Józef Ignacy Kraszewski KOMEDIANCI Powieść ...wszyscy na teatrze... Ja diable lubią teatr, bo jak się zapatrzę, To mi się czasem zdaje, że ja widzę ludzi... (Fredro, Przyjaciele) Totus mundus agit histrioniam... (Plautus) PRZEDMOWA AUTORA Stendhal powiedział, że powieść być powinna „zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu”. Zawsześmy to określenie jego mieli na pamięci z dodatkiem, iż zwierciadło wypukłym lub wklęsłym być może, jeśli sztuka wymaga tego. — Wszystkie powieści nasze współczesne z owych lat, z których Komedianci pochodzą (1850—1854), oparte są na rzeczywistości, z niej wzięte — odbija się w nich wołyński świat, na jaki się długo patrzało — nie tworzyliśmy nic, studiowaliśmy wszystko. Tu i ówdzie zwierciadło użyte było tylko wklęsłe lub wypukłe — nigdyśmy się nie porywali na malowanie ludzi i sfer nam nie znanych, które by odgadywać było potrzeba. I jeśli mają dziś jaką wartość te opowiadania, ciągną ją całą z tej trochy prawdy, jaka się w nich mieści. Żadna prowincja nie miała więcej oryginalnych typów, więcej w sobie żywotności — nad tę. Czuć było w niej zasoby wielkie, które się tylko rozwinąć nie mogły wśród nieprzyjaznych im okoliczności. Największa rozmaitość charakterów, usposobień, wychowania i ukształcenia składała tę społeczność, w której i z dawnych żywiołów wiele i nowo wyrobionych niemało się obracało. Od szlachty owruckiej do półpanka w pałacyku, od książąt palących w piecach u Żydów do dorobkowiczów z brylantami na palcach, nie umiejących pióra utrzymać — mieliśmy tam wszystkiego podostatkiem. Dla powieściopisarza był to obfity materiał, tak obfity, iż do jednego marszałka w Latarni sześciu się przyznawało, że za wzór służyli. Denderów w Komediantach miał też ten zaszczyt, iż go zastosowywano do kilku mu podobnych. Był to najlepszy dowód, iż autor stworzył go z rysów pojedynczych i nie myślał o fotografii. Pierwsza część Komediantów wyszła w Petersburgu; a później w wydaniu powtórnym razem z drugą (napisaną o rok potem) — w Warszawie. Dwa tylko tomy miały dwie edycje. — O tłumaczeniu żadnym nie wiemy. Drezno 1873, sierpień J. I. Kraszewski TOM PIERWSZY I Jak wszystko dawne, znikają powoli i nasze stare dworki szlacheckie, poczciwe słomiane strzechy, skryte pod cieniem lip odwiecznych. Dziś myśmy wszyscy panami po trosze, zaprawdę nie wiem dlaczego: może dlatego właśnie, że bardzo na panów krzyczymy. Nie byłoby to logiczne, ale być by mogło naturalne. Każdy z nas chętnie wywołuje przeciwko arystokracji i arystokratom, tam nawet ich widząc, gdzie ich nie ma. Każdy z nas potem chętniej jeszcze rad by panów małpować. Dworek szlachecki, to starych cnót siedlisko spokojne, przetwarza się powoli na pełną pretensji niesmacznej willę, pałacyk; lipy otaczają się trawnikami, grzędy ustępują miejsca angielskim ogrodom, pasieczka rusza do lasu, gołębie na folwark, stajnie chowają się za bzy, tok zawstydzony usuwa się na bok daleko, a monumentalna brama stara, drewniana przedzierzga w chatkę szwajcarską, która i chatką nie jest, i szwajcarską być nie może. Nie grzech to zapewne, że piękno lubimy i chcemy się nim otoczyć; ale dowodem jest wielkiego ubóstwa, że nie umiejąc stworzyć pięknego z naszych własnych elementów, naśladujemy tylko niedołężnie, co gdzieś stworzyli sobie obcy. Obczyzna, niestety! stary to nasz. grzech, z którego spowiadamy się nieustannie, a poprawić nigdy nie możem! Co do mnie, ja kocham stary szlachecki dworek miłością, jaką mam dla poczciwych dawnych czasów, gdy to więcej jeszcze byliśmy sobą; witam ostatnie pamiątki przeszłego życia ze czcią i głową schyloną, jak bym witał konającego gladiatora; a myśląc, jak za lat kilkadziesiąt zniknie z ziemi wszystko dawne, serdeczny mnie żal przejmuje. Dworek szlachecki dzisiaj już być poczyna monumentem. Jeszcze przed laty trzydziestą więcej mieliśmy tych szarych, poważnych domostw o wysokich dachach, o pierzastych kominach, o szerokich sieniach, stojących jednym bokiem do cienistego ogrodu, drugim do ożywionego podwórza; więcej dworków z ganeczkiem o dwóch słupach rzeźbionych i ławach, o dwóch kominach, otoczonych gospodarskimi budowlami, i poważnie jak szlachcic-rolnik zdającymi się stać na straży wśród pracującej czeladki. Do jednego to z takich staroświeckich, jeszcze nie przetworzonych dworków zajeżdżał ostatnich dni skwarnego lipca ... roku, wózek jednokonny z wprzężoną w hołoble klaczą gniadą, spasłą i powolną. Brama, u której stały dwa drzewa rozłożyste i spichlerz z galerią, otwarta była na rozcież; wielki moręgowaty brytan powitał w niej przybywającego i zakręciwszy ogonem, pobiegł za nim wesoło do ganku. Na wózku sam jeden siedział w białym kitlu i konfederatce bardzo już niemłody człowiek, z siwym wąsem spuścistym, wygoloną głową i posępną twarzą, surową razem i łagodną, bo się na dawnych obliczach umiała nieraz godzić z dobrocią męska szorstkość i rubaszność marsowa. Stary sam się powoził; rzuciwszy klaczy lejce, zsiadł powoli z wózeczka, a posłuszna towarzyszka przejażdżki stępo odszedłszy z wózkiem pod stajnię, zastanowiła się u wrót jej i pewna, że sobie wywoła stajen- nego, zarżała. Stary, wyraźnie gospodarz domu, usiadł tymczasem w ganku, otarł pot z czoła opalonego, a nie widząc nikogo, spoglądał po dziedzińcu, azali się kto nie zjawi. Po chwilce ukazał się biegiem spieszący parobczak, który zaraz ku stajni się skierował. — Słuchaj no Hryćku, mosanie — rzekł stary — co to u was jak wymiótł, nikogo nie widno? Gdzie ten duda gumienny? — A koło żniwiarzy. — Prawda, tylko go tam nie widziałem; a Janek? — Powiózł dla nich wodę z beczką. — Cóżem go nie spotkał? A panienka? — Z Brzozowską i dziewczętami poszła ot tu, w brzezinę, na grzyby. — W taki upał! głowę sobie przepali! — Tylko co poszły, widziałem: jeszcze ledwie do brzeziny może dochodzą. — Nie lepiej, mosanie, było kazać sobie zaprząc? — Panienka nie chciała. — A nie napójże Chorążanki (tak się nazywała), albo jej obroku nie zasyp — dodał stary — bo to ty, mosanie, gotów na wszystko, aby tobie tylko prędzej wylecieć, a klacz gotowa się ochwacić. — Czy to mnie pierwszyzna! — odparł Hryćko, ruszając z lekka ramionami. — Otóż to, że ci nie pierwszyzna ochwacić konia, dlatego ci to, mosanie, się mówi. Parobczak zapewne stare grzechy przypomniawszy sobie, w milczeniu już powiódł Chorążankę do stajni a stary pozostał jeszcze czas jakiś na ławie. Widać na nim było znużenie, z którym zwykle do głowy przychodzą myśli smutne i dumy niepotrzebne; podparł się na dłoni, oczy wlepił w podłogę i wzdychał. Prócz skrzypiących wrót stajni, prócz lekkiego szumu lip starych i dalekich bardzo odgłosów pieśni żni- wiarzy nic więcej słychać nie było. Cisza letnia, cisza skwarnego wieczora dodawała majestatyczności przepysznie zachodzącemu słońcu; rzekłbyś, że wszystko umyślnie zamilkło, żegnając pana dnia i ścieląc sobie także łoże spoczynku. W takich to chwilach sam sobie zostawiony człowiek, jeśli młody, bawi się jak piłkami barwnymi nadziejami przyszłości; jeśli stary, przerzuca z westchnieniem zbutwiałe zmarnowanego życia wspomnienia. Zmarnowanego! bo któż nie powie u schyłku dni swoich, że mu zmarniało? Któż wszystko otrzymał, co marzył, kto się otrzymanym zaspokoił? Komuż życie ziściło, co obiecywało, i kto nie pochował na cmentarzu pamiątek niedorosłych serca nadziei? I stary nasz gospodarz dumał uroczyście, niekiedy tylko nastawiając ucha, czy nie usłyszy głosu córki; ale gaj brzozowy był trochę opodal, pieśń tylko żniwiarzy dochodziła jego uszu i dumanie przeciągało się nieznacznie. Brytan Rozbój, który go powitał u bramy, jeden u nóg pańskich siedząc, kiedy niekiedy dla przypomnienia się liżąc mu ręce, dotrzymywał starcowi towarzystwa milczeniem wesołym. Poruszający się żywo kusy ogon Rozboja, oczy jego świecące, morda ku panu wzniesiona dowodziły tego szczęśliwego usposobienia. Wiaterek coraz chłodniejszy poruszał żywiej drzew gałęzie, przeleciał muskając siwy włos gospodarza. Napomniany nim pan Jacek Kurdesz poszukał klucza w kieszeni, by wnijść nareszcie do chaty, gdyż po staroświecku jeszcze chatą tylko nazywał pospolicie swój czysty i ładny domek. Przeszedłszy bardzo skromną pierwszą izbę, w środku której stał pod kilimkiem tureckim stół okrągły kolbuszowskiej fabryki, kilka stołków biało olejno malowanych, komódka mosiądzami ozdobna, stary zegar gderający powoli schrzypłym głosem, a na ścianach wisiały obrazki świętych Pańskich i parę płó- cień wyobrażających śmierć Chodkiewicza, niewolę Maksymiliana, odsiecz wiedeńską i piękną Bednarczankę, dobył pan Jacek klucza drugiego i otworzył izdebkę swoje, tuż obok bawialnej izby będącą. Tu wąskie łóżko skórą pokryte, nad którym trocha broni i blacha z Najświętszą Panną Częstochowską wisiała, para kufrów gdańskich, stolik i trochę węzełków a gratów zajmowały cały niewielki alkierzyk. Okienko od niego wychodziło na ogród, wysadzony porządnie gruszami i jabłoniami, popodpieranymi i poobmazywanymi gliną starannie, zarosły agrestem, porzeczkami, krzakami malin i truskawek od spodu. W środku pod starą smolanką, którą wiatr nielitościwie nadłamał, widać było darniową kanapkę. Stary, wynalazłszy tu swoje Officium, związane rzemykiem, i okulary, zabierał się do pierwszej izby na wieczorną modlitwę, gdyż żwawy kłus konia ucho jego uderzył. — A do diabła, mosanie! — rzekł w sobie pan Jacek, żywo kładąc książkę na stoliku i okulary na nią. — Któż by to zaś miał tak jechać? Nie gumienny, bo przed ganek, i to nie kłus dropiatego; nie chłop, bo to dużego konia chód wyraźnie, nie... I słowa mu na ustach zamarły, gdy pochyliwszy się do niskiego okna, ujrzał na ślicznym wierzchowcu młodego bardzo mężczyznę, a wedle swych wyobrażeń młokosa, który ze sługą w jasnozielonej kurtce, na bułanym koniu kozackim mu towarzyszącym, stawał właśnie przed gankiem. — Otóż jest, mosanie — rzekł pan Jacek — sroka ranna wywołała gościa: bo taki sroka nigdy daremnie nie krzyczy; a tu i Franki w domu nie ma, i Brzozowskę licho z domu na te grzyby wyniosło, i ja jeden jak palec z tym błaznem Hryćkiem zostałem się sam, a on i szklanki wody, jak się patrzy, podać nie potrafi. Dajże tu sobie rady, kiedyś mądry! W sieni już było słychać głos i szastanie nogami; stary rad nierad pospieszał powitać gościa, choć niezbyt ochoczo z powodu, że był sam jeden, ale serdecznie mu wdzięczen, bo po staremu: gość w dom, Bóg w dom. — Żeby choć Brzozowska rychło wróciła! — mówił w duchu, biorąc już za klamkę. Z drugiej strony progu młodzieniec uśmiechnięty, bardzo wytwornie ubrany, stoi niepiękny twarzą, ale świeży i wesół. Z dziwnym wykrzywieniem ust, zakrawającym na szyderstwo, pytał zdejmując czapeczkę: — Pan Jacek Kurdesz? — Jestem do usług pańskich in persona, a proszę do środka ante omnia, bo przez próg się nie witają. Panicz poskoczył do izby, obejrzał się szybko i pokłoniwszy się po wtóre, rzekł dosyć grzecznie, choć dosyć dumnie: — Miło mi poznać sąsiada; jestem Sylwan Dendera. Ojciec mój przysyła mnie, abym mu ukłon od niego oświadczył, a razem prosił go na przyjacielski obiadek, na niedzielę. Twarz starca widocznie zajaśniała radością; zniżył się ledwie nie do kolan młodemu paniczowi i składając ręce, rzekł z przejęciem, tchnącym czasów dawnych szlachecką dla panów czołobitnością: — Ileż wdzięczności, mosanie, winienem jaśnie wielmożnemu grafowi! Jakże potrafię przyjąć tak dostojnego w mojej chatynce gościa! Młodzieniec się uśmiechnął, wziął wyciągnioną dłoń starego, wstrząsnął nią poufale i szukając krzesła, zawołał ze śmiechem niedorzecznie dosyć: — Jakże pan tu szczupło mieszka! Starzec cokolwiek oprzytomniał, widząc, że młokos dość go lekko traktuje, i nie tracąc uniżoności dla krwi jaśnie wielmożnej, raźniej przecie i śmielej odpowiedział: — A cóż, jaśnie wielmożny grafie, mosanie, nie dla nas to, szlachty ubogiej, pałace: człek sobie do słomianej strzechy przywykł. Młodzieniec roztargniony muszcząc młodego wąsa, nie wiedząc co mówić, poglądał po kątach. — Pan tu dawno już mieszka? — Tum się, mosanie, urodził i zdaje się, że tu i umrę, jeśli Bóg pozwoli. — Tak sam jeden? — Juścić niezupełnie sam — ośmielając się i rozgadując mówił Kurdesz. — Straciłem, prawda, najlepszego towarzysza, świętej pamięci żonę moję, ale mi po niej została córka, pociecha i podpora starości. Miałbym to sobie za szczęście, mosanie, jaśnie wielmożny grafie, przedstawić ją jako gospodynią mojej chatynki, ale nieszczęściem wyszła... Stary chciał już powiedzieć: na grzyby, ale mu się wymknęło: na przechadzkę. Przed panem grafem jakoś się grzybów powstydził. — Czym tylko w przyległej brzezinie nie spotkał córki pańskiej — niedbale podtrzymując rozmowę rzekł Sylwan — w białej z różowym sukience, włosy ciemne... — I bardzo piękna dziewczyna — dodał spiesznie pan Kurdesz. Sylwan się uśmiechnął nieznacznie do siebie, kończąc: — Obok szła podżyła i otyła kobiecina. — A to Brzozowska, ani chybi — przerwał pan Jacek — i jeszcze dziewki, mosanie. — Już tam reszty nie widziałem. Nie wiem dlaczego, młody człowiek trochę się zamyślił; coś zdawał sobie rachować, potem zdjął rękawiczki i milej nieco uśmiechnąwszy się do starego, prosił o pozwolenie chwili spoczynku. — Tfu! człek głupieje na starość! — zawołał gospodarz — a toć mnie pan graf zawstydzasz swoją dobro- cią: mnie to samemu należało humilime prosić, żeby koniki choć wysapały się przy żłobie i zęby przetarły. A tymczasem i moja Franka nadejdzie — dodał w duchu do siebie — i Brzozowska, i podwieczorek choć siaki taki dla tego grafiątka skoncypujemy. Wyszli tedy na ganek oba, a stary spojrzawszy na konie wierzchowe, nie odpuścił ich do stajni, póki nie obejrzał. Sylwan był także koniarzem lub go przynajmniej udawał; miał lub chciał mieć tę żyłkę szlachecką, do której moda dodała angielskiego pierwiastka. Poczęli oba oglądać, rozprawiać i rozmowa łatwiej już dalej poszła. — Pański koń na oko ślicznota: rasowy, krew jest, caceczka, ale do pracy... — zamknął szlachcic — do pracy, mosanie, wolę tego niepoczesnego kozackiego bułanka. To to koń! Wytrzyma dzień cały, choćby mu się nie dać i wysapać: nogi tęgie, skład mocny, żylasty, kość gruba, pierś aż miło. — A mójże? — spytał hrabia. — Pański, mosanie, caca lala, ale kto go wie, co on może wytrzymać? Schlasta się we dwie godziny. — Ta laleczka kosztuje mnie przecie do dwóchset dukatów. — Bardzo być może i nie dziwuję się temu; ale dla mnie, jaśnie wielmożny grafie mosanie, te angielskiego rodu konie jakoś nie w smak; cienkie to, chartowate i choć może szybkie na krótką metę, ale na wytrwanie wolę nasze wschodniopolskie. Angielskie za szkłem śliczne, ale co mi po tym, kiedy to chuchać bez miary, a jechać pod strachem trzeba. Ej! kiedyś to i człowiek miał stajnią, mosanie, i wierzchowe niczego, ale teraz... — Może i teraz by się co znalazło? — trochę szydersko zapytał pan Sylwan, mrugając na swego kozaka spoza starego. — Choćby się i znalazło, to nie do smaku pańskiego — dokończył pan Jacek. — Mamci to ja siwkę... — A niech no pan każe pokazać! — Jużciż się jej nie powstydzę: to harna bestia! Ale kiedy to i wyprowadzić po ludzku nie ma komu! Wola gościa święta! Hej! — zawołał — pokażcie no tu młodszą siwkę; tylko ją weź po ludzku! Hryćko się zawinął, zarzucił kantar na głowę faworytalnej klaczy gospodarza i piękne to stworzeńko ukazało się raźnie, ochoczo, wesoło wychodząc ze stajni, gdyby panienka, co ją na bal wiodą. Pan Sylwan Dendera, który się w szlacheckiej stajence spodziewał niepoczesnego chmyza, zdumiał się tak, że aż kilka kroków naprzeciw siwki postąpił. Śliczna bo to klacz była! Wschodnia krew czuć się w niej dawała: niezbyt rosła, niezmiernie kształtna, z łbem pełnym wyrazu, z nogą suchą a muskularną, z żyłami wybitnie oznaczonymi po całej skórze, lśniąca, błyszcząca, wymuskana jak pieszczone dziecię, wydawała się przy angliku hrabiego jak piękna wiejska dziewczyna przy wysznurowanej i bladej panience. Stary Jacek z uczuciem pogładził śliczne stworzeńko, które wąchając, kawałka chleba zwykłego po rękach jego szukało. Hrabia podziwiał, oglądał siwkę i chwalił ją szczerze: nawet trochę zazdrości przebijało się w jego wyrazach, rad był serdecznie znaleźć jaką wadę, ale nie mógł. Gdy tak koniarzują w dziedzińcu, Franka, córka pana Kurdesza, powraca spiesznie z brzeziny. Widziała ona i pani Brzozowska, że nieznajomy jakiś piękny młodzieniec na dzielnym koniu pojechał do Wulki. Ciekawość, wreszcie potrzeba pomożenia ojcu w przyjęciu dodała nóg France, za którą ledwie zdążyć już mogła Brzozowska, stara, zdyszana i zapocona, podbiegając a stękając. — Brzozosiu! na miłość Boga pospieszajmy — co chwilę powtarzała Frania — ojciec sobie nie da rady. — Tak, tak, niech już panna nie bałamuci darmo; niby to ja tego nie rozumiem: kawalera się chce zobaczyć. Nie bójże się, nie uciecze; zastaniemy go jeszcze; nie po co on przyjechał... — Wyobraź sobie, Brzozosiu, któż by to mógł być? — pytała pospieszając Frania. — Albo ja wiem. Królewicz może jaki. — Ty bo żartujesz ze mnie. — Ale nie, moja śliczna panienko: jakbyś to i królewicza nie była warta? — No! jakże ci się jednak zdaje, kto to taki? — A któż by to zgadł! — Czyś bardzo zmęczona? — Ledwie się wlokę. — No, to wiesz co, zostań się trochę z Agatą, a ja z Horpyną trochę przodem pobiegnę. — O! co na to nie pozwolę, jak Boga mego kocham; jeszcze mi się potem rozchorujesz... dość już i tak lecim! Nie bójże się, nie uciecze. — Wstydź się, Brzozosiu! prześladujesz mnie; widziałaś, jaki koń śliczny? — I chłopiec niczego. — A za nim sługa.. — Wszystko tak jakoś z pańska: sługa zielono. Podobnie rozmawiały całą drogę od brzeziny do dworku, a biedna Brzozowska jak mogła dreptała, żeby zdążyć za panienką, która ledwie że nie leciała do dworu biegiem. Cóż dziwnego? Tak było pusto w Wulce, tak smutno i tak rzadko gość do starego szlachcica zawitał. Nowa postać była zjawiskiem tak niespodzianym i dziwnym, że samej Brzozowskiej nóg i ochoty dodawała. My spój- rzymy na Franią, na jedynaczkę pana Jacka, piękną polną różyczkę wykwitłą wśród dzikich zarośli. Przebywszy młodość w wojsku, nabiedowawszy się na świecie, pan Jacek nierychło wrócił na zagon domowy i nierychło się, już szronem obsypany będąc, ożenił. Niedługo cieszył się swoim szczęściem spokojnym, bo wkrótce żona mu zmarła, jedno tylko zostawując dziecię. Do niego, jak do ostatniego węzła, co go ze światem łączył, przywiązał się stary szlachcic całą duszą, sercem całym. Ale jakież być mogło wychowanie pieszczonej jedynaczki w osamotnionej Wulce? Stara Brzozowska, niegdyś przyjaciółka pani Kurdeszowej, dziś rezydentka i gospodyni na jej miejscu, podjęła się wypieszczenia Frani; dopełniła też tego sumiennie i serdecznie i wyhodowała, wychuchała jedynaczkę jak najlepiej, wespół z ojcem wiecznie niespokojnym, zawsze jeszcze utrzymującym, że dziecię nie dosyć było pieszczone. Frania wyrosła na panią samowładną wśród posłusznych poddanych, z których najpierwszym był ojciec; wola jej była rozkazem, uśmiech weselem wszystkich, smutek strapieniem powszechnym. Jednakże ta samowładność Frani miała pewne granice: gdzie chodziło o jej zabawy, strój, rozrywkę — wszystko było na usługi; cokolwiek mogło obchodzić przyszłość, wpłynąć na los — tu już pilne oko ojca czuwało i z pierwszego sługi pan Kurdesz wracał do praw rodzicielskich. Ale je czuć dawał z taką miłością, z tak troskliwym baczeniem na uczucia Frani, a dziecię było tak łagodne i wierzyło w ojca, że nigdy nawet nie miało chętki sprzeciwić mu się. Swobodna zresztą jak łania w lesie, wykołysana przez starca, przebujała młodość swoję, nie poznawszy, co boleść i cierpienie. Pan Jacek, choćby go na to stało, nie chciał jej wychowywać na wielką panią, raz, że potrzeba by nad nauką trochę dziecię pomęczyć, a na to zezwolić mu było bardzo ciężko, po wtóre, że dla kobiety nie widział potrzeby innego wychowania nad staropolskie troskliwe czuwanie, by wzrastała czysta, święta, hoża, rumiana i wesoła. Frania też nic wcale się nie uczyła: umiała tyle ledwie, co Brzozowska, która jako tako czytała modlitwy,. do których była przywykła na książce, i umiała się dość krzywo podpisać. Oprócz tego nauczyła ją troskliwa opiekunka pobożnych kilku i światowych tekstów śpiewać, robić pończochę, szyć gładko, sny tłumaczyć, ziółka suszyć, piec baby, pierniki, tłuczeńce i makowniki itp. Pan Kurdesz w głębi duszy był przekonany, że umiała bardzo dosyć. W istocie, świata i ludzi nie znała bynajmniej biedna Frania, widząc przez świat zaczarowany bajek, podań i cudownych powieści całe czekające ją życie. Po jej główce, jak w skazce, chodzili jeszcze królewicze, przelatywały najdziksze złocone marzenia. Budziła się wesoła, zasypiała spokojna, żaden smutek nie zmarszczył jej czoła; nie miałaż prawa powiedzieć o sobie, że tak być musi, że tak zawsze będzie? . Franią była pięknym dziecięciem, ledwie siedemnastoletnim: czarne duże oczy, włos ciemny prześliczny, płeć trochę ogorzała, ale świeża, starego używszy porównania, jak pączek różany. Usta maluczkie, zęby bieluchne i drobne, ręka i noga kształtna, kibić zręczna, choć nie do zbytku wycieńczona, bo jej dano wzrosnąć i rozwinąć się swobodnie; a przy tym śmiała, wesoła, raźna i niewinnie zalotna. Uśmiech nieustannie z kąta w kątek błądził po jej twarzy, pełnej wyrazu dobroci łagodnej i odwagi razem. Nic ją nigdy nie ulękło, nie rozumiała strachu: prawa córka szlachcica, gotowa była zuchwałego skarcić dłonią, z losem się poborukać i kroku nie ustąpić nieprzyjacielowi. Nieprzebrane skarby miłości, poświęcenia, litości i męstwa zebrane były w jej czystej i spokojnej duszy, jak ziarno w bogatym spichrzu na głodne lata. Ciekawa a nietrwożna, z koszykiem na ręku wbiegła Frania z Brzozowską i dziewczętami w dziedziniec, a ledwie róg białej jej sukienki u wrót się pokazał, ojciec, zapomniawszy gościa, cały się ku niej obrócił. Za nim i młodzieniec z wyszukaną grzecznością powitał wesołe dziewczę, które wprost mu w oczy spojrzawszy, usiłowało odgadnąć, co tu tak niezwykły robić może przybylec. — Otóż i moja Frania — zawołał Kurdesz. — Chodźże no, chodź Franiu — dodał żywo — mamy gościa. Jaśnie wielmożny graf Dendera tak na starego swego łaskaw sługę, że przez własnego syna zaprasza go na uroczystość solenną. Frania uśmiechnęła się wesoło, powtórnie zajrzała w oczy hrabiemu, który naturalnie wzroku nie odwrócił ani nie zmieszał, a źle zrozumiawszy jej niewinną śmiałość i zalotność, wziął ją na rachunek swego imienia i postawy, nie staropolskiej prostoty i uprzejmości. — A teraz z Brzozowską pomyślcie o podwieczorku — dodał Kurdesz. Brzozowska, która stała w zachwyceniu, patrząc na ładne hrabiątko i egzaminując łakomie to jego, to sługę, a nieledwie licząc guziki u sukien, odezwała się naiwnie: — Ale czymże to takiego pana przyjmować? Pochlebiło to Sylwanowi, który z uśmiechem rzekł: — Szklanką mleka, kochana pani. — Oho! co na to, to nie zgoda — zawołał żywo stary — tak nie odpuszczę. Co to pan myśli, że u nas herbaty i kawy nawet się nie znajdzie, albo i kieliszka wina starego? — A może by co zgotować? — przerwała gościnna Brzozowska — kurcząt upiec do sałaty, albo... — O! ja jeść nic nie będę. — Tak głodnego nie puścimy — stanowczo odparł szlachcic. Frania i Sylwan przez czas tej rozmowy ciekawymi mierzyli się oczyma; pierwszy to raz w życiu dziewczę spotkało tak pięknego młodzieńca, który marzenia jej może urzeczywistnił; Sylwan uwiedziony zarazem pięknością jej i śmiałością, snuł naprędce romans bez ceremonii. Tak bo to zdawało mu się wygodnym mieć sobie niezawodną kochaneczkę niedaleko od Denderowa, w domku, do którego mógł przyjeżdżać bez fraka i żółtych rękawiczek! — A teraz prosimy do pokoju — rzekł szlachcic, biorąc pod rękę hrabiego, i trochę nierad upartemu przypatrywaniu się sobie młodych ludzi. Frania ledwie kilka słów przemówiwszy, z Brzozowską razem pobiegła przysposabiać podwieczorek. Już nie wiem jak i czyją sprawą upiekły się kurczęta, przygotowała sałata i zrobiły pierogi z serem, bo Brzozowska gorejąca ciekawością i niepokojem, podbudzonym do najwyższego stopnia, latała jak oparzona, pojąc służącego i pytając go o wszystko, co wiedział i czego nie wiedział. Frania jak skoro mogła odejść, nie tając się z ciekawością swoją, także pospieszyła do pokoju, gdzie hrabia palił cygaro, o koniach rozmawiając z panem Kurdeszem. Nie przypuszczając, żeby mogło być inne jakie i przyzwoitsze a lepsze życie nad jej własne, naiwnie poczęła je malować Sylwanowi, który śmiejąc się w duchu, był rad spotkanej na drodze sielance i wywoływał jej obrazy. — O! ja bo się wcale nie nudzę — mówiła mu Frania — latem, proszę pana, chodzimy z Brzozosią na grzyby do brzeziny jak dziś, a czasem i dalej; zbieramy zioła, robimy sobie co w ogródku; wieczorami śpiewamy i mówimy śliczne powieści i bajki. Sylwan uśmiechnął się, ale Frania wzięła ten uśmiech za dobrą monetę. — Zimą jest tysiąc przyjemności także. Tyle świąt, tyle do nich przygotowań, nabożeństwo, motki, płótna i inne gospodarstwo; bo ja jestem, trzeba panu wiedzieć, wielką gospodynią. — Już co to, to prawda i nie chwaląc jej w oczy — dorzucił pan Kurdesz — Frania nie ma sobie równej w każdej rzeczy: czego się tylko dotknie, zrobi doskonale; a jaka z niej wyborna lekarka! — I ludzie do mnie o dwie i trzy mile przychodzą po rady — przerwała znowu Frania — nikt tak doskonale nie leczy febry, nikt tak dobrze nie umie poradzić na stłuczenie. — Jakże to pani miło być musi — odezwał się, chcąc coś przecie powiedzieć, Sylwan — tyle błogosławieństw, tyle wdzięczności sobie zaskarbiać. — Nie przeczę, że mi bardzo miło być ludziom pomocą — śmiało odpowiedziała Frania — a przy tym wszak to i obowiązek kobiety. — I pani się nie nudzi — spytał Sylwan — w tym zakątku? — Jakże by to być mogło — śmiejąc się z tej myśli odparła Frania — tyle zajęcia, tyle roboty; czas tak wesoło upływa, tak prędko. — A towarzystwo? — Mam kilka dobrych znajomych, zresztą poczciwa Brzozosia, ojciec. Nigdym nie zatęskniła za większym światem. Sylwan to się uśmiechał szydersko, to się dziwił w duchu, to się wpatrywał w śliczną twarzyczkę Frani, która już poczęła, biegając jak wiewiórka, krzątać się około podwieczorku. Stary Kurdesz podbudzony do admiracji przytomnością obcego, szczebiotliwością córki, miał w oczach łzę rozczulenia, w ustach niedokończone dziecięcia pochwały. Zaledwie wyszła, począł z pełnego serca rozwodzić się nad jej przymiotami: — Złoto nie dziecię — wołał, wznosząc ręce do góry — co to za serce, a co to za główka! Nieraz mnie staremu jak co poradzi, to się zdumieję, skąd ona to, siedząc w tym zakącie na szlacheckiej zagrodzie, prawie ludzi nie widząc, wziąć mogła? A jaki statek, jaka to pobożność, ile to przymiotów różnych, co ich i zliczyć niepodobna! Potrzeba z nią żyć od rana do wieczora jak ja, żeby to kochanie serdeczne poznać i ocenić. Wśród tego toku rozmowy dano podwieczorek. Frania sama zapraszała Sylwana, podsuwała mu kurczęta, nakładała pierogów, dolewała śmietany, a uśmiechając się białymi ząbkami, patrząc nań śmiało czarnymi, palącymi jak żar oczyma, wprawiała go w niepokój niewysłowiony. Sylwan, wychowaniec miast, cudzoziemiec wśród kraju, elegant z wielkiego świata, ujęty, oczarowany wdziękiem prostego dziewczęcia, to się śmiał z siebie, to się łapał na bardzo czułych grzecznościach dla wieśniaczki, w bardzo znaczących wejrzeniach ku pannie Kurdeszance. Mimowolnie bytność jego w Wulce prawie do nocy się przeciągnęła i gdy siadał na koń, wyprowadzony na ganek przez całą ludność dworku, bo i stary Kurdesz, i Prania, i Brzozosia, i Agata, i Horpyna, i Hryćko ze stajni, i gumienny zza węgła, wyglądali wszyscy na pięknego panicza, księżyc już w pełni majestatycznej wypłynął był na niebiosa. Szlachcic sam chciał strzemię przytrzymać jaśnie wielmożnemu grafowi, ale Sylwan nie dozwolił na to, skoczył dosyć lekko na anglika, dał z nim ogromnego susa i pokłoniwszy się raz jeszcze czapką i okiem śmie- jącej Frani, jak burza wyleciał przez wrota wśród niespokojnych naszczekiwań starego Rozboja. Za nim Janek, masztalerz pana grafa, pospieszył także pędem na bułanym, tęgo podchmielony i wesoły jak pan. Ma to do siebie przyjęcie szlacheckie, że tu i pana, i sługi, i konie, i psy gdyby były, serdecznie przyjmują, karmią, poją i bawią. Byli o kilkaset kroków od dworku, a już Jankowi język świerzbiał i zbliżywszy się nieco do panicza, chrząknął naprzód dla zwrócenia jego uwagi, a potem szepnął: — Oto jaśnie wielmożny panie, aż miło! — Cóż to ci tak miło, Janku? — Bodaj to bywać po szlachcie, jaśnie wielmożny panie, to i koniom, i ludziom wygoda: przyjmują jak rodzonego brata, karmią, poją, chuchają. Wszak to mnie sama panienka i ta jejmość tłusta wynosiły na talerzu pierogi i dwa razy słodką wódką częstowały. — Wódka, jak widzę, bardzo ci się podobała? — Nie tyle, jaśnie wielmożny panie, wódka, bo tego i w karczmie za swój grosz dostać można, a człek z łaski pańskiej nie goły — jak ludzie... — A cóż to u nich tak osobliwego znalazłeś? — spytał Sylwan na przekorę. — Dobre, jak Boga kocham, ludziska. A panienka. a! jak malinka! — Ładna, myślisz? — Jużciż nie powie i jaśnie wielmożny pan, że brzydka. Ot! ja bym panu radził tu i częściej bywać. — Ho! a po cóż? — Jak bo to jaśnie wielmożnemu panu ciężko dziś mnie rozumieć! Sylwan się rozśmiał. — Jaki bo ty dzisiaj jesteś poufały! — Kiedy jaśnie wielmożny pan pozwala. — Pleć sobie, pleć, a cóż mi to szkodzi? — Ot, tak byśmy mieli sobie gdzie wesoło wieczorynki przepędzać, byliby nam radzi. Panna caca, laleczka, ludzie jacyś dobrzy, i ja bym tu sobie może co znalazł, i wolałbym, jak latać po budnikach i po tej hołocie szlachcie czynszowej, za ich niezdarnymi dziewczyskami. — Cicho, głupcze! — No! a jak cicho, to cicho! — rzekł Janek trochę zmarkocony, że mu kazano milczeć, gdy najbardziej mówić potrzebował. Ale niedługo wytrwał w postanowieniu milczenia i znowu się rozchrząkał, i znowu począł półgłosem: — Oj! co panna, to panna. Sylwan rozśmiał się na całe gardło. — Chwała Bogu, jaśnie wielmożny pan się śmieje, widać, że mam racją. — No! cóż tedy dalej, Janku? — A co ma być dalej? jeździlibyśmy sobie cichuteńko, jeździli, ażby się nam sprzykrzyło. Sylwan nic nie odpowiedział, a co myślał, porozumiemy lepiej, gdy go poznamy bliżej. Wcale inna, choć nie mniej żywa rozmowa zajmowała w Wulce Brzozosię i Franię. Kurdesz, słów kilka przemówiwszy po odjeździe młodego Dendery, poszedł do swojej izdebki spóźnione odmawiać modlitwy. Naprzeciwko w pokoju Frani zasiadła Brzozosia na kuferku i wpatrując się oczyma macierzyńskimi w swoją wychowanicę, okazywała wielką ochotę puszczenia sobie cuglów w domysłach i projektach. Twarz jej wydawała niezwykłe poruszenie, usta podrygiwały wśród milczenia, oczy wlepiały się we Franię, ręce tajemniczymi zajęte były gestami; nie mogąc jeszcze mówić do panienki, poczynała już rozmawiać sama z sobą. Niedługo to trwało, bo i jej ciężko było dotrzymać milczenia. — Otóż chwała Bogu i kawaler! — odezwała się nareszcie, wjeżdżając bramą zwycięską od razu. — Gdzie i jakiż to kawaler, Brzozosiu? — spytała Frania. — Ot jest! nie udawajże proszę. A dzisiejszy? — Dzisiejszy! cóż on do nas ma? Jak wiesz, przyjechał: do ojca i nic więcej, i tyleśmy go pewnie widzieli. — Mniejsza o to, z czym i po co przyjechał, ale z czym odjechał, to ja wiem — dodała znacząco kiwając głową. Frania się uśmiechnęła i szepnęła tylko: — Co ci się też śni, Brzozosiu! Zapominasz co my, a co on! — Ot jest! a gdyby to był nie tylko graf, ale i sam. książę jaki! — obruszyła się gorąco poczciwa Brzozosia, zrywając się z kufra, na którym siedziała. — No, to cóż, to cóż? Albo to hrabiowie i książęta nie żenią się ze szlachciankami? czy to pierwszyzna? — Cha! cha! nieoszacowana Brzozosia już nas i pożeniła. — No! czemuż by nie? — Ale zmiłujże się, on o tym ani pomyśleć nie może... A... — A! przepraszam! to jeszcze zobaczymy! Chybaby był ślepy i z pozwoleniem, nie do niego mówiąc, głupi. Nie pochlebiając, takiej drugiej, jak moja Frania, nie znaleźć jak grzyba nad drogą. — Zapomniałaś, Brzozosiu, że panowie to insi ludzie; samaś mi o tym mówiła, że u nich inny obyczaj, inny gust i wszystko inaczej jak u nas. Inny świat! — Inny świat! bałamucisz. Albo to jest dwa czy trzy światy? Banialuki, Franiu! A co go tu przyniosło, jeśli nie przeznaczenie? Hę? Jak ciebie zobaczył, już ja o resztę jestem spokojna. Otóż mamy sobie kawalera chwała Bogu, i co się zowie. Roztropniejsza Frania uśmiechnęła się, nie dopuszczając tej myśli zupełnie, choć ona jej pochlebiała; ale Brzozowskiej już z głowy tego wybić nie było można. — Skorzystałam — dorzuciła szybko — i wypytałam się tak, niby nic, o wszystko a wszystko, tego pana Janka podpoiwszy odrobinkę. Otóż możeś ciekawa tych hrabiów? — Ale, moja Brzozosiu, do czego nam to wszystko? — No, dajmy na to, że aby gadać, cóż to zaszkodzi? — Tak, to co innego. A cóżeś się dowiedziała, kochana Brzozosiu? — Tylko słuchaj uważnie. Najprzód, że nasz pan kawaler... — Nasz! znowu nasz? Moja Brzozosiu! — A już że nasz, to nasz — żywo potwierdziła stara — ale to mniejsza. Ma tedy naprzód ojca, pana grafa. O nim tośmy już i dawniej słyszeli: człowiek bardzo bogaty, wiosek kilkanaście, pałace, ogrody, pieniędzy huk i z miny pan całą gębą. — Widzisz sama, Brzosiu, gdzieżby taki pan mógł synowi pozwolić... — Ale nie przerywajże mi, kochanie, ja nic nie myślę. Widziałam go w kościele, zdaje się poczciwy człowiek i dobry, łagodny, miluchny, uśmiecha się i kłania do każdego. Potem ma matkę, anioła dobroci, dobrą a przedobrą kobiecinę, niezmiernie przywiązaną do męża i do dzieci. I ta jeszcze ma matkę, wielką panią, bardzo szanowną i poważną co się zowie matronę, znać jeszcze, że była dawniej piękna. Znałam ją w młodości, była za kasztelanem Maryckim i mieli niegdyś wielką fortunę. Trzeba wiedzieć, jak ją wszyscy honorują, jak przed nią padają. Oprócz naszego kawalera jest jeszcze córka, śliczna panienka, widujemy ją w kościele; musiałaś uważać, słuszna, poważna blondynka, czegoś niby smutna i dumna, ale jej z tym do twarzy. Mieszkają wszyscy w Denderowie; nieraz może, kochanie moje, jadąc z Wulki do Łasiniec, widzieć musiałaś nade drogą wielki pałac denderowski, w drzewach, w klombach nad stawem. Otóż to tam rezydencja ich pańska. Frania ruszyła ramionami. — Ale, moja Brzozosiu, ten twój kawaler, jak sama widzisz, milionowy pan, hrabiątko; jemu się i nie śni o mnie, a ja... — Ale mnie się śni i co się śni, to wyśni. Milionowy czy nie, grafiątko czy książątko, co komu do tego; ja co wiem, to wiem, i kwita. A widząc, że Frania nie bardzo się broni poddawanej myśli, Brzozosia wyszła z pokoiku zostawując ją samą, poszła rozmawiać z Agatą i Horpyną, a dziewczę z myślami siadło marzyć w okieniku. Sparta na ręku Frania mimowolnie gnała dumą za pięknym chłopcem, który dla niej był tak grzeczny, może więcej niż grzeczny tylko; przypominała, co jej mówił, zastanawiała się nad tym, jak na nią patrzał, rozbierała przywitanie i pożegnanie, i każde słowo, i każdy ruch jego. W ostatku pytała się smutniejsza, poglądając w okno: powróci on czy nie? przyjedzie on znowu do Wulki? Zobaczę go ja, czy już nie zobaczę? A coś jej mówiło w głębi duszy, że powróci, przyjedzie, że go zobaczy, i koniec końcem ledwie już nie uwierzyła Brzozowskiej, budując na przelotnych odwiedzinach trzpiota całą zaczarowaną przyszłość. Tak ptaszki, Frani lekkością podobne, gniazda z puchów ścielą, łapiąc je wiatrem spod skrzydeł; tak dzieci biegną za bańką mydlaną; tak nieraz starsi i rozumniejsi na myślach, domysłach, nadziejach sadzim przyszłość naszę! Wiekuiste dzieci! My rzućmy marzącą Franię i żywo rozmawiającą Brzozosię, która serio kłopocze się już, skąd weźmie rozmarynu dla swej panny młodej, a zwróćmy się do starego Kurdesza, którego bliżej poznać potrzebujemy. Jego wiek i siwizna już go nam w części odmalowały. Zabytek to innego życia, innego społecznego porządku, wyraz innych przekonań i pojęć, wyjątek wśród nowego świata, który nań patrzy z szyderstwem, litością, z zadziwieniem. Jak strój Kurdesza, tak serce i myśli nie do naszych należały czasów. Wśród współczesnych sobie, młodszych od siebie był on jak człowiek, który by zasnął na pół wieku i obudził się wśród obcych, nieznajomych. Nikt jego, on już nikogo nie pojmował: tak szybko, dziwnie, piorunowo wszystko się dokoła przewróciło, zmieniło. Kurdesz żył jeszcze zapasem starym, pamiątkami swymi, modlitwą, miłością dla dziecka, a odrobinę nadzieją, że dawne czasy powrócą. Ale cóż wraca na świecie? — wiosny tylko i lata, ale nie ludzie i czasy! Jego stary porządek i obyczaj tak mu się wydawał przedziwnym, że się zawsze spodziewał, iż ludzie po gorzkich doświadczeniach do niego i jego niechybnej aryngi powrócić muszą. Życie jego nie miało w sobie nic nadzwyczajnego; owszem, przeszło jak tysiące innych tamtej epoki. Rodzice, uboga a pracowita szlachta, mieli ich dwóch,. a córkę trzecią. Na maleńkiej wioseczce była to gromadka, która starego Kurdesza ojca, cześnika międzyrzeckiego, niepokoiła. Potrzebowali losu i jak skoro dorośli, ze szkół jezuickich poszli oba młodzi Kurdeszowie w usługi pańskie, na dwory z dawna przyjaznych Kurdeszom familij, pańskiej, jak mówiono, klamki się trzymać. Trzeba wiedzieć, że szlachectwo Kurdeszów była stare, że niegdyś byli to ludzie majętni, a nawet wysoko skoligaceni. Jedna Kurdeszanka była za Kostką, jedna Leszczyńska za Kurdeszem, a dziad ojca pana Jacka miał za sobą kniaziównę Mirską. Przez pamięć tych związków rody spowinowacone z Kostkami, Leszczyńskimi, Mirskimi chętnie się zajęły losem młodych chłopaków, którzy opuściwszy rychło ojca, poszli dosługiwać się przyszłości swojej. Siostra poszła za mąż młodo, za niejakiego Szczerzeckiego, i bezdzietnie zmarła; starszy brat pana Jacka, spadłszy z konia na polowaniu, skaleczał naprzód srodze, chyrlał, powróciwszy do domu, i nabiedowawszy długo, nareszcie życie skończył. Cześnik międzyrzecki mając już tylko jedynaka pana Jacka, a sam postarzawszy, wzywał go bardzo do domu, potrzebując pomocy i wyręczenia, ale panu Jackowi zasmakowało życie dworskie i wojskowe. Nadeszła konfederacja barska. Z panem opiekunem swym poszedł do niej pan Kurdesz; ustąpił potem z kraju z innymi, błąkał się długo i nierychło schorzały, ranny, odarty, ledwie poznany, do rodzicielskiego domku się przywlókł. Tu już ojca ani brata nie zastał, stara matka tylko sama na Wulce gospodarowała i mimo niemałych trudności, bijąc się z tysiącem kłopotów, dla syna, którego wyglądała uparcie i spodziewała się zawsze, nawet gdy go umarłym głoszono, przysposabiała spoczynek swobodny. Znalazł on Wulkę w najlepszym stanie: zapas wszędzie, dostatek i grosiwa uzbieranego worek niemały. Z żołnierza najlepszy gospodarz, jeśli nie najgorszy. Pan Jacek, wyzuty z nadziei służenia użytecznie krajowi z szablą, począł gospodarzyć zawzięcie, a powiodło mu się nad miarę szczęśliwie. Stara matka już tylko wypoczywała modląc się, a co dzień narzekając i płacząc, że ojciec nie dożył powrotu syna i nie pobłogosławił mu jeszcze. Pragnęła koniecznie doczekać wnucząt i silnie namawiała na ożenienie; ale pan Jacek nie dawał się przekonać, a nic nie odpowiadając, odszedł milczący zawsze, ilekroć go zaczepiła o małżeństwo. Domyślała się staruszka, że to nie było bez kozery, że gdzieś, jak mówili starzy, na pańskim dworze zaszłapał. Ale gdzie? jak? — żywa nie wiedziała dusza. Nierychło wreszcie, nierychło jakoś, konfederat pokiereszowany, zeszpakowaciawszy już, dał się nareszcie namówić i ożenił się. Stara matka, napłakawszy się z radości na weselu, nie doczekawszy upragnionych wnuków, może ze wzruszenia i wielkiego szczęścia poszła do lepszego życia, do którego ciągle się przygotowywała. Niebawem potem i żona pana Jacka, poczciwa, pracowita a skromna kobiecina, zostawując mu córkę, świat także pożegnała. Prawda, że nierychło się do niej przywiązał i ożenił nie bardzo ochoczo; ale za to jakże ją kochał serdecznie, jakże jej stratę opłakiwał! Osamotniony wpadł był nawet pan Kurdesz w melancholią, która niemal rok cały trwała, potem widok dziecięcia i skłonność do pracy przemogły. Rzucił się znowu czynnie do gospodarstwa i tak skutecznie pracując, starzał powoli do reszty. Niemłodo się był ożenił, teraz smutek szybko siwiznę zasiał coraz gęstszą i marszczkami poorał czoło. Na dziecku naprzód, potem na majątku Pan Bóg mu poszczęścił: Frania urosła na śliczne dziewczę, a z Wulki, maleńkiej wioseczki, która by ledwie innego utrzymać potrafiła, Kurdesz ładem i oszczędnością uciułał kapitalik wcale piękny. Wulka niewiele wprawdzie przynosić mogła, ale jakież były i potrzeby jego? Żył tym, co dał zagon własny, mało co kupując do domu, a strzegąc się wydatku gotowego grosza. Jeden wózek i bryczka służyły od niepamiętnych czasów, konie rodziły się w domu, suknie były jeszcze po dziadach, porządek domowy stary, a pieniądz przypływający, wedle starodawnego obyczaju zaklęty, składał się zaraz na kapitalik. Procenta od niego nie przeżywały się nigdy przy zaprowadzonej oszczędności i skrzętności, dokładano je do sumy i tak powiększała się ona ciągle i coraz znaczniej. Kapitalik pana Jacka także more antiquo, bo tego pilnował się nasz szlachcic we wszystkim, wedle tradycyj domowych nie mógł się ulokować gdzie indziej i inaczej, jak u wielkiego pana na prowizji. Rodziny przyjazne Kurdeszom, skoligacone z nimi, powymierały, pogasły lub oddaliły się z kraju; trzeba było bliżej siebie szukać lokaty, a zawsze u jaśnie wielmożnych. Trafił się w pobliżu graf Zygmunt August Dendera, szumnie żyjący, obszernych włości dziedzic, którego dom, reputacja, sposób życia, a w ogóle państwo, olśniły biednego szlachcica i dwakroć sto tysięcy złotych już spoczęły w szkatule hrabiego, dwakroć w pocie czoła zapracowanych na Wulce: przyszły posag Frani. Pomimo codziennie powiększającego się majątku życie szlachcica wcale się nie zmieniło, a Kurdesz, kłaniając się do kolan i uboższym, i mniej od siebie wartym paniczom a trzpiotom, uważał się zawsze za najniższego sługę ich i brata. Mało kto wiedział o jego funduszach dokładniej, gdyż Kurdesz nie tylko się z nimi nie chwalił, ale je raczej taił. Domyślano się wprawdzie po ścisłej oszczędności, że zapas mieć musi niezgorszy, ale nikt ściślej nie mógł wyliczyć, o ile się jego fortunka powiększyła zabiegami i skrzętnością. Piękna Frania miała już z sąsiedztwa kilku gołych konkurentów do pięknej swej rączki, ale tych pan Jacek bez ceremonii poodprawiał. Z daleka tylko kręcili się koło niej chłopcy, a stary szlachcic poglądał na nich okiem bacznym, nie dając się bardzo przysuwać do córki. Co się tyczy bowiem małżeństwa, wcześnie jej zapowiedział, że sam nad nim czuwać będzie. Zresztą miała ona zupełną swobodę w domu i za domem, i gdyby z niej korzystać chciała, przywiązany do niej i zakochany w jedynym dziecięciu ojciec nie śmiałby się może tak surowo, jak obiecywał, sprzeciwiać. Ale dotąd Frania żartowała sobie swobodnie ze wszystkich i wyżej myślą sięgając, bo wszystkie kobiety do wyższości pociąg mają. W tych, co ją otaczali, nie upatrzyła nikogo i zdawała się czekać na swego. Brzozosia też ciągle jej wróżyła coś nadzwyczajnego i widzieliśmy już, jak niespodzianie wróżbom jej przypadek dał cień prawdopodobieństwa. Staremu szlachcicowi i przez głowę nie przeszło, żeby młode grafiątko mogło z płochą myślą spojrzeć na jego donię. Widział się nadto daleko od Denderów, a zbyt był znowu dumnym, by o czymś mógł roić między nimi a sobą podchwyconym i wymodlonym. II W niedzielę przypadały szumnie zawsze i uroczyście obchodzone imieniny hrabiego Zygmunta Augusta Dendery, na które z daleka nawet zjeżdżali się chciwi zabawy panowie, półpankowie, szlachta dostatnia i w różny sposób znajomi lub przyjaźni solenizantowi. Dom hrabiego obszerny bardzo i dla gości wygodny, wszelkiego rodzaju zabawy, a przede wszystkim karty, dla młodzieży muzyka i tańce, dla starszych gawędka, wino stare i kucharz wyborny — nęciły na ten dzień wszystkich dokoła o mil dwadzieścia. Hrabia przywiązywał pewną wagę do tego, żeby mieć w dniu tym jak najwięcej gości; w najlepszym był humorze, gdy ich pomieścić nie mógł i rywalizował z dalekim sąsiadem swoim, równie bogatym panem Zagrobskim z Wilczyna o to, kto więcej mieć będzie przyjaciół półmiskowych, karcianych i kielichowych u siebie. Nie wahano się nawet, choć to nie jest we zwyczaju na imieniny, zapraszać lepiej znajomych dla zwiększenia ciżby. Denderów, stolica Zygmunta Augusta hrabiego Dendery, od lat pięćdziesięciu podobno uhrabionego w Galicji (gdyż i tam miał dobra, a w Galicji wszyscy hrabiowie i najbiedniejszy już choć Ritter być musi), nazwany został niedawno, by Zygmunt August miał przyjemność pisać się na Denderowie Denderą, co jakoś brzmi majestatycznie i poważnie. Niektórzy przypominali jeszcze dawne jego miano niezbyt mile brzmiące: zwał się bowiem Hołochwastowem. Postawiony ogromny pałac z kolumnadą dorycką, założone ogrody, wykopane stawy, urządzone austerie, powznoszone dla oka z facjatami białymi różnego rodzaju walące się z tyłu budowle czyniły tę mieścinę z daleka czymś lepszym, niżeli była w istocie. Oprócz klucza Denderowskiego miał jeszcze hrabia dwa inne i dobra w Galicji, o których z powodu oddalenia i granicy różni różnie mówili. Byli tacy, co tych dóbr znaleźć tam nie mogli; drudzy małą je wiosczyną odłużoną zwali; hrabia szeroko o swym państwie na Rusi rozprawiał. W życiu, w charakterze, majątku Zygmunta Augusta Dendery pełno było nieprzebitych tajemnic. Nie będziemy ich przed czasem usiłowali zgadywać; powiemy tylko dla przygotowania nieco czytelnika, że żył na największą stopę, uchodził za bardzo a bardzo bogatego, za spekulatora i miał dotąd kredyt wielki, że postawę miał pańską (głowę do góry), dom pański, wreszcie pozornie był nadzwyczaj otwarty; ale ludzie bliżej oswojeni mówili, że skryty był dla najbliższych nawet. Wedle wiadomości powyżej nam udzielonych przez dobrze zainformowaną Brzozowską, wiemy już, że miał syna i córkę, żonę i matkę żony żyjących. Wszystkie te osoby wkrótce bliżej poznamy. Syn Sylwan już nam znajomy, który z rana dopiero w niedzielę po przejażdżce swej z ojcem się spotkał, w pół siedział, w pół leżał obyczajem młodych ludzi naszego wieku na kanapie w pokoju ojca. Po prostu mówiąc, rozwalił się bez ceremonii. Ubrany był w kraciastą krótką kurteczkę, podobne szerokie spodnie i długą takąż kamizelkę; w ustach miał cygaro zagasłe, rękę jedne na boku opartą, drugą we włosach długich i raźnie, szumnie na tył zarzuconych. Ojciec, słusznego wzrostu mężczyzna, barczysty, silnej budowy ciała, chodził z długą fajką po pokoju. Twarz jego bez wyrazu w tej chwili, gdyż w razie potrzeby przywdziewała maskę stosowną, chmurna była tylko i zasępiona, jak gdyby się nudził. Blady, z oczyma czarnymi ostro poglądającymi, z podgolonymi bakembardami, trochę podłysiały, z brwią namarszczoną i usty wydatnymi, hrabia jak widać usilnie musiał pracować, by sobie wyrobić hrabiowską powierzchowność i fizjognomią, Ze physique de son rôle. W istocie miał tylko minę miernego aktora na teatrze małego miasteczka. Mowa jego była deklamacyjna, głośna, krzykliwa, niezmiernie stanowczo decydująca, wejrzenie rozkazujące, uśmiech protektorski, chód tragiczny, rzuty głowy bohaterskie. Ubrany w szlafrok jedwabny w złociste kwiaty, na dnie jasnym rzucane, w czapeczkę haftowaną wytwornie, w pantofle tureckie, przechadzał się po dywanie swego pokoju, kiedy niekiedy biorąc do ust bursztyn ogromny cybucha jaśminowego, to znów puszczając go w zamyśleniu. Syn ziewał, zarzucając włosy na tył, poglądał na ojca i czekał poczęcia rozmowy z zaniedbaniem właściwym dobrze wychowanemu młodzieńcowi, który się nauczył szanować tylko jednego siebie i wobec ojca nawet całą swą niezależność i indywidualną stara się zachować swobodę. — A cóż, hrabio Sylwanie — odezwał się ojciec, stojąc naprzeciw syna (gdyż ojciec i syn tytułu sobie hrabiowskiego nawzajem odmawiać nie widzieli powodu, nawet w potocznej między sobą rozmowie) — a cóż? byłeś u mego szlachcica w tej Wulce? — A, byłem! — Prosiłeśże go grzecznie, jakem ci mówił? — Prosiłem! — uśmiechając się i gładząc wąsięta odpowiedział młody hrabia. — Ale byłżeś grzeczny? — z przyciskiem zapytał Zygmunt August. — Cóż to za pytanie? hrabio! — Bo widzisz, nie zawsze jesteś równie grzeczny, a z tą drobną szlachtą, nie wiesz, jak po śpilkach! C’est si susceptible! — A czyż nie wiem? Ale się wszystko odbyło wybornie: jadłem przypalone i surowe kurczęta z kwaśną śmietaną, un mets champ?tre, z sałatą zalaną słoniną, jadłem pierogi, oglądałem konie pana Kurdesza. Que voulez-vous de plus? — No! a chwaliłeśże je? — Naturalnie! I ma w istocie jedną klacz siwą polsko-wschodniego rodu, bardzo ładną, bardzo ładną. — A nie darował ci jej? — zapytał stary hrabia. — Myślałem, qu’il aura le bon esprit de le faire, ale nie. — Spodziewam się jednak, że ci okazać musiał i radość, i wdzięczność, żeś go odwiedził. — Jak mógł i umiał, ściskał za kolana. — Widziałżeś i córunię? — A jakże, i siwkę, i córkę. — Cóż to za stworzenie: mówią, że to ładne? — Tak! ładna! jużciż ładna, ale to proste dziewczę, daleko dziksze i mniej cywilizowane, niż garderobiane mojej matki, które czytają romanse pana Sue. — Spodziewam się — rzekł z uśmiechem ojciec, — Szlachcic naturalnie przyjedzie. — Cela va sans dire. Dziękuję ci, żeś mnie posłuchał i był grzeczny! Syn dym tylko puścił zapaliwszy cygaro, poprawił je, rzucił się głębiej na kanapę i założył nogę na nogę. Ojciec mówił po chwili: — Będziemy dziś mieli mnóstwo osób różnego stanu, sfery, znaczenia i położenia towarzyskiego. Syn patrzał tylko ziewając i czekał, co mu dalej ojciec powie. — Mój Sylwanie — kończył Zygmunt August Dendera — staraj się być zawsze i wszędzie dla wszystkich uprzedzającej grzeczności. — Alboż kiedy byłem dla kogo niegrzecznym? — Tego ja nie mówię, ale jest wiele cieniów i odcieniów grzeczności, mój hrabio. — Ile osób, tyle grzeczności. — Masz poniekąd słuszność, ale trzeba być dla wszystkich w swoim domu niezmiernie radym gospodarzem, nadskakującym, uprzedzającym. — Nadskakującym? — Może powiedziałem zanadto — mówił dalej ojciec — ale zrozumiej tylko ogół mojej rady. — Wszak wiesz, hrabio — odparł syn niedbale — że w moim przekonaniu wszyscy są równi, a urodzenie... — Daj mi pokój z waszymi nowymi teoriami, mnie już nie nawrócisz. Młode hrabię uśmiechnęło się tylko. Trzeba albowiem wiedzieć, że dla tonu, dla nadania sobie barwy wiekowej po powrocie z zagranicy Sylwan grał nieźle rolę demokraty i człowieka postępowego. Na czym u niego zależał postęp, dokładnie nie wiemy; zdaje się, że on sobie sam z tego nie umiał czy nie chciał zdać sprawy. Grał, pił, jadł, hulał jak wszyscy, z tą różnicą, że wszystko to czynił jakoś od niechcenia, znudzony, ziewając i z wielkimi tony. Mówił przy tym wiele o równości ludzi, postępie, duchu wieku, a mimo to rył sobie wszędzie herby: na biletach, na guzikach, na cygarniczkach, na liberii swego grooma i lokaja, na uprzęży koni, strojąc w nie rzeczy, zwierzęta i ludzi. Niższych od siebie (w swym przekonaniu) nie miał za Boże stworzenie; nie wadziło mu to jednak, rozsiadłszy się na kanapie, gło- śno i bardzo szumnie rozprawiać o postępie, o cywilizacji, o barbarzyństwie naszego kraju, o ucisku włościan, o przyszłym upadku wszelkiej arystokracji. Ale to była farba tylko. Ojciec, któremu pochlebiała ta mniemana w synu wyższość umysłowa i nowe niby a najświeższe doktryny, cieszył się z nich dla Sylwana, jak by się pysznił nowym jego frakiem lub końmi. Pysznił się tedy stary hrabia słuchając, jak trzy po trzy rezonując, syn dorabiał się opinii sensata, polityka, reformatora; pozwalał na te niewinne hulanki językowe i podsycał nawet argumenta Sylwana swoją lekką opozycją, kończącą się zawsze wykrzyknikiem: — Mów ty sobie, co chcesz, jam już za stary, bym zmienił sposób widzenia: i położenie nasze w społeczeństwie, i imię, i związki rodowe obowiązują mnie dotrzymać placu na starym stanowisku mojej familii. W tej chwili będąc sam na sam, we cztery oczy, hrabiowie stary i młody nie widzieli potrzeby w długą się wdawać rozprawę, którą oba już po wielekroć powtórzyli, a która ich nudziła. Ojciec puścił dym z cybucha, syn ziewnął i zamilkli. — Kogóż się spodziewamy? — spytał Sylwan po chwili. — Jak zwykle wszystkich — odparł dumnie ojciec. — A więc tłumu? — Sto, półtorasta, dwieście osób może, kto wie! — Taki zgiełk mnie nie bawi — rzekł melancholijnie młody. — Dziwna rzecz: wy, młodzi, teraz młodych gustów nie macie. — Starzyśmy głową i sercem. — Tym gorzej. — Tym lepiej, ojcze, nie spotkają nas zawody. — Cóż z sobą robisz rano? — odwracając rozmowę przerwał ojciec, nie chcąc na próżno szafować argu- mentami, które się na wystawę przy ludziach przydać mogły. — Ja? Albo co? — Bo ja mam jeszcze liczne zajęcia. — Pójdę do siebie. To mówiąc, Sylwan wziął czapkę ze stolika i nie spojrzawszy nawet na hrabiego ojca, oddalił się świszcząc piosenkę. Ledwie wyszedł, hrabia zadzwonił; ukazał się lokaj wygalonowany, w paradnej liberii. — Pana Smolińskiego! — Słucham jaśnie wielmożnego grafa, zaraz... Drzwi się zamknęły, a po chwilce zawołany wszedł pan Smoliński. Był to plenipotent i rządca klucza, i totumfacki hrabiego, jeden co jego zaufanie posiadał do pewnego stopnia, znał jego kieszeń i interesa, z którym często kłócił się hrabia pozornie, ale zawsze w najlepszej żył zgodzie. Była to figura wszechmocna, przed którą drżeli wszyscy: syn, żona, córka, a najbardziej ci, co mieli interesa z panem hrabią. Hrabia bowiem mimo wielkiego majątku jako spekulant miał też ogromne interesa. Smoliński był wieku hrabiego, miał lat pięćdziesiąt kilka, mały, chudy, przygarbiony, twarz lisa i wilka zbite i złączone w jedną; pokorny jak żebrak, zły jak pies na łańcuchu, kłamca jak kalendarz. Na łysej głowie troszka włosów bezbarwnych zwijały się pokręcone w różne strony bez pewnego projektu, nie myśląc pokryć nawet dojrzałej brudnej łysiny. Niżej pod czołem wysadzonym na przód, błyszczało coś na kształt burych oczek, których wejrzenia złapać było niepodobna; usta pokrzywione w fałdach twarzy się zaszyły, uszy tylko ogromne białe jak pargamin sterczały z dwóch stron dobitnie. Wszedł i zbliżył się zaraz, oglądając się za siebie, aż do gabinetu krokiem śmiałym, bez żadnej ceremonii, ukłonów i uniżeń, z miną człowieka, który doskonale jest przekonany, że się bez niego obejść nie można. — A co? — spytał się hrabia. — Względem czego? — Interes z Pęczkowskimi? — Ułoży się. — Bardzo krzyczą? — Jużciż, jakby nie krzyczeli! ale zawsze tylko na mnie. — No! to jeszcze nic. — Tak! to nic — śmiejąc się i zacierając ręce rzekł Smoliński — wszystkiemu ja winien. — Ale trzeba im zapłacić. — Trzeba i nie trzeba: zgubili oblig, był nie oblatowany. Masz pan zwykły swój sposób na to. Jeśli zapłacimy, to nierychło, a co procentu to ani myśleć dawać. — Słyszę, że ktoś idzie; wyjdź drugimi drzwiami, poczekaj w gabinecie, aż cię wezwę. Smoliński, widać przywykły do podobnych wycieczek za kulisy, uszedł bardzo zręcznie, wyciskając się przez małe drzwiczki, a w tejże chwili lokaj zameldował pana Pęczkowsikiego. — Prosić! prosić! — rzekł hrabia głośno, przybierając minę poważną i biorąc w rękę długi papier i suche pióro, jak gdyby dopiero od pracy wstawał. Po. chwilce wszedł pan Pęczkowski, szlachcic we fraczku, choć to była dopiero godzina dziesiąta, zapięty, w rękawiczkach łosiowych, z czapką pod pachą, zbiedzony, smutny, blady. Poprawił włosów na progu, otarł nogi uważnie, ukłonił się raz i drugi pokornie, niziuteńko, nim wszedł do gabinetu hrabiego. Hrabia rzucił papier żywo, niby dopiero go postrze- gając, rzucił pióro, cybuch i poskoczył, krzycząc dosyć głośno i śmiejąc się swobodnie: — Kochanego Pęczkosia! jak mi się masz! jak mi się masz! — Nóżki całuję jaśnie wielmożnego hrabiego. — Cóż ty tu porabiasz? jakże się masz? a żonka, a dziatki? co tam słychać? — Zdrowi, jaśnie wielmożny panie. Bardzo dziękuję za łaskawą pamięć. — No, siadajże proszę; a z daleka? z domu? — Z domu, jaśnie wielmożny panie. — Cóż to cię w nasze strony sprowadza? — A cóż, kiedy nie trocha kłopotu. — Cóż to jest? proszę, mów, moje serce, może ci mogę być pomocnym? — Właśnie do łaski jego... — Ale mów tylko, Pęczkosiu, co to jest, całym sercem. — Ot, takie nieszczęście: łaska to Boża, że interes z jaśnie wielmożnym panem; chciałem podnieść moją sumkę. — U kogo? — U jaśnie wielmożnego pana, bo to... — A maszże co u mnie? Szlachcic stanął wryty, osłupiał. — Daruj serce, Pęczkosiu, mam tyle zajęcia, nie biorę na procenta tylko dla znajomych i nie bardzo pamiętam. Ale zdaje mi się, że przypominam sobie coś; tak! tak! tysiąc czy dwa tysiące rubli. — Dwa tysiące pięćset, jaśnie wielmożny panie. — Może być, może być... w istocie... — Niezawodnie, jaśnie wielmożny hrabio. — Nie zapłaciłemże ci w roku przeszłym? — naiwnie zapytał hrabia. — Nie, jaśnie wielmożny panie, opóźniłem się z prośbą moją. — Ano! cóż? jeśli masz u mnie, to rzecz świata, idź do Smolińskiego i odbierz... — Ale, jaśnie wielmożny panie, wielki mam kłopot, że mi się gdzieś oblig zawieruszył. — O! o! o! — długo, przeciągle zawołał gospodarz, kiwając głową — o! cóż znowu! Ty, taki porządny, mógłżeś zarzucić oblig? O! to źle!... — Przypadek, jaśnie wielmożny panie, w drodze... — Jakkolwiek bądź jest czy nie ma obligu, skoro ci się należy... — Pan Smoliński najlepiej wie o tym. — Ano! to nie ma kwestii. — Ale mi robi trudności. — Zachciałeś! Uchylimy je, to się ułoży, nie frasuj się. I hrabia usiadł, rozpierając się szeroko. — Ale — dodał — idźże z tym do Smolińskiego, bo ja, jak wiesz, tymi drobnymi interesami wcale się nie zajmuję, u mnie tylko masy znaczą, kieruję ogółem. To się załatwi. — Byłem właśnie u pana Smolińskiego. — A cóż? — Robi mi trudności z powodu obligu. — To się musi załatwić, skomunikujcie się tylko. Zresztą u mnie dziś dzień tak pełen zajęcia. — Jaśnie wielmożny pan pozwoli sobie złożyć życzenia... — Dziękuję ci, dziękuję, kochany Pęczkosiu, będziesz na obiedzie, prawda? No! a teraz ruszaj na pewne do Smolińskiego, z nim kończ, serce; prawda, że czasem ciężki, i mnie nieraz nudzi swoją regularnością zbyteczną, nieraz mi doje, ale w gruncie dobry człowiek. — Nie bardzo jednak łatwy. — Wierz mi, to się zrobi, to się musi zrobić. Powiedz mu, że byłeś u mnie. — Ale kiedy chce, żebym ustąpił. Jakże ja ustąpić mogę, to jedyny moich dzieci fundusik. Jaśnie wielmożny graf wie sam, żem go w pocie czoła uzbierał. — Daruj mi, to nie moja rzecz, rób z nim tylko, traktuj; ułożycie się, dacie radę, a w ostatku ja mu uszy natrę, żeby cię nie szykanował. — Gdyby jaśnie wielmożny pan był łaskaw polecić mu mój interes. — Z duszy, serca! Zadzwonił. — Pana Smolińskiego! Niebawem wszedł drzwiami zwykłymi, nie od gabinetu, plenipotent, ale całkiem to był już inny człowiek: pokorny, potulny, niby przelękły i zafrasowany, niby ogałuszony pracą, a stanął prawie przy progu. Hrabia odwrócił się do niego nie poufale jak przed chwilą, ale z tonem rozkazującym: — Kazałem cię zawołać — rzekł — mój Smoliński; cóż bo to znowu robisz z Pęczkowskim? Jakieś tam trudności, jakieś ceregiele. Wiesz, że ja tego nie lubię, interes powinien się robić prosto, uczciwie w dwóch słowach, a Pęczkowskiego kochanego szacuję, jestem osobistym jego przyjacielem. Szlachcic uścisnął i w rękę pocałował hrabiego z radości. — Kończże to, proszę, bez tych obrotów, bardzo ci to polecam. I hrabia znacząco chrząknął. Każdy prócz Pęczkowskiego poznałby łatwo, co to chrząknienie znaczyło. Smoliński milczał, aż nareszcie odważył się niby wyrzec z ukłonem pokornym: — Cóżem ja tu winien, jaśnie wielmożny panie, kiedy obligu nie ma. — Ale cóż to znaczy, cóż to znaczy! — Jaśnie wielmożny pan wie, że ja muszą rachunki złożyć i z wypłat się wytłumaczyć; ja tak wypłacić nie mogę. — Już jak tam jest, to jest: poradźcie się sobie, pokombinujcie i kończcie, niech Pęczkowski będzie zaspokojony, bardzo proszę... Żegnam cię, Pęczkosiu, bądź spokojny. To mówiąc hrabia wziął cybuch, papier i pióro, żegnając wierzyciela i plenipotenta. Zaledwie byli za drzwiami, gdy turkot powozu po brukowanej drodze dziedzińca oznajmił przybycie gościa. Hrabia wyjrzał: sześciokonna zielona poważna kareta, za nią kocz czterokonny i bryka także czwórką zaprzężona toczyły się pod pałac. Poznał widać, kogo wiozła, zadzwonił żywo i zarzuciwszy na siebie surdut z wstążeczką orderową, co go nigdy nie odstępowała, i wziąwszy laskę, pospieszył na dół. Przybyła z tą pompą była matką żony hrabiego, na której przyjęcie wyskoczyli wszyscy. Jaśnie wielmożna z hrabiów Moskorzowskich hrabina Czeremowa. Trzy powozy i czternaście koni wlokły ją jedną tylko i dwór ją otaczający. Po ekwipażach, liberii i krzątaniu poznać było łatwo, jak dalece kazała się szanować i jak ją tu szanowano. Hrabia z odkrytą głową przyjął ją z żoną i córką na ganku, przyklękając prawie, i z uczuciem zbyt silnym, by mogło być szczere, ucałował jej pulchną i białą rączkę. Hrabina mogła mieć około lat sześciudziesiąt, ale trzymała się dobrze i wyglądała na swój wiek młodo, tylko zbyteczna tusza trapiła ją trochę. Żywe oko czarne, dumnym wejrzeniem zbrojne, nosek maleńki i kształtny, usta ściśnięte i zasznurowane z pretensją, drobne rysy wśród ogromnej z wielkimi wiszącymi podbródkami twarzy, nadawały jej wcale dziwną fizjognomią i po- dobieństwo do znanych bardzo wizerunków sławnej w historii postaci. Dość było spojrzeć na nią, by poznać, jak się wysoko nosiła hrabina, na jakim chciała stać tonie, jak przywykła była grać rolę wielkiej pani. Przyjęcie zięcia, córki, wnuczki nie wzruszyło jej wcale; uśmiechnęła się tylko zmęczona i niby czule razem, pocałowała w czoło od niechcenia hrabinę i hrabiankę, kiwnęła głową bardzo z lekka zięciowi i obwinąwszy się starannie czarnym szalem, zapowiedziawszy niezmierne znużenie, majestatycznym kroczkiem poszła do wyznaczonych sobie na dole w pałacu pokojów. Wszyscy za nią w milczeniu postępowali, otaczając, podtrzymując, drzwi otwierając i wiodąc jak z procesją. Hrabia, widocznie zimno przyjęty i ani słówkiem grzecznym nie powitany, gdyż przybyła mówiła i patrzała tylko na córkę i wnuczkę, poczuł się trochę dotknionym i pomimo uniżoności, z jaką pożegnał matkę u drzwi jej apartamentu, znać było, iż szukał tylko powodu okazania, iż zrozumiał przywitanie i zadraśnięty był nim do żywego. Zostawszy sam na sam w sieni, pomyślał chwilę i wolnym krokiem postąpił ku drzwiom pokojów, do których zajrzał machinalnie, nic nie wiedząc, co robi roztargniony przeszedł je, zawrócił się nazad i skierował ku oficynie. Pałac w Denderowie był całą gębą wspaniały: na dawne czasy książęcym by się mógł nazwać; ale dziś, gdy Żydzi mają najwięcej pieniędzy, a książęta prawdziwi są bardzo skromni, powiemy, że i Żyd by nim nie pogardził. Gmach to był piątrowy z salonami mozaikowanymi, z gzemsami złocistymi, z ogromną masą kolumn, kornisz, amorków, gipsatur, z meblami kosztownymi, z galerią obrazów dla proporcji jak sala bilardowa, z mnóstwem brązów i marmurów tandetnych, ze wszystkim wreszcie, co pałac stanowi. Były w nim apartamenta galowe i codzienne, salony od balów i powszednie, pokoje gościnne wytworne, pokoje państwa, oranżerie przepyszne i co tylko gdzie u panów najrzał Dendera, a potrafił wymałpować. Były niby antyki, zwierciadła przeraźliwych, rozmiarów, stiuki, kandelabry, stare porcelany, mnóstwo fraszek kosztownych: wszystko to, nie żeby dziedzic kochał się w rzeczach tego rodzaju lub ich dla siebie potrzebował, ale że tak było u innych, że to widział gdzieś, że tak kazał zwyczaj. Dość powiedzieć, że nigdy nic nie czytając prócz Paul de Kocka, hrabia od lat kilku poczuł się obowiązanym mieć nawet bibliotekę. Sprowadzono ją ryczałtowie od księgarza, który ostatki swego magazynu w nią wpakował; na dole tylko, gdy poczęli wszyscy kupować stare książki, postawiono herbarz Niesieckiego, Okolskiego, Paprockiego, Duńczewskiego, kilka kronik i trochę starych świstków i panegiryków, aby się i tym można pochwalić. Zresztą z tych wielkich foliałów słudzy darli bezpiecznie kartki do oprawiania świec i na inne pilne potrzeby. Nikt zresztą do nich nie zaglądał. Idąc do oficyny, hrabia spotkał się z synem. — Nie byłeś jeszcze, hrabio, u babki? — spytał z przyciskiem nieukontentowania ojciec. — Właśnie do niej idę — odparł syn. — Z cygarem? — Rzucę je w progu. — Gdzie Wacław? — Nie wiem. Od kilku dni go nie widziałem. — Zawsze go nie ma, kiedy najpotrzebniejszy — rzekł gospodarz i odszedł, ruszając ramionami. Syn powolnie, poważnie, szedł dalej ku pałacowi; ojciec opieszałym krokiem, zamyślony, wracał do swoich pokojów. Dla bliższego zapoznania czytelników z osobami naszej powieści, powiedzmy jeszcze, kto był ten Wacław, o którego hrabia syna zapytywał. Wacław, niewiadomego zupełnie pochodzenia sierota, od lat dwudziestu kilku, jeszcze przed ożenieniem hrabiego, zjawił się w jego domu, nie wiedzieć skąd i jak. Dziecię to miało być sierotą, synem jakiejś biednej Francuzki, która do kraju naszego przywędrowała z nim z powodów nie znanych nikomu i tu go odumarła. Nazwiska nawet matki i ojca nie można dojść było i hrabia, wziąwszy go na opiekę, nazwał Sierocińskim. Powszechnie unoszono się nad wspaniałomyślnością Dendery i sercem jego, wskazując jako dowód miłosierności to dziecko, wychowane starannie kosztem jego i w domu uważane prawie jak pokrewne. Ilekroć kto z jakichkolwiek przyczyn ośmielił się zarzucić hrabiemu ciężkie traktowanie interesów, nieludzkość w obejściu, dumę, nieprzystępność, brak uczucia, tyle razy przyjaciele Dendery odbijali zwycięsko zarzuty, wskazując na Wacława Sierocińskiego i zamykali usta nienawistnym i złośliwym. Pod pewnym względem za ten dobry uczynek hrabia sowite odbierał wynagrodzenie w opinii publicznej. Czyn też to chwalebny przytulić sierotę, dać mu nie tylko chleb powszedni, który i pieskom dajemy, ale wychowanie uczciwe, stan pewien i sposób do życia, nie odtrącać od swego towarzystwa, nie okazywać pogardy, nie chwalić się swym dziełem. W hrabi Denderze było to nie tylko piękne, ale dziwne. Człowiek ten bowiem, jakeśmy już po trosze widzieli, nie był wcale jednym z ludzi zbytecznie przejętych potrzebą dzielenia się z bliźnimi, czym miał, i wylewania się dla nich; owszem, wad przeciwnych a bardzo widocznych miał tysiące, a na czele ich jak wódz stał egoizm podniesiony do najwyższej potęgi: duma ogromna, chciwość niepohamowana; serce miał zimne jak kamień i jak kamień zamknięte. Pozory czułości nic go nie kosztowały, ale uczucia w nim nie było; okazywał miłość z obowiązku dla oka wszystkim, których powi- nien był kochać wedle reguł powszechnie przyjętych, ale nie kochał nikogo. Przecież Wacław nie doznał od niego, prócz lekkich czasem przypomnień swojego sieroctwa i napomknień o wielkich dobrodziejstwach, jakich doświadczał, żadnej przykrości, jakiej by po charakterze protektora zrazu domyślać się godziło. Wychował się wprawdzie nie z dziećmi hrabiego, bo od nich był trochę starszym, ale jednak dość starannie i z pewną na rozwinienie jego bacznością. Hrabina sama, niezmiernie czuła kobieta, przywiązana do męża, jak on był do niej przywiązany, to jest zapamiętale przynajmniej dla ludzkiego oka, nie lubiła tego wychowańca. Sylwan miał go za mało co, bo się jak on nie wychował za granicą i o wielkich kwestiach socjalnych rozprawiać nie umiał ex professo, a miał śmieszną wadę, w oczach Sylwana nieprzebaczoną, że w kraju, co swoje, w przeszłości widział wszystko dobrym, pięknym a świętym; w ostatku, że nie szydził i z dowcipu Sylwana nie śmiał się, a nie pochlebiał i nie nadskakiwał mu jak należało. Sylwan ogłosił Wacława, powróciwszy z Berlina, bez ogródki głupcem. Wacław nim wcale nie był: wychowany w kraju, bez wielkich, szczególnych, zbytecznych starań, wcześnie uczuwszy, że przyszłość swoją sobie powinien sam zgotować, począł pracować z całą dojrzałością, jaką w dziecinnym wieku często Bóg daje ubogim, i pracował jak sierota. To, czego się nauczył, umiał doskonale, dokładnie, a nie lubił się z tym chlubić i popisywać, bo zawsze czuł, wiele mu braknie. Smutny, bo osamotniony, zawczasu stał się człowiekiem i rzec można, że dzieciństwa nie poczuł, nie poznał; młodość nawet zastała go już poważnym, milczącym, myślącym, a zmuszonym hamować się z każdym popędem, z myślą każdą. Dodajmy, że miał duszę wielką, rzadki dar Bożych wybrańców, umysł otwarty i serce poczciwe i aż do zbytku czułe. Wychowanie, położenie, okoliczności wyrobiły w nim uczucie poetyczne, coś marzącego, coś płodnego w przyszłości, co go uczynić mogło wielkim artystą lub poetą. Talent do muzyki zastanawiający zwrócił go do niej i udoskonaleniu się w nim poświęcił wszystkie wolne chwile; ona miała być nadal jego żywotem i żywota chlebem. Lecz gdyby w niej nie widział nawet żadnej dla przyszłości podpory, Wacław byłby muzykiem, bo czuł, że się do tego urodził. Wiemy, jak rozdrażnia młodą duszę to obcowanie ze światem duchów, których językiem, poezją, śpiewem jest muzyka. Wacław pod wpływem nieustannych swych studiów rozkołysał duszę i podniósł egzaltacją tajemną do najwyższego stopnia; ale egzaltacja ta nie objawiła się nigdy na zewnątrz, chyba wybuchem przypadkowym jak eksplozja wulkanu. Drogo ceniąc swe uczucia, a bojąc się, by ich świat szyderskim nie przyjął uśmiechem, Wacław krył się z nimi, a milczenie posępne jedynym było znakiem tego stanu błogiego razem i męczeńskiego. Uczucia te były jak dzieci, które w chłód matka starannie okrywa, otula, by mróz ich świeżych twarzyczek nie zwarzył. Postawa i rysy młodzieńca zdradzały w nim coś wyższego; przy Sylwanie wyglądał jak posąg natchnionego Apollina obok młodego Satyra; może porównanie mimowolne powierzchowności przyczyniło się do zobojętnienia dla niego hrabiny i jej syna. Oczy miał szare, wielkie i jakby łzą zaszłe; twarz białą a bladą, na którą tylko jakby płomieniem występowały i znikały rumieńce; usta małe i kształtne, czoło wypukłe bardzo, włos ciemnoblond, a ogół rysów stanowił całość nie tylko wdzięczną, ale nawet oryginalną. Ujrzawszy go, musiałeś się odwrócić i spytać: — Kto to taki? — Nie była to jedna z tych pospolicie ładnych twarzy, jakich tysiące po świecie, ale fizjognomia wyjątkowa, jak wyjątkowy był człowiek. Średniego wzrostu, raczej słuszny niż mały, muskularny, ale nie chudy; w ruchach, w każdym kroku miał jakiś wdzięk wrodzony, coś miłego, ujmującego, co zaskarbia serce ludzkie wprzód, nimeś słowo przemówił, wprzódy, nimeś się dał poznać. Choć nikt nie wiedział o pochodzeniu sieroty, a domysły były bardzo różne: teoretycy arystokracją po szlachetności rysów, po małości ręki, po galbie nogi, po twarzy dochodzący, domyślać się w nim mogli krwi najczyściejszej, rasy bardzo poprawnej. Bóg wie, jakie stąd około biedaka przędły się historie! Do wielkich cnót sieroty należała pewna duma, której by się przecie nikt żywy w nim nie domyślił, kto by go głębiej, bliżej nie poznał, aż do wywnętrzenia go nie zbadał. Był to bowiem na pozór człek pokory niezrównanej, cichy, nie poszukujący ludzi, ustępujący z drogi nawet sługom, grzeczny do uniżoności, a nie dający z siebie gniewu wywołać nawet obelgą. Wszystko to przecie szlachetna jakaś sprawiała duma. Unikał ludzi, bo się lękał ich szyderstwa, grzecznym był, by ich ująć i rozbroić, a obelgi uważał za daleko niższe od siebie i nie mogące go dotknąć. Źle może nazwałem to uczucie dumą, ale jakże je określić? Wiekuisty smutek na czole Wacława, aż nadto jego położeniem i charakterem dający się tłumaczyć, pochodził także z ciągłego dumania o sieroctwie. Na próżno on dotąd szukał sobie po świecie rodziców lub domysłu o nich; na próżno badał ludzi, dowiadywał się, śledził; jedyny może, co by lepiej mógł wiedzieć o tym, stary pasiecznik, którego żona wychowała sierotę po śmierci Francuzki, jego matki, wysłany został do dóbr hrabiego na Pobereże i tam, jak mówiono, umarł; drudzy twierdzili, że żył jeszcze, ale dowiedzieć się o nim nie było od kogo, a hrabia sam nawet tych śledztw i pytań wy- chowańca nie lubił i za nie surowo go karcił. Sylwan też się z nich nielitościwie prześmiewał. Wieść powszechna mało o sposobie, w jaki się dostał do Denderowa, mówiła, a hrabia okoliczności tyczące się sieroty wspominał niechętnie, z przykrością, z wahaniem, z gniewem, co tłumaczono zwykle tym, że z dobrego uczynku chlubić się nie chciał. Wacław pobożny był jak poeta, jak sierota biedny, nie mając ani krewnych, ani przyjaciół, ani równych sobie; bo któż ze znalezionym dziecięciem, z podrzutkiem jakimś porównać się zechce? Jednego tylko znał Ojca wszystkich w niebie, jedne poufałą rozmowę z nim miał w modlitwie. Smutek, nieszczęście są wielkim dla lepszych dusz do podniesienia się bodźcem: one rozbudzają do życia, one je wywołują, one podnoszą umysł i kształcą serce. Dla wielu nieszczęście zastępuje matkę i kołysze do cnoty! Takim ono było właśnie dla Wacława, który zżył się z nim i winien mu był, czym został. Ale wyższości młodego człowieka nad otaczających, jego wielkich przymiotów, jego myśli skrzydlatych, nikt z ludzi, co się o niego ocierali, nie znał, nie widział. Dla nich był to bardzo pospolity, głupkowaty, roztargniony zawsze, uparcie milczący człowiek, co lubił muzykę. Rzadko słowo wyrywające się z głębi duszy dobiegło do ich uszu, a i tego (nie spodziewając się) znaczenia nie pojęli lub nie dosłyszeli nawet. Ktoś jeden tylko był w Denderowie, co czasem, czasem i rzadko bardzo okiem politowania, zajęcia niby, rzucił na Wacława, ale ukradkiem, ale jakby jałmużną, a nigdy przy ludziach. I za to przecie biedny Wacław wieczną wdzięczność przysiągł w sercu hrabiance Cecylii. Lecz nim poznamy hrabiankę Cecylią, zdaje mi się, że po starszeństwie wprzódy się musimy zaprezentować jej matce i bliższą z nią robić znajomość. A zatem: pani hrabina! pani hrabina!... Znacie zapewne wiele na Bożym świecie kobiet fałszywych, bo ich jak mężczyzn fałszywych jest wiele; wątpię jednak, żebyście kiedy widzieli taki typ fałszu, jakim była hrabina. Typ ten tym był znakomitszym w swoim rodzaju egzemplarzem, że nikt ją o nieszczerość, o kłamstwo, o udawanie nie posądzał. Pozornie (oprócz dla wtajemniczonych) był to wzorek cnót towarzyskich, była to kobieta jak anioł łagodna, przywiązana do swoich prawie namiętnie, litościwa do egzaltacji, cała w uczuciu, cała w sercu, a w głębi czcza próżnia w piersi zastępowała to ognisko życia, które się sercem nazywa. Biło tam coś cicho, powoli, czasem gorąco, ale komu? — mnogiej liczbie wybranych i nikomu razem. Wszystko w niej było wyuczone, wyrachowane, skłamane od westchnienia do łez, od radości do konwulsji; równie doskonale umiała w potrzebie zapłakać i rozśmiać się, dostać spazmów, zachorować, patrzeć i nie widzieć, nie słuchając posłyszeć. Tak silnie władała sobą, że nieraz potrafiła w potrzebie pozwodzić lekarzy nawet, udając chorobę. Zimna jak lód, obojętna na wszystko, co się jej nie tknęło, umiała otoczyć się blaskiem mnogich nimbusów. Już czterdziestoletnia, wyrobiła sobie piękność wcale jeszcze zajmującą i niepospolitą, melancholiczną, oryginalną, zaoszczędziła swe oczy, kibić, uśmiech, usta, włosy i jak pospolicie ludzie, co sercem nie żyją, wcale się nie zużyła. Miała na pozór jeszcze wszystkie młodości powaby, aż do dziecinnego czasem trzpiotostwa, aż do naiwności prześlicznie granej, i niekiedy znowu obwijała się w smutek pociągający, w łzawe atmosfery zamyślenia, zdając się mówić: Żałujcie mnie! Zalotna w miarę, jakby sama o tym nie wiedząc, naturalnie jakoś, zręcznie umiała choćby pięciu razem wodzić za sobą i wszystkich, nie budząc w nich za- zdrości, zaspokoić w różny sposób, nie dając postrzec oczom obcym żadnego ruchu, żadnego wejrzenia, wymierzonego ku jednemu tylko. W towarzystwie odegrywała doskonale rolę najwyżej podniesionego uczucia miłości dla matki, która dla niej była w istocie mniej niż obojętną, szalonej miłości dla dzieci, czułości dla męża, sympatii gorącej dla przyjaciół, grzeczności wyrazistej, przejętej dla wszystkich. Nikt też powszechniej lubiony (nie mówiąc kochany) nie był nad nią, wielbiony przez niektórych i żałowany przez wielu; wielu bowiem uważało, że z hrabią, człowiekiem zimnym, dumnym, zajętym sobą i spekulacjami, kobieta tak niezmiernie czuła szczęśliwą być nie mogła. Ona wszakże przy ludziach okazywała dla męża przywiązanie pieszczotliwe, które on podobną monetą odpłacał. Wobec ludzi cóż to także była za córka! jaka matka! Cesię swoje nieustannie całowała w czoło, okrywała ją zapobiegliwie od chłodu, biegała za nią, każdy jej krok śledząc, czule podgderywała za najmniejsze narażenie zdrowia; za to gdy były sam na sam z sobą, nie przemówiła do niej słowa, lub zimną przebąknęła przestrogę, a co gorzej, czasem gorzkie czyniła wymówki. Syn, którego w istocie więcej lubiła niż córkę, na pozór był dla niej obojętniejszy; nie chciała bowiem pokazywać, co czuła, i jakby z systemu, choć to było skutkiem bezmyślnym dziwnego usposobienia tej kobiety, kryła zawsze głęboko prawdziwą myśl swoję, nie chcąc jej dać w ręce ludziom; rzekłbyś: uczennica Talleyranda. Hrabina Eugenia mimo swych lat czterdziestu podobno i kilku, o które bliżsi tylko znajomi posądzić ją mogli, strojna, żywa, wesoła melancholijnie, tańcująca jeszcze, śpiewająca, muzyczka, filozofka, powszechnie była admirowaną i cenioną wysoko. Tłumy wielbicieli otaczały ją zawsze. Dowcip wielki, znajomość świata, pochwytane w lot wiadomostki, z którymi zręcznie po- chwalić się umiała, rozmowność wreszcie łatwa, czyniły ją w każdym towarzystwie pożądaną. Niezmiernie zręczna i przytomna w konwersacji, nigdy nikogo nie obwiniając, uniewinniając wszystkich, uchodziła za osobę pełną taktu, choć cały ten takt zależał na panowaniu nad sobą, na wiadomości, co przy kim i jak powiedzieć, i na starannym ukrywaniu, co się wewnątrz niej działo. Przy tak zimno zręcznej matce, przy dumnym a obojętnym ojcu, jaką mogła wyrosnąć Cesia? Bóg nie dał jej czulszego serca ani uczuć gwałtownych; wychowanie zgasiło wszystko, co się na wierzch wydobyć mogło innym rozwinieniem. Zgasła, nim rozpłonęła młodością. Była to stara panna w siedmnastym roku, pani siebie, pani swych wejrzeń i wyrazów, czyniąca już jak matka wszystko z wyrachowaniem i ceniąca najwyżej to, do czego przywykła: zbytki, bogactwo, próżnowanie, błyskotliwe znaczenie u świata, hołdy ludzi, a swobodę dostatków. Cesia nie miała w sobie zarodu namiętności gwałtownych, ale choć potłumione, były w niej instynkta żywotne; w innym ognisku postawiona, wychowana w innej sferze, byłaby się wykształciła inaczej. Lecz mogłaż wyrosnąć żywą i naiwną dziewczynką wśród sznurówek, które na nią kładły obyczaje domu i charaktery otaczających? Dusza jest jak światło: odbija się i mnoży, spotęgowuje, gdy ją otaczający odbijają; w kirem osnutym kole świeci blado i przygasa. Smutne było jej życie: do nikogo pomówić, z nikim się zbracić. Z rzadka rówieśnice jej, panienki jak ona młode, ukazywały się w Denderowie i to na krótko; matka sam na sam prawie do niej nie mówiła, ojciec całował w czoło tylko przy gościach i to gdy ich było wielu. Zabraniano jej związków z cokolwiek niższymi, przyjaźni tak potrzebnych młodości i niewinnych nawet stosunków z rówieśnicami; wysznurowana tylko Angiel- ka, przedtem guwernantka, dziś dama do towarzystwa . jej dodana, która dobywała u nas do czasu zebrania tysiąca pięćset dukatów, by z nimi powrócić do Anglii i otworzyć sklepik w City, niewiele do uczennicy się przywiązująca, jak uczennica do niej, obojętna na wszystko, co się wkoło niej działo, najbliżej była Cesi i najantypatyczniejsza dla niej. Wacław był od roku pobytu w Denderowie nauczycielem muzyki hrabianki, ale przez dumę, przez uczucie tego, co był winien domowi dobroczyńcy, ani śmiałby podnieść oczu na uczennicę swoję. Ona pierwsza z nudów może, może z uczucia jakiego, może z ciekawości zatopiła wzrok pełen zagadnień w głębię łez pełnych oczu Wacława. Iskra to była budząca życie, choć sama go w sobie nie miała. Cesia próbowała, jak młody myśliwiec, trafności swych strzałów. Wacław nic nie pokazał po sobie, ale w nim burza zawrzała. Burza ta grzmiała na dnie tylko jego serca. Cesię gniewała nieczułość młodzieńca: podwajała rzutów oka, dwuznacznych słówek, przedłużała godziny nauki, ale wszystko nadaremnie. W oczach ludzi traktowała go Cesia jak hrabianka sługę: nie spoglądała nawet na niego, nie powiedziała mu grzecznego wyrazu, nie uśmiechnęła się nigdy, raziła często jeszcze gorzkimi przycinki, a przed ojcem i matką szydersko odzywała się o nim. Nikt się też niczego z tej strony nie domyślał. Ale co się działo w duszy Wacława, Bóg tylko jeden wiedział, a on drugi. Ku wieczorowi tłumnie zaczęli się zjeżdżać goście. Wacław dla pospolitszych, Sylwan dla nieco dostojniejszych, dla najstarszych i najwięcej znaczących hrabia stali z powitaniem, starając się ich wprowadzić, umie- ścić, poznajomić, jeśli było potrzeba, i połączyć z towarzystwem. Mówiliśmy już, jak rozmaitego stanu, wieku i położenia towarzyskiego ludzie napływali w tym dniu uroczystym do Denderowa. W tym roku św. August był jeszcze świetniejszym niż kiedy. Hrabiowskie i książęce mitry, szlacheckie łysiny i wąsy w ogromnej zjechały się liczbie; nie brakło ani tancerzy, ani tancerek, ani graczy do diabła, ani preferansistów, ani gadułów, ani żadnego z tych żywiołów, które stanowią zabawę naszą na prowincji. Nie wiem, czyście kiedy uważali, jak u nas dobitnie dzieli się każde liczniejsze społeczeństwo; nie stan tu, nie godność, ale osobiste usposobienia kierują tym powinowactwem wyborowym. Po godzinie szumnego natłoku, jak w płynie jednym zmieszane różne ingrediencje, poczynają osiadać warstwami ludzie z sobą pokrewni namiętnością. Naprzód kształcą się gronka nieliczne polityków, gadułów, gadułów- gospodarzy z ludzi, co nie chcą lub nie mogą czym innym się zająć i językiem płacą za gościnę. Jest to klasa najcięższa i najpierwsza osiada na spodzie towarzystwa. Dalej skupiają się młodzi ludzie, zmierzywszy się wprzód dobrze oczyma, i wkrótce od wstępu o koniach, o dziewczętach, grze i hulance, przełamią się w nowe klasyfikacje, rozdzielając na stoły zielone, za krzesła kobiet, do fajkami, do stajni, do kielicha. I tu uważać tylko, kto o kobietach nie mówił, pewnie przy nich zostanie; kto o kartach nie wspomniał, za nimi się pociągnie; kto kieliszka nie zdawał się wyglądać i poczyna od: „nie piję”, ten najdłużej mu dotrzyma. Nim zabrzmi muzyka, już preferansowi nie tracąc czasu siadają do stołów, z godną lepszej sprawy gorliwością i zapałem niedorównanym. Za ich przykładem idą ryzykowniejsi diabełkowicze, z których każdy przywiózł w bocznej kieszeni od fraka jakie tysiąc rubli na pastwę szatana, tysiąc rubli, których by nie dał umierającemu z głodu. Ale otóż poloneza zagrali: ten taniec poważny jak pochód wojenny, jak procesja, a wesół jak stare czasy, rozpoczyna się. Młodzież wydziela się z łona różnych chwilowych powinowactw, by w sali tańców pozostać. Starzy, co za młodych uchodzić by radzi, pierwsi tu stają i dokazują tym mocniej, im silniej bolą ich zromatyzmowane nogi; żaden młokos świeżo ze szkół puszczony nie dorówna skocznością szpakowaciejącym tancerzom. Po wieczerzy nareszcie skłonni do kielicha kryją się w kątek, by na pamiątkę Sasów i lepszych czasów upić się przyzwoicie, to jest tak, żeby przy swej sile dosiąść bryczki lub powozu i nie powalać kanap ani posadzek, co się nie zawsze udaje, bo miarkę przebrać łatwo. Wśród tego tłumu gdzie wybór ludzi? — Ja nie wiem. Szukam go wszędzie, mijając wszakże stoliki kartowe, bo to nie wybór, ale wybiorki tylko być mogą; szukam i kręcę się na próżno. Rozmowy zwiastują dziwną czczość umysłową, straszną, bolesną: są to plotki polityczne dowodzące, że ci panowie od arendarzy swych uczą się jeszcze dyplomacji; są to plotki gospodarskie dowodzące, że gospodarstwo u nas rutyną bezmyślną i chybił-trafił pociesznym; są to plotki towarzyskie, objawiające brak serca często, częściej brak zupełny głowy. A co za sądy o przeszłości, jakie teraźniejszości pojęcie, jakie rzuty oka na przyszłość: Boże zmiłuj się nad nimi! Dwóch czy trzech szepcze, czego nie śmie powiedzieć wobec tłumu, boby ich zakrzyczano, a ten szept kilku, nie słyszany, nie słuchany, jest jedynym głosem godnym uwagi. Takie to właśnie, o jakim tu mowa, było towarzystwo w Denderowie. Wielkie salony jaśniały oświecone a giorno, kwiaty, zapachy, muzyka, stroje, gwar, uścis- ków bez końca, grzeczności do znudzenia, komplementów fury, witania aż do wilgoci posunięte, pocałunki czerwieniące twarze, westchnienia gaszące światła, a wśród tego wszystkiego w ciemnym przedpokoju, na opuszczonej kanapce, w kątku, ze złożonymi na krzyż rękoma, z głową na piersi spuszczoną, jeden biedny, osamotniony człowiek. Pokój to przechodni i pusty; w nim Wacław czeka rozkazów hrabiego. Cesia przesuwa się w różowej krepowej sukni, z bukietem w ręku, przez półcień czarowny, witając uśmiechem swoję twarzyczkę w zwierciadle. Wacław zobaczył ją, poruszył się z miejsca, ona się zlękła. — A! — krzyknęła — a! to pan! Odwróciła się. Nadto może była ubraną, by mogła spojrzeć na niego; szła dalej, a z nią myśl jakaś, i jakby coś zamierzając, w pół drogi zwolniła kroku, rzucając na niego długie, długie wejrzenie, które go przeszyło. Potem, wyjmując z ust gałązkę rezedy, upuściła ją, niby gubiąc po drodze. Wyszła; nie było nikogo. Wacław sądził, że już daleko od drzwi odbiegła, rzucił się i podjął tę gałązkę rezedy, jak złodziej, jak zbójca chwytając tę zdobycz... Jakże się przeląkł, jak pobladł, gdy podnosząc głowę, ujrzał ją czatującą za drzwiami i śledzącą skutków swego podstępu. Ledwie podchwycił tę nieszczęśliwą rezedy gałązkę, gdy Cesia uradowana, zwycięska, ani już spojrzawszy na niego nawet, uszła do salonu lekka i wesoła... Było to pierwsze jej zwycięstwo: wiedziała, że ją kochał, wiedziała, że rozkochać mogła. Wacław pozostał wpół zabity, gniewny na siebie, że nie przewidział podstępu, zrozpaczony, że się wydał, szalejąc w głowie, jak się z tego wytłumaczyć, wykłamać potrafi. — A! — rzekł z bijącym sercem — kłammy, gdy kłamać potrzeba, gdyśmy w świecie fałszu; powiem jej, jeżeli się spyta, żem sądził, iż zgubiła co od stroju, pierścionek, bransoletkę, a gdy się spyta o rezedę, nie przyznam się, o! nie przyznam się, że ją noszę na sercu... Nigdy, nigdy o tym wiedzieć nie będzie, co czują!... Niestety! fałszywy to był, choć poczciwy rachunek. Cesia, jako kobieta przebiegła, starsza głową i przeczuciem niżeli doświadczeniem, wiedziała, co widziała, a klęczący, chwytający gałązkę zgubioną Wacław wyspowiadał się zbyt szczerze, by mógł przed nią resztę utaić. W salonach oświeconych snuły się czarowne postacie niewieście, a jak królowa balu rozsiadła się w krześle poważnie niegdyś piękna, dziś tylko majestatyczna hrabina Czeremowa w aksamitnej z koronkami sukni, w toku z piórem na głowie, w łańcuchu złotym na piersiach aż pod brodę podsznurowanych, z lornetką w ręku i z tą minką pogardliwą, szyderską razem i dumną, która ma oznaczać panią najwyższego tonu, a dziś przystała doskonale strojnym tylko kucharkom i wyszłym za generałów pomywaczkom. Obok niej piękna jeszcze pani hrabina Denderowa, melancholijnie wsparta na białym ręku prześlicznych kształtów, wodziła wzrokiem przyćmionym umyślnie po sali, przymilając się i wdzięcząc do wszystkich, nie szczędząc słodkich słówek i niby nie słuchając a słysząc, co jej szeptał pan Powała, były rotmistrz gwardii, słuszny i potężnych ramion mężczyzna, z wąsem lśniącym i okiem czarnym. Dalej rzędem już piękne siedziały panienki, a na ich czele weselsza niż kiedy Cesia. Było to przystojne, choć niepiękne, ściśle biorąc, dziewczę, kształtnych rysów, w których choć charakteru i żywota brakło, było przecie jakieś niespokojne zajęcie; oczu małych, świegotliwych, ruchawych, noska małego i ładnego, kibici zręcznej, postawy wyuczenie dumnej, którą wzięła po babce i ojcu. Twarzyczkę jej pokrywała sentymentalna może, a niechybnie chorobliwa bladość. Sylwan w czarnym fraku, białych rękawiczkach obcisłych niezwyczajnie, w werniksowanych bucikach, z lornetką w ręku, gdyż od dawna miał zły wzrok a dobrą ochotę noszenia szkiełka, perorował już wśród salonu o równości stanów i kwestii socjalnej. Słuchali go jedni z dwuznacznym uśmiechem, drudzy z zagawronieniem, inni z podziwem, jako geniusza mierząc ciekawą duszą. Szczęśliwy to kraj, gdzie dość kilka słów cudzych, a szumnych, a jaskrawych, by zyskać opinią wielkiego człowieka, najpochlebniejsze przyjęcie i najgorętsze współczucia oznaki. Często nie trzeba więcej, tylko mówić tak, aby nas nie rozumiano, i słowy ogromnymi, a odur, którego doznają, biorą wszyscy za działanie geniuszu. Dość być nie takim jak wszyscy, żeby zostać znakomitym. Hrabia z podniesioną głową, choć czoło jego myśl jakaś chmurzyła, z kolei jako pilny gospodarz domu obchodził towarzystwo swoje i jednych klepiąc po ramieniu, drugich po brzuchu, tych całując, tamtych ściskając, innych witając tylko uśmiechem, poruszeniem głowy, poufałym podaniem ręki, częstował wedle stanu i smaku każdego. Co to tam było odcieni w jego mowie: pan, waćpan dobrodziej, asindziej, kochany pan, pan dobrodziej, serce, kochanie i spieszczone imiona leciały dobrane do barwy osób z łatwością i trafnością zadziwiającą. Pomimo że powinien był cieszyć się z natłoku gości, Zygmunt August Dendera ciężko tego dnia pracował; dowodził tego kroplisty pot na czole, wejrzenia niespokojne, zamyślenia chwilowe. Wśród swej pielgrzymki od stolika do stolika, od krzesła do krzesła, jakaś myśl żywo go kolnęła i skierował się nagle z uszanowaniem dobrze odcechowanym ku matce swej żony, która, jak na tronie siedząc w swym fotelu, zażywała białymi paluszkami tabakę ze złotej kameryzowanej, z portretem nieboszczyka męża (w stroju szambelańskim dworu austriackiego) tabakiereczki. Trzeba było widzieć Zygmunta Augusta, jak się zniżył, jak spłaszczył, jak rzewnie uśmiechnął, całując jej rączkę podaną sobie dosyć niechętnie. Dostrzegł był bowiem już przy powitaniu złego humoru matki, skierowanego ku sobie, a teraz postanowił się przekonać, czy to było tylko skutkiem znużenia, zmęczenia, głodu, spazmu, chwilowym kaprysem lub opierało się na trwalszych jakich pobudkach. Zachmurzenie dość widoczne, nawet wobec sta osób trwające, utwierdzało go w domysłach, że hrabina z czymś przyjechać musiała. Jakoż po przyklęknieniu, po czułych komplementach mamie dobrodziejce, załamaniu rąk patetycznym i odegraniu pantomimy wyrazistej dla salonu, na co wszystko uśmiechem tylko zimnym i kwaskowatym odpowiedziała hrabina Czeremowa — Dendera widząc, że nie wymoże pochlebstwy ani słówka milszego, odszedł z pociechą, że scenę dla parteru odegrał wybornie, ale w duchu zgryziony i przeklinając nieznośną babę. Od matki pobiegł do żony z atencją młodego małżonka, z nadskakiwaniem zakochanego, chcąc pokazać światu, jak swego anioła kochał. Tu żona mu nie uchybiła: jej uśmiech, wdzięczne podanie ręki, wejrzenie słodkie, wszystko patrzących upewnić mogło, że najwspanialsza harmonia panowała między małżeństwem, któremu dotąd przyświecał jeszcze księżyc miodowy. Od żony, przechadzając się po salonie, dostał się hrabia do syna, powtórzyć z nim zwykłą scenę o reformach socjalnych. Zastał Sylwana w zapale dowodzącego, że przyszłe pokolenie musi się zamknąć w falansterach (nic mniej) i że jajami jednego falansteru, wedle rachunku Fouriera, zapłaci dług Anglii z największą łat- wością. Wprawdzie jakiś szlachcic zarzucił mu, że na tyle jaj nawet pod Wielkanocne Święta nie znajdą kupców falansterianie, ale niemniej Sylwan naburczawszy na szlachcica, który tak mizernych szukał opozycji środków, pozostał przy jajach i falansterze. Ojciec się zbliżył — był to znak zwykłego boju. Potrzeba było słuchać, jak czule, jak zręcznie ojciec dopomagał synowi do objawienia swych transcendentalnych pojęć o reformie społecznej, popisując się dla większego kontrastu ze swoją dumką arystokratyczną i rasowym uporem. — Świat — mówił Sylwan w zapale — dąży do doskonałości i dojdzie do niej. — Ale pozwólże... — Proszę mnie wysłuchać; wiek nasz jest wiekiem postępów: zniknie ubóstwo, znikną plagi, jak wojna i mory, człowiek musi być szczęśliwym. — Co? w komunizmie? — Nie wyrokuję o formie, jaką przybierze przyszłość; są to zarysy tylko, może niedoskonałe, objawiające silne pragnienie ludzkości. — I chcesz mnie przekonać, że potraficie wszystko i wszystkich zniwelować i zrównać? — Najzupełniej! znikną klasy i kasty, których egzystencją i tak już podkopało rozumowanie. — Stój! stój! to nie dla mnie, ja pozostanę, czym byłem. Nazwij mnie sobie jak zechcesz, uparcie wierzyć muszę w nierówność ludzi, w coś odrębnego w klasach wybranych. Nie mogę się zaprzeć dla jakichś tam marzeń tradycji wieków, bytu własnego, drogich mi pamiątek mojego rodu i pochodzenia, i wszystkiego co w puściznie odziedziczyłem po przodkach. Sylwan ruszył tylko ramionami i komedia w ten sposób ciągnęła się dalej: ojciec sprzeczką pobudzał syna, podnosił go i stawiał w świetle; syn dźwigał ojca, nie szczędząc mu kontrastów; oba razem radzi byli z sie- bie, bo ludzie mówili: — Jednakże to młody hrabia nie darmo jeździł za granicę, głowa tęga! — A drudzy: — Stary to pan całą gębą! Trzeba wiedzieć, że u nas za „tęgą głowę” uchodzi, kto śmiało bredzi, a za pana, kto o swej procedencji gardłuje. Wreszcie rzuciwszy syna wśród grona pilnych słuchaczy, Zygmunt August odszedł ku gościom i spotkał nagle między nimi znajomego nam Jacka Kurdesza, który dość przepłoszony i obcy błądził w tym tłumie jak widmo, ze swą wygoloną głową, konfederatką na szabelce, w kontuszu na wyloty, żupanie atłasowym, pasie lamowym i wąsem jak mleko białym. — A! kochanego rotmistrza! — Nóżki całuję jaśnie wielmożnego hrabiego — odparł szlachcic, schylając się — nóżki całuję. Pozwolisz mi, jaśnie wielmożny panie, złożyć sobie najszczersze, z powodu tego dnia uroczystego, życzenia i podziękować za ten honor, jaki mojemu ubogiemu domkowi uczynił syn jaśnie wielmożnego pana, nawiedzając szlachcica w jego chacie. Dendera nadzwyczaj serdecznie wyściskał rotmistrza, który go wciąż w ramię całował i niemal za kolana chwytał; potem uprowadziwszy go trochę na bok, rzekł: — A co? nie potrzebujesz czasem swojego kapitaliku? — Jeszczeż to do terminu daleko, jaśnie wielmożny panie — rzekł szlachcic, nie dając poznać po sobie intencji. — Ale ja potrzebowałbym wiedzieć wcześnie, sumka nieszpetna, rotmistrzu! — E! o tym potem — odparł szlachcic pokornie — nie mieszajmy jubilacji dnia tego tak uroczystego rozmową o interesach. Jaśnie wielmożny pan pozwolisz to odłożyć do powolniejszej chwili. — A! jak chcesz — rzekł hrabia grzecznie, trochę jednak zmieszany, bo się spodziewał wedle zwyczaju innej wcale odpowiedzi i prośby, ażeby kapitał zatrzymał jak najdłużej. Kolnęło go to odłożenie niemiło, a czoło jeszcze się posępniej zachmurzyło. — Jakże tam gospodarstwo? — spytał, chcąc szlachcica rozruszać. — At, małe dziedzictwo, wielkie kalectwo, jaśnie wielmożny panie, wlecze się to jakoś. — Zebrałeś już żyto? — O! nie jeszcze, a tu kalendarz deszcz prorokuje. — Ja mam już kilka tysięcy w kopach, ale jeszcze na polu. . — I ja niewiele schwyciłem do stodoły. — No! a w domu tam jak? Bogu dzięki, córeczka zdrowa? — Do nóg upadam za pamięć. — Dobra, słyszę, gosposia. Sylwan nie mógł się odchwalić podwieczorku... Stary pogładził się po łysinie i uśmiechnął mile. Hrabia kończył: — A śliczna, słyszę, panienka! — Niczego, jaśnie wielmożny panie, ale zwyczajnie wieśniaczka. — Daj Boże pociechę! I hrabia uprzejmie objąwszy radosnego rotmistrza, oddalił się od niego, odwołany przez kogoś. Szlachcic poszedł do gawędujących w kątku podtuptanych gospodarzy, przysiadł na rożku kanapy i cum debita reverentia dla tak znakomitej kompanii nudził się i ziewał, starając mieć minę na wszelki wypadek uśmiechnioną. Tymczasem rozpoczęły się tańce, które ostatecznie podzieliły towarzystwo na warstwy odrębne. Sylwan kierował nimi, zapalczywie lubiąc skoki i naturalnie rej wodząc jako w domu. Matka jego, także namiętna tancerka, nie ustępowała mu w ochocie i niezmordowa- niu, a rotmistrz Powała nieodstępnie jej pilnował, tak że to nawet trochę w oczy bić zaczynało, i stara hrabina szepnęła córce, aby te partie fixe starała się urozmaicić dla oka ludzkiego. Postanowionym było w programie dnia tego, że wśród spoczynku po tańcach chwilę miała zająć muzyka: hrabianka Cecylia śpiewać miała cavatinę Belliniego, a towarzyszyć jej miał Wacław. Hrabia, trochę dumny talentem wychowańca, chciał także, by się i on popisał z jakim solo na fortepianie, czemu, choć się bardzo sprzeciwiał i opierał muzyk, nie mogąc wymówić, posłusznym być musiał. Po polskim, kontredansie, walcu i mazurze wywołano z ciemnego kątka Wacława i kazano mu towarzyszyć Cecylii do śpiewu. Biedny chłopiec, jakkolwiek powtarzał nieskończoną liczbę razy tę nieszczęsną cava-tinę, zmieszany dziś świeżym skompromitowaniem swoim wobec Cecylii, smutny, wymierzonymi ze wszech stron na siebie oczyma zbity z tropu, przywiódł śpiewaczkę do niecierpliwości, to spiesząc, to zwalniając takt w miarę, jak krew żywiej, to powolniej w nim grała. Surowe spojrzenie naprzód, ostre słowo przy końcu, które pokryły szumne oklaski i powinszowania wszystkich (mogłoż być inaczej?) ledwie mu z oczu łez nie wycisnęły. Ale potrzeba było grać. Hrabia, jakkolwiek posępny, trzymał się planu swojego i zapowiedział wielkim głosem popis swojego wychowańca. Cóż było robić? — grać musiał. Ale co zagrać temu roztargnionemu tłumowi, którego połowa niecierpliwiła się, wyglądając dalszych tańców, a druga ani myślała o muzyce? Dla tak nie usposobionych słuchaczy potrzeba było, wzorem innych popisujących się, wybrać coś szumnego, mechanizm tylko zadziwiający wykazującego, zagłuszyć, zatrząść, zadziwić. On nic nie grał z tych wystawnych błyskotek, z tych sztuczek jaskrawych, które są jak żywo iluminowane kramne obrazki, bez myśli, bez kształtu, bez czucia, ale biją w oczy. Zaczął poważny pierwszy koncert Chopina i grał go przepysznie; ale któż go zrozumiał? kto słuchał? Kilka oklasków z litości i z radości, że dokończył przecie, powinszowania hrabiemu całą były nagrodą wielkiego wysiłku, wzruszenia, strachu i znużenia; potem Wacław wybiegł co prędzej do ogrodu sam jeden i usiadł na ławce pod gankiem, oddychając ciężko, patrząc w oświecone rzęsisto okna salonu i uciskając bijące, rozkołysane serce. W salonach już się rozpoczął kontredans, a Cecylia obejrzawszy się ledwie pochmurno za odchodzącym Wacławem, ujrzawszy go, jak szybko uciekał w drzwiach od ogrodu, ruszyła lekko ramionami. Sylwan komuś chwalącemu przed nim talent Wacława odparł zimno: — Tak! tak! coś z tego być może! chociaż kto jak ja słyszał Thalberga, Liszta i Henselta, trzy najpotężniejsze talenta egzekucyjne, smakować w takiej mierności nie może. Dla was i to dobre! To słówko głośno rzucone zabiło Wacława w opinii wszystkich małp, co za wyrocznię nieodwołalną mają człowieka, który z zagranicy powrócił i nie ważą się sądzić ani własnym rozumem, ani własnym uczuciem wobec cudzoziemskiego, zagranicznego zdania. Gdy się to dzieje, hrabia ciągle obchodzi swych gości, uśmiecha się, rozmawia, słucha, szafuje grzecznościami; wtem mrugnienie znaczące hrabiny Czeremowej, która powstała ze swego miejsca, wywołało go do drugiego pokoju. Poważnym krokiem sunęła się hrabina do gabinetu, z góry patrząc na ustępujące przed nią z uszanowaniem tłumy i nisko jej kłaniających się gości. Weszli oboje do gabinetu oświeconego tylko lampą alabastrową, w którym tym bezpieczniej było od natrętów, że obok tańcowano. Drzwi do sali stały otworem: każdego wchodzącego zobaczyć można było łatwo, a drugiego wnijścia nie miał gabinet. Chwilę chodziła pani hrabina poważnie milcząca, jakby się przygotowywała, zażywając tabaczkę; potem niby po namyśle, odezwała się, obracając z wolna do zagryzającego już niecierpliwie usta Dendery: — Darujesz mi, hrabio, że w takim dniu muszę serio rozpocząć rozmowę, ale mi jutro jechać wypada, jesteś i będziesz zapewne zajęty, nie zabierze nam to czasu wiele... — Jestem do usług hrabinej — odparł sucho. — A więc możemy, choć temu nierada jestem, możemy i musimy się rozmówić; może ci to nieprzyjemnym być może. — Słucham, co się pani podoba — pochwycił hrabia, dumnie się prostując. — Hrabio — rzekła powolnie cedząc i patrząc mu w oczy — jest rzeczą niezawodną, że źle bardzo stoisz w interesach; pomówmy o tym szczerze i otwarcie. — Ja! źle w interesach! — oburzył się hrabia i rozśmiał zmuszonym śmiechem — któż to pani hrabinie zwiastował? — Kto? jest to już nawet głosem powszechnym. — Gdzie? — Wszędzie prawie; wiedzą o tym i mówią wszyscy. — O tym, zdaje mi się, ja bym wiedzieć powinien najlepiej — odfuknął hrabia, przechodząc nagle z tonu poszanowania do wyzwolonego i swobodnego, który już się zamienia na szyderski. — Właśnie od hrabiego chciałabym się o tym prawdy dowiedzieć. — Nie widzę potrzeby ani miejsca, ani pory do zdawania pani rachunków — rzekł hrabia sucho; — zresztą, pozwolisz się pani hrabina spytać nazwajem, jakim prawem chcesz mnie słuchać liczby z mojego majątku? Mojego dodał dobitniej, z przyciskiem. Hrabina głosem, tonem i mową zięcia dotknięta była do żywego. Brak uszanowania, jakiego dotąd nie doświadczyła od niego, boleśnie ją obszedł; zarumieniona, oddychając żywo, odparła, podnosząc głowę po królewsku: — Mości panie! majątek ten jest razem majątkiem mojej córki. — Chyba wnuków, chcesz pani raczej powiedzieć? — Przecież klucz Samodoły wziąłeś pan po Eugenii. — Tak! — zaśmiał się hrabia szydersko — czterysta dusz z czterykroć sto tysięcy długu, gdy dusza tam niewarta i pięciudziesiąt dukatów! Hrabiną przez chwilę mówić nie mogła, tak się rozgniewała; machnęła tylko ręką i chciała powrócić do salonu, ale się zawróciła jeszcze. — To kłamstwo! to kłamstwo! — zawołała przerywanym głosem — klucz Samodoły, przeznaczony dla córki, był tylko obciążony długiem bankowym przez śp. męża mojego. — A deportata pani, od których płacimy procent? — Drugi rok jak go już nie odbieram — żywo przerwała hrabina. Zygmunt August zamilkł i odparł niechętnie: — To zapłacę, ale mnie pani nie będziesz słuchać rachunku, bo nie ma prawdziwie z czego. — Czy tak już mówisz do matki swej żony? — spytała ze wzrastającym gniewem hrabina. — Nie mówię w tej chwili do matki mej żony, ale do rachmistrza, który mnie chce liczby słuchać, prawa do tego nie mając, bo mi nic nie powierzył. — Mości panie! — Tak, pani hrabino! — Mniejsza o to, mniejsza o to — zawołała stara, płonąc niecierpliwością i na twarz rozognioną wiejąc chustką — mniejsza o to: przyszedł czas może i innej liczby wysłuchać waćpana... Moja córka nie jest z nim szczęśliwą! — Któż to pani zwiastował? — Dość jest własnych oczu, by to zobaczyć. — Życzyłbym spytać lepiej hrabinej i z własnych o tym nie sądzić domysłów, a mnie także wybadać, czy z nią jestem szczęśliwy. — Z tym aniołem! — wykrzyknęła matka łamiąc ręce; ale wnet pomiarkowała się, że gest ten może być widać z salonu, i poczęła znowu powiewać chusteczką, usiłując przybrać powierzchowność spokojną. — O aniele i jego skrzydłach, które go czasem za daleko unoszą, radziłbym mnie wybadać! — powtórzył hrabia szydząc gniewnie. — Jesteś pan potworą! — rzuciła hrabina ze złością niepohamowaną — potworą niegodną, by cię ziemia nosiła! — Ch?re comtesse, on commence ? nous observer! — odpowiedział zimno hrabia — nous ferons bien de passer au salon. To mówiąc podał jej rękę wdzięcznie się pochylając, a że był u drzwi samych, musiała ją przyjąć i tak z niezmiernymi pokłonami, uśmiechami, komplementami i synowskim poszanowaniem odprowadził ją buchającą gniewem, a wywdzięczoną na pozór, do porzuconego przed chwilą krzesła. W kwadrans potem pod pozorem bólu głowy pani hrabina Czeremowa odeszła do swych pokojów, pontyfikalnie znowu przez niego odprowadzana aż do drzwi. Ból głowy! Ileż to ten ból głowy nie pokrywa dramatów kończących się nim i rozpoczynających, ile tajemnie, ile grzechów! Co to za skarb drogi niewidoczna choroba, którą wziąć można i zrzucić z siebie, ile razy potrzeba! Zaledwie powrócił do salonu, rzekłbyś, że to był dzień feralny: służący szepnął na ucho hrabiemu, że w bocznym pokoju czeka na niego z pilnym interesem Smoliński. Złą to jest prawie zawsze wróżbą, gdy kto do kogo przychodzi z papierem w ręku; rzadko papier zwiastuje dobrą nowinę, bo dobra wieści w życiu człowieka nieliczne, najczęściej ta karta tajemnicza niesie kłopoty, frasunki, przypadek, nieszczęście, zawikłanie jakieś, jeśli nie cios nieuleczony. Hrabia postrzegłszy Smolińskiego, który go w tym dniu i godzinie tak pilnie wzywał, stojącego z papierem w ręku, pobladł i prawie gniewnie zawołał: — Przecież wiesz, jak dziś jestem zajęty; mogłeś z tym poczekać do jutra rana. — Ani godziny! — rzekł Smoliński posępnie. — Cóż to jest? — A cóż ma być: naturalnie nieszczęście. Hrabia zadrżał i stracił gniew i przytomność. Jeszcze nie wiedząc, co go czekało, chwycił się za głowę i upadł na krzesło. — Mówże prędko, mów! — Abramson... — Abramson zbankrutował i mój załóg przepadł! — Tak jest. — To być nie może. — Urzędowe oznajmienie i sekwestr na klucz Słomnicki. Dendera nie rzekł ni słowa, tylko spojrzał w czarne okna i zamilkł jak ściana: usta mu zapadły, zacisnęły się, czoło pofałdowało; zestarzał w mgnieniu oka. — Co mam robić? — spytał Smoliński. — Co sobie chcesz. — Pozwoli pan hrabia choć po czasie przypomnieć sobie, że zawsze byłem tym załogom przeciwny, że zawsze mówiłem... Ale hrabia w myślach zatopiony nie słuchał. Smoliński ze zwykłą swoją bezczelnością wmawiał mu fałsz; jego bowiem zręcznej insynuacji winien był Abramson, że mu dano załóg, od którego płacił po dukacie z duszy hrabiemu, a po trzy złote Smolińskiemu. Teraz, gdy Abramson zbankrutował, Smoliński obawiał się przypomnienia, że często słówko za nim rzucił, i uprzedzał wymówki, zapierając się przeszłości. Trzysta dusz przepadło za sześć tysięcy złotych zapłaconych z góry hrabiemu i tysiąc danych do kieszeni plenipotenta. Żyd ze skarbu kilkadziesiąt tysięcy rubli chwyciwszy, uciekł do Brodów. — Co mam robić? — powtórzył, z ukosa spoglądając na hrabiego Smoliński. — Idź, kpie, i powieś się na gałęzi — odburknął, nagle wstając Dendera i nie rzekłszy słowa więcej, wyszedł do salonów, otarłszy tylko czoło, a usiłując przybrać postawę wesołą i spokojną. Kto by go zobaczył wchodzącego do rzęsisto oświeconego pokoju tańców, nigdy by się nie domyślił, niósł z sobą tajemnicę tak wielkiej wagi, od której mógł los całej jego rodziny zależeć. Uśmiechający się znowu, ledwie trochę bledszy, spotkawszy u drzwi prawie Jacka Kurdesza, wziął go zaraz na bok. — Wiesz, kochany rotmistrzu — rzekł — trafia mi się doskonała spekulacja; nie chcesz być ze mną do spółki? — Cóż to takiego? jeśli wolno spytać się hrabiego. — Wyborna! doskonała i pewna spekulacyjka! podradzik pełen nadziei! sto na sto! Masz dwadzieścia tysięcy do spółki? — Gdzie bym ja mógł mieć taką sumę gotówką? — odparł pan Jacek, nie zmieszawszy się natarczywością i już jakby podejrzewający cokolwiek. — Czy to nam, szlachcie, trzymać takie kapitały w szkatułce? — Szkoda! Mógłbyś łatwo ledwie nie grosz na groszu zarobić. — Szkoda! ale... — A nie wiesz tak jakiego uczciwego człowieka z zapasem? — Panu hrabiemu nietrudno będzie o tak małą sumkę. — Ale bo tu wszystko na pośpiechu: czas ucieka, Żydzi godzą. — Wszak pan rotmistrz Powała podobno pięćdziesiąt tysięcy pozawczoraj gotówką odebrał od brata i właśnie go kwitował, gdy byłem w powiatowym mieście. — Masz rację, wezmę u niego. I hrabia posunął się dalej. Żona jego właśnie tańcowała z panem eks-rotmistrzem, który był w tak różowym humorze, widząc się bliskim osiągnięcia serca jaśnie wielmożnej hrabinej, nie byłby rodzonego ojca oddał dla niej, dla pochwalenia się potem między kolegami dawnymi tak umitrowaną zdobyczą. Hrabia w intermediach tańcu klapnął go po ramieniu przyjacielsko. — Słówko! — rzekł z uśmiechem. — Co każesz, hrabio? — uśmiechając się sympatycznie zawołał rotmistrz. — Kieliszek starego wina. — Cela n’est pas de refus. — A zatem po kontredansie. — Właśnie go kończymy. I ujęli się pod ręce, a pan Powała śmiał się z łatwowierności męża, a hrabia śmiał się zawczasu z rotmistrza, widząc go w usposobieniu takim, że niczego by odmówić nie potrafił. Weszli do pokoju, w którym był stół pokryty butelkami; hrabia spod obrusa dobył zapleśniałą bańkę wę- grzyna, samym swym kształtem nie do dzisiejszych należącą czasów. — Vous m’en direz des nouvelles — rzekł mrugając. — Tokaj stary. — Stary, ośmdziesiątletni tokaj, zobaczysz. — Zdrowie solenizanta! — Dziękuję ci, rotmistrzu! — dodał żywo z wesołą twarzą i śmiechem dobrodusznym — nie wszyscy mi jednak, jak ty, dziś winszują. — A! są co lepiej to może umieją, ale pewnie nie tak szczerze. — Cha! cha! Różnie się trafia! Miałem dziś właśnie jedno bardzo oryginalne powinszowanie. — A cóż to takiego, panie hrabio? — Wyobraź sobie, rotmistrzu, nieokrzesanego brusa, który przed rokiem na klęczkach wyprosiwszy sobie u mnie, żebym przyjął jego sumkę na procent, dziś obrał sobie dzień moich imienin, by mnie napaść o jej oddanie. — Mais c’est b?te! — C’est dbsurde! I złapał mnie naturalnie zupełnie niespodzianego, nie przygotowanego. Oburzony, kazałem natychmiast Smolińskiemu choćby u Żyda wziąć i zaraz tego miłego gościa uspokoić: tak mnie to poruszyło. — Cóż to za sumka? — spytał rotmistrz. — Une mis?re de 30 000 florins. — Chcesz, hrabio, to ci jutro przyszlę. — Alboż możesz mieć gotowe pieniądze? — spytał hrabia z dobrze udanym zadziwieniem i niedowierzaniem. Rotmistrz się uśmiechnął z niejaką dumą. — Jutro ci przyszlę, hrabio. — Twoje zdrowie, rotmistrzu. Bardzo dziękuję ci za uczynność... uwolnisz mnie od kłopotu... Jeszcze kieliszek... — Nie warto mówić o tym. Zagrano walca i pan Powała rozbijając się poleciał do hrabinej, a Zygmunt August powolniej za nim idąc, szeptał w duchu: — Mam trzydzieści tysięcy; jutro biorę pocztę i jadę z nimi do Żytkowa. Wyrobię się, muszę się wyrobić; główna rzecz była dostać na to pieniędzy. Biedne rotmistrzysko! jaki młody! a takie wąsy! I rozśmiał się po cichu. W przestankach tańca rozmawiano, a jak szerokie sale, jak różne twarze, jak niepodobni do siebie byli goście, tak dziwnie też niejednakie były rozmowy. Szczęściem leciały każda w inną stronę, nie spotykając się z sobą, nie odbijając o siebie. W tym samym gabinecie, w którym przed chwilą hrabia z matką swej żony tak przykrych kilkadziesiąt słów zamienili z sobą, z którego tak poruszeni odeszli, siedzieli teraz na kanapie: Sylwan palący cygaro i hrabia Walski, jak Sylwan wychowany za granicą, bogatszy od niego, koniarz także, młody jak on, jak on scudzoziemczały, ale mający nad nim te. wyższość, że bardzo będąc zepsuty, nie dognił jeszcze do serca. Powłoka w nim tylko przez zetknienie się ze zgnilizną zepsuta była, reszta miała jeszcze życie. Walski nie lubił Sylwana, Sylwan uważał za potrzebne mieć tak pokaźnego przyjaciela. Czyż raz potrzebujemy jak on przyjaciół, jak ozdobnych fraszek tylko, żeby się pochlubić nimi? Rzadko dobieramy ich dla serca, częściej dla oka. Chcemy mieć przyjaciela bogatego, pięknym zowiącego się imieniem, dobrze wychowanego, aby z niego o nas ludzie sądzili. Walski się nudził i chętnie przyjmował serdeczności Sylwana, choć z nim nie sympatyzował: już dla zabicia czasu, już przez angielską jakąś obojętną dumę. Sylwan też nadskakiwał mu w cztery oczy, żeby mieć prawo potem wobec stu osób mówić do niego: — mój Karolku! — i wziąwszy go pod rękę, szeptać i śmiać się. Gdy usiedli na ustroniu, a tak przecie, żeby cała młodzież widzieć mogła, że hrabia Sylwan z hrabią Karolem poufale coś szepcą (bo z sali do gabinetu przez drzwi otwarte widać było wszystko), przemknął się stary pan Jacek Kurdesz mimo drzwi i naturalnie hrabia Karol zapytał: — Cóż to za stara podgolona czupryna? — A! a! wyśmienity szlachciura, właśniem ci o nim miał mówić. — O nim? — O nim i nie o nim tylko, ale tak jak, bo o córce. — Ma i córkę? Jest tutaj? — Quelle idée! To sobie prościuchna dziewczyna, ale śliczna jak dzika róża. — Porównanie nie nowe, ale barwne — rzekł Karol puszczając dym półgębkiem do góry. — Wystaw sobie — kończył Sylwan — coś tak niewinnego, tak prostego, tak naiwnego, jakby w powieści, jakby nie na naszym świecie, gdzie dwunastoletnie dzieweczki już intrygować poczynają. Kibić trochę silna, ale kształtna bardzo, twarzyczka śliczna, uśmiech bardzo wdzięczny. — Oho! wpadasz w zapał, poetyzujesz; czyżbyś się miał w tej prościuchnej dzieweczce zakochać? — Zmiłujże się! zakochać! c’est beaucoup dire, ale myślę o czymś... — Na przykład? — Myślę sobie zapracować na miłe wspomnienie. — Jakże to, hrabio? — Rozpocząć z nią romansik naprędce, bez konsekwencji. — Bez konsekwencji! — rozśmiał się Walski z dziw- nym wyrazem smutnego jakiegoś politowania. — A potem? — spytał. — Cóż potem? Nic. — Nie pojmuję takiego projektu, bez konsekwencji! — Jak to! cóż dziwnego? Piękna, młoda, oryginalna, bo dzika i prosta; zajmuje mnie, bawi. Jeżdżę, jesteśmy szczęśliwi, a potem się sobie rozstajemy, mając dosyć. — Jak to wybornie obmyślano! Pamiętaj tylko, kochany panie Sylwanie — protekcjonalnie dodał Walski — że ze starymi podgolonymi czuprynami kończą się podobne plany często na kobiercu, to jest: albo na batogach, albo u ołtarza. — Cha! cha! On mnie za kolana ściska, sam mi chciał córkę koniecznie pokazać. — Dzikie, jak widzę, masz wyobrażenie o ludziach. Sylwan się uśmiechnął z zarozumiałością młodzieńczą. — Spodziewam się — rzekł Walski — że to, coś powiedział, jest to tak sobie, żartem. — Nie, to projekt stanowczy, serio, bardzo serio. — Pozwólże, bym ci w porę przyszedł z radą. — Najchętniej, byłeś mi nie odradzał. — Powiem ci tylko proste, pewne, z doświadczenia wyciągnięte aksjoma. — Z doświadczenia własnego? — szydząc zapytał Sylwan. — Na ten raz z cudzego tylko może; zresztą z jakiegokolwiek bądź, to pewno, że z doświadczenia. — Słucham pilnie i posłusznie. — Radzę więc, a naprzód: nie wdawaj się nigdy w miłostki z projektem zerwania ich jutro; nie znasz siebie, nie znasz kobiet i nie możesz przewidzieć okoliczności. Nic łatwiejszego, jak zacząć, nic trudniejszego, jak skończyć i zerwać... Sylwan rozśmiał się po swojemu. — Jestem trochę starszy od ciebie — rzekł Karol — słyszałem o wielu podobnych przygodach, chociażem się w nie nie wdawał. Ja, jak wiesz, potrzebowałem dotąd atłasowej sukni, koronek i pachnideł, żebym się mógł zakochać; dla mnie ideał musiał być strojny, musiał być sfrancuziały, musiał być z mojego świata; nie poglądałem nawet na szlachcianki, bo czerwone ręce i ogorzała twarz... — Alboż myślisz, że moja tak wygląda! — zakrzyknął Sylwan — rączka jak z marmuru... — Tym gorzej! Słuchaj dalej. Słyszałem o niejednej podobnej przygodzie, zawsze się one smutnie kończą. W naszych salonach równa gra: te panie wiedzą doskonale i znają, z czym do nich przychodzim, nie rachują na nas więcej niż należy. Gdzie indziej, w sferze niższej, twoja miłość wywoła zaraz marzenia ślubu i dozgonnych węzłów. Gra nierówna: będziesz zdrajcą, a być zdrajcą zawsze nieciekawa. Miłość zaś kończąca się trywialnie, krzykliwie, wrzaskliwie, gorsząco, nic potem! parafiańszczyzna! — Ty bo, Karolu, myślisz, widzę, że ja nie mam sumienia, żebym uwiódł i porzucił, bez serca, bez... — A cóż? ożeniłbyś się? — Gdzież znowu! to rzecz inna; ale nie możnaż załagodzić i nagrodzić inaczej? — Nagrodzić zdradę, zawód taki i spękane serce, i życie? — Bierzesz to ze strony tragicznej, której zwykle podobne związki nie miewają. Mnie się zdaje, że to się dziś nigdzie tak już nie bierze. Frania moja musi dobrze wiedzieć z góry, że się z nią ożenić nie mogę. — That is the question; właśnie może myśleć przeciwnie. — No! no! dość tego! Jesteś widzę w humorze przeciwieństwa. — Przyznam ci się, że czupryna pana Kurdesza nie rokuje mi nic dobrego dla ciebie; a że za kolana ściska, to nic nie dowodzi; palnie cię potem batogami jak należy, rozciągnąwszy kilimek. Ma więcej dzieci? ma ona siostry? — Nie, jednym jedna. — To jeszcze gorzej! — I nie tak szlachcianka ubożuchna, jak ci się może wydawać. Smoliński mi mówił, że mają dwakroć sto tysięcy górą u mojego ojca; wioseczka krom tego bez długów i coś pewnie jeszcze w szkatułce. — Tym gorzej, a gorzej! — dodał Karol — nie radzę ci się w to wdawać, albo skończysz na ożenieniu, albo na awanturze. — Ba! nie takim głupi! — Wypadnie ci zostać podłym lub głupim, a wybór, przyznam się, niełatwy. — Na jakiegoż to moralistę napadłeś tego wieczora? — spytał Sylwan trochę zmieszany — musisz sam gdzieś być w tęgich obrotach, kiedy ci się na taką surowość względem mnie zebrało. Karol westchnął tylko i nic nie odpowiedział. Zygmunt August przysiadł do żony, korzystając z figury, do której w tej chwili pochwycono rotmistrza, nieodstępnego jej cavaliere servente. — Ma chérie! — rzekł z cicha. — Co każesz, Guciu? — spytała, przechylając się bardzo wdzięcznie pani hrabina, tak, żeby ruch jej wykazał pięknie utoczoną kibić. — Powiedz mi, proszę, co to jest twojej matce? — Mojej matce?! zdaje mi się, że ją głowa boli. — Nie wiesz nic! robiła mi dziwne zapytania, ledwie nie wymówki... — Tobie?! — z dobrze odegranym zdziwieniem spytała żona — est-ce possible? — Zdaje mi się — poważnie kończył Zygmunt August — że na te wymówki nie zasłużyłem. — Jakiegoż były rodzaju? — Różne i w ostatku i za ciebie. — Za mnie?! — mieszając się nieco sentymentalnym półgłosem odrzekła Eugenia — nie pojmuję tego. — Zdaje mi się, żem na nie nie zasłużył! — Czyżem kiedy dała poznać po sobie choćby najlżejsze nieukontentowanie?... — Miałaś czas poznać mnie i ocenić! — Mon cher, inutile de dire, que je n’y suis pour rien... Nie pojmuję nic... Małżonkowie czule uśmiechnęli się do siebie; w uśmiechu hrabiego była skryta niecierpliwość i gniew, w hrabinej jakaś obojętność, osłoniona rozczuleniem; patrzała już gdzie indziej. — Powiedz więc matce swojej... — Ale naturalnie... nie troszczże się o to... Wtem nadbiegł rotmistrz Powała, a hrabia z intencją umyślnie natychmiast wstał, spojrzał tylko na żonę i przemówiwszy coś do przybywającego, spiesznie się pod pozorem jakiegoś pilnego zajęcia oddalił. — A! jakiż głupi! jakiż głupi! — mówił w duchu rotmistrz. Hrabina z gniewem postrzegła to nagłe odejście; szybkie oddalenie wiele bardzo, mówiło, a więcej jeszcze szyderskie, rzucone z ukosa wejrzenie. Była odgadnioną, zbadaną i wzgardliwie rzuconą na pastwę rotmistrzowi. Krew pierwszy raz może w życiu zawrzała w niej tak silnie, że rumieniec na twarz wystąpił, a dowcipne jakieś zapytanie, które w tej chwili wysmażył rotmistrz, rozbiło się o jej ucho nie posłyszane i poszło w świat bez odpowiedzi. Cesia czatowała u drzwi nie na Wacława, bo on był tylko dla niej próbką, rodzajem trupa, na którym się uczyła potrzebnej anatomii serca — ale na wyjście hrabiego Karola Walskiego, z bratem jej siedzącego w gabinecie. Cały wieczór już strzelała do niego, a nie doczekawszy się skutku, była niecierpliwa i gniewna. Nareszcie wyszedł pan Karol, zimny, roztargniony, obojętny i powiódłszy okiem po sali, wstrzymał się nieco we drzwiach niedaleko Cecylii, która, jak widzimy, dobrze obrachowała korzyści obranego przez siebie miejsca. Sylwana, ledwie się ukazał, zaraz zabrano do tańca, a hrabia Walski został w progu i sama grzeczność wymagała, żeby coś przemówił do Cesi. Ona spotkała jego ledwie poczynające się na ustach słowa wejrzeniem i uśmiechem tak silnie przemawiającymi, że gdyby nie przeważne roztargnienie i smutek Karola, byłby musiał zadrżeć aż do głębi. Był to uśmiech i wejrzenie dzieweczki, której pilno dowieść, że wyszła z dzieciństwa; siłą ledwie im dorównać może uśmiech i spojrzenie starej zalotnicy. — Możeż to być, żebyś pani już odpoczywała? — Godziż się, żebyś pan nie tańcował? — Ja nigdy lub tak jak nigdy nie tańcuję. — Dlaczego? — Trzeba być bardzo młodym, żeby się tak wesoło wykręcać. — A pan chorujesz na starość i na byronowskich bohaterów? — Nie, pani! — odparł trochę zdziwiony śmiałością Karol — mam daleko rzeczywistszą chorobę w sobie, nie potrzebuję jej sobie tworzyć. — A cóż to za choroba? wszak nie podagra jak u pana podczaszego? — Dotąd nie, ale coś daleko gorszego. — Byłażby to febra, z którą miss Lucy pięć lat już się pieści i rozstać nie może? — Coś gorszego nawet od febry. — Doprawdy, gorszego? Już nic domyśleć się nie mogę. — Bardzo pani winszuję. — A! a! Ja się nie potrafię domyśleć, a pan nie zechcesz mi się zwierzyć? — Doprawdy! nic ciekawego, stare dzieje. — Tym lepiej! ja tak stare dzieje lubię! — Moja historia nieciekawa wcale: nudzę się tylko. Cesia, która się oświadczenia była gotowa spodziewać, zaczerwieniła się z niecierpliwości i gniewu. — Brzydka choroba — odparła z przymuszonym uśmiechem — ale pan wiesz, że teraz wszyscy bardzo wierzą w homeopatią i miss Lucy ciągle mi o jej zasadach prawi. Jej winnam, że wiem, co to jest. Choroba w homeopatii leczy się drugą, silniejszą chorobą. — Rozumiem: każesz mi pani szukać drugiej, może gorszej? — Byle innej. — Wolę pierwszą. To mówiąc, niespodzianą żywością Cesi zajęty, Karol usiadł przy niej, spojrzał na nią z powagą, jakby ją widział raz pierwszy, i po chwilce dodał: — Życzysz mi pani podagry czy febry? — Zostawiam to do jego wyboru; obie pozyskują się łatwo: pierwsza kieliszkiem, druga zaziębieniem. — Vous étes bien aimable! wolę jeszcze nudy. — Co do mnie — mówiła Cesia — nie znam nic nudniejszego nad człowieka znudzonego; a miarkując z tego, jakie na mnie czyni wrażenie, domyślam się, jak będąc ciągle z sobą, musi się sobie naprzykrzyć. — Dziękuję za komplement — szczerze się śmiejąc odparł Karol — i uciekam. — Możesz pan zostać. Rzadko widuję znudzonych; dla rozmaitości nie szkodzi i to zobaczyć. Apr?s tout — c’est une étude. To mówiąc, gdy właśnie kolej przychodziła na nią tańcować i wybrać do figury, podała rękę Karolowi. Ten wyszedł na środek, ale pieszo i powoli pokręciwszy się po sali, rozmawiając i nie dając rozżywić, wrócił wkrótce do kątka i gawędy. Cesia ścigała go niezmordowanymi oczyma: niecierpliwił ją. Bardzo by się mylił, kto by z tego sądził, że Karol ją zajął; chciała go tylko podrażnić i sił swoich na nim doświadczyć. Wacław od kilku godzin nie był już dla niej tryumfem: trudnoż ubogiemu, nieznanemu marzycielowi zawrócić głowę z wysoka rzuconym wejrzeniem! Ale Karol! Karol, co świat przewędrował, co tyle widział, tyle przeżył i zapewne przekochał, gdyby się zajął, Cesia byłaby już siebie pewną: byłby to dla niej patent maturitatis. Gdy tu się tak wesoło bawią w serce i spojrzenia, Wacław siedząc na ganku sam jeden, śledzi kroki Cesi. Widział jej rozmowę z Karolem, widział wejrzenie i uśmiech z goryczą, z bolem, który zna tylko ten, co kochał i był miotany zazdrością wściekłą i pastwił się sam nad sobą, szydząc z siebie. Błyskawice gniewu, chęci zemsty, to znowu bezsilna rozpacz, łzy i żal miotały nim kolejno; rzucał się i upadał osłabły, a przewalczywszy tak długą chwilę, już się był ku ogrodowi zawrócił, chcąc oderwać się od tego zabójczego widoku, gdy Cesia wybiegła na ganek. Ona go spostrzegła w świetle rzuconym na kolumnę, o którą był oparty, i wyszła umyślnie pod pozorem ochłodzenia, stając w progu naprzeciw niego. — A! to pan tu! po nocy! sam jeden! Co tu robisz? — Odpoczywam i patrzę. — Nie rozumiem, jak się można było zmęczyć tak niegodziwym towarzyszeniem mi na fortepianie, którego panu nigdy nie daruję. — Przepraszam panią, ale tak byłem zmieszany. — Pan nigdy nie potrafisz dać koncertu. Czegóż się było mieszać? — Nie wiem, z tego się nie wytłumaczę. — Mam jeszcze inną i większą wymówkę — kończyła nielitościwa. — Co znaczyło podjęcie tej gałązki?! — Ja?... ja?... — Wacław struchlał. . — Proszę mi się z tego dziwnego postępku wytłumaczyć. — Sądziłem, żeś pani co innego, droższego zgubiła; widząc coś upadającego, myślałem, że to była bransoletka, spinka. Chciałem podnieść, by jej oddać. — To co innego! — odparła Cesia i oglądając się dokoła to na salę, to na ganek, spytała: — Znasz pan hrabiego Walskiego? Jaki to miły człowiek! Umyślnie dręczyła biednego. Wacław już nic nie od- , powiedział, czuł, że był igraszką płochego dziewczęcia, a kochał je — cierpiał i milczał. Cesia rzuciła mu wejrzenie wyuczone, długie, silne, płomieniste, zabójcze, jakby pętlę na głowę dzikiego konia, i szybko poszła do pana Karola. Chciała tego pochwycić, ale i pierwszego nie mogła puścić jeszcze: był jej do dalszych doświadczeń potrzebny. Córka godną była matki. Wacław rzucił się w ogród, którego drzewa szumiały posępnie, w dziwnej będąc sprzeczności swą powagą, ciemnością i głuchym szmerem, podobnym do szumu modlitwy w chórze zakonników — z krzykliwą muzyką sali balowej. Z jednej strony był pałac oświetlony, rzęsisto pałający, z którego wszystkimi otwory wyrywało się światło, wonie, dźwięki. Z drugiej ogród ciemny, pusty, taje- mniczy, smutny, niebo czarne, księżyc blady i natura, wielki ów obraz tysiąckroć widziany, tysiąc razy nowy. Wacław czuł tę potężną sprzeczność dwóch światów, dwóch żywotów sercem poety i oderwał się na chwilę od siebie, tonąc w myśli odtworzenia muzykalnego tej wielkiej i pięknej sprzeczności. — Co za symfonia! — zawołał — w jej środku moje serce miotane rozpaczą i cierpieniem: w jednę stronę weselne dźwięki obcego mi świata, który na mnie nie patrzy, który mnie odpycha, który mnie zaledwie darzy litością; z drugiej cicha natura, spokój, pieśń słowika, kochanka i ojca, szum drzew, mruczenie wody, daleka pieśń pastusza, daleki hymn pobożny i głosy pustyni, stokroć powabniejsze od gwarów piekielnego ich wesela. Ta cisza obwija mnie, utula i kołysze jak matka. Lecz na to potrzeba by Beethovena z jego geniuszem młodym, symfonii pasterskiej i heroicznej, z jego myślą wieszczą, z potęgą w jej oddaniu, z uczuciem owładnionym, podbitym i posłusznym, które by lało się w formy mu wystawione, całe, pełne, silne. Weber tylko, tylko Beethoven dokazaliby tego. Berlioz stworzyłby harmonijny chaos, ja — śmieszność. I usiadł z daleka dumać, a obraz pięknej Cesi w białej sukience, z jej szatańskimi oczyma zamigotał nad nim, uśmiechając mu się i drażniąc go. Gdzieś w dali za drzewami słychać było trąbkę pastuszą, grającą powoli smutną pieśń tradycyjną, odwieczną, którą się lasy jak dziś, od pięciuset i od tysiąca lat rozlegały. Ta pieśń oderwała poetę od świata rzeczywistości i pochwyciła go w marzeń objęcie. III Nazajutrz rano pełno jeszcze było wczorajszych gości w Denderowie, ale ci się powolnie rozjeżdżali; nikt nie tylko nie wiedział, ale się nawet nie domyślał smutnej prawdy, którą późno w nocy Smoliński przyniósł na wiązanie hrabiemu, ścisłą bowiem nakazano zachować tajemnicę. Rotmistrz z regularnością wojskową przysłał zaraz z rana trzydzieści tysięcy złotych. Powozy były upakowane do drogi, a hrabia czekał tylko rozjechania się ważniejszych gości, by pocztą pospieszyć na ratunek klucza, już sekwestrem zagrożonego. Załóg (kaucja) miał w sobie pewne nie dostrzeżone nieformalności, które może umyślnie weń wciśnięto, starając się, by na nie uwagi nie zwracano przy przyjęciu; teraz one właśnie posłużyć miały na wywikłanie się z odpowiedzialności. Jak świt hrabia się już naradzał sam na sam ze Smolińskim, bo nie kładąc się spać nawet, skoro gości rozprowadził po kwaterach i powsadzał do powozów, pospieszył pracować ze swym rządcą i plenipotentem. Smoliński miał minę posępną i często pstrykał ostrymi odpowiedziami hrabiemu; hrabia mu też nie żałował grzeczności, przekąsów i grubych nawet połajań; mimo to szły narady swoją drogą wedle pospolitego przysłowia: „sprawa sprawy nie tamuje.” Pan i plenipotent znali się bardzo dawno: razem umoczyli ręce nie w jednę brudną robotę, zachodziło więc pomiędzy nimi jakieś tajemnicze braterstwo, które wprawdzie tylko sam na sam objawiało się widocznie, ale niemniej było trwałe i znaczące. Smoliński ostre prawdy mówił panu hrabiemu, hrabia łajał Smolińskiego bez ceremonii; znali się jak łyse konie i wzajemnie przebaczali sobie swoje defekta. Próbowali się odrwić czasem, ale mimo przebiegłości obu kolejno im się to tylko udawało, tak równych sił byli. Smoliński czasem udarł hrabiego, hrabia podszedł czasem plenipotenta; ale cicho, sza! zgoda: świat o tym nie wiedział wcale i trzymali się za ręce. Wobec ludzi Smoliński był najniższym sługą Dendery i stawał w progu tylko pokornie. Jak świt bocznymi drzwiczkami wszedł zaufany pełnomocnik do hrabiego, który na wpół rozebrany siedział na kanapie, rozparty, zamyślony, smutny, trzymając dla proporcji tylko cybuch w ustach, z którego nie palił. — A co? — rzekł do wchodzącego — trzeba nam myśleć o interesach. — Myślałem całą noc, ale cóż tu wymyśleć? — Stary z ciebie osieł, mój Smoliński — rzekł Dendera. — Ja nie myślałem, a wymyśliłem i mam już radę. — Ciekawym! — trochę obrażony tą wyższością wybąknął Smoliński. — Widzisz, że z ciebie na wiek wieków będzie cymbał, choć zęby zjadłeś na interesach. Załóg jest nieprawny. — Jak to? jaśnie wielmożny panie — pochwycił plenipotent. — A tak, mości Smoło! — (tak go nazywał w chwilach wesołości lub gniewu hrabia) — szukasz po obłokach, a nie widzisz, co pod nosem. — Cóż tam za nieprawność? — Wiesz przecie, że ja nie miałem jeszcze o d k a z u na ten majątek; a zatem zakładać go prawa dostatecznego mi brakło. Smoliński osłupiał trochę. — No! źle kaucją przyjęto. — Cóż z tego, że ją przyjęto bezprawnie; niech ci pokutują, co przyjmowali. — Ależ oni nam łaskę zrobili. — Niech, kpy jakieś, łaski nie robią przeciw prawu. Jadę do Żytkowa i wyrobię, co potrzeba, tylko mieć muszę na to pieniądze. Co mamy w kasie? — Wczoraj ostatnie pięćset złotych oddałem w moc pensji hrabiemu Sylwanowi i dwieście hrabinie; zostało sześćdziesiąt sześć, groszy dwadzieścia. — Siedźże sobie z nimi, ja na drogę dostanę. — Ale tu grubego grosza potrzeba, bo u nas wszystko się wprawdzie robi, ale robota drogo kosztuje. — Jak myślisz? 30 000 dosyć będzie? — Do zbytku. — No! to mi wystarczy. — Ale skądże je wziąć? — Spytaj lepiej, skąd wziąłem. — Jak to? już są... — Już są. — Ale skądże, u licha? Hrabia mimo strapienia uśmiechnął się zwycięsko. — Prawdziwie — rzekł dotknięty Smoliński — ludzie są osobliwszej łatwowierności. — Kto ma ustaloną opinię i kredyt... Smoliński ruszył ramionami. — Proszęż hrabiego, dla kogo mam oblig przygotować? — Panu rotmistrzowi. — Co? jeszcze Kurdesz dał? — A! nie, nie Kurdesz, temu nawet zaległy procent potrzeba dziś wypłacić jak najregularniej, żeby się nie zgłaszał o kapitał, ale panu rotmistrzowi Powale. — O! cóż u licha! nie domyśliłem się! — zawołał Smoliński śmiejąc się .— to co innego! — Jak to co innego, trutniu! — cały w płomieniach poskoczył hrabia zaciskając pięście — mów mi zaraz, z czegoś się rozśmiał? co myślisz? co to jest: jakie co innego? Smoliński odparł spokojnie spluwając: — Jużciż to co innego, bo to nie interes, ale przyjacielska pomoc. — I przycisnął na wyrazie przyjacielska. Hrabia ruszył ramionami, ale wewnątrz wrzał. — Coś zrobił z Pęczkowskim? — spytał odwracając rozmowę. — Niepospoliciem go zażył. Wszak trzeba nam na procent dla Kurdesza około dziesięciu tysięcy. — Na dziś rano! koniecznie! bo Kurdesz, pamiętaj waćpan, dopilnował się dobrze: ma oblig krepostnyj, a to nie żart. Stary póty gładki, póki wierzy: rozdrażniwszy go, nie żartować. — Ej! nie takim jak on dawaliśmy rady! — No! ale cóż z Pęczkowskim? — Co? Zażyłem go z mańki, powiedziałem mu tak: masz waćpan do wyboru, albo oblig na prostym papierze zamiast zgubionego i pokwitowanie nas przed aktami, bo inaczej nic nie damy; albo odnowienie obligu, wziąwszy kontrrewers na wypadek odszukania zgubionego, ale nam pan musisz dodać dziesięć tysięcy dla zaokrąglenia sumki. — I cóż, Smołko? co? — uśmiechając się, spytał widocznie uradowany hrabia. — A cóż? stękał, kwękał, piszczał, prosił, nudził, durzył, gniewał się trochę i pojechał nareszcie po te dziesięć tysięcy. — No! toś chwat! wracam ci activitatem. — Prawda! ha! — Oddaję ci sprawiedliwość, masz moją łaskę — dodał hrabia. — A więcej co? — spytał Smoliński frantowato. — O! chcesz więcej; sto złotych gratyfikacji. — Pieniądze teraz drogie i rzadkie — przerwał plenipotent — wie pan hrabia co: ot prosiłbym o asygnację na parę koni do Słomnik, ja tam sobie parę szkapek wybiorę; moje klacze się poźrebiły. — Filut! to ty sobie weźmiesz... — Rozumie się, co będę mógł najlepszego. — No! no! bierz cię licho. Za interes z Pęczkowskim warto: dałeś dowód niepospolitej zręczności. — Już to — przerwał Smoliński, wiedząc, że hrabia lubił dosyć choć niezgrabne pochlebstwo — już to przyjmując, co mi słusznie należy, muszę się i hrabiemu dziwić. Dwa interesa wśród balu tak obmyśleć, to trzeba głowy Sa...yna! — Patrzcie trutnia! dopiero dziś przekonał się, że mam głowę! Smoliński rozśmiał się na całe gardło. — A teraz — rzekł hrabia — jeszcze słówko. Powiedz mi — przystąpił do niego bliziuchno i głos zniżył — skąd ta stara kwoka, hrabina Czeremowa, rozumiesz, skąd ona mogła przewąchać, że my nie jesteśmy w tak złotych interesach, jak sobie ludzie myślą? — Alboż co? — Ba! co myślisz! Wczoraj mi poczęła prawić komplementa słonogorzkie, na które jej potrafiłem odpowiedzieć. Wyobraź sobie, że śmiała mi wyrzucać Samodoły, dane mojej żonie z długiem bankowym i swoimi deportatami, od których procent płacę. — Żartowała staruszka. — Śliczne żarty! A sobie jednakże zostawiła ośmset dusz czyściuteńkich. — I dlatego nie wypadało jej drażnić, panie hrabio. — Nie mam co starej oszczędzać, wiem dobrze, że idzie za mąż, a kto ją weźmie, nie oplącze się darmo. — Kto! kto! hrabina Czeremowa? — Jak ci mówię. — Ej, to żarty. — Nie, wcale nie żarty; bierze sobie ubogiego, młodego, ładnego chłopaka, któremu resztę majątku chce zapisać czy podobno sprzedać. A ja z posagiem żony zostanę na Samodołach. Wymówki czynione mi wczoraj były podobno tylko powodem wyszukanym do kłótni, żebym jej nie mógł dokuczać i odradzać, ale ja może znajdę na to sposób. — Oj! i to niedobra nowina! — rzekł zasępiony Smo- liński — Ale sześćdziesiąt przeszło letniej babie iść za mąż! — Co chcesz? znudziło się próżnowanie, a ma się jeszcze za piękną i za młodą; kupi baronostwo temu chłystkowi. Ale to na stronę. Com się chciał pytać: czy tu już chodzą jakie wieści niedobre o moich interesach? powiedz no mi szczerze. Smoliński podumał. — Prawdą a Bogiem chodzą różne pogłoski, panie hrabio; ale jak to u nas, o każdym radzi mówią, że jest zrujnowany, a jednak fortuny, choć podpierane szkarpami, trzymają się, więc ludzie czasem i prawdzie wiary nie dają. — Jednakże już gadają... — Alboż o kim nie mówią podobnie? Zawsze to tak bywało. — Masz na to dowody? — Niedaleko szukać: Kurdesz się pono skrobie i my- śli już podnosić kapitał; Pęczkowski truchleje, inni niemal w ręce całują. — To źle! Jak się jeszcze dowiedzą o sekwestracji na Słomniki, opadną mnie ze wszystkich stron pozwami; zginę! — E! nic to! wyrobimy się jakoś, ale już potrzeba będzie miedzianym czołem i zuchwale, bez dzisiejszych zaklinań, ceremonij i udawań. — Tego bo ja nie chcę. — Będziemy musieli. — Drugi interes, mój Smoliński. Żonie mojej, Sylwanowi i Cesi, i Angielce ani grosza pod niebytność moję. Powiesz im, że w pośpiechu wyjeżdżając, nie zostawiłem żadnej dyspozycji. Jeśli gwałtownie potrzebują, niech u ciebie pożyczą, zapłacą procent. Smoliński się rozśmiał naiwnie. — Ale zawsze pożyczka z kasy i procent do kasy. — To się rozumie. Ale czegóż ty, Smoło, się śmiejesz? — zawołał oburzony znowu hrabia. — Cóż to w tym złego? Musiałem się wycieńczyć na te pensje dla nich, dobrze coś z tego odkroić. Nie bierze się od nich więcej nad dwa i pół procentu miesięcznie jak Żydzi, pół procentu dla ciebie, a reszta do kasy. — Znam już od dawna tę manipulacją. — Nikomu pod moję niebytność nie płacić nic; to druga reguła. — I ta nie nowa. — Jeśliby kto chciał co dać, bierz i z mocy plenipotencji skrypt wydawaj; jeśliby się jaka formalność upiec mogła ze względu na przyszłość, nic złego; zawsze trzeba pamiętać, żeby się było czym ratować. — Brać choćby najwięcej. — Choćby najwięcej. — A z tymi pieniędzmi co robić? — Zatrzymać do wyraźnej mojej dyspozycji. — Cóż robić w Słomnikach? — W kluczu Słomnickim, nim go sekwestr uchwyci, jeśli się wyrobić nie potrafię, co tylko da się uratować — brać i wywozić, bydło zaraz odpędzić, owce, miedź zabrać do Denderowa, sterty za granicę denderowską poprzewozić i pozrzucać, z lasu sprzedać Żydom do Żytkowa, co tylko sprzedać się może. — Ale jeśli się wyrobim, jak pan graf ma nadzieję, do czegóż to wszystko? — Jeśli się wyrobim, to dobrze, nie zaszkodzi jednak ostrożność, trzeba wszystko przewidzieć. — Zapewne, cóż szkodzi ostrożność! — Na Sylwana, jeśliby gdzie szukał kredytu, pilne mieć będziesz oko; Żydom powiedzieć, że nie ma rezygnowanej schedy i jest bez żadnej ewikcji, a ja cudzych długów płacić nie myślę. — To tylko procent powiększy, Żydzi zawsze dadzą. — A! jeśli zechcą, niech sobie zresztą dają. — Więcej nic nie ma pan hrabia do rozkazania? — Przypominam ci tylko, kochany Smoło, że procent Kurdeszowi potrzeba dziś zapłacić. Zresztą zrób co można, żeby dostać jak najwięcej, a wydać jak najmniej pieniędzy: to prawo ogólne. Smoliński się ukłonił, uśmiechnął i wyszedł, hrabia wpółubrany, drzemiący trochę ze znużenia, upadł na sofę. Około południa kocz jego upakowany leciał już pocztowym gościńcem do gubernialnego miasta. Sylwan kierował się w brzezinę, w której raz pierwszy spotkał Franię, ale teraz sam już, bez Janka. Kurdesz tymczasem odebrawszy procent i wedle zwyczaju ofiarowawszy Smolińskiemu źrebaczka (bo co rok coś mu dać było potrzeba przy odebraniu procentu), odje- chał do domu, nie bardzo się troszcząc o podniesienie kapitału. Na pierwszy raz nikogo nie zastał młody hrabia w brzezinie do Wulki należącej i daremnie parę razy przez nią przejechał; ale Frania nalegała dnia tego na Brzozowską, żeby pójść na grzyby, i ból tylko w nodze poczciwej towarzyszki przeszkodził do uprojektowanej już przechadzki. Sylwan pojechał z chartami, znudził się i powrócił do domu w kwaśnym humorze, przysięgając sobie, że nigdy już więcej nie pojedzie, powtarzając nieustannie, że ta niewdzięczna dziewczyna niewarta jest jego zabiegów. Ale we trzy dni znowu na gniadej angielce swej ruszał do brzeziny sam jeden. Los, który chętnie płata ludziom figle i często im też robi przysłużki, które figlami pachną, chciał, by tego dnia Frania z Agatą tylko i Horpyną poszła sama na grzyby, właśnie ku drodze od Denderowa. Dziewczęta puściły się w las nie opodal od drożyny, a Frania na wywale usiadłszy, odpoczywała zarumieniona, gdy Sylwan ukazał się na ładnym swym koniu. Uśmiechnął się nieznacznie, gdy ją zobaczył, ona się strwożyła, choć nie przysiągłbym, że marzyła, iż przyjechać powinien. Widząc, że Frania wstaje z kłody, podskoczył żywiej ku niej i spytał wesoło: — Co pani tu robi? — Wyszłam na grzyby — odpowiedziała naiwnie. — Ten lasek musi w nie obfitować — odparł Sylwan — a to dla mnie bardzo szczęśliwie, bo i ja często przez niego przejeżdżam. Frania się ogromnie zarumieniła na nowo, nie wiedziała, co odpowiedzieć, spojrzała mu w oczy, jak by z nich chciała poznać czy mówi szczerze, czy żartuje; a nie widząc, jak tylko zimny uśmiech na twarzy mło- dzika zawczasu tryumfującego, uczuła się ogarnioną jakimś przestrachem niewysłowionym; ukłoniła mu się niezgrabnie, zawróciła żywo w las i znikła. Sylwan, który dłuższej spodziewał się rozmowy, nie wiedział, co począć z sobą: postał chwilę myśląc, że powróci, wreszcie skrzywiony zaciął konia i pojechał. Przebył lasek ku Denderowu się kierując, potem zawrócił jeszcze, przejechał drożynę parę razy, sądząc, że Franię spotka, i posunął się aż na ścieżkę, którą iść miała do domu, chcąc ją tu napędzić. Ubodła go obojętność wieśniaczki, obrażony pragnął się za nią pomścić. Ale i tu jeszcze mu się nie udało: ujrzał bowiem Franię w towarzystwie dwóch dziewcząt na prost ścieżką przez ściernie żytnie idącą do dworku, a gonić jej mu nie wypadało. Zły, gniewny, znowu poprzysięgając sobie, że już nie wróci więcej, wściekle pogalopował do domu. Koń jego zmęczony, on sam zły i kwaśny, stanęli u ganku oficyn o mroku. W Wulce Frania i Brzozowska siedziały na kufrach i rozmawiały po cichu we cztery oczy. Frania nie miała dla swej towarzyszki tajemnic, a Brzozosia je też, gdyby jakie i były, doskonale wyciągnąć umiała. Zaraz się wydało, że w lasku spotkała Frania Sylwana, wydało się, co mówił; że dziewczę uciekło, że on potem po gaju błądził, że go Agata widziała na drodze ku Wulce. — Otóż już ani chybi amant! — zawołała Brzozosia plaskając w dłonie — prawdę mówiąc, kochanie, ja się tego zawsze spodziewałam, ale teraz już pewna! Wczoraj kładłam kabałę razy sześć: wyżnik czerwienny raz po raz przy damie winnej stawał z prawego boku. To już taki widocznie przeznaczenie. — Ale, moja Brzozosiu, to grafiątko. — Jakby to grafiątko zakochać się nie mogło. — Taki młody, moja Brzozosiu, głowa roztrzepana. — Tym lepiej że młody. — A w dodatku ojciec, matka nigdy by nie pozwolili. — To stare historie, moje kochanie! Czytałam i słyszałam o tych ojcach, co to nie pozwalają; ale to zawsze kończy się na tym, że się muszą przekonać i radzi nieradzi pobłogosławić. Zresztą chybaby byli obrani z rozumu, gdyby pozwolić nie chcieli; a gdzież u licha co lepszego znajdą? — A nie pytasz, Brzozosiu, nawet, czy on mi się podoba? — Cóż? albo nie? — Dziwuj się jak chcesz, ale coraz mniej; wcale nie tęsknię za nim. — No! ale możeż być, żeby taki śliczny, młody... — Nie przypatrzyłaś mu się; gdy się uśmiechnie, wydaje się straszny: ma coś nieszczerego. — Imaginacja! imaginacja! przywidzenie! Ale to tak zawsze z początku! Najlepszy znak, kiedy się panna kawalera boi: niezawodnie pójdzie za niego. To już nigdy nie chybi. Powiem ci, Franiu, i jam to była dawniej, pókim się w to sadło nie rozlała, dosyć hoża. Cześnikowicz na mnie bardzo patrzał, choć byłam ubogą dziewczyną; a nie tylko on, ale i pan Paweł, i pan Remigian nieboszczyk smalił do mnie cholewki, a muszę ci się przyznać, że dla Remigiana miałam słabość. Takie bo śliczne imię i chłopiec był gdyby dąb. Bywało, jak krzyknie na żart, to się szyby w oknach zatrzęsą. Otóż powiem ci, kochanie, że w początku ani mi się śniło, anim na niego patrzeć nie chciała, a potem tak mnie za serce pochwycił, że nie było rady... Ale taki woli Bożej widać nie było... I westchnęła, a Frania rozśmiała się nieznacznie. — Otóż ci jeszcze powiem, serce — mówiła dalej — jeśliby ci się kiedy przydarzyło go spotkać tak jak dzisiaj, po co uciekać? Trochę sobie pogadać, trochę pobzdurzyć, pożartować, nie grzech zdaje się młodemu. Niech no się panicz rozpatrzy, a ja taki rączę, że będziesz hrabiną. — Ale, moja Brzozosiu, nuż to jaki zwodnik i żartowniś, co się tylko chce naśmiać z biednej dziewczyny. — Jezu Chryste! Cóż bo ty, Franiu, gadasz, a któż by to mógł pomyśleć, z ciebie! z tej malinki! z tego złotego jabłuszka! z tego aniołka! Frania rozśmiała się, rzucając na szyję Brzozosi. — Nie psuj mnie, proszę — odezwała się wesoło. — Dzieciństwa bo ci się snują po głowie, Franiu moja; ja mu dobrze w oczy patrzałam, to młode i dobre jakieś chłopczysko... No... i kabała sześć razy wypadła Taki musisz być grafinią! Pomimo że hrabia Sylwan dał sobie uroczyście słowo nie jeździć mimo Wulki, trafiało się jakoś zawsze, że tamtędy szła droga w tysiące miejsc, do których koniecznie jeździć musiał. Kilka razy jakoś nie uważając zabłądził na tę drożynę, a raz koń znowu był tak zmordowany, że zsiąść musiał z niego i pieszo przejść przez lasek. W oddaleniu mignęła mu się biała sukienka pomiędzy brzozami i naświstując na psa, nawołując go, choć z sobą nie wziął z domu, Sylwan puścił się żywo w kierunku różowo- białego zjawiska. Trafił tylko na Horpynę; Frania bowiem postrzegłszy to natręctwo, wolała wybrać inną drogę, niż spotkać się z nim wśród lasu. Sylwan, zakręciwszy się po brzeźniaku, zawrócił się za nią i naturalnie wreszcie spotkać ją musiał. Powitali się jak dawni znajomi, chociaż Frania widocznie mocno była wzruszona, a Sylwan dosyć zniecierpliwiony. — Dobry wieczór pani. — Dobry wieczór panu. — Pani tu znowu na przechadzce? — Tak; to bliziuchno od domu, najczęściej tu wychodzę. — Jakże się ma pan rotmistrz? — Mój ojciec? dziękuję panu bardzo, zdrów zupełnie; pojechał dziś do plebanii i właśnie czekam na niego, bo ma tędy powracać. Skrzywił się trochę Sylwan; ale korzystając z chwili, wesołą począł rozmowę. Frania, proste dziewczę, ale nie brakło jej dowcipu; a przy odrobinie życia dwoje czarnych biegających młodych oczu jakże są wymowne, gdy im i białe ząbki, i uśmiech, i ruchy, i wszystko, co je otacza, dodaje wdzięku i wyrazu! Słyszymy nieraz to nawet, czego te oczy nie mówią. Sylwan, który ten romans poczynał w projekcie ukończenia go i uczynienia bardzo nieceremonialnym a poufałym, dziwił się sam sobie, że onieśmielał przy dziewczęciu, które otaczał urok jakiś niepojęty dla niego. Gniewał się na szacunek, którego nie mógł nie czuć dla niej. Tego wieczora zaczęli i skończyli od pan i pani, i obojętnej całkiem rozmowy, gdy wózek pana Kurdesza zaturkotał w samą porę z daleka. Frania pozostała na miejscu na drodze; Sylwan dosiadł angielki i puścił się w cwał ścieżką poboczną, aby uniknąć spotkania ze starym rotmistrzem, o którego zdrowie przed chwilą tak się czule rozpytywał. Franię to oburzyło nie bez przyczyny; nie pojmowała, dlaczego chciał robić tajemnicę z przypadkowego spotkania i chwilowej rozmowy. Wkrótce, turkocząc coraz bliżej, wózek się ukazał nareszcie ze spasła Chorążanką, poważnie idącą w hołoblach, i rotmistrzem, który wedle zwyczaju sam jadąc powoził. Ujrzawszy córkę, zatrzymał się stary, posunął trochę, poprawił siano i wskazał jej miejsce przy sobie. — Pewnieś się nalatała dosyć, musisz być zmęczona — rzekł łagodnie — siadaj, to cię do domu odwiozę. — Ja bym poszła piechotą, kochany ojcze! — Siadaj no, siadaj! ceregielów nie rób. Chorążanka jeszcze i nas dwoje pociągnie. I Frania lekko skoczyła do wózka, sadowiąc się przy ojcu. Po zapytaniach o plebana, o drogę, o dom i robotników koło domu, których Franka widziała, wypadło coś powiedzieć o panu hrabi, bo właśnie dlatego, że on robił tajemnicę ze swej wycieczki, ona jej ścierpieć nie mogła. — A wiesz, tatku! kogo już drugi raz spotykam w brzezinie? — O! kogóż? wilka czy zająca? — A! proszę zgadnąć. — Psa albo wilka? co? — rzekł stary, śmiejąc się. — Ale nie! — śmiała się Frania — wcale coś innego; proszę zgadnąć koniecznie. No! kogoś z sąsiadów... z sąsiadek... ale nie z bliskich. — Starego czy młodego? — zagadnął Kurdesz. Frania mimowolnie się sczerwieniła. — Młody! — odezwała się ciszej. — O! to sęk, nie zgadnę; mów lepiej od razu, bo się nie ofiaruję liczyć wszystkich młokosów, co ci na przełaj zabiegają. — Otóż spotkałam... hrabiego Sylwana. — Co? z Denderowa? Stary zagryzł wargi, zamyślił się, a wzrok jego ożywiony zwrócił się na córkę. Potem pocałował ją w czoło. — Bóg zapłać! — rzekł — za to, że mi mówisz szczerze, co cię spotka, bo trzeba wiedzieć, moje serce, że to nie bez kozery. Panicz tędy nie ma nigdzie drogi i przysięgnę, że podjeżdża umyślnie. — Jak to? dlaczegoż by? — Ba! dla twoich ładnych oczek, moja Franko! Ale ostrożnie z paniczami tego kalibru! ostrożnie! Frant wyrachował, żeby się ze mną nie spotkać; a mówiłże z tobą? — A jakże, i dość długo. — I gdym najeżdżał... — Obrócił się ścieżką w las. Kurdesz pokiwał głową i uśmiechnął się. — Mądry on — rzekł z cicha — ale i ja niegłupi. Ho! serce, nie darmo wpadłaś mu, widzę, w oko; a że kawaler ożenić by się nie chciał, starać się nie raczy. Chciałby ciebie cichaczem rozkochać, a potem porzucić, jak to oni umieją. Ale zobaczymy, co z tego będzie. — Jak to ojcze? — spytała śmiało naiwna Franka — mógłżeby on tak podle, tak nikczemnie... — Słuchaj, dziecko! — rzekł stary z wyrazem głębokiego uczucia — ty tak znasz świat, mospanie, jak ja wiem, co się na księżycu dzieje. Panowie wszyscy niemal tacy jak on; dla nich my, szlachta drobna, na usługi, na uciechę, nic więcej; oni myślą, że nam wszystko zapłacić można. Strzelbie, koniowi i panu nie wierzyć. Gdyby miał uczciwe myśli, czyżby, proszę cię, mospanie, nie przyjechał, jak się godzi, do nas do domu, nie pokłonił się ojcu? A to szuka ciebie i kryje się w lesie jak złodziej, nic potem... Frania zarumieniła się znowu; pojęła ona trafność uwag ojcowskich i oburzyła się na młodzika. — Nieprawdaż? — spytał konfederat. — Ja nie wiem — szepnęła Franka. — Więcej już do tego lasku wara! Jeśli paniczowi wpadłaś w oko, no! to znajdzie nas w chacie, mospanie. Jeśli się tylko swego ojca boi, na to może być rada; est modus in rebus; ale jeśli myśli z nas sobie żarciki stroić, zobaczymy, kto tu kogo na dudka wystrychnie. Niechże ci Bóg, mosanie, Franiu, zapłaci za to, żeś mnie tak poczciwie ostrzegła. Kto wie, wielkie nieszczęście grozić nam mogło przez tego chłystka! Szlachcic jakby myśl straszną otrzepnął z siebie, podniósł głowę, pokiwał nią i podpędziwszy klacz, rozmawiając swobodniej z Franią, która odzyskała wesołość, śmiała się i czuła bezpieczną pod zasłoną ojcowskiego ramienia — zajechał tak przed ganek i Chorążankę, poklepawszy jak zwykle, do stajni odprawił. Wiadomość o podjazdach tatarskich hrabiego tak starego opanowała, że się z Rozbojem nie przywitał nawet, nie posiedział na ławce, a zawoławszy Franię i Brzozowską, wszedł zaraz do pokoju naprzeciw. Brzozosia tak ekstraordynaryjnym wezwaniem stropiona, bo nigdy o tej godzinie powoływaną nie była, wpadła jak burza i stanęła, poglądając to na ojca, to na córkę. Kurdesz wyjrzał za drzwi, pogładził wąsa, poprawił włóczkowego pasa i rzekł do Brzozosi, pałającej już niepohamowaną ciekawością. — Moja serdeczna panno Marianno! Na tak niezwykłe powitanie Brzozosia otwarła ogromnie gębę i spodziewając się czegoś nadzwyczajnie dziwnego, oczy otworzyła także, ręce obie podniosła, stojąc jak w słup obrócona Lotowa żona. — Moja serdeczna panno Marianno — powtórzył stary — gdybyś też raz w życiu, przez przyjaźń dla nas, potrafiła język za zębami utrzymać. — I pluń, panie rotmistrzu! — z oburzeniem odparła odwracając się Brzozosia. — Cóż to znowu? Alboż to jaką zrobiłam plotkę? co to jest?! — Plotkę nie plotkę, znam twoje serce złote, szanuję cię, to dosyć powiedzieć, jak moje nieboszkę; ale prawdą a Bogiem, język ci często świerzbi. — Ale cóż to jest u kaduka! — gorącując się i bur- cząc przerwała Brzozosia. — Cóż to za jakieś dziś nie wiedzieć skąd i czego wymówki? — Ale to nie wymówki, to tylko przyjacielskie przestrogi. — Cóż to jest? skąd? co? na co? po co te przestrogi? — Co jest, mospanie, to ważna sprawa, a w niej in primis... — Któż u licha ten Inprimisz? Ja żadnego nie znam. Inprimisza żadnego nie było tu i nie ma. Kurdesz się rozśmiał serdecznie, a Frania za nim. — In primis znaczy toż samo, co naprzód. — Więc cóż naprzód rotmistrzu? — Naprzód potrzeba milczeć jak słup... — Ale jakże milczeć, kiedy nie wiadomo co i jak? — Posłuchajże, mospanie. — Toż słucham, słucham, już aż uszy więdną. — Święci się coś z kosa na prawo, że hrabiątkowi, co to tu był, podobno w oko wpadła Frania. — A co? a co? a co? nie mówiłam! — krzyknęła Brzozosia, przyskakując kolejno do Frani i do rotmistrza — a co? nie na moim stanęło? — Alboż co? — Ja to od razu mówiłam, że mu w oko wpaść musi. — Komu? — Ona jemu, on jej, dalibóg!... Kurdesz ruszył ramionami. — Toście mówili i przedwcześnie, i niepotrzebnie. — Nie ucz mnie pan, to już sądzono. — Sądzono, nie sądzono; paniczowi nasz domek śmierdzi, nie chce się poczciwie starać; chciałby sobie tylko figlami potajemnie dziewczynę ułowić, a potem szast nogą i kłaniam uniżenie. — Chowaj Boże! chowaj Boże! — przerwała Brzozosia — gdzie zaś, skąd zaś! — Skądże to wiesz, panno Marianno? — Skąd wiem, to wiem, ale to pewno, że sześć razy kabała mi wypadła... — E! dałabyś pokój temu głupstwu! — To u niego i kabała głupstwo! — łamiąc ręce z komiczną zgrozą zawołała Brzozosia. — Słuchajże mnie waćpanna: oto już drugi raz dziś panicz w lasku Franię spotyka, szuka jej widocznie, zawiązuje rozmową; szczęście tylko, że Frania ma rozum i mnie zaraz o tym powiedziała. Brzozosia, choć ruszając ramionami, zamilkła. — Paniczowi chciałoby się widać bez pana ojca, bez uczciwego starania, romansów nowomodnych po pańsku. — Ale cóż, panie rotmistrzu? — Ot co, mospanie, panno Marianno: Frani aspanna nie puść odtąd krokiem od siebie i bez siebie, a z przechadzek do lasu kwita. Spacerujcie po ogrodzie albo gdzie w drugą stronę, tak, żeby was nie spotkał. Jeśli szczerze kocha, niechże się po ludzku stara. — A zapewne! i zobaczysz, rotmistrzu, że przyjedzie, jak Boga kocham; co sądzono, tego nie przekiwać. — Oj, nie! — rzekł stary — raz może, dwa może; ale nie nam to do hrabiów oczy podnosić: oni jak Żydzi tylko się z sobą swatają i żenią. Brzozowska poskrobała się w głowę. — A jak się zniecierpliwi i porzuci? — spytała z bojaźnią. — No! to jechał go sęk! — zawołał rotmistrz. — Cóż to moja córka ma sobie żebrać męża? Mosanie, albo to my nie taka szlachta jak drudzy, jeśli nie lepsza? Czy to ja po niej nie dam i Wulki, i dobrego grosza pod poduszkę? Albo to ona kulawa, garbata czy szpetna, żebyśmy się z nią prosili i wdzięczyli jak suczka na przewozie? — Co to, to prawda, kochany rotmistrzu! — Więc motus. — Jaki m o t u z? — spytała ciekawa Brzozosia. — Cicho! — A! rozumiem: m o t u z, węzeł, jak węzłem gębę zawiązał — dobrze! A jak sobie zresztą chcesz, rotmistrzu! Taki hrabiątko nasze i nasze, jakem żywa; nigdy mi sześć razy z rzędu na jedno kabała nie wypadła darmo; pomyślcie no! sześć razy! Było to we wtorek. Środę, czwartek i dni następne ufny w potęgę swych niezliczonych wyższości i przymiotów, dzień po dniu Sylwan jeździł do brzeziny; widziano go z Wulki i, rotmistrz uśmiechał się pod wąsem; w piątek nawet wysłał chłopaka, żeby go spytał, czy nie zabłądził. Skorzystał z tego hrabia i dawszy mu dwa złote, chciał się dowiedzieć, czy kto we dworze nie chory; ale parobek zaręczył, że wszyscy zdrowi jak ryby. Hrabiątko kwaśne pojechało do domu. W niedzielę Frania z Brzozosia krytą bryką staroświecką, z parobkiem w nowej świtce na koźle pojechały do kościoła. Kurdesz został w domu, domyślając się, że tam się z nimi Sylwan spotka. Prorokowała to i Brzozosia, a Frania nie bez ciekawości, wchodząc, rzuciła okiem po kościele. Hrabia stał za ławkami, ukłonił się jej nieznacznie i już go nie postrzegły, aż wychodząc dopiero. Spotkał je u drzwi. Brzozosia drżała z niespokojności i zarzuciła go zaraz pytaniami, uśmiechami, bijąc łokciem w bok Franię, ile tylko miała siły. Frania ze spokojem dziewiczym odpowiedziała mu swobodnie na kilka zapytań, wesoło, raźnie uśmiechając się i poglądając, a odzywając się tak zręcznie i tak szczerze razem, że paniczowi przygotowane frazy na ustach zamarły. Najgorzej strapiło go to, że Frania na głos mu powiedziała: — Mój ojciec bardzo żałował, że się we wtorek z panem hrabią nie spotkał: chciał go prosić na podwieczorek. — Co u licha! — rzekł w duchu — albo to zdrada, albo nadzwyczajna powolność. Więc zaraz mu o mnie powiedziała! Trochę złego humoru napędziła mu ta wiadomość i podrażniła go niewymownie, gdy ją wziął na rozwagę; w dodatku wobec wszystkich dystyngowanych osób sąsiedztwa, z łaski Brzozosi, która go bez ceremonii zatrzymała, musiał z nimi pozostać długą chwilę w przedsionku kościelnym w towarzystwie dwóch niepoczesnie ubranych szlachcianek, z których jedna miała minę fasy z rozwieszonym na niej odzieniem i nastrzępiona była w sposób bardzo śmieszny. W dodatku, wśród szeptów, śmiechów i wskazywania palcami młodzieży i kobiet, Sylwan podsadzić musiał do bryki odwiecznej Brzozosię i Franię; a Brzozosia, że jej to w oczach całej parafii niezmiernie pochlebiało, tak powoli siadała do bryczki, tak umyślnie starała się przedłużyć tę chwilę tryumfu! Nareszcie uwolniwszy się od tej pańszczyzny, którą nie wiedząc czemu dopełnił, bo się sam na to wściekał, wychwycił się jak z ukropu z tłumu, który nań szydersko poglądał, siadł na nejtyczankę i uciekł zły, jak gdyby się zgrał do grosza. Całą drogę, nie poznając siebie, łajał się od słów ostatnich, reflektował, karcił, rzucał, gniewał i przyjechawszy do domu, nie poszedł do pokojów, ale pociągnął z bólem głowy na łóżko. — Na dzisiejszym basta — rzekł z zapałem — niech sobie głupią tę gąskę łapie, kto chce, ja w to śmiecisko więcej ręki nie włożę. Ślicznie! ślicznie! skompromitowałem się dla wieśniaczki, naraziłem się na śmieszność, na wytykania palcami. Co ludzie powiedzą! co ludzie po- wiedzą! Całe sąsiedztwo mnie widziało! Piorunem pójdzie ta nowina po dworach... mogę sobie powinszować... W istocie, nie było dnia tego mowy w sąsiedztwie o czym innym i rotmistrz Powała spieszył do Denderowa na obiad, pilno pragnąc historią syna przywieźć matce. Hrabina opowiadanie to zniosła stoicznie, uśmiechnęła się dwuznacznie; ale brew jej zmarszczona i zaciśnione usta dowodziły, że nad tym uczuć musiała. Po obiedzie rotmistrz poszedł do Sylwana na fajkę i gawędkę o koniach, o kartach, ale mu nic nie wspomniał o pannie Kurdeszance i odjechał. Wieczorem zdziwił się wielce Sylwan, gdy go do matki wezwano; nie było to we zwyczaju. — Byleby nie chciała u mnie pożyczyć pieniędzy — szepnął w duchu zimno, przywdziewając kusy kraciasty surducik — wczoraj niepotrzebniem się pochwalił, że wygrałem. Nie domyślając się wcale, po co go wezwano, Sylwan poszedł do hrabiny. Znalazł ją przechadzającą się wielkimi krokami po pokoju sypialnym, pełnym woni, błyskotek, kwiatów, fraszek i wystrojoną jak obraz cudowny. — A! nareszcie! Dzień dobry ci i dobry wieczór. Sylwan przywitał matkę po angielsku: w jego świecie wszyscy byli równi i powitanie okazało poufałość, nie uszanowanie. — Głowa mnie boli okrutnie! — rzekł, padając na kozetkę. — I nie dziw! — odparła śmiejąc się przymuszenie matka. — Vous faites des folies. — Ja? cóż to jest? — Całe sąsiedztwo za boki się trzyma, śmiejąc z ciebie. — Ze mnie? cóż to takiego? — Jedyny jesteś! vous ne vous doutez m?me pas? Sylwan doskonale się domyślał, ale udawał, że nic nie wie. — Jakże, proszę cię, szaleństwa wyrabiasz dla jakiejś tam szlachcianeczki, której bym ja może za pierwszą garderobianę wziąć nie chciała... — Qui vous ? conté cela! to jakieś plotki... — Mais mon Dieu! wszak Wieluńska była na mszy — (hrabina umówiła się, że nie wyda rotmistrza i złoży to na służące). — Wszyscy się brali za boki, gdyś z tymi paniami rozmawiał i wsadzał je do powozu... — Wieluńska to mówiła? — Powiadam ci, wszyscy umierali ze śmiechu. — Z czegóż? — odparł Sylwan gniewnie. — Nikt się ze mnie nie śmiał i śmiać nie może, bobym to srodze ukarał. Matka ruszyła ramionami. — Pomiarkuj naprzód, co robisz. Wobec tysiąca oczu kompromitujesz się w sposób najdziwniejszy dla jakiegoś drapichrusta. C’est inoui! Zapominasz, kto jesteś! Nic nie mówię nigdy za inne szaleństwa, bo mogę ich nie widzieć i nie wiedzieć o nich, a zatem nic mi do tego, ale to już zanadto... Sylwan się nasrożył. — Mamo — rzekł — pojmuję, że to czynisz z najlepszego serca, ale wcale niepotrzebnie, jestem już w wieku... Hrabina rozśmiała się. — Lepiej od ciebie wiem o twoim wieku. Chciałam cię tylko przestrzec, bo skandalem się brzydzę. Pamiętaj, co mówią Arabowie: „Zgrzesz sto razy przed Bogiem, Bóg ci przebaczy; ale ani razu przed ludźmi, bo ci tego nie darują.” Sylwan ruszył ramionami i z niecierpliwością jak zawsze, bo mu najłatwiej przychodziło się zniecierpliwić, okręcił się, nic nie mówiąc, po pokoju. — Moje dziecko — odezwała się hrabina poważniej — ayez de la retenue, mniej wzgląd na siebie i na nas. Cóż to jest? wyspowiadaj mi się szczerze. — Po prostu dzieciństwo, z którego sobie ludzie zrobili historią. Ojciec posłał mnie do tego tam pana rotmistrza, zapraszając go na imieniny. Nie wiem, skąd był ten zbytek grzeczności; podobno ojciec coś mu tam winien. Poznałem więc mimowolnie jego córkę. — Cóż? tak ładna? — Ładna! jak wszyscy! Świeża! młoda! — I zawróciła ci głowę — spytała hrabina. — Niewielkie by to było złe gdzie indziej, ale ktoś tak niższy od nas położeniem i wychowaniem... Tysiąc stąd kłopotów, plotek; u nich zaraz wszystko zwykli brać na serio! Staraj się pogrzebać twoję pasją — dodała z francuska — daj temu pokój! — Ależ tu pasji nie ma. — Choćby to była tylko fantazja! — Chyba fantazja. Ale cóż złego, żem się z nią przywitał w kościele? — To tylko nieprzyzwoitość; potrzeba było udać, że się nie widzi. — O! na drugi raz zrobię to pewnie. Hrabina nie odezwała się więcej: sparła się na łokciu i zamilkła; smutna jakaś myśl nią owładła. Sylwan powoli wyszedł i powrócił do siebie w najgorszym humorze. Biedni byli słudzy, biedne psy jego tego wieczora! Tego samego wieczora, o mroku nadchodzącym, Cesia siedziała przy fortepianie i brzdąkała na nim jedną ręką, wyciągniona w krześle, trzymając przed sobą na uwięzi Wacława, który myślą biegał gdzieś daleko. Milczenie przedłużało się już od kwadransa, przery- wane tylko piosenką, którą niedbale przygrywała niekiedy Cesia, coraz to oczy ogniste podnosząc na młodego człowieka, któremu oliwy do ognia już nie potrzeba było dodawać: płomień był widoczny. Bo pierwsza miłość zawsze jest, jak ogień po długiej suszy wrzucony, straszliwą i pożerającą; później, któż nie zna historii tego uczucia i nie umie się w nim kierować? W początku wszystko w nim tajemnicą, niespodzianym, strasznym, bolesnym, a obok boleści są też i dziwne, wielkie rozkosze, które się już nigdy nie powtórzą w życiu. Pierwsza i ostatnia są najsilniejsze pewnie: jedna chwyta nas jak niespodziane szczęście, ukazując niezgłębione przepaści wiekuistych rozkoszy; drugą obejmujemy jak deskę ratunku, bo po niej nie ma już dla nas nic: głucha pustynia, cisza, grób i śmierć... Wacław był w cierpieniach i rozkoszach najpierwszego w życiu uczucia, gwałtownego jak wybuch wulkanu, co wstrzymany w przepaściach ziemi wstrząsa górami i łamie zastygłą jej skorupę. Uczucie to tak silne, bo pierwsze, z którym postąpić sobie nie umiał, musiał taić w sobie, musiał z nim walczyć nieustannie, by nie dać mu się objawić. Cesia, której to było nie pierwszą miłością, ale próbą uczucia, ale snem przepowiednim, igrała ze wzbudzoną namiętnością, jak się bawi z ułaskawionym dzikim zwierzęciem pan jego. Gdy ją taił Wacław, wywoływała; gdy okazał, odpychała śmiechem, szyderstwem, podziwem, udanym niepojmowaniem; chciała słów i nie rozumiała ich; zrozumianymi rzucała jak dziecię piłką. Smutny był widok tego cierpienia i tej pańskiej obojętności na nie. Tak czasem wyrostki wiejskie pastwią się nad biednym pochwyconym ptaszkiem, któremu po jednym wyrywają piórku, którego skubią ze śmiechem. Cesia była nielitościwa jak dziecko, dla niej życie maiło się jeszcze tak dziwnie piękne, tak obfite w nadzieje, że się ani myślała w progu jego zatrzymać; ale z nudy, z próżni chwilowej serca szukała sobie zabawki. — Niech mi pan co zagra! — zawołała nareszcie wstając — tylko proszę coś wesołego. — Cóż pani każe? — Coś Straussa. Posłuszny jak pozytywek Wacław, uderzył w klawisze: walc Straussa pod jego ręką tak wściekły przybrał charakter, iżby go szatani w piekle po wierzchach płomieni tańcować mogli. Nie zmienił w nim ani jednej nuty, ale wyraz tak był straszny, tak burzliwy i namiętny, że Cesia uczuła nagle coś na kształt przestrachu i smutku niespokojnego. — A! Czyż to wesołe? zlituj się pan. — To walc Straussa. — Innego! Inny walc był znowu smutny jak płacz, łkania, jęk i boleść; tęskny jak rozpacz, wywoływał łzy, płynęła pieśń melancholijna jak wstęga czarna: rzekłbyś, że to krzyk zranionego do głębi serca. A jednak był to walc Straussa, ale przezeń, jak przez pierwszy, przezierała biedna, zraniona dusza. Cesia się zachmurzyła, zamyśliła; widocznie poczynała się gniewać prawie. — Jak to pan dziś grasz nieznośnie — zawołała z wyrazem niechęci — walc jeden straszny, drugi łzawy; nie umieszże pan żadnego wesołego? Graj pan polkę, nie polkę- mazura, ale polkę wesołą. — Nie rozumiem, dlaczego pani chcesz w sobie dziś pobudzić wesołość, gdy jej sama posiadasz tak niewyczerpane skarby. — Doprawdy? pan tak myślisz? — Tak jest. — Ależ wesołość powierzchowna czy nie ukrywa czego czasem? — Czasem kryje obojętność i chłód i to podobno najpospoliciej. — Nie myślę, żebyś pan miał prawo o tym sądzić i mógł o tym wyrokować. — Przepraszam panią. Zapytany, mówię co myślę. — Najgorszy zwyczaj, panie Wacławie: nigdy się nie powinno mówić, co się myśli; ale... przepraszam, zapomniałam, że pan nie jesteś kobietą. — I dla mężczyzny przyda się ta rada. Co pani grać mi każe? — Na miłość Boga coś wesołego. — To tak trudno. — Trudno! trudno! Wszakże to pierwsza z brzegu szejne-katarynka potrafi. — Właśnie dlatego, że nie mam szczęścia być szejne-katarynką... — Bądź pan nią na chwilę: zobaczym, ile masz mocy nad sobą? — O to pani chodzi? — Gdyby... — A więc gram... I znów odezwały się klawisze, a polka wyrwała się spod palców Wacława tak świeża, tak strojna, tak namiętnie pusta, taka śpiewna i śpiewająca, że w oczach Cesi stanęły salony oświecone i tancerze w białych rękawiczkach, i szepty tłumu wielbicieli, i cały świat jej marzeń pustych, szalonych, piętnastoletnich. A grał Wacław z takim wyrazem, z taką trzpiotowatością, jakby sam tańcował na upragnionym długo weselu. — Brawo! brawo! — Cóż teraz pani powie o mojej mocy nad sobą? — Wielka, ale krótka jak polka. A teraz graj już pan, co chcesz. — Dzięki Bogu! I począł z sonaty Chopina ten znany dziś tak powszechnie marsz pogrzebowy, z którym chyba drugi marsz Beethovenowski porównać się może. Wdzięk u obu melancholijny jeden. Beethoven tylko pisał swój starym już podobno, obrobił go, wystudiował, wypracował umiejętnie, oszlifował diament. Chopin wylał z serca, co w nim miał: naiwnie, po prostu, bez kunsztu prawie, jak Homer śpiewał, sam nie wiedząc o tym, że tworzył razem arcydzieło pomysłu i formy. Cesia patrzała na Wacława i zdało jej się, że widzi zapalone pochodnie, długi szereg księży w czarnych kapach, trumnę ubogą na. marach prostych i płaczących krewnych... Płacz ich powolny, tęskny raczej niż rozpaczliwy, chrześcijańską boleść, co ma pociechę w niebie, malujący i poddany woli Bożej. — A! dosyć tej elegii — zawołała przerywając — to ten nieznośny pański Chopin, którego cierpieć nie mogę nawet w jego mazurkach. Są to mazurki filozoficzne, transcendentalne, Bóg wie co; a wszędzie smutek, a wszędzie taki gorzki smutek, jakby pieśń wygnańca... — Smutek dusz wyższych, co zawsze wśród szczęścia nawet tęsknią do niebios. — Dziękuję za komplement: ja, co nie tęsknię, nie mam honoru należeć do dusz wyższych. — Pani może tęsknoty swej tylko pokazać nie chcesz, boś nadto dumna, a wreszcie tak młoda. Któż tęskni tak młodo? — Pan zawsze masz mnie za małe dziecko. — Nie, pani! o! nie! — Graj pan wlazł-kotek za karę... — Co pani każe... ale wlazł-kotka... — Tak, to właśnie. — Żarty czy... — Doprawdy, chcę wlazł-kotka. — Istotnie? — Tyle razy powtarzam. Posłuszny ale smutny i zniechęcony zagrał jej Wacław z tego tematu tak ciasnego coś dziwnego, fantastycznego, zamieszanego, burzliwego, jakiś taniec czarownic z chichotem puchaczów i szumem wichrów... Dziką począł tę fantazją, urywał, chwytał tema, przerabiał go, łączył ze śpiewem, z którego naigrawać się zdawał, i bawił się z nim jak niedźwiedź zmuszony igrać z łańcuchem, na którym go wodzą. Nareszcie skończył, a dwie łzy w ciemności potoczyły się nie widziane po jego twarzy. Chciał odejść, ale Cesia nie życzyła sobie sama pozostać. — Czegóż pan się tak spieszysz? — Wie pani, że odjeżdżam. — Pan odjeżdżasz? Dokądże to? — Jadę... w świat. — Cóż to? żarty dla rozczulenia mnie? Pierwszy raz myśl rozstania zupełnego na wieki przeszła główkę Cesi pustą i czuła jakby ściśnienie serca, jakby smutek, jakby żal w zarodzie jeszcze nierozwinionym. Przywiązujemy się do ofiar pierwszych naszych namiętności. — To nie są żarty — dodał Wacław — moja przyszłość cała jest w mojej pracy; dość długo byłem dla państwa ciężarem, dość im winienem i tego nigdy nie zapomnę; czas wreszcie samemu o własnych siłach pójść szukać chleba. — Tylko chleba? — Tylko chleba! Mogęż roić o czym więcej? możnaż dziś dobić się sławy obok mistrzów tylu? A! gdyby choć chleb czarny w ciszy, spokoju, ustroniu; ale i o ten kawałek suchy, jeśli nie polany łzami, potrzeba będzie dobijać się walką z braćmi sierotami losu i gryźć jak o kość. To los, co mnie czeka. — Ale pan nie pojedziesz. — Owszem, pani, muszę jechać i pojadę. — Będziesz czekał na powrót mego ojca. — Hrabia pisał mi, żebym wyjeżdżał i ma mi dopomóc w Żytkowie, gdzie już na mnie czeka. — Powrócisz przecie do nas? — To Bóg wie jeden. Któż powiedzieć może: powrócę? A potem dlaczegóż i czegóż bym powracał? Wdzięczność moja wytrwa dla was i z daleka, a państwu jam niepotrzebny. Zawołacie mnie kiedy, przybiegnę posłuszny jak pies do dawnego pana; ale w waszym życiu czymże ja jestem? Jednym z tych, których macie mnóstwo za pieniądze: czymś pośrednim między sługą a nudnym i z łaski przyjmowanym sąsiadem. — Pan o nas źle może sądzisz... — Nie. Rozmierzam tylko bacznie i bez złudzenia, co nas dzieli i dzielić będzie wiecznie, co mnie oddala od państwa i co się nigdy przełamać nie da. Jeśli będę potrzebny, zawsze przyjdę, choćby pieszo, choćby o kuli wam służyć. — Pamiętaj pan — przerwała pusta Cesia, zwracając rozmowę, żeby ukryć trochę uczucia — że gdy zatęsknię za wlazł-kotkiem, wezwę pana choćby ze stolicy, żebyś mi go zagrał. To mówiąc, poskoczyła z miejsca i odeszła. Wacław spiesznie otworzył drzwi ogrodu i wybiegł szukać w chłodzie i cieniu drzew, w widoku miejsc znanych mu od dzieciństwa uspokojenia, siły, rezygnacji. Potrzeba było te miejsca opuścić, a my, nędzni niewolnicy, tak przyrastamy do ziemi. Pod tym względem jesteśmy rośliną, co przytknięta do gruntu, ujmuje się go i chwyta, by żyć. I my, w młodości zwłaszcza, chwytamy się każdego kątka, w którym chwila życia nam spłynęła, czepiamy się do niego, by cierpieć potem, gdy nas los przesadzi na ziemię nową. Wacław żegnał z kolei ką- tek każdy, choć nigdzie nie uśmiechnęły mu się uczucia przyjazne, choć wszędzie przecierpiał od dumy, obojętności, wzgardy, szorstkości otaczających; ale miejsca cierpień są nam równie drogie, jak ozłocone szczęściem. Któż nie płakał po długim więzieniu i czule nie wspominał go — swobodny? Wacław szedł przez ogród i napawał się widokiem miejsc, które chciał zapamiętać na zawsze, bo myślał, że już do nich nie wróci, a były mu drogie. Trochę marzeń miłosnych, tych marzeń, co jak drobne maku nasionka umieją wysoko wyrastać i bujnie rozkwitnąć, zdobiły jeszcze i urokiem swym opromieniały każdy kątek. Były to jak sny, jak w chwilach usypiania dzikie obrazy, nie urzeczywistnione nadzieje; ich olbrzymiość i zarysy mgliste stanowiły piękność. Kochał Cesię, a z dwuletniej miłości zostawała mu przy rozstaniu: gałązka rezedy zdjęta z posadzki, której się zaprzeć musiał, kilka słów dwuznacznych i wiele gorzkich płochej dzieweczki pocisków, które utkwiły głęboko. Ogrodem zbliżył się ku stawowi, błądził długo nad jego brzegiem i smutniejszy niż kiedy, powrócił do swojej izdebki, która pełna była upakowanych już rzeczy, pusta, smętna i duszna. Wrócił zrozpaczony o przyszłości, idąc w świat rozczarowany, bez tych zwykłych nadziei młodych, bez marzeń sławy, czując, że nań oczekują walki, niedostatek, upokorzenia. Wszystko to przewidział, wszystkiego był już spróbował. Obojętny, z nadzieją tylko jedną, że sztuka, którą kochał, będzie mu pociechą, szedł posłuszny losowi z zawiązanymi oczyma, mówiąc sobie: — Na wszystkom gotów, co mi los zdarzy. IV Cesia starała się zobaczyć z Wacławem na wyjezdnym, bo od tego wieczora zawitał do niej smutek dotąd nie znany i jakieś uczucie, które tłumaczyła sobie litością tylko. Nazajutrz spotkała go jeszcze u matki; wyszła do ogrodu potem, ale już Wacław, pożegnawszy wszystkich i nie chcąc przedłużać ciężkich dla siebie chwil rozstania, popędził w tumanie kurzu ku nie znanej a strasznej jak przepaść przyszłości. Cesia podumała chwilę sparta na ławce w ogrodzie, poszła do sali do fortepianu i grać nie mogła; klawisze ją parzyły, miejsce gorące jeszcze było jego bytnością ostatnią, niepokój budził się w niej niepojęty, łzy cisnęły, choć spychane, do powiek dziwnym osłupieniem otwartych. Usiłowała się przemóc i nie mogła. Nazajutrz dopiero żal stał się lżejszym, potem została tęsknota tylko, potem... Ale nie łapmy ryb przed niewodem: przyjdzie nasz niewód na te tonie. Sylwan gniewał się tylko na siebie, że tak niezgrabnie wziąwszy się do romansu z panną Kurdeszanką, wszystkich oczy uderzył, rozśmieszył sobą, wywołał plotki i sprowadził na siebie wymówki. Skompromitowany, powinien był zerwać wszystkie stosunki, ale miłość jego własna zbytecznie na tym bolała. Porwać się, nic nie dokazać, a w dodatku ludziom być pośmiewi- skiem! — tego znieść nie mógł, młoda jego duma i wysokie pojęcie o swych przymiotach oburzały się na to. Chciał teraz pomścić się głośno, uwieść i porzucić; wolałby był, żeby go przeklinano, niż żeby z niego szydzono. Tak biedny miał przewróconą głowę, a serce zamarzłe! Ale na próżno łamał sobie tę biedną głowę nad sposobami wyjścia zwycięskiego z tej matni, w którą się uwikłał; nie widział żadnego. Gniewał się i złościł. W takiej dyspozycji umysłu, powracający przez Denderów z dalszej wycieczki, hrabia Karol Walski go zastał. Sylwan przyjął przyjaciela z radością, rozbawił się przy nim, a z polecenia wyraźnego matki podprowadzając go do siostry, zatrzymując, łapiąc, gdy sam na sam wieczorem pozostali, zwierzył się doświadczeńszemu całej swej przygody i dalszego jej toku bardzo szczerze, bo i wstydu, i gniewu, i chęci zemsty nie ukrył. — Zamiast rady — rzekł Karol — powiem ci historyjkę nauczającą, tylko mi daj słowo, że jej powtarzać nie będziesz. — Ale cóż znowu? myślisz, żem plotka? — Słuchaj więc. Znam z bliska w moich stronach młodego człowieka, który jak ty powiedział sobie, zobaczywszy młodą szlachcianeczkę, córkę ekonoma: — Cóż szkodzi pokochać się trochę, zabawić, rozerwać, a potem... Któż myśli, co potem będzie? — szepnął sobie — jakoś to będzie. Poczęła się tedy łatwa znajomość, łatwe między młodymi uczucia, coraz bliższe stosunki, a pan Strzemba, ojciec panny... — Co ty mówisz? a toż Strzemba jest u was ekonomem! — żywo przerwał Sylwan. Karol się trochę zarumienił, ale odzyskując odwagę i przytomność, wstydził się kłamać dalej. — Słuchajże tym uważniej, bo to moja własna historia. My, panowie, wyobrażamy sobie wszystko, co ni- żej nas, ledwie człowiekiem, nie przypuszczamy, by poza naszą cywilizacją powierzchowną było i mogło być serce, obyczaje, myśli i uczucia. Lekko cenim sobie ludzi i błądzim co krok... — No! ale cóż się stało z panną Strzembówną? — Strzemba nic nie mówił, dom otworzył z zaufaniem, ledwie nie z zaproszeniem; znalazłem tu dziewczę, którego tęskna twarzyczka mnie ściągnęła, a które od razu uszanować musiałem, bo było tego warte. Nie po naszemu, nie po francusku wychowana, nie tak jak my mówiąca, od pań naszych daleko poważniejsza, wszystko biorąca serio i uważająca za szczerze, pobożna, poczciwa... — Daruję ci resztę litanii — przerwał Sylwan — widać dobrze udawała, ale ty chyba kobiet nie znasz? — O! gdybyż udawała — kończył Karol — nie miałbym na sumieniu ją zwodzić; ale szczerego i wierzącego nam zawieść, zdradzić, to zbrodnia! — Ba! takie zbrodnie!... — Nie wahałbym się za nie powiesić. — No! cóż dalej? — Wplątałem się tedy w miłostki, z których już wycofać się i wybrnąć było niepodobna, bom myśląc się tylko zabawić, zakochał naprawdę. — Jakież z ciebie cielę! Daruj, hrabio, ale w pannie Strzembównie?! — Może i cielę, ale stało się, jak ci mówię. — Cóż tedy dalej? bo to dla mnie żywa nauka. — Dalej? dalej po dwóch leciech odwiedzin powtarzanych i ściskających się coraz stosunków, gdym siły nie miał jej opuścić ani w łeb sobie strzelić, hrabia Karol Walski, herbu Topor, ożeniłem się potajemnie z panną Strzembówną. — Co ty mówisz! — zakrzyknął, porywając się Sylwan. — Jak to? tyś doprawdy żonaty? — Jak mnie widzisz; a w dodatku szczęśliwy przez nią. Ale słuchaj końca. Ożenienie nie jest rzeczą tak łatwą i prostą, jak się niejednemu zapalonemu młodzikowi zdaje. Gdy rodzice mówią: wybieraj ze swego stanu, gdy cię rozsądkiem zimnym i nudnym kierują, nie są to słowa bez znaczenia i gderanie dumy lub uporu. Ożenienie łączy nas nie z jedną kobietą, ale z całą nową rodziną, z całym drugim, jeśli ona do drugiego należy, światem. Przez nią spokrewniasz się z ludźmi, z którymi żyć nie możesz. Tak i ze mną; jestem szczęśliwy z panną Strzembówną, ale Strzembowie! A! Strzembowie! Strzembięta! Strzemboszęta! Strzembów krewni i powinowaci, koligaci i familia: bo rodzaj Strzembów jest zawsze niesłychanie płodny i rozrodzony... Tu już sił i cierpliwości braknie! — Prawisz mi rzeczy niepojęte i do wiary niepodobne, kochany Karolu! Byćże to może? — Jest, jak ci mówię. Przypominam ci tylko nawiasowo, że krom nas dwóch nikt o tym nie wie; pamiętaj, że jeśli się wygadasz, śmiertelnie mi zaszkodzisz i śmiertelnie mnie obrazisz... — Ale bądź spokojny, nigdym się jeszcze niechcący nie wygadał w życiu. Pozwól mi się trochę całej tej z „Tysiąca nocy” historii podziwić. Jak to? ty! ty! którego uważałem za mentora i mistrza, tak olbrzymie i heroiczne zrobić mogłeś głupstwo? — A co więcej, przyznaję ci się do niego. Właśnie, żem je zrobił, nikt nade mnie skuteczniej poradzić ci nie potrafi: ab uno disce omnes. — Co ja, to bym nigdy nic podobnego nie uczynił. — Jestżeś pewnym, że nie pokochasz, lub pewnym, że potrafisz z zimną krwią zostać podłym? — Ale zlituj się! tysiąc jest sposobów środkowych... Strzemba byłby wziął dla córki dziesięć tysięcy posagu i wydał ją za mąż. — Alem ja ją kochał! — Otóż w tym właśnie jest wielkie, niedarowane głupstwo. Karol ruszył trochę wzgardliwie ramionami. — To prawda — rzekł — mam głupie serce i to mnie, jak ty nazywasz, zgubiło. Ty jestżeś pewnym, że go nie masz? — Ja? nic a nic! — Jeśli tak, przyznam ci się, tyś straszny człowiek. — Tak! dla kobiet. — Mnie się zdaje, że kto nie umie kochać kobiety, nie potrafi przyjaciela. — Filut! chciałbyś mnie widzieć razem z sobą w jednej kozie; ale nie! nie! Ja sobie dam radę... — Życzę ci, cofnij się póki pora. — Cofnąć się, żeby się śmiano ze mnie? — Wolałbyś, żeby płakali? — Zdaje mi się. — Boję się, żebyś sam nie płakał. — Ja?! ale któż dobrze wychowany płacze? Karol od stóp do głowy zmierzył Sylwana i ruszył tylko ramionami. — Mój Sylwanie — rzekł — oducz się twoich burszowsko-lwich pojęć o człowieku i młodości. Serce jest warunkiem życia. — Ale cóż ma za związek serce z podobną intrygą? — Bez serca jest to brudna, zwierzęca namiętność. — Cha! cha! Doprawdy, od czasu jakeś się ożenił, pogłupiałeś, kochany Karolu! jesteś moralny jak Marmontel i prawisz o sercu nieznośnie, jak stary romans ośmnastego wieku. — Bo mnie serce boli — odparł Karol. — A ja go jeszcze nie czuję w sobie i wolno mi, spodziewam się, użyć tej drogiej chwili młodości... — Używaj! Bóg z tobą! Po tej rozmowie Sylwan, któremu matka nakazywała zatrzymać hrabiego Karola, będąc przekonaną, że jest nieżonaty i pragnąc go zbliżyć do Cesi, naśmiawszy się po cichu z tego dziwnego składu okoliczności, nie zapraszał już uparcie Walskiego, który zaraz odjechał. Hrabina ostre za to wymówki czyniła synowi, ale zniósł je, język trzymając za zębami, i tajemnicy przyjaciela nie wydał. Śmiał się tylko w duchu. A wśród rozmów, śmiechów, wśród salonowej zabawy myśl tylko jedna tkwiła w nim ciągle: chciał się koniecznie, koniecznie pomścić i wstyd swój powetować świetnym zwycięstwem. Na kim? — spytacie — na sobie za niezręczność? — Nie, na biednej Frani niewinnej i na Kurdeszach. Ale smażył sobie głowę, a sposobu wiodącego ku temu znaleźć nie umiał; po długich rozmysłach postanowił nareszcie brnąć dalej, jechać do Wulki pod pozorem kupna siwej klaczy rotmistrza. Znaleziony powód odwiedzin niezmiernie go ucieszył. Mając gotowy pretekst, co najprędzej chciał myśl przyprowadzić do skutku; kazał konia osiodłać, zostawił Janka szczebiotliwego w domu, a sam umyślnie skierowawszy się wprzód w inną stronę, aby ludzie kroków jego nie śledzili, zaroślami przedarł się do Wulki. Była to godzina wieczorna: rotmistrz wedle swego letniego zwyczaju siedział w ganku na ławce. Ganek dawniej u szlachcica w ciepłą porę roku był najulubieńszym jego schronieniem; nie było tu tak duszno jak w izbie, widać z niego całą gospodarkę, bo często i łany, a zawsze drogi i ścieżki, całe obejście gospodarskie, gumna, obory i folwarczne budowle. W ganku łatwiej znalazł pana wieśniak, rozmówił się z jegomościa przechodzący ekonom; sam jeden siedząc, nie był tu samotnym, wzrok jego czuli wszyscy. Bocian mu klekotał na starej olszy, rżały w stajence koniki, gru- chały gołębie, a z sąsiedniego kościółka dzwonek godziny dnia przypominał. U nóg rotmistrza legiwał stary Rozbój, towarzysz jego, ilekroć pieszo za próg domu się ruszył. Często Brzozosia wyszła z przeciwka i stanąwszy na progu, rozpoczynała gawędę; często Frania siadała przeciw niego z pończochą; czasem idący ze stajni parobczak stanął do rozmowy, gumienny oparł się na chwilę o słup i wyspowiadał się z dziennych robót, których doglądał; a tak dzień w ganku upływał wesoło i czynnie. Tu wyniósłszy stół, nakrywano nieraz do obiadu, podwieczorku, wieczerzy; tu miały miejsce obrady wiejskie, których by ciasny domek szlachecki nie objął, gdy cała na nie stoczyła się ze wsi gromada; tu przyjęcie wianków, odbieranie włóczebnego, powinszowania i prośby... Wieczorem późniejszym, gdy zmrok zapadał, a w izbie ciemnieć poczynało, stary sodalis marianus z książeczki mógł czytać jeszcze w ganku i domówić resztę pacierzy. Toteż miejsce, które tu zwykle zajmował pan Kurdesz, znaczne było na ławie i poręcz jej nawet wyślizgała się od opierania, a nikt z domowych przez uszanowanie, choć pana nie było, nie śmiał zasiąść w jego uprzywilejowanym kątku. Rotmistrz siedział w ganku na swej ławce i rozmawiał z panną Marianną, która ręce złożywszy na piersi, oparta o uszak, przypominała mu stare czasy, marzyła z nim razem o lepszej przyszłości, gdy pan Sylwan ukazał się we wrotach na koniu, a Rozbój rzucił się, ujadając silnie, przeciwko niezwykłemu gościowi. Zrazu Kurdesz nie poznał przybywającego, ale panna Marianna, której się śniło w nocy, że kładła wianek rozmarynowy na czoło swej Frani, domyśliła się od razu i krzyknęła, zatykając sobie usta: — Święty Boże! dalibóg to on! — Co? kto? — zapytał Kurdesz. — A hrabiątko! To powiedziawszy, nie czekając dłużej, kopnęła, trzaskając drzwiami za sobą, i wpadła do Frani zdyszana, ledwie słowo przemówić mogąc, przyciśniona wzruszeniem i tak zmieniona, że Frania, spojrzawszy na nią, w pierwszej chwili wielkiego jakiego nieszczęścia się dorozumiewała i zerwała się z krzesła równymi nogami. — Co to się stało, panno Marianno? — Co? on! dalibóg on! dalibóg on! jak Boga kocham! słowo daję, on! on! — krzyczała Brzozosia w niepohamowanym zapale. — Kto on? co? — spytała Frania. — Ale on! Franiu, on! jak Boga kocham! gniady, na szaraczkowym koniu, chcę mówić szaraczkowy surducik, koń gniady, na czole strzałka, w ręku biczyk śliczny; poznałam go: bez ogona, w żółtych rękawiczkach. — Koń w rękawiczkach! — parsknęła ze śmiechu dziewczyna, która się już domyślać poczęła, o co chodziło. — Czegóż bo udajesz, że mnie nie rozumiesz? On! hrabiątko twoje, przyjechał, jest, ubierz się ślicznie. Przyjechał! a widzisz, na moim! widzicie! nie mówiłam? I ty, i ojciec nic nie rozumiecie świata i ludzi! Ja się na tych rzeczach znam dobrze. Już kiedy co powiem, to nie darmo: ot taki przyjechał. Wtem — Brzozosiu! panno Marianno! — rozległo się z ganku, i Brzozosia, choć w pretensjach trochę, z wielkiej niecierpliwości nie poprawiwszy nawet czepeczka i włosów nieco rozsypanych, rzuciła Franię, a pobiegła do Kurdesza. Po chwilce wróciła, ale powolnym krokiem, zamyślona i widocznie gniewna; weszła do pokoju swej panienki i skrzywiona przemówiła, ruszając ramionami: — Niechże sobie robi, co chce, ja się już nie mieszam do niczego. — Cóż to znów stało się, panno Marianno? — A cóż ma być? byłam tego pewną, że twój ojciec zmaluje jakieś cudactwo! Chce robić po swojemu i powiedział mi na ucho, że panicz przyjechał tylko klacz tam jakąś kupować, więc żebyś ty nie wychodziła do niego do pokoju, tylko ja sama. Widziałże kto tak kawalera przyjmować? wszystko popsuje. Ale co mnie do tego! Róbcie sobie, co chcecie, ja ręce umywam. Pan rotmistrz, jak sobie pościele, tak się wyśpi. I obrażona, zniechęcona, poczęła się Brzozosia przechadzać po pokoju, poprawując powoli ubioru i włosów, zaglądając do zwierciadełka wiszącego na ścianie. Frania, trochę niechętnie, ale z pokorą dziecięcia, które tak kocha ojca, że mu wierzy ślepo, przyjęła rozkaz rotmistrza; zaczęła się była ubierać, ale usłyszawszy od Brzozowskiej o dyspozycji, usiadła w krześle i choć trochę rumiana, trochę roztargniona, choć przysłuchując się rozmowie, która ją z ganku dochodziła, robiła dalej zaczętą albę do kościoła. Brzozowska wciąż chodziła i gderała: — Starzy nie powinni by się w to wdawać, a nam to zostawić. Kto to widział pannę ukrywać! Śliczna rachuba! Ale co mnie do tego? To pewna, że rotmistrzowi zmyję głowę, jak hrabiątko pojedzie. Ale niech sobie robi, co chce, niech robi! Zobaczymy, jak pokieruje. Frania milczała, nie mieszając się do rozmowy panny Brzozowskiej samej z sobą; panna Marianna gderała: — Ani się mnie spytał! ani poradził! szach! mach! ni z tego, ni z owego, niech nie wychodzi! Dlaczego? że niby to dla konia przyjechał? No to cóż? Zwyczajnie; nie powie od razu: przybyłem starać się o względy panny Franciszki! Ale mnie nie do tego, niech sobie robi, jak mu się zamarzy. — Moja Brzozosiu kochana — przerwała Frania po chwili — ojciec musiał sobie pomyśleć, dlaczego to robi. — At! zamarzyło mu się! Panicz zwyczajnie nie wiedział, co powiedzieć, i udał, że mu się siwka podobała, że chce się potargować. Kto to tego nie rozumie! stare figle! Ojciec zaraz bierze to za dobrą monetę i powiada mi, kiedy przyjechał do siwej, to mu tylko siwą pokażę. Gadajże z nim! widział kto co podobnego?! — A to może i dobrze — odpowiedziała Frania — jeśli nie do nas, tylko do siwki przyjechał, po cóż ja mam wychodzić? — Ale bo to nawet niegrzecznie! Kto to widział, jak chłopską narzeczone w komorze córkę chować! — Ojciec tak chciał, cóż robić, Brzozosiu! Jużciż nie taję, żebym wolała wyjść i pogadać, i pośmiać się; ale z rotmistrzem wiesz, po żołniersku, trzeba słuchać, co powie. — Ej! to nam, kochanie, ale nie tobie! ty go jak zechcesz, na włosku prowadzisz. Ale rób sobie, co myślisz, ja cię nie chcę buntować; choć to pewna, że nic by ci nie powiedział, choćbyś i wyszła. — Ale mnie także, moja Brzozosiu, nie wypada się spieszyć bardzo przeciwko niemu, kiedy nie do nas, tylko do siwki przyjechał. — O! już to wy z ojcem oboje ciągniecie coś bardzo mądrze! Ciągnijcie sobie, jak chcecie; ja się więcej do niczego nie mieszam. Pójdę tylko, zadysponuję i wyreguluję podwieczorek i ręce umywam... Jakoż gderając jeszcze, wyszła Brzozosia. W ganku siedział stary Kurdesz, doskonale udając, że się ani domyśla, po co pan hrabia przyjechał; klacz stała wyprowadzona, a rozmowa toczyła się o koniach. Rotmistrz niesłychanie pokorny, grzeczny, przyjmował jaśnie wielmożne grafiątko, nie wspominając nic o sobie, ani o córce nie mówiąc, tylko o koniu. Wynosił wy- soce zalety rodu siwki, jej matki, babki, ojca i dziada, jej sióstr i braci i cenę siwki podnosił do wysokości bajecznej. Sylwan w bardzo fałszywym położeniu kręcił się jak w ukropie; co chwila spoglądał z ukosa, czy gdzie Frani nie zobaczy, a zapytać się o nią nie śmiał. Siwka stała przed gankiem, a stary woźnica z ogromnymi po uszy wąsami, co niegdyś służył szeregowcem w konfederacji razem z panem swoim, umiejętnie ją pokazywał, przebiegał z nią, puszczał, wstrzymywał, głowę jej podnosił i niesłychanie zachwalał. Rotmistrz, począwszy naprzód od siwki, nie dał zejść rozmowie z koni i coraz nowe o nich dykteryjki wyciągając jak z rękawa, coraz nowe czyniąc postrzeżenia, przywodząc przepisy, chwytał swojego gościa, by mu nie dać nic powiedzieć, co by w inny tor rozmowę sprowadzić mogło. Brzozosia kilka razy przeszła przez sień, z ukosa rzucając okiem na Sylwana, a widząc go posępnym i znudzonym, ruszała ramionami i szeptała do siebie: — Ani chybi, że go zrażą. Ale jak sobie chcecie, ja ręce umywam! do niczego się nie mieszam! Właśnie jemu konie w głowie! Biedne chłopczysko! — A zatem — kończył rotmistrz — gdzie pan graf każesz klacz prowadzić: czy do Denderowa, czy do stajni? — Jak to? pięćdziesiąt, ani grosza mniej, to ostatnia cena? — spytał dość obojętnie Sylwan. — Powiem panu grafowi, mosanie — przerwał Kurdesz — że za jej babkę, kula w kulę taką, wziąłem od majora pruskiego, co jeździł za remontą, ośmdziesiąt dukatów i jeszcze dodatku spodnie i kaftanik z jeleniej skóry, który mi się bardzo u niego spodobał. To prawda, że mi się ten figiel na nic nie zdał, bo Niemiec, choć się wydawał człowiek korpulant na oko, cienki był jak komar, i ani w jego pluderki, ani w jego piszczałkowate rękawki wleźć nie potrafiłem. Matka siwki służyła mi lat ośmnaście, aż do tego przypadku... — Tego, co mi pan opowiadał — przerwał Sylwan. — Alboż opowiadałem? — Tak jest. Napoili ją zgrzaną. — Otóż to, ten gbur Hryć, istny hryć, panie, był przyczyną jej śmierci; nigdy na niego patrzeć nie mogę bez obrzydzenia, jak na zbójcę. Jeszcze bym ją miał. — A czterdzieści dukatów? — A! Jaśnie wielmożny grafie, dla niego bym to uczynił pewnie, ale jeszcze żadna klacz z tego rodu za te pieniądze nie poszła; miałbym to sobie za grzech moję ulubioną oddać taniej od mniej pokaźnych sióstr i braci. Proszę spytać pana Powały, czy mi za siwą klacz w siedmiu latach, z białą nogą nawet, co już jest, choć u siwej, feler, nie zapłacił pięćdziesiąt dwa dukaty na Juria w Ciunapowie na jarmarku. — Przyznam się panu, że to mi się wydaje za drogo. — No! a zatem do stajni! — Pozwolisz mi pan namyśleć się dni kilka i rozkalkulować? — Kilka dni? czemuż nie! i owszem. A teraz, może co przekąsimy, proszę do chaty. I z ceremonią wiodąc naprzód gościa, wszedł rotmistrz do pierwszej izby, gdzie tylko Brzozosię z kluczami od szafy w kwaśnym humorze i stół już nakryty zastali. Sylwan, który się spodziewał Frani, do reszty się zachmurzył, nie postrzegłszy jej. Szlachcic był w wyśmienitym humorze, grzeczny aż do przesady, gadający do utrudzenia i zapraszający do jadła po staroświecku, to jest natrętnie. Podwieczorek był zastawiony wielce przemyślnie. Brzozosia pojęła, że drugi raz dać tych samych potraw nie wypadało: zamiast kurcząt,. wystąpiła z dzikimi kaczkami na buraczkach i zamiast pierogów ze śmietaną dała kartofelki posypane zieloną cebulką i oblane masłem. Oprócz tego na staroświeckiej porcelanie zbieranej drużyny były różne przysmaczki, począwszy od młodej kukurydzy aż do starego piernika, a flasza opleśniałego węgrzyna towarzyszyła flaszce wódki starki złocistej jak oliwa i butlowi marcowego piwa. Sylwan jeść i pić nie raczył; zdało mu się ze złego humoru nie kosztować nawet; prosił tylko o szklankę mleka z razowym chlebem, podziękował za resztę. Brzozosia szepnęła kiwając głową: — Nawet jeść nie chce! — Rotmistrz bynajmniej tym nie zmieszany, o mleku i chlebie powiedział historyjkę z czasów konfederacji barskiej. Znienacka spytał Sylwan Brzozosię o Franię; ta nie wiedziała, co mu odpowiedzieć i zabierała się znaczącym sposobem ruszyć ramionami, gdy szlachcic uprzedził ją, żywo się posunąwszy: — Bardzo jaśnie wielmożnemu panu dziękuję za pamięć. U siebie, u siebie zajęta... Zwyczajnie, wieśniaczka, zawsze za robotą, nie to, to owo... Sylwan na tak wyrazistą odpowiedź już więcej nie pytał o nic; wkrótce pożegnał gospodarza zachmurzony i zabrał się do odjazdu zły okrutnie na siebie, że pojechał, na rotmistrza, że go tak przyjął sucho. Jeszcze w ganku przypomniał mu stary, że do dwóch dni czekać będzie odpowiedzi, i naschylawszy się niemal do kolan, nakłamawszy w progu, za progiem, na wschodku, na ścieżce, w bramie, nachwaliwszy konia, odprawił hrabiątko. Frania z okna tylko wyjrzała za odjeżdżającym, z jakim uczuciem nie wiem. A gdy zniknął za bramą, wybiegła zarumieniona do ojca, który na starej dłoni sparłszy czoło, zadumany siedział na swoim miejscu. Poznał ojciec, że córce nie było po myśli jego rozporządzenie, i domyślił się jej żalu, nim posłyszał wymówki. — Ojcze, cóżeś to mnie tak jak zakonnicę zamknął? — Usiądź no, moje dziecko, i posłuchaj — odparł szlachcic spokojnie. Brzozowska za drzwiami ukryta słuchała. — Spodziewam się, serce moje — mówił rotmistrz — że nie możesz wątpić o przywiązaniu ojca do ciebie, o tym, że ci najlepiej życzę. Otóż com robił i co zrobię, to pewnie dla dobra twojego, choć czasem może ci to być z przykrością. Wybij to sobie z głowy, żeby taki gagacik chciał się z tobą żenić; rozmiłować się czasu nie miał i nie mógł, chce mu się tylko na wiatr poumizgać, ciebie pobałamucić i zdaje mu się, że pod słomianą strzechą wszystko wolno... Ale pókim ja żyw, mosanie, na to nie pozwolę. Myślał, że mnie tak wyprowadzi w pole, starego wróbla na plewę; przyjechał konia kupować, a to komu innemu chciało się zajrzeć w ząbki. Lepiej się z sobą, moje serce, podrożyć, pozna, żeśmy nie lada obdartusy, którym pańska łaska lepiej smakuje od własnego spokoju i uczciwej sławy; inaczej będzie musiał śpiewać, jeśli co serio myśli. A ty, serce moje, po co się nim masz próżno zajmować, albo sobie głowę nabijać Bóg wie czym, kiedy tu jeszcze skóra po lesie chodzi i podobno na wierzbie gruszki. — Jak się wam podoba, ojcze — odpowiedziała Frania — jak wola wasza, ale mnie się zdaje, że nie byłoby nic zaszkodziło, choćbym była i wyszła. Byłabym potrafiła może tak go przyjąć, jakby tylko do klaczki, nie do mnie przyjechał. — No, to drugi raz, jeśli panicz przyjedzie, wyjdziesz sobie, ale teraz to i lepiej, że się tak stało, choć wiem, że Brzozosia, mosanie, dobrze mnie tam musi oporządzać. Brzozowska, deus ex machina, z furią wyleciała zza drzwi ręką machając. — A co to, to jak Boga kocham prawda, nie ma co mówić, panie rotmistrzu. Pan też, Bóg wie co wyrabiasz z wielkiego rozumu i licho wie, na co się to przyda. Co to przeciwko sądzonemu człowiekowi się borukać? — Ale któż ci, moja panno Marianno, powiedział, że tak sądzono? — Kto powiedział, to powiedział, ale że tak jest, przysięgnę. — Cóż ty poradzisz na to, że ja w kabałę nie wierzę? — Ja też mówię, powiadam, panie rotmistrzu, róbcie sobie, co chcecie, ręce umywam, do niczego się nie mieszam, o niczym wiedzieć nie chcę. Ale że inaczej, to inaczej by to było, gdybym ja tym pokierowała! — O! inaczej! ani słowa — rzekł rotmistrz. Frania zaperzonej Brzozosi rzuciła się, pieszcząc, na szyję. — Moja Brzozosiu — odezwała się cicho miluchnym swym głosem — nie gniewaj się tak bardzo; jeśli sądzono, jak powiadasz, wszak to nie minie. — Ale po cóż daremnie przeszkadzać? — Nie przeszkadzam — rzekł Kurdesz — tylko po mojemu, po staremu, ostrożnie, ostrożnie. A na zgodę, panno ciwunówno, tabaczki. Znał rotmistrz słabość do swej tabaki panny Brzozowskiej i upodobanie jej w tytule, jakoż mimo gniewu wyciągnęła rękę i wzięła szczyptę dobrą, powtarzając jeszcze z cicha (był to daleki grom po burzy): — Ja się do niczego nie mieszam, róbcie sobie, co chcecie. Powrót Sylwana do domu był dziwnie smutny i śmieszny: gniew jego bezsilny, z którym ukrywać się musiał, zniecierpliwienie, rozdrażnienie dochodziły do najwyższego stopnia. Szczęściem nikt w domu nie wiedział, dokąd jeździł i z czym powrócił. Zaledwie przybył, służący za służącym wpadać poczęli do niego, pilno wzywając go, ażeby natychmiast szedł do matki. Pospieszył Sylwan, pomiarkowawszy, że to wezwanie tak niezwyczajnie pilne, nie musiało być bez ważnej przyczyny; kto inny byłby się może zatrwożył, on się tylko zadziwił trochę. Znalazł hrabinę rozciągnioną na kanapie z listem w ręku otwartym, pomieszaną, z oczyma dziwnie jaśniejącymi, z twarzą zmienioną, przerażoną, wywróconą jakimś świeżym wrażeniem. Zaledwie wszedł, kazała mu wyjrzeć za drzwi, czy ich kto nie słucha, i wyciągnęła ku niemu milcząc list, który trzymała. Sylwan poznał charakter ojca. Hrabia donosił, że pomimo największych starań jego klucz Słomnicki, dany Żydowi jako kaucja, został za jego bankructwo przez skarb skonfiskowany; sam o tym uwiadomił żonę, żeby ją ta nowina, z boku nadchodząc, zbytecznie nie przeraziła i dość obojętnie cały ten interes traktując. Donosił jednak, że ta wielka strata pociągnąć musi za sobą pogorszenie reszty jego interesów, że potrzeba było rezygnacji, cierpliwości, wytrwałości itp. Hrabina, nie spodziewająca się nigdy nic podobnego, której całą pociechą życia był zbytek, wytworność i zalotność, nie pojmowała, jak znieść potrafi tak straszliwą zmianę położenia swego i grożącą jej ruinę. Dochodziła prawie do rozpaczy; Sylwan stał w początku osłupiały i zdumiony. — Ale, moja mamo — rzekł po chwili, przychodząc do- siebie — wszakże nam pozostaje Denderów, klucz Samodoły i coś jeszcze w Galicji. — Ty nie wiesz — porywając się przerwała hrabina — ty nic nie wiesz, nie znasz interesów naszych. Ojciec twój w swych spekulacjach i obrotach nikomu się nie zwierzał, nikogo nie radził, nikomu nie mówił całej prawdy. Ruina nasza, ruina zupełna wisi nad nami... — Ale to być nie może — odparł Sylwan żywo — ktoś taki, jak my, zrujnować się nie może; zostanie nam zawsze... — Zostaną nam długi, hańba i nędza! — zawołała szybko hrabina, tuląc twarz w dłonie — przywyknienie do zbytku z ubóstwem. — Kochana mamo — wrzucił Sylwan — to rozpacz i przedwczesna, i zbyteczna; widzisz rzeczy z dziwnej i fałszywej strony. Cóż dla nas strata kilkukroć stu tysięcy? głupstwo! — Wieszże, co mamy? — Kilkanaście wsi, imię ładne i kredyt ogromny, on ne se ruine pas avec cela. Hrabina ruszyła ramionami. — Wierz temu, jeśli chcesz, ufaj, jeśli ci się podoba; zobaczysz! zobaczysz! — I poczęła płakać po cichu. Syn przechadzał się po pokoju obojętny na pozór, ale coraz bardziej niespokojny. Wieść ta, jak trunek wypity, rozbierała go powoli. — Mamyż jaki ratunek? — spytał. — Cóż ja wiem? — odparła matka — co ja wiem! nic nie wiem! Ten człowiek wiecznie wszystko krył przede mną; ani co mamy, ani co nam zostanie, nie rozumiem; czuję tylko wielkie wiszące nad nami nieszczęście. — Jeśli mama nic nie wie, a ojciec pisze, byśmy byli spokojni, zdaje mi się, że na niego spuścić się można. W ostatnim razie posagowe dobra twoje są nienaruszone... — Tak, to ostatnia nadzieja, kąt i przytułek — zawołała hrabina — ale pomiarkuj! Rzucić Denderów, wyrzec się życia, do któregośmy przywykli, zakopać się na wsi i być wystawionym na wstyd, na upokorzenie upadku, o! ja tego nie zniosę. — Zapewne, że to przykro, ale znieść będziemy mu- sieli. Nie widzę nawet potrzeby opuszczać Denderów. Zabiorą tamten klucz, cóż robić! — Ale na Denderowie są długi ogromne! — To być nie może! — Spytaj Smolińskiego. Jeden szlachcic, nie wiem, kto tam taki, podobno Kurdesz z Wulki, ma sam dwakroć sto tysięcy. — Jak to! ten szlachciura! dwakroć! — A wielu, wielu innych mniejsze sumki. Sylwan się zamyślił, w głowie mu się zmąciło, w duchu rzekł tylko sobie: — No! to się będę musiał bogato ożenić! — Jeśli mama chce — odezwał się głośno — dowiemy się czegoś więcej: poszlijmy po Smolińskiego. — Czy przyjść zechce? Sylwan pogardliwie ruszył ramionami. — To go każę za uszy przyprowadzić — zawołał dumnie. Zadzwonił żywo. — Prosić tu pana Smolińskiego zaraz, zaraz! W przerywanej rozmowie wyczekiwali dobre pół godziny, nim rządca-plenipotent, w tej chwili widać mocno zajęty, nadszedł nareszcie. Z miną prawie zuchwałą, roztargniony i bez tych upokorzonych ukłonów, które się zwykle jeszcze za progiem rozpoczynały, stawił się z widoczną niechęcią i lekceważeniem. — Mój panie — rzekł do niego Sylwan z góry — oto jest list ojca: zabierają nam klucz Słomnicki; chcielibyśmy wiedzieć ja i moja matka, jaki jest stan interesów naszych; nikt o nich lepiej nie może wiedzieć od pana. Smoliński głową pokiwał, zażył tabaki i odrzekł spokojnie: — A cóż, nie ma co taić: interesa złe, bardzo złe. Hrabina lekko wykrzyknęła. Sylwan tylko brwi na- marszczył. — Jakże to być może? — spytał — przy takim majątku, takich szczęśliwych, jak powiadano, spekulacjach. — Długo by to o tym mówić — odparł rządca. — Majątek, prawda, spory, ale i długów niemało. — Ale przecież w najgorszym razie Denderów zostać nam może? — Jeżeli się nikt o swoje dopominać nie będzie. — Możeż to być, byśmy tak źle stali? — Tak jest, tu nie ma co kłamać: w Denderowie nawet ciężko się będzie ostać. Jeśli klucz Słomnicki zabiorą, ruszą się wszyscy wierzyciele hurmem; a jak poczną szturmować, a trzeba będzie ich płacić, nie wystarczy dla nich tego, co jest. — Ależ klucz Samodoły? mojej matki. — I na nim jest połowa długu bankowego, a od drugiej połowy płaci się procent hrabinie Czeremowej. Głuche milczenie nastąpiło po tych słowach, wyrzeczonych ze zbytnią otwartością i bez żadnej ogródki, nago malujących fatalne położenie Denderów. — Wreszcie, co tu mam państwu w bawełnę obwijać — rzekł Smoliński — koło interesów źle bardzo: kredyt nadwątlony, bo go nadużyto, i Salomona rozum tu nie poradzi. Wielka bieda. — Prawdaż to — dodał Sylwan — że jeden na przykład, jakiś tam pan Kurdesz, ma u nas dwakroć? — Jakże nie? Kilka dni temu, jakem mu procent zaległy wypłacał. — Dwakroć! — powtórzył Sylwan — szlachcic, taka suma! do czego to jemu! Na ten naiwny wykrzyk uśmiechnął się Smoliński nieznacznie. — Okrągło dwakroć; rotmistrzowi Powale należy się trzydzieści, pięćdziesiąt Pazurkiewiczom; inni mają po dwadzieścia, po trzydzieści, po dziesięć, po piętnaście; a tych, co po trzy, po cztery, po pięć tysięcy i zliczyć trudno. — Masz pan bilans interesów naszych? — spytał Sylwan. — W głowie tylko, panie hrabio, i rączę, że się o pięćset złotych nie pomylę; zredukowawszy wszystko, licząc remanenta, zostanie około połowy Denderowa. Sylwan pochwycił się za głowę, hrabina upadła na kanapę drżąca, Smoliński, widząc się niepotrzebnym, a że mu było pilno, bo się już na wszelki wypadek poczynał pakować i wybierać zawczasu, wysunął się po cichu bez wszelkich ceremonij. Dobre pół godziny trwało milczenie, przerywane tylko paroksyzmem, spazmów hrabiny i pasowaniem się z sobą Sylwana, który zaglądał ze wszystkich stron w przyszłość, a zewsząd widział ją czarną i nieprzebytą pustynią. Pieniądz-słońce nigdzie jej nie oświecał. Pracować nie umiał całkiem, do niczego nie był usposobiony, jeden zawód wojskowy otwarty był przed nim; ale wygodnisiowi, przywykłemu do próżnowania, nie nawykłemu do uległości, samowolnemu i dumnemu ani podobna było pomyśleć o wojsku. Cesia weszła na tę scenę niespodzianie i widząc brata wzruszonym i chmurnym, a matkę we łzach i boleści, nie mogła pojąć, co się im stało tak nagle. Nikt do niej nie przemówił w początku; ledwie spytany Sylwan odpowiedział krótko i niegrzecznie: — To do ciebie nie należy! — Ale to do nas wszystkich należy zarówno! — przerwała powstając hrabina z jękiem bolesnym. — Jesteśmy zrujnowani! cała nadzieja w mojej matce... — Cóż to się stało? — spytała Cesia, spiesząc do matki — cóż to się stało? — Ojciec pisze, że nam zabrano klucz Słomnicki; Denderów odbiorą wierzyciele, nie zostaje nam prawie nic... Cesia stanęła zamyślona, usiłując pojąć groźbą tych słów, których w początku dobrze nie zrozumiała, ale prędko podniosła głowę. Młodość dziewczęcia ma więcej wrót nadziei, łza jej nawet nie pociekła; niespodziane nieszczęście jeszcze nie rozebrane, nagłe, niepojęte, jak trucizna szybko połkniona, nie miała czasu zrobić skutku. Sylwan się powoli opamiętywał. — Kochana mamo! — rzekł — najpierw pamiętajmy na godność naszą: il faut faire bonne mine ? mauvais jeu! Niech się ludzie z nas nie śmieją, niech nie widzą, że cierpimy. Nie zmieniajmy trybu życia naszego, śmiało idźmy dalej, a mam nadzieję, że z tego wybrniemy. Łzy do niczego nie służą. To mówiąc wyszedł. Ale pomimo dobrej rady sam powlókł się bezsilny do swoich pokojów, przewracając w głowie wyrazy listu ojca, słowa Smolińskiego, rachuby, nadzieje. Nie mogąc podołać temu wszystkiemu, wiele wiary mając w ojcu, powiedział sobie w końcu: — Damy jakoś temu radę; tacy panowie jak my nie upadają. Od czegóż szlachta? Nie możemy stracić kredytu, jeśli nie stracim śmiałości. Dopóki będziemy mieli odwagę brać, będą nam pożyczać. Jednym płacąc, od drugich biorąc, przetrwamy do ożenienia. A cóż łatwiejszego, jak mnie ożenić się bogato? Młodość, imię, wychowanie, twarz, mam wszystko... wróci się nam fortuna! To mówiąc, rzucił się na kanapę, usiłując mary zniszczenia i ubóstwa odpędzić; zapalił cygaro i począł z kolei myśleć: to o starym Kurdeszu, o którego dwóch krociach się dowiedział, to o sobie, to o ojcu, to o Frani, i w tych myślach znużony, zdrzemał się nareszcie. Tymczasem we dworze rychło plotki szybko rozlatywać się poczęły; szeptano o nieszczęściu jakimś, o ruinie i wszyscy ludzie poczynali jak wśród pożaru, każdy myśleć o swoim i o sobie. Taką jest biedna ludzka natura: niebezpieczeństwo najczęściej nie spaja, ale rozprzęga. Hrabina myślała o swoim kluczu, Cesia o swojej młodości, Sylwan o ożenieniu, słudzy każdy o nowej służbie lub zapewnieniu sobie gdzie kątka. Smoliński zawczasu co lepszego pakował, wysyłał rzeczy, wywoził się i urządzał tak, by go przyaresztować nie było można. Ci, co jeszcze nic nie wiedzieli, już się czegoś dowiadując, szepcząc, szukając, niespokojni biegali i mnożyli nieporządek wszędzie. Dwór cały przedstawiał obraz nieładu, a niebytność hrabiego, którego skinienia wszyscy słuchać byli przywykli, powiększała jeszcze ten stan rozprzężenia. Po sąsiedztwie już wieść stugębna poczęła się rozchodzić o zabraniu na skarb za kaucją klucza Słomnickiego. Pierwsi dowiedzieli się o tym Żydzi w Żytkowie, gdzie hrabia próżno pracował nad unieważnieniem załogu. Pan Pęczkowski w drodze do miasteczka spotkał kupca, który mu jak najspieszniej objawił o ruinie hrabiego. Biedny szlachcic porwał się za głowę, łzy potoczyły mu się z oczu i jak szalony poleciał na radę do sąsiadów i znajomych. Widzieć owoc pracy całego życia pochłoniony w jednej chwili i tak marnie, nie dziw, że rozpacz porywa! Biedny Pęczkowski z kilkorgiem dzieci, z frasobliwym w dodatku usposobieniem do stękania, bo zwykł był lękać się i kłopotać, nawet gdy nie było czego, odchodził prawie od przytomności, nie mogąc sobie darować, że jeszcze dziesięć tysięcy dopożyczył, o bożym świecie nie wiedząc, gdy już sekwestr rozciągano. Był właśnie niedaleko od Wulki i pospieszył do rotmistrza z tą przerażającą wiadomością, aby się wspólnie naradzić nad tym, co czynić wypadało, wiedział bo-wi,em, że rotmistrz daleko znaczniejszą sumę miał u hrabiego. Kurdesz swoim zwyczajem był w podwórku i rozmawiał z gumiennym, gdy Pęczkowski nadjechał i ledwie zsiadłszy z wózka, pochwycił go za rękę, wprowadził do pierwszej izby, a obejrzawszy się dokoła, z wyrazem rozpaczy, ze łzami w głosie, z boleścią zawołał: — Rotmistrzu! wiesz, co się dzieje? wiesz okropną nowinę?! — Cóż takiego?... Austriacy!... — Zginęliśmy z kretesem! — Gdzie? co? jak? — spytał spokojnie stary. — Cóż to się stało, kochany panie? uspokój no się! nie mieszaj! O czym chcesz mówić? — Wiesz, że ten szatan Dendera bankrutuje! Już mu za kaucją zajęto klucz Słomnicki, a reszta majątku ledwie na wierzycieli wystarczy! — Co bo pleciesz? — Ale tak jest! Abramko jedzie wprost z Żytkowa: sekwestr na Słomniki niezawodny; wyrabiać się chciał kręciel, ale ze skarbem nie mógł. Jeszcze, bestia, u mnie dziesięć tysięcy wyjeżdżając wysmoktał! Niechże łzy moje i łzy moich dzieci, i praca moja spadnie na jego duszę! — Uspokój się, panie Kasprze! — kręcąc wąsa rzekł pan rotmistrz. — Siadaj, pogadajmy porządnie. Tu nie kląć trzeba, ale radzić. Nie ma się tak dalece czego lękać. Choćby mu klucz Słomnicki zabrali, ma czym odpowiedzieć z Denderowa, ma tam coś i po żonie. — O ba! żona się nie pisała do skryptów! — To mniejsza. — Ale pan masz coś grubo u niego? — Dwakroć, kochany panie Kasprze! Pęczkowski schwycił się za głowę, pochylił do ziemi i krzyknął. Rotmistrz choć zbladł i zmięszał się niespodzianą nowiną, ale nie widać było, żeby na niej uczuł zbytecznie. Zdawał się spokojniejszym daleko od Pęczkowskiego, przeszedł się po izbie, zamyślił i dodał: — A zresztą, wola Boża! jest jaki taki grosz, dla mnie i dla Franki wystarczy. Przynajmniej kto się o nią starać będzie, pomyślę, że ją szczerze kocha, nie na grosz poluje. Mam przecie oblig i ewikcją dobrą. — Co pomoże z takim mataczem? — Toć prawda! i dlatego to sobie mówię z góry: wola Boża! wola Boża! choć za serce dobrze ścisnęło, widzieć tak całego życia pracę, z pozwoleniem, w błocie. Ale to przepaść całkowicie nie może, tylko się zmitręży. Waść-że masz, mosanie, oblig dobry? — Ledwiem wykołatał nowy na prostym papierze! Ale to moja dola zawsze taka! Licho nadało, gdzieś zawieruszyłem dawniejszy skrypt; miałem kłopotu dość, wodzili mnie, durzyli i Smoliński, nim mi odnowił oblig, kazał się dobrze posmarować, a hrabiemu dopożyczyć dziesięć tysięcy. Widzicie, com wprzódy stał na liście z roku 1829 i datę długu miałem dobrą, to teraz będę ostatni, bo mój skrypt nowy, świeżuteńki. — E! kochany sąsiedzie! — odpowiedział stary Kurdesz z rezygnacją szlachcica dawnych czasów, klepiąc go po ramieniu. — Oto widzisz, więcej bym od ciebie stracił, a zdaję się na wolę Bożą; nie potrzeba się strachać, bądźmy dobrej myśli. Dendery diabli nie wezmą, mosanie, wygrzebie się, popłaci, unikając wstydu; zresztą ma z czego odpowiedzieć, choćby sam poszedł z torbami. Tymczasem nie rozgadujmy licha, nie straszmy ludzi; mnie o to chodzi, żeby mi się moja Franka o biedzie nie dowiedziała, boby nieboraczka płakała, a tu nie ma czego. No! a gdybyśmy i stracili, chleba kawałek zostanie. Pan Bóg dał, Pan Bóg wziął, imię Jego błogosławione! — Dobrze to wam mówić — gorąco zawołał Pęczkowski — co macie jedno dziecko, wioskę i jeszcze ka- pitalik może; ale mnie! ale mnie! — dodał podnosząc się i unosząc. — O! ci panowie! ci panowie! gdzie u nich serce! gdzie sumienie! A! niech ich piekło pochłonie! bodajbym był ich nigdy nie znał z ich szóstym procentem! Bierze z nich każdy, nie pyta, jak odda, a potem wykręci się sianem; a że szlachcic bez chleba z torbami pójdzie, co jemu do tego, byle on jeździł karetą i miał się czym zasłonić: czy kondyktem, czy fartuszkiem jejmości, czy jakim tam diabłem. Ale ze mną nie pójdzie tak łatwo! Będę krzyczał, będę łajał, będę ich w kościele bodaj pozywał przed ludźmi o moję krwawicę; pójdę z prośbą na tych szelmów bodaj do samego imperatora i uzyskam sprawiedliwość! Pęczkowski poddawał się prawdziwej rozpaczy: chodził jak szalony, rozbijając się o stoły, tłukąc o piec, o komin wybladły, niepodobny do siebie, przestraszając swym obłąkaniem. Stary rotmistrz, ledwie cokolwiek poruszony, zdawał się spokojnym widzem tej sceny; wziął nareszcie pana Pęczkowskiego za obie ręce i posadził gwałtem prawie na kanapie. — Mój kochany sąsiedzie — rzekł — nie frasuj się tak; ludzie mnie mają za wielkiego prostaka, za starego rębacza, ale ja trochę i prawo rozumiem. U nas bo, mosanie, nie było dawniej szlachcica, co by go nie polizał. Wszyscy mieli procesa, każdy cytował statut, nawet panie nasze, moja nieboszczka matka, świeć jej Panie, w potrzebie bywało i korekturą pruską w oczy sypnąć umiała. Otóż powiem panu, mosanie, między nami, że nasza sprawa nie jest tak bardzo zła. Denderowa, żeby jak, wystarczy; ja mam dwakroć i jestem najważniejszym wierzycielem, przy mnie trzymając się, waćpan nie stracisz ani jednego szeląga, a ja waści, mosanie, nie opuszczę... Pęczkowski o mało nie rzucił się do nóg staremu, który go podchwycił. — Dlaboga! co waćpan, mosanie, robisz? — zawołał. — Jest że za co dziękować? Ręka rękę myje, noga nogę wspiera; porzuć te ceregiele, a dla konkokcji tego diabelskiego strapienia nie napilibyśmy się kieliszek starej wódki? hę? Pęczkowski byłby wypił smoły. Przystał ochotnie na propozycją rotmistrza i dawszy się jakoś ukołysać, jął tylko z rozwiązanym językiem wysypywać wszystkie zdrady panów, którzy szlachtę porujnowali, wszystkie komisje, eksdywizje bezecne i likwidacje tych paniczów z mitrami, co biorą pieniądze sami, a plenipotentom za siebie obliczać się każą i w pocie czoła zapracowany grosz obcinają na swoje fantazje, przegrawszy go w karty lub puściwszy na swawolę. I było czego słuchać, bo na naszym Wołyniu świeżych i martwych dość jest podobnych przykładów. Późną nocą wyjechał Pęczkowski z Wulki i nazajutrz miał zaraz do rotmistrza Powały, jako do interesanta, udać się; ale Powała już dniem wprzód o sekwestrze klucza Słomnickiego był zawiadomiony. Rotmistrz, który niedawno z wojska powrócił, nie miał pojęcia interesów: hrabiego wyobrażał sobie, jak gmin, milionowym panem, hrabinę bóstwem i aniołem, do którego zbliżyć się pragnął; wtem nagle spadł z empireum do otchłani na wieść przesadzoną jeszcze o stanie interesów hrabiego. W dodatku mógł sobie sam przypisywać swą szkodę, gdyż nie proszony, nie dziękowany pożyczył z dobrej woli trzydzieści tysięcy na świstek. Wprawdzie w części był za to wynagrodzony nie zmyślonym (sądził) przywiązaniem hrabiny, którego miał stanowcze dowody tak dalece, że jeszcze nie śmiejąc się nimi chwalić, już jednak, gdy o niej była mowa, wzdychał bardzo znacząco. Pomimo to trzydzieści tysięcy zapłacić za obojętność mężowską zdawało mu się za drogo, a co gorzej, wyjść na dudka! Boż to wszystko miało minę okrutnie śmieszną! Westchnienia hrabiny, ślepota i udana dobroduszność hrabiego nie wynagradzały straty tak wielkiej. Rotmistrz ochłonąwszy z gniewu i podziwienia, nagadawszy się do siebie i wypaliwszy ze sto fajek jedne po drugiej, zawołał wreszcie pocieszając się: — Hę! zresztą niech mi się zdaje, żem przegrał! A to dług honorowy, na świstku, przecież przepaść nie może. To powiedziawszy, położył się i począł świstać walca, ale świstanie często westchnieniem przerywał. I leżał tak pół dnia, gdy kozak z Denderowa przybył z bilecikiem. Hrabina zapraszała na herbatę. — Wszystko się wyjaśni — rzekł spoglądając w lustro — jakoś to będzie; w ostatku napłoszę go pojedynkiem, jeśli nie odda. Tymczasem jak to wszędzie bywa, a może u nas więcej niż wszędzie, niezmiernie przesadzone i coraz olbrzymio rosnące wieści latały po reszcie sąsiedztwa. Bogaty u nas jest zaraz dziesięćkroć milionowym, byle miał kilkanaście tysięcy rubli w zapasie: ledwie się komu noga powinie — bankrut od razu i nikt już nie pożyczy grosza. Tak teraz było z hrabią: wczoraj milionowy i spekulant, nazajutrz był zrujnowany; mówiono, że zabrano mu klucz Słomnicki, że żona oddzieliła się ze swoim, że Denderów z przyległościami rozdzierają wierzyciele i że hrabia pójdzie z kijem i torbą. Byli i tacy, co się już wybierali na licytację sprzętów i ruchomości do Denderowa i zamyślali o kupnie przyległych im wiosek. Wypadek ten stał się przedmiotem wszystkich gawęd w sąsiedztwie, najdziwniejszych projektów i najdzikszych domysłów. V Najstaranniej, jak być może, przystroiwszy się, rotmistrz pojechał świeżuchną nejtyczanką do Denderowa. Wprawdzie hrabina, od czasu jak się dowiedział o złym stanie interesów hrabstwa, znacznie mu się wydawała starszą, jej zalotność nieco zwietrzałą, ale niemniej tytuł, dowcip, wziętość, jakiej powszechnie używała w okolicy, zdobycz tę czyniły jeszcze niezmiernie ponętną. Więcej zapewne było w tym miłości własnej niż innej; ale ileż to gwałtownych namiętności na niej się tylko opiera? Aż miło było spojrzeć na wózek i zaprząg rotmistrza: wszystko jak z igły! Nejtyczanką nie była tą prostą bryczką, jakie to niegdyś pod tym nazwaniem chodziły, ale czymś wytwornym jak cacko, wylakierowanym, wyświeżonym, błyszczącym, śliczniutkim, że zdaje się nie do użycia, ale do patrzenia ją zrobiono. Oparta na resorach, ze spuszczoną budką, z kolorowymi latareńkami, wachlarzami, dywanami, wybiciem sukiennym i jedwabnym wyglądała na koczyk i tyle co on kosztowała. Cała rzecz, że rotmistrzowi jako kawalerowi i tężyźnie nie uchodziło jeździć koczykiem, a wolno było używać nejtyczanki. Cztery szpaki jabłkowite, rzekłbyś rodzeni bracia choć na różnych kupione jarmarkach, rwały się z krakowskich chomątów z biało-czerwonymi płatami. Z kozła powoził fornal, przerobiony na krakowiaka sukmaną i czapeczką. W uprzęży, w wózku i koniach widać było dawnego wojskowego, tak to wszystko ślicznie utrzymane i ze znajomością rzeczy zdawało się dobrane. Chłopaczek z kiepska po węgiersku wyczupurzony siedział na koźle przy woźnicy, wyprostowany jak pod miarą. Nim się rotmistrz wybrał, nim dojechał, nim groblę w Denderowie przebył, szarym już mrokiem stanął pod karczmą, gdzie dopiero wdziawszy wonny frak i poprawiwszy ostatecznie włosy, powolnie ku dworowi zmierzał. Droga wiodła ponad samym ogrodem; furtka od niego wychodziła na gościniec; mijając ją, pan Powała ujrzał hrabinę, która wyglądała i zdawała się go wzywać; wysiadł więc i odesławszy konie wołyńskim zwyczajem do karczmy (bo tu nigdzie gościnnej stajni, choćby z próżnymi żłobami, nie znajdziesz), powitał ją z dosyć smutną miną. Smutek rotmistrza niezmiernie różnie dawał się tłumaczyć. Hrabina była sama; sama jedna przechadzała się po ogrodzie, właśnie jakby na niego czekała. Pan Powała miał prawo wielce z tego być dumnym, bo któż na jego miejscu nie wziąłby to na rachunek rodzącego się przywiązania, zwłaszcza po pierwszych wyznaniach. A na tym właśnie stopniu był z hrabiną. Ubrana czarno, wykwintnie, ale skromnie i bardzo do twarzy, miała minkę zafrasowaną, także i smętną, może dlatego, że wiedziała, jak jej było ze smutkiem ładnie, może, iż istotnie czuła w sobie niepokonany smutek. Uśmiechem porozumienia powitała rotmistrza i podała mu rękę po angielsku, długo jej nie cofając, w sposób niezmiernie znaczący. Dłonie ich splotły się uściskiem gorącym. — Daruj mi pan to wezwanie, to prawdziwe szaleństwo — rzekła cicho i jakby osłabłym głosem — ale tak potrzebowałam pociechy, tak byłam smutna i cierpiąca... Czuję teraz, żem zrobiła dzieciństwo... — Tak-że się to nazywa? — A! jeśli nie gorzej jeszcze! Cóż by świat powiedział? — Żem przyjechał na herbatę, żem panią spotkał w ogrodzie... nic naturalniejszego. — Chodźmy, chodźmy!... Ale choć iść mieli, nie spieszyli wcale: rotmistrz był w rozczuleniu i wielkiej razem niepewności jak sobie postąpić; hrabina zadumana; ruszyli krokiem, zastanowili się, milczeli. — Wiesz pan o naszych kłopotach — dodała po cichu hrabina ze spojrzeniem łzawym. — Nie wiem. Coś słyszałem, ale mi nikt nie mógł dokładniej objaśnić, a bajek jest tyle. — Zdaje się, że mąż mój wiele stracił przez nieostrożność. — Więc to prawda? — Niestety, prawda! i strata niezbyt znaczna inne za sobą może pociągnąć. Rotmistrz w tej chwili pomyślał o swoich trzydziestu tysiącach, zląkł się trochę, żeby i one pociągnione nie były, ostygł nieco. Hrabina o nich nie wiedziała podobno, bo choć Smoliński je wspomniał, nie uważała, co mówił. Milczeli. — Któż wie, może na czas będę musiała wyjechać z Denderowa. Ta myśl — dodała egzaltując się teatralnie — myśl ta najwięcej mnie boli... — Mógłżebym pochlebiać sobie — z żołnierska odezwał się rotmistrz nietęgim konceptem. Ona spojrzała tylko na pana Powałę i westchnienie wymowne miało dokończyć, czego nie dopowiedziały usta. — Kto wie — szeptała — może się już nierychło zobaczymy. Było to widoczne wezwanie do czułego pożegnania. Rotmistrz, poczciwe człeczysko, choć kochać nie umiał inaczej tylko po wojskowemu, a pierwszy raz wdał się w romans tego rodzaju, uczuł się poruszonym w sposób wcale nowy; szukał słów na wypowiedzenie swego sentymentu i znaleźć ich nie mógł, a co najgorsza, że nie wiedział, czy się godziło być zuchwałym, czy należało być tylko rozczulonym, i jak skończyć, aby to było przyzwoicie i z dobrym tonem. — Wierz mi, pani — rzekł zdobywając się nareszcie — że ja na tym najwięcej cierpię; ale to być nie może, to być nie może, państwo nie odjedziecie. — To będzie zależeć od niego, on stanowi o tym. On jak zawsze był to mąż; bo panie zbyt są delikatne, by inaczej jak tą peryfrazą męża wspomniały wobec kochanka. Szli powolnie ku domowi, ale tak powolnie, tak noga za nogą! Hrabina była melancholijnie wzruszona i tak osłabiona uczuciem, że ciągle chwytała rękę rotmistrza, by się na niej zeprzeć; nareszcie na pierwszej ławce raczej upadła pod brzemieniem uczucia, niżeli usiadła. Ławkę tę otaczała dokoła cienista altana. Rotmistrz w coraz większej niepewności stanął przed nią, nie wiedząc, co począć z sobą w tym tak nowym dla siebie położeniu; nie mógł w żaden sposób zdecydować się jak postąpić, jak cieszyć i jak kochać. Romanse francuskie i przypomnienia wojskowe latały mu po, głowie, radząc coraz inaczej; między młotem a kowadłem całkiem zdawał się na przeznaczenie i na losy. — Prawdziwie, to szaleństwo! — szeptała po cichu hrabina — w moim wieku przywiązanie tak występne, tak gwałtowne, a tak próżne i bez nadziei. (Rotmistrzu — wołał romans francuski — pal strzelistą odpowiedź.) — Zawsze jest nadzieja — rzekł posłuszny natchnieniu rotmistrz, przyciskając do ust jej rękę. (To radziły wspomnienia.) — Jaka nadzieja? — spytała nieostrożnie pani. (Romans podszepnął:) — Nieopisana, nieokreślona, lecz jest. (Wspomnienia doradziły się przybliżyć i rękę uścisnąć wyraziście, z zapałem.) — Dla występnych! — zawołała hrabina. — Występek cały jest moim tylko... — mówił romans przez usta rotmistrza. — Nie, nie! ja to stokroć winniejszą jestem. Najlepszy z mężów... Zdradzam najlepszego z mężów; ale są przywiązania tak niepohamowane... a takim właśnie jest moje. Nic nie mając przed sobą prócz przepaści, lecę w przepaść; gdybyż choć podział uczucia był mi nagrodą. Cała ta mowa była tak wyraźną, że kto inny na miejscu naiwnego rotmistrza, obałamuconego świeżym czytaniem romansów starych, byłby nie potrzebował komentarza do niej; ale pan Powała sadził się na czystą sentymentalność i odciął się wykrzyknieniem tylko: — Pani! więc wątpisz o moim uczuciu! — zawołał podnosząc głos — godziż się! godzi się... mamże przysięgać, jakież mam złożyć dowody, ach! To mówiąc, z porady starego romansu rzucił się po staroświecku głupiusieńko na kolana, bo przypomniał sobie, że w książkach często bohaterowie padają na kolana przed swymi kochankami, i złożywszy ręce do uroczystej przysięgi, już się ją wyrzec zabierał, gdy Zygmunt August Dendera, małżonek, ukazał się we drzwiach zacieniowanej altany. — Brawo! rotmistrzu! — rzekł z przyciskiem — bra- wo! Dziękuję ci, że panią pocieszasz tak wymownie; grajcie dalej starą komedią, ja nie przeszkadzam. To mówiąc, gdy hrabina już krzyknąwszy mdlała, zbliżył się do rotmistrza i szybko dodał: — Biegaj po wodę, trzeźw ją, to twoja rzecz, a potem przychodźcie na herbatę, bo już ją podawać kazałem. I z uśmiechem Mefistofila niespodziany świadek odszedł, jak przybył, nie postrzeżony, po cichu, dyskretnie. Jak przybył hrabia, nietrudno wytłumaczyć. Spieszył on do domu już dla pochwycenia ze Słomnik, co się pochwycić mogło, już dla podtrzymania swej opinii i kredytu sobie tylko właściwymi środkami. Był już na wzgórzu panującym okolicy, gdy rotmistrz jechał ku dworowi; kazał zwolnić kroku, zamierzywszy sobie zrobić niespodziankę obojgu państwu i w chwilę po kochanku wsunął się tąż samą furtką do ogrodu. Resztę już wiemy. Wysłuchał on całej rozmowy, nawet owego przymiotnika: najlepszy z mężów, na który rozśmiał się w duszy. Któraż z żon, co zdradzają, nie szafuje tym czułym przymiotnikiem? Ileż to razy aniołem się nawet nazywa dla kochanka nieszczęśliwy małżonek w chwili właśnie, gdy wszystko dowodzi, że innego by sobie życzono? O! nieodgadnione serce ludzkie, o biedne my słabe istotki! Położenie rotmistrza i hrabiny było nie do opisania... Pierwszy zbity z tropu obojętnością męża, nie wiedział znowu, co począć; druga zemdlawszy dla oka, przemyślała, co ma z sobą zrobić. Całe życie doskonale granej komedii na tej jednej scenie melodramatycznej stracone zostało. Wahała się, czy ma zaraz odjechać do matki, czy męża przepraszać, czy stawić mu się ostro i twardo, z wyrzutami i zuchwałym odbiciem wymówek? Rotmistrz w dobrej wierze ją trzeźwił, gdy sam najmocniej potrzebował otrzeźwienia, bo był jak obłąkany. Ledwie oczy poczęła otwierać, gdy hrabia, który o kilka kroków tylko odszedł, zawrócił się ku nim i znowu przybliżył. — Kochana hrabino — rzekł — nadto masz doświadczenia, żeby mdleć dla takiej fraszki; nade wszystko nie potrzeba z tego robić historii i zwracać na siebie oczu ludzkich. Proszę pani z sobą, i ty, rotmistrzu, musisz nam towarzyszyć. Powała milczał, zakasywał wąsy i wargi; spodziewał się bowiem wyznania, wyrzutów, pojedynku, pobicia może i awantury, w których by był w swoim elemencie; ale nigdy tak pogardliwego chłodu, takiej zimnej obojętności, na którą wcale nie był przygotowany. Żaden romans francuski nie przychodził mu w pomoc na takie dziwne położenie; bo nowszych nie czytał, a w starych inaczej się te sceny odgrywać zwykły. — Ludzie cię widzieli, gdyś wchodził — szepnął mu hrabia — jesteś uczciwy człowiek, nie róbże, proszę cię, awantury, chodź z nami, a o reszcie rozmówimy się potem. To rzekłszy, mdlejącej hrabinie podał rękę i raczej wlokąc ją niż z nią idąc, zmierzał ku pałacowi. — Rotmistrzu — mówił — proszę o codzienny humor; pani także chciej odzyskać wesołość i przytomność przy najlepszym z mężów. Ludzkie oczy! ludzkie oczy! Zmiłujcie się państwo, nie malujcie głupstwa gorszego niż pierwsze! Więcej niż słowa hrabiego pomogło przybycie Cesi i Sylwana, którzy ulicą spieszyli ku nim. Jakby cudem hrabina odzyskała przytomność, żywość, swobodę; rotmistrz trochę odwagi, a hrabia, który się ani na chwilę nie zmieszał, powitał syna: — Spotkaliśmy się kochanym rotmistrzem u drzwi ogrodu, i najosobliwszym trafem hrabinę także nieda- lekośmy znaleźli; macie więc mnie, dzieci kochane, i gościa miłego razem. Rotmistrz się witał jak po żarzących węglach stąpając; hrabina tymczasem wyrwała się, prosząc, by mogła pójść przodem, kazać przygotować herbatę, i znikła. Cesia poszła za nią, mężczyźni zostali sami. — No, już wiecie zapewne — odezwał się swobodnie hrabia rzucając okiem na rotmistrza, któremu cygaro Sylwana dało zajęcie i minę jaką taką — wiecie o mojej stracie? — Słyszeliśmy — wycedził rotmistrz przez zęby. — Ha! cóż robić! odrobię się na czym innym; zażył mnie oszust, to prawda, ale ja mu odpłacę! Zresztą klucz Słomnicki w piaskach po większej części, grunta liche, lasy wyniszczone i strata mniejsza, niżeli się zdaje. Nim sekwestr przyjdzie, do reszty smołę wyrobię, wytnę i wysączę, co się tylko da wycisnąć. — Zawsze... — rzekł rotmistrz, czując potrzebę coś powiedzieć — zawsze... — i zatrzymał się. — Zawsze żal, bez wątpienia; ale dla mnie to mniej znaczy. Gdybym chciał, wykupiłbym Słomniki: mam trochę grosza. Rotmistrz zrobił wielkie oczy. — Znalazłbym kredyt — kończył hrabia. Rotmistrz jeszcze się więcej wytrzeszczył. — Ale to lichota — dokończył Dendera — nie ma co o tym myśleć. Sylwanowi lżej się zrobiło, widząc, że ojciec tak lekko traktował klucz ten i swoje nieszczęście; weselszy poszedł na górę, kręcąc wąsa. Nie będziemy wam malowali sceny przy herbacie, której hrabina przytomną być musiała, choć doprawdy warta by była odwzorowania dla wiekuistej pamięci. Rotmistrz, jak tylko przyzwoitość dozwoliła, począł się zaraz wybierać do domu, a hrabia jak najczulej wstrzy- mywał go, zapraszał, żegnał i wsadził nareszcie do nejtyczanki, głośno życząc dobrej nocy. Sam natychmiast wszedł do pokoju hrabiny. Byli całkiem sami: ona siedziała w kąciku milcząca, on chodził po pokoju zwycięski, pogodny i całkiem pan siebie. — Nareszcie — rzekł po chwili namysłu — dwudziestokilkuletnia komedia nasza skończyła się... Hrabina ust nie otworzyła: studiowała położenie swoje i chciała się przygotować do nowej roli. — Czas już dać pokój — kończył mąż — tym ryzykownym jesiennym miłostkom; dzieciom to szkodzić może na sławie i mnie nie pomaga. Dotąd, muszę pani przyznać, miałaś wielki takt we wszystkim, dziwię się, że szerokie ramiona głupiego rotmistrza mogły panią tak dalece obałamucić, żeś zwykłą straciła rozwagę i ostrożność. — Proszę nie szydzić przynajmniej, hrabio, jeśli nie litość, jeśli nie szacunek... — Litość i szacunek! Szacuję tylko wysoki jej rozum, lituję się bardzo nad panią; lituję się nawet od dawna, widząc, że pani wiek ani doświadczenie nie mogą jej powściągnąć od niepotrzebnych rozrywek. Cóż u licha! trzeba sobie przypomnieć metrykę! — Jest to pierwszy mój błąd... jeśli to błędem nazwać się może... — Pierwszy czy ostatni, o tym mnie wiedzieć, hrabino — rzekł mąż; — to pewna, że pierwszy odkryty na jaw fatalnie; na inne, a wierz mi, pani, że mógłbym je policzyć, przez szpary patrzałem... — Śmiesz to powiedzieć? — Ohceszże, pani, bym liczył i dowody składał? — O! tak się pastwić! to niegodnie! — Jakbyś się pani gorzej i niegodniej nie pastwiła nade mną! Myślałaś-że, iż to, choć obojętnego, nie boli? Ale wracam do rzeczy. Zawsze sądziłem, że to się przecie kiedyś skończyć musi, ale widzę, że czterdzieści kilka lat nawet nie są rękojmią mojej spokojności. — Cóżem winna! cóżem winna! upamiętaj się pan! — zawołała hrabina. — Jak to pani? — Tak jest! Powiedz mi, jaka moja wina? Hrabia osłupiał i na chwilę zamilkł. — Wina? — rzekł — pani nie wiesz jeszcze? — Mogłażem zabronić mu kochać i oświadczać się? — A prawda! — ze śmiechem zawołał Dendera — to ja jeszcze winienem cię przeprosić, nie obwiniać. Wina i nie ma winy — dodał szydersko. — Jesteś aniołem! cha! cha! — Ale wnet zmienił głos. — Dość, mówię, tych komedyj. Nie jestem i nie byłem nigdy ślepym; musiałem nim być, póki tylko mogłem, ale basta! dosyć! Widziałem wszystko, przebaczałem częściej niż drudzy; nareszcie przebrało się cierpliwości i pobłażania. — Więc się rozstańmy... — Ba! jakby to było doskonale, gdyby to być mogło! — To być musi. — To być nie może. Dzieci nasze byłyby zgubione i pani z nimi. Żona moja nawet posądzoną być nie powinna, a przynajmniej jeśli ją posądzają, niech to tylko będą posądzenia, niech nikt nie ma prawa powiedzieć: oto dowody. Odtąd więc racz pani słuchać: dość tych młodości powrotów, romansów i intryg, lub... lub... ręczę pani, że źle bardzo skończymy. . — Śmiesz mi grozić! — Grozić? nie; ale co mówię, to spełnię do joty. Mogłem darować chociażby winnej, lecz upokorzonej, lecz wyznającej swą winę żonie, bo takie wyznanie dowodzi żalu, każe się spodziewać poprawy; ale nie przebaczę dumnej a występnej. Całą rozmowę pani z rotmistrzem powtórzyć mogę, bom ją doskonale słyszał. Sądzę, że niemniej piękne co do stylu i treści były jej ciche szepty wieczorne z panem Hermanem, z panem Julianem, z panem... Hrabina dostała gwałtownych spazmów i padła na kanapę bezprzytomna; hrabia bryznął jej na twarz kilka kropel wody, otrzeźwił, a gdy powoli oprzytomniała, dodał bardzo zimno: — W oczach ludzi i dla świata będziemy, czym byliśmy: bardzo a bardzo kochającym się małżeństwem, bo świat o niczym wiedzieć nie powinien. C’est de rigueur. Zresztą będziemy dla siebie odtąd obojętni i obcy jak starzy znajomi, co już tajemnic nie mają. Dobranoc pani. Jeślibyś chciała odjechać do siebie — dodał zawracając się ode drzwi — wolno, ale nie zaraz; musimy wprzód naprawić złe, jakie uczynić może rozgłos o konfiskacie, odżywić mój kredyt, zamknąć usta nieprzyjaciołom... potem... nie mówię... Samodoły są na jej usługi. Ukłonił się i odszedł. — A rotmistrz — rzekł wychodząc z uśmiechem do siebie — nie będzie mi się mógł teraz o swoje trzydzieści tysięcy upominać. Byłaby to z jego strony ogromna niedelikatność, otóż już pierwsza wygrana. Prawdziwie jestem niewdzięczny: czynię wymówki i grożę, gdy powinien bym dziękować. Pierwszy to romans mojej żony, który mi się na coś przydał. Nadto obchodziła Sylwana przyszłość całej rodziny, żeby łatwo uspokojony miał się już całkiem z nią spuścić na hrabiego ojca. Wprawdzie wypogodzone oblicze starego Dendery i jego zuchwała przeciw pociskom losu postawa wlały już trochę odwagi w syna, ale potrzebował bliżej poznać zamysły ojcowskie i rozmówić się z nim obszernie. Hrabia odprawiwszy rotmistrza, po krótkiej rozprawie z żoną pospieszył do oficyny, gdzie już czekali nań syn i Smoliński, niezmiernie poruszony powrotem niespodzianie prędkim pana, który przygotowania jego do odjazdu mieszał. Zygmunt August choć blady, wzruszony i znużony, a dla tych, co go bliżej znali, zburzony, nie okazywał jednak na pierwsze wejrzenie, że go tyle różnych wypadków razem dotknęło tak boleśnie. Miał całą przytomność, całą swą dumę, cały swój zwykły strój i przybór aktorski, z jakim odegrywał rolę życia od początku. Niósł głowę wysoko, dawał rozkazy głośne i gdy ludzie szukali na nim śladów upokorzenia, przybicia, znajdowali podwójną tylko przytomność, siłę i żywość. Sylwan z cygarem w ustach, wpół leżąc na kanapie, czekał na ojca w jego pokoju; spodziewał się, że z sobą szczerze pomówią i że przypuszczony zostanie do tajemnicy narady o przyszłości. Wszedł ojciec, rzucił na niego okiem i rzekł tylko: — Dobrze, żeś przyszedł, hrabio! pomówimy z sobą; lecz wprzód rozbiorę się i fajkę zapalę. Podziwiając zimną krew ojca, syn w milczeniu pozostał na kanapie. Tymczasem Zygmunt August zrzucał z siebie suknie, uśmiechał się, rojąc coś widocznie, i odprawiwszy sługi, wdziawszy czapeczkę, zapaliwszy fajkę na wspaniałym cybuchu, tak zaczął: — No! czas pomówić serio! Jesteś, hrabio, w wieku, w którym nie mam już potrzeby nic kryć przed tobą, nic dla ciebie zmyślać. Powinieneś być moim pomocnikiem, a jako przyszła głowa rodziny wiedzieć o wszystkim, co się naszych interesów tyczy. Będziemy więc otwarci. Sylwan skłonił głową. — Zabranie nam klucza Słomnickiego jest, mówiąc między nami, wielką klęską — kończył hrabia — chociaż przed kim innym, prócz ciebie, nie przyznam się do tego. Słomniki, można powiedzieć, były jedynym czystym funduszem naszym i tośmy utracili; na Denderowie mamy długi, które prawie równają się jego wartości; reszta majątku podobnież obciążona. Samodoły, posag twojej matki, z długiem bankowym i deportatami Czeremowej, warte niewiele. Koniec końcem, możemy powiedzieć, że ściśle się oblikwidowawszy, zostałoby nam, zbiwszy wszystko do kupy, może jakie parękroć sto tysięcy, co dla nas jest jak nic. — Bez kwestii, to zupełnie nic! — przerwał Sylwan. — Cóż więc w takim razie poczniemy ? — Cała rzecz nie tracić głowy — mówił stary hrabia — i nie wątpić o sobie; nie mogę w pierwszej chwili zapobiec, by przestrach nie ogarnął wierzycieli, ale tymczasem, qui a terme, ne doit rien; a nim termina nadejdą, musimy zmienić ten stan rzeczy. — Jakim sposobem? — spytał Sylwan. Hrabia wstrzymał się w pośrodku pokoju i rozśmiał się z niewymownym szyderstwem. — Trzeba, żebyś wiedział, kochany hrabio, że nie ma głupszych stworzeń nad ludzi. Młody uśmiechnął się tylko; gotów był temu wierzyć, wyjmując tylko, jak zwykle, jednego siebie; bo do siebie nikt praw powszechnych nie zwykł stosować. — Wszyscy przechodzą ciągle od największej nieufności do nieograniczonego zaufania, ze zwątpienia do ślepej wiary, jak istne dzieci; potrzeba tylko umieć nimi pokierować. Kredyt mój w tej chwili zachwiany; niech tylko ja nie okażę przestrachu, niech wypłacę komu, niech potarguję, niby chcąc kupić, jaką wioseczkę, zobaczą, że się trzymam na nogach, że się nie proszę, nie kłaniam, nie padam; jutro mi płynąć będą szlacheckie pieniądze jak woda. Całą więc tajemnicą: ufność w sobie do ostatka i odwaga. — Ale dalej? — Dalej? manipulacja bardzo prosta — mówił ojciec — pożyczam od jednego, oddaję drugiemu — proste działanie arytmetyczne — i tak. ciągle. Udaję wielkiego spekulanta, mówię o ogromnych zyskach, trzymam się na nogach i kpię z głupców, co mi wierzą. Czemuż opisać nie możemy miny, postawy i głosu, z jakim aksjoma wyrzeczone zostało! Hrabia istotnie był w tej chwili podziwienia godnym geniuszem. — Wszystko to dobrze — rzekł Sylwan — ale oczywiście potrzeba się nam będzie oszczędzać, potrzeba nowy jakiś plan życiu zakreślić. — A to właśnie byłoby jak największe głupstwo! — żywo odparł stary mentor. — Owszem, przeciwnie, wystawa, przepych to środki najlepsze. Kto mnie zobaczy nową karetą, świeżym paradnym jadącego cugiem, powie sobie zaraz: nie może to być bankrut, patrz jak żyje! Niechże sprzedam choćby parę starych koni, gruchnie zaraz, że się fantujemy. A zatem odważnie, śmiało i dalej! — Uwielbiam, hrabio, twoję niezachwianą przytomność umysłu; ale czy to się tak uda, jak osnuje? — Udać się musi! Hrabia pochodził chwilę i pomyślał. — Najważniejszym — rzekł — z wierzycieli moich, bo najznaczniejszą ma u mnie sumę, jest stary Kurdesz; tego bym chciał jakoś ugłaskać, bo szlachcic, choć się nisko kłania, ale kuty na cztery nogi. — Więc to prawda, że ma u nas dwakroć sto tysięcy? — Tak jest!... potrzeba pomyśleć: i na niego są sposoby. Wszak byłeś w jego domku? — Parę razy. — Nawet parę? — spytał ojciec. Sylwan trochę zmieszany zamilkł; ojciec się rozśmiał. — Zdaje mi się, że ci tam dziewczyna w oko wpadła. Cha! cha! krew moja, nie ma nic złego, a nawet może się to na coś przydać. Potrzeba, żebyś tam był znowu, choćby najczęściej... — Ja? Ale cóż to pomoże? — Ba! trzeba szlachcica złowić nadzieją ożenienia, jeśli tak prosty, że się nią da złudzić; czasem i te grube środki właśnie niezgrabnością swą są najskuteczniejsze. — Jak to, mój ojcze? niedobrze rozumiem ciebie. — Widzę, że mogę z tobą mówić otwarcie. Bywaj u Kurdesza i umizgaj się do jego córki, rozumiesz? Ja niby o tym nic nie wiem. Szlachcic połaskotany naszym hrabstwem, nie będzie nasz prześladował o dług; ja udam ci ślepego, a gdyby przyszło do rzeczy, masz zawsze mnie w odwodzie za sobą; nie pozwolę ci się żenić i kwita! Sylwan, jakkolwiek zepsuty, uczuł niejaki wstyd z tego rozporządzenia, upokorzony był rolą majaka, którą mu grać kazano; zamilkł, ukośnym wejrzeniem mierząc ojca, który to mówił z tak zimną krwią, z taką flegmą i bezwstydem, jakby rzecz najnaturalniejszą, najuczciwszą w świecie. — Możesz tam sobie jeździć — dodał — możesz nawet czasem westchnąć na moją arystokracją i surowość. Rotmistrz będzie sprzyjał otwartym twoim staraniom; a z resztą spuść się na mnie: chodzi tylko o zyskanie czasu. Panienkę moglibyśmy wydać za kogokolwiek, choćby za Wacława; dla niego byłaby to przepyszna partia! Wyborny ten projekcik tak w dumę wbijał hrabiego, że mu się aż usta uśmiechnęły. Sylwan użyty za komparsa, trochę był zawstydzony; ale że mu ten środek dawał w ręce sposób pomszczenia się nad szlachtą, która dotąd śmiała mu się opierać, przyjął go ochotnie. Po tak otwartym wywnętrzeniu, nie było już co mówić dalej, zamilkli chwilę. Hrabia zadzwonił, by zawołano Smolińskiego; zdawało się to odprawą dla Sylwana, który chciał odejść, ale go ojciec zatrzymał. — Zostań, hrabio — rzekł — zobaczysz, jak się robią interesa; trzeba, żebyś się z nimi oswajał. Sylwan więc pozostał na kanapie, a ojciec wyszedł do pierwszego pokoju, usłyszawszy otwierające się drzwi, chód i chrząkanie odznaczające Smolińskiego. Smoliński był w niewesołym trochę położeniu, bo go niespodziany powrót hrabiego schwytał na samych przyborach do odjazdu. Jak z walącego się domu wszyscy uciekają, tak i on, widząc zarysowaną ścianę nad sobą, myślał i poczynał się już wynosić. Hrabia przez swoich szpiegów już o tym wiedział; jadąc, stanął przed karczmą za wioską, gdzie wedle zwyczaju Żydka arendarza o wszystko, co się działo, wypytał; udał jednak, że nic nie wie. Tak mu na ten raz wypadało. — A co! dobry wieczór ci, Smoło! — rzekł — widzę, nie spodziewałeś się mnie tak rychło? Smoliński był zakłopotany widocznie: tarł blade uszy, wykręcał sobie palce, mrugał oczyma, tupał nogami; a zdobywszy się wreszcie na uśmiech, rzekł: — Cóż jaśnie wielmożny grafie! choć nie spodziewaliśmy się, ale radzi jesteśmy. Cóż nam jaśnie wielmożny pan przywozi? — Naprzód gadaj mi, czy uratowałeś z klucza Słomnickiego, co było można? Ja konfiskatę potrafiłem na trzy miesiące jeszcze odciągnąć. — Ratujemy, ale to idzie ciężko. — Nie rozumiem, co to jest ciężko; powinno iść i musi. Smoliński spojrzał spode łba. Hrabia stał jak Jupiter poważny i dumny. — Czyż to nam, panie grafie, tak z sobą mówić? Czy to pan nie wie, co się święci? — A cóż się święci? — Jużciż nie wyleziem z tej kaszy, choćbyśmy co ze Słomnik i uratowali. — Z czego nie wyleziem? — A z biedy. — Cóż to waćpan myślisz, że dla klucza Słomnickiego ja przepadnę? Smoliński spojrzał wielkimi oczyma. Hrabia się uśmiechał z taką pewnością, z takim zaufaniem w siebie, że choć Smoliński znał go z dawna, uśmiech ten go uwiódł i zniepokoił. Zachwiał się. — Cóż jaśnie wielmożny hrabia myśli? — Co myślę? ratować, co można, i po dawnemu iść dalej. — Którędy? — spytał znowu szydersko rządca. — To do mnie należy. Wiele masz w gotówce w kasie? — Po strąceniu mojej należności... — A to waćpan już naprzód sobie potrącasz? — Jestem bardzo potrzebny... — O tym potem... Wiele jest pieniędzy w kasie? — Prawdziwie, nie obliczałem się... — To może ja waćpanu powiem ile być powinno? Smoliński rozgniewał się i ruszył ramionami. — Co to, panie hrabio, daremnie wodę warzyć? Choćby i było co w kasie, cóż to w proporcją interesów? Mam jeszcze półtora tysiąca rubli. — Co wziąłeś za drzewo sprzedane Żydowi z Żytkowa z klucza Słomnickiego? — Dali z górą dwadzieścia tysięcy. — Dobrze, to już trzydzieści. — Ale jaśnie wielmożny hrabio, ja jestem bardzo potrzebny; moja należność... — Waćpan tu pierwszym nie jesteś, spodziewam się — rzekł z wymuszoną grzecznością hrabia. — Nie bój się, nie stracisz. Ja z sobą mam jeszcze trzydzieści tysięcy, których mało co nadwerężyłem, bo w Żytkowie nie było co robić i obszedłem się małym, to stanowi około sześćdziesiąt tysięcy. Na pierwszy ogień dosyć będzie, a co dalej robić, pomyślimy. Wtem właśnie, gdy to mówili, hałas się zrobił w przedpokoju, ktoś się dobijał do hrabiego, wadząc ze sługami. Drzwi rozparły się z hałasem i wpadł pan Pęczkowski, cały zdyszany, fioletowy, nieprzytomny. Oczy miał obłąkane, krwią zaszłe; postawa malowała najżywszy niepokój i rozdrażnienie. — A cóż to za awantura, kochany Pęczkosiu? jak się masz? — zawołał hrabia. — O tej porze! cóż cię tu sprowadza? Pęczkowski zimno się skłonił. — Daruje jaśnie wielmożny hrabia, że tak niespodzianie wpadam, ale prawdziwie... — Cóż to ci się stało, kochany Pęczkosiu? — zapytał hrabia uprzejmie, ale dumnie i poważnie. — Jestem tak nieszczęśliwy — zawołał skłopotany szlachcie -— że muszę, choć nie chciałbym, naprzykrzać się jaśnie wielmożnemu panu, aby taki interes... — O cóż to chodzi, mój Pęczkowski? — powolnie zapytał gospodarz. — Co to jest? — Jestem w takich okolicznościach, daruje jaśnie wielmożny pan, ale obciążony familią: w pocie czoła zapracowawszy, nie mogę stracić... Moja sumka jest mi koniecznie potrzebna. — Jaka sumka? cóż to? miałżebyś już chcieć jej nazad? Wszak ledwie kilka tygodni jakeś mi ją dał i wziął oblig. — Ja wiem, jaśnie wielmożny panie, że to nie termin, ale w takich okolicznościach, miej jaśnie wielmożny pan litość nade mną! Dzieci, żona bez chleba! Nie gub mnie! Zaczął się plątać i bełkotać niezrozumiale, zaklinać, grozić, płakać i prosić. — Cóż to tak gwałtownie pilnego? — powtórzył hrabia. — A! a! widzę — dodał śmiejąc się do rozpuku i biorąc za boki — to to zapewne konfiskata Słomnik takiego ci piotra napędziła? Cha! cha! Nagle przestał się śmiać i gniewny, poważny obrócił się do zdumionego szlachcica. — Wiedz waćpan — rzekł — że niczyich pieniędzy nie żądam i nie proszę, a jeżeli czyje biorę, to mu łaskę czynię! Wiele się waćpanu należy? Spojrzał na Smolińskiego stojącego u drzwi. — Zaraz się obliczę — cicho rzekł rządca. — Proszę natychmiast temu panu wypłacić! — zawołał Dendera dumnie i nakazująco. — Natychmiast, nie odkładając do jutra, w tym momencie! Żegnam waćpana! To mówiąc obrócił się obrażony niby, sapiąc i udając gniew ogromny. Pęczkowski sam nie wiedział, co się z nim działo. Smoliński nie ruszył się z miejsca i mrugał tylko na Pęczkowskiego, to na hrabiego, nierad będąc tej wypłacie. — Ale niechże się jaśnie wielmożny pan nie gniewa — wybąknął szlachcic. — To w pocie czoła zarobione, uciułane, jedyny fundusik moich dziatek... — Nie wchodzę w nic — odparł hrabia — nie masz waćpan ufności we mnie, odbierz swoje i idź z Bogiem; ale że i ja nie mam odtąd ufności w panu, więc tę posesyjkę, którą masz ode mnie, proszę zaraz zdać i wynosić się natychmiast! — Jaśnie wielmożny panie! — Ani słowa! Panie Smoliński, proszę mi tu przynieść pieniądze zaraz! Masz pan oblig? — Mam. Ale jaśnie wielmożny panie!... — Bez żadnego ale! Płacę i żegnam pana, czas zwykły do rumacji daję i bądź zdrów! Smoliński, jakkolwiek nierad, poszedł po pieniądze i przyniósł je prędko, kasa była naprzeciw. Hrabia odliczył, w milczeniu oddał, odebrał oblig, podarł go w drobne kawałki i rzucił w komin z pogardą. Szlachcic tak był obałamucony, zgłupiały, kontent i niespokojny razem, że nie mogąc policzyć pieniędzy, bo mu się w oczach kręciło, schwycił je tylko, wpakował do kieszeni, chciał żegnać, ale hrabia stał tyłem do niego, wyszedł więc po cichu. — Tak się robią interesa — rzekł Dendera do syna — płacę mu kilkadziesiąt tysięcy, ale jutro dwa i trzy razy tyle mieć będę, gdy zechcę. Nie mógł mi Pan Bóg zesłać pomyślniejszego wypadku nad tego Pęczkowskiego utrapionego. Byle się dowiedziano, żem prosty oblig zapłacił, będą mi dawać wszyscy, będą mnie prosić, żebym sumki zatrzymał. Zatarł ręce. — Ślicznie, wybornie, przepysznie mi się z nim. udało! Pęczkowski byłby krzyczał wniebogłosy i drugich buntował, zamknąłem mu gębę; musi przyznać, żem mu się nawet bez terminu uiścił. Zobaczysz, jaki to zrobi efekt. Wszystko u hrabiego obliczało się, niestety! na efekt tylko. I nie chybiły na ten raz przepowiednie, bo najpierwszy Smoliński, choć lis szczwany, powiedział sobie: — Ej! panowie, nigdy to nie przepada! Jak koty: zrzucić ich z jakiej chcesz wysokości, zawsze padają na nogi, wstają i lecą. Musi hrabia mieć resursa i nadzieje ukryte! Inaczej zbiłby się z pantałyku, a trzyma się ostro... Nie czas jeszcze uciekać. Chodziło o uśpienie starego Kurdesza, żeby się swoich dwóchkroć nie upominał. Hrabia miał podejrzenie, że rotmistrz konfederat nie tyle już mu wierzy co dawniej; myślał, jak go ująć sobie, i chcąc użyć za narzędzie Sylwana, postanowił z nim o tym otwarciej jeszcze i dobitniej się rozmówić. Niespokojny był trochę, że mu syn na pierwszą wzmiankę nic nie odpowiedział; postanowił dotrzeć i dowiedzieć się, jakie było usposobienie Sylwana. Nie bez wahania jednak i trochę wstydu przyszło mu odnowić już raz wszczętą i na niczym spełzła rozmowę w tak delikatnym przedmiocie; ale potrzeba była gwałtowna! Zastanowił się w swej przechadzce po pokoju naprzeciw syna, spojrzał na niego, jakby go badał, czy spełnić potrafi, co mu poleconym będzie, i tak rozpoczął: — Wiele, wiele zależy mi na tym, żeby się stare Kurdesisko swoich dwóchkroć nie upominało natarczywie. Mógłby rozbudzić innych, powstając przeciwko mnie. — Ciężko na to poradzić. Prosić? — Któż prosi? zlituj się! Naiwny jesteś zbytecznie; mówiłem ci już o sposobie, w jakim użytecznym mi być możesz. Sylwan milczał. — Słuchaj tylko uważnie! Wiem, że ci córka jego w oko wpadła. Na to zapytanie zmieszał się młody hrabia, sądząc, że ojciec wie już o niefortunnych jego umizgach, zarumienił się, ale udając obojętność odparł: — Tak sobie, przystojne dziewczę. — I trochę ci się chce koło niej poskakać? — A któż to ojcu powiedział? — żywo spytał Sylwan, zawsze w przekonaniu, że hrabia wie o wszystkim, choć w istocie stary o niczym nie wiedział; zgadywał tylko, a widząc, że mu lepiej szło, niż się spodziewał, udał zaraz doskonale uwiadomionego i podchwycił: — Kto mówił, to mówił, a to pewna, że ci w oko wpadła; kontent jestem z tego. Sylwan ruszył ramionami. — Właśnie mi tego było trzeba. — Ale cóż to ma do interesu? — oburzony trochę podchwycił syn — przecież hrabia nie myślisz mnie dla mizernych dwóchkroć ożenić? — Uchowaj Boże! co za myśl dzika! Mówiłem ci przed chwilą! Nigdy na to nie pozwolę. Ale ci przecie wielkiej przykrości nie zrobi, gdy się do niej poumizgasz? — To co innego. — Umizgajże się, kochaj, zajmuj nią, bywaj, a ja, gdy się zechcesz cofnąć (byleby to się mogło przeciągnąć), w pomoc ci przyjdę. Stary gotów się odurzyć nadzieją ożenienia, szlachta bywa w tym przedmiocie bardzo głupia, są przykłady; nie zechce mnie rozjątrzać procesem i ze swoim długiem cicho siedzieć będzie. Wypatrzywszy porę, przyjdę rozgniewany, jak bym się dopiero o wszystkim dowiedział, i oburzony, rozkażę ci zerwać stosunki. Tą nową lekcją fałszu wypowiedział hrabia z niewypowiedzianą bezczelnością, tak że Sylwanowi, choć zepsutemu wcześnie, twarz krwią się oblała. Obrażony myślą, że go za narzędzie tylko używano, chciał się opierać zrazu, ale namiętność i próżność szeptały w drugie ucho: posłuchaj! Trudną była odpowiedź ojcu na tak jawną radę spodlenia i Sylwan uznał za potrzebne choć dla formy się sprzeciwić. — Hrabio! — rzekł — to by była nikczemność z mojej strony. — Nikczemność! słowo! wpadasz w liryzm niepo- trzebny. Zważ waćpan, o co tu chodzi: zyskujemy na czasie i ratujemy się od zguby. Zresztą nie radzę panu uwodzić: byłoby to podłością; chcę tylko, byś się poumizgał, nastręczył mu myśl ożenienia, nic więcej. Jeździć możesz do Wulki często, staraj się poprzyjaźnić ze starym, rzuć czasem okiem na córkę; o to tylko cię proszę. Nie przesadzaj gorliwością, bobyś popsuł interes; a w ostatnim razie mamy Wacława na podstawkę. — A jeśli mi drzwi zamkną przed nosem? — spytał Sylwan pamiętny ostatniej bytności. — To być nie może. — To by być mogło. — Nie! nie! Znam ludzi. Kurdesz ma pretensje do rodowitości, do koligacji, nie osądzi się sam niższym od nas, mogąc dać córce około trzechkroć posagu; myśli pewnie, żeśmy prawie równi... Ładny to grosz: trzykroć! — Spodziewam się, że hrabia nie taksujesz mnie tak tanio. — Z twoim imieniem, postawą, wychowaniem i główką, kochany Sylwku — pieszcząco odpowiedział ojciec — powinien byś wziąć najmniej dwa miliony; ale to później... Nim wyszukamy dla ciebie dziedziczki, która by Denderów oczyścić mogła, uśpij tego cerbera Kurdesza. — Ha! spróbuję! — wybąknął spuszczając oczy Sylwek — ale za powodzenie nie ręczę. — Ja ręczę ci za nie! — wesoło rzekł ojciec. — Tymczasem dla pomieszania szyków złym językom w sąsiedztwie i pokazania im, że jeszcze nie ginę, jak by radzi sądzić, za tydzień przypadające urodziny twojej matki obchodzić będę hucznie: spraszam sąsiadów i krewnych, bal daję, jakiego w Denderowie nie widziano, oświecam ogród, sprawiam fajerwerk; z cukrami przyjedzie Dobrzyjałowski. Niech się ze złości i zazdrości popękają! — To dobrze pomyślano! — rzekł Sylwan. — Doskonale! Dendera zajaśniał, uśmiechnął się, zatarł dłonie. — Ho! ho! — rzekł — damy sobie rady. VI W Wulce spokojnie płynęło życie: tu dzień dniowi, godzina godzinie były rodzonymi siostrami. Nieznaczne w nich zmiany pochodziły z pór roku, z zajęć gospodarskich, z uroczystych świąt obchodów i z nieczęstych zetknień z zewnętrznym światem. Każdy z mniej zwykłych wypadków stanowił epokę pamiętną; zresztą o jednych godzinach niezmiennie wracały zajęcia jednakie. Są ludzie, których podobne życie utrudzą, nieszczęśliwi, którym potrzeba szału, wrzawy, zamętu, by o sobie, o jutrze i doli zapomnieli. Wcale inne uczucie panowało tutejszym mieszkańcom, im nic świat zewnętrzny dać nie mógł, a wiele odbierał. Rotmistrz, obcy wśród dzisiejszych ludzi, doznawał więcej podziwienia, przykrości od nich, niżeli przyjemności w ich społeczeństwie; mimowolnie śmiał się z nowego pokolenia i niecierpliwił nim, jak ono śmiało się i niecierpliwiło na widok starca, szczątku innego wieku, zabytku innych przekonań i myśli. Wyobrażenia jego tłukły się o ich pojęcia i nazad do serca wracały zranione. Frania tak była przywykła do Wulki i jej dni spokojnie ciekących, jak piasek w starej klepsydrze, że nie bardzo pożądała czego więcej. Od czasu pierwszych odwiedzin Sylwana myśl jej często wracała ku niemu, ale jej serce nie biło; więcej w tym było niespokojnej nadziei życia, niżeli wyłącznego uczucia. Rada mu była, jak rada by każdemu innemu młodemu człowiekowi, co by jej światek powiększył i rozweselił; ale w dumaniach jej jasnych nie zajmował pierwszego miejsca, we snach nie odwiedzał ją z marzeniem. Zresztą wieś i jej życie powolnie płynące dla wtajemniczonych tyle ma powabu, a dusza tak się w tym żywocie spaja z naturą, tyle tu wrażeń, tyle myśli, że się nie tęskni za czym innym, bojąc się to, co jest, utracić. I Frania nie wyrywała się nawet myślami ze szczęśliwego swego kątka. Oddzielny rodzaj ludzi, co nie zna wioski i tego jej rozkosznego życia, co jak pewne ryb rodzaje tylko w wartkim potoku żyć umie, trudno by uwierzył, ile rozkoszy ma w sobie dzień każdy, z dala jednostajny i nudny. Szczęście to, które prostymi bardzo pozyskuje się środkami, które się jednym niczym zaspokaja, całe zależy na tym, że trwa. Trwanie jego stanowi główną cenę. Są żywsze może w życiu przyjemności, są większe rozkosze, ale błyskawicą migają; gdy błogie uczucie wiejskiego spokoju przerywane tylko tym, co jego wartość podnosi, uszczęśliwia tym, że nie przechodzi. Do takiego cichego szczęścia przywykła była Frania i choć ponad nim płynęły czasem dumania i złocone nadzieje górą latały jak obłoki w dniu pogody, nie pociągały one z tego czarodziejskiego kręgu za sobą, ale same weń wchodziły. Jedna Brzozosia od niejakiego czasu niecierpliwszą była i smutniejszą od innych Wulki mieszkańców; wszystko, co uczynił rotmistrz, zdawało się jej najniedorzeczniejszym w świecie, wzdychała i stękała narzekając na niego, a to tym bardziej, że Frania nie zdawała się dzielić jej złego humoru i niecierpliwości. Gniewała się na to, co zwała jej obojętnością; hrabia z ust jej nie schodził: kładła nieustannie kabałę na niego, o nim ciągle gwarzyła, śniło się jej nawet, że ją w rękę ca- łował dla miłości Frani, a na jawie nieustannie potrzebowała sobie powtarzać dla pocieszenia się, że co sądzono, nie minie. Jednego poobiedzia stała panna Brzozowska z pończoszką w ręku w ganku, gdy zapatrzywszy się na drogą od Denderowa, ujrzała na niej tuman pyłu. Serce jej mówiło, że to hrabia; ale nie chciała lekko wpaść z oznajmieniem, żeby się z niej nie naśmiewali, jak to się już trafiło, czekała więc, patrzała, aż wreszcie gdy się na zawrocie dowodnie przekonała, iż to był nie kto inny, tylko młody Sylwan, wpadła burzą do Frani. — A co! a co! otóż jedzie! ubieraj się żywo! Zawsze się ze mnie śmiejecie; widzicie, że co mówię, to nie bez racji. No, wstawajże prędzej i ubieraj się; jedzie, jedzie, zaraz będzie w dziedzińcu! — Kto? — A któż ma być! nie udawaj, proszę, wiesz dobrze kto. — Naprzód potrzeba oznajmić ojcu. — Ojciec na stępaku wyjechał w pole do siewaczy, bo to dziś zaszewki; komuż przyjmować, jeżeli nie tobie? — Bez ojca ja doprawdy nie wyjdę. — Otóż masz! nowe głupstwo! czegóż się boisz? jużciż cię nie zje! Doprawdy, ci ludzie zawzięli się, żeby szczęście odpędzić od siebie, kiedy im samo w ręce lezie. O! co teraz, jak Boga mego kocham! więcej już znać i wiedzieć o niczym nie chcę. — Ale, moja Brzozosiu droga! kiedy mi ojciec najwyraźniej mówił, że jeśliby bez niego przyjechał, to mu tylko powiedzieć, że ojca nie ma i nie wychodzić. — Mówił! mówił! no to dobrze! — z impetem zawołała Brzozosia — ja ci nic już nie radzę, róbcie sobie, co chcecie. I wybiegła Brzozosia szybko w ganek, żeby choć kilką słowy tę nowinę zwiastować hrabiemu w taki sposób, aby go nie bardzo zraziła; ale na progu ujrzała, że w nejtyczance Sylwana siedział rotmistrz, a stępak jego biegł sobie z tyłu za bryczką. — To co innego! — zawołała i pobiegła nazad do Frani. — Otóż i ojciec jest, chwała Bogu — krzyknęła wpadając i stukając drzwiami — ja ci suknię przygotuję, ubieraj się, nie ma wymówki. — Jest ojciec?— spytała niespokojnie Frania. — Jest, jest, jest i z nim razem przyjechał! W tej chwili wysiedli gość i gospodarz, a stary szlachcic, wprowadziwszy hrabiego do pierwszej izby, mrugnął na Brzozosię, żeby go chwilę tu zabawiła, a sam poszedł do córki. — Moja Franko — rzekł całując ją w czoło — miejmy rozum, a Pan Bóg da szczęście; przyplątało się do nas hrabiątko: proszę cię, choćby to ci miało być i przykrym, jeszcze dziś tylko do niego nie wychodź, ja jegomości pobawię. Jeśli ma istotnie intencje uczciwe, no! to mi o tym powinien powiedzieć otwarcie, jeśli nie, po cóż ty się masz bałamucić i o nas wszystkich dawać mu lekkie wyobrażenie. — Jak ojciec każe. — Przepraszam cię, moje dziecko, przepraszam; w twoim wieku z ciekawości i trochę zabawy to zawsze wielka ofiara; ale jakże nie mam myśleć, że to są tylko pańskie sztuczki! Winni mi są dwakroć sto tysięcy, fortuna ich zakompromitowana, chcą mnie może złudzić, bym się nie bardzo o swoje dopominał. Wszystko mi mówi, że to z ich strony jakaś tylko rachuba. Wytrzymujmy... — Albo wiesz co, Franiu — dodał stary zwracając się ode drzwi — wynijdź chwilę do podwieczorku, zabaw niedługo, mów niewiele i wróć rychło do siebie. Frania w milczeniu przyjęła radę ojca, który ją uścisnął czule i odszedł spiesznie. Przypadła zaraz uwolniona z posterunku Brzozosia, jaśniejąca weselem i zdyszana od wielkiej radości. — Widziałam go, gadałam z nim — szybko mówić poczęła drepcząc po pokoiku — ubierajże się. Piękny, śliczny, grzeczny i pytał się o ciebie. Otóż to kawaler co się zowie, nie taki, jak te hasze szlachetki; koło niego pachnie, jak byś usiadła w kanuprowym krzaku. Jak wyjął chustkę od nosa, mało nie padłam, taki się rozszedł zapach; a buty jak zwierciadło... i śliczny chłopiec; ubierajże się i wychodź prędzej. — Ja wyjdę dopiero do podwieczorku — odpowiedziała Frania po cichu. — At już znowu coś nowego! No! widzę już tu był stary i swoje podszepnął. Kara Boża! Bardzo coś wyciągacie na cienko i smażycie. Ojciec niewiele na tym zna się, powinien by się kobiet poradzić. Ale niech sobie robi, co chce: ja od wszystkiego umywam ręce! Jednak — dodała po chwili — ubierałabyś się Franiu. — Będę miała dosyć czasu włosy przyczesać. — I nie włożysz nowej jedwabnej sukni? — Nie, Brzozosiu kochana; wszakżeś sama mówiła, że mi w tej dobrze. — Tobie, moje serce, we wszystkim dobrze. Ale zresztą róbcie, co chcecie, róbcie, co się wam podoba. Ja się do niczego nie mieszam, bo co poradzę, to się wam nie podoba... Jak sobie chcecie... I siadła na kuferku ciężko wzdychając. Tymczasem w pokoju stary rotmistrz bawił jak mógł dykteryjkami Sylwana, który nic już o swej klaczy nie mówiąc, spytał parę razy o pannę; za co odebrał tylko pokorne podziękowanie i kręcił się jak oparzony, nie widząc jej dotąd wchodzącej, jak się spodziewał. Niełatwo im obu przyszło z sobą przebyć dobrą go- dzinę do podwieczorku; wówczas dopiero przyszła Frania z wesołością sobie właściwą i prostotą ujmującą spełniać obowiązek gospodyni. Sylwan rzucił się do niej z wyraźnym nadskakiwaniem i grzecznością przesadną, na której widok szlachcic tylko wąsa pokręcał; Brzozowska uśmiechała się z radości. Nie przeszkadzał bynajmniej rotmistrz bliższemu poznajomieniu się młodych ludzi, ale miał ich na oku, a gdy podwieczorek sprzątniono, a Frania się wysunęła dość prędko, pozostawszy sam na sam z Sylwanem, poprawił białego codziennego paska, pomuskał czuprynę i namyśliwszy się wprzódy, tak rzecz ze staroświecka rozpoczął: — Wielki mi honor czynią odwiedziny jaśnie wielmożnego grafa — rzekł poważnie — ale to nieszczęście, że między niższym a wyższym, zwłaszcza w takich kondycjach, w jakich my jesteśmy, kondycjach wieku, humoru, wychowania, ludzie różnie sądzić mogą o łaskawych względach jaśnie wielmożnego grafa dla mnie. Sylwan tak się zmieszał na to dictum acerbum, że języka w gębie zapomniał, i dał szlachcicowi ciągnąć dalej. — Jaśnie wielmożny graf daruje staropolskiej otwartości, że się tak wyrażam bez ogródki: clara pacta claros faciunt amicos, czy jak tam. Daruj, jaśnie wielmożny grafie, ale mając jak ja jedynaczkę córkę, gdy kto młody w domu moim częściej gościć poczyna, muszę volens nolens penetrować jego intencje. Sylwan odzyskawszy przytomność począł się uśmiechać. — Może to być bardzo, że jaśnie wielmożny graf ani myślałeś na nią rzucić okiem — kończył stary — bo to dla niego przedmiot za niski, ale ludzie gadać by mogli. — A! zmiłuj się, panie rotmistrzu, cóż by mogli mówić? — Są złe języki, panie hrabio; daruj mi więc, że dla wylucydowania stosunku naszego spytać się czuję obowiązany, czy istotnie winienem honor posiadania go w tej chatce łaskawym względom na moję ubogą starość, czy też... Sylwan przyparty do ściany, chciał się zręcznie wywinąć i odparł: — Ale, panie rotmistrzu, może właśnie chciałbym bliżej poznać godną córkę pańską, a z bliższego dopiero poznania może wyniknąć myśl... — Panie hrabio — podchwycił nielitościwy szlachcic — ta myśl jak już wyniknie, może się razem nawinąć i pannie Franciszce; dziewczętom się łatwo głowy zawracają, a gdy z tej myśli nic być nigdy nie może... — Dlaczego? — spytał Sylwan nieśmiało. — Jużciż choć z antenatów dobry szlachcic, choć koligacjami uczciwymi, ba! i z krwią królewską się szczycim, nie tylko cum ducali familia niejednych w Polsce książąt... Sylwan uśmiechnął się nieznacznie. — Ale to wiem, że ubóstwo nasze, wychowanie, podupadnienie familii stawia nas daleko niżej państwa hrabiów. Nie pochlebiam sobie, by jego familia pozwolić kiedy mogła. Spojrzał w oczy Sylwanowi, który zagryzł usta. — Ja sądzę... — Ale pan hrabia nie mówiłeś o swoich u nas odwiedzinach szanownemu ojcu? — Wyznaję, że nie widziałem potrzeby. Mój, ojciec szczęście nas wszystkich ma na pierwszym celu. — Właśnież to bieda, że szczęście każdy sobie inaczej pojmuje — przerwał znowu Kurdesz — a ja, nimbym zaszczytną dla mnie frekwencją chaty mej winien był łasce jego dla córki mojej, rad bym wprzódy wiedział... Sylwan zniecierpliwiony do ostatka, czerwienił się, darł rękawiczki, nie wiedział, co odpowiedzieć, gniewał się, że znów został zwyciężony; nareszcie postanowiwszy ile możności zbywać starego milczeniem, wymówił tylko słów kilka niezrozumiałych, zakręcił się i pożegnał go. Wprawdzie tak to wszystko burzyło go i jątrzyło, że rad był szlachcica wyłajać potężnie i zerwać z nim na wieki wieków, ale interes ojca, piękne oczy Frani i nadzieja wybrnienia z tych zasadzek zbytniej ostrożności wstrzymywały go na brzegu. — Ha! — rzekł siadając do nejtyczanki — stary lis szczwany! niech go wszyscy diabli wezmą! kroku mi nie da zrobić, przecież go zjeść muszę. Odpowiedziałem mu na ostatku ni to, ni owo, niby dając do zrozumienia, że mój ojciec wie o wszystkim i na wszystko pozwolić może; powinien się uspokoić. Istotnie, w ganku już zebrał się Sylwan na tych kilka słów, które Kurdesz ważył potem i rozważał. — Mój ojciec jest wyrozumiałym, znam go; ludzie niesłusznie posądzają go o dumę. Gdybym miał myśl stanowczą uczynienia ważnego kroku w życiu, jestem pewny, że aniby chciał, aniby mógł mi być przeciwnym. Długo medytował pan Kurdesz nad tymi kilką słowy i znalazł je, strutynowawszy, wiatrem podszyte i niezaspokajające. — Stare wróble na plewę się nie łapią! — rzekł siadając w ganku. — To są blichtry tylko. Panicz nie z tego gatunku, coby to bardzo mógł się pokochać, z oczu mu patrzy, że szaławiła być musi, a serca nie ma za grosz. Nie myślę Frani ryzykować dla imaginowanego hrabstwa. Dosyć wyraźnie mi się wyspowiadał; zobaczym, co dalej będzie? Jakoż spokojnie w Wulce siedząc, ale pilnując domu nieodstępnie, by na wypadek przybycia gościa znajdo- wał się zawsze, rotmistrz w zadumie i milczeniu spędził tydzionek. W końcu tygodnia Sylwan przybył znowu: przyjęty grzecznie, Frania do niego wyszła i trochę swobodniej przebyli z sobą godzinę. Gdy we dwa dni Sylwan przyjechał jeszcze i intencje jego zbyt były wyraźne, by je sobie podwójnie tłumaczyć można, jednego poranku Kurdesz ogoliwszy głowę i brodę, ubrawszy się w nowe suknie, przypasawszy szablę, wydobywszy z kufra aksamitną od wielkiego dzwonu konfederatkę i buty czerwone kurdybanowe, kazał zaprząc cztery konie gniade do zielonej bryki na resorach. Że to był dzień powszedni, nigdzie imienin w sąsiedztwie, nigdzie zjazdu i odpustu (bo o tych nikt lepiej na palcach nad Brzozowską nie wiedział), wielkie było podziwienie, dziwne w domu domysły. Brzozosia nade wszystko się niepokoiła, chcąc dojść, dokąd rotmistrz wyjeżdża; ale nikt o tym nie wiedział. Kurdesz stał już ubrany w ganku, konie były zaprzężone, a żywa dusza nie domyślała się, po co i dokąd ma jechać. Córka nie śmiała go pytać, widząc, że nierad jej o tym mówić; tym mniej ludzie. Brzozosia zachodziła go różnie, ale na próżno. Śmiał się tylko sucho, choć bez ochoty do śmiechu, odpowiadając: — O! jaka ciekawa! ot! jadę do miasteczka do sądu. — W czerwonych butach, przy szabli! i bez faseczki bigosu! — Mara być u marszałka. — U marszałka pan bywa i w siwej kapocie. Zbijany z wykrętów rotmistrz uśmiechał się tylko i okrywszy się płóciennym kitlem od pyłu, wziąwszy na drogę kapelusz słomiany, ruszył od ganku, pocałowawszy Franię w głowę. — Kiedyż powrócisz, ojcze? — spytała go. — Zapewne dzisiaj, moje dziecko. Zostawiwszy wszystkich, a nade wszystko Brzozosię, w paroksyzmie rozdrażnionej ciekawości, odjechał stary, jak się łatwo każdy domyśli, do Denderowa. Przybycie jego, gdy o nim znać dano, zmieszało hrabiego; myślał, że chodzi o pieniądze, i wyszedł naprzeciw rotmistrza z serdecznością zwyczajną, unguibus et rostro, to jest rękoma i usty go witając, choć widocznie skłopotany. — A! szanownego! kochanego! drogiego naszego rotmistrza! — zawołał. — Sto lat, jakeśmy się nie widzieli; niełaskaw jesteś na nas! — Jaśnie wielmożny grafie! — rzekł, schylając się do kolan szlachcic — zwyczajnie, wieśniak, roli pilnuję, trudno czas tracić, a gospodarka, zazdrosna żona, trzyma za poły. — Pan byś już powinien cokolwiek spocząć, kochany rotmistrzu... — Póki siły służą siako tako, czemu nie pracować, jaśnie wielmożny panie? Uściskawszy Kurdesza, udając wielce wesołego, kazawszy co najrychlej podawać śniadanie, hrabia nie bez wewnętrznego niepokoju posadził go przy sobie na kanapie. Kurdesz przysiadł się tylko na rożku, a pomówiwszy trochę o pogodzie i o siejbie, wstał i pokłoniwszy się, tak począł ex abrupto: — Jaśnie wielmożny graf pozwoli z sobą pomówić trochę na osobności... Pobladł hrabia, uścisnął po wtóre i po trzecie szlachcica, i śmiejąc się, choć drżał i gniewał się, rzekł szybko: — Całym sercem! co każesz, rotmistrzu? — Delikatny interes mnie tu sprowadza — rzekł siary — proszę zawczasu o przebaczenie, że muszę może niezbyt przyjemną wyłuszczyć mu prośbę. — Ani chybi, o pieniądze! — bledniejąc mówił w duchu Dendera. — Nie tajna to zapewne jaśnie wielmożnemu panu — kończył Kurdesz — że mam jedynaczkę córkę, skarb mój, skarb jedyny, jaki mi po śmierci śp. małżonki mojej pozostał. Jest to pociecha i przyszła podpora starości mojej i lekko, co się jej tyczy, co ją obchodzić może, brać nie umiem. Jestem uczciwym człowiekiem i nic, nawet wysokich zaszczytów i szczęścia, nie pragnę nabywać podejściem. Od niejakiego czasu syn jaśnie wielmożnego pana począł do domku mojego uczęszczać tak, że wątpliwości nie ulega, iż rzucił okiem na dziecko moje. Z obowiązku ojca, równie dla jaśnie wielmożnego pana jak dla siebie, widzę koniecznym o tym mu oznajmić. Nie zdaje mi się, byś jaśnie wielmożny pan pozwolił na związek nierówny i nie pochlebiam sobie... Tu hrabia przerwał mu wybuchem czułości, bo nie wiedział, co począć, zażyty z mańki; a choć gniew uczuł okrutny, że mu przezorność szlachcica wszystkie pomieszała szyki, udał przejęcie i wdzięczność największą, a kręcił się jak w ukropie. Rad był, że dotąd o pieniądzach nie wspomniał, i bał się, by do tego z kolei nie przyszło. — Ale, kochany rotmistrzu! — zawołał — dziękuję ci, dziękuję serdecznie, boć syn mój istotnie za młody i bez obrazy twej, nie myślę, by chciał tak rychło świat sobie zawiązywać. — Właśnie i ja tak sądziłem i dlatego proszę, byś go jaśnie wielmożny pan perswazją ojcowską wstrzymał; może się zawiązać przyjaźń, może to być dla obojga powodem utrapienia, trzeba tego uniknąć. Moja rada — dodał szlachcic — byś jaśnie wielmożny pan wyprawił gdzie młodego, zapomniałby trochę. Nie potrafimy opisać, jak dalece uczuł hrabia, że ktoś prostą, otwartą poczciwością zwyciężył jego tak przebiegle obrachowane zasadzki; ale musiał nadrobić miną i udawać wdzięcznego. Szlachcic zresztą nic nie wspomniał o swoim kapitale: to także poczynało w inny sposób niepokoić Denderę; grzecznym był, nadskakującym, słodkim i kłamał o swych interesach, by je przy zdarzonej okoliczności w jak najświetniejszych barwach wystawić. Słowa jednak nie wyciągnął z rotmistrza, który w rzeczy pieniędzy uparcie milczał. Nareszcie zniecierpliwiony hrabia, choć z niemałym strachem, musiał ten drażliwy przedmiot zaczepić. — Pan wie, interesa, jakkolwiek dzięki Bogu jestem o nie spokojny, ale zawsze potrzebują wczesnego zregulowania; muszę wiedzieć wprzódy, jak się układać, co też pan rotmistrz myślisz ze swym kapitałem? — Jeszcze to daleko do terminu — rzekł enigmatycznie Kurdesz. — Tak, ale jakie są intencje pańskie? — Moim zamiarem jest kupić ziemię. — Więc pan zapotrzebuje swego kapitału? — chmurno spytał hrabia. — W terminie będę o niego prosił. — A bardzo dobrze! bardzo dobrze! — odparł Dendera dumnie i chłodno, ale nadzwyczaj dotknięty. — Cóż to, jeśli wolno spytać, powoduje do tego? — A cóż jaśnie wielmożny panie! człek się starzeje, kto wie, wiele życia zostało; rad bym dziecku jasny i spokojny fundusz zostawić. — Ani słowa, ale ziemia? — Ziemia to taki zawsze coś — rzekł rotmistrz — i przyznam się jaśnie wielmożnemu panu, że dla dziewczyny mojej lepiej, gdy się jej fundusik jasno pokaże. Może Bóg da wydać ją za mąż, to się wioska kupiona odda posagiem, a ja sobie dokawęczę na Wulce. Nie było co na to odpowiedzieć. — Pan nie boisz się kupna, kłopotów, zagospodarowania nowego i tak wysoko podniesionej ceny majątków? — Już to jak Bóg da; ale moje projekta są dawno obmyślane i niewzruszone. Hrabia, żeby nie miał pozoru popierania swej sprawy, musiał zamilknąć i odwieść rozmowę; a nie chcąc okazać, jak był udręczony podwójnym wyznaniem rotmistrza, udawał i humor wyśmienity, i pańską obojętność na te drobnostki. Szlachcic trzymał się jak zwykle z daleka, pokornie, z uszanowaniem, ciągle niezmiernie grzeczny, uniżony, na oko pełen wiary w to wszystko, co jaśnie wielmożny pan powiedzieć raczył, jednak na żadną wędkę jakoś ułowić się nie dawał. Dendera próbował różnych sposobów, ale wreszcie znudzony i zmęczony, gdy rotmistrz brał za konfederatkę, nie poprosił go już nawet na obiad i pożegnał zamyślony. — A zatem moja prośba zostanie w pamięci jaśnie wielmożnego pana? — rzekł na odjezdnym Kurdesz. — Co się tyczy Sylwana? — Tak jest, jaśnie wielmożny panie! Lepiej by go dokąd wyprawić, bo ja dla spokoju mojej Frani musiałbym, choć z żalem i konfuzją, uchodzić bodaj z własnego domu. Darujesz mi jaśnie wielmożny pan, ale każdemu spokój drogi. — Naturalnie, naturalnie, panie rotmistrzu! I tak się rozstali. Wszystkie śliczne projekta spełzły na niczym. Sylwan zawołany, natychmiast wszedł do ojca ze swymi chartami na smyczy, bo się wybierał na polowanie i z polowania zajechać miał do Wulki. Nic nie wiedział o przybyciu rotmistrza, ani się domyślał tych odwiedzin; ale po fizjognomii ojca postrzegł, że się dowie coś nieprzyjemnego. Hrabia nie widząc potrzeby udawania, jak z krzyża zdjęty, siedział z obwisłą głową i brwią namarszczoną, blady, ponury, gniewny. — Ślicznie się nam udaje! — rzekł do syna. — Cóż to, hrabio? — Wiesz, kto był u mnie przed chwilą? — Nie, nie wiem nawet, czy był kto? — Zgadnij! — O! to na próżno! Całkiem nie umiem zgadywać. — Więc po prostu ci powiem: stary Kurdesz. — Z czym? — spytał Sylwan ciekawie. — Z bardzo naturalną zresztą kwestią: czy ci pozwolę z jego córką się ożenić. — On! — pochwycił Sylwan — oszalał czy co! On śmiał! — Najprzytomniej w świecie, po prostu i niezmiernie grzecznie przestrzegł mnie, że u niego bywasz... — Cóżeś mu, hrabio, odpowiedział? — Ba! naturalnie, że bywać zakażę. — Tak! — rozśmiał się kwaśno Sylwan. — A jakże mogłem inaczej? Syn postał chwilę, pomyślał i odtrącając od siebie psa ze złością, zawołał: — Wariat stary! co u tej szlachty w głowie? Patrząjcie go, jaki troskliwy o swój honor, jak gdyby to miało honor! Jakiś tam szerepetka, pan Kurdesz! cha! cha!... — Muszę mu oddać sprawiedliwość — rzekł stary hrabia — że choć wcale niepozorny, a niezmiernie sprytny; w dodatku przywiózł i mnie przysmaczek, bo żąda kapitału. — O! to gorzej! — zaśmiał się szydersko Sylwan. — Co mi tam jego córka! — dodał, szydząc ciągle z wewnętrznym gniewem — gąska! głupia gąska! cielątko!... Wielkie mi szczęście — córka pana Kurdesza! wielka osobliwość! Powinien by się mieć za szczęśliwego!... Dendera spojrzał na syna. — Cóż dalej będzie? — spytał. — Co? na złość temu szerepetce widywać ją będę. — Rób sobie, co chcesz, ale teraz z góry ci powiadam, że to już będzie bez mojej woli i wiedzy; patrz, żebyś się w brzydką nie wplątał intrygę. Sylwan ruszył ramionami, rozśmiał się pogardliwie, świsnął na psy i wyszedł, trzaskając drzwiami. Kto wie, jak upokorzenie boli dumnych, niech porachuje, co cierpiał. TOM DRUGI I Oderwijmy się na chwilę od Denderów, a przenieśmy się z Wacławem na tenże świat komediantów, ale w inną jego stronę. Wyjechał nasz sierota z Denderowa, spodziewając się zastać w mieście opiekuna swego, hrabiego; jakoż zjechali się tutaj, ale hrabia tak był zajęty zagrożonym kluczem swoim, konfiskatą i wszystkimi jej dla siebie następstwy, że ledwie kilką słowami przywitawszy Wacława, obojętnie go odprawił. — Mówiłem już o tobie kilku znajomym, masz w ręku sposób do życia, masz niezaprzeczony talent, idź teraz i pracuj. Życzę ci jednak najszczęśliwszego pokierowania. Wacław wynurzył mu swoję wdzięczność gorąco, prawie ze łzami, ale wyrazy jego dziwne jakoś na hrabi zrobiły wrażenie; zdawały się go kąsać jak wymówki, poczerwieniał, pobladł, obłąkanym okiem powiódł dokoła i przerwał szybko: — Dość tego! proszę, dość! niech ci Pan Bóg szczęści. A oto — dodał — na początek grosza trochę. Żegnam cię, panie Wacławie, żegnam!... I tak kilka razy powtórzył dobitnie to żegnam, że młody człowiek mimo rozczulenia domyślił się wreszcie, iż chce się go pozbyć, i z nieoschłymi łzami, z niepokojem w duszy oddalił się. Ostatnie węzły, co go z kim- kolwiek jeszcze łączyły na świecie, pękały; pozostał teraz sam, najzupełniej sam; a myśl, że nie było istoty, co by się już nim zajmowała, która by go szukała okiem i przypomnieniem, co by go aniołom stróżom cichą polecała modlitwą, nowe łzy wycisnęła mu z oczu. Poszedł ulicą, nie wiedząc dokąd, i nieprzytomny zbliżył się tak do brzegów pięknej rzeki, która pod Żytkowem płynie. Tu usiadł znużony, gotując się do nowego życia, chcąc plan jego nakreślić, a nie umiejąc się zebrać jeszcze na krew zimną i dłuższy ciąg myśli. Siedział tak nieruchomie, patrząc na wodę płynącą, na otaczające ją urwiska skaliste, dumając urywanymi marzeniami, nie śmiejąc spojrzeć na jutro, nie wiedząc, co zrobić z sobą, i późnym dopiero wieczorem powrócił do skromnego mieszkania, które sobie był najął na oddalonej i ciche] uliczce. Trochę zapasu wystarczało mu ledwie na najęcie fortepianu, tuzinkowego klepadła, i wyżycie ubogie do czasu, w którym o swych siłach stanąć się spodziewał. Zdawało mu się, że skromne mając żądania, że niewiele rojąc, pragnąc tylko doskonalić się i skromnie utrzymać życie, łatwo zaspokojony zostanie. Trzeba się jednak było dać poznać i w tym największą przewidywał trudność. W każdym mieście są jacy tacy dyletanci, do nich trafiając, zdawało mu się, że pójdzie dalej przez nich popchnięty; ale miejscy główni muzyki amatorowie tyle mają do czynienia! Iluż to przyjaciół i znajomych córki i synowie klapią im na fortepianie! Ilu wędrownych Żydków narzuca im po sto biletów koncertowych do rozdania! Ilu wielkich artystów raczy żyć kosztem ich kieszeni i czasu w przejeździe przez miasto! Dyletant znany i uznany za dyletanta w ustawicznym jest utrapieniu, nie wiem, jak mu muzyka w ostatku nie obmierznie. Znałem kogoś, co lubił pierogi z serem i tak go wszędzie nimi traktowano, że w końcu w usta ich już wziąć nie mógł; toż samo w ostatku być musi z lubownikami muzyki, których pod pozorem ich pasji karmią najdziwniejszą strawą, a czasem, Boże odpuść! nawet gamami siedmioletnich bębnów! Listy rekomendacyjne hrabiego do dwóch takich panów, które Wacław odniósł, na niewiele mu się przydały. Pierwszy zajęty niezmiernie promowaniem własnego syna, który jakoby wielki talent okazywał na fortepianie (bo któż dziś nie gra na nim z talentem?), nie miał czasu dla Wacława i obawiał się go jako współzawodnika: posłyszał granie i zamknął mu drzwi swoje, osądziwszy w duchu, że syn jego zniknie przy tym przybyszu. U drugiego z dyletantów wszyscy w domu byli chorzy, nie godziło mu się w złą godzinę naprzykrzać. Zresztą żywej duszy znajomej nie miał Wacław i z bojaźnią poglądać poczynał na wypróżniający się zapasik. Pozostawała mu pociecha w muzyce, a czas upływał szybko na przechadzkach, graniu, kompozycji i rozważaniu dzieł mistrzów, które całymi godzinami mógł przepatrywać w magazynie pana Gr. Ale trzeba było coś począć wreszcie, chodziło o to jak? Wacław całkiem nie wiedział. Proszony, by zagrał, kilka razy dał się namówić do spróbowania wiedeńskich piano Gr., którego miał szczęście oczarować. Kilka osób wchodzących i wychodzących z magazynu było przytomnych, zatrzymali się i słuchali. Pan Gr., znawca i sam muzyk, spytał go nareszcie: — Czemu pan nie dasz koncertu? Wacław uśmiechnął się i zmilczał. Nietrudno było domyślić się przyczyny. Jednego wieczora, gdy sam na sam byli z właścicielem magazynu, młody muzyk szczerze mu odkrył położenie swoje. — Rad bym się dać poznać, znalazłbym może jakie lekcje w mieście, ale pan wiesz, że koncert drogo kosztuje, a nie wiadomo, co przyniesie. Najęcie sali, zapłacenie orkiestry, światło, afisze, usługa, wszystko to znacznych wyciąga nakładów, a kto wie, czy się nawet powrócą? — Nadto pan masz złe wyobrażenie o naszym miasteczku — rzekł pan Gr. — spróbuj, ja ręczę, że się uda; za drugi, trzeci, czwarty nie założyłbym się, ale za pierwszy ofiaruję koszta ponieść, wrócisz mi je pan potem. Pozwól tylko przestrzec się, że nie potrzeba pisać w afiszu skąd przybywasz, lepiej niech się domyślają, że z daleka; reguła ogólna: im z dalszego świata kto przyjeżdża do nas, tym lepiej przyjęty; po wtóre, cenę biletu położyć potrzeba wysoką, nadzwyczajną. Ja bilety w magazynie moim rozprzedawać obowiązuję się. — Ależ wysoka cena ich odstręczy! — Bynajmniej! Jest to stary, fałszywy bardzo przesąd. Pierwszy, co dotknął tego przestarzałego a fałszywego wyobrażenia i dał nam wszystkim piękny przykład, był berdyczowski S....1. Doszedł on, że towar im droższy, tym pochopniejszy, więcej sprawia pokusy i przyjemności kupującym: raz, że w istocie dobry, po wtóre, że się ceną jego miłość własna chwalić może; ja idę w jego ślady i nieźle mi z tym wcale. Tak we wszystkim, za co się drogo płaci, w tym się szuka czegoś odpowiadającego cenie. Bądź co bądź zresztą, spuść się pan na moje doświadczenie. Wacław zamilkł. — Ale co straszniejsza — rzekł — to wybór sztuk koncertowych; bo, proszę pana, jak dogodzić tak licznym wymaganiom różnego rodzaju słuchaczy? — O! na to jest pewna formuła — odparł, uśmiechając się pan Gr. — Reguła niemylna prawie i uświęcona zwyczajem: 1. Uwertura, rozumie się. 2. Coś bardzo trudnego, bo trudne podoba się nieznawcom, co za znaw- ców uchodzić pragną. 3. Coś śpiewnego dla tych, co muzykę tylko jako melodię pojmują. 4. Coś krajowego dla tych, co krajowe wyżej wszystkiego cenią, na przykład mazurek Chopina, krakowiak Kątskiego, ruskie melodie Każyńskiego, aby wszystkim było zadość. 5. Coś smętnego dla kobiet histerycznych, bo ich protekcja daleko pana zaprowadzić może... Zresztą... — Ależ, drogi panie — przerwał Wacław — chociaż nieuk nie jestem i wiele czasu straciłem na wyłamanie palców, na nabycie szybkości, na usamowolnienie ręki, odrazę mam do tej bieganiny i siekaniny starej szkoły Herzów i Czernych lub stukaniny mądrej Liszta, który chce z dziesięciu dwadzieścia zrobić palców. — To nieuchronne przecie, a drugie może improwizacja (choćby przygotowana); ale mówmy, co wybierzemy. — Już jeśli trudnego potrzeba, naturalnie Liszta, jest to przynajmniej muzyka. — Bardzo dobrze! Liszt jest uosobieniem najwyższych trudności; ale co pan możesz zagrać z niego, bo Erlkönig oklepany, a Ständchen panny nawet się nie uczą. — Bodaj symfonię Berlioza przez niego przepisaną. — O! to za mądre dla nas, a zwłaszcza za długie; tak coś krótszego, a con brio, na przykład marsz węgierski, jeśli go pan grasz. — Gram i nieźle. — Więc po uwerturze, którą wybierzem, wypróbowawszy wprzód, w jakiej nasza orkiestra najmniej robi omyłek, marsz węgierski Liszta; dalej... — Wedle teorii pańskiej potrzeba by coś śpiewnego. — Niechybnie! Ale tyle jest rodzajów śpiewu! Zobaczymy, do kogo pan masz słabość. — O! naturalnie do Chopina. — Ciężko go tu pojmują i panny piętnastoletnie, które go zrozumieć nie mogły, zrobiły mu reputacją ekscentryczną. — To zależy od wykonania; zobaczysz pan, że z nim pogodzę. — A dalej, panie kochany, coś krajowego. — Mazur Chopina lub jego krakowiak i Thalberga fantazja z tematów narodowych ruskich. — Zgoda, zgoda! prześlicznie. Nareszcie dla tych pań, o których mówiłem, trzeba koniecznie coś... Schuberta. — Zgoda i na Schuberta, choć wolałbym jednę z sonat jego niż śpiewek: ale kto wysłucha sonaty? — Otóż i program gotów. Winszuję panu, że tylu i tak różnych pisarzy grać możesz; po większej części artyści nasi grają szczególnie jednego, przywiązując się do niego lub co gorzej, grają swoje. Ale, nie maszże pan co swojego? — Swojego! Grać bym się nie odważył. — A! przecież to teraz prawie konieczna przy każdym koncercie; niepodobna żebyś pan choć jakiej fantazyjki nie miał na sumieniu. — Gorzej, panie! gorzej! sonatę! — A do licha! tak stara denominacja! Uchowaj Boże! zgubiłbyś się pan sonatą z nieukami i ze znawcami: pierwsi by na nią krzyczeli, że odwieczna; drudzy mogliby za wiele od niej wymagać. — Chopin sonatę odświeżył. — Nazwij pan jednak fantazją, to zupełnie jedno; mamy przykład Beethovena. Długo tak jeszcze rozmawiali, a pan Gr. ze szczególnym zajęciem wziął na siebie dopomóc biednemu przybylcowi, który z bijącym sercem oczekiwał koncertu. Jak tylko ogłoszenia i afisze przylepione zostały, a cena po dukacie od miejsca rozeszła się z ust do ust, poczęto wy- pytywać pana Gr., a ten Wacławowi mistrzów nie żałował. Opowiadał wszędzie, że uczył się u Liszta, u Thalberga, u Chopina i Bóg wie tam u kogo; zaręczał, że gra jak sam Liszt, że to prawdziwe cudo i że nigdy nic podobnego w Żytkowie nie słyszano. Koncert dzięki zabiegłości i staraniom pana Gr. był dość liczny i dochód z niego na czas jakiś uspokoił Wacława; gra jego jednak nie tyle się podobała, ile protektor zdawał się spodziewać. W każdej sztuce wiele tłumowi imponuje szarlataneria: tej całkiem brakło skromnemu Wacławowi i to mu najwięcej szkodziło. Ludzie tylko tym po większej części wierzą, którzy głęboką w siebie okazują wiarę. Wacław jej nie miał. Po wtóre: każdy z tych, co choćby najgorzej grali na fortepianie, miał sobie za obowiązek okazać swe znawstwo krytyką i coś w koncertancie znalazł do zganienia. Takich kilku wpłynęło na resztę, radą powtarzać techniczne ich wyrażenia, przedając je za swoje. O! z czego się to składa sąd i opinia powszechna! miły Boże! miły Boże! Pomimo więc najlepiej obmyślanego planu koncertu, chociaż chwalono bardzo grę piękną Wacława, nie potrafił zrobić furory jak pierwszy lepszy Niemczyk lub Francuzina, co by przyjechał z długimi bardzo włosami i ogromną o sobie opinią. Kilka pań dyletantek, których córki pragnęły nabyć metody, życząc sobie prócz tego w domach swych oprócz herbaty, kart i wina dać jeszcze gościom muzykę nową, zapoznały się z Wacławem. Poczęto go zapraszać bardzo uprzejmie, z tą grzecznością upokarzającą, którą panowie wyrabiają w sobie umyślnie dla artystów i chowają dla nich tylko; ale nikt, lub tak jak nikt, nie zaproponował mu dawania lekcyj. Proszone wieczory i ranki muzykalne do reszty wycieńczyły muzyka, bo ciągnęły ze sobą choć małe, ale dla niego powtarzaniem codziennym znaczące wydatki. Któż nie wie, że niejeden podobny Wacławowi młody człowiek nieraz nad parą świeżych rękawiczek, zabłoceniem butów lub zapłatą dorożki westchnąć musi. Jeden pan Gr. pocieszał go i nadziei dodawał, ale kilka miesięcy pobytu w Żytkowie dowiodły Wacławowi, że tu wyżyć nie potrafi. Miał tylko dwie tanie i źle opłacane lekcje; mnóstwo zaproszeń przyjacielskich, za które odegrywać musiał jak za pańszczyznę, a do tego tuzin zazdrosnych, nieznanych nieprzyjaciół. Muzycy chleboroby żytkowscy, co żyli z dwuzłotowych i półrublowych swych godzin, posłyszawszy jego grę, poczuli wszyscy, że prędzej czy później przepaść im przyjdzie, jeśli sobie nie poradzą. Poczęli więc na różne sposoby szkodzić Wacławowi w opinii jako człowiekowi i artyście. Jeden z nich, gruby, tłusty a wesoły, dobra dusza powszechnie zwany, pan Falankiewicz, dowodził głośno, że Wacław był niechybnie szpiegiem; drugi utrzymywał, że grał bez taktu; trzeci, że był samouk i brakło mu metody klasycznej (ten uczył się u organisty w Berdyczowie). Nosili się z tymi zdaniami po mieście i jak każda u nas plotka, choć w setnej części przyjąć się musi, przyjęły się pracowite ich potwarze tu i owdzie. Przybiwszy w ten sposób, niepokoili się jeszcze, widząc go w Żytkowie, bo dla każdego z nich był to naprzód żywy wyrzut sumienia, a w dodatku strach nieustanny, żeby się na nim nie poznano, żeby kto jako nowego sprobować nie chciał. Falankiewicz, który przy wielkiej masie ciała miał także dobrą dozę sprytu, postanowił zająć się wykurzeniem go (jak mówił), zapoznać z nim, zaprzyjaźnić i dopomóc do wyjazdu, wszelkimi sposoby mu go ułatwiając. Z początku rad był tej znajomości Wacław, ale jakże się na niej zawiódł! Myślał, że w towarzyszu znajdzie pokarm dla duszy i serca, rozmowę o sztuce, pomoc w kształceniu się, a trafił na człowieka, który umiejąc ledwie tyle, żeby uczyć, cierpieć nie mógł swego chleba, żyjąc cały próżnowaniem, kartami i plotką. Pierwszymi słowy Falankiewicza było narzekanie na los, zwykłe artystom. — Co to, panie, życie nasze: at! nędza! bieda! Gdzie to się na nas poznają, gdzie to nas, jak należy, zapłacą; ale człek skazany na te galery biedę klepie i drwi z ludzi. — Pan, zdaje mi się, skarżyć się jeszcze nie możesz. — Ja! ja! Czyż gdyby człowiek nie był żonaty — odparł Falankiewicz — nie chwaląc się, nie wybrałby się na większy świat, nie znalazłby i sławy, i grosza jak drudzy? Ale tu, nie chwaląc się, żona, dzieci, przywyknienie, zresztą, nie chwaląc się, ociężałem. Niech diabli wezmą, osiadłem w tej dziurze, a to taki dziura! Na pierwsze zaraz wejrzenie — mówił dalej uśmiechając się — powziąłem dla pana przyjaźń i nie chwaląc się, litość mnie nad nim wzięła. Trzebaż panu było wpaść w taką, nie chwaląc się, otchłań! Szkaradna, głupia i przepaskudna mieścina; na jego miejscu, z jego młodością i talentem wiedziałbym, nie chwaląc się, co zrobić! Oj! nigdy bym tu nie mieszkał! Wacław ruszył ramionami. — Ale gdzież lepiej artyście? — spytał. — Gdzie? Nie chwaląc się, wszędzie — odparł Falankiewicz — byle nie tu: tu, panie, piekło! Ludzie albo głupi, albo źli, albo skąpi... — Godziż się sądzić ich tak ostro, bez wyjątku? — A! to jeszcze, nie chwaląc się, lekko — dodał. — Pan ich jeszcze nie znasz, ja, nie chwaląc się, wiele tu straciłem, a cóż zyskałem? Goły jestem, nie chwaląc się, jak i byłem, jak bizun; i żebyż wdzięczność, żeby trochę uczucia, żeby kto choć na imieniny wyszył mi poduszkę! gdzie tam! Wacławowi wszystkie te czcze perory nie trafiały do serca, czuł w nich, jeśli nie zdradę, bo tej domyślać się nie mógł, to przynajmniej głupotę i deklamacją oklepaną; Falankiewicz tymczasem mówił a mówił i powtarzał nieustannie swe skargi i żale, mnożąc czernidła, którymi by mógł Wacławowi pobyt w Żytkowie obmierzić. Wacław siedział i słuchał zimno. Postrzegł po niejakim czasie pan metr, że niewiele wskórał, i uplotłszy projekcik, czekał, żeby mu się zdarzyła zręczność przyprowadzić go do skutku. Trafiło się właśnie wkrótce, że przybyła z prowincji do Żytkowa pani jakaś, szukająca dla dzieci nauczyciela muzyki. Falankiewicz dowiedziawszy się o tym, wpadł zaraz do Wacława z miną tryumfującą dobroczyńcy, zacierając ręce i czuba, i zawołał: — Zawsze miałem prawdziwą przyjaźń dla pana Wacława... — Prawdziwie, rad bym na nią zasłużyć, chciałbym ją zawdzięczyć. — Przyjaźń moja, nie chwaląc się, jest bezinteresowna — rzekł Falankiewicz zasiadając — każ mi dać fajki i czym się ochłodzić, choćby kieliszek wódki... Po chwili spoczynku protektorskim ciągle tonem przybyły ciągnął dalej: — Wie pan, nie chwaląc się, trafia się okoliczność jedyna dla pana. — Cóż to być może takiego? — Przybiegłem, nie chwaląc się, umyślnie z tą wiadomością, by go uprzedzić; jest wielu, co by mogli pochwycić przed panem; warto się pospieszyć. Możesz pan mieć wyborne miejsce na wsi... — Miejsce na wsi — ja najmniej sobie tego życzę. — Jak to! Wszak nie ma, panie, szczęścia jak na wsi! Uściskaj mnie pan, nie chwaląc się — podchwycił Falankiewicz — to jest okoliczność jedyna, nie ma jak wieś! Co pan masz robić w mieście? — Powoli znalazłbym może. — Nic byś pan nie znalazł, nie, nie chwaląc się; lepiej jest usunąć się na ustronie i swobodnie kształcić w zaciszy. Będziesz pan miał tylko kilka godzin zajętych, resztę czasu swobodną zupełnie, pensyjkę na pierwszy raz niezłą, utrzymanie porządne; czegóż więcej życzyć można? — Ale gdzież? jak? — Gdzie? zaraz powiem; jak? to się mnie spytaj. Ja mam moje stosunki i sposoby i po przyjacielsku podam ci rękę. Wacław przejęty wdzięcznością, dziękował serdecznie, choć istotnie wracać na wieś nie bardzo sobie życzył. — Państwo Dębiccy — rzekł Falankiewicz — bardzo godni ludzie, mają dwóch synków i chcą, żeby się przykładali do muzyki. — Dębiccy! — zawołał Wacław, którego nazwisko znane w okolicy Denderowa uderzyło — pani Dębicka! — Tak jest, pani podsędkowa Dębicka z Kudrostawu! — To w okolicy miasteczka... — Tak jest. Znasz pan ją? — Trochę znam... ale... — Masz pan co przeciwko temu miejscu? Wacław się zarumienił. Strona ulubiona, pamiętna: kolebka jego młodości nęciła go ku sobie, ale zarazem przypominał, czym był ten dom państwa Dębickich i przykro ścisnęło mu się serce. Państwo podsędkowie oboje odegrywali komedią dobrego tonu; dom ich doskonale śmieszny i odstręczajacy dla Wacława ostatnim był, do którego by się dostać, nawet nie mając kawałka chleba, pragnął. Dębicki niegdyś ekonomował, co najmniejsza; ale to był grubianin, bez wychowania, chciwy, spanoszony kradzieżą; a że się już zmógł na dwie wioski, udawał podpanka, nabrał potężnego tonu i za pan brat chodził bodaj z książęty. Żona jego (dobrze dobrana para) krzykliwa baba, jak on skąpa, jak on kłótliwa, opryskliwa, sekutnica, poczynała także chorować na tony pańskie i dlatego chłopców swych przede wszystkim uczyć chcieli francuszczyzny i fortepianu, angielskiego języka i czego tylko nie umieli sami. W sąsiedztwie powszechnie wyśmiewano się z Dębickich i brano ich na zęby, bo stroje ich, zaprzęgi, dom, meble, liberia, krygi, miny, pretensje, mowa były istotnie godną śmiechu karykaturą. Jejmość ongi garderobiana w książęcym domu od lat dziecinnych, trochę liznąwszy francuszczyzny, paplała nią w najokropniejszy sposób i prawiła zupełnie serio największe niedorzeczności; sam pan śmiało wspominał ojca swego starostę, dziada podkomorzego, choć wszyscy wiedzieli, że jeden był podstarościm, a drugi marszałkiem dworu. Taki to dom otwierał się Wacławowi; ale gdy w każdym innym razie byłby propozycją odrzucił, teraz znużony jakąś tęsknotą, wyczerpnąwszy środki utrzymania, jakkolwiek czuł wielki wstręt do Kudrostawu i zawahał się, gdy mu o nim wspomniał Falankiewicz, wziął jednak rzecz do namyślenia. Nazajutrz jeszcze niepewien, czy miejsce to przyjmie, naglony, postanowił pójść z Falankiewiczem do pani Dębickiej. Stała ona w zajezdnym domu na Cudnowskiej ulicy, dosyć pokaźnie, i wypakowywała swe stroiki, sądząc, że jej w Żytkowie będą potrzebne, gdy wszedł znajomy jej Falankiewicz z Wacławem. Pani podsędkowa mogła mieć lat około czterdziestu, ale zachowywała się świeżo i zdrowo, a rumiane wydęte policzki świadczyły, że miała się dobrze i że jej na niczym nie zbywało. Na pierwszy rzut oka poznała wychowańca hrabiów z Denderowa i pochlebiło jej to niezmiernie, że ten, który dawał lekcje hrabiance, może uczyć synów. Wacław postanowił żądać wiele, żeby miał powód powiedzieć sobie: — Cóżem winien, próbo- wałem, nie udało mi się; rozum bowiem nie pozwalał odrzucać, a serce wstręt czuło nieprzezwyciężony. — A! wszak to pan Wacław! a bon soir, monsieur Wacław! a to pan! Bardzom rada znaleźć znajomego w tym kraju! — I ja, pani dobrodziejko. — Jaki to pan Falankiewicz szczęśliwy, że na pana trafił. — W istocie — odparł otyły metr, z ukosa mierząc oczyma oboje — nie chwaląc się, bardzom szczęśliwy, bo widzę, że państwo się łatwo ułożą i będą z siebie kontenci. Po tych grzecznościach przyszło do rzeczy, a Wacław pospieszył zażądać wiele, by od siebie odstręczyć, ale Falankiewicz z góry go zakrzyczał: — Nie słuchaj, pani podsędkowo dobrodziejko! musi on od tego odstąpić... I jak zaczęli go męczyć we dwoje, artysta, który brzydził się tym targiem i przedawaniem siebie, znużony, nieco ustąpić musiał. Tak niespodzianie przyszło do zgody z radością wszystkich, ze smutkiem jego. Chwycił się za głowę wyszedłszy z tego domu, pomyślawszy, że się zaprzedał, a Falankiewicz powiódł go odurzonego danym słowem do winiarni i kazał się poić na rachunek należnego pośrednikowi mohoryczu; pożyczył w ostatku kilka rubli u Wacława i tak go, uśmiechając się, odszedł. Nazajutrz rano zaraz pani podsędkowa Dębicka ze zdobyczą swoją zaczęła się w podróż wybierać, kończąc szybko sprawunki zapasów do domu, które jako tańsze w Żytkowie skupowała. Wacław, widząc nieuchronny wyjazd, smutnie przygotowywał się do drogi, bez żalu opuszczając miasto, którego nie polubił, do którego przywiązać się nie miał czasu, z którym go nic nie łączyło. Może też myśl ta- jemna, z której sobie nie zdawał sprawy, myśl zbliżenia się do Denderowa, słodziła mu przykrą perspektywę pobytu w Kudrostawie. Około południa nałajawszy Żydów, nakłóciwszy się z kupcami, nakrzyczawszy na pijanych ludzi, pani podsędkowa siadła do kocza ze służącą, wskazując Wacławowi miejsce na przodzie, i w milczeniu rozpoczęła się podróż, która artystę zawracała nazad ku rodzinnemu kątkowi świata, opuszczonemu niedawno i pożegnanemu na długo, a jakimś losem zbliżającego się znów ku niemu. II Spójrzmy, co się tam działo. Hrabia i rotmistrz oba widzieli się w konieczności okazania odwagi, oba niewiele jej mieli i najmniejszej nie czuli ochoty narażania życia i dostarczenia sądziedztwu wątku do plotek złośliwych. Rotmistrz wprawdzie tchórzem nie był, ale od niejakiego czasu wywietrzała mu dawna zuchwałość, zasmakowało życie swobodne, wygodne, spokojne; zaczynał nabywać brzucha, a tracić junakerią gwardyjską. Dobrze rozmyśliwszy się, hrabia sam pojechał do pana Powały i z miną poważną człowieka, który głęboki kryje smutek w sobie, usiłując go zwyciężyć, wszedł niespodzianie do zadumanego wojaka. Rotmistrz zmieszał się na ten widok i przyjął go nie bez wzruszenia i wstydu: czuł się winnym wobec niego. — Rotmistrzu! — odezwał się hrabia, gdy zostali sami — nie róbmy zgorszenia na pociechę kochanym bliźnim i utopmy interes ten w niepamięci. Wiem, że żona moja chwilową tylko i niewiele winną zalotność ma sobie do wyrzucenia, że ty może usłuchałeś mimowolnie pierwszego popędu, nad którego skutkami zastanowić się nie chciałeś, i szczęściem całe to zdarzenie pokrywa dla wszystkich tajemnica; zostawmy, jak jest, całą sprawę i dajmy sobie pokój. Kładnę tylko jeden warunek — dodał hrabia. Rotmistrz, który się takiego rozwiązania nie spodziewał wcale, cierpliwie słuchał ciągle zmieszany. — Oto nie będziesz pan nadal wcale myślał o żonie mojej, nie będziesz robił słodkich oczek; zachód byłby daremny, przestrzegam. Rotmistrz ruszył ramionami. — Panie hrabio! — rzekł — jeśli mnie masz choć po części za wytłumaczonego, boś i sam był młody... Dendera zmarszczył się, bo miał jeszcze do młodości pretensją, a rotmistrz postrzegłszy bąka, poprawił się: — Boś i sam miał chwile uniesień... naturalnie, że byłbym najpodlejszym z ludzi, gdybym pomyślał o zamąceniu mu spokoju... — Wierzę! wierzę! — szybko zawołał hrabia — ale tu przede wszystkim chodzi o to, żeby świat o niczym nie wiedział, niczego się nie domyślał. Jeśli pan nagle zerwiesz stosunki z nami, jeśli, jak mam szczerą intencją, natychmiast panu wypłacę jego sumę, ludzie muszą się czegoś domyślać; będę posądzany: a i to dla mnie, dla imienia Denderów, już wiele. Na wspomnienie sumy rotmistrz nieznacznie zagryzł usta, ale musiał zamilczeć. — Trzeba więc — mówił hrabia — żebyś pan u nas bywał jak przedtem, zachował dla nas przynajmniej pozór, jeśli nie uczucie przyjaźni; a nie widzę zresztą potrzeby, byśmy sobie w łby strzelać mieli... Hrabia, który tak wspaniałomyślnie udzielił przebaczenia, znalazł łatwym do pojednania rotmistrza, któremu chociaż konkluzja co do kapitału nie podobała się, ale to bywanie w Denderowie miłym było obowiązkiem. Kazał przynieść szampana, bo jako eks-rotmistrz wszystko przywykł zaczynać i kończyć szyjką srebrzystą, i przy kieliszkach stanęła zgoda najśmieszniejsza w świecie, a rozmowa z drogi stromej i śliskiej zeszła na bity gościniec oklepanych pytań i odpowiedzi. Oba jednak, gość i gospodarz, czuli się jakoś nieswoi, biedni, skłopotani; i byliby tak długo nie wytrwali, gdyby sąsiad pan Cielęcewicz nie wpadł z wizytą. Radzi mu byli jak nigdy. Pan Cielęcewicz, niegdyś deputat jakiś, nie wiadomo kiedy i do czego, był mężczyzną lat około pięćdziesięciu, suchy, chudy, brzydki, z olbrzymim bladym nosem, ostrymi małymi oczkami, wąsami i brodą zawiesistą; chodził najczęściej w jakiegoś rodzaju fantastycznej siermiężce, w czapeczce kwadratowej i z pałką w ręku. Posiadacz czterech chłopów w sąsiedztwie, odłużony, w kłopotach, rzadki w domu, częsty u ludzi, pokrywał swego życia pasożytne formy pozorem jakiejś filozoficznej propagandy. Cielęcewicz był krótki czas w Paryżu, a dłużej w Niemczech; wielu się rzeczy nie douczył, bardzo wielu całkiem nie zrozumiał, resztę przez pół przyswoił, a koniec końcem miał sobie za obowiązek to, czego nie umiał i nie zrozumiał — propagować w kraju. Był to stronnik najostateczniejszych opinii, słowem, jak sam z niejaką dumą się spowiadał, komunista, falansterianin, saint-simonista, razem humanitariusz, mormończyk i co chcecie. Długi włos jego, twarz zarosła, kapelusz spiczasty z wielkimi skrzydłami, ubranie i mowa zwiastowały zaraz coś wielce oryginalnego. Hrabia, który go często synowi jako egzageracją doktryn przez niego wyznawanych wskazywał, nie mając go wcale za niebezpiecznego, śmiał się z innymi z tej karykatury socjalistów. Cielęcewicz miał to do siebie, że gdziekolwiek był, z kimkolwiek się znajdował, o czymkolwiek mówiono, nie zważając na nic, brał się co instante do propagandy i zachwycając swym pieniem, które go naprzód samego upajało, im dłużej mówił, w tym większy wpadał zapał; a jeśli mu się kto sprzeciwił, do wściekłości prawie doprowadzonym bywał i w oczy skakał kontradyktorom. Podchmieleni nieco a zakłopotani panowie nasi powitali go nadzwyczaj serdecznie. Rotmistrz postawił kielich i zmusił do zrównania się, o co zresztą Cielęcewicza prosić bardzo nie było potrzeba. Tak na razie go spoiwszy, wpuścił na drogę wymownego propagowania socjalizmu i usiadł spokojny. Hrabia wziął na siebie kontradykcją, bez której Cielęcewicz mógłby się był opuścić i śpiewać tylko pod nosem mniej zajmującą pieśń zwycięstwa. — A zatem zdrowie panów! obywateli! chcę mówić — zawołał Cielęcewicz — i wiwat ten wiek złoty, w którym wszyscy ludzie po chrześcijańsku kochać się będą! — No! a kiedyż to się mamy tego spodziewać? — spytał hrabia. — Przyjdą te czasy, kiedy ludzie podług mojej teorii będą szczęśliwi. — I takie czasy będą aurorą złotego wieku? — Jak byś tam pan był — rzekł Cielęcewicz — tak mówi niemylna teoria moja, teoria, a raczej formuła ludzkości. — Tymczasem — spytał hrabia śmiejąc się — jak tam urodzaj i zbiór w Hołodudach? — A! panie! co to za lud barbarzyński! — odparł spijając szampana Cielęcewicz. — Wszak nie mogę dostać robotnika... — Bracia to! — podchwycił hrabia. — Bez wątpienia, ale potrzebują wprzód wycywilizowania i oświaty — przerwał rezoner — bo to dziś niemal bydło; ani sposobu ich nająć! Każdy z nich woli próżnować, niż pracą grosz jaki szlachetnie zarobić. Zatem więc z bólem serca i upokorzeniem ludzkości musiałem wczoraj pięciu moim współpracownikom dać w stronę odwrotną i posłać po policją, żeby zrobiła mi porządek. Nie słuchają! Hrabia śmiał się na całe gardło. — Zgadzaż się to — spytał — z pańską teorią? — Zgadza i nie zgadza, ale to stan społeczny temu. wszystkiemu winien. Bydlęta, powiadam, a w dodatku złodzieje! — Zlituj się pan! przecież wszystko ma być wspólne? — Tak! ale to nie teraz! — odparł zwycięsko Cielęcewicz. — Przyjdzie czas ten błogi, przyjdzie, zobaczycie państwo lub nie zobaczycie, co to jest falanster i życie falansteryczne lub ikaryjskie (dwie formuły niewiele od siebie oddalone): raj ziemski! istny raj ziemski! Praca taka tylko, jaka się komu podoba, od niechcenia, dla zabawki, rozkosz, jaką sobie kto wybierze, hulanki od rana do wieczora i panowanie uczciwości, cnoty... — Jak to? — zapytał hrabia — wszyscy będą cnotliwi? — A tak, muszą! — poruszając się mówił Cielęcewicz — muszą! Weźmiemy człowieka od pieluszek i jak zaczniemy go gnieść, miesić, macerować, w formę daną i uznaną za najlepszą pakować, zmusim wszystkich rość, myśleć, żyć jednakowo, jednakowo trawić i instynktowo spełniać cnoty. Zresztą, cnota nasza nie będzie trudna, bo, pytam się, jak tam zgrzeszyć, gdzie można wszystko robić, co się komu podoba? — Wszystko? — spytał rotmistrz. — Jak to? na przykład i w łeb komu strzelić? — Tego nie jestem pewny — odparł Cielęcewicz szampanem owładniony. — Ale dlaczegoż by ludzie mieli wówczas chcieć sobie w łby strzelać? — Ba! — rzekł hrabia, z ukosa rzucając okiem na rotmistrza — gdyby na przykład dwóch kochało się w jednej kobiecie? — No! to oba ją mieć mogą! — odparł zwycięsko Cielęcewicz. — Ale wyznaj, że mieć obu, to tak, jakby jej żaden nie miał... to ohydne... — Otóż to dzikie i fałszywe wyobrażenie dzisiejsze! — zakrzyknął doktor socjalizmu. — Widać, żeś waćpan nieżonaty — śmiejąc się przerwał hrabia, ale bez jakiejś złości wewnętrznej. Rotmistrz spuścił oczy, ssał cybuch. — Kwestią tę kobiet głęboko traktuje Fourier — rzekł w zapale, Cielęcewicz, nalewając sobie wina. — Ja także uprawiałem ją i studiowałem — dodał — rzecz jest stanowczo przeze mnie rozstrzygniętą; bez swobody kobiety i wspólności kobiet społeczność chorować musi; równie jak własność wyłączna — związek wyłączny jest anormalnością. Wszelki cień wyłączności zniknąć powinien. — Lecz ty, sąsiedzie, co się tak nią brzydzisz, czemuż swoich włościan nie rozpuścisz i nie poczniesz reformy od siebie? — zapytał Dendera. — Niegłupim! — rzekł Cielęcewicz — ja oddam, co mam, a mnie nikt nic: piękna zamiana! Ja. bym chciał przeciwnie, wziąć od drugich, a swego nie dać nikomu. Hrabia się śmiał, a socjalista upojony winem i sobą, prawił dalej coraz zuchwałej i śmieszniej; nareszcie przebrało mu się aforyzmów, usiadł, zakaszlał się i przerwał sobie zimniej: — A! a! przepraszam, najważniejszej rzeczy zapomniałem, wszak mam hrabiemu zwiastować... — Mnie? co? — Gościa! Marszałek Farurej wybiera się jutro do niego... — Tak dawnośmy się nie widzieli — odparł hrabia zimno — że nie wiem, czy się poznamy. — Dawno! Nic dziwnego, długo nie było go w kraju: powraca wprost z Paryża. — Przecież powrócił! — wciąż obojętnie mówił Dendera. — Wrócił zdrów jak ryba, świeży i odmłodzony. — Jeszcze młody! Zdaje mi się, że starszy ode mnie przecie! — Ale jak wygląda! Świeży, rumiany, rześki, zdrów, nadskakujący dla kobiet: petit maître zawsze... — Jak dawniej. — Dobrze w Paryżu nadszastał fortunki? — spytał rotmistrz z przekąsem. — On! gdzież znowu! Świeży spadek dał mu czystych dwa miliony i ogromne remanenta, bogatszy niż był. Mówią — dodał Cielęcewicz, rzucając znacząco okiem na hrabiego — że się myśli żenić nareszcie. — Żenić! — zawołali oba. — Ba! czemuż nie? Bogaty jak Krezus, świeży, zdrów, miły; chciałby wziąć z dobrego domu młodą panienkę, choćby nieposażną... — O! stary satyr! rozpustnik! — z uśmiechem przerwał Dendera, ale wtem jakaś myśl go nawiedziła, zadumał się, zdawał rachować, aż Cielęcewicz obudził go pytaniem: — Będzie pan hrabia jutro w domu? — Będę! będę! i czekam miłych gości z upragnieniem! — Twarz mu się wyjaśniła, już snuł projekt w głowie. — W istocie — mówił sam do siebie — gdyby się o Cesię starał, nie byłoby źle... W teraźniejszych okolicznościach mógłbym mu nie dać posagu... może jej zapisać miliony, a sam pewnie pociągnie niedługo: zrujnowany fizycznie. Gdyby Cesia miała rozum, poprawilibyśmy się milionami tego starego kobieciarza... a Cesia mu się podobać powinna, młodziuteńka, świeżuchna, prawie dziecko, to właśnie, za czym gonią ci starzy wyjadacze. Cielęcewicz, który zbyt długo jak na siebie mówił o przedmiocie obojętnym, znowu począł się puszczać w furieryzm i proroctwa przyszłego szczęścia rodu ludzkiego, pałał, zapalał się, płomienił, wstawał, gestykulował ogromnie, wywracał i tłukł kielichy, oblewał się winem i tryumfujące czoło coraz otrząsając z włosów, krzyczał już tak, że się lokaje zbiegli, sądząc, że kłótnie zobaczą. — Przyjdzie — mówił — ten czas, gdy ludzka natura się zmieni, gdy wszyscy ludzie staną się łagodni jak baranki. — Jak cielęta — mruczał hrabia. — Jednakowi wszyscy twarzą, wzrostem, ruchem, myślą. Co za widok! najśliczniejsza harmonia z końca w koniec kuli ziemskiej panować będzie... Nikt nad nikogo nie będzie wyższym, bo geniusz jest zawsze zdobywcą i przywłaszczycielem, geniusz potrzeba w zarodku zniszczyć i okrzesać do normalnych proporcyj; nikt nie będzie nad nikogo lepszym, bo wszyscy dojdą nec plus ultra dobroci; nikt od nikogo rozumniejszym, nikt piękniejszym nawet, doprowadzimy ludzkość do jej prototypu, niszcząc, co poniżej i powyżej pozwala sobie tworzyć natura! — I świat umrze w ogromnym ziewnieniu — zawołał hrabia, wstając od stołu. — A ty, panie Cielęcewicz, jutro do Denderowa z panem Farurejem! Nieprawdaż? póki co będzie zabawim się; może i rotmistrz nie odmówi? To mówiąc pożegnał ich, powtarzając zaprośmy. Ledwie był za drzwiami, reformator odezwał się, wskazując za nim: — To spróchniała kłoda; ale hrabina, zdaje mi się, jest bez przesądów, ma wyższe o rzeczy pojęcie. Zdałaby się do falansteru! Hę? rotmistrzu! hę? nieprawdaż? Rotmistrz, jakby go zlał ukropem, wychylił duszkiem kielich szampana. III Znacie już trochę Cesię; typ to w swoim rodzaju wielu kobiet dzisiejszych: więcej głowy niż serca, więcej wyobraźni niż uczucia, wcześnie stara rachubą, wyżej ceniąca urojone dobro niż prawdziwe, Cesia miała przecież choć zimowe, choć spokojne, choć zawiędłe serduszko. Każdy ma go trochę, nawet ci, o których mówią, że im całkiem braknie. Zdawało jej się, poczynając oczyma rozmowę z Wacławem, że to będzie tylko wprawa oczu, związek, co się rozerwie, gdy zechce, nie poruszający serca, nie mogący zamącić spokoju. I niegłęboko też uczucie się w nią wkradło; żegnając Wacława marzyła o innych, zimna pierś nie zabiła żalem, nie rozdarła się cierpieniem. A jednak po odjeździe jego, gdy się znalazła samą, czy nudy, czy nałogu, czy trochy uczucia skutkiem posmutniała nieco i zdziwiła się swemu bolowi, tęsknocie, czczości, jaka ją otoczyła. O! bo nigdy nie godzi się żartować i bawić tym uczuciem, mówiąc sobie: — To rozrywka tylko, ja kochać nie będę! — Któż wie, jak i kiedy pokocha, i czy przestanie, gdy zacznie, i czy potem serce nie spęka od bolu? Gniewała się na siebie Cesia, że to miejsce przy fortepianie, że któraś ścieżka w ogrodzie, że ławka, na której widziała go z ganku, uparcie jej nieobecnego przypominały, że wspomnienie jak widmo natrętne snuło się za nią dniem i nocą. Sama siebie pytała się, czy go tak kocha, i dopowiadała sobie: — Nie! nie! cóż by to było? szaleństwo! dzieciństwo! On i ja! Ja i on! — A jednak wzdychała i było jej jakoś tęskno, ciężko jakoś, jak gdyby część samej siebie straciła. I mówiła sobie niedoświadczona: — To przejdzie, to minie, ja się nudzę tylko, ja nadto przywykłam do niego! Ale upływały tygodnie i miesiące, a tęsknota rosła i co gorzej, Cesia już pytając siebie, znowu badając, niekiedy przypuszczała, że odrobinkę kochała; uznawała, że był zajmujący, przystojny, pełen uczucia i że z nim jakoś weselej było w Denderowie. Pomimo to jak kobieta, gdy się zręczność trafiła, oczyma i ustami wabiła ku sobie innych, i Walskiego, którego miała za nieżonatego (w istocie żona mu wkrótce potem umarła), i kto się nawinął z młodzieży. Nikt by nie poznał, co się działo w jej duszy, choć już i niejedna łza z jej własnym zdumieniem, z oburzeniem i zgrozą nocą spłynęła po twarzy... Gdy grała to, co on grał tak pięknie, tak wymownie i wyraziście, często opadły ręce, zadumała się i zerwała potem, szydząc z siebie, otrząsając trochę uczucia, którego się wstydziła. O! niepojęte serce niewiasty! Jestżeś ty jak serce aniołów, co musi kochać świat cały? czy dla tej miłości, przeczucia drugiej ojczyzny, kochając wszystkich, stale nie możesz ukochać nikogo? Lub jestżeś jak serce szatana, który wybiera pastwę, jaka mu się nawinie, i ściga ją, aż pochwyci; a gdy porwał, odrzuca ze wzgardą? Serce niepojęte, serce niezrozumiane; z siwymi włosy staje przed tobą człowiek nie znając cię jeszcze, równie ślepy, równie jak w młodości nieświadomy twej głębi; i umiera a nie wie, czy choć raz był kochanym, czy miłość ta nie była tylko rozrywką i pokrywką, czy sto razy złotej jej nici nie rozcięło ostrze tajemnej zdrady i pragnienia... Tajemnico niezbadana, jakże byś była wielkim przedmiotem badania, gdyby z krwią zimną wpatrywać się można w twe dzieje, mozaiką złota i czerni, promieni i ciemności... Trzeba ci zostać zagadką! Cesia kochała jak większa część kobiet, którym żadna miłość nie przeszkadzała przez tydzień kochać kogoś innego, dwa tygodnie o kimś marzyć i wrócić do pierwszego ulubieńca po tych wycieczkach myśli, w których i serce udział miało. Właśnie wsparta na ręku dumała o Walskim, o Wacławie i o trzech czy czterech jeszcze jasno- i ciemnowłosych młodzieńcach, w prześliczne ubranych kamizelki i zręcznie motylkujących koło niej, gdy do jej pokoju weszła strojna i uśmiechająca się matka, wołając: — Chodź Cesiu do salonu, mamy gości. — Gości! Chwała Bogu! Ale kogóż? — Monsieur Chose! A! jakże się zowie? zapomniałam, un nom tr?s ancien et fort distingué, mais singulier; on le dit de fort bonne souche. A! Farurej! Jakże ci się podoba? — Ten stary marszałek, o którym od wieków słyszę? który był za granicą? — Justement, il debarque fraichement de Paris; nadzwyczaj ciekawa postać, bywał na salonach Ludwika Filipa. — Przynajmniej to dystynkcji nie dowodzi, bo tam i mydlarze, i kupcy korzenni bywali. — Mais il a fréquente ? Paris, ce qu’il y a de mieux; il a été reçu au faubourg St. Germain; no! chodźmy! Jeśli nie będzie miły, to nowy i zabawny niezawodnie; rozerwiesz się, trochę jesteś smutna. Ale popraw wprzód włosy. Cesia rzuciła okiem na siebie i trochę wykończywszy ubranie, które nie chciała mieć zbytecznie wyszukanym i pretensjonalnym, poszła za matką, rada rozrywce. Pan Farurej już był w salonie z hrabią, z Sylwanem i Cielęcewiczem. Dwaj ostatni zawsze spotkawszy się rozpoczynali walkę nieustanną między sobą; Cielęcewicz był i wyznawał się komunistą i radykalistą, a Sylwan ograniczał się żądaniem lekkiej reformy społecznej, której zasad nie umiał ściśle oznaczyć. Dwie panie wchodząc zastały już walkę rozpoczętą jak zwykle. Cielęcewicz stał w pośrodku salonu i jakby był w klubie, perorował bardzo głośno: — Ludzkości nie mogą uszczęśliwić jakieś tam półśrodki, nie! stokroć nie! Przez najostrzejsze środki, jeśli tego będzie potrzeba, przejdziemy bez wahania, bez wahania i nową formą odrodzimy społeczność. — Boże! na cóżeśmy trafiły — śmiejąc się zawołała hrabina do Cielęcewicza, który nagle spadłszy z wysokości swych deklamacyj, uśmiechał się i witał. — Niech się pani nie lęka — rzekł mówca — to jeszcze nie zaraz nastąpi. Wtem pan marszałek Farurej powstał na powitanie dam z lekkością młodzieńczą, choć miał niestety od dawna lat pięćdziesiąt! Ale czegóż nie dokaże sztuka! Z tyłu widziany, ruchami, ubiorem, trzpiotpwatymi gestami, zupełnie był podobny do młodzieńca; obrócony twarzą — wyglądał nieco inaczej. Łysy całkiem, przyznawał się tylko trochę do łysiny, a peruka jego, zrobiona z największym kunsztem, kłamała mu resztę włosów; bez zębów, miał wstawione wyroby sławnego Rogersa, nie uderzające wprawdzie pięknością, która by podrobienie zdradzała, ale wcale jeszcze pokaźne; chudy, wszystkie suknie miał wywatowane nadzwyczaj misternie, z głęboką znajomością nie tylko ciała, ale i serca ludzkiego; nigdzie sztuki nie zdradzała przesada. Ubiór miał skromny i piękny, ale co na twarz poradzić! Ocet towarzystwa higienicznego, kosme- tyki Indii i Afryki, woda książęca, eliksiry, pomady niewiele ją upiększyć i odmłodzić potrafiły. Marszczki, jakkolwiek powyciągane na tył, odzywały się wszędzie, nos nie miał kształtu żadnego, usta rozeszły się zbytecznie na kształt wypracowanych bardzo rękawiczek; oczy nabrzmiały i zaczerwieniły się, zdając wyskakiwać z powiek... Niesłychanie grzeczny, nadskakujący, posunął się zaraz ku hrabinie i hrabiance, a wiedząc, jak naszym kobietom pochlebia, gdy kto domy ich, wróciwszy z Paryża, chwali, nakręcił tak rozmowę, żeby mógł wyznać, iż pierwszy salon w Denderowie smakiem, ubraniem, tym czymś nieopisanym, co nadaje piętno właściwe, przypomina mu salony Paryża i Faubourg Saint-Germain. Hrabina uczuła się niezmiernie połechtaną i odparła, jak się czuje szczęśliwą z przybycia takiego sąsiada, gdy się zdawali skazani już na pożarcie parafianom i jak dawni chrześcijanie w cyrku, rzuceni tym potworom na pastwę. Marszałek nadzwyczaj się uniósł nad dowcipnym po- równaniem i tak szczęśliwie poczęta rozmowa, w której obie strony trafnie się głaskać umiały, poszła dalej żywo, a Farurej zręcznie potrafił do niej wmieszać Cesię. Cesi to pochlebiło, bo się lękała zostać opuszczoną, jak mała dziewczynka, i zmuszoną samej się nabijać dla okazania dowcipu i dojrzałości. Pokazała więc śmiało całą błyskotliwość żywego umysłu i szczebiotliwą łatwość rozmowy, na jaką naprędce zdobyć się mogła. Hrabia z żoną szepnęli coś do siebie i Farurej niby przypadkiem zostawiony na chwilę z Cesią, prowadził z nią dalej rozpoczęte dowcipkowanie. Czemuż wam go odmalować nie umiem, gdy zmożony podagrycznym cierpieniem, z uśmiechem na ustach, grał tak doskonale zajęcie, żywość, wesołość wśród doskwierających mu męczarni; zwracał się, okręcał, wstawał, siadał, pracując na każdy ruch, ale na oko odbywając je lekko i łatwo. Chodziło mu bardzo o pokazanie, że jest w pełni sił i wieku. Cesia w duszy umierała ze śmiechu, ale ten paryżanin przekwitły, tak dla niej grzeczny, tak nadskakujący, tak dobrego tonu, pomimo swej śmieszności bardzo jej pochlebiał uwagą, jaką na nią zwracał ciągle; szydziła z niego, a była mu wdzięczną. Hrabia umyślnie rozprawiał żywo z Cielęcewiezem, żeby nie zmuszać Farureja do odwrócenia się ku sobie; hrabina trochę chmurna wzruszała ramionami nieznacznie, a Sylwan, coś przyśpiewując pod nosem, chodził po salonie. Wtem przybycie rotmistrza pomnożyło towarzystwo, a hrabina, która nie wiedziała, że był zaproszony, zdumiała się i mimo potęgi, jaką miała nad sobą, trochę ust zagryzła, trochę się zarumieniła. Wnet jednak oprzytomniając się zawołała do niego z żartobliwym wyrzutem: — To nie do darowania, żeby tak o nas zapomnieć! Rotmistrz zupełnie zbił się z tonu, splątał i zabełkotał coś niezrozumiałego, ale go Sylwan porwał zaraz po przywitaniu i potrzebując u niego pożyczyć pieniędzy, począł starannie miodem grzeczności smarować. III Nikomu w tej chwili potrzebniejszymi nie były pieniądze, osnował bowiem projekt nie lada, zemstę wielką, której, jak mu się zdawało, bez pieniędzy nie mógł przyprowadzić do skutku, a z nimi miał jej dokonać niezawodnie. Zbity ze wszystkich dróg przez starego Kurdesza, postanowił sobie przekupić Brzozosię, dowiedzieć się od niej, kiedy ojciec w domu nie bywał, rozpocząć cichutko bliższe stosunki i... któż tam wie, co roił; to pewno, że marzenia jego nie kończyły się u ołtarza; wolał sobie powiedzieć: — Wydam ją za kogo. Bo też Sylwan nie kochał wcale, chciał się tylko bawić i zemścić. Zdawało mu się, że najpewniejszą drogą do Frani była naiwna Brzozosia; a do serca ubogiej i na łasce żyjącej rezydentki — pieniądze. Chodziło więc o to tylko, skąd wziąć pieniędzy i jak się do Brzozosi zbliżyć, gdzie ją znaleźć, jak z nią rozmówić tak, aby to ludzkich nie zwróciło oczu. Wcześnie radował się Sylwan, że ogólny plan kampanii tak szczęśliwie nakreślił, w wykonaniu jego rachując na pomoc losu, na trafy, na coś, co zwykle młodym a wytrwałym w pomoc i przymierze przychodzi. Nie ze wszystkim się też w tych nadziejach mylił, bo traf dostarczył mu pierwszą zręczność widzenia się z Brzozosią sam na sam. Myśląc o Frani, Sylwan często jeździł do gaju pod Wulkę i po kilka razy drożynę przezeń wiodącą przebywał, czyhając na swoje ofiarę. Raz mrokiem postrzegł toczącą się z dala postać, która, jak się domyślił i nie mylił, była w istocie Brzozosią; przyspieszył kroku, dognał ją i naprzód przestraszył bardzo biedaczkę. — Jezusie, Mario! — krzyknęła Brzozosią, która powoli odmawiając pacierze, wracała z pasieki. — Dobry wieczór pani! To przywitanie i grzeczne pani, wyrzeczone z ukłonem, sprowadziło uśmiech na usta starej panny; dygnęła mu, o ile nierówność drogi pozwalała, i sznurując usta, wstrzymała się, zawracając ku niemu. — Dobry wieczór panu hrabiemu! — Cóż tu pani tak sama jedna porabia? — Wyszłam na przechadzkę... (wstydziła się przyznać, że chodziła do pasieki.) — Jak się tam ma panna Franciszka? — Zdrowa! zdrowa! — śmiejąc się dodała Brzozosią i kiwając głową — zdrowa, dzięki Bogu; a jak to pan zaraz o niej pamiętał, wprzód niżeli o rotmistrzu, i spytał o nią! Oj! coś ja wiem! — Cóż takiego? — zaśmiał się Sylwan. — Hrabia podobno poznał się na naszym skarbie. — Jak to pani domyślna jesteś! — kończył młody hrabia na wpół szydersko. Pochlebiło to Brzozosi, która żywo dodała: — O! o! mnie nie oszukać! Z pierwszego razu, powiem panu, widziałam to jasno, bo prawdę mówiąc, do takich rzeczy nie ma jak mój wzrok. Sylwan serdecznie się śmiał znowu i podchwycił: — Kochana pani, cóż z tego wszystkiego, kiedy podobno rotmistrz złym na mnie patrzy okiem. — A! uchowaj Boże — odparła Brzozosia — i owszem, i owszem: z estymą, z szacunkiem, ale, widzi hrabia, jemu się i nie śni, żeby co z tego było; a ja zaraz taki mówiłam i mówię, że to już widać przeznaczenie. Sylwan się zastanowił, bo tak dalece zabrnąć sobie nie życzył. — Byłbym pani bardzo wdzięczny — rzekł zbliżając się i szepcąc do ucha Brzozosi — żebyś też pani chciała mi dopomóc... Pani to już wiesz, że bardzo, bardzo podobała mi się panna Franciszka, ale ojciec tak trudny; w domu tak się rzadko widywać możemy swobodnie. — Z całego serca, z całego serca bym panu dopomogła — odparła dumna tym, że tak wielką brała na siebie rolę, Brzozosia — ale jak? — Już to pani wiedzieć będziesz lepiej. — Ojciec straszny impetyk i niezmiernie ją kocha, jak się uprze, jak się uprze, ani go przekonać. Ja mu to już ciągle powtarzam, że nie wiedzieć co robi, że córce los zagradza, ale stary swoje; jak kozioł, proszę pana, choć poczciwy z kościami. — Jednak może by to jako można widywać się tak, żeby on o tym nie wiedział. — Hm! hm! powiem panu! to potrzeba by nad tym pomyśleć... trudno, doprawdy, a nie wiem, czyby się i Frania na to zgodziła. Chociaż, powiem prawdę, ona na pana dosyć łaskawym okiem patrzy, bo mnie nie oszukać, ja to widzę. — Tak pani sądzi? — Tak! tak! Ale to posłuszne dziecko; gdybyś pan popróbował jeszcze starego ukołysać. — Widzi pani, że to prawie niepodobna. — Z czasem, powoli; zresztą niech, no ja pomyślę, co by się dało zrobić — szepnęła Brzozosia i zamyśliła się. Sylwan porozumiał zaraz, że to namyślanie pewnie oznaczać musiało chęć wytargowania zapłaty i już się zabierał wystąpić z przekonywającym argumentem, gdy Brzozosia widząc zmierzch nadchodzący, a pomiarkowawszy nagle, co by to ludzie powiedzieli, żeby ją o mroku z kawalerem sam na sam w lesie zobaczyli, szybko pożegnała hrabiego i uszła biegiem prawie, taki ją strach o własną reputacją ogarnął. Sylwan popędził za nią spytać, kiedy ją będzie mógł spotkać. Odpowiedziała mu żywo: — Pozajutro — i szybko pospieszyła ku domowi, przerażona niebezpieczeństwem w jakie dobrą swą sławę podała niebacznie. — Otóż ślicznie! — mówiła po drodze idąc cała zdyszana i w płomieniach — ani mi do głowy przyszło, co ludzie mogą powiedzieć! Całe życie, chwała Bogu, uczciwe, mogłabym stracie w jednej chwili przez nieuwagę i trzpiotowatość, która się jeszcze mnie trzyma! Śliczna rzecz! Prawdziwie dziwuję się sobie, tak być nieostrożną! Boć i dawniej, prawda, choć mi się podobał, choć nie bez tego, żeśmy się z sobą schadzali, ale to przyzwoicie, tak, że i najgorszy z ludzi nic na to nie mógł powiedzieć... Noc szybko nadchodziła. Przerażona niezmiernie dobiegła do domu Brzozosia w rozmysłach, co począć. Natarczywość Sylwana, jego propozycje, przyszłość Frani, którą jej miała być winna, wszystko to chodziło po biednej rozmarzonej głowie, nie dając się rozwikłać i ułożyć. Nie mogła znaleźć środka, żeby wszystkich żądania i strachy, a przyszłość Frani pogodzić. Chciała dopomagać i nie miała odwagi, bo wiedziała, jak rotmistrz tajemnic nie lubił, intrygą się brzydził i chciał, by każdy uczynek miał świadkiem ludzi i słońce, by się z każdego jasno i głośno wytłumaczyć, nie rumieniąc, można. Iść przeciwko jego woli było niebezpiecznie, zresztą nie wiedziała dobrze, co o tym wszystkim pomyśli Frania, i najpilniej jej było, powróciwszy, wejść do pokoiku wychowanki z tajemnicą, która już dokuczała jej jak wstrzymana czkawka. Siadła na kuferku naprzeciw Frani i odchrząknąwszy poczęła: — Jaki to był śliczny wieczór, moja duszko! Ale z oczu jej widać było, że nie o wieczorze mówić miała. — Gdzież to była Brzozosia? — Chodziłam, moje serce, do pasieki, ale się nie roją... i wracając... — Coś się trafić musiało, boście się przypóźnili? — Wyobraź sobie, ale... Przerwała i spoglądając na Franię: — Może ci lepiej nie mówić, ty zaraz przed ojcem wypaplasz. — Cóż to, kochana Brzozosiu? co? ja nic nie powiem. Pewnie gnilec w pasiece! — Ale gdzie tam mnie gnilec w głowie. Nie powiesz ojcu? — Jak nie zechcesz, nie powiem. Wydarli pszczoły? — A jej pszczoły tylko na myśli! Otóż, żebyś wiedziała, żem się spotkała i mówiła; zgadnij z kim? — Kiedy każesz mi zgadywać, to pewnie z hrabią? — Jak byś tam była; widzisz, otóż ci powiem, że mnie nie oszukać: jak Bóg Bogiem, tak się w tobie zakochał. Frania trochę się zarumieniła, boć i najobojętniejszej taka wieść nie obojętna, a pierwszy raz posłyszeć to miło; i Frania miłość Sylwana wcale inną wyobrażała sobie, niżeli była w istocie. — Doprawdy! on we mnie! Toć być nie może, Brzozosiu: hrabia taką jak ja szlachcianeczkę... — Otóż widzisz, że kiedy ja co mówię, to tak jest koniecznie; żebyście mnie słuchać chcieli, ale to z upartymi rady nie ma. Ojciec twój wszystko psuje. Gdybyś chciała, Franiu, gdyby ci serce mówiło... można by coś i bez ojca zrobić... Ot, przyznaj mi się, kochasz go? no, powiedz! Frania znowu jak jabłko się zarumieniła, zaczęła się śmiać, ukryła twarzyczkę, potem zamyśliła się, potem szeptała coś porąc fręzlę od chusteczki, tak, że nic posłyszeć nie było można; wreszcie, gdy Brzozosia coraz żywiej nacierała, usiadłszy przy niej na stołeczku, tak mówić poczęła prawie do ucha: — Cóż bo ty, moja Brzozosiu, nazywasz kochać? — A to doskonale! Udajesz, Franiu, czy co? — Nie udaję wcale, ale posłuchaj Brzozosiu. Czytałam kilka książek, co mi z Kudrostawu pożyczali, tam dziwnie jakoś opisują kochanie; a widzicie... — Ale mów bo serce wyraźniej, co książki mają do hrabiego? — Posłuchajcie no tylko uważnie — szeptała Frania. — Lubię i tego, i tego, i tego; i ten mi się zdaje piękny, i tamten ładny, i ten zabawny, i drugi; ale żebym miała kogo nad innych przenosić i za nim więcej tęsknić i marzyć, to nie. — Jak to może być! — łamiąc ręce zawołała prawie przestraszona Brzozosia. — On mnie dosyć bawi, lubię na niego popatrzeć, pośmiać się z nim; ale nie tęsknię, nie rozpadam się za nim. A kiedy się kto zakocha, to tak być musi... nieprawdaż? — Ale czyż to być może! — Czyżbym ja przed tobą kłamała? — odparła Frania. Brzozosia mocno się zadumała, zażyła tabaki, utarła nos, odpędziła faworytkę kotkę i pokiwawszy głową, spytała: — A któż ci się, u licha, podoba, jeśli nie on? — Alboż ja mówię, że mi się nie podobał? — Ale ja byłam pewną, że ty o nim tylko myślisz i dumasz. — Nie, Brzozosiu! Powiem ci nawet szczerą prawdę, czasem, czasem... wydaje mi się aż śmieszny... — On! on! — zakrzyknęła porywając się rezydentka. — Śmiejcie się ze mnie, kiedy chcecie, cóżem ja temu winna? Doprawdy, że pan Jan z Zawiłowej daleko pokaźniejszy od niego i jak mówi, jest czego posłuchać, bo w słowach gra dusza; a i ten mi przecież głowy nie zawrócił... — No! to już nie wiem, kto ci się podoba — rzekła smutnie Brzozosia — widać, że to chyba nie przeznaczono. Ale kabała nie może skłamać... Bywa to czasem, że tak człowiek do kogo długo serca nie ma, a potem raptem. — Może, gdybym go lepiej poznała. — A tu ojciec i temu drogę zagradza. — Ojciec wie, co robi, Brzozosiu. — Między nami mówiąc, stary gdera i tchórz. Co by to szkodziło pozwolić mu bywać? — Ojciec wie, że z tego nic być nie może. — Otóż w tym się myli, bo kawaler po uszy zaszłapał, on by się i dziś ożenił. — Ale ojciec... — E! ojcowie zawsze potem błogosławią. — Wolałabym nie potem, ale przedtem... Brzozosia ruszyła ramionami i nic już więcej nie powiedziała; a Frania, choć była ciekawą, co jej Sylwan mówił, nie dopytywała się, wiedząc, że się z tym później wygadać musi. To pewna, że całą noc marzyła, dumała, roiła sobie dziwy dziewczyna; Brzozosia marzyła także; a hrabia już się cieszył zwycięstwem i zawczasu drwił sobie ze szlachcica. IV — Cóż byś ty na to powiedziała — odezwał się tego samego dnia hrabia Zygmunt August do córki — gdyby pan Farurej chciał się starać o ciebie i to życzenie oświadczył? Zdawało się ojcu, że wielką powie Cesi nowinę i zawczasu rachował na jej potężne zdumienie, ale jakże się zdziwił, gdy młoda panienka bez najmniejszego zmieszania spokojnie i śmiało mu odpowiedziała: — O! o tym by potrzeba pomyśleć. — Wprawdzie — dodał prędko hrabia, zapobiegając zarzutom — nie jest to już pierwszej młodości człowiek. — Ani drugiej nawet — odpowiedziała Cesia obojętnie — ale cóż to znaczy? — Miły, dobrze wychowany, dobrze urodzony, wiele widział świata i bogaty... — Czy w istocie znowu taki bogaty, jak mówią? — spytała Cesia. — Najistotniej! Dowiadywałem się i wiem dokładnie; dawny majątek nadrujnowany, to prawda, ale jeszcze piękny, a ze świeżą sukcesją uczyni przeszło trzy miliony fortuny czystej, nie licząc remanentów prawdziwie pańskich... Same sławne srebra jego liczą na parękroć sto tysięcy. Cesia się zamyśliła, wolałaby zapewne z ową milionową fortuną innego męża; ale i Farurej miał swoją dobrą stronę. Stary, musiał przecie czymś zapłacić za swoję starość, musiałby zrobić zapisy, dogadzać upodobaniom, nadskakiwać, a w ostatku prędzej mógł od siebie uwolnić niż kto inny. Hrabia też wcześnie to sobie ułożył i zbogacając Cesię, przewidywał, że wkrótce będzie wolna a bogata, że wyjść może później za mąż za jakie gołe książątko, a nim by to doszło do skutku, ojciec naturalnie zarządzałby majątkiem... Nieszczęściem te rachuby opierały się głównie na latach i zdrowiu Farureja; a nic zawodniejszego nad życie ludzkie, ci najczęściej giną sami, co ze śmierci cudzej korzystać się przygotowują. Śmierć, filutka, płata figle najniespodziewańsze, jak by ją to bawiło... Sylwan był też bardzo za tym małżeństwem, była za nim potajemnie i matka, choć dla utrzymania swego urzędowego charakteru sprzeciwiała się z lekka, dowodząc, że z dziecka dla widoków pieniężnych ofiary czynić się nie godzi. Cesia tymczasem, jak by pierwszy starający się o nią jawnie był dla niej oznaką emancypacji, patentem dojrzałości, spoważniała wielce, nabrała pewnego tonu i głęboko zdawała się namyślać. Troszkę kochała Wacława, ale to w jej przekonaniu nie przeszkadzało zamążpójściu za starca; między miłością i poświęceniem się dla niej a życiem swobody i dostatku wybór był łatwy przy takim jak jej wychowaniu i przykładach, nie wahała się też wcale. Lecz mając iść za starego, chciała, by był bardzo stary, i troskliwie wypytywała, czy istotnie ma tyle lat, ile mu przypisywano, i tyle majątku. Ojciec, który się spodziewał oporu i gotował do walki, zdumiał się, widząc ją przygotowaną zupełnie i wyprzedzającą niejako jego żądania. — Ma rozum — rzekł w duchu — nad lata! nad lata! nie byłaby dzieckiem moim! Co to za wytrawność i kalkulacja zdrowa! a nie ma jeszcze lat dwudziestu!!! a wychowane to na wsi!! Ho! ho! trząść będzie światem, byle nań wyjrzała!... Za drugą bytnością w Denderowie widocznym już było, że Farurej od wszystkich nadzwyczaj dobrze przyjmowany, od panny najlepiej jak być może, uwięźnie na lep i da się usidlić. Starzec sądząc, że to zwycięstwo winien był sobie tylko, wybornemu tonowi, dowcipowi, udawanej swej młodości i pokostowi paryskiemu, którym był okryty, uszczęśliwiony do szału, padał przed Cesią z takimi oznakami najszaleńszej miłości, że przytomni jej wybuchom ledwie się od śmiechu powstrzymać mogli. Cesia dowcipowała z nim, ochoczo dotrzymując mu placu; zachwycała go przytomnością umysłu, wesołością i tonem, jakich w tak młodej panieneczce ani się mógł spodziewać. Nie chciał w tym wszystkim widzieć grudniowy zalotnik jawnego przecie zepsucia i chłodu. Za trzecią czy czwartą bytnością Farurej zupełnie oszalał, obałwaniał i gotów już był siebie i wszystko, co miał, oddać tej czarodziejce. Hrabia patrzał jakby nie widział; hrabina pomagała nieznacznie, stękając na ofiarę; Sylwan w nadziei łatwej pożyczki pieniędzy od przyszłego szwagra pochlebiał mu, przybrał za przyjaciela, za powiernika, i zręcznie jak rówieśnika traktował. Nic bardziej starcowi pochlebiać nie mogło. Skutkiem całej tej komedii Farurej wyobraził sobie, że istotnie odmłodnieć musiał, że wiek jego dla wszystkich był tajemnicą, a niebytność długa rachuby kalendarzowe pomieszała. Płochy jak dwudziestoletni młodzieniec, gotował się do ofiar największych, byleby na swoim postawił, byle ubóstwionej Cesi rękę otrzymał. Cesia wpół śmiejąc się, wpół płacząc patrzała na przyszłość: wśród jej obrazu Wacław migał przed nią smutny, milczący i cichy, ale stały. Nie mogła obejść się bez niego, odpędzała natręta na próżno, w końcu mówiła sobie: — Będzie z nami, przy nas, ze mną! — Lecz być że on zechce, gdy zostaniesz żoną tego starca, przedając mu się tak ohydnie? — pytał głos wewnętrzny. — Musi! — odpowiadała — ja każę i przyjdzie! Po podbiciu Farureja o niczym już nie wątpiła, chociaż to było łatwe zwycięstwo; ale pierwsze taką daje odwagę, w taką wbija pychę! A to był pierwszy tryumf, na który ludzie patrzyli. Jakkolwiek śmieszny swą pretensją do młodości, Farurej z innych względów był postacią wielce niepospolitą dla nas, bo u nas wszystko, co się choć potarło o obce, co trąci zagranicą, co przybywa przesiąkłe cudzoziemszczyzną po długim dobrowolnym wydaleniu, wyższym się i doskonalszym wydaje. Żartowano z niego trochę, ale go naśladowano: jego powozy, konie/zaprzęgi, ubiory, urządzenie domu służyło za wzór dla drugich, a zwłaszcza dla młodzieży Farurej, dobry koleżka, otaczał się nią chętnie, sprawiał baliki, prawił cynizmy i grał rolę młodzika pomimo podagry i reumatyzmów bez liku, z natchnieniem i żywością niepospolitą. W sąsiedztwie, choć zazdrość kazała szydzić z niego, wszyscy sarkali, że tak piękna partia dostanie się dumnej, zimnej, szyderskiej, nieznośnej hrabiance. Tyle panienek jeszcze młodszych gotowe były poświęcić się i uszczęśliwić starego rozpustnika. Niestety! dziś nawet u młodziutkich panienek, które by dawniej za skarby świata nie zaślubiły starca, jedyna modlitwa, jedyne życzenie znaleźć bogatego a schorzałego paralityka i sprzedać się, byle drogo. Serca nie ma! Są głowy i rachuby, poczynające się w latach piętnastu, gdy samo serce bić by tylko powinno!! Cesia tedy co dzień widoczniej zwyciężała. Cieszyli się po cichu rodzice, a Sylwan na rachunek tego co ty- dzień pożyczał u Farureja, skarżąc mu się na skąpstwo ojca i potrzeby młodości. Tymczasem Zygmunt August Dendera wikłał się coraz głębiej w interesa, usiłując wykłamać byt swobody i bogactwo, które uciekło. Szło mu w istocie najgorzej, ale nikt o to nie mógł go posądzić; opłacano z rzetelnością nie widzianą procenta i zażądane kapitaliki, dawano szumne bale, dom na świetniejszą niż kiedy podniesiono stopę. Imieniny, Nowy Rok, zapusty obchodzone zwykle szumnie, teraz zapraszając dokoła, z muzyką wytworną, ze szczególnymi wymysłami zabierano się solenizować. Kredytorowie zdumieni osłupieli: nie pojmowali, co się to dzieje; ale gdy klucz Słomnicki skonfiskowano, a to nie ustawało; gdy hrabia równie wesołą twarz zawsze ukazywał, prawił o spekulacjach, płacił nie wypraszając się i nie tylko nie począł oszczędzać, ale wspanialej jeszcze występował, powiedziano sobie, że musi mieć kapitały, że ma tajemne sumy na bankach. Ci nawet, co go najlepiej znali, jak Smoliński, zdumieni zuchwalstwem, nie dowierzali oczom i zawahali się w przekonaniu o grożącym bankructwie. Sylwan, cały zajęty swoją przyszłą zdobyczą, pospieszył do Wulki i stawił się w terminie na rozmowę z Brzozosią, wcześnie przygotowany do datku, który sądził nieuchronnie potrzebnym dla pozyskania jej względów. Ale ostatnia rozmowa z Franią wielce zachwiała przekonaniem Brzozosi i dała jej do myślenia: przypuszczać poczęła, że wychowanica jej nie kochała hrabiego, a namawiać nie umiała. Cała nadzieja jej była w tym, że Frania się rozkocha, a hrabstwo i bogactwo przy młodości i ładnej twarzy muszą ją chwycić za serce. Idąc do lasku, Brzozosią postanowiła sobie wybadać pilnie młodego hrabiego o dalsze jego zamiary, czyby się nie chciał zaraz ożenić? Nie pojmowała bowiem w pro- stocie niepokalanej ducha innej intrygi, tylko przyspieszającą co najrychlej wiekuiste połączenie. I gdy Sylwan spieszył z myślą nakłonienia jej, aby mu pomogła do zawiązania tajemnych z Franią stosunków, ona po prostu i po staroświecku chciała go ożenić, choćby mimo woli ojca, byle tylko co najprędzej. Kabała dawała jej ufność, że zwycięży i że Frania będzie szczęśliwą. Zeszli się prawie w tym samym miejscu, co wprzódy; a Brzozosia, cała drżąca, żeby jej kto nie zobaczył, zwłaszcza rotmistrz, którego się obawiała jak ognia, postanowiła z góry stanowczo zapytać hrabiego, kiedy wesele. Byle Frania za niego poszła, mówiła sobie, to się kochać muszą i będą szczęśliwi... — Cóż tedy? — zapytał żywo Sylwan, wyglądając jak najpomyślniejszej odpowiedzi. — A cóż, panie hrabio! — odparła Brzozosia, oglądając się — mówiłam z Franią, ale to gołąbiątko zwyczajnie, ani wie samo, co się w jej serduszku dzieje; a ja widzę, że hrabiego kocha i kochać musi. — Ale jakże się przybliżyć, poznać lepiej? — No! a hrabiaż ją kocha? — spytała Brzozosia. — Jak! pani nie uwierzysz! — zawołał z zapałem. — No! to chwała Bogu! Już na siebie biorę księdza i ułatwienie ucieczki; pojedziemy nocką do kościoła, proboszcz ślub da, a rodzice muszą przebaczyć. Sylwan stanął osłupiały i zastygły. — Jak to? — rzekł powolnie, cofając się — ależ my jeszcze... nie dosyć się znamy! — Jak to nie dosyć, kiedy hrabia ją kochasz? — spytała Brzozosia. — Trzeba by się nam częściej i swobodniej widywać. — Na co? — przerwała stara panna — co tu darmo czas tracić. Ot, brać zaraz ślub i po wszystkim; będziecie się potem sobie widywali po całych dniach, ile zechcecie. Hrabia oziąbł bardzo, zmieszał się, nie wiedział, co mówić, czuł, że się złapał; chciał mowę zastąpić czynem wyrazistym i podsunął zręcznie rulonik złota w rękę panny ciwunównej. Trudno opisać, co się stało z Brzozosią na widok tego zwitka, którego w początku zrozumieć nie mogła; a domyśliwszy się znaczenia po wadze, z krzykiem jak gadzinę upuściła, odskakując na kilka kroków. Załamała ręce, oczy jej zapaliły się gniewem i jakby światło jakie nagle ją oblało, cofnęła się ze zgrozą od skonfundowanego młokosa, który za późno pomiarkował, że głupstwo zrobił. — A to tak, mości hrabio! — zawołała trzęsąc się cała — to ty myślisz, że ja ci moje dziecko sprzedam? Chciałoby się kupić moję poczciwość za złotko! Co to waćpan myślisz sobie, żem lada sługa, żem jaka przedajna!... Gniew aż jej mowę zatamował; hrabia poczynał się tłumaczyć, bąkał, czerwienił się, ale stara panna raz puściwszy wodze językowi, silnie obrażona, upamiętać się nie mogła. — Waćpan myślisz — wołała — żeśmy to hołysze, których można kupić i okpić jak się podoba, dlatego, żeś ty hrabia!! Chcesz się żenić, to ci pomogę, ale nie za pieniądze; a jeśli myślisz tylko zwodzić, to ci się z nami nie uda, ja pierwsza ci oczy wydrapię... Choć w cycowym szlafroczku chodzę, ale twoich pieniędzy nie potrzebuję... Widząc, że nie żarty, podniósłszy rzucony rulonik, hrabia zaciął usta gniewem i odstąpił wściekły, dosiadając konia co żywo; ale nim się potrafił oddalić, posłyszał tyle, ile w życiu jeszcze nie zdarzyło mu się od nikogo, i ze zmytą głową poleciał do domu. Brzozowska zdyszana, zgniewana, trzęsąc się jeszcze cała od niepohamowanego wybuchu, powróciła do Wulki i trafiła na Kurdesza w ganku, odmawiającego właśnie pacierze na książeczce. Postrzegłszy ją, stary poznał, że się jej coś trafić musiało, i śmiejąc się zapytał: — A co tam? czy nie lisy złapały czubatą kurkę? może wilk zdusił jagnię panny ciwunównej? Coś się musiało stać okropnego, boś widocznie poalterowana, moja Brzozosiu! Nie zebrała się jeszcze co odpowiedzieć rezydentka, gdy Kurdesz dodał: — Ale bo widzę wracacie z gaju? — A z gaju, z przechadzki — odpowiedziała. — Czy ci się co, uchowaj Boże! trafiło? — Nie! nic! — zimno, przychodząc do siebie i pragnąc się co najrychlej ukryć w kątku, odpowiedziała. — Jak to nic? ależ widzę, że panna albo postraszona, albo rozgniewana. — Nie warto o tym mówić — mruknęła uchodząc. Frania nie potrafiła nic z niej wydobyć prócz kilku słów pogardy dla hrabiego. Sylwan po tej wycieczce, upokorzony do ostatka, postanowił i zaprzysiągł sobie rzucić zupełnie niewczesne staranie o Franię. Bolał srodze ze wstydu, ale rozumnie ukrył swoje strapienie wewnątrz siebie i milczał. Tymczasem Wacław z panią podsędkową przybył do Kudrostawu, gdzie zaraz pilno im było wszystkim pochwalić się nowym nabyciem. Zgodzono go, bardzo się targując, za lichą pensyjkę; zawarowano, żeby uczył chłopców czego tylko można i jak najwięcej; zastrzeżono, żeby fortepianu nie psuł swoim klepaniem i nie grał na nim, tylko gdy go przy gościach prosić będą, a dla siebie raz na tydzień w niedzielę (co go najwięcej kosztowało); kazano mu stać w niewygodnej i wilgotnej izdebce, ledwie że nie odmówiono mu pierwszych potrzeb życia, tak zdawało się Dębickim ciężką rzeczą to przyjęcie jego do synów, ale razem chciano się nim chlubić i popisywać jak najwięcej. Poszły więc wieści o metrze po sąsiedztwie, których trąbą był Cielęcewicz, głoszący, iż Dębiccy przyjęli nauczyciela muzyki do dzieci, dawnego wychowańca hrabiów i metra hrabianki, że mu ogromną płacą pensję, itd., itd. Pierwszy, który tę wiadomość przywiózł do Denderowa, był rotmistrz Powała; rzucił ją wśród gwaru towarzystwa ze śmiechem i wprost doszła do uszu Cesi. Nie zarumieniła się wcale, nie zdziwiło jej, uderzyło jej tylko serce tajemnie i powiedziała sobie: — Wrócił, bo się do mnie chciał przybliżyć. Ale cóż mi tam — dodała — jakiś biedny nauczyciel, choć podobno oszalał za mną! Niepodobna, żeby się tu kiedy nie zjawił; przyjmę go zimno i ostro. To zuchwalstwo! Hrabia, dowiedziawszy się o tym, brew zmarszczył i zdawał się widocznie czegoś niespokojny i kwaśny. — Miał jechać do stolicy — rzekł — lub zamieszkać w Żytkowie, w Kamieńcu; po cóż tu znowu powraca, to nie ma sensu! Muszę go zobaczyć i dobrze mu zmyć głowę. Wtem ktoś począł się rozwodzić szczodrze nad dobrodziejstwy wyświadczonymi przez hrabiego dla Wacława, a stary Dendera odwrócił się chmurny i jakby przez uczucie skromności przerwał: — Nie mówmy o tym, nie warto! Widocznie był przecież zmieszany i nierad wiadomości. Wacław w Kudrostawie niełacno oswajał się z obcym domem i ze służebnictwem swoim. Dom też to był oryginalny, jakich i u nas niewiele, choć nam na oryginałach nie zbywa. Państwo podsędkostwo Dębiccy, świeżo zbogaceni, chciwi wnijścia w grono obywatelstwa, łączyli skąpstwo dawne z wystawą, której wedle ich wyobrażeń nowy stan wymagał. Przepych ten szlachecki, niesmaczny i śmieszny, zamiast podnosić, poniżał ich jeszcze i wystawiał na szyderstwo, którego się dopatrzeć nie umieli, bo wszystkie urągowiska brali za pochwały, nie dopuszczając myśli, by z nich szydzić się kto ważył. Gorzki to chleb cudzy, gorzki to dach obcych, choćbyśmy nie z łaski jedli, nie z łaski mieli schronienie, choćby za nie płaciła i nadpłacała praca; zawsze to ciężkie życie najemnika! Tym, którzy nas przypuszczają do swego stołu, do swojego domu, zdaje się często, że żaden wysiłek i poświęcenie nie potrafi opłacić ich wielkiego wyświadczonego nam dobrodziejstwa; a nam widzi się zawsze, że praca nasza więcej jest warta nad płacę. Ciężko jest być sługą, cóż dopiero stanąć na tym stanowisku wątpliwym, co dzieli sługę od ubogiego przyjaciela? Mając do czynienia z ludźmi bez serca, nieustanna toczy się walka, i oni chcą, byś był ich sługą, ty chcesz pozostać niepodległym. Właśnie w takim położeniu był Wacław u Dębickich, którzy z niego wszystko mieć chcieli, pewni będąc, że za ich trochę pieniędzy powinni byli całego kupić sobie człowieka, że za nie sprzedał im się bez wyjątku! Każdą jego wolną chwilę uważali za skradzioną sobie i jak skąpiec, co zapłaciwszy śniadanie w garkuchni, zjada do ostatniej chrząstki, choćby się miał rozchorować, tak oni wszędzie, do wszystkiego, ciągle posługiwali się radzi Wacławem. Oprócz lekcji muzyki musiał być nieustannie na ich rozkazy: sam pan posyłał go do miasta powiatowego po obiedzie, gniewając się, jeśli na lekcję ranną nie powrócił; proszono go o robienie rachunków, o dozór nad ludźmi, o posługi najnudniejsze i najprzykrzejsze, nie mając względu na to, że go nimi męczono. Powinien się był czuć szczęśliwym, że im służył. Pani Dębicka, gdy mu dać raczyła drugą filiżankę herbaty, mniemała, że się obficie wywiązuje ze wszelkich względem niego obowiązków grzeczności. Biedne to i ciężkie było życie! Nieustannie na pokaz wyprowadza- ny, zmuszany do popisów, poniewierany i jak piłka rzucany Wacław, ledwie skosztowawszy swobody wiejskiej, rad się był z niej wydobyć co najrychlej. Przywykły do pracy nad sobą, do dumań swobodnych, wreszcie niewolnik i wprzódy, ale ludzi lepiej umiejących pokryć swą władzę i w pewne formy odziewających absolutność, Wacław cierpiał boleśniej niż od najprzykrzejszego niedostatku. Jedyną jego pociechą było wyrwać się na wolność, pochodzić, przedumać godzinę, marzyć o swojej sztuce i wielkich jej tajemnicach, a kilka książek, niemych przyjaciół, nad których lepszych nie mamy (chociaż i ci jak często zdradzają!), orzeźwiały go w zobojętnieniu upadłego na duchu. Dom Dębickich był osobliwszego rodzaju. Pan i pani ekonomowali jeszcze na swoim, udając panów w potrzebie, a udając ich bardzo pociesznie. Oboje na pozór nie wdawali się w gospodarstwo, czasem nawet odegrywali obojętność na nie, ale ukradkiem szpiegowali obroty oficjalistów, męczenników ich nieufności, i znając rzemiosło doskonale, wszędzie szukali podstępu. Sam pan podsędek, wysoki, silny pachoł, z wąsem i bokobrodami rudawymi, udawał, że nadzwyczaj lubi gazety i towarzystwo; krzyczał bardzo głośno i bredził śmiało; pobrzękiwał pieniędzmi, o których obfitości częste były wzmianki; sadził się na zbytki powierzchowne, a żył najobrzydliwszym skąpstwem. Mieli kocz, karetę, cugi, liberie i guzy, i blachy złociste, ale ludzie u nich jedli bez soli, chodzili w domu bosaka lub w łapciach, a wieśniak pędzany, robił prawie od niedzieli do niedzieli i nazywał się chamem. Wzniósłszy się nad swój stan pierwotny, Dębiccy mniemali się już tak wysoko, że wszystko, co od nich niżej stało w hierarchii socjalnej, uważali za niegodne wejrzenia, za tak liche, za tak nikczemne, iż to się ledwie człowiekiem godne było nazywać. Można sobie wyobrazić, jak uważali Wacława, zmuszonego służyć im dla kawałka chleba. Z wyższymi, choć parli się na stopę równości, oboje państwo przechodzili nieustannie z dumy i zarozumienia do mimowolnych upokorzeń. Trafiało się na przykład, że Dębicki wstawał na wnijście każdego i ustępował miejsca lada tytulikowi; ale bywało także, iż aż do niegrzeczności posuwał dbałość o utrzymanie się na mniemanym stanowisku, z którego prerogatywami nie był jeszcze oswojony. Nie każdy panem być może, kto chce. Dom odpowiadał ich charakterowi i sposobowi życia: było to niezgrabne naśladowanie tego, co widziano gdzie indziej, bez zastosowania do miejsca i potrzeby, a nade wszystko bez smaku. Dziedziniec niby angielski pstrzyły dokoła budowle malowane i herbowne, sztachety wykwintne różnych rodzajów, jedne od drugich niezgrabniejsze, i ozdoby pociesznie naiwne. Ogród spacerowy kompozycji samego pana ubierały altanki i ławki w osobliwszym guście. Salon z meblami Testorego i Bajera w każdym kącie inną miał fizjognomią; nie potrzebujemy mówić, że wszystko chodziło w kapkach i starannie oszczędzane, od gości się tylko demaskowało. Świecidełek i błyskotek nie żałowano, a przy każdej zręczności cena lada fraszki obić się musiała o uszy tych, których najmniej obchodziła; domowi, powtarzaniem nauczeni, wiedzieli najdokładniej, ile nawet tafelka w posadzce zapłacona była. W takim to domu na pierwszą próbę skazanym był Wacław, nie znalazłszy w nim żywej duszy, co by się z nim biedą tą podzielić chciała, co. by uczuła jego cierpienie; owszem, wszyscy jeszcze zdawali mu się wymawiać jego szczęście. Wacław przywykły do znoszenia, spokojnie, z uśmiechem spełniał obowiązek i wypijał do dna gorycze tego kielicha służebnictwa. Po dwóch blisko miesiącach pobytu w Kudrostawie na prośbę jego chętnie mu dozwolono pojechać do Denderowa, a była to zręczność pochwalenia się końmi i powozem; dano mu cug gniady i kocz paradny, po tysiąckroć go przestrzegając, żeby nie powalał sukna i koni pędzić nie kazał, żeby się ludzie nie poupijali, żeby się co, uchowaj Boże! powozowi lub rumakom nie stało. Nie bez jakiegoś uczucia przestrachu wyjechał Wacław do domu, w którym dzieciństwo i młodość przepędził; a obraz Cesi przelatywał przed łzawymi jego oczyma. Gdy ujrzał ogród, mury pałacu i miejsca uświęcone długim cierpieniem, marzeniem, latami nadziei i boleści, w których się jeszcze pieścił przyszłością, biedny sierota zapłakał potajemnie. Hrabia przyjął go kwaśno i na wstępie zapytał: — Cóż to słyszę, powróciłeś z Żytkowa i zakopałeś się na wsi? Do czego to prowadzi? Wacław opowiedział mu całą historią pobytu swego w mieście i zwątpienie o przyszłości. — Chcesz, żeby ci los przyniósł pieczone do ust gołąbki — ruszając ramionami odparł Dendera. — Tak się nigdy nie dzieje, trzeba walczyć, pracować i nieraz biedy przecierpieć. Najłatwiej sprzedać się za nędzny kawałek chleba; ale powtarzam, to prowadzi do ożenienia z garderobianą i zostania organistą. Wacław zamilkł, czując się poniekąd winnym. — Cóż waćpan myślisz? — spytał hrabia — długoż tu będziesz? — Przynajmniej do roku. Dendera pokiwał głową z wyraźnym nieukontentowaniem. — Ha! rób sobie, co chcesz! — odparł — ale cię przestrzegam, że jesteś na zupełnie fałszywej drodze: tracisz młodość i zginiesz marnie. — Ażeby posunąć się dalej — po cichu rzekł Wacław — potrzeba środków, pomocy, pieniędzy... — Tych ci nie dam — cynicznie odpowiedział Dendera — miałbym na sumieniu dłużej twojemu opuszczeniu się dopomagać, dosyć czyniłem dotąd; potrzeba samemu o sobie myśleć, a nade wszystko nie tu na wsi szukać sobie losu. Wacław chciał odpowiedzieć, ale dano znać o przybyciu Farureja i hrabia zabrał go z sobą do salonu, chcąc, by się pokazał żonie i gościom. Trochę był chlubny ze swego wychowańca i czasem go tak wyprowadzić lubił, by wywołać pytania i napomknąć, co uczynił dla opuszczonej sieroty. Wszedłszy, zastali już hrabinę, Cesię, przy której, ze swą młodocianą miną a starą twarzą, pobielaną tylko na nowo, siedział Farurej, prawiąc jej francuskie grzeczności i wyuczone dwuznaczniki. Cesia zmieniona do niepoznania, pewna siebie, śmiała, mówiąca, wystrojona, opierała się od niechcenia na kanapie, wpatrując w bukiet, który jej ofiarował, bukiet kamelii i orchideów, przepyszny, nie wiem skąd sprowadzony, ale zachwycających barwi woni. Wspaniała paulownia zajmowała środek tej ogromnej wiązki kwiatów, uderzając nie widzianymi kształty i rzadkością. Gdy wszedł Wacław, Cesia zmierzyła go spojrzeniem i postrzegłszy zbiedzonym, bladym, smutnym, nieśmiałym, ledwie się nie zawstydziła przed sobą, że jej z cicha uderzyło serce, że go poznała jeszcze. Kiwnęła mu główką z góry, ale tak pogardliwie, jakby rzucała jałmużnę ubogiemu, który ją ranami i kalectwem odstręczał. Hrabina, nie lubiąca wychowańca, ledwie że go postrzec raczyła; a Sylwan nie kryjąc, z jakim go lekceważeniem traktował, zapytał głośno: — Cóż, słyszałem, że jesteś u Dębickich? — Jestem w istocie — zimno odparł Wacław. — Cha! cha! — rozśmiał się stary hrabia — do czego to dziś przyszło: państwo Dębiccy uczą dzieci muzyki! Wszyscy się rozśmieli za gospodarzem, a biedny sierota zakłopotany, znalazłszy gdzieś w kątku miejsce, przysiadł się z bólem w sercu, schodząc z oczu. Takiego przyjęcia (choć mógł je przewidzieć) nie spodziewał się przecie i wyglądał współczucia, miał nadzieję spojrzenia Cesi, jeśli nie mówiącego więcej, to litośnego przynajmniej. Ona przeciwnie, zdawała się wysilać na okazanie, jak daleko stali od siebie jak obojętnym był dla niej, jak dziś wysoko myślą i nadzieją wzleciała. Kilka godzin do wieczora przeszły wśród ogólnej rozmowy, do której Wacław nie był dopuszczony; miał już odjeżdżać, gdy Farurej wreszcie ruszył się także i trzpiotowato pożegnawszy towarzystwo, podskakując na cienkich nóżkach, zbiegł ze wschodów z Sylwanem; Wacław miał także kapelusz w ręku, gdy Cesia, tyłem stojąc do niego, odezwała się; — Proszę poczekać! Chcę, żebyś mi pan zagrał! Zawsze jeszcze posłuszny Wacław rzucił kapelusz i zastanowił się. — Siadaj pan i graj mi, co chcesz! — kończyła Cesia, wpatrując się w swój bukiet i wyciągając niedbale na kanapie. — Cóżeś pan przez ten czas porabiał? — Co zawsze, co tutaj. — I zawsze, jak widzę, smutny, ponury bohater romansu... — Doprawdy, nie mam się czym cieszyć; zresztą Pan Bóg mnie takim stworzył... — A juściż, przepraszam! — podchwyciła Cesia — choćby z miejsca u państwa Dębickich cieszyć się pan winieneś. A powiedzże mi, proszę — dodała śmiejąc się do rozpuku, ale śmiechem przymuszonym — jakże ci ludzie tam żyją? — Jak ludzie. — Prawda, że to są zbogaceni ekonomowie? — Nie wiem ich przeszłości. — A żałujesz ich pan i chcesz bronić? — Nie, ale nic nie wiem. — No, to graj pan, kiedy mówić zapomniałeś. Zobaczym, możeś i grać zapomniał także. I rozkazawszy grać, Cesia przerwała zaraz pytaniem: — Znasz pan tego gościa, co wyjechał? — Pierwszy raz go widzę. — Ktoś bardzo miły! To mój narzeczony! — szepnęła ze śmiechem. Wacław pobladł, schylił się nad fortepianem. — Pani sobie żartuje — rzekł z cicha. — Nie! nie! doprawdy! i wczoraj mi się oświadczył; znajduję go bardzo dobrze. Nieprawda, że ma minę i świeżą, i młodą, i dystyngowaną? — Chce ją mieć, to prawda! — Oli ma! Zresztą, to do pana nie należy. Graj pan! Wacław grał znowu; Cesia mu przerwała: — Więc zapraszam pana na moje wesele. — Wątpię, żebym się pani przydał na co... — Znajdę dla pana zajęcie — odparła — będziemy mieli tyle gości. Wacław już sam grać począł; ale ona tupiąc nóżką, nie dała mu ciągnąć dalej i krzyknęła: — Dajże pan pokój temu graniu! nieznośnie klapiesz po fortepianie. Mów mi co o Dębickich, żebym się pośmiać mogła. — Daruj, pani, ale dla mnie to wszystko tak smutne! — Pan bo koniecznie chcesz grać rolę nieszczęśliwej ofiary! — zawołała śmiejąc się i topiąc w nim wejrzenie zimne, a kolące boleśnie. Wacław porwał się oburzony, cierpiący; głowa mu pękała i serce się darło. Pochwycił za kapelusz. — Czego się pan spieszysz? — Kazano mi rychło powracać; jam się opóźnił. — A więc powracaj pan sobie, kiedy mu tak pilno! Ale — dodała — pamiętaj, że masz przyjechać na moje wesele. I rzuciwszy mu jeszcze to słówko, jakby go chciała zranić najboleśniej, pożegnała skinieniem głowy smutnym, wejrzeniem wymownym, by niezupełnie odszedł zrażony, żeby cierpiał, a powrócił. — Wszak do zobaczenia, nieprawdaż? do zobaczenia? — Nie wiem — rzekł Wacław. — Ja chcę, ja każę, jak dawniej... — szepnęła cicho. — Zapraszam na wesele. I z przymuszonym śmiechem dodała: — Pan lubisz podobno rezedę? Otóż jej gałązka z bukietu pana Farureja; niech mu ona przypomni, żeś mi pan dał słowo być na moim weselu. — Będę, pani — odpowiedział Wacław, zbierając się na siły — będę pewnie! Wyraz, z jakim to wymówił, blask jego oczu, łza, co się w nich widocznie kręciła, przeraziły i poruszyły Cesię; chciała go jeszcze zatrzymać i ukoić, ale wybiegł szybko i żywy tylko chód po wschodach słychać było: uciekał. Ciemnym zmrokiem pożegnawszy hrabiego, który naglił, żeby się z tych stron oddalał, i Sylwana, który pogwizdując rzucił mu obojętne adieu, sierota pospieszał do powozu stojącego u bramy, gdy licho odziany człowiek, stary i siwy, oglądając się dokoła, zbliżył się ukradkiem do niego. Wacław myślał, że to był żebrak i dobywał pieniędzy, ale wieśniak schwycił go za rękę i popatrzywszy mu w twarz, zapytał: — To ty, Wacławek? — Co chcesz, mój stary? to ja. — To wy, syn tej biednej kobiety, co to na pasiece umarła... co to graf wziął was na opiekę? — To ja, mój kochany. — A! to wy! — powtórzył wieśniak kiwając głową. — A gdzież teraz mieszkacie? — W Kudrostawie, mój kochany. Lecz co chcecie ode mnie? — Nic, nic — odpowiedział stary oglądając się ostrożnie na wszystkie strony — nic, tak, to ja was tylko chciałem zobaczyć, bo to ja was dzieckiem hodował — i cicho dodał: — Jedźcie no już, jedźcie, zobaczymy się. To powiedziawszy, zawrócił się i uszedł. Spotkanie to, słowa i wejrzenie tajemnicze przerwały nowym wrażeniem pasmo uczuć podrażnionych, przed chwilą żywą boleścią napełniających serce sieroty. Wacław wsiadł do powozu ciekawy, zajęty spotkaniem, przeczuwając, że ono dla jego przyszłości obojętnym być nie może, i pojechał milczący i rozmarzony do Kudrostawu, gdzie zaraz na pierwszym wstępie obsypano go pytaniami o powóz i konie, potem o przyjęcie u hrabiów, o nich samych, o dom, zwyczaje itd. Dębiccy niczego tak ciekawi nie byli jak pańskich obyczajów, bo też je małpować musieli po swojemu. Wacław niewiele ich nauczywszy, odszedł szybko z wielkim zgorszeniem obojga państwa, by spocząć, gdy właśnie spodziewali się, że za dzień im odkradziony zapłaci, poświęcając cały wieczór usłudze koło dzieci i przypodobaniu się łaskawemu państwu. — To — rzekł Dębicki kwaśno po jego odejściu — jakiś bardzo góronos kawaler, udaje obywatela, choć jakiś znajda, sierota! We wszystkim mu dogadzają, a jeszcze nie raczy i pogadać; potrzeba się tu inaczej wziąć do niego. — Nie bój się, ja mu prawdę wypalę otwarcie — zawołała pani, która się w takich sprawach i w ogólności we wszystkim uważała za wyższą od męża z powodu, że się bliżej o panów otarła — potrafię ja go upamiętać, co nam winien, i przypomnieć mu, kto my jesteśmy, choć nie hrabiowie... a zresztą jeśli nie zechce służyć jak należy, jedząc nasz chleb, no to szczęśliwej drogi, niech sobie rusza. — A! stój, Kasiu! — przerwał Dębicki — między nami mówiąc, byłoby to najgorzej; a co by to ludzie powiedzieli? Że nie my go odpędzili, ale on nas porzucił; dla reputacji domu niechaj będzie. — No! a jeśli tak ciągle nosa będzie zadzierać? — To już jakkolwiek do roku dokołaczemy, inaczej rozsławią, że u nas i roku wybyć nie można. — A czegóż to dbać o ludzkie gadanie? — Zapewne. Ale znowu z drugiej strony — odezwał się Dębicki — lepiej nie dawać powodu do szkalowania. Nazajutrz rano miała się zaraz pani Dębicka wziąć do Wacława przy lekcji fortepianu, przyszła nawet i przeszła przez pokój; ale smutna fizjognomia muzyka, jego chmurne czoło i jakaś wyższość, której przewagę uczuła, zniewoliły ją odłożyć na potem wymówki. Jakoż i sam pan, bardzo niespokojny, był za tym, a Wacław pozostał, o niczym nie wiedząc, spokojnym. Zmierzchało. Nieco odetchnąwszy wyszedł nauczyciel z chłopcami na przechadzkę, gdy w ulicy topolowej, która wiodła do dworu, spotkali wczoraj w Denderowie widzianego starca. Przyjście jego tutaj do najwyższego stopnia pobudziło ciekawość Wacława, ale przy dzieciach rozmówić się z nim było niepodobna; odprowadziwszy więc wychowańców po przechadzce do domu, sam się uwolnił, oznajmiając, że ma pilną potrzebę odejść na godzinę, i nie czekając pozwolenia pani, która z tego powodu zabierała się do wymówek, uszedł szybko, bo wieśniak czekał na niego na ulicy. Starzec to był z długą, siwą brodą, którego twarz okazywała, że przeżył na świecie lat około ośmdziesięciu: miała ona tę barwę mszystą, cechującą zżółkły pargamin i lice tych, co ukończywszy, rzec można, życie, dogorywają już tylko. Długi włos biały spadał mu na tył głowy, zostawując odkrytą, połyskującą czaszkę i obnażone czoło; oczy były wpadłe i brwią siwą nawisłe, nos suchy, usta bezzębne i zaklęsłe; broda puszysta dopełniała obrazu tej zastanawiającej smutną powagą głowy. Przygarbiony, jakby go ciężar lat przełamał, szedł spierając się na kiju. Ubiór miał prosty, wieśniaczy ale czysty, i coś mówiło w odzieży tej, że nie zawsze ją nosił: krój siermięgi, chusta na szyi, czapka do odprawionego dworaka podobniejszym go czyniły. I w mowie, acz prostej, odbijały się wyrazy niezwykłe ludowi, rzadsze i nie z wieśniaczego wzięte żywota. — Mój paneczku — rzekł siadając pod drzewem, a ciągle się przypatrując pilnie w twarz Wacławowi — powiedzcie mi naprzód, jakżeście wy od hrabiego odeszli? — Wiecie — odpowiedział Wacław — że hrabia mnie wychował, wyuczył, i niech mu Bóg płaci! teraz o własnych siłach w świat puścił. — I wy to, wy — ten Wacławek, co to się wychował u mnie na pasiece? — Tak! tak — rzekł smutnie młody człowiek — sierota nieznanej ubogiej matki. — A macież na piersiach jaki znaczek? jaki krzyżyk? medalik? — zapytał stary. Wacław ze wzruszeniem dobył krzyżyka i pokazał go staremu. — Tak! to on! to on! — zamruczał pasiecznik, trzęsąc się z radości i pośpiechu, chcąc mówić i myśli nie mogąc połapać... — Czekajcież, czekajcie, mam wam dużo powiedzieć!... lecz naprzód o sobie, potem przyjdzie kolej i na was. Niedawnom przyszedł z daleka, z Podola; prosiłem się, prosiłem długo, lat kilka hrabiego, żeby mi pozwolił swoich pożegnać przed śmiercią, dopiero teraz dał się uprosić. — Kiedy? — spytał Wacław. — Trzy miesiące temu, alem przyszedłszy do Denderowa, już was nie zastał, tylko co was wyprawili w świat. Posłuchajcież, posłuchajcie, bo staremu droga godzina. — Naprzód moje życie. — Mów, mów, mój kochany, a potem może powiesz mi co o matce mojej, o dzieciństwie moim. — Słuchajcie, słuchajcie! aby tylko kto nas nie podpatrzył i nie podsłuchał, wszystko wiedzieć będziecie. — Nie bój się, jesteśmy sami. — Ja we dworze powiedziałem, że pójdę do miasteczka... nie powinni by się domyślać, żem tutaj z wami. Za młodu byłem ja kozaczkiem u ojca jeszcze hrabiego, pamiętam czasy niedzisiejsze; potem służyłem dworsko fornalem i furmanem i znowu lokajsko przy pokoju, gdy nieboszczyk Filip uciekł od kredensu; a było to jeszcze za starego pana, kiedy oba panicze byli w domu. — Było więc ich dwóch? — spytał Wacław. — A tak! było ich dwóch, starszy poszedł na wojenką i gdzieś zaginął bez wieści, a młodszy po śmierci hrabiego objął włości i majątki. Lokajskom się naówczas wysługiwał jak mógł, wiernie, trzeźwo i poczciwie; ale jak młody hrabia dzisiejszy nastał, już tam dogodzić było trudno; człek się poddreptał, nie był zręczny ani ruchawy; odprawiono mnie do kredensu, potem do pasieki. Gdyby żył nieboszczyk panicz starszy, taki był dobry dla wszystkich, nie byłby pozwolił starego sługi sponiewierać, ale nasz... nie bardzo uważał, jak się z kim obejść, aby jemu lepiej. Siadłem ja tedy na pasiece z moją babą, bom się czasu tego i ożenił; gdy raz, jak dziś pamiętam, pod wieczór przyprowadzili do nas ze dworu jakąś kobietę ubogą, licho ubraną, z malutkim dziecięciem na rę- kach, a mówiła jakimś cudzym językiem, że jej ani rozumieć; mnie i mojej babie kazano ją hodować. Na pasiece była chatka próżna porządna, bo tam bywało za starego pana jeździli na podwieczorki, to ją dla mnie oczyścili po jednej stronie, a po drugiej posadzili to biedactwo i kazali nam jej służyć. Bylibyśmy i bez tego rozkazu z żoną jej posługiwali, choć się z nią rozmówić nie było można, bo litość brała, patrząc na to nieszczęście. Widać to było dawniej i piękne, i młode, i do wygody przywykłe; ale nędza zjadła i strawiła piękność, młodość i nałóg dostatku. Z początku jak ją tu przyprowadzili ze dworu (mówiąc, że to żebraczka, którą hrabia przytulić kazał) — ona okropnie krzyczała, rzucała się, coś mówiła jakby się odgrażała, przytulała dziecię do siebie, chciała uciekać i słowem rzec, miała postać szalonej; ale po niejakim czasie, gdy się spostrzegła, że krzyk i gniew nic nie dokaże, że jej nikt nie rozumie, a każdy przez to bierze za obłąkaną, uspokoiła się, biedaczka, trochę i zrobiła się łagodna gdyby baranek, tylko dnie i nocy płakała a płakała; czasem wyrywała się iść, aleśmy już pilnowali i wstrzymywali. Prawie co dzień dowiadowano się z pałacu, co się z nią dzieje, przysyłano trochę jedzenia, suknie; ale odtrącała wszystko i zdawało się, jakby każdy ten dowód starania i pamięci jeszcze ją gorzej niecierpliwił. Wreszcie w ciągłych tak desperacjach i płaczu zaczęła chorować, a dziecko — toście to wy byli, paniczu — tak tuliła do siebie, tak ściskała, jakby się lękała, żeby jej kto nie odebrał. Miała jeszcze na palcu jakiś pierścioneczek gładki, złoty, i prosiła mnie, żebym go sprzedał Żydom, a kupił jej czym pisać, co ja zrobiłem, bo wielka mnie litość brała nad nią. A niemałom się nabiedził, nimem zrozumiał, czego ode mnie chciała; ale jak zaczęła mi pokazy- wać to papier jakiś, który przy sobie nosiła, to pierścionek, to udawać, że liczy pieniądze, a potem że pisze, doszedłem jakoś, czego jej było potrzeba. Gorąco się chciała nauczyć naszego języka, ale mnie i żonie mojej ciężko przychodziło pokazywać jej, jak na co powiedzieć, a ona prawie ciągle tak była słaba, że leżeć musiała dnie całe. Widać było ze wszystkiego, że odbyła bardzo długą i straszną drogę, bo i nogi jej pokaleczone, i obcy język dowodziły, że nie była z naszego kraju. Wreszcie nieustannie pokazywała na zachód, składała ręce, modliła się i płakała, a was przyciskała do piersi, odkazując pałacowi i zdając mu się grozić zemstą bożą. Co to wszystko miało znaczyć, ja do końca nie zrozumiałem. Z tej rozpaczy i z choroby poczęło jej być wreszcie tak coraz gorzej a gorzej, że już z łóżka nie wstawała; pisała tylko coś na papierze, którym jej kupił, chowała po kątach, a nauczywszy się kilka słów naszych, ciągle mi powtarzała: „Ja umrę, ja umrę. nie oddawaj nikomu, tylko małemu!” I pokazywała na was, a całowała w ręce, w nogi i mnie, i babę, padała na ziemię, prosiła, aż jej musiałem na krzyżyku przysiąc, że woli jej dopełnię. — Jakże wyglądała? — spytał wzruszony Wacław. — Ciemne miała włosy, oczy czarne, płeć białą, twarz bladą i pociągłą, a tak była wychudła, tak strasznie mizerna, usta miała tak spalone i pokrajane, ręce pokaleczone od powietrza, do którego widać nie przywykła, powieki ciągle nabrzmiałe od płaczu, pierś nieustannym jęczeniem zmęczoną, że jeszcze w życiu tak biednej nie widziałem kobiety. Gdy coraz słabszą się czuła, a śmierć już widocznie zbliżać się poczęła, a tu ani księdza, ani doktora nie przysyłano, poszedłem sam do dworu o nich prosić, ale mnie hrabia odepchnął z tym, żebym sam pilnował, dodając tylko: — Jeśli umrze, dawać znać natychmiast. Nie śmiałem ja księdzu oznajmić sam, choć biedna kobieta, gdy śmierć się już zbliżała, poczęła aż szaleć z rozpaczy, dziecko tuląc, to znów mi je oddając, to się zrywając z posłania, to zachodząc od płaczu, to wyśpiewując jak do snu synkowi, to jakieś szybkie, głośne, straszne niby przekleństwa rzucając w swoim języku. Myśmy już z żoną jak mogli pilnowali, doglądali w ostatniej słabości i płakali nad nią oboje, moja stara nawet powiedziała: — Co będzie, to będzie, a dziecka jej nie oddamy nikomu. Wacław słuchając starca powieści, łzy ciągle miał w oczach i piersi mu się poruszały łkaniem, ale nie przerywał mowy, by słowa z niej nie stracić. — Ostatniego dnia zebrała nieszczęśliwa papiery jakieś, związała je w chusteczkę, oplątała sznurkami, czym tylko miała, owinęła i wstawszy z łóżka klękła przede mną, znowu całując mnie w nogi a prosząc, bym tego nikomu nie oddawał tylko jej dziecku. Gdyśmy jej oboje z żoną przyrzekli, usiłowała jeszcze pokazać nam, że się nas pytać będą, szukać, żebyśmy dobrze schowali, a my uspokoili biedaczkę jak mogli. Naówczas powróciła do łóżka, na które padła osłabiona i płacząc łzami gorzkimi, położyła przed sobą dziecię, złożyła ręce, poczęła się modlić, całować i łzy błogosławieństwa popłynęły z jej oczu strumieniem na czoło twoje. Strach było chwilami patrzeć, gdy przychodziła na nią rozpacz; włosy nam na głowie powstawały, gdy się rozśmiała nagle, gdy zawołała kogoś w nieznanym swoim języku, bo jedno imię powtarzała nieustannie. Mnie to imię nie było trudno spamiętać, bo często u starych panów podobnie wołano starszego naszego panicza. — A jakie on miał imię? — spytał Wacław. — Jemu było Henryk — odpowiedział stary — świeć Panie nad duszą jego, dobry, przedobry był człowiek. — Tak przemęczywszy się kilka godzin, nieszczęśliwa — mówił dalej pasiecznik — nareszcie Bogu ducha oddała jakoś uspokojona, a z rąk jej zaskrzepłych dziecinę płaczącą gwałtem odjąć musieliśmy. Moja stara wzięła ją i przeniosła do naszej chaty, a papiery schowaliśmy w ul pusty i zarzuciliśmy liściem suchym. Zaraz pobiegłem do dworu dać znać o śmierci biednej kobiety, a gdym hrabiemu powiedział, zbladł tylko, wydał dyspozycje do pogrzebu i rzuciwszy mi parę rubli, dodał: — Dziecko odnieść do dworu. — Jasny panie — rzekłem — ja nie mam dzieci; gdybyś jaśnie wielmożny pan pozwolił nam tę sierotę wychować sobie? Pomyślał i rzekł: — Do czasu, dobrze, potem może być inna dyspozycja; niech tymczasem będzie u was. A zostało się tam co rzeczy po tej żebraczce? — zapytał. — Nie wiem — rzekłem — oprócz podartego trochę odzienia. Jakby mu coś nagle na myśl przyszło, wziął nagle kij do ręki, kapelusz, i milcząc poszedł ze mną do pasieki. Tu przybywszy, nie chciał wejść do izby, w której leżała nieboszczka, ale kazał tylko poznosić jej rzeczy, odzienie, przejrzał sam, popytał, czyśmy jakich papierów nie widzieli, i nic nie znalazłszy, bom mu skłamać musiał, że w chorobie wszystko popaliła, odszedł do pałacu, mówiąc jakby do siebie, com ja dobrze słyszał: — Szalbierstwo było! — I ani okiem nie rzucił na dziecko. Ty, kochany paneczku, zostałeś się przy nas, ale nie na długo; w szóstym roku już cię do dworu zabrali i to jakoś nagle, bo hrabia w wilią mi przyrzekł, że cię zo- stawi u mnie, a potem, gdy jacyś sądowi zjechali i czegoś pytali o waszę matkę, kazał cię oddać do dworu. — Gdzież są te papiery? gdzie są te papiery? — niespokojnie spytał Wacław — czy masz je? czy nie zginęły? — Mam, mam — rzekł stary, oglądając się bacznie i wyjmując z zanadrza sporą paczkę zasmoloną i widocznie leżeniem w ciemności i wilgoci nadwerężoną. — Otóż ci je oddaję. I Bogu dziękując, że mi dał dożyć tej chwili. Teraz już umrę spokojnie. Wacław porwał z rąk starca paczkę, ucałował ją, przycisnął do piersi, chciał rozerwać, ale ciemność wieczora wstrzymała popęd i ciekawość niespokojną. Pasiecznik mówił dalej: — Jak tylko odebrali cię do dworu, zaraz rychło i mnie wyprawili na Podole. Prosiłem się bardzo, aby mnie tu przy swoich u rodziny zostawili; ale hrabia jak co raz powie, to się nie wymodlisz. I tak lat kilkanaście na czużynie przyszło harować, biedować, i co rokum się do swoich prosił, i co roku mnie zbywali: „Nie można, ta i nie można.” Wreszcie teraz jakoś przed kilku miesiącami pozwolili tu przyjść. A mnie już i sił brakło czekać, żeby jak wam oddać te papiery; powierzyć ich nie było komu, a strasznie się bałem, nuż mnie tak śmierć zaskoczy, choć upiorem powracaj. Bywało co pomyślę, aż drżę. No, dzięki Bogu! teraz mi już lekko będzie, kiedy przyjdzie ostatnia godzina, a dobry czas! To mówiąc podniósł się i błogosławiąc Wacława, który przed nim z uszanowaniem pokląkł, rzekł: — Daj ci Boże wszystko dobre, paneczku! Byłeś choć kilka lat moim dzieckiem i mojej starej; myśleliśmy, że cię dla siebie piastujemy, ale i jej przyszło skończyć, i mnie samiuteńkiemu dziadem się włóczyć. Łzy potoczyły mu się po zmarszczonej twarzy. — Tak, tak — rzekł — ale już mnie niedługo włó- czyć się i stękać, czas do swoich na mogiłki. Ja tu już na świecie nie mam nikogo, nawet od siostry wnuki pomarły, żywej duszyczki, i pasiekę moję przenieśli na Gawryłowe uroczysko, i chata stara, gdzie my żyli, zawaliła się w kupę gnoju... Ja tam taki wyproszę sobie i sklecę szałas na starym gruzowisku i z wężami pobieduję, aż głowę przyjdzie położyć. Będzie mi się czasem zdawało, że ja tam z moją staruchą. Wacław chciał oddać staremu, co tylko miał, a miał niewiele, ale stary wziąć się wzbraniał. — A mnie na co? — rzekł — chleba nigdzie nie odmówią, siermięg mam aż dwie, bo jedne do trumny chowam, kilka rubli jest w węzełku... nie potrzebuję ja tego, tobie się zda, moje dziecko. Jakkolwiek niecierpliwy był Wacław, chcąc co najrychlej rozwiązać oddane mu papiery, nie miał jednak serca porzucić starca, który powoli gawędził, rad będąc, że go słuchają. Był to ostatni świadek zgonu jego matki, jej powiernik, człowiek, co się nad nią ulitował, jego przybrany ojciec; jakże dla niego nie miał poskromić swej ciekawości, pragnienia i nie dać mu się wymówić do syta? Późno już rozstali się, a Wacław przyrzec musiał jeszcze, że do niego przyjdzie do pasieki drogą, którą mu starzec dokładnie opisał. Wróciwszy do dworu, zastał wszystkich długą swą niebytnością niezmiernie rozjątrzonych. Dębicki chodził po pokoju głośno wyrzekając, żona jego zbierała się na ostre wyrzuty, a chłopcy radzi z tego, gotowali się złośliwie słuchać z kąta bury, którą ich nauczyciel dostanie. Ale wielkie te przygotowania wojenne spełzły na niczym, bo Wacław zamiast przepraszać i uniewinniać się, jak spodziewano, poszedł wprost do swego pokoiku, zapalił świecę i na zamek się w nim zamknął. Sama pani, której zaraz o tym słudzy donieśli, nie- zmiernie się tym uczuła obrażoną i zagniewaną, a nie mogąc wytrwać, porwała świecę i cała rozogniona pobiegła szybko i impetycznie zastukała do drzwi zapartych. — Cóż to jest znowu? — woła pode drzwiami — co to za konduita pańska? Całe dnie i wieczory na jakichś nieprzyzwoitych przechadzkach, a potem zamykasz się pan w swoim pokoju. My za to płacim, żebyś pan był przy dzieciach, musimy wiedzieć, co robisz. — Pani — odezwał się Wacław przywiedziony do niecierpliwości, otwierając drzwi — obowiązany jestem synom jej dawać lekcje muzyki i nic więcej; bawić państwa w salonie i służyć im w inny sposób nie mogę i nie będę. Jeśliście państwo nieradzi ze mnie, w każdej chwili dom ich opuścić jestem gotów... To powiedziawszy, oburzony, widząc, że pani oczyma tylko przewracała i oddalała się milcząca, zamknął drzwi i siadł drogie rozpatrywać papiery. W salonie niewysłowione poruszenie, gdy jejmość przyszła z odpowiedzią nauczyciela, po długich rozprawach, w których się Dębicka odgrażała, Dębicki ją hamował, a dzieci podsłuchiwały, po trzy razy ponowionej kłótni stanęło na tym, żeby wszystko darować, zapomnieć i nazajutrz nic już nie wspominać o wczorajszym wypadku. Na ulotnych kartkach brudnego papieru pismem niewyraźnym, spiesznym ale pięknym nakreślone było jakieś opowiadanie; nie policzbowane kartki, rozrzucone, pogniecione, bez porządku, ciąg przecież jakiś widocznie stanowiły. Oprócz tych papierów, dość gruby zwitek tworzących, ostatniej po matce spuścizny, znalazł Wacław metryki, świadectwa, paszporta i różne dowody pochodzenia swego w urzędowych wyciągach. Jak piorunem raziły go te wyraźne skazówki przekonywające, że był synem Henryka Dendery, a synowcem hrabiego Zygmunta. Historii całej biednego wygnańca, żony jego i sieroty dowiemy się z następujących notat, które częstymi łzami obmyte, w srogiej boleści pisane, z bijącym sercem, z rozpaloną głową czytał Wacław, wzdrygając się nad zbrodnią tego, którego wczoraj jeszcze swoim dobroczyńcą nazywał, i płacząc nad rodziców losem. Oto słowa nieszczęśliwej matki, na łożu boleści w przedśmiertnej chwili dla syna spisane: Co się z tobą stanie, dziecko moje, dziecko moje! A! potrzebuję w tej chwili ostatniej, gdy mnie rozpacz porywa, powtórzyć sobie to, o czym długo zapomniałam, rachując tylko na ludzi: Jest Bóg! jest Bóg. O! jest Bóg i weźmie w opiekę swoje sierotę. Nie żal mi świata, życia, niczego, niczego; ale ciebie, dziecię moje, tak rzucić całkiem sierotą, opuszczoną, kto wiej może prześladowaną! — o! chciałabym żyć jeszcze! żyć! Panie! Panie, daj mi życie lub jeśli za karę odmówisz prośbie, weźmijże Ty w opiekę niewinne dziecię moje. Chciałabym mu zostawić pamięć jego rodziców, ale czy te słowa dojdą kiedy do nieszczęśliwego, którego czeka poniewierka, ciemnota, służebnictwo! Za coś mnie tak ukarał Boże, tak ciężko, tak srogo, tak okropnie! Trzeba się zebrać na siły, trzeba łzy otrzeć kobiecie, trzeba odwagi. Któż wie, może te słowa, które kreślę ręką od gorączki drżącą, nie widząc ich za łzami, może też te słowa dojdą do dziecka mojego, wskażą mu, kim jest, gdzie ma szukać swej ojcowizny, na kim się pomścić opuszczenia, u kogo dopomnieć losu. Urodziłam się i wychowałam w Paryżu; ojciec mój był za cesarstwa jednym z najbogatszych spekulantów i bankierów stolicy; ja i brat mój całą jego stanowiliśmy rodziną. Matki nie znałam nigdy, bo nas odumarła w dzieciństwie, oddana na mamki na wieś, potem na pensję w Paryżu, ledwie czasami widywałam ojca i dom rodzinny. Brat mój podobne także za domem odbierał wychowanie. Ojciec żył w wielkim świecie swoich współbraci kupców pieniędzy, wśród zbytków, wśród wrzawy, wśród codziennych obaw i nadziei bursowej. Fortuna jego cała była oparta na szczęśliwych obrotach: to się chwiała, to się podnosiła w różnych kolejach przedsięwzięć wielkich i gry papierowej. Dom jego utrzymywany był na wielką stopę; mieliśmy hotel własny ogromny, karety, konie i dwór liczny. Ile pamiętam naówczas ojca, był to człowiek tak zajęty, tak zawsze sprawami swymi opanowany, że ledwie, gdyśmy do domu przyjeżdżali, miał czas nas uściskać; obdarzał wytwornymi podarkami, przemówił słów kilka, ale rzadko dzień jeden cały z nami przepędził. W siedmnastym roku wróciłam z pensji, gdy brat mój młodszy ode mnie kończył jeszcze nauki w kolegium Charlemagne; dodano mi do towarzystwa podżyłą niewiastę, wdowę po jakimś wojskowym, i wyszłam na panią domu. Ojciec dogadzał wszystkim moim zachceniom, stroił mnie, woził, pokazywał i na piękności mojej budował nadzieje połączenia się ze szlachtą starą, do której zbliżyć się pragnął. Była to chwila, w której właśnie Napoleon sprzyjał zlewaniu się różnych klas społeczeństwa, chcąc właściwą swej dynastii utworzyć szlachtą; wszyscy do myśli się jego zastosowywali mniej więcej chętnie, łącząc się rozmaicie: ludzie pieniężni chwytali na korzyść swoje objawioną wolę wielkiego człowieka i usiłowali wcisnąć w grono dawnej lub nowszej arystokracji rodu i szabli. Na mnie spoczywały nadzieje uszlachcenia związkiem ze starą zubożałą rodziną przedmieścia Saint-Germain, lub w braku jej przybliżenia do dworu, wydając za którego z tych szczęśliwych wojaków, co z wioski i spod słomianej strzechy wynosili w tornistrach laski marszałków Francji. Dom mojego ojca stał otworem dla wielkiego świata; poczęły się bale, odwiedziny, zabawy i tłum gości płynął, dziwując się zbytkowi, przepychowi, uprzejmości bankiera. Licznie starający się otoczyli mnie. W początkach bawiła mnie sprzeczność tego szumnego świata z cichą pensją, z której niedawno wyszłam; ale w tłumie nie wyróżniałam nikogo, wszyscy byli mi zarówno obojętni, wszyscy tak doskonale do siebie podobni. Z ubogiej szlachty starej, którą ojciec mój najwięcej u siebie widzieć pragnął, nlkogośmy mieć nie mogli; za to wojskowych i młodych urzędników zjawiło się mnóstwo. Na próżno starał się ojciec o herbowych gości: żaden z nich progu naszego nie przestąpił; bywali w kantorze, nigdy w salonach. Bawiłam się wesoło, bawiłam nie wiedząc, że tylko na progu życia miałam doznać trochę słodkiego szału, by go opłacić później cierpieniem nad ludzkie siły. Wśród tłumu gości zjawił się w domu naszym młody człowiek, twój ojciec, biedne dziecię, Henryk mój drogi, i wkrótce, choć stopniem w wojsku ani postawą świetną, ani dostatkiem nie uderzał wśród towarzyszów, zwrócił ku sobie oczy moje i serce. Litość mnie naprzód dotknęła nad smutnym wygnańcem; na jego poczciwej twarzy przy męstwie żołnierza malowała się boleść nie starta niczym dziecka, co macierzystej pozbawione było piersi. Oko jego we łzie wiecznej pływało i uśmiech nawet miał łzawy; a wyrazy wychodzące z ust jego wielce się różniły od trzpiotowatej mowy towarzyszów, bo były poważne, głęboko uczute i powleczone jakąś żałobą. Ale po cóż te wspomnienia, na cóż serce rozdzierać na nowo. — Henryk mnie pokochał,, ja wprzódy może jeszcze, niżeli się tego domyślał, jużem go kochała, jużem sobie przyrzekła być jego lub niczyją. Wiedziałam od razu, że ojciec z trudnością pozwoli na połączenie nasze, choć Henryk miał za sobą odwagę, zasługi, rany w obronie Francji odebrane; ale obcy, wśród protegowanych, wśród zazdrosnych, niewielkie świetnego losu mógł roić nadzieje. Oczy ojca padły już były na generała Le..., który z prostego wieśniaczego syna wzniósłszy się na ten stopień, ślepo Napoleonowi posłuszny, dziko odważny, obiecywał wkrótce prześcignąć innych wzniesieniem się wysoko, któż wie? może aż do jakiego tronu? Henryk był kapitanem tylko, a dla córki bankiera, której obiecywano miliony, partia to była za skromna. Ojciec ledwie imię jego wiedział i nie wiem, czy go mógł w tłumie rozróżnić. Pułk, do którego Henryk należał, ciągle stał w Paryżu; stosunki nasze co dzień były ściślejsze i widywaliśmy się w kościele, w domu ojca, w domach, w których bywałam na zabawach, i wkrótce zbliżeni coraz bardziej, powiedzieliśmy sobie, że nic nas nie rozdzieli. Przyrzekłam być jego żoną; on mówił mi, że może pozyskać przebaczenie, pozwolenie powrotu do kraju i odebrać należny mu majątek. Rozpieszczone dziecię, widząc dotąd we wszystkim ulegającego mi ojca, nie pojmowałam, by się mógł w czym woli mojej sprzeciwić, i jednego ranka poszłam mu wyznać wszystko. Słuchał mnie blady, przerażony, gniewny, zdziwiony i ledwiem skończyła, zadzwonił na sługi, zawołał moję towarzyszką, głosem, jakiego dotąd nie słyszałam, zapowiadając mi, że więcej go widzieć nie będę. Bóg mnie zapewne ukarał za nieposłuszeństwo ojcu — choć widział, jak posłuchać było ciężko! Nie przywykła do rozkazów, oburzyłam się, oparłam i wręcz odpowiedziałam, że słuchać nie będę. Nie znałam go jeszcze. Rozżarty na mnie, porwał się z wściekłością prawie i zawołał wielkim głosem, rozbijając kosztowne naczynie, które przy nim stało: — Wiesz ty, co mówisz! Ja cię tak zgniotę i rozbiję, jak ten zlepek... ja nie rozumiem nieposłuszeństwa i oporu — jak chcę, tak być musi; jestem ojcem dla dzieci, dla samowolnych i upartych potrafię być tyranem! Więcej rozdrażniona niż przestraszona tym wybuchem, wyszłam z pokoju oświadczając, że mnie zlęknąć nie potrafi. Tegoż dnia pomimo czujności otaczających dałam znać Henrykowi o wszystkim, zakazałam mu, żeby się nie pokazywał już u nas; prosiłam, by wszystko przygotował do ślubu, i przyrzekłam uciec dla niego z domu ojca. Nie wątpiłam, że on się później da przebłagać, a opiekun Henryka, cesarz, skłoni go do uznania tego związku. Stało się, jakom pragnęła i zamierzyła; uszłam nocą spod tego dachu, do którego więcej nie miałam już powrócić; ksiądz ujęty ślub nasz pobłogosławił, towarzysze broni dopomogli Henrykowi do usunienia wszystkich przeszkód i zdumiona ale szczęśliwa, znalazłam się z pałacu w ubogiej, choć przystrojonej kwaterze wojskowego, wyświeżonej na przyjęcie moje. Co się działo w domu naszym, nie wiem, lecz burza musiała być okropna: wszyscy słudzy zostali odprawieni, wdowa odesłana na prowincją i nazajutrz odebrałam list od ojca z przekleństwem i wyrzeczeniem się dziecka... Przywieziono mi trochę moich rzeczy, a oddający je oznajmił, żebym się więcej w hotelu pokazywać nie śmiała. Na próżno przez osoby wyżej położone i wielkie wpływy mające staraliśmy się ojca przebłagać; nic nie pomogło. Henryk udał się do samego cesarza, a Napoleon kazał do siebie przywołać bankiera, który na zapytanie odpowiedział pokornie ale stanowczo: — Najjaśniejszy panie, społeczność stoi na posłuszeństwie, rodzina jest zasadą państwa. Najjaśniejszy pan wymagasz, by go słuchali żołnierze, ja chcę posłuszeństwa od dzieci moich. Nie znam za dziecko zuchwałej córki, która się sama mnie wyrzekła. Przyjaciele ułatwili mi potem zbliżenie się do ojca, ale mnie odepchnął nielitościwie i zapowiedział, że oprócz szczupłej części, jaka na mnie z majątku matki przypadała, którą zaraz wypłacił, nic więcej po nim mieć nie będę. Henryk robił mi jeszcze nadzieję, alem spostrzegła wreszcie, że łudzić się dłużej byłoby na próżno. Nastąpiły wojny, a ja w moim lichym domku w Paryżu, porzucona, sama jedna, drżałam, żeby mi wojna ostatniego skarbu, opiekuna i męża nie wydarła. W czasie gdy Henryk był w Hiszpanii, ojciec nie chcąc nawet w godzinie zgonu przypuścić mnie do siebie, umarł wydziedziczając zupełnie, brat pozostał małoletni i opiekunowie obojętni, pełniący ściśle wolą ojca. Większą część czasu spędziłam w Paryżu sama jedna z mymi łzami. Nieszczęścia, których pojęcia nie miałam, dopiero się poczynały. Na pociechę i strapienie Bóg mi cię dał, dziecię moje; ale gdyś ty na świat przychodził, ojciec twój do nowego powołany boju z Hiszpanii, leciał z pułkami Napoleona w przeciwną stronę na północ. Spadek po matce mojej, znacznie już uszczuplony, ledwie mnie jeszcze utrzymywał; tymczasem Henryk zawsze był tylko kapitanem. Gdy drudzy szybko postępowali na wyższe stopnie, on leciał za nich w ogień zabójczy, zyskiwał rany, leżał i jęczał po lazaretach Europy, wracał ledwie uleczony do walki, obietnicami łudzony, dręczony myślą, że los swój ciężki z moim związał — a nie mógł się podnieść, nie mógł mi niczym strat wynagrodzić... Ja nic nie chciałam, tylko być z nim razem, los jego dzielić, pocieszać go, zapewniać, że ubóstwo mnie nie przeraża; nieustanna wojna rozdzielała nas. U twojej kolebki nauczyłam się modlić — dzięki tobie, dziecię moje! sama jedna, opuszczona, wyglądałam tylko listów, wieści, powrotu zwycięzców. Henryk był tam w swojej stronie, miał mi dać wiedzieć, jak go przyjmie rodzina; ale od przejścia Niemna nie miałam już od niego listu i jakkolwiek przerabiane, biuletyny wielkiej armii przerażały mnie straszliwie. Spisek Malleta, potem powrót cesarza bez wojsk, bez tych krociów, które tam śniegi pochłonęły, odjął mi wszelką nadzieję i biedną głowę moję zawrócił; od Henryka słowa nie było, mówili, że zginął pod Moskwą, drudzy, że w przeprawie pod Berezyną. Nie wierzyłam jeszcze temu ogromowi nieszczęścia; biegłam do cesarza, do generałów, wszyscy już strachem panicznym jakimś przed upadkiem cesarstwa przejęci, odpychali mnie, zbywali. Nareszcie dowiedziałam się z pewnością o jego zgonie, nierychło list krwią zbroczony oddał mi towarzysz broni, przyjaciel jego... W tym liście, który ci zostawiam, znajdziesz powód podróży do waszego niegościnnego, zimnego kraju! Henryk polecał mnie bratu, oddawał rodzinie dziecię i żonę, zaklinając ich na wszystko, co najświętsze, by się opiekowali sierotami. Trzeba więc było, gdy wszystkie środki do życia w Paryżu wyczerpałam, gdy ostatek zapasu się rozszedł, gdy mi już i pensji jako wdowie odmawiano w tym zamęcie — iść obcej na drugi koniec świata szukać nowych krewnych i opieki. O! nigdy, nigdy! nie zapomnę tej chwili, gdym w żałobie z tobą, dziecię moje, opuściła obojętne miasto moje rodzinne, z jednym tylko starym żołnierzem waszych legii, co o kuli wracając do kraju, ofiarował mi się za obrońcę i przewodnika. Złożyliśmy razem dwa ubóstwa nasze i powoli rozpoczęli długą wędrówkę żebraczą, która była wszystkich rozkoszy młodości mojej pokutą. Prędko wyczerpał się ostatek zasiłków uzbieranych na drogę, potrzeba było o proszonym chlebie, o litości ludzkiej iść od drzwi do drzwi mijając miasta, wzdłuż tylu różnych krain, na daleką uciekającą nam północ! W pół drogi mój towarzysz podróży zachorzał; dziesięć dni pielęgnowałam go, ale Bóg chciał mi odjąć i tę ostatnią podporę: biedny żołnierzysko umarł na lichym barłogu, w wiejskiej szopie, na najniegościnniejszej, na ziemi niemieckiej. Nadzieja dobicia się do kresu podróży, złożenia ciebie w ręce stryja, zapewnienia ci losu, wiodła mnie dalej samą jedną, a Bóg tylko wie jeden, ile upokorzeń, obelg, oszukaństw i strasznego sponiewierania wycierpiałam w tej drodze, która zdawała się trwać wieki. Nieraz porywała mnie rozpacz wśród niedostatku, wśród burzy i słoty, wśród ludzkiej nielitości; padałam, chcąc umrzeć, i podnosiłam się dla ciebie, dziecko moje, i szłam znowu dalej a dalej. Im bliżej byłam twoich stron, tym większa otucha wstępowała w serce; a choć o suchym kawałku chleba, szłam nowymi siłami do świtającego już celu. Znalazły się nieraz, znalazły dusze poczciwe, co mnie wspomagały, skierowały, pocieszyły. Lecz jakże ci opiszę ostatek, o dziecię moje! Nie chciałabym w tej chwili przedśmiertnej przeklinać, bo sama wiem, jak cięży przekleństwo, ale serce się pęka, mnie rozpacz porywa znowu... Ze łzami, z radością, z bijącym sercem, padłam u progu domu, który widział młodość mojego Henryka, do nóg jego bratu; szybko, jak w gorączce, opowiedziałam mu dzieje nasze, oddałam mu krzyż oblany poczciwą krwią jego na ostatnim polu bitwy, ostatni list... i położyłam ciebie małego, schorzałego, drżącego od chłodu, uwinionego w łachmany u stóp nieludzkiego człowieka! A! zwierz by się ulitował łez moich, nędzy naszej! Spojrzał, pomyślał, nie chciał mnie zrozumieć — odepchnął! odepchnął!... Zamiast przytulić wdowę, jak żebraczkę odsunął żonę brata, ledwie chleba kawałek, jak z łaski jej rzuciwszy. Na moje łzy gorące, rozpaczne, odpowiedział szyderstwem, zowiąc mnie awanturnicą. — Brat mój nie był nigdy żonaty — rzekł zimno — to są rzeczy podrobione, to są fałsze... Przecież miał w ręku dowody, przecież znał pismo jego! Nie wiem, jak potrafiłam mu wyrwać te ostatnie skarby twoje, te papiery łzami i krwią uświęcone, by je dla twej przyszłości ocalić. Chciałam iść dalej, sił brakło; musiałam, posłuszna jego woli, zwlec się na ten barłóg, który żonie brata na łoże boleści, a! i śmierci przeznaczył! Ale nie! nie przeklinajmy, dziecię moje! przebaczmy!... Bóg to przez niego jego ręką mnie karał... a! sroga kara! ale wola Jego święta! Gdybyż, gdyby wszystko się to skończyło na mnie, gdybym mogła za ciebie przecierpieć, zostawić ci lepsze nadzieje! ale to próżno! Ten człowiek nie ulituje się nad sierotą... Widziałam go, widziałam bladą chciwość jego, obawę, pomieszanie... to zbrodzień! Co się z tobą stanie? co ci zgotował? Boże! Boże! ja myśleć nie chcę! Wszak jest Bóg! wszak jest! Dalszy rękopis wdowy tak był niewyraźny, tak widocznie w gorączce pisany, tyle go razy łzy zmyły a drżąca ręka zatarła, że Wacław tylko mógł go przeczytać sercem spragnionym macierzyństwa, odgadując więcej niż rozumiejąc wyrazy dziwnie poplątane, świadczące, w jakich mękach, w jakiej rozpaczy umierała biedna kobieta. Przejrzawszy, pożarłszy te papiery, czas jakiś pozostał pod wrażeniem okropnej powieści; plątało mu się w głowie, biło serce oburzone, myśl gorąca biegała od zamiarów zemsty do łez przebaczenia. Nie wiedział, co począć z sobą, gdzie i jak się obrócić, musiał szukać rady u obcych. Ale jakże ich uczynić powiernikami tej zbrodni? jak ojca Cecylii, stryja, wystawić na wstyd i hańbiącą karę, które by ścigały występnego? Cała noc przeszła mu we łzach, na modlitwie, w namysłach; a nazajutrz potrzeba było iść do nieubłaganych obowiązków. Z rana, po chwilce spoczynku, przerywanego jakimś przestrachem, chłodniej zebrawszy myśli, poszedł naprzód uwolnić się u Dębickich od dalszego u nich pobytu. Na próżno chcieli go utrzymać wszelkimi sposoby, wczorajsze z nim obejście biorąc za powód niespodzianego postanowienia; Wacław oświadczył im, że inne zupełnie przyczyny zmuszają go dom ich opuścić i w inny sposób pokierować swym życiem. Z trochą pieniędzy smutny ruszył w świat ubogim wozem chłopka, niespełna wiedząc dokąd i po co, lecz pragnąc wzgardę i sponiewieranie matki nielitościwemu zapłacić stryjowi, surowo zapytując go o rachunek czynności. V W okolicy Denderowa przy małym parafialnym kościółku w Smolewie, na samej granicy Polesia, mieszkał sławny z surowej cnoty, pobożności i chrześcijańskiego poświęcenia się pleban, ksiądz Warel. Niemłody to już był człowiek, zestarzał w boju ze światem, w praktyce cnót religijnych i społecznych, doradzca nieszczęśliwych, lekarz ubogich, opiekun sierot, słowem, kapłan w całym znaczeniu tego wyrazu. Cnotę zasadniczą, na której spoczywają wszystkie inne, poświęcenie się, podniósł do najwyższego stopnia; dla Boga i ludzi zapomniał zupełnie o sobie. Poważny i smutny, jeśliby go co wewnątrz dręczyło; nielitościwy dla siebie, niezmordowany w pracy i jej wyszukiwaniu, ksiądz Warel żył tylko ofiarą. Dziś, gdy duchowni często więcej są dla świata niż dla Boga i bliźnich, gdy stara pierwszych chrześcijan wiara a cnota stała się niepoścignionym ideałem, gdy zepsucie kazi czasem tych nawet, co na świeczniku stojąc, przykładem drugim przyświecać powinni, ksiądz Warel był zjawiskiem niepospolitym. Rzadcy są zawsze ludzie, co jak on, w sprawie z sobą samymi w niczym nie pobłażają, nic przez pół nie robią, rzucając się przeciw ofiarom, cierpieniu, boleściom z gorącą żądzą, z zapałem, który niewielu pojmuje i ocenia. Wśród naszego zimnego, obojętnego społeczeństwa jakże zdumiewać musiał! Pochodził on ze szlacheckiej rodziny oddalonego kątka dawnej Polski i nikt nie wiedział powodów, dla których oblókł suknię duchowną; żywot jego tylko wnosić kazał, że prawdziwe wiodło go ku niej powołanie. Od dwudziestu już lat spełniał on obowiązki naprzód wikarego, potem plebana w Smolewie, a nikt powiedzieć nań nie mógł, żeby w czymkolwiek uchybił nawet największym wymaganiom swoich parafian. Probostwo to było jednym z najuboższych, a razem najludniejszych: lasy bowiem otaczające Smolew kryły w sobie chaty tysiąca przeszło głów szlachty i budników katolików, należących do księdza Warela; z bogatszych dworów ledwie kilka przypisanych tu było. Drewniany, pochyły, stary ten domek Boży, podpierany i przystrajany wedle możności czarniawą wieżyczką swoją z maleńkim dzwonkiem, wznosił się nad stare lipy, ocieniające cmentarz i plebanią. Dom proboszcza równie był pochylony, równie stary, wypaczony, wklęsły w ziemię i raczej miał pozór ubogiej chaty niż księżego mieszkania. Ksiądz Warel mieścił się w dwóch izdebkach mizernych, z których jedna, pokaźniejsza, przeznaczona była na przyjmowanie przybywających parafian, druga wyłącznie służyła jemu. Tu łóżeczko zakonne, prosty tapczan pokryty cienkim siennikiem, sosnowa półka z kilką książkami, krucyfiks, flaszeczki i słoiki z pijawkami i różnym lekarstwem, stojące na starym biurku bez zamknięcia, na skrzynce i stoliku całe stanowiły bogactwo i przybór. Pierwsza izba czysta, ale wcale niestrojna miała kilka starych krzeseł, kanapkę pokrytą drelichem, stół tylko i zegar w szafce dębowej. W tym więcej niż skromnym mieszkaniu rzadkim był gościem gospodarz; cały oddany swym dziatkom, jak ich nazywał, dni a często i noce spędzał na posłudze około duszy i ciała. Gdy nie było koni, szedł pieszo w lasy pocieszać, leczyć, spowiadać, katechizować wyrostków, przygotowywać umierających. Rzadko zastać go było można w domu, chyba gdy nabożeństwo tego wymagało, bo ksiądz Warel z równą gorliwością, niezmordowany, spełniał obowiązki kapłana u ołtarza i poza kościołem. Nigdzie z większym poświęceniem, wiarą, zapałem nie obchodzono wielkich uroczystości i pamiątek kościelnych, nigdzie lud nie śpiewał gorącej starych naszych pieśni pobożnych, nigdzie się nie modlił tak żywo a serdecznie przy strasznej ofierze. Jaśniało oblicze księdza, gdy spełniał tajemnice święte, zdawał się szczęśliwy, uniesiony, promienisty zapałem; lecz odstąpiwszy od ołtarza, często wpadał w zwykły sobie smutek i zamyślenie, które zdawały się być właściwym stanem jego duszy. Twarz księdza Warela malowała to dziwne usposobienie: wyschła, zżółkła, wyniszczona, przypominała dawnych ascetów, a płomień oczu, łagodny razem i posępny, okazywał wewnątrz głębokie cierpienie i walkę, których wiara i modlitwa uspokoić nie mogła. Rysy jego twarzy były piękne, postawa poważna, włos siwiejący już skroń okrywał; czynne życie wyrobiło w nim mimo chudości niezmiernej siłę potężną. Nic go, zdaje się, nie kosztowało znosić głód, słotę, zimno, pragnienie, bezsenność; jak gdyby duchem pobożności i ofiary podnosił się nad zwykłe warunki życia ludzkiego, nigdy się niczym pożyć nie dawał, zawsze był gotów do pracy, nie potrzebując spoczynku. Chwile wytchnienia spędzał na gorącej modlitwie: długie godziny widywano go leżącego krzyżem u ołtarza; późno w noc zastawali go ludzie modlącego się ze łzami w swojej izdebce; a gdy ubogi zapukał nad ranem wzywając go o mil kilka do łoża chorego, na pogrzeb, zrywał się rzeźwy, zawsze gotowy na posługi, a nie słyszał nikt, by się na znużenie poskarżył. Prawdzi- wy sługa Chrystusów, dla braci wszystko, co miał, odda- wał; miał niewiele, ale w ręku dobroczynnego drobny pieniążek, chleb suchy wielu nakarmić mogą. Więcej też on czynił mając mało, niż wielu bogatych, bo oddawał wszystko i świadczył sercem razem i dłonią. Z dziwną nieopatrznością a spuszczaniem się na wolę Boga nie zasposabiał nigdy swej spiżarni ani domu, często nie było prawie co jeść; naówczas z radością szedł do drzwi sąsiedniego wieśniaka i prosił go w imię Boże o chleba kawałek, a każdy mu dawał ochotnie, z rozczuleniem, wiedząc, że jutro we dwójnasób u niego odbierze: chlebem i słowem. Pomimo płochości naszego wieku i społeczeństwa, które rade śmieje się z tego, czego pojąć nie może, nikt nie ośmielił się jednak szydzić z tego człowieka, panującego wszystkim swoją prostotą ewangeliczną. Dla niego możny i ubogi, znaczący i nikczemny człowieczek, ostatni żebrak, zupełnie byli równi; szanował ich jako ludzi, obrazy Boże, i bez ogródki mówił każdemu prawdę ojcowską, życzliwą, ale całą, a często przykrą. Słodziły ją tylko poczciwe usta, podając łagodnie jak lekarstwo na chorobę. Znając wysokość swego powołania, nie uniżał się przed nikim pomazaniec Boży; ale nikogo też nie obraził dumą, bo był nade wszystko pokorny. Godziła się w nim doskonale powaga kapłana z uniżeniem grzesznika chrześcijanina. Obelgi znosił bez gniewu, z uśmiechem, z jakąś radością niemal; nieprzyjaciół nie miał, a chwilowo na siebie zawziętych upamiętywał i rozbrajał często jednym słowem. Wielki to był i święty człowiek... Czemuż na tym czole opromienionym wiarą tak często zjawiał się smutek? czemu w tych oczach płonących miłością Bożą i ludzi tak często wytryskała łza i płomień boleści? czemu płakał o samotny i szedł na modlitwę chmurny, posępny jak winowajca, jak żołnierz do boju, na który nie czuje się dość zbrojnym? Któż zna głębię duszy ludzkiej? kto zajrzał na dno tajemnicze serca i rozplątał myśli człowiecze? Bóg jeden widzi jasno ten dziwny kłębek nici, w których złoto i zgrzebno się miesza. Do księdza Warela postanowił się udać Wacław z tajemnicą swoją o radę i kierunek go prosząc; znał go od dawna i szanował, wiedział, że nikt szlachetniej, nikt rozważniej naprowadzić go nie potrafi na drogę prawą. Czuł on, że i poczciwego serca, i wyższego umysłu potrzeba było, co by mu wskazał ścieżkę, jaką należało iść dalej, dopominając się imienia, przyszłości, majątku i upokarzając dumnego człowieka. Przybywszy do plebanii,. nie zastał Wacław księdza Warela, który swoim zwyczajem na budkach spowiadał i katechizmował dzieci; stara gospodyni uprzejmie go prosiła, żeby na proboszcza zaczekał. Usiadł więc na ławce od ogrodu na wpół zgniłej i poprzedników jeszcze proboszcza pamiętającej, tu w zadumaniu i bolesnych myślach zatapiając się do wieczora; tyle zamiarów, tyle chęci walczyło w sercu jego! Już słońce zniżało się ku zachodowi i za czarną kryło się chmurą, gdy w ganku dał się słyszeć znany głos gospodyni staruszki i proboszcza: — A co, moja Doroto, jest tam co jeść — mówił ksiądz Warel — dobrym kawałek zrobił piechotą; należy mi się strawa. — Jest trochę barszczu i kasza — odpowiedziała starucha. — Specjały — odparł ksiądz — a dziś sobota, dzień Najświętszej Panny; dosyć mi będzie jednego: daj wasani trochę barszczu. — Ale tu ktoś czeka na jegomości. — O! dawno? a któż to taki? — Od południa, jakiś młody człowiek, ubrany porządnie, ale przyjechał prostym wozem. — A dałażeś mu jeść? — Nie chciał nic, siadł sobie w ogródku; czegoś smutny, widzi mi się, jakby zapłakany. — No to schowajże sobie barszcz jejmościuniu — rzekł ksiądz Warel — bo tu pilniejszy interes. — Ależ jegomość pewnie dziś nic nie jadł? — Owszem, owszem, chleba kawał i ogórka całego; będzie czas na wszystko; pilniejszy interes bliźniego niż brzucha. To mówiąc pospieszył proboszcz do izby, złożył brewiarz, co go nigdy nie odstępował, na stoliku i spotkał z rozwartymi rękoma Wacława, którego kochał. — A! to ty, moje dziecko — rzekł — jakże mi się masz? No! zdrów widzę, dzięki Bogu, i myślę, pobożny, jakeś był. Oj! wiara, to wielki skarb, nie traćcie jej, nie traćcie; ciężko ją potem odzyskać, a bez niej żyć ciężej jeszcze. I cóż mi powiesz kochanku? siadaj. — Mój ojcze — rzekł z kolei Wacław — to, z czym do was przybyłem, rzecz jest bardzo wielkiej wagi dla mnie; przyszedłem po radę i w niemałej sprawie. — Dobrze! dobrze! zawsze to ślicznie, gdy młody starego i sługi Bożego się radzi, a nie spuszcza całkiem na siebie. Bóg ci zapłać, siadaj serce i mów. — Możemy mówić nie podsłuchiwani? — Śmiało, sami jesteśmy; słucham cię, moje dziecko. To mówiąc ksiądz Warel, jakby do rady wzywał Boga także, począł po cichu odmawiać modlitewkę, wzniósł oczy w niebo i usiadł, biorąc rękę Wacława, który rozpoczął opowiadanie od historii biednej swej matki. Proboszcz słuchał jej poważny, niekiedy łza zakręciła mu się w oku, czasem spojrzał na Wacława, jakby uczucia jego badał; w końcu, gdy i papiery przejrzał, i ukończyły się te smutne dzieje, zamilkł i głęboko się zadumał. — Radź mi, ojcze, radź, proszę, co mam począć? — spytał niespokojny Wacław. — Czekaj no, serce, tu się trzeba wprzód pomodlić do Ducha Świętego — odparł ksiądz — do ducha dobrej rady. Rzecz straszna, smutna, trudna; jutro rano odprawię na tę intencję mszę do Ducha Świętego, pomodlim się oba, a potem pomówimy; zostań u mnie, przenocuj, wszak ci i tak nie pilno, boś podobno, jak widzę, Dębickich opuścił. — Wytrwać mi u nich było trudno. — Szkoda, bo uczciwego człowieka jak ty przewodnictwo i dzieciom, i starym by się przydało. Jedna pobożna dusza w domu wiele czyni dobrego. Dziś ci nic radzić nie chcę, jutro, co mi Bóg natchnie, to ci powiem. A teraz może byś co i zjadł — dodał uśmiechając się — tylko cię uprzedzam, że słudzy Chrystusowi więcej żyją słowem jego świętym niżeli inną karmią; u mnie ubogo, do czarnego chleba może nie jesteś przywykły. Ha! cóż robić, gdybyś i przepościł trochę ze mną, nic to nie szkodzi ani ciału, ani duszy. Dziś się z postu śmieją, a wielka to prawda przecie, że: ujmij ciału obroku, a dusza będzie syta. Wielcy święci nasi na pustyni podsycali się wstrzemięźliwością i umartwieniem. — Doroto, dawaj już barszcz i kaszę z grzybami, podzielim się z gościem, co Bóg dał. To mówiąc zasiadł ksiądz Warel przed ubogim stołem, a Wacław przy nim, ale ledwie łyżek kilka wziął do ust, gdy wszedł budnik zapłakany, na miłość Boga prosząc o pomoc dla ojca, który z barci spadłszy, połamał ręce i nogi i konał w boleściach. Nie myśląc już o jadle, chwycił proboszcz swoje flaszki i narzędzia lekarskie, zakasał poły starej sutanny i pożegnawszy do jutra Wacława, ruszył z kawałkiem chleba w ręku. Nierychło w nocy powrócił, a gość widział go jeszcze długo leżącego na modlitwie. Nazajutrz rano odprawiła się msza o Duchu Świętym; nikogo nie było w wiejskim kościółku prócz kilku że- braków. Ksiądz Warel odszedł od ołtarza rozjaśniony, przejęty i ucałowawszy Wacława, rzekł do niego, wróciwszy na probostwo: — Jedź, serce moje, do hrabiego, powiedz mu o odkryciu otwarcie, bez srogich wymówek, z gotowością przebaczenia, z braterską litością względem występnego; Bóg może zamknięte serce jego dotknąć, nie będziemy potrzebowali zapewne sprawiedliwości ludzkiej, o którą ze zgorszeniem dobijać by się musiało. Zresztą, czyliż ci tak bardzo trzeba grosza i mienia pilno a koniecznie, żebyś obłąkanego chciał dla niej gubić, żebyś brata ojca twojego, krew własną, dał na wstyd, pohańbienie u ludzi? Czyż nie lepiej mu przebaczyć, a jeśli cię odepchnie, zostawić go sumieniu i Bogu. Od pięknego uczynku rozpocząłbyś życie i Bóg też by ci błogosławił. Przy mszy świętej słyszeć musiałeś za każdym niemal słowem przykazanie miłości i przebaczenia. — Lecz pamięć ojca, cierpienie matki, maż to wszystko pozostać nie pomszczone? — Nie mów, serce moje, o zemście, bo jej chrześcijanin znać nie powinien i bez grzechu wyrazu tego wymówić nie może. Bóg jedynym mścicielem, my nie powinniśmy się uzuchwalać aż do zastępowania Go. Zemsta zawsze jest zła i występna. Matce twej Bóg już nagrodzić musiał w przyszłym życiu, co tu ucierpiała; dla niej modlitwa twoja jest najpiękniejszą ofiarą. Zresztą, takie to długie życie nasze, byśmy je na zemstę i krzywdę braci obracali, kiedy nam dano tę chwilę na udoskonalenie nasze i zbliżenie się do nieba. Mówił tak długo i Wacław uczuł się do żywego dotknięty, poruszony, podniesiony; widział się wyższym od swego ciemięzcy, spokojniejszym, szczęśliwszym. Pełen tych pięknych uczuć chrześcijańskich wyjechał z probostwa tym samym wozem wieśniaka, z myślą, iż ubóstwo jego piękniejsze jest niż dostatki stryja kosztem czoła, spokoju i kłamstwa zdobywane tak mozolnie. Podsycając w sobie to uczucie całą drogę, pełen jednak wzruszenia i smutku, przybył nareszcie do Denderowa. Z jak nową myślą spojrzał teraz na to miejsce uświęcone matki łzami, ojca wspomnieniem! Gdyby nie nauka księdza Warela, z jakąż żądzą chciwą zemsty byłby się dopomniał o krzywdy swoje; ale wyrazy kapłana były hamulcem wybuchu jego, podnieciły pragnienie wspaniałomyślnego przebaczenia. Jak zawsze zastał hrabiego w wytwornym stroju rannym, z twarzą wypogodzoną, dumną, pańską, wśród stosu papierów, marzącego o swym państwie, o obrotach, o nowych scenach dramatu, którym było czynne jego życie. Wchodzącego Wacława powitał uśmiechem, wcale się nie domyślając, jak innym dziś przychodził dawny wychowaniec, sierota, ażeby go słuchać liczby z przeszłości; jak strasznym głosem miał się odezwać do niego: „Kainie! gdzie jest Abel, brat twój?” Pozorny spokój wyryty na bladym czole hrabiego, wyższość, z jaką dumny postąpił czynić wymówki Wacławowi, smutnie przejęły sierotę. — A waćpan tu znowu? czy już od Dębickich? — spytał Dendera. — Tak jest, od Dębickich. — Tylkoż nie myśl mi waćpan wisieć na karku — rzekł z nieukontentowaniern hrabia — dość już tego, dość, czas pracować i myśleć o sobie; młodość droga... Zbity tą śmiałą mową stryja, który się wcale jeszcze nie domyślał odkrycia strasznych tajemnic, Wacław nie wiedział, od czego począć, westchnął, wspomniał na matkę i obracając się dokoła zapytał: — Jesteśmy sami? Zaledwie to wyrzekł, hrabia pobladł, zmieszał się i jakby już przeczuwał, że musi zmienić rolę, że nadeszła jak piorun niespodziana godzina kary i upokorzenia, wybełkotał z niezręcznie udaną przytomnością: — Cóż to jest? — Mamy pomówić o rzeczy ważnej — rzekł zimno Wacław — rzeczy, której sądzę, nie powinni słuchać tylko my i Bóg. Dendera jeszcze bardziej słowy i tonem przerażony, zagryzł usta, obejrzał się, postąpił do drugiego pokoju i w milczeniu chmurnym czekał zapytania, widocznie opanowany strachem. Wacławowi usta drżały, w głowie się zawracało; położenie jego dziwnie się zmieniało: pokorny dotąd sierota stawał jako sędzia; uszanowanie, do którego przywykł, i nowe wymaganie stanowiska, do jakiego miał prawo, bój w nim staczały tajemny. — Panie — rzekł po chwili łagodnie — pozwól się spytać: nie miałeś brata? Hrabia, który jeszcze łudził się, że strach paniczny przejdzie niczym, usłyszawszy to, zadrżał, cofnął się, obłąkanym wzrokiem potoczył i upadł na kanapę milczący, oczy wlepione trzymając w Wacława. Twarz jego wyrażała takie przerażenie, pomieszanie i przestrach, jak gdyby istotnie głos Boży z góry go zapytał: Kainie, coś uczynił z Ablem, bratem twoim? Ale po chwili nawykłość długa do udawania, pewność, jaką czas go obdarzył, że tajemnica wydać się nie może, dodały mu sił nieco: podniósł się i mierząc od stóp do głowy stojącego przed sobą Wacława, spytał, zbójeckie prawie rzucając nań wejrzenie: — Dlaczego ty mnie o to pytasz? — Wiesz pan o tym — odpowiedział Wacław — bo ja jestem synem brata twego! brata, którego zagarnąłeś majątek, któregoś wdowę odepchnął, nie dając jej ani tego, do czego miała prawo za życia, ani mogiły po śmierci, ani pociechy przy skonaniu, ani dziecku jej imienia, które mu należy... Hrabia blady jak ściana, porwał się znowu z konwulsyjnym drżeniem. — Szalbierzu! — krzyknął — kto ci te myśli podrzucił?... To oszukaństwo, to spisek na mnie haniebny! Sierota, dziecię jakiejś włóczęgi, podnosisz się na swego dobroczyńcę, kąsasz rękę, która ci chleb dała! — Nie jestem szalbierzem — rzekł Wacław usiłując utrzymać się chłodnym i rozważnym — ani ty, panie, dobroczyńcą moim; kim i czym jestem, mam na to niezbite dowody i świadków; jeśli z dobrej woli zaprzeczysz mi pan mojego stanowiska na świecie, imienia rodziców, dojdę go w inny sposób. — Dowody! A jakież możesz mieć dowody? — spytał z iskrzącymi oczyma Dendera. — Twoje własne przekonanie, twoje pomieszanie, twój przestrach jest najpierwszym — odparł Wacław śmielej — widziałeś inne, czytałeś list ojca mego krwią jego zbryzgany; miałeś w ręku papiery, aleś je nieopatrzny rzucił, odepchnął, żeby przywłaszczony majątek brata zatrzymać. Trzymajże go — dodał Wacław — bom nie o niego przyszedł się upomnieć, ale o imię, o cześć matki, o spokój ojca w grobie... To wydarłeś i powrócić musisz! — Jak to? ty mi śmiesz prawo dyktować! — wrzasnął hrabia w gniewie. — Nie ja: twe własne powinno to uczynić sumienie. — To są bajki, fałsze, niegodziwe i podłe szalbierstwa! — zawołał Dendera — a ty... — Ja zapewne — przerwał Wacław — jestem w oczach twych, jak matka moja nieszczęśliwa, niepotrzebnym tylko natrętem, ale nie umrę jak ona, na pasiece bez księdza i lekarza w ostatniej nędzy; Bóg na to nie pozwoli! To mówiąc, odwrócił się i chciał już odejść, gdy hrabia schwycił go za rękę; usta mu się trzęsły, oczy latały obłąkane, pierś buchała niepokojem występku. — Co poczniesz, niewdzięczniku? — spytał. — Niewdzięcznym nie jestem, bom tu wpierw przyszedł, gdy mogłem gdzie indziej pójść pierwej: pocznę, co mi Bóg wskaże. — Czego chcesz ode mnie, prześladowco mój i dzieci moich? — Chcę sprawiedliwości, imienia mego, własności mojej. Hrabia stanął, utopił oczy w podłogę, zamyślił się. — Nie! nie! to być nie może! — zawołał — to hańba; lepiej śmierć! I rozśmiał się szydersko: — Idź precz! Lecz nim Wacław do drzwi doszedł, odwołał go znowu. — Czego chcesz — spytał — chcesz majątku? — Chcę imienia. — Imienia! — rozśmiał się znowu Dendera z boleścią. — Chcesz imienia splamionego zbrodnią, którą mi dowodzisz, choć nie dowiedziesz. — Chcę imienia, które mi się należy. — Chcesz majątku? — Części mojego ojca. — Wyrzeczesz się imienia, zapomnisz wszystkiego? — Więc nie jestem przecie szalbierzem — zawołał podchwytując Wacław — ani matka moja włóczęgą! Hrabia uczuł się zmieszanym, zamilkł, mierząc go okiem nieufnym. — Godzę się jak z napastnikiem — rzekł wykrętnie — prawda czy fałsz znajdzie złośliwych, co ją głosić będą; odbierzesz mi dobre mię, mnie i dzieciom potrzebne: wolę się okupić. — Ja nie chcę jałmużny — odparł Wacław podnosząc głowę — ja chcę mojej własności. — I będziesz jej dochodził, sromocąc ten dom, który cię od dziecka wychował? — Wychował! — rozśmiał się z kolei Wacław — syna brata jak sierotę! z litości, w upokorzeniu, w służebnictwie, ogołoconego z imienia, ze związków krwi drogich, podwójną zbrodnią uczynionego podrzutkiem... Wzrokiem wzgardy i litości razem zmierzył Wacław hrabiego; wspomnienie matki nieszczęśliwej wzburzało go, potrzebował całej mocy duszy, by powstrzymać w sobie wybuchy gniewu, zemsty, ale słowa księdza Warela przychodziły mu na pamięć i tamowały go. Wybiegł z pokoju hrabiego, zostawując go ciężkim myślom niepewności, postrachom, a sam wpół nieprzytomny popędził do ogrodu. Tu kilka ledwie zrobił kroków, spotkał Cesię, która zdumiona widokiem jego, krzyknęła, cofnęła się i śmiejąc zaraz zawołała: — A! to pan Wacław! Ale podnosząc oczy, gdy się ich wejrzenia spotkały, gdy cały niepokój duszy Wacława, jego krwawy smutek i wzruszenie głębokie dotknęły Cesię, śmiech zamarł na jej ustach, z litością kobiecą postąpiła żywo zapytując: — Co ci to jest? co to się stało, panie Wacławie? — Nic, pani — odparł biedny muzyk, dłonią odgarniając z czoła włosy potem boleści oblane — nic, nic. — Paneś mnie przeraził,. twarz jego tak strasznie zmieniona! — Jestem trochę chory... — Powróciłeś więc do nas? — Nie, pani, tylko na chwilę — i westchnął. — Wszak na wesele jeszcze nie czas! — uśmiechnął się boleśnie. — Wesele! a prawda! zapraszałam pana; ale z tą twarzą upiora, z tym wejrzeniem zbójcy, dziękuję! Przestraszyłbyś mi pan gości i dzień mój jasny zasmucił. — Byłżeby to dzień tak jasny? — zapytał smutnie Wacław. — Dlaczegoż nie? — odparła żywo Cesia — dzień, który mojego ulubionego do nóg mych na wieki przywiąże. Pan nie wiesz, jak on mnie kocha! Nie ma jak ludzie tego, co on wieku: umieją się przywiązać bałwochwalczo, służyć jak niewolnicy, słuchać jak dzieci... — Pani byś chciała tylko niewolników, chwalców i posłusznych? — Tak, bo lubię rozkazywać i królować — zawołała dumnie. — Ale pan idziesz ze swą tajemnicą jak chmura z burzą: smutny, dziki; powiedzże mi, co to jest? Straciłeś miejsce? wszak ojciec pewnie ci nie odmówi ani dachu, ani stołu, ani pobytu u nas... — O! ja o nie nie proszę! — Już tak dumny! — rozśmiała się Cesia ruszając ramionami — skądże ta pycha? Wacław zamilkł. Dziwaczna myśl przeszła mu przez głowę w tej chwili; kochał, lub zdawało mu się, że kochał Cesię, mógł położyć hrabiemu za warunek pozwolenie połączenia się z nią; dyspensę z Rzymu łatwo było wyrobić: cóż, kiedy coraz wyraźniej malowała mu się chłodną i płochą. Postanowił zajrzeć śmielej w głąb nieodgadnionego jej serca i po chwili się odezwał: — Dlaczegoż bym nie mógł być dumnym? Każdy ma swoją dumę: wy, panowie, dumę panów, żebrak dumę ubóstwa, sierota dumę opieki Bożej nad sobą. Tak — rzekł — jestem dumny, przyznaję się. — Cóż to za zmiana w panu Wacławie — ofuknęła Cesia prawie obrażona tonem odpowiedzi — nigdym go jeszcze tak mówiącego nie słyszała. — Nigdym też silniej nie był wzruszony! — odpowiedział. — Cóż pana tak porusza? odprawa od Dębickich — rzekła szydersko. — Nie — odparł Wacław — porusza mnie widok mło~ dej, pięknej istoty, która dla oklasków i trochy świecideł sprzedaje się starcowi... — Cha! cha! a to wybuch osobliwszy! Boże! co się to panu stało, panie Wacławie! może wody? Wacław spojrzał zimno i usuwając się dodał: — Pani nigdy wody nie zażądasz, bo nigdy się nie poruszysz, zawsześ jednostajnie zimna i obojętna jak kamień. — Dziwna to rzecz, że sobie pan pozwalasz czynić podobne postrzeżenia. — Dlaczegoż bym nie miał powiedzieć, co myślę? — Dlatego, że zbyt daleko stoim jedno od drugiego — zawołała obrażona Cesia. — Nie spodziewałam się od pana podobnej niewczesnej szczerości. Wacławowi dziki uśmiech przebiegł po ustach, zdjął kapelusz, ukłonił się. — Żegnam — rzekł — panią marszałkową Farurej. — Żegnam waćpana, mości muzyku! W oczach Cesi jaśniał gniew i obrażona durna, w jego błyskała litość; nie uszło jednak hrabiance, że coś dziwnego zmienić musiało ich położenie wzajemne i jakiś niepokój nią owładnął. Miała w sercu trochę uczucia dla niego, ono było najpierwsze i przebijało się przez późniejsze wrażenia. Zmieszana spojrzała za nim, chcąc go odwołać, ale Wacław już był daleko; rozżarzony wchodził do pokoju, w którym hrabia sparty na ręku dumał, chwytając się jak tonący najdzikszych pomysłów i najniepodobniejszych obrony środków. — Czekam na odpowiedź stryja! — rzekł młody człowiek. Hrabia powstał. — Nie chcę wstydu, obmowy, zgorszenia, procesów, wolę nad to ofiary największe — odezwał się ze stłumionym gniewem — przystaję na wszystko: powinieneś mnie oszczędzić, i dzieci, i ich... Powiem przed ludźmi, że dziś dopiero dowiedziałem się, przekonałem, kim jesteś, przyznam cię synem brata... Cesia może być żoną twoją, jej posag twoim działem... — Panna Cecylia nie może być żoną moją — odparł Wacław — zbyt jesteśmy blisko pokrewieństwem, a zbyt daleko obojętnością; wróć mi pan imię, o resztę się ułożym... — Dajesz mi więc słowo, że we mnie nie będziesz widział nieprzyjaciela, ale stryja, że przeszłość przebaczysz, że ludziom nie dasz powodu obwiniać mnie za ciebie? — Niech Bóg sądzi przewinienia — rzekł Wacław uradowany, że się wszystko kończy — i przebaczy, jak ja ci przebaczam... Matka moja w niebie za uznanie dziecka wymodli cię od kary. Hrabia, jakby mu ciężar potężny spadł z serca, porwał, chwycił go za rękę i wiodąc go za sobą, rzekł szybko: — Chodź więc ze mną, chodź ze mną. W milczeniu dziwnym przeszli ten dziedziniec, na który właśnie wygnanką, żebraczką, przychodziła matka Wacława prosić na próżno litości u brata; wstąpili na wschody, otworzyły się drzwi salonu. Tu już zgromadzeni byli: hrabina, Cesia, Sylwan i nieodstępny codziennie marszałek Farurej; kilka osób obcych ściągnionych interesami, powiększały towarzystwo, jakby naumyślnie los ich na świadków przywołał. Z nieudanym wzruszeniem hrabia do środka przeprowadził Wacława, którego twarz posępny smutek i niejaka okrywała duma. — Miałem brata — odezwał się pompatycznie Dendera — sądziłem, będąc w błędzie, że zginął bezpotomnie; dziś odbieram dowody, że pozostawił syna po sobie, oto jest syn jego a wasz brat — obrócił się do Cesi i Sylwana — mój synowiec Wacław Dendera. Dziwny zbieg okoliczności ani mi o egzystencji jego wprzód wiedzieć, ani uznać nie dozwolił. Wychowałem sierotę, Pan Bóg mi dał w nim krewnego. To mówiąc z doskonale faryzeuszowskim przejęciem ucałował młodzieńca, którego pierś na ten uścisk judaszowski się wzdrygnęła. Przytomni zdumieni, osłupieli... obcy tylko pospieszyli powinszować i unosić się nad wysoką wspaniałomyślnością hrabiego, który ze wzruszeniem, przechodzącym już jego siły, upadł raczej niż usiadł na bliskie krzesło. Cesia blada jak cień pierwsza przyszła do Wacława i nie wiedząc, jak go powitać, co mu powiedzieć, tylko rękę podała. Sylwan niespokojny, bo zaraz porachował, ile go ten brat kosztować będzie, przybliżył się i uścisnął dość niechętnie; hrabina pobiegła męża rozpytać, co się stało, ale mina jego posępna, wzrok szklany, usta drżące i niemota odepchnęły ją od niego. Całe towarzystwo, jakby sparaliżowane tym osobliwszym zdarzeniem, rozpękło się na kilka części; obcym pilno już było odjechać, żeby roznieść nowinę po sąsiedztwie, a domowi czekali na to równie niecierpliwie, żeby się od hrabiego dowiedzieć czegoś więcej. Zadumana Cesia obojętnie i zimno przyjmowała nadskakujące grzeczności Farureja, który ujrzawszy się zbytecznym, wkrótce pod jakimś pozorem umknął z Denderowa. Wacław po cichu także wysunął się z salonu, siadł na biedny wóz swój i wrócił do księdza Warela oznajmić mu skutek swego kroku i prosić o radę co do dalszego postępowania. Gdy się to dzieje, hrabia, którego siły wyczerpały się kilką bliskimi siebie uderzeniami niespodzianymi (bo kilka dni temu odebrał był też wiadomość, że matka żony wyszła za mąż), milczący zwlókł się z kanapy i w łóżko położył. Całe jego postępowanie z Wacławem nacechowane było piętnem słabości charakteru, szczęściem zasłaniającej go teraz od większych występków i wstydu. Zaparłszy się bratowej i jej dziecka, obawiał się powiększać zbrodni tej zabójstwem: ograniczył się tylko wywłaszczeniem i nieumiejętnym zakryciem pochodzenia dziecięcia. Dziś do walki, procesu, boju zabrakło mu także siły; ugięty przestrachem, wolał na wszystko pozwolić niż wieść z nim upokarzającą sprawę. Duma i dbałość o opinią uratowały go na ten raz od ostatecznego upadku, ale myśl oddania połowy nadwerężonego majątku, co przy spłaceniu długów byłoby go zubożyło do reszty, doznane w tych czasach straty i przeciwności tak silnie go dotknęły, że gorączką miotany, o mało nie postradał życia. Straszliwych symptomatów choroba rozwijała się z szybkością niesłychaną. Rozesłano po lekarzy; a hrabina u łoża chorego przyszła z francuskim romansem w ręku grać rolę rozpaczającej małżonki. Cesia po odjeździe Farureja i Wacława, zatopiona w czarnych myślach, siedziała w krześle nieruchoma, jakby w nią piorun uderzył: najdziwaczniejsze obrazy, domysły, zamiary snuły się po młodej głowie. W pierwszej chwili nic nie powiedziała Wacławowi, szukała tylko jego wejrzenia, ale go spotkać nie mogła; później usiłowała się zbliżyć, widocznie od niej unikał. Teraz łza spłynęła z jej oczu, łza gorzka upokorzenia, przez którą już patrzała nadzieja świetniejszych losów. Tak rozpieszczone dziecię, gdy je lekka spotka przykrość, myśli o zabawkach, by się co najprędzej rozerwać, znieść jej nie umiejąc. Wypadek niespodziany dnia tego najżywiej obszedł Cesię; widziała dziś podobnym, co wczoraj wydawało jej się poczwarną śmiesznością: serce jej biło, odradzała się miłość; z drugiej strony uśmiechało się bogactwo, znaczenie, uśmiechał się los królowej wszechwładnej. Stała między dwojgiem szczęścia, nie umiejąc wybrać jeszcze, pochylając się sercem na stronę Wacława, głową ku bogatemu starcowi. A że żyła raczej głową niżeli sercem, bo uczucia jej brakło lub nierozwinione spało jeszcze w głębi piersi, łatwo wyrachować, kogo czekało zwycięstwo. Hrabina po mężu cierpiała podobno najwięcej; jej wstręt do Wacława pomnożył się jeszcze i wzmógł, ale go ukryła starannie, jak wszystko, co czuła, taić była zwykła. Uśmiechem powitała krewnego, nie dała po sobie poznać boleści i otuliła się powagą i smutkiem. Sylwan widocznie był tym mnóstwem po sobie następujących wypadków niepomyślnych przejęty głęboko i chmura smutku nad czołem jego zawisła; a zwykła mu samowolność i lekceważenie wszystkich, które każde rozdrażnienie powiększało, niezmiernie się w nim wzmogły. Szedł zamyślony, gniewny, dumny, z brwią namarszczoną do swoich pokojów, nie racząc nawet spojrzeć na matkę i ojca, ani się do siostry odezwać, ani swych myśli z kimkolwiek podzielić. Dumał tylko o upadku majątku, znaczenia, nadziei swoich z rozpaczą, na którą nie widział ratunku. Przywykły uważać los za sługę słuchającego skinienia, gniewał się, że mu wydzierał to, co, jak sądził, słusznie, koniecznie mu należało. Jedyną zbawczą deską w jego głowie było ożenienie; na nim gruntował rachuby przyszłości, zbogacenia nowego i podniesienia się: nie wątpił bowiem, że na pierwsze jego wejrzenie, na wyciągnienie ręki, rzucą się ku niemu tłumami dziedziczki milionów. Znalazłszy sobie tę pociechę i postanowiwszy udać się zaraz gdzie w obcą stronę (gdyż okolica nie była godną młodego hrabiego), uspokojony nieco, zapalił cygaro i położył się na kanapie z Wicehrabią Bragelonne Dumasa. W domu znowu zabierało się na nieporządek i roz- przężenie; popłoch, poprzedzający zwykle chwilę upadku, wszędzie czuć się dawał. Choroba hrabiego, uznanie synowca, uspokojonych czasowo znowu poruszyły wierzycieli, sług i przyjaciół domu. Wacław jechał do Smolewa i ze łzami uściskawszy księdza Warela, opowiadał mu swoję przygodę. — O! widzisz, że ci Pan Bóg poszczęścił — rzekł proboszcz — patrzajże, żeby ci twoje sieroctwo, opuszczenie, stan dawny były płodną na przyszłość nauką. Znasz cierpienie, boś cierpiał; wiesz, jak boli upokorzenie, osierocenie, nędza, służebnictwo; pomagaj drugim, a uczynkiem podziękujesz Bogu za to, coś z łaski jego niespodzianie otrzymał. Zresztą, jak wielu, co się modlą w cierpieniu, a zapominają o Bogu, gdy im dobrze, nie trać wiary: skarb to wielki. Są ludzie nieopatrzni, co w szale szczęścia rzucają go na drodze, sądząc, że potrzebować nie będą; ale kiedyż się wiara nie przyda? Na takiej treści rozmowie zszedł wieczór. Wacław dla uregulowania swojego nowego bytu potrzebował jechać do Żytkowa i nazajutrz otrzymawszy potrzebne papiery, których hrabia na pierwsze zażądanie nie odmówił, wybierał się już w podróż, ale uczuł się słabym. Ksiądz Warel go nie puścił; doznane wrażenia, zmiana losu, niepokój, rzuciły go także na łoże boleści, z którego młodość dźwignąć go miała. Ksiądz Warel z troskliwością matki pozostał przy chorym, pielęgnując go najstaranniej i nie oddalając się, chyba dla spełnienia koniecznych obowiązków swego stanu. Naówczas zostawiał w swoim miejscu poczciwą Dorotę, staruszkę najlepszego serca, ale gderliwą, która i proboszczowi nieraz dokuczyła wymówkami i przepowiedniami, i choremu też ich nie szczędziła. Smolew był blisko Wulki, a Kurdesz wielkim przyja- cielem plebana; codziennie prawie stary wojak odwiedzał księdza, którego potrzeby tajemnie opatrywał, tak że tylko Dorota i on wiedzieli o tym; Warel byłby bowiem tej ciągłej ofiary nie przyjął, ale zbyt zajęty, nie dopatrzył się, skąd co przychodziło. Tu stary szlachcic pierwszy raz spotkał Wacława i widząc, że mu w plebanii pomimo starań księdza nie najlepiej było, uprzejmie zaprojektował przenosiny do swego domu, zaręczając, że Brzozosia i Frania dobrze go dopilnować potrafią. Na próżno opierał się temu i ksiądz Warel, i Dorota nawet; plebania była oczywiście wilgotna, doktor od Wulki mieszkał niedaleko, wszystko zdawało się przemawiać za wnioskiem rotmistrza: zaprzężono więc brykę i chorego przewieziono do znanego nam dworku. Wiadomość o tym niesłychanie zdumiała, potem rozradowała Brzozosię, która miała między innymi tę wadę, że się nudziła łatwo i potrzebowała nowości; przy tym gdy się jeszcze dowiedziała, że to był hrabia i tego nazwiska co Sylwan, poczęła sobie powtarzać po cichu: — Kabała! kabała! kto wie, co się to wyświęci, ona skłamać nie może! Poczęła tedy zaraz wypytywać spiesznie, jak Wacław wyglądał, ile miał lat, jakie oczy, włosy itd. Skutkiem tych badań było głębokie prorocze zamyślenie. Oporządzono pokoik dla Wacława, a straż nad nim polecono naturalnie Brzozosi, która wzięła to na siebie z wielką radością; Frania tylko przez okno zobaczyła bladą twarz chorego, gdy wysiadał przed gankiem i wchodził do pokoiku, przytykającego do jej mieszkania. Nie była to ciężka choroba; w początkach zaraz przerwała ją kuracja stosowna, pozostało osłabienie i ten stan przejścia, który dzieli zdrowie od cierpienia. Wacławowi tylko wychodzić i wyjeżdżać zakazano. U łoża hrabiego zbierali się także zawołani medycy, głęboko rozmyślając nad przyczyną i nazwiskiem choroby, której causa proxima zakrytą dla nich była. Każdy z tych panów mając jakąś słabość faworytkę, którą wszędzie i we wszystkim widział, symptomatów jej uporczywie szukał u hrabiego znalezione po swojemu determinował. Każdy też stosowny sposób leczenia doradzał; lecz że pilniejsze środki zaradcze wskazywał sam rodzaj choroby, na nie się zgodzono bez wielkich sporów. Z trzech przytomnych lekarzy, jak często bywa, ten, który mówił najgłośniej, rozprawiał najniedorzeczniej ale zuchwale, zagadywał swych współtowarzyszów i umiał swoję niewiadomość pokryć ładnie uszytą suknią szarlatanerii — otrzymał pierwszeństwo. Zasługa cicha, nie umiejąca mówić o sobie i za sobą, zawsze przyzostaje w cieniu: zarozumiałość idzie naprzód! Hrabia, pomimo że się dostał w ręce szarlatana, niejakiego pana Szturm, znanego w okolicy z tego, że leczył, jak kto chciał: homeopatią, aleopatią, hydropatią Priesnitzowską, elektropatią, leroyem, Morisonem i podtrzymywał ten eklektyzm zgrabnie ukleconym systemem; pomimo leczenia najdziwaczniejszego przychodził do siebie, mając jeszcze wiele życia i siły, głównych warunków zdrowia, bez których podstawy żadna medycyna nic nie może. Pan Szturm, który wedle zwyczaju swego szeptał wszystkim, że słabość jest niezmiernie niebezpieczna, przypisał naturalnie sobie cudowne ocalenie pacjenta i nazywał to jedną z najszczęśliwszych swoich praktyk, co w istocie winien był tylko losowi, bo dokładne nawet poznanie słabości tak było trudnym, że go się musieli wyrzec wszyscy medycy. Jak w wielu chorobach przyplątało się to, co wprzód taiło się długo lub słabo odzywało, teraz komplikowało to słabość, zaciemniając główne symptomata mnóstwem podrzędnych. Pedogra z całym orszakiem najdziwniejszych swych cierpień opano- wała hrabiego, przechodząc z nóg, w których zwykle mieszkała, w odwiedziny do góry. Sprowadzono ją jednak na pierwszą sadybę, nie dając zasiedzieć w niewygodnych dla niej organizmu zakątach. Ale w miarę jak zdrowie odzyskiwał hrabia, przypomnienie niebezpieczeństwa, w jakim zostawał, wstydu, którego doznał, upadku, co mu groził, miotały nim coraz silniej. Potrzeba było oddać wierzycielom, oddać Wacławowi i pozostać na bardzo małym. Przywykłemu do zbytku, przyzwyczajonemu do państwa, na to hrabia nie miał rezygnacji. Pocieszała go nieco myśl, że Farureja z córką ożeni, na którym wielkie też urojone osnuwał nadzieje; potrzeba było uspokoić wierzycieli, co by nań czyhać już mogli, a przede wszystkim ukołysać rotmistrza Kurdesza, którego dwóchkroć nie był w stanie oddać hrabia. Po długich bezsennych nocach myślenia i kombinacji okazała się potrzeba wezwania w pomoc Sylwana. Sylwan, który ze swej strony marzył, wybierając się na kampanią matrymonialną, przyszedł do ojca powołany, ale obojętny, nadęty, znudzony. Hrabia leżał na łóżku blady, oczy tylko jasne, błyszczące ogniem życia, podsyconym jeszcze chorobą, objawiały grę wewnętrzną uczucia. Dziwnie zmieniony, wychudzony, z zapadłymi policzki, suchą i pomarszczoną ręką, czołem pofałdowanym, wpółoparty na poduszkach, zgarbiony, dumał boleśnie. Sylwan nie uczuł na widok tej postaci wrażenia, jakie na nim uczynić była powinna; zimne jego serce przykrzyło sobie w widoku cierpienia, ale go nie podzielało. Rozparł się w krześle, ziewnął i spytał: — Jakże się hrabia ma? — Lepiej, lepiej — odpowiedział żywo zapytany — ale muszę myśleć i myśl mnie trawi... a myśleć potrzeba... Potrzeba o sobie myśleć, inaczej źle być może. Nie znasz, panie Sylwanie, stanu naszego majątku: upadek! ubóstwo nam zagraża! — Owszem, domyślałem się tego i postanowiłem też póki czas myśleć o sobie. — Właśnie i ja pracuję nad tym — rzekł stary hrabia. — A! więc słucham! — skłaniając się prawie szydersko odparł Sylwan. — Trzeba żebyś nas ratował; stoimy jeszcze wymodlonym i wypracowanym przeze mnie kredytem. Przed tobą nie mogę i nie powinienem nic taić; od zabrania klucza Słomnickiego poczęły się nieszczęścia nasze... Pójście za mąż babki waszej — szaleństwo! głupstwo!... Ten synowiec... — wymówił ciszej — długi... wszystko to zabiera nam i majątek, i nadzieję podźwignienia się. Jeśli jeszcze wierzyciele razem o wypłatę się dopomną, zginęliśmy. — Tak, to wiem, ale jak temu zapobiec? — Ludzie są jak owce — mówił z wejrzeniem na Sylwana przenikliwym hrabia — idą, gdzie ich poprzedzą drudzy. — To być bardzo może, ale cóż nam z tej sentencji? — Posłuchaj: właśnie Kurdesz jest głównym wierzycielem, jeśli jego nie uśpimy, za nim rzucą się wszyscy. — Ale cóż z tym starym wędżygą począć? — Hm, gdybyś się starał o jego córkę? — Jużciż zdaje mi się — rzekł oburzony Sylwan — że coś przecie lepszego znaleźć mogę! — I ja tak sądzę — ale starać się, zaręczyć nawet, a ożenić się, całkiem rzecz inna. Potrzeba, żebyś się starał, nawet z pozwoleniem i wiedzą moją, ale do ożenienia nie przyjdzie, a zyskamy na czasie. — Samo staranie się jest upokarzające — odezwał się Sylwan — zwłaszcza po tym, co zaszło. — Ale cóż zaszło? — podchwycił stary bledniejąc. Sylwan po prostu, otwarcie opowiedział wszystko, aż do próby przekupienia Brzozosi, nie szczędząc szyderstw i obelg domkowi szlachcica. — Ba! — wysłuchawszy rzekł stary — to jeszcze nic: wszystko to w korzyść się obrócić może; powiesz, że twoja miłość tak jest silna et caetera, że mi padłeś do nóg, że ja musiałem zezwolić. Stary, że to kuta sztuka, przyjedzie mnie spytać: ja potwierdzę. Przeciągnie się staranie, a gdy zyskamy folgę, może się znajdzie jaki inny ratunek i tu zerwiemy. Zdaje mi się, że trochę się poumizgać nie powinno ci być ciężko? Okropny uśmiech chorego tym słowom towarzyszył: iskrzącymi oczyma badawczo spojrzał na syna. Ten właśnie z wielką precyzją ślinił i obcinał cygaro, zadumany, wykrzywiając usta (nie wiadomo z powodu wniosku czy cygar) i zapaliwszy hawannę, odpowiedział: — Wszystko to, hrabio, pozwól sobie powiedzieć, trąci szalbierstwem. — A! jeśliś taki skrupulatny — zawołał hrabia żywiej — no, to panna ma więcej trzechkroć, choć w perkaliku chodzi; to znaczy tyle, co posag twej matki, a dziś nasz cały majątek nie wyniesie trzechkroć, więc się sobie z nią ożeń. — A! bardzo dziękuję — odparł Sylwan — wieśniaczkę taką, koczkodana wziąć, cóż bym z nią robił? Potem zdaje mi się, że mając się sprzedać, mógłbym wziąć za siebie tyle przynajmniej, ile Cesia. — Nie zawsze tak się trafi. — Za pozwoleniem, hrabio, chciej pamiętać, że mowa o mnie! Zdaje mi się — z udaną skromnością dodał Sylwan — że podobnych mnie młodych ludzi na setki u nas nie liczą. Hrabia był w tej chwili jasnowidzenia, w której nie zawsze są ludzie, uczuł całą śmieszność głupiej zarozumiałości Sylwana i na jakie go musiała narazić zawody. Ruszył tylko ramionami i zamilczał. — Zresztą — rzekł Sylwan — pojadę, zobaczę — ale nierychło. Muszę sobie dać czas zapomnieć o tej babie, która mnie tak wyłajała. — A! zachciałeś! na cóż bo jej było dawać pieniądze? — Mógłżem pomyśleć, że ich odmówi? — Qu’on se le dise! pieniądze!! Gdy się tak Sylwan wybiera jechać do Wulki, a upokorzenie zmusza go zwlekać, bo wstyd mu po raz setny próbować, co się tyle razy nie udało, Wacław z osłabienia wychodząc powoli, upodobawszy sobie starca i jego skromny domek, siedział tu jak dziecię rodziny, pieszczony, co dzień przy Frani, co dzień z nią razem, narażony na nieuchronne zakochanie! Długo obraz Cesi dumnej, zimnej, rozkazującej dziewczyny, był tarczą, co go osłaniała od nowego uczucia; ale widując Franię co dzień, oceniając jej łagodność, dobroć i w piękne jej wpatrując się oczy, które tak żywo za serce ręczyły, powoli pomyślał naprzód sobie, czemu to Cesia do niej niepodobna? potem gorzkimi wyrzuty odtrącał nowy obraz od siebie, zacierał wspomnienia kilku chwil przelotnych, na wpół gorzkich, wpół miłych, co całe miłości jego stanowiły dzieje; nareszcie rzekł sobie: Czemużem jej nie kochał?... Od tego słówka do przywiązania namiętnego nie było daleko. A Frania? Frania z sercem zupełnie wolnym naprzód litością ku niemu zdjęta, potem powoli pociągniona powabem człowieka, jakiemu równego jeszcze nie spotkała, z samowolnością pieszczonej dzieciny rzuciła się w nowe dla siebie uczucie. Brzozosia śmiała się po cichu, patrzała, widziała i nie wiem, jaką siłą nadludzką, niesłychanie się męcząc,. utrzymała język za zębami. Kurdesz zdawał się niczego nie domyślać. Chory młodzian co dzień milszym się stawał wszystkim w Wulce, co dzień więcej zajmował prostą wiejską dziewczynę, która czuła wyższość jego i do niej leciała jak ptak do słońca. Tak miło słuchać jej było, gdy opowiadał zajmujące przygody życia swego, chociaż z nich wyrzucał, co tylko ludzi obwiniać mogło. Kurdesz, spojrzawszy w oczy Wacławowi, uznał go uczciwym, poczuł dla niego sympatią, nie bronił córce przebywać z nim większej dnia części i zostawiał ich przy Brzozosi zupełnie spokojny. Nie obawiał się on zdrady ani podejścia; zresztą może głos mu szeptał tajemny, że los nastręczał uczciwego zięcia, a córce męża, w którego ręce śmiało przyszłość jej powierzyć może. Jak Wacława pan Jacek ocenić potrafił, tak daleko od niego będąc wyobrażeniami o ludziach i życiu, wytłumaczyć nie potrafię: sądzę, że tu serce nad wszystko działać musiało, że wiodło go przeczuciem. Życie w Wulce tak od niejakiego czasu było miłe, dnie biegły tak rączo wszystkim, że choć widocznie przychodził do zdrowia gość, nie pilno mu było uciec spod strzechy rotmistrza i wyjrzeć na świat, który teraz całkiem się nowy dla niego otwierał. Wieść o odkryciu tajemnicy jego pochodzenia piorunem rozbiegła się w sąsiedztwie; nikt jednak tyle jej nie uczuł, choć powszechnie zajęła wszystkich, co Dębiccy. Ci się uspokoić nie mogli; sam nie mógł się nagadać o hrabi, którego miał za nauczyciela przy dzieciach; sama łamała ręce z desperacji, że się tak z nim obchodziła nieprzyzwoicie. — Ale któż by się był domyślił — powtarzali oboje — taki niepozorny, tak pokorny, tak potulny! Szkoda, żeśmy o tym wprzódy nie wiedzieli, byłoby się nam to przydało: przez niego weszlibyśmy w świat, poznali z sąsiedztwem, a tak — gniewać się musi śmiertelnie!... Wacław się przecie nie gniewał wcale, bo nawet nie myślał, że są Dębiccy na świecie. Uzupełniwszy dowody swej rodowitości i przez kogoś nastręczonego od księdza Warela prawnie w Żytkowie swe nowe położenie uregulowawszy, pewien już, że mu nikt zaprzeczyć nie może imienia ojca i czci nieszczęśliwej matki, nie spieszył się z dopominaniem o majątek. Tak mu dobrze było chorować w Wulce z Franią, ze starym Kurdeszem, z księdzem Warelem i kilką poczciwymi sąsiadami, co ich odwiedzali! Za drzwi nawet dziedzińca nie bardzo się kwapił; wstrzymywano go też serdecznie, jak tylko umiano, po staroświecku targując się o tygodnie, o dnie i o godziny do upadłego. Hrabia także do zdrowia powoli przychodził, ale ozdrowienie jego było raczej przemianą choroby ciężkiej, ostrej w lżejszą a chroniczną; kaszel, bezsilność, drażliwość, smutek zostały mu w spuściznie. Spędzał czas na przechadzce po pokoju, na leżeniu w fotelu i tylko dla Farureja przenoszono go czasem w lektyce z oficyny do pałacu. Farurej był coraz gorętszy. Cesia zdawała się ostygać dla niego; nie cofała się jeszcze, ale tak była smutną, pogrążoną, zamyśloną, jakby dopiero teraz przeglądać zaczęła w zgotowanej sobie przyszłości. Wacław, który się od niej odsunął, droższym był dla niej teraz niż kiedy; dumała o nim, pragnęła go pociągnąć, wymyślała środki, łamała głowę i gniewała się na niego i na siebie. Farurej tymczasem urzędownie się oświadczył, został przyjęty, ale gdy przyszło naznaczyć czas wesela, Cesia tak zwlekała, tak odkładała pod różnymi pozorami, tak mu się wymawiała, że musiano zgodzić się na przeciągnienie terminu do roku prawie. Sylwan, którego hrabia naglił, ażeby jechał do Wulki, odkładał także, nie smakując wcale w tym sposobie wypraszania się od wypłaty długu. Smutno było w Dende- rowie; hrabia i hrabina od niejakiego czasu nie mówili do siebie, tylko z przekąsami lub szyderstwem, a najczęściej ledwie się przywitawszy, milczeli. Sylwan rzadko kiedy usta otworzył, Cesia wchodziła do salonu i wychodziła obojętna,grała tylko zajadle na fortepianie i dalekie piesze odbywała przechadzki. Smoliński odprawił się, przenosząc na dzierżawę, która być miała tylko stopniem przejścia do dziedzictwa. Po wszystkich kątach czuć było pustkę i bliski upadek; mury nawet jakby to przeczuwały, poczynały się rysować i pękać zawczasu. Pomimo tego smutku powszedniego gdy goście przybyli, gdy sąsiad zawitał, wszyscy przybierali na przyjęcie jego pożyczane twarze, chwilową wesołość, żywość i śmiech potrzebny, by się pokazać ludźmi wyższymi nad los i doskonale pewnymi, że ich żadna nie dosięże katastrofa. Hrabia swą bladość i kaszel pokrywał rumieńcem zmęczenia i śmiechem, hrabina wdzięczyła się do niego najczulej, Cesia prześladowana Farurejem, dumnie przyjmowała przekąsy, a Sylwan perorował o kolejach demokracji, jak gdyby w istocie w nią wierzył i żądał jej. Niekiedy nawet spór z ojcem odnawiał się z całą dawną świetnością argumentów, stawali przeciw sobie szermierze: jeden jako filozoficzny reformator społeczności, drugi jako przedstawiciel starego świata. Walczyli żwawo, okazywali zręczność i siłę, a nikt nikogo nie ranił, A potem, potem i ci, co te sceny grali, i ci, co ich słuchali, rozszedłszy się ruszali ramionami, uśmiechali do siebie, a w Denderowie wszystko wracało do znużenia, milczenia i smutku. Hrabia niepomału myśleć musiał, co oddać Wacławowi; przyznanie go pociągało za sobą niechybny rozdział majątku, a największa była trudność w tym, jak podzielić bańkę mydlaną, którą dość dotknąć, by prysła. Odwlekał od dnia do dnia, od jutra do jutra, a że Wacław o nic się nie dopominał i nie obiecywał być ciężkim w interesie, co dzień w myśli zmniejszał hrabia schedę i przyszło do tego, że mu jednę z najgorszych wiosek, odłużoną w banku, przyległą Wulce, postanowił wydzielić, oceniając w najdziwniejszy sposób. Wacław w milczeniu przyjął, co mu dano, i pokwitował ze wszystkiego. Wielki ciężar spadł z bark hrabiemu, który tak był rad, że na chwilę pożałował, iż mniej jeszcze nie wydzielił, a wyżej nie oszacował. Wstyd mu wprawdzie było tego uczynku przed własnymi dziećmi, a gorzej przed obcymi, którzy mizerny ten udział widzieli i zrozumieli, ale interes własny zagłuszył głos sumienia, a sądy ludzkie nie dochodziły do hrabiego. Wacław już się więc miał dokąd przenieść, miał dom własny, swój kątek na ziemi i chleb nie proszony. Jakże był z tego szczęśliwy! Zdawało mu się, że najłatwiej na tym małym poprzestać, nie żądał więcej i zarzekał się, że nigdy nie zechce. Trafem wieś Palnik, wyznaczona mu, była niegdyś za życia dziada obranym chwilowo przez ojca jego mieszkaniem; zastał w niej jeszcze choć zatarte ślady pobytu Henryka, a to mu ją dziesięćkroć milszą i droższą czyniło jeszcze. Palnik jak wiele wiosek wołyńskich czepiał się na wzgórzach, pokrytych gajem dębowym, brzozowym i osikowym: wdzięczny był widok na wioskę i ze wsi, u której stóp po zielonej wijącej się wśród wzgórzów łące przebiegała niebieska rzeczułka, błyskając gdzieniegdzie z pośrodka trzcin źwierciadełkiem swej wody. W dali widać było kilka wiosek rozsypanych w dolinach i po wzgórzach, laski i pasieki jakby umyślnie dla ozdoby kraj obrazu pozostawiane i pasma dalekie borów poleskich od strony Smolewa. Dwór od dawna opuszczony, bo w nim tylko ekonom mieszkał, stał na pochyłości wzgórza otoczony zarosłym ogródkiem. Znać było, że starą tę budowę przed laty kilkudziesięcią ktoś już nieco przerabiał, domurowano do niej parę porządniejszych pokoików, otoczono drzewami, a te dziś porosłe tworzyły cień, puszczając gdzieniegdzie między gałęźmi oko na sioła, łąkę i rzeczułkę. Ustroń ta tak przystała do serca Wacławowi, tak ją od razu pokochał, tak mu miło było żyć, gdzie żył lat kilka nie znany mu ojciec, iżby ją na Denderów nie zamieniał. Sąsiedztwo Wulki dodawało jeszcze wartości Palnikowi, a i Smolewa wieżyczka na widnokręgu czerniała. Prędko oczyszczono dla niego domek, przygotowano wszystko do zamieszkania i choć jeszcze osłabiony, postanowił opuścić rotmistrza, prosząc tylko, by go na nową siedzibę przeprowadził i starą a poczciwą ręką strzechę pobłogosławił. Z Wulki tak było blisko do Palnika, że domki patrzyły na siebie; przejść tylko wąwozem ocienionym krzakami róż dzikich, białego głogu, tarniny i bzów, i kawałkiem wioski, i stałeś w dziedzińcu sąsiada. Cieszyłoś to niezmiernie Brzozosię, że się tak wszystko doskonale jakoś składało, że pan Wacław nie oddalał się; zmuszona wyrzec się pierwszego swojego projektu, przy drugim trzymała się uparcie, przypuścić nie mogąc, by ją i to zawiodło. Z doświadczenia, jakiego nabyła teraz, nie wyrywała się już ani mówić z Franią, ani rozwodzić nad swymi projektami; milczała, choć się za język gryzła, a cieszyła się, że ludzie i losy zdawały się sprzyjać wyrokom niechybnej kabały. — O już co teraz, to nie chybi! — mówiła do siebie, spoglądając ukośnie na Franię i Wacława siedzących w ganku. — Frania widocznie ma do niego słabość; bawi go niby to, że chory, a on tak chory jak i ja... Ojciec zdaje się za tym... no! i ja także! Kabała nie darmo wskazywała na Denderę; jeszcze tak blisko mieszkać będzie: niechybnie się pobiorą... albom ja ze wszystkim głupia. Tamten jak sobie chce, tamto paniczykowate, Bóg z nim, chciał się pobawić, nie żenić; ale to uczciwy człowiek bardzo uczciwy człowiek! dwa razy mnie w rękę pocałował, gdym mu dawała lipowy kwiat, i grzeczny... zawsze mnie po tytule nazywa. Właśnie na to mruczenie nadszedł stary Kurdesz i Brzozosia postanowiła go trochę wybadać, zaczynając zręcznie od pogody. — Otóż — odezwała się, pokaszlując dla zwrócenia uwagi na siebie — będzie można naszego chorego przenieść do Palnika; śliczny dzień. — A czego się to spieszyć? — rzekł stary. — Jeszcze tam nieład;- może i jeść nie znajdzie czego. — Już to prawda! A w dodatku on taki nie-gospodarz, żadnej kobiety w domu nie ma, sam mężczyzna rady sobie dać nie może. — Prawda to, Brzozosiu, ale za to cicho mu będzie i spokojnie. — I nudno, panie rotmistrzu! — dokończyła Brzozosia. — Już to nie chwaląc się, ale bez nas zawsze klasztor. Tylko że to młode a poczciwe, pewnie się prędko ożeni. — Z czegóż to tak wnosicie? — spytał rotmistrz. — Zwyczajnie, młody i przystojny, familiant, ma trochę grosza: czy to on sobie nie znajdzie takiej, co za niego pójść zechce? — Ale ba! a czy on się żenić zażąda, to kwestia, panno ciwunówno! — śmiejąc się rzekł stary wojak. — Zdaje mi się, że nie od tego — odparła Brzozosia, uważnym wejrzeniem mierząc gospodarza. — Nie mówiąc i nie myśląc nic złego, ale i z Franią całymi godzinami siedzieć gotowi. Romistrz udał, że nie dosłyszał, zawołał w tej chwili na parobka, który konie prowadził: — A nie dawaj tak pić jednym ciągiem! przerywaj! A siwkę tam wystrzygłeś? — Zdaje mi się — nalegając, powoli dodała Brzozosia — że i Frania na niego patrzy bardzo miłosiernym okiem. — Co to za zabudźko z tego Hryćka — powtórzył rotmistrz, nie chcąc usłyszeć, co mu szeptano i wygadywać się przed Brzozosią. — A wy, jak myślicie, panie rotmistrzu? — wystrzeliła panna ciwunówna. — Co? kochana Brzozosiu! — śmiejąc się filuternie i podając jej tabaki, rzekł rotmistrz — o czym? o Hryćku? — Jak gdyby nic nie słyszeli, co mówiłam. — Albożeście co o kim mówili? — E! nie udawalibyście głuchego. Mnie się zdaje, że się tu coś święci i wyświęci lepiej niżeli pierwszą razą... — W Bożej to mocy! w Bożej mocy! — szepnął rotmistrz — a mnie. czas pacierze mówić. Przepraszam... In Nomine Patris... Panna Brzozowska odejść musiała i poszła do Frani. Frania siedziała w pokoiku bawialnym, a Wacław nieco opodal za stołem czytał jej coś Kniaźnina. Słuchała i pojąc się harmonią wiersza i myśli nowych dla siebie, zdawała się w jakimś półśnie czarownym zatopiona; ze zwieszoną główką, z założonymi rękoma patrzała na czytelnika, dumając, nie wiem, o nim czy o poecie? Na widok Brzozosi, jakby ocucona, wzięła się Frania do roboty i wesoło po cichu odezwała się: — Siadaj no, siadaj i posłuchaj, jakie to piękne! Posłuszna ciwunówna usiadła, ale nie wytrzymała i odpowiedziała: — Piękne, bo pan Wacław czyta! Frania się zarumieniła, z wyrzutem spojrzała na nią, a Wacław, słysząc ich szepty, prędko skończył czytanie, zamknął książkę, wstał i zapowiedział, że musi odejść do Palnika. — Jak to? dziś? — spytała żywo Frania — o! nic z tego nie będzie, my pana nie puścimy! Ojciec na to nie pozwoli. Jakże można słabemu jeszcze chcieć uciekać tam, gdzie żywej duszy nie ma. — Dziękuję pani, to dawny projekt; siedzę tu już tak długo. — To panu się tak zdaje — przerwała Frania. — A pamiętasz pan, że i ksiądz Warel, i doktor Szwarc zabronili panu, do zupełnego wyzdrowienia, myśleć nawet o domu. — Ależ ja jestem całkiem zdrów! — rzekł Wacław. — Brzozosiu! świadczę się tobą, czy to można nazwać zdrowiem? Naprzód pan pokaszlujesz, jesteś blady, mizerny. — Panu jeszcze widocznie potrzeba pić ziółka nasze — głośno zahuczała ciwunówna — trzeba się dozwolić pielęgnować i nudzić. Idę z ganku od rotmistrza i on tego samego zdania; siła złego kilku na jednego: trzeba się poddać. Wacław uśmiechnął się wdzięcznie, dziękując. — Ależ doprawdy — rzekł — ja tu tak zawadzam. — Któż to tak mówi, czego nawet nie myśli — przerwała urażona Frania, rumieniąc się cała — alboż to pan nie widzisz, jak nam tu z nim dobrze? Pan nas bawisz, uczysz, czytasz nam... jeszcze zamiast przyjąć podziękowania, udajesz, że się czujesz natrętnym. — O! jak ona to ślicznie powiedziała — w duchu zawołała Brzozosia — jak z książki. No! no! poczekawszy, gotowa wiersze pisać!! — Dziękuję pani za te wyrazy przychylne, do których jeszcze nie przywykłem w życiu — odpowiedział Wacław. — Ale doprawdy, czy się to godzi, żebym tak waszej gościnności nadużywał? ludzie tak są źli... — A cóż nam do ludzi? — spytała Frania. — Jużciż pan Wacław ma racją — odpowiedziała Brzozosia. — Mogliby gadać, ale pan byłeś chory... Frania udała, że się zajęła robótką, ale spojrzała na Wacława z taką prośbą i wyrzutem razem, iż zamilkł i w miejscu pozostał. Brzozosia tymczasem dobyła z szufladki stare karty i poglądając na nich, zajęła się kabałą. Oni zbliżyli się do siebie i szeptali. W tej cichej rozmowie, która płynęła jak strumyk po czystym dnie piasku, Wacław mimowolnie porównywał Cesię z Franią i widział w niej nieznane tamtej przymioty: łagodność, dobroć, prostotę. Może tych cnót nie byłoby mu dosyć, ale czarodziejskie oczy, świeża a pełna wyrazu twarzyczka, dźwięk głosu prześliczny i coś uroczego w całej postaci uosabiały je tak anielsko! Jakże różną, jak piękniejszą wydała mu się ta śliczna dzieweczka, dziecię słomianej strzechy, od wymuskanej córki pałacu, której ulubioną zabawką, igraszką codzienną było znęcanie się, dręczenie, sprzeciwianie, szyderstwo! Przecież pociągało go jeszcze ku tamtej wspomnienie, coś niewytłumaczonego, co jak przepaść nęci; tu się czuł spokojnym, szczęśliwym w pełni życia, a myślą biegł po udręczenie do tamtej jeszcze. Był to już ostatek niedogasłej a stłumionej namiętności. Frania... Frania puściła wodze swojemu sercu, które raz pierwszy przemówiło w niej, i powiedziała sobie: — Ojciec pozwoli, bo ja go kocham... Ale możeż on kochać prostą wieśniaczkę?... I nieraz smutne ogarniały ją myśli i pytała kwiatków, pająków, muszek, wróżb wszelkich, a serce odpowiadało za kwiaty i stworzenia. Czemuż by cię nie kochał? czyż nie kochając, takim by patrzał wzrokiem? tak miłymi kołysał słowy, tak posłusznie kierować ci się dawał? . Wyszedł Wacław po chwili, a Brzozosia ścignąwszy go oczyma do drzwi, rozśmiała się z cicha i przysuwając do Frani z kartami, spytała: — A co, serce? gdyby ci kazali teraz pójść za kogo innego nie za niego, co byś powiedziała? Wychowanka spuściła oczy, tak trudno jej było skłamać. — Moja Brzozosiu — wyjąknęła niewyraźnie — czy ja wiem? — Ot! przyznaj się lepiej: wy się kochacie, a nawet nie spytawszy jegomości o pozwolenie? Zamilczała Frania, ale milczenie jej wymowniejsze było od odpowiedzi. — O! mnie nie oszukać — ciągnęła dalej Brzozosia — ja widzę, że tu już coś jest, kochacie się... Ale cóż to złego: uczciwy i dobry, i biedny chłopiec... — O! prawda! taki biedny! — naiwnie odezwała się Frania. — I dobry, i ładny... Frania zamilkła, spuściła oczy na robotę. — Moja Brzozosiu, czyby to on mnie zechciał? Na te słowa ciwunówna porwała się z krzesła, wzięła w boki. — Słyszałam! — krzyknęła — a któż by to śmiał odmówić takiego szczęścia! Cóż to tobie braknie? Młodość, uroda, pieniądze, imię szlacheckie a poczciwe... — Moja Brzozosiu, ale patrz, jak my z innego świata, on taki rozumny, uczony, a ja... — Alboż to ty na kobietę mało umiesz — spytała ciwunówna — proszę mi znowu nie ujmować, wychowałam cię jak potrzeba! Rada bym widzieć, kto by cię nie zechciał! Ba! albom to ja ślepa i z oczów mu nie widzę, w co on gra! Cha! cha! I jakby sam Pan Bóg kartował, dali mu Palnik tuż przy Wulce, bok z bokiem, jak jedno, jak naumyślnie... Mówiły tak, a Wacław wchodził do swojej izdebki, gdy tętent koni i huk zajeżdżającego powozu dał się słyszeć. Obie pobiegły do okna, po koniach, po powozie, zaprzęgu poznały Sylwana i stanęły jak wryte. — W Imię Ojca i Syna, i ten tu jeszcze! — śmiejąc się szydersko szepnęła Brzozosia — patrzajcie, chłopcy za nią poszaleli... Otóż to to lubię... ale nie dla psa kiełbasa, nie dla kota sadło — dodała po cichuteńku. Ale Frania jakby przeciwnego była zdania, zabrała spiesznie robotę i pobiegła schować się do swego pokoiku. Rotmistrz przyjął Sylwana w ganku ze zwykłą uniżonością; pokłonił mu się do kolan prawie i otwierając drzwi, wprowadził dość kwaśne hrabiątko do bawialnego pokoju. Rozmowa naciągana z różnych stron jakoś rozpocząć się nie mogła. Sylwan bąkał rozparty w krześle o deszczu i polowaniu, patrzał po suficie, mieszał się, oglądał. — Gdzież panna Franciszka? — spytał wreszcie. — W swojej izdebce — rzekł szlachcic — ale darujesz mi jaśnie wielmożny hrabia — dodał zaraz — jeśli to dawne projekta; wszak już wiem od szanownego ojca, że z tego nic być nie może. Sylwan z widocznym wstrętem i przymusem przerwał staremu: — Ojciec mój, przekonany przeze mnie, zgodzi się na wszystko, co szczęście moje stanowić może. Starzec zdumiał się trochę, zamilkł, zastanowił. — W istocie? — spytał. — Tak jest, tak jest! — szybko kończył Sylwan — możecie go spytać sami. — Wielki to zaiste honor dla mnie i mojego dziecka — kłaniając się odparł Kurdesz — a zatem nic już nie mam do odpowiedzenia i owszem najgłębsze składam dzięki... ale... Sylwan, który się już żadnego ale nie spodziewał, ogromne i gniewne zrobił oczy na starca, a ten kończył poważnie: — Ale to wszystko teraz od córki mojej zależeć będzie. Zagryzł usta gość, zapalił cygaro i odwrócił rozmowę. Po chwilce weszła Brzozosia bardzo krochmalna i najeżona, a za nią Frania, którą Sylwan znalazł zmienioną, poważniejszą, obojętniejszą, prawie pogardliwą. Zasiadły na kanapce, Sylwan zaraz się ku nim obrócił. Widok ładnej dzieweczki, chęć zwyciężenia doznanych tu przeszkód i przykrości wywołały choć nie bardzo szczerą wesołość. Stałość, jak sądził, winna mu była zjednać względy panny, zresztą pojąć nie mógł, jak nim! nim! wzgardzić by można, jak by go ze stu nie wybrać! Począł więc zaraz ze swoją zwykłą zarozumiałością prawić jej najniedorzeczniejsze komplementa. Ale jakże się dziko wydał wiejskiej dziewczynie po Wacławie: nic w nim dla niej nie było wdzięcznym i podziwu godnym, lękała go się raczej i wstręt czuła bardziej niż skłonność. Sylwan wedle swych wyobrażeń zniżać się musiał, by być dla niej zrozumiałym, ona go przecie pojąć nie mogła; nie było myśli, na której by się spotkali, tak ogromne dzieliły ich przestrzenie. Wacław był sercem cały, ten cały głową i chłodem; w tym żyła dusza silna, tu rozbudzone tylko zmysły. Przy tym było w nim tak coś przesadnego, tak nienaturalnego, tak niepomiarkowanie szyderskiego; rozmowa jego tak wyłącznie żywiła się bliźnim, tak była mięsożerna, jeśli powiedzieć wolno, że Frania z biciem serca, z obawą czekała tylko jej końca. Wśród tej rozmowy Wacław, o którego pobycie w Wulce nie wiedział Sylwan (bo co go obchodził stryjeczny?), nagle ukazał się we drzwiach; a przybycie jego zdziwiwszy, zbiło i zmieszało hrabiego. Pierwszy to raz od owego uznania spotykali się ze sobą. Przeszłość i obchodzenie się wzgardliwe Sylwana z Wacławem nie mogły byś jeszcze zapomniane; dziś zmienił się ich towarzyski stosunek, uczucia pozostały, czym były, powierzchownie jednak braćmi kazała się uważać przyzwoitość. Z uśmiechem spojrzał na gościa Wacław, Sylwan na niego z gniewem, jakby na natręta, przywitali się zimno. — Brat pański uczynił nam ten zaszczyt — odezwał się rotmistrz — i przyjął na czas jakiś gościnę w domku naszym... był chory. — Był chory! — powtórzył Sylwan. — A czemuż nie przybył do Denderowa? — zapytał po chwili ciszej. — Dziękuję ci; byłbym zawadą, wiem, że hrabia chorował także. — Tak, teraz już jest nieco lepiej. Sylwan, zmieszany niespodzianym spotkaniem, stracił wesołość nagle i przeczucie nowego upokorzenia napoiło go żółcią, widział się znowu niepotrzebnie wystawionym na odmowę, zniżonym na darmo; pewien był, że Wacław, który od nich tyle wycierpiał, musiał też rotmistrzowi czarno cały Denderów odmalować, choć w istocie tak nie było. Sylwan nie byłby uwierzył, choćby mu przysięgano; tak z siebie sądząc, niepodobieństwem sądził wstrzymanie się od łatwej zemsty. Zwarzony tymi myślami spojrzał na zegarek, przemówił coś do Frani, która właśnie w myśli ich obu porównywała, zabawił chwilkę zakłopotany widocznie i poprzysięgając sobie w duchu raz setny, że noga jego w Wulce nie postanie, pożegnał zatrzymujących go grzecznie, siadł do powozu i uciekł. Nie potrafimy odmalować, co się w sercu jego działo: było to uczucie tak przykre, jak gniew bezsilny, jak upodlenie odepchnięte, jak boleść pysznego, którego zepchnięto z podstawy; coś na drobną skalę na kształt uczucia szatana w chwili, gdy ręka Boża rzuciła go w otchłań bezdenną. Po półgodzinnej drodze podniósł przecie czoło zmarszczone: — Co mi tam! — zawołał — co mi tam, co mnie to obchodzić może? ojciec niech o sobie myśli! Ja łatwo świetną partię znaleźć mogę! Lecz któż by przewidział, że tam zastanę Wacława! Tak na przemiany to gryząc się, to pocieszając, cały zburzony powrócił do Denderowa i wprost udał się do ojca. Smoliński usuwał się właśnie z rachunkami, które zdawał jeszcze, a rachunki te przykre na starym hrabi robiły wrażenie, widoczne w twarzy drgającej gniewem i wzruszeniem, gdy Sylwan wszedł, a raczej wpadł jak burza; nasępiony, chmurny obejrzał się i z pasją zawołał: — Śliczniem wyszedł znowu, niech ich diabli porwą! — Cóż się stało? co się stało? — niespokojnie podchwycił ojciec. — Zastałem tam już podobno od kilku tygodni chorującego Wacława. Zamilkli. Więcej nie potrzeba było staremu; zagryzł wargi i rzucił się na kanapę. — Jużciż — rzekł po chwili — gdyby szło o wybór... — Nie tu moje miejsce — oburzył się Sylwan — ocenić mnie na tej parafii ani mogą, ani potrafią; to myśl dzika! Mam postanowienie niezachwiane: zrobisz sobie, hrabio, z tym szlachcicem, co ci się podoba; ja jadę do wód druskienickich, do Buska, na Litwę, na Podole, na Ukrainę, do Warszawy, znajdę gdzieś bogatą dziedziczkę i ożenię się. — Żeń się, żeń i owszem — uśmiechając się boleśnie odparł ojciec — byle ci się udało, błogosławię; ale dotąd nie możesz powiedzieć, żeby ci bardzo los sprzyjał. — Bom go też nie probował — odrzekł kwaśno Sylwan. — Jutro w drogę ruszam. — Więc tu ani chcesz sprobować? — Nie, nie, dosyć już tego, wstręt mam od nich, brzydzę się tą pleśnią, mam jej póty — wykrzyknął z gestem znaczącym. Ojciec zamilkł, usiadł w krześle, dumał; wtem weszła Cesia. I ona była niecierpliwa, smutna, kwaśna od niejakiego czasu; nie spodziewała się wcale, że po nową przykrość spieszyła do ojcowskiego łoża. — Jak się papa ma dzisiaj? A ty, Sylwanie? — Ja jak zawsze — dodał Sylwan. — Wracasz z sąsiedztwa? — Nie pytaj mnie skąd. — Nie potrzebuję pytać, byłeś naturalnie w Wulce! Cały świat mówi o twoich dziwnych amorach... — Amorach? dajże mi pokój! Jest tam. ktoś, co mnie podobno uprzedził. — Cha! cha! — zawołała Cesia — i Sylwan zwyciężony zapewne przez jakiegoś kapotowego szlachcica? — O przepraszam: lepiej, bo przez Wacława. Cesi twarz zmieniła się nagle, jakby ją co za serce ścisnęło: pobielała, zmieszała się widocznie, lecz wracając zaraz do zwykłego panowania nad sobą, dodała: — Można się było tego spodziewać, to partia tak dla niego stosowna! — I milcząco poczęła chodzić po pokoju podśpiewując. Ani ojca, ani brata oczu nie uszło jednak zmieszanie Cesi i jej boleść, szybko stłumiona pozorem obojętności; oba wszakże udali, że się nic nie domyślają. Jak błyskawicą mignął staremu domysł przez głowę, ale go zniszczyło wspomnienie, że Wacław rękę Cesi odepchnął. Sylwan, który podobno od ojca więcej wiedział czy się domyślał, uśmiechnął się do siebie. Nadchodząca hrabina przerwała dość już kłopotliwe wszystkich milczenie. VI W kilka dni po wypadkach, któreśmy opisali, hrabia wyszedł o lasce ze swoich pokojów do pałacu z powodu przybycia Farureja. Oprócz niego było kilku sąsiadów: Cielęcewicz ze swymi perory głośnymi, rotmistrz Powała i niejaki pan Maurycy Hołobok, figura problematyczna, świeżo ze stolicy, od niejakiego czasu z domu do domu włócząca się po sąsiedztwie. Był to z powołania literat, niezmiernie misją swoją nadęty, niesłychanie pewien, że był mocarzem, stąpający, jak by nim ciągle miotało natchnienie, decydujący o wszystkim z góry, rozprawiający najczęściej o stolicy, z której wprost zjechać raczył; wspominający co chwila imiona magnatów, których się tytułów wyuczył z litografii na wizytowych kartach, oryginał nieoszacowany, próżniak, frant, wykpigrosz i głupiec jakich rzadko. Z nieporównaną naiwnością rozpowiadał wszystkim w ogóle, że zjechał na prowincję dla obudzenia w niej życia. Środkiem ku temu było pismo jakieś, mające się gdzieś i kiedyś wydawać, a prenumerata na nie, narzucana w imię dobra literatury, uważała się za symptomat tego życia. Pan Maurycy Hołobok (herbu tegoż nazwiska) wywodził się z bardzo jakiejś znacznej rodziny i niemało pysznił prozapią swoją, choć jego tatulo był ekonomem tylko. Dużo się podobno nakręcił po świecie, nim się zdecydo- wał zostać literatem. Próbował różnego chleba: sprzedawał w sklepie, guwernerował, spekulował, aż nareszcie, że czytać umiał i pisał niewyraźnie, uczuł się usposobionym do literatury. Na literata, pytam się, czego dziś - potrzeba? umieć trochę czytać i jako tako gryzmolić, zresztą byle śmiałość, czoło, byle trochę odwagi porwać się wysoko, zaczepić, zaszumieć, zakrzyczeć, więcej nie wymagają. Usus te plura docebit. Nie mogąc pisać, bo utworzyć nic nie był w stanie, nasz pseudoliterat postanowił tłumaczyć, kraść i cudze wydawać. Kilka próbek przekładów dokonanych bez znajomości języka, wydrukowanych niepotrzebnie, tak go już postawiły na nogach, że kazał odbić portret swój royal-folio w postaci głęboko zadumanego pracownika nad ksiąg stosem, z facsimilą i datą urodzenia. I poszedł dalej: począł prawić o swej misji literackiej, drukować lichoty, narzucać je wszystkim, marszczyć czoło i grać rolę wielkiego człowieka. Zarozumiałość posuniona do szaleństwa i obłąkania prawie stanowiła cechę wybitną tego ciekawego typu. Dość było spojrzeć na niego, by się przekonać, jak wysoko się cenił: szedł z szacunkiem dla nóg swoich, zawsze zamyśleniem brzemienny, wiecznie pełen admiracji dla cudzych myśli, które z prestigitatorską zręcznością na swoje przerabiał i puszczał za swoje. Wszystkim mniemał się równym i traktował cały boży świat na stopie równości lub niższości, bo wyższych nad siebie dojrzeć nie mógł. Jest to zwykłe stanowisko zakamieniałej głupoty. Trafiało mu się mówić na przykład: — Ja i minister jeździliśmy... — Lub: — Ja i Goethe zarówno lubimy... Wyszedł ze szkół nic prawie się nie nauczywszy; złej francuszczyzny trochę liznął na świecie, zresztą nie czy- tając nic, nic nie lubiąc namiętnie prócz wygód życia i zbytku, którego pragnął, literaturę mając tylko za narzędzie; pracował nad utworzeniem sobie aureoli, spodziewając się z aureolą ożenić bogato i chapnąć majątek, na który nie pracował: hoc erat in votis!! Wziął się tedy do kucia swej korony i wynoszenia swego pisma, bo ono miało być jego życiem. Niestety! kończyło się wszystko na zbieraniu trochy grosza i traceniu go na hulance, ale w ustach pana Maurycego, który się wyuczył jak papuga systemu literackiego powołania swego, przepysznie świetniały powody i cele!! Nie umiejąc języka, pracował dla języka; nie będąc pisarzem, poświęcał się dla literatury; nie imając grosza, był wydawcą; nie mając talentu, pożyczał go u drugich i na swój przerabiał, słowem, był to wielki człowiek! A jak swą wielkość nosił dostojnie!! W stolicy narobiwszy długów, okazawszy zbyt jasno i wyraźnie, nie czym chciał być, ale czym był, popasać dłużej nie mógł i wysunął się na prowincję czmucić poczciwych wieśniaków, którzy święcie wierzą w słowa, a jeszcze bardziej w rzeczy drukowane. Tu postrzegł zaraz, że prowincja potrzebowała organu, jak się wyrażał; wezwał ludzi skromnych a daleko wyżej usposobionych od siebie do współpracownictwa i obowiązał się, byleby mu dostarczono pieniędzy i artykułów, pracować nad redakcją, to jest: układać okładki, przedmowy, noty i bilety prenumeracyjne, a zabierać dochody. Ile razy chciał co napisać sam, chociażby notę lub przedmówkę, myśli sobie gdzieś pożyczał, rozwałkował ją i podlał swoją zarozumiałością, osolił konceptem wykradzionym i potrawa była gotowa. Jednym słowem był to Don Kiszot literacki. Literat ten wszedł na salon poważnie i raźnie, wypowiedział kilka słów francuskich, które umiał, począł się śmiać i podrygiwać, udając salonowicza, jak zły aktor na wiejskim teatrze, i natychmiast z wielką admiracją Cielęcewicza przemówił z trójnoga o swojej misji wydawcy! Nie przeszkadzało mu to jednak słodko oczu zawracać do hrabinej i do Cesi. Niestety, aureola jego zbyt małym świeciła blaskiem i kobiety więcej spoglądały na lakierowane jego buty, niż na promienne czoło. — Przyjechałem z powinszowaniem — odezwał się po chwilce. — Komu i czego? — spytała Cesia. — Wszystkim państwu tej tak niespodzianej, olbrzymiej sukcesji, o której w tej chwili wszędzie mowa... — Sukcesji! — pochwycił hrabia łakomie — nam! ale my o tym nic nie wiemy. — Jak to? miałbym być pierwszym zwiastunem tej wieści złocistej? — Ale cóż to jest? co to jest, proszę pana, któż to panu mówił? Co to za spadek? po kim? gdzie? — zawołali otaczając go wszyscy razem. I zgiełk się zrobił w salonie, bo co to wieść o sukcesji, o skarbach, na które się nie pracowało! — Wszakże, jeśli hrabia Dendera żonaty był w Paryżu z córką bankiera Petit, zapewne ojciec pański (obrócił się do starego), to na pana hrabiego spada po bezdzietnym synu jego tych kilka milionów franków, te domy i... Hrabia upadł na krzesło, Sylwan do krwi zaciął usta, a Cesia pobladła, wzrok gniewny rzucając na Farureja; hrabina z energią obwinęła się szczelnie w mantylkę, jakby jej się zrobiło zimno. — A! to spadek na mojego synowca — wybąknął hrabia z wzruszeniem widocznym, ale udając obojętność — nie na nas! — I westchnął tylko. — Synowca! — zawołał literat. — Któż to jest? gdzie mieszka? Nie mam szczęścia go znać. Ale nikt odpowiedzieć nie spieszył i kawaler nasz po- strzegł, że tylko zazdrość przyniósł do tego domu i żale. Na Cesi najwidoczniejsze było wrażenie tej wieści, bo coraz oczki ogniste topiła w bladej Farureja twarzy z wyrzutem i gniewem. Głuche, długie milczenie padło jak ciężar niepodźwigniony na wszystkich. Cielęcewicz tylko i literat mówili z sobą o swoich marzeniach; a pan Maurycy silnie go namawiał, ażeby rzucił myśli swe na papier, upewniając, że je zaraz wydrukuje. Cielęcewicz wypłacając się jak mógł za to ochotne oświadczenie, z uniesieniem znowu kadził mniemanym teoriom sztuki i pomysłom literata, które Hołobok żywcem z pism periodycznych stolicy pożyczywszy, wykładał. Oba podkadzali sobie wzajemnie z najczulszą troskliwością o dobór zapachów. Na nieszczęście brakło im słuchaczów, bo wszystkich gniótł ten niespodziany, bajeczny, amerykański spadek na Wacława!! — Szczęśliwy! — powtarzał hrabia z cytrynowym uśmiechem — szczęśliwy! — O! teraz — szepnął Sylwan — ręczę, że porzuci Wulkę i pannę Franciszkę! — Nie rozumiem — przerwała Cesia — co to tak wielkiego... Spadło na niego, bardzo dobrze: niech się cieszy, nie ma co i mówić o tym. Ale całe towarzystwo było sparaliżowane nowiną, a Farurej, widząc Cesię w okropnym, spazmatycznym, szczypiącym humorze, przymawiającą już jego tupetowi, dopytującą o adres pana Fattet dentysty, czego się dotąd nie dopuszczała nigdy — nieukontentowany, gniewny na bok się usunął. Literat tymczasem troskliwie dopytywał Cielęcewicza o Wacława, nie wątpiąc, że tak kalifornijsko zbogacony człowiek weźmie przynajmniej pięćdziesiąt biletów na jego „Trzytygodnik” i „Dwumiesięcznik”, zechce wystąpić jako mecenas, otworzy worek i dopomoże silnie do zaopatrzenia pana Maurycego w lakierowane buty, rejtfraki i łańcuszki do zegarków. Marzył on, ta dźwignia piśmiennictwa, że najmniej sto tysięcy dadzą mu na dobro literatury, a mając je, rachował, że się pokaże w Żytkowie porządnie i jeszcze porządniej ożeni. Nie chodziło tu bowiem o „Trzyty-godnik”, ani „Dwumiesięcznik”, ani o literaturę, ale niestety! o kieszeń pana wydawcy i teraźniejszą, i przyszłą. Jakoż dokładnie się dowiedziawszy zaraz o gustach, charakterze, wieku, miejscu pobytu Wacława, a widząc, że w Denderowie nie tak go jakoś traktują, jak by sobie życzył, choć mówił wiele o swych stosunkach w stolicy z mnóstwem książąt, hrabiów i baronów, starannie po imionach i ojcowiźnie ich zowiąc, wysunął się o l’anglaise, spiesząc na pierwszy dobry humor zbogaconego młodzieńca. Ale nie on jeden snuł już projekta na biednego, przed chwilą zapomnianego sierotę; otaczający wszyscy chciwie nań wytrzeszczali oczy, gdy on oślepiony, ogłuszony swym szczęściem, a tak do niego nie przywykły, zdawał się nie pojmować jeszcze, jak nowe siły, nową władzę, znaczenie, nowe przymioty nawet zlewał nań majątek! Któż odmaluje, co się działo w sercu hrabiego na widok swojego upadku obok podnoszenia się sieroty; Cesi, która dziś mieć mogła z nim wszystko, co ceniła, a ukarana za chłód serca i przedajność, widziała z rąk sobie uciekające skarby! Sylwan, dla którego pieniądze były nieprzezwyciężonym magnesem, zaczynał rozmyślać, jak by się zbliżyć do Wacława, nie wątpiąc, że mu obficie pożyczać będzie; a była tego potrzeba, bo Powała i Farurej już się grzecznie wymawiali. W Wulce tylko wieść o spadku przykre zrobiła wrażenie na wszystkich; przywiózł ją ksiądz Warel, zastał rotmistrza koło stajni i szepnął na ucho wielką nowinę. Stary pobladł, ręce załamał, stanął jak wryty, jak by go srogie dotknęło nieszczęście. — Co to wam? — spytał ksiądz. — Co? — rzekł stary — ostatnie najpiękniejsze, najdroższe moje nadzieje w łeb wzięły. — Jakie nadzieje? — A! kochany ojcze, nic bo ty nie wiesz: snuło mi się po głowie, że ich pożenię, ale wola Boża! — Kogóż to jegomość chciałeś tak żenić? — A Franię moję z nim, bo się dosyć wzajemnie upodobali. — No! więc cóż przeszkadza? — Widzisz jegomość — miliony! — a toć to bardzo dobry chłopiec, ale mu się głowa zawróci. — A pfe! nie, nie, rotmistrzu! — odparł ksiądz Warel — wiele jest licha na świecie, ale dobrego jeszcze więcej: zbyt czarnych o naturze ludzkiej nie potrzeba mieć wyobrażeń. Poczekaj, przekonasz się, to chłopię pobożne, poczciwe... — Otóż mi i dlatego żal, bom go niemal jak własne dziecko ukochał. — Ale zobaczysz, rotmistrzu, że go fortuna nie zmieni: ja jestem tego pewny, nawet sobie także osnułem projekcik na niego, jak inni spekulując już. — Co? i wy, księże proboszczu? — Albom to ja nie człowiek i nie egoista myślicie? — zaśmiał się ksiądz wesoło. — Ale jakież to projekta? — Musi mi założyć szkółkę dla dzieci i szpital dla ubogich, od tego nie ustąpię; w dodatku i kościół wyrestaurować. — Zgoda! zgoda! zgoda! — nagle z boku odezwał się głos Wacława, który pieszo nadszedłszy z Palnika, zjawił się przy nich niespodzianie. — A pięknie to tak podsłuchiwać? — Przepraszam, słyszałem tylko ostatnie słowa i piszę się na to wszystko, bylebym przyszedł do tych obiecanych złotych gór; ale zawsze pod warunkiem... — Otóż jest! warunki! — A jakże! należą mi się: fundatorem będę! — No! jakież? — Że poprawując kościółek, budując szkółkę, pozwolicie mi i probostwo nowe postawić. — E! Bóg z tobą, bez tego by się obejść można: przybytek Boży i ubodzy to pilna, a księdzu byle kąt... Rotmistrz, który się obawiał, czy go nie podsłuchano, zakłopotany trochę przywitał Wacława, spojrzawszy mu w twarz jaśniejącą błogim spokojem, a nie namiętnym wzruszeniem. Widać było, że przyszedł podwoić swoje szczęście, dzieląc je z przyjaciółmi, i że jak uczuciem, tak tymi skarby gotów się był dzielić. Gdy się to dzieje przy stajni, Brzozosia, której furman księdza Warela o wszystkim powiedział, wpadła tak rozczochrana, przerażona i zbladła do izdebki Frani, że jej dech i mowę zatamowało. Frania zerwała się od krosienek przerażona. — Co to jest? co to jest? — A! a! nie uwierzysz! jak Boga kocham!... dziwy!... okropności!... — Co to ci jest Brzozosiu? — Pan Wacław... — Jezu! cóż mu się stało? mów! — krzyknęła Frania, wywracając krzesło i stolik i przypadając do niej blada i przerażona. — Co mu się stało? na Boga! idźmy, jedźmy! — Ale dajcież mi odetchnąć! — Brzozosia upadła na krzesło. — Na Boga! choć słowo, kochana Brzozosiu, nie umarł, nie skaleczył się? — Nie! nie!... miliony! miliony! — Jakie miliony? Co ci, kochana ciwunówno? — Spadły na niego za morzem, nie wiem gdzie, w Ameryce czy w Kalafonii! Bogaty okropnie! bogatszy od wszystkich! jak książę, jak król! Wystaw sobie... Frania pobladła, zawstydziła się swojego pierwszego przestrachu i trochę urażona spytała: — No! i cóż to tak strasznego? Brzozosia, bojąc się bardzo, nie śmiała wytłumaczyć. Frania powoli zbierając kłębuszki, igły i rozrzucone roboty, nic nie mówiąc, wróciła do krosien, gdy ją głosy ojca, księdza Warela i czyjeś jeszcze doszły. Podniosła główkę: Wacław stał w oknie i po dawnemu uprzejmie ją witał, z uśmiechem, z wejrzeniem, w których nic nowego, nic zmienionego nie było. Brzozosia na widok tego zjawiska znowu krzyknęła, ale już z radości, zwycięsko i niepohamowana rzuciła się do okna. — Czy to prawda, panie Wacławie? (jak jego teraz nazywać?) czy to prawda, te miliony! miliony?! — Co? kochana panno ciwunówno? — Ale ta sukcesja! bogactwo! Jezu Mario! to bajka chyba! Pan się nic nie cieszysz? — A z czegóż bym się tak nadzwyczajnie miał cieszyć? Rotmistrz, który na to patrzał i słuchał tego, uspokoił się nieco, widząc, jak mało wrażenia zbogacenie czyniło na Wacławie. Pozostało mu jednak nieco obawy i czynił sobie uwagę, że pieniądze są jak trunek, który nie zaraz upaja. Tymczasem wieczór zszedł najmilej w towarzystwie księdza Warela i Wacława. Była to późna jesień, ale dzień nadzwyczaj ciepły, zastawiono więc stolik do podwieczorku w ganku, z którego dochodziły uszu odgłosy wiejskiego żywota i owe zapachy jesieni właściwe, co to w nich czuć owoce, żniwo, chłodną rosę, liście więdniejące i późnego siana woń miłą. Frania wkrótce odzyskała wesołość swoję i ufna spojrzała w przyszłość; nawet Brzozosia się rozchmurzyła, oczy tylko ciągle dziwnie wytrzeszczając na nowego bogacza, jakby w nim zmiany szukała koniecznej. Rotmistrz był jakoś smutny, bo choć wierzył Wacławowi, milej mu było oddawać córkę ze znacznym posagiem, niż magnatowi dziś szlachciankę niemajętną dla niego. W Denderowie zaraz po odjeździe gości wszyscy się rozpierzchli, nikt tam z rodziny nie potrzebował nikogo; hrabina poszła dumać o pełznącej swej piękności i o kimś jeszcze, Sylwan o swym przyszłym ożenieniu, hrabia gryzł się zazdrością, Cesia roiła, że Wacława siłą wspomnienia i potęgą swych wejrzeń pociągnie. Zresztą nikt nie myślał zwierzać się drugiemu, każdy dźwigał swój ciężar zgięty i smutny. Nie było w nich serca, nie było w nich uczucia. Cierpieli wszyscy, cierpieli! Hrabia wyrzucał sobie swój występek jak głupstwo, miotał się, widząc stracone tysiączne korzyści, które by mu była zapewniła cnota, łajał się i zżymał, ale po czasie, po czasie! Sylwan i Cesia zarówno obiecywali sobie pociągnąć Wacława; ale po długim dość upływie czasu znaku życia nie dawszy, nagle dziś odezwać się nie było podobna; byłoby to odkryć rachubę, pokazać, że nie serce ciągnęło ku niemu. Oboje nadto byli zręczni, żeby tak począć sobie mieli; należało czekać, a oczekiwanie niecierpliwiło!... Cesia co dzień bardziej brzydziła się Farurejem i chciała z nim zerwać stanowczo, obawiała się tylko... Taki był stan umysłów mieszkańców Denderowa, gdy się Wacław niespodzianie tu zjawił... Sylwan i Cesia spojrzeli i rzekli w duchu: — Sam leci w sidła, tym lepiej! Wacław uznał przyzwoitym odwiedzić stryja, pewien zresztą będąc teraz najlepszego przyjęcia; przyjechał jednak po dawnemu bryczką i ubogim zaprzęgiem, ubrany jak dawniej i bynajmniej niezmieniony. Bogactwo nie zawróciło mu głowy, bo w szkole nieszczęścia nauczył się ceny ludzi, ceny pieniędzy i uczuć... Czuł się silniejszym teraz, ale ta siła, przypadkowo rzucona mu od losu jak jałmużna, nie wzbijała go w pychę; czuł, że to nie był nabytek pracy,ale dar trafu — wygrana na wielkiej loterii świata, na której rzadko kto wygrywa! Sylwan niby przypadkiem wyszedł na jego spotkanie. Cesia nie ustąpiła z okna; zobaczył ją z daleka. Hrabia przeszedł z nim zaraz do salonu, mając jednak tyle taktu, że go o nic nie spytał. Dopiero po półgodzinnej obojętnej rozmowie zaczęli mu winszować i dopytywać się wszyscy. Weszła i Cesia, wyświeżona, strojna zalotnym uśmiechem, z bukietem rezedy w ręku. Wprzód nim weszła do salonu, stała chwilę na progu, z ręką na klamce, z głową spuszczoną, myśląc, co począć, jak mu się pokazać... Inną? — zmiana byłaby nadto widoczna i szybka. Podobną jak dawniej? — lecz czy to go przyciągnąć potrafi? Będę tąż samą i inną — odpowiedziała sobie cicho na własne pytanie — i prawdziwie chybaby nas wszystkich los na jakieś niepowodzenie niepojęte skazał, jeśli go nie potrafię rozmarzyć... odzyskać... Wacław był całkiem wczorajszy, nic w nim nie zdradzało zmiany położenia; z umiarkowaniem, z dawniejszą prawie bojaźliwością obchodził się z tymi, od których zawsze czuł się wyższym, a dziś i wedle świata większym był i potężniejszym. Ci wszyscy mieli dla niego teraz uśmiech uprzejmy, uścisk dłoni serdeczny, słówka grzeczne, nazwania czułe. Ścisnęło mu się serce na ten dowód słabości, dzieciństwa ludzkiego! Ale gdzież jest inaczej? gdzie zbogacony nagle nie postrzeże, że pieniądz nadał mu wartość nową, miejsce inne, znaczenie wyższe? Pieniądz cudzy, zapracowany przez kogo innego i nie wiem, jakim prawem przychodzący niespodziewanie, niezasłużenie, daremno? Hrabia, jakby w przeszłości nic sobie do wyrzucenia nie miał, starał się być miłym, wyraźnie prosił przebaczenia i zapomnienia; pokorny, cichy, uśmiechnięty, ledwie nie dobroduszny, dumę schował do kieszeni. Sylwan zmienił ton, sposób obchodzenia się zwykły, słuchał, raczył odpowiadać, pytał nawet. Hrabina z ukosa mierzyła probierczym wzrokiem tego Wacława, do którego przez długie lata nie wiem czy dwa słowa wyrzekła prócz rozkazów i wymówek. Cesia była zbyt zręczną, żeby się z chętką gwałtowną podobania wydać miała; pojęła, że nagła zmiana byłaby złą rachubą, że jeśli co Wacława do niej pociągnąć może, to wspomnienie; wpadła więc śmiało, śmiejąc się szydersko i natarczywie naskakując przybyłego — A! witam pana! — zawołała nareszcie. Wacław ukłonił się milczący. — Winszujemy! winszujemy! Ale powiedzże nam pan, ten amerykański wujaszek jestli to rzeczywistość, czy tylko puf sąsiedzki? — Dotąd, jeśli puf, to przynajmniej urzędowy — odpowiedział Wacław z uśmiechem. — I ilość tego spadku aż na miliony doprawdy się liczy? Wszyscy radzi śmiałości Cesi słuchali, nie śmiejąc wprzód tak drobnostkowie rozpytywać go sami. — Prawdziwie nie wiem — rzekł sierota — likwidacja nie skończona; wiem tylko, że mam ładny hotel w Paryżu, coś tam na banku (kilkadziesiąt akcyj), coś w rentach pięcio- i trzyfrankowych, które dziś dobrze idą, jakąś willę na wsi i dość papierów różnych kompanij. — Cuda! cuda! — śmiejąc się zawołała Cesia — a pan to jakoś bierzesz tak naturalnie, zimno, jakby to nie było wcale dziwnym, romansowym, przerażającym, sennym... — Ja to biorę — podchwycił Wacław — jako rzecz prawie mi obojętną; przywykłem do ubóstwa, niewiele cenię to, co posiędę. Będę niezależnym, przydam się może komu na co i to w tym spadku najprzód cenię. Ale i bez niego miałbym dla siebie dosyć. — Ale nie myślisz wynieść się do Paryża? — spytał Sylwan. — A! nie! nie! — zawołał Wacław — nad wszystko kocham to ustronie i żyć bym bez niego nie mógł; Francji nie cierpię, choć to ojczyzna mojej matki. Zostanę tutaj. Obrócił się do Cesi: — Wie pani — rzekł — nadzwyczaj mnie cieszy, że mieć będę fortepiano Erarda, które medal otrzymało na wystawie; jest ono w mojej sukcesji i naprzód o przysłanie mi go napiszę. Pojmuje pani szczęście posiadania prawdziwego i najlepszego Erarda?! Na to naiwnie a z zapałem wyrzeczone dzieciństwo wszyscy się rozśmieli. Cesia z politowaniem prawie na niego spojrzała. — O! tak! tak! — dodał Wacław — z całej sukcesji najniecierpliwiej wyglądam mego Erarda. Muszą mi go zaraz wyprawić przez Marsylię i Odessę. — Ale gdzież je pan w Palniku postawi? — To najmniejsza! Postawię u siebie w sypialnym pokoju. Chwalić się nim nie myślę, lubię muzykę dla siebie, nie dla popisu, szczęśliwym, że się z nią nie będę zmuszony popisywać. Dla gości dosyć będzie obrzydliwego Knamma, oklepanego Bösendorfera, dla siebie w moim przybytku postawię Erarda... — Szczęśliwy! szczęśliwy! trzykroć i czterykroć szczęśliwy! — mruczała Cesia siadając przy nim. — Co chwila słyszę szczęśliwy... widzę, że pan tak szczęśliwy, iż mu zapewne nic a nic nie braknie... — Mogęż się skarżyć, spojrzawszy na to, czym byłem wczoraj? — rzekł Wacław także ciszej. Cesia zamilkła, ale rychło widząc ustępującego ojca i Sylwana, którzy cicho coś z sobą rozmawiając, ku gankowi ustępowali, a matkę zajętą książką, spytała Wacława: — Prawdaż to, co mówią, żeś pan przy milionach znalazł zaraz i towarzyszkę do używania ich wspólnie? Wymówiła to szydersko, złośliwie. — Nie wiem, o czym pani mówi — zimno odparł Wacław. — Jak to? więc piękna Frania z Wulki jeszcze z panem nie jest zaręczona? — Ze mną? panna Franciszka? ledwie się znamy — rzekł trochę zmieszany Wacław. — Proszę! a tu takie plotki roznoszą — dodała Cesia. — Zawsze jednak broniłam pana i utrzymywałam, że to być nie może. Pan potrzebujesz kogoś, co by go zrozumiał, pojął, ocenił — dodała z uczuciem i szybko dokończyła kapryśnie — komu byś mógł zagrać choć wlazł-- kotka. A propos, nie zapomniałeś pan grać przez te czasy? — Nie, ale fortepianu u siebie nie mam jeszcze. — Wszakże można wziąć jeden z naszych — żywo zawołała Cesia. — Dziękuję pani; z Żytkowa od Gr... jużom sobie tymczasem zapisał wiedeński, ten postawię dla gości, a Erarda u siebie przy łóżku. — Jak pan swobodnie już tę swoje przyszłość nawet w drobnych szczegółach urządzasz! — z nieznacznym westchnieniem mówiła hrabianka. — Sądzę, że nie mamy sobie do wyrzucenia, i pani musisz marzyć podobnie, wszakże słowo już dane? Cesia zarumieniła się. — O! rok jeszcze cały mamy przed sobą, a rok to tak długi! I nagle stała się sentymentalną; chciała go rozczulić, powąchała rezedy, położyła ją na stoliku tuż przy nim, niby dla poprawienia bransoletki, w istocie dlatego, by o niej zapomnieć i śledzić z daleka, czy też nie zabierze jej Wacław. Ale on czytał dziś odczarowany w sercu i myśli wietrznicy i choć go wdziękiem wspomnień młodości silnie pociągała, bronił się mężnie tej władzy, postanowiwszy nie poddawać. Cesia wstała i poczęła chodzić po salonie. — Nie zagrasz nam pan czego? — O! chętnie! jeśli mi pani nie każesz wlazł-kotka. — Nie, na ten raz uwalniam, mam nad panem litość... Wlazł kotek zostanie dla kogoś innego, dla kogoś, co tyle tylko umie, że się ledwie na nim pozna — dodała z przyciskiem. — A dla mnie... Chopina! Spróbuj pan, ja tak lubię ten marsz z jego sonaty, to jakby widzenie, jakby przeczucie śmierci! — Pani lubisz Chopina? — spytał Wacław siadając do fortepianu — to coś nowego! Od jakże to dawna? — Od czasu, jakeś go nam pan zagrał tak ślicznie raz ostatni! — nie zmieszana odpowiedziała idąc do szturmu. — Druga część tego marszu jak śpiewna, jak mówiąca, jaka rzewna!... — A! a! początek także, zdaje się spod ziemi wychodzić! — unosząc się już zawołał Wacław. — Ja wolę tę część drugą... Zdaje się, że anioł ją śpiewa nad bladym ciałem zmarłego, unosząc się w powietrzu... Ale Wacław już grał. Cesia chodziła po salonie, to na matkę, która z niejaką dumą śledziła jej kroki, to na ojca, który na nią także ciekawym rzucał okiem, spoglądając. Lecz skończyła się pieśń pogrzebowa, umarły tony czarowne i Wacław pod wrażeniem jakiejś smętnej myśli, która z duszy jego dobyła się, niewzruszony został przy fortepianie z opadłymi rękoma, ze spuszczoną głową. — Kto by się tego domyślił — przerwała mu Cesia, zbliżając się do niego — kto by się to domyślił, spojrzawszy na pana, żeś tak niedawno odziedziczył miliony... i fortepian Erarda! To mówiąc sparła się przy nim, i wzrok, którego znała potęgę, zimny, wyuczony, natężony umyślnie, wlepiła w podniesione jego oczy. Jakże nie miał zadrżeć, gdy przez te oczy pierwsza miłość, przebudzenie, sen anielski, patrzały na niego, a z nimi słodkie wypitych goryczy wspomnienie, a z nimi pamięć więzów skruszonych czarnej a lubej przeszłości, ozłoconej młodymi dumami? Oboje milczeli, milczeli i dwa czy trzy razy mignęły ich spojrzenia, spotkały się, unikały, wróciły ku sobie, aż Wacław rzekł cicho: — Więc za rok dopiero? — Co, za rok? — Wesele pani? Muszę o tym wiedzieć, bom wcześnie zaproszony. — Za rok, tak, za rok! — złośliwie odparła Cesia; — za rok lub prędzej może. Ale ja myślę, że pan mnie prowadzić nie będziesz do ołtarza, chyba odprowadzać? — Wątpię! — rzekł sucho Wacław. — O tej Frani mówią, że taka ładna, taka naiwna! — rozśmiała się. — Jak to jej musi być do twarzy, gdy w fartuszku niosąc ziarno, drób z ganku zwołuje... — Wie pani! — oburzony zawołał Wacław — że istotnie ślicznie jej wśród tej sielanki, wśród kurek i gołębi... — A! nareszcie wymogłam, żeś się pan przyznał. Więc śliczna! Otóż to lubię, to szczerze — dodała złośliwie, ale ze wzruszeniem. — Opiszże mi pan przyszłą kuzynkę. — Tak daleko jeszcze myślą nie sięgnąłem... — To może sercem! — szczebiotała hrabianka. — Ależ śliczna! wszak śliczna! — powtórzyła z przyciskiem. — Powiedzże mi pan, blondynka czy brunetka, słuszna czy mała? — Pani to wie doskonale, bo ją musiałaś nieraz widzieć w kościele. — Nie! nie! przepraszam, nie mam zwyczaju oglądać się za siebie. A zresztą, nie byłam tak ciekawa. — Więc na cóż bym ją pani opisywał? — Ma pan słuszność, nie warto! Oboje zamilkli trochę znowu. Wacław od niechcenia decymami chodził po fortepianie; Cesia przeszła parę razy po salonie i znów wróciła, naprzód wzrokiem, potem cała. Wzięła bukiet rezedy ze stolika, ponosiła go chwilkę, zbliżyła się do fortepianu i rzuciła go daleko na dekę, że się aż na ziemię stoczył. Wacław podniósł go i oddał jej z uśmiechem. — Nie chcę go — odparła Cesia — rzuciłam umyślnie; rezeda mnie nudzi: mdły zapach, kwiatek niepozorny. Nie rozumiem dlaczego to sieją, dlaczego znoszą w ogrodzie i w salonie. A pan nie lubisz rezedy? — Ja? — rzekł Wacław — lubiłem ją dawniej, dzisiaj... — Dziś pan woli zapewne maki polne, asterki wiejskie i nogietki!! Cha! cha! — poczęła się śmiać do rozpuku, ale takim przymuszonym, nienaturalnym śmiechem. — Być może. Na tym zerwała się rozmowa, gdyż właśnie wpadł do salonu ścigający Wacława z Cielęcewiczem pan Maurycy Hołobok, który spieszył, jak powiadał, wywrzeć swój wpływ na młodzieńca i objąć nad nim przewodnictwo moralne — na korzyść listy prenumeratorów „Trzyty-godnika” i „Dwumiesięcznika”... Przywitawszy się ze wszystkimi, literat pospieszył odrekomendować się (wyraz nie mój, ale własny pana Maurycego) hrabiemu Wacławowi, do którego przylgnął zaraz ze szczególną zawziętością, wsiadłszy natychmiast na oklepane stołeczne nowinki muzykalne, których za lep użył, i mówiąc o Rubinim, o Pascie, o koncertach, o sztuce, o ocenieniu jej, o Thalbergu, o Liszcie, a dalej po trochu o sobie, prenumeracie i swoim piśmie... Chodziło mu bardzo, żeby swym paplaniem wysokie o sobie dał wyobrażenie; opowiadał, jak pił z Lisztem, kiedy ze stolicy wyjeżdżał, jak za pan brat chodził z Rubinim, jak Henselt pomimo swej dumy bił czołem jego teorii muzykalnej i jemu, jak wzniosły obmyślał sztuki system filozoficzny; dalej nastąpiły kawałki o artyzmie, o egzekucji, o Pustyni Davida — itd., itd... Wszystko to szybko, niezgrabnie, ale efektowie przesuwał przed milczącym Wacławem, spiesznie, gwałtownie, sądząc, że go tą fanfaronadą oczaruje i olśni. Niestety! łatwo jest poznać farbowane lisy: fałsz widać przez pożyczane pióra i byłeś je żywiej potrącił, polecą garściami, a zresztą kto głupi z urodzenia, temu żadne naukowe smarowania po wierzchu na to kalectwo nie pomogą. Tak i tu się stało; przecież literat-estetyk-wydawca nie zważał, że pożądanego celu nie dosięga, nie mogąc przypuścić, żeby admiracji nie wzbudził. Co chwila wpadał on na swe mniemane teorie, na swe pojęcia nowe i prędko dodawał: — „Ale nie czas tu rozwijać pomysły moje (!); pracuję nad obrobieniem ich, będę miał zaszczyt u pana w domu”... Lub: — „Teorie, o których tu napomykam, myślę wkrótce obszerniej rozwinione rzucić na świat. Nie taję, że ich nowość i śmiem sobie pochlebiać oryginalność musi wywołać opozycją, krytykę, ale to los wszystkich śmiałych nowości (!!); jestem do tego przygotowany, wiem, że cierń czeka zbolałą skroń moją”! Najpocieszniejszym było, że to, co ten jegomość podawał za tak oryginalne, za nowe, było oklepanym, wy-włóczonym już po tysiącu dzieł i dzienników truizmem, jak to Anglicy zowią; ale nie zmieszany Hołobok, mając wszystkich za takich bałamutów jak sam był, śmiało sobie ruszał dalej pewien, że wszystkich odurzy, zaczmuci, że się nikt na nim nie pozna, a ci, co zrozumieją łatwe jego szarlatanerie, nie odważą się o nich wyrzec głośno, obawiając się „Dwumiesięcznika” i „Trzytygodnika”. Wacław słuchał, zdziwiony tylko zuchwalstwem, wielomownością odurzony, nie mogąc pojąć, co znaczy ten popis tak pracowity. Tymczasem każde jego słówko chwytał pan Maurycy i usiłował je, by się przypochlebić, ukazać czymś wielkim; ale i to mu się nie udawało, bo myśli prostych, jasnych i istotnie nowych Wacława pojąć nie był w stanie. Tego rodzaju ludziom błyskotki tylko i nowostki do serca, jasna prawda dla nich zbyt cicho i skromnie się pali. Wszyscy byli utrudzeni Cielęcewiczem, który od godziny już głosił teorią swoje wśród salonu i rozszerzał jej granice poza najistotniejsze społeczeństwa warunki — gdy nowy gość przybył do towarzystwa. Był to stary Kurdesz wygolony świeżo, wyczupurzony, przy szabli, a pokorny, kłaniający się i sypiący grafem dobrodziejem i ucałowaniem nóżek jak z worka. Na widok jego stary hrabia pobladł widocznie, był to bowiem dzień, w którym właśnie mógł zapowiedzieć odebranie kapitału, i na to się zanosiło z przybycia. Przyjęto go naturalnie jako najpożądańszego sąsiada i przyjaciela. Przestrach starego Dendery zwiększył się jeszcze, gdy Kurdesz po herbacie, schyliwszy się niemal do kolan gospodarzowi, poprosił go na chwilkę rozmowy na osobności. Żywo przystał na to hrabia, łudząc się wśród grożącego niebezpieczeństwa nadzieją niewczesną; w głowie jego mieszały się najdziksze pomysły, rozpaczał, to znowu roił nadzwyczajne jakieś posiłki; ale uśmiech zawiesiwszy na ustach, na czole spokój, okazując czułość i serdeczność niezmierną dla starca, poszedł z nim do sąsiedniego pokoju. — Siadajże, siadaj, kochany stary mój sąsiedzie — rzekł biorąc go w pół poufale — kto się tyle w życiu nadreptał, ma prawo odpocząć. Na takie już słodycze zbierało się dłużnikowi i rotmistrz tylko się skłonił pokornie, pogładził siwego wąsa, ale nie widać było, żeby go to do zbytku dotknęło, i tak począł: — Ja, hrabio, mam maleńką prośbeczkę. — Co każesz! co każesz, kochany, szanowny sąsiedzie. — Nie tajno jaśnie wielmożnemu hrabiemu — mówił rotmistrz — że mam córkę, którą dał Bóg do wzrostu dochować. Trafić się mogą ludzie, chciałbym ją za mąż wydać wprzód, nim oczy zamknę; potrzeba, żeby widziano, co ma i mieć może: ludzie jesteśmy, taki to zawsze coś znaczy. Pewnie to różnicy jaśnie wielmożnemu panu nie zrobi, gdy mi kapitalik mój w terminie łaskawie wypłacić zechcesz... — Z duszy, serca! — zawołał szybko hrabia, nie okazując najmniejszego zdziwienia ani zmieszania — najchętniej, bardzo dobrze, dziękuję ci bardzo, że mi tak wcześnie mówisz, bo przy moich wielkich spekulacjach mogłeś mnie schwytać nie przygotowanego. To mówiąc, hrabia łykał ślinkę, ale się nie schmurzył, choć sam nie wiedział, jak zapłaci. — Bardzo będę wdzięczen — rzekł Kurdesz — bom właśnie zatargował wioskę i ułożyłem już przedugodne punkta. — A! cieszę się bardzo! Jeśli wolno wiedzieć, cóż to za wioska? — To nie sekret, kupuję Ciemierniki. — Ciemierniki! — rzekł głowę w górę podnosząc hrabia — Ciemierniki od Farycewiczów? A! wiem! ale tam podobno jest wilk! Szlachcic, którego najłatwiej było nastraszyć, zapytał żywo: — Jak to? jakiż wilk? — A! proces z Bogolubami o sukcesją, której na Farycewiczach dochodzą; coś zdaje mi się na kształt dziewięciu do dziesięciu tysięcy rubli. — To rzecz wiadoma. — Życzę się jednak pilnować — dodał hrabia odchodząc i dłubiąc w zębach — przy tym — rzekł — Ciemierniki to glinka, góry, lasu mało i zniszczony, wody nic; a po czemuż dusza? — Po pięćdziesiąt dukatów; mniej nie było można, majątki bardzo w górę poszły. — To dosyć drogo, przy tym na budowle, na forszusy dosyć będzie potrzeba. — A! toć to wiemy, panie — rzekł, wzdychając rotmistrz. — Nie jest to zbyt korzystne kupno — począł powoli Dendera. — Być może, ale to mi przyległe, a zresztą rzecz skończona. — Skończona? no! to oczywiście pozostaje mi tylko powinszować i nie ma co już mówić o tym. Ale dziś zakupować majątek przed ostatecznym zregulowaniem inwentarzy jest to narażać się na wyraźną stratę; majątki spaść muszą. — Bóg to wie — powolnie rzekł szlachcic — Bóg to wie. Spadną zapewne, by więcej jeszcze pójść w górę. — A przy tym — mówił ciągle formą rady przyjaciel- skiej hrabia — dla córki, dla przyszłego zięcia, kto wie, może by kapitalik był pożądańszy. To mówiąc filuternie się uśmiechnął. — A! a! powinienem panu powinszować córeczki, bo choć nie mam szczęścia jej znać, ale widzę, że to być musi i piękna, i miła osóbka: wszak to i mojemu Sylwanowi tak głowę zawróciła, że mi spokoju nie dawał... — Wielki to honor dla mojego domku — odparł szlachcic z ukłonem — ale to zwyczajnie fantazja pańska... — Zdaje mi się, że to coś więcej nad fantazją. — Za niskie to progi dla syna hrabiego — mówił rotmistrz przerywając rozmowę i sprowadzając ją na interes. — Więc mogę się spodziewać? — A jakże, jakże! — wybuchnął hrabia głośniej — zapłacę ci, zapłacę ci w terminie, bądź spokojny! Ja nawet sam chciałem posłać cię spytać, panie Kurdesz kochany, czy tych pieniędzy potrzebować nie będziesz. Właśnie bowiem zbieram wszystkie moje kapitały, ściągam je i chcę w moich spekulacjach na przyszłość się ograniczyć. Konfiskata klucza Słomnickiego uczyniła mnie ostrożnym, potrzeba się ścisnąć. Zostawię dzieciom i tak piękną, czystą fortunę, wszystkim długi pospłacam, córka dziś nie potrzebuje posagu, idąc za tak bogatego człowieka, jak marszałek Farurej... — Więc możemy powinszować? — kłaniając się spytał szlachcic. — Dziękuję, dziękuję ci, kochany rotmistrzu; i Sylwana też muszę ożenić, żeby się ustatkował: to szalona pałka... Dzięki Bogu — mówił rozgrzewając się coraz — wychodzę z moich spekulacyj zwycięsko! No! klucz Słomnicki stracony, boli mnie to; ale znacznie więcej przyrobiłem fortuny, którą zrealizowawszy, kupię zapewne dobra ziemskie, nie prędzej jednak, aż przełkniemy inwentarze... Tak, dziś kupować, byłoby płochością... Mówił hrabia, a szlachcic uparcie milczał, nie pokonany niczym. Na próżno go z różnych stron zaczepiał gospodarz — nie dał się ująć: wąsa motał, trzymał się grzecznie i pokornie, ale od swego nie cofał. Hrabia ani wiedział, skąd te dwieście tysięcy weźmie, jednakże obiecywał uiścić się w terminie, zawsze mając nadzieję albo się od wypłaty wykręcić, albo pieniędzy gdzieś pochwycić... VII W kilka dni potem Sylwan do interesów ojca się zbliżywszy, a swoich osobistych długów mając już po uszy, zawyrokował, że pora było myśleć o ożenieniu, i ruszył śmiało na polowanie posagowe. Pora zbyt była spóźniona, żeby do wód jechać: bogatsi już się porozjeżdżali do miast. Pożyczywszy więc kilkaset dukatów u Wacława, który po bratersku usłużył Sylwanowi, ubrawszy dwór swój w liberie świetne, powóz, konie i cały kawalerski swój porządek postawiwszy na najwyszukańszej stopie, ruszył do Warszawy, udając wołyńskiego magnata, po drodze sypiąc opisami swych tysiąców dusz, pałaców, przepychu, do którego przywykł, i świetnych familijnych związków. Cesia pozostawszy w domu, innego rodzaju łowami zajętą była; usiłowała ku sobie pociągnąć Wacława, który od chwili jak tylko dojrzał jej zamiaru, ze wstrętem prawie począł od niej unikać. Nie czuł on odwagi i siły do boju, postanowił usunąć się od niego. Palnik tak blisko był Wulki, że częściej u Kurdesza niż u siebie dnie spędzał nasz bohater, a życie tak mu się teraz wypłacało sowicie za doznane wprzódy boleści i troski! Tak błogie, spokojne szczęście świeciło nad ich głowami, tak szybko płynęły chwile w towarzystwie księdza Warela, Kurdesza, Frani, a nawet Brzozosi, oży- wiającej swą wielomównością, ciekawością i tysiącem śmiesznostek poważniejsze rozmowy, że bogacz zapominał o bogactwie, o świecie i nie życzył tylko, by mu nic nie przerwało osnowy dzisiejszych dni jasnych. Przywiązanie wzajemne obojga młodych ludzi nie uchodziło już niczyich oczu, tak było wyraźne, tak się z nim nie kryli. Kurdesz oczekiwał tylko formalnego oświadczenia, które Brzozosia, z kabały wnosząc, uważała za bardzo bliskie. Co dzień prawie Wacław z Palnika przychodził z książkami, z małymi podarkami, z wesołą twarzą do Frani, w której pokoiku, u kominka, z Brzozosia i rotmistrzem dnie spędzali. Chociaż go w różne strony ciągniono, nie czuł potrzeby innego towarzystwa, nie spieszył nowych zawierać związków, bo dziś starano się o nie, a wczoraj jeszcze odpychano je prawie. Jakże nie miał podejrzywać ludzi o próżność i chciwość? Całym zajęciem jego było ukształtowanie Frani, uczynienie jej taką, jaką mieć pragnął. Szczęściem ona była jedną z tych istot uprzywilejowanych, którym Bóg dał serce wielkie i umysł silny, pojęcie bystre i jakby przeczucie wszystkiego, co dobre, szlachetne i wzniosłe. Dla niej nauka była jakby czegoś śnionego, zapomnianego, łatwym przypomnieniem; a rzadko kto tak zdrowo i trafnie pojmował wszystko jak ona. Zdziwił się nieraz Wacław tej jasności sądu, której spodziewał się w niej, a przecież go zdumiewała. Zdawało się, że sercem i uczuciem zgadywała wielkie prawdy, których wprzód czuła pragnienie i potrzebę. Zresztą jest li tak drogim to ukształcenie sztuczne, to wychowanie powierzchowne, którym błyszczą panienki nasze? Co Bóg raz posiał w duszy, jeśli się w piękny kwiat rozwinie, nie skrzywią pierwsze lata młodości, wieleż to braknąć ma człowiekowi, choćby nie miał poloru i nauki? Wolę wieśniaka z poczciwym sercem, z głową otwartą, niż półmędrka, co nie ma serca, a głowę ciasną, napchaną ogryzkami strupieszałej nauki. Umysł Frani tym potężniejszy, że rozwinięty bez męki, swobodnie, samoistnie, potężny z natury, był przygotowany do przyjęcia wszelkiego pokarmu najłatwiej, najchciwiej: serce mu pomagało. Jakkolwiek w rzeczach umysłu odmawiają sercu udziału, ileż to razy ten zaparty pomocnik, do którego się nikt nie przyznaje, kryjomo głowę i rozum podpiera jak tajemnicza, cudowna siła, której dróg nikt nie zbadał, chodu nie dopatrzył, której nikt w twarz nie widział! Serce ma udział wszędzie i po dziele dopiero poznasz, że tam się wmieszało. Jednego ranku Wacław i Frania siedzieli w małej izdebce, ożywioną wiodąc z sobą rozmowę. Brzozosia odeszła była na chwilę z kluczykami, gdy młody człowiek wstał z miejsca trochę wzruszony, ale poważny, zbliżył się do rotmistrzównej i biorąc ją za rękę, zapytał: — Panno Franciszko, wszak pozwolisz mi powiedzieć sobie wielkie i ważne jedno słowo? Domyśliło się dziewczę, spuściło oczy, umilkło. — Milczenie, zezwolenie — rzekł Wacław zatrzymując rękę — nie potrzebuję mówić, coś mogła wyczytać z oczu moich i mowy: kocham cię silnie, szczerze, na wieki; powiedz, czy chcesz być moją? Frania tak się zakłopotała swym szczęściem, choć go się spodziewała od dawna, że spojrzeniem tylko i uściśnieniem dłoni mu odpowiedziała; gdy i ciekawa ciwunówna wpadła nagle, a poznawszy co się święci, jak oparzona cofnęła się nazad pod jakimś pozorem do sieni, powtarzając nieustannie: — Chwała Bogu, oświadczył się! chwała Bogu! jak Boga kocham, oświadczył się! Otóż jak mówiłam, tak się stało .. stało się... oświadczył się... Tak sypiąc wyrazami bez związku, ani się spostrzegła jak nos w nos spotkała się ze starym, którego dość mocno w ramię uderzyła. — Co to ci, panno ciwunówno? — spytał Kurdesz. — A to pan! Już! już! — zawołała głos zniżając, ale tak jednak, że ją w całym domu słychać było — już! już! jak Boga kochani już! — Co już? — Oświadczył się. — Kto? co? komu? o co? — A! nie udawajże, rotmistrzu, nie niecierpliw mnie; któż, jeśli nie Wacław? — Komu, pannie ciwunównie? — Ale, panie rotmistrzu, dajże mi pokój! Cóż to pleciesz! Frani! Frani! chodź! chodź! I pociągnęła starego do pokoju za sobą co najrychlej, bojąc się jeszcze, by jej narzeczony nie uciekł. Rotmistrz wszedł prawie przez nią wepchnięty, trochę sam niespokojny, szepcząc Zdrowaś Mario, które zwykł był po cichu i mentalnie we wszystkich ważniejszych życia okolicznościach odmawiać. Zastał Franię u krosien schyloną, oblaną rumieńcem, pąsową i pomieszaną, Wacława przy niej rozrzewnionego, z uśmiechem na ustach i całującego podaną mu rękę, Ujrzawszy wchodzącego starca, Wacław się podniósł i postąpił ku niemu. Brzozosia tylko głowę pokazawszy, bojąc się spłoszyć swą przytomnością formalne oświadczenie, usunęła się nazad i stanęła na warcie u dziurki od klucza. — Szanowny rotmistrzu — odezwał się Wacław — pozwól mi dziś podziękować sobie za to zaufanie, z jakim mnie do domu swojego przyjąłeś jak syna, nie obawiając się dozwolić mi starać o serce i przywiązanie swej córki, tego anioła waszej szczęśliwej strzechy. Dziś przyszła chwila stanowcza: proszę cię o jej rękę z jej zezwoleniem. — Niech Bóg błogosławi, niech Bóg błogosławi — płacząc rzewnie i wyciągając ręce zawołał rotmistrz — nie byłem ślepy, widziałem dawno, żeście się sobie podobali. Wola Boża, dla mnie starego wielkie to błogosławieństwo i nagroda... Ja cię kocham, Wacławie, jak syna, ale... — Tu się zastanowił. — Wszędzie jest jakieś ale, mój drogi chłopcze — kończył z westchnieniem stary. — Pomyśl, o pomyśl dobrze nad tym, co czynisz młody, bardzo młody; pierwsze uczucie, może przypadkowe, masz za wieczne, a to dla ciebie dziś podobno niestosowna partia. Choć, Bogu dzięki, szlachectwo nasze ledwie nie od wielu lepsze, choć imię uczciwe, choć i grosz się znajdzie, ale moja droga Frania prosta wiejska dzieweczka, a tyś hrabia, tyś milionowy, ciebie inny świat pociągnąć musi. — Mnie? — Posłuchaj, proszę, są to uwagi starej głowy, a otwartego dla was serca. Musisz się zbliżyć do swoich, a cóż ona tam pocznie? Chcesz, żeby jej urągali, by się wiecznie paliła wstydem, nie znając ani obyczajów waszych, ani świata, ani mowy, ani języka. — Ale, ojcze kochany, jakiegoż towarzystwa Frania nie będzie ozdobą? — Towarzystwa wedle Boga — rzekł szlachcic — to prawda, ale wedle świata, to rzecz inna; tam większy grzech nie umieć się ukłonić, niż bliźniego skrzywdzić; straszniejszy występek nie paplać po francusku, niż przysięgę złamać. Przebaczają wszystko prócz drobnostek, w które obwijają się jak jedwabniki w nici swoje. W tamtym świecie Frania będzie obcą. — Ale ja tego świata chętnie dla niej się wyrzeknę!— zawołał Wacław. — Słuchaj i czekaj — przerwał Kurdesz — dziś dobrze ci tak mówić, ale co będzie potem? — Miałżebyś mi nie wierzyć, rotmistrzu? — Owszem, i kocham cię, i wierzę ci, ale mojej drogiej Frani nie chciałabym dać tam, gdzie będzie niższą; ciężko mi na sercu, że ty ją bierzesz bogaty, możny... pan imieniem i rzeczą... — Wolałżebyś mnie widzieć sierotą Wacławem? — Nie kryję, że to bym wolał; miliony nie są rzeczą zbyt specjalną. Kto ma czysty, mierny mająteczek, a serce poczciwe, a głowę niezawróconą, temu te skarby są raczej kłopotem niż rozkoszą: pociągną go w świat fałszu, komedii, kuglarstwa i zepsucia. — Ale, mój kochany rotmistrzu, ja mówiłem i powtarzam, że tego świata nie chcę! — Nie znając go! — przerwał Kurdesz — nie sztuka! Chcę właśnie, żebyś go poznał lepiej i wyrzekł się wiedząc, co tracisz: to to licho złe, ale powabne. Chcę, żebyś przyszedł do mnie prosząc o Franię, pewien, że tam cię nic nie znęci... Wacław i Frania spojrzeli na siebie niespokojni. — Takie moje pragnienie, myśl moja, rozkaz wreszcie, jeśli tu rozkazu potrzeba. Niech Wacław rok przynajmniej pożyje w tym świecie, wyprobuje swojego przywiązania, a potem chętnie was i radośnie połączę. — Rok! rotmistrzu kochany, to wiek! — Chwila, kochany Wacławie, jeden zasiew, jedno żniwo. Tymczasem i ja się do weseliska przybiorę; a jeśli wam tak smutno rozstać się na rok, chcecie, to się zaręczycie. Zresztą Wacław u nas bywać będzie i widywać się możecie; tylko bym chciał, żebyś się trochę w świat puścił. Zamilkli młodzi smutnie. Rotmistrz czując, że ich strapił, a nie mogąc od swego ustąpić, począł się prawie wymawiać i nieledwie ich przepraszać. — Pozwólcie — rzekł — na tę fantazją starego, niech to tak będzie. Uchowaj Boże, chyba choroby na mnie; no, to przyśpieszym ślub wasz. — Co, ojcze, mówisz! — z wyrzutem poczęła Frania. — Zróbcie, jak proszę — mówił stary — posłuchajcie. — Dość mi, że taka wola rotmistrza — odezwał się Wacław, całując drżącą jego rękę — szemrać na to nie będę; nie taję, że rok ten wyda mi się w życiu najdłuższym, ale kiedy tak każesz... — Mój drogi Wacławie — rzekł stary ściskając go — jestem przekonany, że to dla dobra waszego. Trzeba, żebyś świat poznał, żebyś swe przywiązanie wzmocnił, lub jeśli się okaże fantazją tylko młodzieńczą, ognikiem — wola Boża! Wolę, żeby Frania przecierpiała rok i drugi, niżeli życie całe. Żądanie starca zdawało się niezachwiane: musiano zgodzić się na nie; ale Brzozosia, która w tej chwili weszła z trzaskiem, rzuciła nań okiem takiego gniewu, takiej wymówki, jakby go zjeść chciała, jakby go nienawidziła. Porwała tylko klucze ze stołu i wyszła tłumiąc w sobie urazę, do której się przyznać, nie wydając, że pod drzwiami słuchała, nie mogła. Ale idąc mruczała pod nosem: — Zawsze ten człowiek musi swoim rozumem i po swojemu coś zrobić, a zawsze nie do rzeczy. Rok każe im czekać! Ślicznie, dobrze, rozumnie, robi, co może, żeby się to rozchwiało, kiedy tu łapać trzeba jak ptaszka! Ale kiedy się mnie w niczym nie radzą, nie słuchają: wola wasza, z Bogiem. Gub sobie dziecko, wszak to twoje. TOM TRZECI I Jedną ze scen najciekawszych wielkiej komedii życia jest komedia ożenienia: na ile to sposobów odegrywa się ona, jak różnie poczyna i kończy, z jak dziwną rozwija rozmaitością, jak niespodziewanym zamyka epilogiem! Zdaje się, że do sądzenia o stanie społecznym dosyć jest termometru małżeństw; statystyka ożenień daje najlepsze wyobrażenie o stopniu moralności klasy narodu. Rozumiem chłopka, który spytać serca nie ma czasu, który potrzebuje robotnicy, żony, matki, dwojga rąk silnych do zamieszenia powszedniego chleba i żeni się z pierwszą, jaką spotka na ulicy; ale nie pojmuję w dostatniejszych i cywilizowańszych klasach monstrualnych połączeń, którym interes tylko i pieniądz dają błogosławieństwo. Jeżeli kiedy, to dziś rachuba tak dalece przewodniczy większości związków, że na dziesięć, nie wiem, czy jedno od niej wolne, a sześć pewnie najbezwstydniej jest przedajnych. Jest to po prostu targ, w którym się sprzedaje wszystko: młodość, tytuł, piękność, stosunki, fortuna, wychowanie, talenta w oczach całego świata i bez najmniejszego sromu. Znaleźli się nawet moraliści i dwóch już ich naliczyć możemy, którzy dowodzą, że w małżeństwie najniepotrzebniejszą i szkodliwą nawet przyprawą jest miłość, że bez niej nie tylko się obejść potrzeba i godzi, ale że tego wymagają prawa moralności!! Dosyć jest według nich, by starsi wyrzekli: para dobrana, a para dobraną będzie. Dla tych panów serce nie istnieje, uczucie jest jakąś aberracją, obłędem, a dwoje ludzi, jak dwoje bydląt, zawsze muszą być zdatni do małżeństwa. Paradoks ten szczególny ogłoszono nam w imię obyczajów staroszlacheckich i zasad wiary i kazano mu się pokłonić. Wydrukowano go czarno na białym ; a że to dziwactwo niedorzeczne wygląda jakoś nowo, gotowe się utrzymać na czas jakiś, bo gruby i dziki fałsz rychlej przyjęty zostanie przez skłonnych do potakiwania, niżeli zwykła mieszanina prawdy i kłamstwa, nie pociągająca urokiem hipotezy i nie durząca fizjognomią oryginalną. W praktyce życia nie przyznajemy się do zasady niemoralnej, spełniając czyny najniemoralniejsze nawet; i owszem, kłamiemy przed sobą jakąś cnotą i pobielamy nią występek. Tak i w małżeństwach, choć skrytym powodem, najczęściej bywa brzydki interes i podła chętka nabycia grosza cudzego. Kandydaci do stanu małżeńskiego umieją lisy farbować: ten się poświęca dla rodziców i rodziny, ów dla dźwignienia podupadłego imienia, inny gra rolę rozkochanego, inny jeszcze zaprzecza, żeby mieć można serce i ubóstwia rozsądek, w imię jego spełniając podłość, a koniec końcem jak w domu obłąkanych każdy utrzymuje, że jest sam jeden przytomnym, zdrowym, czystym i nikt nie przyzna się do winy, choć doskonale w drugich ją wytyka. Patrząc z boku, widzimy jak na dłoni spełniające się frymarki wszelkiego rodzaju, tak jawne, tak wyraźne, że najślepszego uderzają w oczy; tymczasem każdy z tych kontrahentów gdy się spytasz o jego robotę, tak ci się z niej wytłumaczy, jakby się za nią wieńca i palmy spodziewał. Rzuciliśmy właśnie w pierwszej części powieści naszej bohaterów kilku, zabierających się do stanu małżeńskiego i prawie w progu kościoła: piękną Franię narzeczoną Wacławowi, piękną Cesię mającą wychodzić za marszałka Farureja i pięknego Sylwana marzącego o krociach, jeśli nie o milionach przyszłej małżonki, której wszystkie przymioty jednoczyły się w szkatułce. Sylwan wobec groźnych majątkowych powikłań co dzień mocniej zamyślał się o ożenieniu i głębiej przejmował potrzebą przedaży towaru młodości, piękności swej, dowcipu, wychowania, imienia. Często całe dnie zanurzony w fotelu, z cygarem zgasłym w ustach naprzeciw wielkiego siedząc zwierciadła, rozbierał sam swe przymioty i żadna niewolnica kaukaska wieziona na targ do Konstantynopola nie liczy tak swych lat, wdzięków i prawdopodobieństwa dostania się do haremu sułtana lub wezyra, jak Sylwan rachował miliony, które powinien był zdobyć w zamian za dary, jakimi był uposażony, którymi się pysznił w duchu. — Jestem młody, krew z mlekiem, piękny, dystyngowany, wychowany jak najlepiej; mam imię, mam tytuł, mam majątek, mam dowcip, umiem się znaleźć, tchórz nie jestem: czegóż mi braknie? Mogę się dobijać o rękę księżniczki S..., hrabianki P..., o kogo mi się podoba... Nie rozumiem, żeby mi śmiano odmówić! Wszakże (dodawał) ten ślamazarny X... ożenił się z dwumilionową dziedziczką, choć ze mną w żaden sposób mierzyć się nie może; wszak F... pochwycił na Białej Rusi 5000 dusz bez grosza długu, choć nawet po francusku mówiąc, tysiące grubych robił omyłek; a ja! a ja!! czegóż ja mam prawo się spodziewać?? Tym zwykle wykrzyknikiem kończyły się marzenia Sylwana, co dzień silniej farbujące się rzeczywistością. W końcu młode hrabię przekonało się, że mu nie pozostaje tylko wyekwipować się przyzwoicie i w świat pojechać po owe złote jabłuszko, które samo powinno mu się było stoczyć pod nogi... Wspomnieliśmy już w pierwszej części, że dla spóźnionej pory Sylwan nie mogąc do wód, wprost ruszył do Warszawy, gdzie o kilku bogatych z Wołynia i Podola dziedziczkach słychać było; aleśmy pozostawili szczegółowy opis tej wyprawy na później i teraz dopiero dajemy go czytelnikom. Sylwan miał się, oprócz innych niezliczonych przymiotów, za bardzo zręcznego intryganta, za człowieka, co myśl raz powziętą spełnić potrafi bądź co bądź; jego zabiegi około Frani wcale go z błędu nie wywiodły. Dziewczę proste, głupiuchne, niewinne, wychowane na wsi, ani się liczyło tu nawet i Sylwan miał się za słusznie ukaranego za to, że się ku niej zniżył. W tym światku musiał go spotkać zawód, bo sfera nie była mu właściwa, wyobrażenia inne, ludzie obcy, ale na świecie wyższym, wśród swoich nie wątpił, że zaćmi wszystkich i zwycięstwo otrzyma. Żaden rycerz na wyprawę krzyżową tak się starannie nie wybierał, jak on na tę małżeńską wycieczkę. Z zimną krwią gotując się zwyciężyć (a broń Boże nie zginąć), począł od wyrobienia sobie paszportu, metryki, świadectwa, że nie był żonaty, papierów poświadczających stan majątkowy ojca (w których ani o konfiskacie klucza Słomnickiego, ani o wydziale Palnika dla Wacława wzmianki nie było); uzbroił się w tysiąc dukatów, które stanowiły stawkę gry, w koczyk nowy wiedeński, kamerdynera z wąsami blond i z pierścieniem ogromnym na palcu, w przepyszną toaletę i elegancje męskie umyślnie wypisane z Odessy, lokaika, kucharza, cztery konie najpiękniejsze, jakie w stadzie się znalazły, uprząż wiedeńską, kupioną u rotmistrza Powały itd., itd. Dowodem być może, z jaką przebiegłością na wszystko, co go spotkać mogło, przygotowywał się Sylwan, że nawet w wyborze biblioteczki podróżnej miał wzgląd na różne odcienia opinii, o jakie się mógł otrzeć w tej wyprawie. Był w niej oddział gorącokatolicki na wypadek, gdyby panna należała do czytelniczek l’Univers lub zwolennic ks. Lacordaire’a; było kilkanaście prób literatury szalonej, jeśliby trafił na jaką Cardoville; był Michelet i Quinet dla filozofki, była pani Sand dla zapalonych główek, było i kilku krajowców w odwodzie, jeśliby, czego się nie spodziewał Sylwan, panna lubiła literaturę domorosłą. Książki te z kolei miały występować na stoliczku jego i nadawać mu potrzebny koloryt harmonijny, z barwą domu zgodny. Inne zapasy z równą starannością obrachowane zostały, gdyż Sylwan z góry sobie zapowiedział, że się ożenić musi i że rolę, jakiej ożenienie wymagać po nim będzie, odegra. Nie popisywał się jednak przed nikim z tymi środkami pomocniczymi, ażeby nie wydać się z tym, że samemu sobie mało ufa i czuje ich potrzebę; jeden ojciec zobaczył z dala bagaże i uśmiechnął się do siebie, zacierając ręce: — Krew Denderów nie kłamie! cha! cha! zuch mi chłopiec, zuch; da sobie rady, spryt szczególny! — Jednakże nie wydał się z tym ojciec, że widział wszystko, a w przeddzień wyjazdu tylko uczuł potrzebę rodzicielskich rad na drogę udzielić. — Mój kochany hrabio! — rzekł, gdy oba w pokoju starego zasiedli — samiśmy, pomówmy sercem otwartym, szczerze, bez obwijadeł!... Dorosłeś, nie jesteś dziecko, możemy być z sobą nie jak syn z ojcem, ale jak przyjaciel z przyjacielem... Nie mam dla ciebie tajemnic, ty ich dla mnie mieć nie powinieneś... — Toteż ich nie mam — odparł Sylwan, wyciągając się na kanapie zupełnie po przyjacielsku — i mówię otwarcie, że jadę się żenić, a żenić nie inaczej, jak bogato: powrócę milionowym! — To cel! nie spuszczajże go z oka i wszystko do niego zastosuj! — poważnie, po mentorsku dodał sta- ry. — Od razu potrzeba ci się rzucić w jak największy świat, ku czemu posłuży kilka znajomości i listów moich... Nie głoś wcale, że masz ochotę się żenić: nic tak nie odstręcza, jak podobne wyznanie; owszem, mów przy zdarzonej zręczności, że ojciec jest przeciwny wczesnemu twemu postanowieniu, że ma projekta na ciebie... Zręcznie wyliczaj majątki, syp złotem, gdzie potrzeba, ale nie bądź rozrzutnym. Nazywaj mnie skąpcem i daj się domyśleć, że sam masz żyłkę do tego... — Ale kochany hrabio! — przerwał zniecierpliwiony Sylwan — proszę mi wierzyć, że sobie dać rady potrafię... Nie jestem dziecko: plan mam gotowy... I uśmiechnął się zawczasu zwycięsko. — Ja nie wątpię, że sobie poradzisz we wszelkim wypadku — rzekł stary Dendera — przecież ojcowskie życzliwe przestrogi także się na coś przydać ci mogą, wierz mi, mój kochany!... Sylwan zamilkł, ale wyraz jego twarzy zdawał się powiadać, że nikt w świecie skuteczniej mu nad niego samego nie poradzi. — Co się tyczy majątku — mówił dalej Zygmunt August — potrzeba być jak najostrożniejszym... Ludzie się stroją w miliony fałszywe, jak kobiety w podrabiane brylanty: nie ich samych, ale jubilerów pytać o nie potrzeba... — Znajdziemy i jubilerów — rzekł uśmiechając się i gładząc wąsika Sylwan. — Na mniej jak ostatecznie pół miliona nie daję ci błogosławieństwa — dokończył stary. — Młody człowiek taki jak ty daleko więcej wziąć powinien... — Ja się też półmilionem zadowalniać nie myślę, chybabym się zakochał! — wykrzyknął Sylwan. — Nie spodziewam się, żebyś zrobił to głupstwo — rzekł ojciec. — Zostaw to na później lub obróć jak chcesz sentyment, ale go do małżeństwa nie mieszaj... Najlepsze stadła tworzą się rachubą, wierzaj mi; najgorsze klei miłość, to dziś pewnik z przeszłości wzięty. Głupi tylko sentymentaliści trzymają inaczej. — Byleby pieniądz! — dodał młody — wszystko zań sobie na tym zepsutym świecie kupić można. — Nawet poczciwość! — rzekł stary. — Znałem łotrów, co rozbijali całe życie, ale że im szczęście sprzyjało, na pogrzebie stawiono ich za wzory cnoty i poświęcenia. Pan X. na przykład, co miliony na podradach zrobił, nazywał się dobroczyńcą kraju; pan F., co procesami wypieniał wsi kilkanaście — jedną z najpotężniejszych inteligencyj praktycznych naszych czasów; pan M., co zgniłe sukna swoich fabryk prowadził na targi — twórcą krajowego przemysłu itp. Sylwan nie bardzo słuchał, podśpiewywał, ale ojciec troskliwy wciąż mu w tym rodzaju naukę moralną kładł w uszy: nareszcie przyszli do szczegółów wyboru, a gdy się okazało, że młode hrabię o niczym nie zapomniało, co tylko do osiągniencia wielkiego celu posłużyć mogło, stary Zygmunt August Dendera z radością uściskał godnego swojego następcę. Nazajutrz rano stanęły ekwipaże przed mieszkaniem Sylwana: koczyk jak z igły, szarabanik prześliczny, konie jak lalki, uprząż choć do miasta; i nic nie było do zarzucenia, chyba zbytek staranności temu przyborowi konkurenta. Wszystko w nim zdradzało człowieka wielkiego majątku, przywykłego do wygód, nie oglądającego się na wydatek i umiejącego w najmniejszej rzeczy dowieść wrodzonego, wyssanego z mlekiem smaku... Sylwan uśmiechał się do przyszłości i napędzał tylko ludzi, by co najprędzej rozpocząć tę pogoń za milionami, która go do celu upragnionego, do żywota próżniaczego, do zbytków i przepychu, do wesołego użycia młodości doprowadzić miała... Już konie stały zaprzężone, już się nawet żegnać mia- no i hrabina Eugenia przygotowywała łzy, które na rozkaz wytrysnąć miały, gdy prawie jednocześnie dwa powozy wsunęły się na pałacowy dziedziniec. W jednym z nich poznano przybywającego Wacława, który chciał przed odjazdem Sylwana pożegnać, w drugim siedział hrabia Walski, rzadki gość w Denderowie. Zapewne go sobie czytelnicy nasi przypominają z nauk, jakie dawał Sylwanowi, kiedy się ten jeszcze pełen nadziei kręcił około Frani. Nie wiedząc o jego potajemnym ożenieniu z panną Strzembówną, w początku Cesia rzuciła nań była okiem i rachubą, ale Sylwan dał do zrozumienia jej i matce, że starania o to na nic by się nie przydały. Zapomniano więc o hrabi i on widać Denderowa zapomnieć musiał, bo od bardzo dawna znajomych swych nie odwiedził. Oba powozy prawie jednocześnie zatoczyły się przed oficynę i dwaj młodzi ludzie zbliżyli się do hrabiego i Sylwana, stojących w ganku i rozporządzających ostatkami wyboru w drogę. Wacław, który kilkaset dukatów na tę podróż dopożyczył, ażeby potrzebnego tysiąca dopełnić, miał prawo brata pobłogosławić, a zawsze grzeczny, sam przyjechał, bo nie chciał rozstać się bez pożegnania; był zaś pewien, że Sylwan raz schwyciwszy pieniądze, już do Palnika nie wstąpi. Niespodziewani ci goście na chwilę zachmurzyli Sylwana, któremu pilno już było z gniazda na skrzydłach nadziei wylecieć; ale musiał się uśmiechnąć do Wacława, którego mógł znowu potrzebować, i do hrabiego Walskiego, bo z nim stosunki utrzymać należało. Wszyscy więc, wesoło gwarząc, weszli do apartamentu starego hrabiego, który do pałacu po śniadanie posławszy, zabierał się przed Walskim odegrywać swą wiekuistą komedię wielkiego państwa. — Dokądże to się Sylwan wybiera? — zapytał hra- bia — bo widzę, że nie lada obmyślił wyprawę i coś to na długą podróż zakrawa. — Nic nie wiem — odparł stary Dendera. — Kaprys młodzieńczy i bujna fantazja wypędzają go z rodzicielskiego domu; chce się użyć świata, pohulać, pójść pomiędzy ludzi i sypnąć trochę pieniędzy. Nic nie mam przeciwko temu, il fout que jeunesse se passe; sam byłem młody... Dom później lepiej zasmakuje! — Za granicę jedziesz? — zapytał Walski Sylwana. — Nie, o paszport trudno; do Warszawy tylko, na zimę, może na dłużej, jeśli mi się podoba. Mnóstwo tam Wołyniaków, Ukraińców, Podolaków osiada, tworzy się towarzystwo miłe; są resursa dla młodego jak ja człowieka. Zachciało mi się i ruszam. — Pozwól sobie powiedzieć — dodał Walski — że jak do miasta, diable się gromadno wybierasz: konie, ludzie, powozy!... — Jużciż bez koni być nie mogę, bez wierzchowego się nie obejdę... No! kilku ludzi mi potrzeba... — To ci diable kieszeń wysuszy! — rzekł Walski. — Mówiłem mu to — z dobrą fantazją odpowiedział stary Dendera — ale hrabia chce puścić parę tysięcy dukatów między ludzi, cóż z nim zrobić?... Zresztą — dodał z pewną dumą — na to nas stało!! je le lui accorde volontiers. Powiedział to, jak gdyby przed kilką dniami nie zapożyczyli się u Wacława, jakby dom w niepotrzebny zapas obfitował, z miną magnata, który rzuca nic nie znaczącą sumkę dla jakiegoś chwilowego zachcenia. Hrabia Walski uczuł niestosowność dalszej w tym przedmiocie rozmowy i odwrócił ją zręcznie. — Zrobiłem tę uwagę Sylwanowi — rzekł — i bardzo za nią przepraszam, boć kogo na to stało, powinien groszem swym podsycać przemysł krajowy. Zazdroszczę ci, Sylwanie, bo się dobrze zabawić możesz. — Spodziewam się — dodał z uśmiechem pełnym próżności Sylwan. — No! a i ty, Wacławie, podobno także ruszasz do miasta? — Być może — odpowiedział skromnie Wacław. — Uregulowanie moich interesów, ze spadku wynikłych, potrzeby domowe na jakiś czas może mnie także do Warszawy zapędzą. — A to doskonale! Ja pojadę kwatermistrzem i nim nadjedziesz, już się pewnie tak poznam z miasteczkiem, że ci będę mógł służyć za cicerone... — Dziękuję! — z ukłonem rzekł Wacław. — Mam nadzieję, że się żegnamy na krótko i do zobaczenia! Rozmowa szła tak przerywana, skacząc na różne przedmioty, gdy zamiast śniadania, które przynieść miano do oficyny, przyszedł kamerdyner oznajmić, że hrabina czekała z nim w pałacu. Była to robota Cesi, która, zobaczywszy Wacława, bojąc się by jej nie uciekł, uprosiła matki, żeby śniadanie u nich podano. Ostatnie jej manewra z Wacławem, jakkolwiek nieszczęśliwe, nie odebrały jej wcale nadziei przyciągnienia go jeszcze. Miała w zapasie Farureja na wszelki wypadek, ale wolała braciszka, a nade wszystko zwycięstwo nad tą Franią, której szczęście ją gniewało. Wacław był bogatszy od starego konkurenta, młody, przystojny, w sercu jej dla niego trwało jakieś nieopisane uczucie, które choć się może miłością nazwać nie godziło, pragnieniem było drażniącym, zniecierpliwionym, niespokojnym, gwałtownym. Rachowała na swój wdzięk, na dowcip, na wspomnienie lat dawnych, na słabość Wacława, na swoję umiejętność i szczęście... Nie chciała opuścić żadnej zręczności przybliżenia się do niego, uwikłania go w nowe sieci, i wybierając się do salonu, długą i ważną miała ze zwierciadłem naradę. Toteż wystąpiła w całym blasku, z całą zalotnością kobiety, która chce się podobać i na zdobycz czyha z gorączką zwycięstwa, z uporem młodości. Wszedłszy do salonu, zastali matkę nie mniej od córki wyświeżoną, a Cesię przy niej z minką na wpół smętną, pół szyderską i trochę dumną, z którą, jak sądziła, było jej najlepiej do twarzy. Ubiór jej, choć wiejski, choć porankowy, wielce strategicznie był obmyślany. Wiedziała, że Wacław lubił kolor czarny, że w nim, jak utrzymywał, najlepiej jej było, wzięła więc szlafroczek floransowy, ożywiając go szeroką pąsową pod szyją wstęgą, do boku przypięła od niechcenia bukiecik rezedy, rączkę zamknęła w obcisłą rękawiczkę, w której się jeszcze szczuplejszą wydawała niż była w istocie, i koniec drobnej nóżki w prześlicznym trzewiczku ukazując spod sukienki, siadła, dobrze obrachowawszy linie, które jej kibić oznaczały. Stary Dendera, który swoję rodzinę i dzieci znał tak doskonale, że się na żadnej myśli tajemnej syna i córki nie mylił nigdy, postrzegł od razu wchodząc do salonu, że Cesia miała jakieś zamiary zbrodnicze. Ale na kogo? — tego odgadnąć nie umiał. — Filut dziewczyna — rzekł w sobie — to zapewne próbować myśli Walskiego, czy go nie spokusi, bo jej Farurej nie do smaku i rada by się go pozbyć, gdyby znalazła zastępcę na jego miejsce. Uważałem, że Walskiego, gdy tu był przeszłą razą, dosyć śmiało łapać usiłowała. Ha! ha! niezła by i to była partia, choć Farureja wolę, może zaraz po ślubie z jakiego nadużycia nogi zadrzeć; Cesia mi majątek da w zarząd i interesa się poprawią. W tej rachubie starego Dendery, który z myślami o przyszłości kręcił się około śniadania, dosyć było sprytu; ale mylił się bardzo pan hrabia, sądząc, że Cesia zda mu interesa swoje. Jakkolwiek młodziuchna, córka jego już znała i wartość pieniędzy, i przyjemności swo- body, i wady ojca, i to, co ją pod jego rządami czekać mogło. Pani hrabina udawała smutek z powodu odjazdu syna z talentem niepospolitym, nadając mu barwę właściwą macierzyńskiemu niepokojowi, troskliwości rodzicielskiej, obawie o przyszłość, tęsknocie za dziecięciem. Melancholia jej była poważna, pełna zamyśleń, rzekłbyś modlitwy i namaszczenia... ale w sercu wiał wiatr próżności po pustce bez granic... Hrabia Walski, na którego Cesia pomimo rachuby ojca niewiele zwracała uwagi, przysiadł się do samej pani domu; stary Dendera począł się umawiać o coś i naradzać z synem, a Cesia niedługo czekając, pochwyciła jak zdobycz sobie należną Wacława. Grzeczność nie dozwalała mu uciekać od pięknej kuzynki, a ostrożność zmuszała rozmowę prowadzić w tonie lekkim i żartobliwym, który nie dopuszczał do sentymentu i wspomnień. Cesia wszakże umiała i w tej chłodnej atmosferze umieścić to, co jej się zdawało potrzebnym. Przed wyjazdem Sylwana pochwyciła Wacława pod pozorem pokazania mu kwiatów, które teraz namiętnie jakoś lubić zaczęła, i wyprowadziła go do maleńkiej szklarni, urządzonej naprędce przy salonie. — Pomiędzy tymi pięknymi kwiatami — odezwał się Wacław oglądając wazony — musi być wiele pamiątek od marszałka Farureja; to mi tłumaczy, dlaczego się tak pani zajmujesz nimi. Cesia ruszyła ramionami, gdyż wspomnienie Farureja, w ustach Wacława zwłaszcza, było dla niej przykre jak wyrzut, jak szyderstwo; lekki rumieniec pokrył bladą jej twarzyczkę. — Daj mi pan z nim pokój — odpowiedziała szybko — będę go dosyć miała przez całe życie; tymczasem możemy o nim trochę zapomnieć. — Aż zapomnieć? — zapytał Wacław — jak to? zapomnieć? — Chociażby — szepnęła Cesia — przypomnień go sobie, gdy będzie potrzeba. — Zapomnieć! — raz jeszcze powtórzył młody człowiek — być że to może? W tym naleganiu żartobliwym Cesia upatrzyła więcej niż było, a raczej udała, że w nim widzi wiele; spojrzała na Wacława z uśmiechem zalotnym i smutnym i z góry postanowiwszy sobie postępować z nim napastniczo i śmiało, odpowiedziała bez wahania: — Wszakże pan mnie posądzić nie możesz, żebym szła za niego z szalonego przywiązania, z miłości, w którą trudno uwierzyć. Zdaje mi się, że w tym nie ma sekretu; nie mam wstrętu, to już wiele, ale nie mam i przywiązania: będzie to rozumne małżeństwo wedle świata... Zdaje mi się, że na całej ziemi chyba jednemu marszałkowi przyśnić by się mogło, że go kocham... — Pani żartujesz — rzekł Wacław. — Nie, mówię serio, mówię prawdę szczerą... Nie kocham go naprzód dlatego, że to wcale nie do kochania człowiek: więcej potrzebuje rumianku i plastrów, niż serca i kochanki; po wtóre... — To po wtóre już całkiem zbyteczne. Lecz gusta na świecie tak są różne, a marszałek tak miły!! — Miły! — zawołała śmiejąc się — panie Wacławie, nauczyłeś się kłamać! To by było dziwactwo, udawanie; ja jestem zbyt prostoduszna, ekscentryczność mnie nie wabi. I jeszcze powtórzę po wtóre, według pana zbyteczne, nie kocham go, bo może całkiem kochać go nie mogę. — Temu bym łatwo uwierzył. — Jak zawsze, panowie wszelkiemu złemu rychlej wierzycie; dlaczego proszę? — Bo w istocie pani nie możesz i nie powinnaś kochać. — Dlaczegóż miałabym sama jedna być wydziedziczoną z tego uczucia? — Jakąś fatalnością może. — Za jakież przewinienie? — Tak głęboko zajrzeć nie umiem w tajniki przeznaczenia; aleś mi pani kiedyś, dawniej, mówiła sama, żeś mieć powinna chwalców i niewolników, a nigdy kochanka. — To żarty — cicho i niby z uczuciem odezwała się Cesia — ale w nich połowa myśli prawdziwej, którą mi boleśną wyrządzasz przykrość. Czyż tak sądzisz w istocie? Jestli to tylko dowcipne szyderstwo czy wyraz przekonania? — Ja nie mam dowcipu — rzekł Wacław — a co myślę, to mówię — dodał poważniej. — Tak myślisz? Cha! cha! — szydersko, ale widocznie dotknięta boleśnie zawołała Cesia, w której oczach łzy się zakręciły mimowolnie, łzy gniewu i cierpienia. — Tak! nie mylisz się może! Nie umiem i nie mogę kochać! Jestem furią, Eumenidą, czymś potwornym, bez serca, bez czucia; tak jest! odgadłeś, odgadłeś!! Powiedziała to żywo, zrywając liście z biednej roślinki, która się jej nastręczyła, a zachmurzone jej czoło, choć oczy już były suche, okazywało, jak była dotkniętą. — Śmieszni ludzie — dodała po cichu — śmieszne sądy ludzkie! Dla nich to tylko jest, co widzą, czego dotkną... — Dlaczego pani to bierzesz tak żywo — przerwał Wacław, zmieszany tym rozmowy obrotem — między miłością a nieczułością zupełną jest tyle stopni i odcieni! Pani masz serce anielskie; ale daruj, że w nim nie sądzę, żeby się pomieścić mogło przywiązanie długie, stałe, namiętne, porywające, odbierające przytomność. W człowieku nigdy dwie władze wielkie obok siebie istnieć nie mogą: pani masz nadto rozumu i dowcipu, byś mogła tyleż mieć serca. — Sofista! — odparła Cesia — pochlebca! Czyż tylko to jest, co się widzi? powtarzam. Może najwięcej jest serca, gdzie go widać najmniej, a pod szatą arlekina często żałobny rąbek ukryty... Uczucie, najdroższy skarb, musi się taić w głębi serca... obawia się lada chłodnego powiewu... — Rzućmy ten przedmiot drażliwy! — przerwał Wacław. — Nie, owszem, mówmy o tym — nastawała Cesia. — Pan sądzisz, żem zimna syrena, chłodna, obojętna, zalotnica i nic więcej? nieprawdaż? Wacław milczał i udawał, że się pilnie przypatruje rozkwitającej gloxinii. — Ale mówże pan! — zawołała Cesia, niecierpliwie tupiąc nóżką — odezwij się. — Nie znam pani, jak widzę, a nim osądzę, poczekać potrzeba — odezwał się Wacław — więc odłóżmy odpowiedź... — Jest więc nadzieja rehabilitacji — roześmiało się dziewczę, rzucając ku niemu wzrok zaiskrzony — chwała Bogu! jest nadzieja: każesz mi pan poprawić się i nowy zdać egzamin! Będę miała lepsze zdanie jak zasłużę. Śmiech suchy, gniewny prawie zakończył tę rozmowę, która się nie zamknęła czułymi wspomnieniami, jak chciała Cesia, ale to był początek dopiero. Sylwan się spieszył i wybierał, potrzeba było powrócić do salonu dla samej przyzwoitości, choć wyjazd brata wcale nie trapił siostry. Gdy się to dzieje w oranżeryjce, hrabia Walski po śniadaniu wziąwszy pod rękę Sylwana, wyszedł z nim do przyległego gabinetu; a że z sobą byli dobrze, bo przybyły nie przypuszczał w przyjacielu zepsucia, jakie go toczyło, Sylwan zaś rad był na stopie poufałości żyć z człowiekiem, którego wyższość czuł instynktowo, wprędce przyszło do zwierzeń. Na zapytanie, dokąd i w jakim jedzie celu, Sylwan schylił się do ucha hrabiego i szepnął mu: — Nie mów nikomu, ale mi to życie kawalerskie obrzydło: myślę się żenić. — Tak prędko? — zapytał Walski — a owa Frania? — Tam mnie ubiegł kuzynek — rzekł wskazując Wacława Sylwan — i bardzo mu za to wdzięczen jestem: nie było w tym sensu, a mógł być kłopot wielki; miałeś słuszność! — Uznałeś przecie, żem ci dobrze radził? — smutnie odezwał się hrabia. — I twoje rady wiele wpłynęły na moje postępowanie — przerwał Sylwan — ochłodłem, pomiarkowałem się; ciągnęli mnie, alem odstąpił, a pana Wacława złapali i tak go obmotali, że się żeni. — Widzisz — szepnął przyjaciel nie bez trochy dumy, że rada jego tak była trafną — przepowiadałem ci, że mogłeś wpaść w matnię i skończyć ożenieniem na pozór lekkie miłostki. Spowiadajże mi się szczerze z tej myśli ożenienia, z którą wyjeżdżasz. — Po prostu znudził mnie Denderów, okolica, pustka mego kawalerskiego pokoiku, której garderobiane mojej matki zaludnić nie mogą; chcę poszukać, zakochać się może i ożenić. Nie przyznawał się wcale do rachuby, z jaką z domu wyjeżdżał, ale Walski musiał ją przeczuć. — Trochę mam doświadczenia — rzekł wzdychając — znowu ci dam radę, Sylwanie: nie spiesz się, nie spiesz. Zrób projekt dopiero, gdy ci serce uderzy żywo, albo gdy bić już przestanie i zimną tylko rachubą bę- dziesz się mógł pokierować. Jedziesz z głową nabitą ożenieniem; możesz znowu wpaść na wilczą jamę... Powoli, powoli! Ostrożnie! — Ale bo widzę, masz mnie za dziecko nieostrożne — oburzył się nieco Sylwan — za dziecko, które przy każdej świecy osmalić się musi. W głębi wprawdzie mam tę myśl ożenienia, ale wielu a wielu potrzebuję warunków... — Chcesz się zakochać? — Trochę... a nade wszystko chcę, żeby to ożenienie było zgodne z położeniem moim na świecie; chcę, żeby w nim nie było zawczasu nasienia przyszłych zawodów i utrapień. — Wiele chcesz — zawołał Walski — i nadto na rozum swój rachujesz. Śmierć i żona od Boga przeznaczona — z westchnieniem dodał powoli hrabia — a co przeznaczone, to nie minie... Wiesz moją historię — rzekł po chwili. — Zacząłem od młodzieńczych miłostek, skończyłem na nierozważnym ożenieniu; pożycie zawiodło przestrach mój i obawy: byłem szczęśliwy. — Jak to byłeś? — podchwycił Sylwan. — Od pół roku owdowiałem — dodał hrabia — i czuję się osieroconym, niewypowiedzianie biednym. Gryzą mnie wspomnienia tylko! O! życie — rzekł — dziwna, straszliwa zagadka! Sylwan stanął zdziwiony: pomyślał chwilę i wnet przywykłemu do arytmetyki przyszły rachuby na wdowca, porównania Farureja z Walskim... majątek jego, stosunki. — Trzeba by o tym szepnąć mamie i Cesi! — powiedział sobie w duchu. Walski po chwili zamyślenia podniósł głowę, obrócił się do Sylwana i począł mówić swobodniejszym głosem, zepchnąwszy smutek w głąb serca. — Ożenienie, mój drogi, jest najważniejszym krokiem w życiu człowieka, ale i to pewna, że ono najmniej od niego zależy. Co krok spotykamy tu dowody mylności przewidzeń ludzkich; to, co się zwiastuje z zorzą szczęścia, kończy się brudnym łachmanem intryg i męczarni wzajemnych; co się obiecywało chłodem, rozpłomienia; co miało dać spokój, gryzie; czego się lękano, przynosi nam wszystko dobre. — Sofisto — zawołał Sylwan — wierzysz w przeznaczenie, a nie chcesz przypuścić, widzę, ani rozumu, ani rządzącej życiem woli. Czymże u ciebie człowiek? — Im więcej na niego patrzę, tym mniej go rozumiem — rzekł Walski — ale wróćmy do ciebie i ożenienia. Powoli, Sylwanie, powtarzam, powoli! Już mi się to nie podoba, że jedziesz z projektami, rozbijesz się o pierwszą skałę, która ci się wyda lądem. — Hrabio — odparł Sylwan z uśmiechem zarozumienia — nigdym się nie rozbił o nic i nie rozbiję; serce trzymam na pasku, a rozum puszczam przodem... — Jakiś ty młody! jaki szczęśliwy! — rzekł Walski — doprawdy, aż ci zazdroszczę. Ha! może ci się uda! Ale pamiętaj jeszcze jednę przestrogę moją: jeśli chcesz szczęścia, nie szukaj go zbyt wysoko. Nie myślę cię zachęcać, żebyś się ożenił z pierwszą lepszą subretką, bo na to ci rozum twój nie pozwoli; ale na Boga! nie sięgaj zbyt górnie. Może wspomnienie mojego szczęścia mnie uwodzi, ale się boję kobiet naszego świata. — W tym nie masz słuszności — odparł Sylwan — kobiety są wszędzie jedne, a nasze mają to za sobą, że forma powabniejsza, że wdzięk w nich większy, że samo zepsucie jakoś w nich pokryte wstydem i poetycznymi obsłonkami. W tej chwili wszedł stary Dendera, goniąc za Walskim, a nie chcąc Cesi przeszkadzać w rozmowie jej z Wacławem; jednakże hrabia miał czas jeszcze szepnąć Sylwanowi: — Bądź ostrożny!... Mniej rozumu, więcej użyj serca do tej sprawy... Życzę ci szczęścia... — Bądź spokojny, dam sobie radę — odpowiedział Sylwan. — No, hrabio — przerwał Zygmunt August — konie twoje gotowe... Każ je odprząc lub ruszaj. Wolałbym, żebyś jeszcze dzień jaki nam darował! Okazywanie czułości dzieciom wchodziło w plan Dendery: przy ludziach chciał być ojcem troskliwym, namiętne więc do nich przywiązanie okazywał wobec świata. — Zostań, zostań — rzekł nagląc Sylwana, który dosyć chłodno przyjmował te oznaki serca, wiedząc, ile w nich było prawdy. — No! dzionek mnie i matce daruj jeszcze, proszę cię! — Jeżeli moje przybycie ma Sylwanowi mieszać szyki — zawołał Walski — ja i tak dziś jechać muszę; nie warto się dla mnie wstrzymywać. Wstąpiłem, nie chcąc ominąć Denderowa, ale pilny mam interes i za godzinę wyruszę. — I ty, hrabio, i Sylwan zostaniecie! — rzekł stary Dendera, choć w istocie nie myślał ich zatrzymywać — ot tak! dla mnie! — Ja muszę pospieszać, bo mam dzień wyznaczony — kłaniając się odrzekł hrabia. — A ja — dodał Sylwan — żeby nie przedłużać rozczuleń i pożegnań, także jadę. — Toście panowie oba niegrzeczni! — odezwał się stary Dendera — ale butelkę węgrzyna strzemiennego wysuszym? — zapytał z uśmiechem i znaczącym przymrużeniem oka. Nikt nie był od tego i kamerdyner wniósł zaraz na tacy zapleśniałą butelkę węgrzyna, który tak był fabrykowany, jak uśmiechy i łzy Denderowskie, Żydek z bliskiego miasteczka robił te stare wina co roku: a był to artysta w swoim rodzaju. Rozmaitych ingrediencji mieszaniną lada lurze nadawał bardzo zręcznie smak różnego wieku węgrzyna, edukował korki, pozorem pleśni oblepiał butelki; słowem zaopatrywał piwnicę w zawołane, myszką trącące napoje, na których się większa część gości oszukiwała. Hrabia najbezwstydniej opowiadał historią każdego maślaczu, który wedle regestrów piwnicznych zbutelkowany był tego a tego roku; a ludzie wychwalali jego lochy, chociaż w nich ledwie kilkadziesiąt butelek istotnie starych win od wielkiego dzwona w kątku stały oddzielnie. Te podawano tylko przy bardzo wielkich znawcach, z którymi by się skompromitować można. Węgrzyn nalany w kielichy wonią silną rozszedł się po pokoju; poczęto admirować jego bursztynowy kolor, tłustość, smaczek i twarze się rozweseliły, a Dendera korzystając z tego usposobienia usiłował wstrzymać Walskiego, na którego już miał pewne osnute projekta: zamiany dóbr przyległych. Na nic się to jednak nie zdało, bo pośpiech Sylwana, któremu nie wiedzieć czego pilno było w świat, przyspieszył także wyjazd Walskiego. Zaraz po śniadaniu hrabia wziął za kapelusz, a syn, nastrajając fizjognomią dla przyzwoitości, podszedł ku matce, która już chustkę na pogotowiu trzymała i do oczu ją przyłożyła. Poczęły się serdeczne uściski, błogosławieństwa i cała znowu komedia rodzicielskich uczuć. Nie przeczę, że w nich coś było prawdy, że serce, jakkolwiek zamarłe, ozwało się o prawa swoje; ale ci ludzie w objawieniu najprawdziwszego nawet uczucia szczerymi być nie mogli: komedia mieszała się z prawdą. Hrabina dochodziła aż do użycia eteru i wódki kolońskiej; hrabia przybrał fizys magnata wyprawującego syna na wojnę z niewiernymi; Cesia ubrała się w melancholią i zamyślenie, kilką nawet wes- tchnieniami wytłumaczyła się z ucisku swojego serca. Dendera w ganku, wyszedłszy ze wszystkimi, siadającemu już synowi krzyżyk zrobił nad głową, matka dała mu relikwiarzyk, siostra czułe uściśnienia i Sylwan rzucił się znudzony do koczyka, a konie z kopyta poniosły Cezara i jego fortunę. Wszystko to było tym śmieszniejsze dla patrzących, że Sylwan jechał tylko do Warszawy, wszyscy wiedzieli po co, nie na długo i z najweselszymi w świecie nadziejami, które pomimo przybranej maski z twarzy jego wytryskały. Po chwili ruszył za nim hrabia Walski, a Wacław sam pozostał, wybierając się także do Palnika; ale mu Cesia i stary Dendera wyjechać, jak chciał, nie dali: zaczęto go prosić, wstrzymywać, naglić i tak usilnie nastawać, że śmiesznością by się było im opierać. Wacław więc na obiad pozostał. Matka i ojciec pod pozorem opłakiwania wyjazdu syna ustąpili natychmiast prawie, a Cesia wzięła na siebie bawienie kuzynka. Naskakiwania jej i zalotność nadto były widoczne, żeby się na nich nawet ten, do którego skierowane były, nie poznał; Wacław czuł grożące mu niebezpieczeństwo, zbroił się przeciwko niemu wspomnieniem Frani, obraniał, przywodząc na pamięć przeszłość swoję, a pomimo to widział, że ucieczka byłaby najwłaściwszym środkiem. Cesia z kolei szyderska, czuła, zamyślona, nieszczęśliwa ofiara, to znowu zimna i nielitościwie pomiatająca wszystkim, przedstawiała się Wacławowi ze wszystkich stron, usiłując zgadnąć, która z jej barw kameleonowskich najsilniej nań podziała. Wacław był grzeczny, dowcipny, ale ciągle pan siebie; a choć chwilami wspomnienie i niedogasłe jakieś uczucie wstrząsało nim jak prąd elektryczny, trzymał się z daleka i ostrożnie. Szczę ściem dlań przypomnienie przyszłości było zarazem niebezpieczeństwem i tarczą: czerpał w nim siłę do oparcia się Cesi. Położenie to jednak męczyło go niewypowie- dzianie i rad był uciec do Palnika, do Wulki, wyglądając godziny wyzwolenia coraz tęskniej i niespokojniej. I hrabia, i hrabina usunięciem się swoim z placu boju dowiedli, że Cesię zrozumieli, a stary Dendera obrachowawszy wszystko, wierząc w to, że Wacław słaby poddałby mu się, wcale nie był przeciw zalotnym zabiegom córki. Kto wie, może już i starość Farureja, i jego prawdopodobnie krótkie życie, i miłość Wacława, i obu ich majątki razem wchodziły w projekta spekulanta? Przed chwilą przebiegło mu przez głowę, że i Walski nie byłby złą partią: teraz znowu obrachowywał Wacława, a w jego przekonaniu zapas nigdy nie szkodził i rozumowi Cesi potrzeba było zostawić zupełną swobodę działania. Hrabina, przejęta uczuciami przyzwoitości, dlatego wolała Wacława, że córka wychodząc za niego, nie miałaby pozoru ofiary: usunęli się więc oboje w nadziei, że śmiała, żywa, pewna siebie dziewczyna musi nareszcie głowę kuzynkowi zawrócić. Hrabia nawet obawiając się dawnego wstrętu żony dla wychowańca, który tak świetną zrobił karierę, pobiegł za nią do gabinetu, chcąc się z nią jasno i otwarcie rozmówić. Odwiedziny te, rzadko się już bardzo przytrafiające, zadziwiły i zniepokoiły nieco panią hrabinę; ale jeden rzut oka przekonał, że się na ten raz wymówek i scen żadnych obawiać nie było potrzeba. Przybrawszy jednak na wszelki wypadek minkę ofiary, usiadła w fotelu oczekując rozpoczęcia rozmowy. — Ch?re Eugénie! — odezwał się Dendera — nie będę ci się długo naprzykrzał, ale wybrałem tę chwilę, żeby z tobą pomówić o Cesi. — Słucham hrabiego — cicho odpowiedziała pani, wąchając coś z flaszeczki, która ją nigdy nie opuszczała. — Potrzeba żebyśmy oboje w jednym postępowali kierunku i porozumieli się o jej przyszłości. Nie wątpię, że Cesia ma główkę nie lada: trochę rozumu wzięła po mnie, wiele kobiecej zręczności po matce... — Panie hrabio! jeśli w tym tonie mamy prowadzić rozmowę... — Nie, ch?re Eugénie — to mi się tylko wymknęło mimowolnie. Farurej jest z pewnych względów partią wyborną, ale... ale... — Nigdym mu córki mojej poświęcić nie chciała i serce moje na to się wzdraga: c’est monstrueux! — Dajmy pokój sercu, kochana hrabino, rachujmy, to lepiej. Stary, zgniły, obrzydliwy, schorowany, ale ogromnie bogaty: zapisze Cesi, byle umiała nim pokierować, co zechce... Nie pożyje długo... to może nas zbogacić! — Brzydzę się taką rachubą! — A! i ja także! — rzekł śmiejąc się hrabia — ale świat stoi na rachunku! Cesia dosyć ma rozsądku, trzyma go na. pasku, w odwodzie. — Rada bym, żeby się to zerwało! Przyszłość mnie przestrasza. — A! ch?re Eugénie! — szydersko rzekł hrabia — przyszłość dla was jest zawsze pełna kompensacji! Nie ma się co obawiać, Cesia da sobie radę. Hrabina silniej powąchała flaszeczkę, westchnęła i nic nie odpowiedziała. — Z tym wszystkim — kończył hrabia — z tym wszystkim, co byś ty, hrabino, powiedziała, gdyby Cesia powróciła do Wacława, a Wacław do Cesi? — Jak to wróciła? — zapytała hrabina... — Jużciż musiałaś widzieć, że dawniej, dawniej próbowała na nim swej siły. Wacław po cichu się w niej kochał, a te nieszczęśliwe wypadki — dodał hrabia — rozerwały nie w porę bardzo dla nas szczęśliwie wiążące się między nimi stosunki... Dziś Wacław bogatszy od Farureja... — Ale Wacław się kocha w tej... w tej tam szlachcianeczce. — Cesia na to poradzi: właśnie chciałem cię prosić, żebyś jej nie przeszkadzała. — Hrabia wiesz — z przyciskiem odpowiedziała hrabina — że ja w domu nikomu nie przeszkadzam, bo nic nie znaczę... Róbcie sobie, co chcecie... ale... — Ale co? — zapytał Dendera. — Ale cała ta sieć intryg i rachub oburza mnie!! Zygmunt August rozśmiał się szczerze i na całe gardło, a w tym śmiechu tyle było złośliwości, że pani hrabina w pierwszej chwili porwała się z krzesła, rozmyśliwszy się jednak i przybrawszy minę męczennicy cierpliwej, usiadła znowu. — Ch?re Eugénie — począł, spocząwszy Dendera, z miną poważniejszą — powiem ci szczerze, że na wszelki wypadek Wacław nam potrzebny: nie zawadzajmy im wcale, bądźmy ślepi... ot, o co cię prosić miałem. Cesia wie, co robi, i poprowadzi to do dobrego końca. — Nie przeszkadzam nikomu — szepnęła hrabina — nawykłam nie być panią w domu, nawet względem moich dzieci... — Dajmy pokój wymówkom, za daleko by to nas zaprowadziło! — surowiej rzekł Dendera. — Widzę, że się na zasady zgadzamy pomimo tego, co się pani mówić podoba, więc jej dłużej utrudzać nie będę... To mówiąc, skłonił się z przesadnym i szyderskim uszanowaniem i po cichu wysunął się z pokoju. Hrabina po odejściu jego podniosła głowę, chmurnym okiem, z zagryzionymi usty popatrzyła na drzwi i chustkę, którą trzymała w ręku, cisnęła o podłogę, wstrząsając się cała... — Niewolnica! niewolnica — wymówiła po cichu. — A! to straszne... całe życie tak przetrwać i nigdy swobodną nie odetchnąć piersią... Są istoty fatalnie na łup cierpieniu przeznaczone... My wróćmy do salonu, do Cesi i Wacława, którzy naprzód przy otwartym fortepianie długo rozmawiali, powtarzając prawie ranne w oranżeryjce spory; potem, korzystając z pogody jesiennej, przez otwarte drzwi wysunęli się do ogrodu. Dzień był piękny, ale chłodnawy; mnóstwo liści, otrząśnionych z drzew mrozem i wiatrem dni poprzedzających, trupem leżało pod nogami; w atmosferze, w powietrzu, w otaczającym pejzażu, rozlewało się coś dziwnie smutnego, mimowolnie ściskającego duszę. Wacław zamyślony stąpał obok kuzynki, która to nań wymownie patrzała, to go drażniła półsłówkami i zaczepiała, chcąc wywieść z dotychczasowej obojętności, a naprowadzić na drogę uczucia, ale na próżno. Młody człowiek patrząc na nią, myślał o Frani; mówiąc z nią, uciekał do Wulki i silnie się bronił miłością swoją od napaści zalotnicy. — Nie pojmuję w panu tej obojętności dla Denderowa! — zawołała Cesia, po kilkakroć usiłując nawiązać rozmowę więcej znaczącą. — Tyle lat tu spędzonych, lat młodości, lat rozkwitu, powinny by zrodzić jakieś uczucie, jeśli nie dla ludzi, to dla miejsca... — Możeszże pani pomyśleć nawet, że mi Denderów obojętny? — Myślę, bo widzę... Mnie się zdaje, że i do więzienia bym się nawet przywiązała. — Do więzienia! — powtórzył młody człowiek z uśmiechem znaczącym — o! i ja też przywiązałem się do niego! Ale czyż i to nie naturalna, gdy kto raz pierwszy ma swój, własny swój kątek, gdy poczyna być panem siebie, gdy mu Bóg da domek i ciszę, i niezależność, żeby się do nich całym sercem przywiązał, zamykał, by ich użyć, i rozkoszował nie znanym w życiu dobrem? — To nie przeszkadza pamiętać o przeszłości. — Któż by ją mógł kiedy zapomnieć? — Nie mów pan tego, umiesz to doskonale. A jednak... — dodała smętnie z pełnym wyrazu spojrzeniem — był czas, był czas, żem inaczej o jego uczuciach dla nas... dla mnie... sądzić miała prawo... — Uczucia te w niczym się nie zmieniły — rzekł Wacław chłodno, postrzegając się, że rozmowa niebezpiecznym iść poczyna torem. — O! i bardzo! — zawołała Cesia, spuszczając oczy. — Obcy ludzie zajęli miejsca nasze, owładnęli panem Wacławem i kazali zapomnieć przeszłości. — Powinienem być wdzięcznym i dziękować za te wymówki — odezwał się Wacław po chwili namysłu. — Dowodzą one jakiegokolwiek mną zajęcia, na które, nie sądzę, żebym zasłużył... — Niewdzięczny! — zawołała Cesia z dobrze odegranym uczuciem — wówczas, kiedyś był dla wszystkich ubogim chłopcem, bez przyszłości, przypomnij sobie... Nie dokończyła, ale Wacław uczuł się wzruszonym; tak łatwo jest wmówić uczucie i przetłumaczyć przeszłość! — Ja wszystko pamiętam — rzekł żywo — za wszystko wdzięczen być umiem; i jedna kropla wody, i jedno spojrzenie nie utonęło w mroku dla mnie, czuję je, widzę, złożyłem w mojej skarbnicy... — Tak! z zeschłymi liściami w jesieni... jak nieżywe zwłoki! — przerwała Cesia. I mówiąc to, schyliła się do grządki, na której ostatkiem życia puściła była i zakwitła spóźniona rezeda, zerwała ją i podała Wacławowi z wejrzeniem pełnym zamglonych tajemnic. — Rezeda jeszcze się zieleni, nicże ona nie przypomni? — spytała po cichu. —- I owszem, pani! — otrząsając się z uczucia, rzekł Wacław — imieniny hrabiego, moję omyłkę i wielką a słuszną burę, którą dostałem od pani. — Omyłkę? Pan sądzisz, że to była omyłka?! — podchwyciła kobieta. Wacław spuścił oczy i umilkł. — Omyłkę! — powtórzyła Cesia, zmieniając głos nieco. — Tak, najwięcej jest w świecie omyłek! O! i ja omyliłam się nieraz i nie na jednym człowieku!... To powiedziawszy, dumnie podniosła głowę, zawróciła się i zawołała: — Chłodno, nieprawdaż? Wróćmy do salonu, posądzono by nas jeszcze, żeśmy umyślnie od ludzi uciekli, kiedy w istocie nie mamy sobie nic do powiedzenia po cichu!! Wacław zawrócił się milczący; cierpiał widocznie, męczył się i rad był wyjść z fałszywego położenia; uwolniła go szczęściem sama hrabina, którą w salonie zastali z książką w ręku, poetycznie zadumaną. Przesiedziawszy kilka godzin jak na śpilkach, uciekł nareszcie od rozdrażnionej Cesi z litością i smutkiem w sercu. Spojrzawszy na ten świat boży, wśród którego miliony ludzi kręci się, spotyka, krzyżuje i wzajem o siebie ociera, na żywot nasz społeczny, na stosunki nasze z istotami otaczającymi, co chwila zdumiewać się musimy prawicy Bożej, która tak to wszystko urządziła, że każdy z nas przychodzi na naznaczone miejsce w danym czasie, każdy jest zarazem ofiarą i sędzią; a to, czego od swych współbraci doznaje i czym ich napawa, zawsze według zasad najściślejszej sprawiedliwości nie ludzkiej, ale bożej obrachowanym zostało. Nic w istocie nie ma tu dowolnego, obojętnego, mało ważnego; każdy krok ma swoje następstwa, każde słowo jest nasieniem uczynku, każdy uczynek wiedzie za sobą szereg nowych czynów, każde zetknięcie się człowieka z człowiekiem służy do czegoś, jest karą za przeszłość, nagrodą lub ziarnem, z którego coś nowego wyrośnie. Często maluczka chwila wyrokuje o losie całego życia; jeden krok stanowi o całej drodze, jeden rzut oka zawiera w sobie całą przyszłość, a wśród tego poplątanego kłąbka ludzi i myśli, ruchów i czynów świeci wszędzie idea sprawiedliwości, która tą trudną kieruje machiną. Gdyby był Sylwan, wyjeżdżając z Denderowa, zatrzymał się trochę na prośby ojca i hrabiego Walskiego, gdyby się był o kilka godzin opóźnił, cała jego podróż i wszystko, co skutkiem jej wyniknąć miało, inną by przybrało postać. Pośpiech, z jakim ruszył, uczucie niepokoju, jakiego doznawał, wszystko to miało cel i znaczenie... W pierwszej chwili, odjechawszy od ganku, rozparty w wygodnym koczyku, po dobrej jadąc drodze szparkim kłusem, rozkołysany do marzeń, Sylwan puścił cugle wyobraźni i jak to bywa w młodości, gdy przed nami wszystko jeszcze, począł budować zamki na lodzie. Fantazja jego, wyprzedzając konie, leciała już do miasta, do którego jechał, i witała świat nowy zawczasu uśmiechem zwycięskim. Sylwan, który wierzył w siebie, widział się otoczonym ludźmi patrzącymi nań z zachwyceniem, z uwielbieniem, z podziwem, kobietami pociągającymi go wzrokiem i uśmiechem, powoli wchodził w grono nieznane i podbijał je, stając się panem umysłów, serc i namiętności. Królował więc wśród widziadeł, które sobie tworzył, wymyślał przeszkody na drodze do celu, stawiał nieprzyjaciół z kart wystrzyżonych i obracał wszystko na tryumf swój i okrycie się większym blaskiem. Ani się spostrzegł, jak wśród tego marzenia uleciał spory kawał drogi i znalazł się na pocztowym gościńcu, którym miał już jechać aż do stolicy. Wzrok jego za- słoniony przesuwającymi się przezeń urojonymi postaciami z przyszłości błądził, nie zatrzymując się na przedmiotach; zresztą, świat zewnętrzny mało w ogólności obchodził go zawsze, a w tej chwili mniej niż kiedy. Co mu było do tego, że słońce świeciło jasno, że niebo osnute było białymi wpółprzejrzystymi chmurkami, zza których harmonijnie gdzieniegdzie błękit łagodny przeglądał; że rośliny i krzewy, i ściernie jedwabne, srebrzyste obwijały pajęczyny, że woń jesieni właściwa i barwy tej smutnej pory roku otaczały go i dopominały się, by Ich używał, by je rozważał. Sylwan nigdy nie wszedł w ten związek z naturą, poetów i artystów będący udziałem; nigdy nie pomyślał o świecie inaczej,tylko aby go użyć, aby zeń jakąś rozkosz, jakąś przyjemnostkę wycisnąć. I światła, i cienie, i barwy, i stworzenia Boże były mu obojętne, jak tylko nie przyczyniały się do nasycenia go, jak tylko mu się nie kłaniały; nigdy nie spojrzał na człowieka, aby się go uczył poznawać, spuszczał się w tym na swój instynkt, mając go za niechybny. Prostym też wypadkiem uderzył oczy jego widok długiego szeregu powozów, który wypadło mu omijać. Po ich budowie, po ubraniu sług, po całym urządzeniu Sylwan poznał, że podróżni, których spotkał, nie byli z naszego kraju. Zrazu wahał się i wziął ich za Podolaków, ale wkrótce, rozpatrzywszy się lepiej, przekonał się, że to było jakieś galicyjskie państwo, świeżo gdzieś przez Radziwiłłów i Brody przybyłe na Wołyń i sunące się do Warszawy. Przybór był dosyć pański i wspaniały: szła przodem piękna wiedeńska kareta, sześcią końmi zaprzężona, z kamerdynerem na koźle wyglądającym na półpanka; a przez spuszczone jej tafle widać było poważnego, siwawego mężczyznę i piękną, młodziuchną kobietę z drugą podżyłą już i skromnie ubraną. Za nimi kocz, w którym chichotały dwie garderobiane czarnookie z figlarnymi minkami subretek teatralnych; szaraban z kuchnią i bryczką zapewne z garderobą, rzeczami i resztą pakunku. Wszyscy ludzie tego dworu mieli miny sług zamożnego domu, powozy były nowe i piękne, zaprzęgi skromne, ale szykowne; słowem, wyglądało to na coś znakomitego i Sylwan, raz wyjrzawszy, zrobił sobie uwagę, że może los wysłał umyślnie naprzeciw niego to, co mu z góry przeznaczał. Minąwszy więc, kazał zjechać trochę na bok i przypatrzył się pilniej, zwłaszcza karecie, na drzwiczkach której odkrył nawet herb z baronowską koroną, nie krajowy, z trzech dziwnych kompartynentów złożony, trochę niemiecki, ale dość dobrą minę mający. Wszystko to razem zaintrygowało go niepospolicie i nim do popasu dojechał, nabił sobie niepotrzebnie tym głowę, że należało mu koniecznie starać się dowiedzieć o podróżnych, a jeśli można, przybliżyć do nich. Manewrował więc stosownie: zwolnił kroku koni, wybierał na popas karczmę najwygodniejszą i stanąwszy w niej, wyszedł z cygarem w ustach czatować, z góry sobie zapowiedziawszy, że jeśli ci państwo nie zajadą do gospody, powlecze się dalej za nimi. Dobry kwadrans nie było widać ekwipażów; Sylwan już się poczynał zżymać z niecierpliwości, gdy nareszcie furgon, który karetę wyprzedził, zatrzymał się przed karczmą i służący wybiegł widocznie dla opatrzenia pokoju dla państwa, a stajen dla koni. Sylwan kazał się ludziom usunąć i zrobić miejsce, sam wyniósł się do maleńkiej izdebki, i ułatwił popas, uśmiechając się, że mu los tak sprzyja, i sam w ręce, czego pragnął, podaje. Ludzie z furgonu mówili po polsku, i kamerdyner Sylwana zręcznie się do nich zbliżywszy, potrafił zaraz wybadać, że jechali z Galicji do Warszawy, że pan ich nazywał się baron Hormeyer, że miał młodziuchną córkę, że był wdowcem, że był niezmiernie bogaty, itd., itd. Wszystkie te wiadomości bardzo były pomyślne i Sylwan odszedł do swojego pokoiku podśpiewując wesoło, właśnie gdy baron z córką i guwernantką wysiadali. Nie wypadało mu bardzo się im nastręczać, a rachował na podróż, że później musi mu ułatwić potrzebną znajomość. Z okna izdebki, którą sobie obrał, mógł zresztą przypatrzeć się znowu i samemu panu baronowi, który mu się wydał niezmiernie dystyngowanym człowiekiem najlepszego tonu, i córce jego, która bez żadnej przesady była idealnie piękną istotą. Wątła, delikatna, z płcią nadzwyczajnej delikatności i świeżości, z czarnymi oczyma ognistymi, ale smutnymi, baronówna pomimo wyrazu jakiegoś zamyślenia i cierpienia, pomimo znużenia, malującego się na jej twarzy, zachwyciła go regularnością rysów i rodzajem piękności, jaki tylko w salonach arystokracji spotkać można. Wszystko w niej znamionowało pieszczone dziecię, może jedynaczkę wielkiego domu, otoczoną od dzieciństwa atmosferą starań najczulszych i wyhodowaną do świata, który miał przed nią uklęknąć. Guwernantka, a raczej dama do towarzystwa jej dodana, mogąca mieć lat czterdzieści kilka, miała też powierzchowność niezmiernie dystyngowaną. Sylwan patrzał jeszcze łakomymi oczyma, gdy widzenie przemknęło mu się i znikło; ale wrażenie pozostało po nim. Kamerdyner otrzymał zaraz polecenie badania podróżnych i zdawania sprawy z tego, co się dowie o nich, i młody człowiek sam nie wahał się użyć wszelkich, nawet nie bardzo godziwych środków, dla podchwycenia czegokolwiek z rozmowy i ruchów swych sąsiadów. Dziurka od klucza i cienkie drzwi, dzielące go od baronów, na niewiele mu się jednak przydały; Sylwan więc z danych już materiałów tworzył sobie historią. Dręczyło go tylko, że nazwisko barona Hormeyer całkiem mu było nie znane i nic nauczyć nie mogło, a mimo to i ludzie, i państwo mówili po polsku, i rodzina ta widocznie do krajowych się liczyła... Szczęściem przypomniał sobie Sylwan, że przerzucając Niesieckiego w bibliotece oj- cowskiej, mnóstwo w nim widział familij niemiecko-polskich, pochodzących znad Renu, Saksonii, z Austrii, których nazwiska niezbyt były w kraju znajome, a procedencja niewątpliwie arystokratyczna. Zresztą herb na karecie dowodził szlachectwa starego; a Sylwan raz sobie powiedziawszy, że to coś było niezmiernie pańskiego, wszystko do potwierdzenia swej myśli naprowadzał. Rzeczy były na tym stopniu, gdy kamerdyner Sylwana, Ocieski, przybiegł zdyszany, oznajmiając, że i pan baron także przypatrzywszy się powozowi, ludziom i koniom podróżnego, ciekawie się o niego samego Ocieskiego dopytywał. Kamerdyner nie w ciemię bity, wiedział, co o panu mówić: powtórzył kilka razy tytuł grafa, napomknął o dobrach wołyńskich, podolskich, ukraińskich i galicyjskich; dał wreszcie do zrozumienia, że Sylwan był synem jedynym magnata, i nie taił się, że jadą do Warszawy. Po cichu się o tym dowiedziawszy od Ocieskiego, podróżny nasz zatarł ręce i zagryzł wąsika, mrucząc pod nosem: tout va bien! — Nie dowiedziałeś się — spytał — gdzie myślą nocować? — Ciągną do Uściługa. — I my będziemy nocowali w Uściługu. Składało się wszystko jak najpomyślniej i ku końcowi popasu Sylwan uznał w duchu, że nie kompromitując się. wyjść może trochę przed karczmę z cygarem i nie powinno by to mieć miny pragnienia gorącego zawiązania znajomości. Chociaż więc wyszedł obojętnie z rękami w kieszeniach i głową do góry, pilnował się, żeby z ciekawością, która go paliła, nie spojrzeć na nic baronowskiego. Stąpiwszy za próg, zawołał Ocieskiego, żeby konie co prędzej zaczął zaprzęgać; trochę ludzi połajał dla tonu i ziewnąwszy głośno, wyszedł się przed karczmą przechadzać. W chwilę potem baron pokazał się we wrotach, jak by umyślnie naprzeciw naszego podróżnego się wysunął. Sylwan, choć pierwszy raz w życiu udawał, że admiruje krajobraz otaczający, nie odwracając się, miał czas spod oka przypatrzeć się panu baronowi Hormeyer. Był to mężczyzna lat około pięćdziesięciu lub więcej mieć mogący, słusznego wzrostu, prosto i po wojskowemu się trzymający, czarno i skromnie ubrany. Twarz jego, choć w podróży, świeżo wygolona, ubiór pięknego kroju i wdziany z trochą pretensji, zdradzały człowieka, który przywykł do miasta i baczności na siebie: żył znać na większym świecie i wytworność stała mu się nałogiem. Włosy jego siwiejące już znacznie, ostrzyżone były nisko; ani wąsów, ani podbródka nie pozostawiła brzytwa na jego bladych i nieco pomarszczonych policzkach; czoło miał wzniosłe i pogodne, nos rzymski znacznie garbaty, usta wąskie i zacięte, oczy siwe z wejrzeniem powolnym i głębokim. Cała ta postać dziwnie podobną była do tych na małych teatrach wystawianych ministrów i mężów stanu, którzy zwykli ukazywać się ze wstęgą na szyi i zwitkiem papierów w ręku. Sylwan widział w niej tylko coś dystyngowanego, arystokratycznego, pańskiego, co mu się niewymownie podobało, i niby coś sobie przypomniawszy, pomacawszy się po kieszeniach, szybko z przechadzki powolnej zawrócił się ku karczmie. Musiał przechodzić wracając obok pana barona, a ten nie czekając powitania, jako człowiek dobrego wychowania spotykający w pustyni swojej sfery towarzyskiej współbrata, z lekka mu się ukłonił; Sylwan oddał mu ukłon z większą niż zwykle grzecznością. Był to maluczki już początek znajomości; ale w tej chwili, kiedy mijać miał nasz podróżny pana barona, usłyszał za sobą po polsku, ale nieco z niemiecka złamaną mową wyrazy: — Za pozwoleniem pana! Sylwan zatrzymał się i grzecznie przybliżył. — Nie mógłbym pana prosić o powiedzenie mi godziny? zegarek mój stanął, obawiam się opóźnić. Bardzo szczęśliwie Sylwan miał dany od ojca prześliczny repetier Czapka z Genewy, który dobywszy, ukazał na nim dochodzącą już drugą. — A! — zawołał baron — tak późno, a do Uściługa tak daleko i droga nieznajoma! — Pozwolisz pan sobie powiedzieć — pospieszył Sylwan — jako nie znającemu kraju, że przed Uściługiem na wiorst kilkanaście jest niezłe miasteczko Włodzimierz, w którym z biedy przenocować można. Rozmowa już była rozpoczęta, pierwsze lody przełamane, szło dalej jak po maśle. — Bardzom wdzięczen — skwapliwie odparł baron z uśmiechem — tym bardziej że istotnie kraj ten całkiem mi nieznajomy i nie bardzo wygodny do podróży z kobietami. — A! kraj nasz — zaczął Sylwan, który chwytał wszelką zręczność znęcania się nad tym, co swoje — to nie Prusy, nie Austria, nie zachód Europy, gdzie zawsze jakiś dach gościnny pod koniec dnia się spotyka; nasze mieściny liche, karczmy nasze żydowskie i nieład największy, wszystko mieć potrzeba z sobą. — Pierwszy raz będąc w tym kraju — zawołał nieznajomy — ciężko mi się z nim oswoić; jużem raz dla braku ostrożności nocował pod jakąś kopą; a że mam z sobą dziecię moje, córkę bardzo delikatną i słabą istotę, boję się drugiego takiego wypadku. — Jeśli pan pozwolisz — rzekł Sylwan — ja, jako obyty z krajem, znający miejscowość, świeżymi jadący końmi, mogę, stając wprzód, kazać ludziom moim nocleg dla państwa obejrzeć i zamówić. — Byłoby to nadużyciem — grzecznie ale prostując się odpowiedział baron — gdybym pana tym śmiał trudzić, nie mając przyjemności być mu znanym. — Jestem hrabia Sylwan Dendera — pospieszył podróżny. — Mam honor prezentować się: baron Carl Hormeyer. Zdjęli czapki, ukłonili się sobie wzajemnie i zrobiwszy znajomość naprędce, że w tej chwili konie Sylwana już były wyszły, rozstali się, a podróżny nasz przyrzekł we Włodzimierzu zamówić nocleg dla barona, obiecując sobie stanąć pod jakimkolwiek pretekstem w tym samym domu. Na pierwsze spotkanie bardzo już wiele zrobiono. Sylwan się zapoznał, jechali do Warszawy jedną drogą: w drodze stosunki rychło się bardzo zawiązują, reszta łatwo się mogła stopniami dopełnić. Baron podobał się bardzo Sylwanowi, język tylko niemieckim akcentem złamany nie był mu do smaku, ale to tłumaczyło, że baron służył przy dworze austriackim i zanadto się zniemczyć musiał. Wszystko szło po woli, po myśli młodemu hrabi i poświstując, o zmierzchu zajechał na rynek we Włodzimierzu, wysyłając Ocieskiego, aby jak największe zajął domostwo. Opatrzono pokoje dla barona i jego familii, obok ciupka dostała się Sylwanowi, który zawczasu w niej akustyczne i optyczne porobił do obserwacji przygotowania, a kozaka wyprawiono, żeby Galicjan wprowadził, gdy się na rynku ukażą. Sylwan przeciwko wszystkim zwyczajom swoim tak był grzeczny, że własnym kadzidłem pokoje przewietrzywszy, zapachnił, i własną swą osobą trochę w nich ładu i porządku zaprowadził. A że nie wypadało mu się już drugi raz nastręczać baronowi, rozłożył się w swojej ciupce, nie bez skrytej nadziei, że mu nieznajomy przyjdzie za jego grzeczność podziękować. Ocieski był tegoż zdania: szło o pokazanie się przed Galicjaninem i zaślepienie go elegancją i przepychem. Natychmiast więc obito ścianę dywanem, rozłożono u łóżka skórę niedźwiedzią, rozpakowano toaletę hrabiego, ustawiając ją na wspaniałą serwetą pokrytym stole, a na drugim lokaj przygotował do herbaty serwis podróżny od sreber i porcelany z wyrazistymi herbami familii. Konie Sylwana, który chciał wyprzedzić podróżnych, dobrze się zgrzały, ale też dość mieli czasu na przygotowania Ocieski z kozakiem i gdy kareta barona wtoczyła się pod zajazd, już herbata u hrabiego była gotowa, a on sam z obrachowaną elegancją zasiadał do niej z książką w ręku. Ciężko by mu było powiedzieć, co czytał, ale duch wieku czytać kazał. Dumał więc z oczyma wlepionymi w popstrzone karty, na których dla niego nie było myśli. Dobre pół godziny minęło, a na szpiegi wysłany Ocieski nic nie przyniósł i już Sylwan żałować zaczynał próżnego oczekiwania, gdy drzwi się otworzyły i baron w czarnym surducie, u którego pstrzyły się dwie od niechcenia przywiązane orderowe wstążeczki, wszedł do ciupki Sylwana. Sylwan pospieszył przeciwko niemu. — Przepraszam pana barona — zawołał wesoło — że się tu śmiałem przyczepić, ale wszystkie domy pozajmowane i ledwie pozostał ten kątek. — Ale ja bardzo rad z sąsiada — odparł baron — a przychodzę podziękować za jego grzeczność w obraniu nam domu, bo sami byśmy sobie tu go nie wynaleźli. — A! to fraszka! — przerwał Sylwan. — Mogę mu służyć herbatą podróżną? — Nie zrobi to panu subiekcji? — Najmniejszej. Ocieski! filiżanek! Herbata umyślnie przygotowaną została tylko na jednę osobę, ażeby cały przybór nie miał pozoru występu: jednakże dany był do niej i ser, i szynka, i pieczyste ze zwierzyny, i mnóstwo ciastek, i łakotek, na które Galicjanin pożądliwym spozierał okiem. — Przepraszam tylko — dodał Sylwan — nie mogę go przyjąć, jak bym sobie życzył; w drodze... — Ale tu wszystkiego aż zanadto — rzekł baron siadając. Herbata w chwilę była gotową, a Ocieski sam do niej w białych posługiwał rękawiczkach. Musimy wyznać, że się to wszystko bardzo pańsko odbyło i zdawało się wielkie na baronie czynić wrażenie. Baron Hormeyer okazał się w bliższych stosunkach człowiekiem istotnie wielkiego świata, znał doskonale, co tylko było w Polsce i w Niemczech znakomitszych familij, wybornie pamiętał węzły je łączące z sobą. Z rozmowy można się było domyślać, że poufale przestawał ze znakomitszymi dygnitarzami państwa rzymskiego, bo się jakby mimowolnie wygadał, że bywał u Lobkowitzów, u Metternicha, u Lichtensteinów, u Esterhazych itp. Mówił po francusku, po niemiecku, po włosku i po angielsku; zdrowo i umiarkowanie sądził o polityce europejskiej i żadna współczesna nowość nie była mu obcą. Pomimo położenia, jakie prawdopodobnie zajmował na świecie, bo się także wygadał, że służył przy cesarskim dworze austriackim, nie mówiąc w jakim wydziale, domyślał się jednak Sylwan, że w dyplomacji, baron był nadzwyczajnej pokory i niesłychanej uniżoności i grzeczności. Nieustannie powtarzał o swej małości, lubił dodawać co chwila, że nieznaczącą miał rolę na świecie, i zdawał się umyślnie zniżać, ażeby go podwyższono. Tym dziwaczniejszym to było, że obok upokorzeń tych co kilka słów prąd rozmowy przynosił mu na usta wspomnienia życia spędzonego na niepośledniej stopie w świecie, którego inni nie dosięgają tylko pragnieniem i zazdrością, że z dziurki u fraka ukazywały się wstążeczki, a na cygarnicy nawet herb baronowski był dobitnie bardzo wypiętnowany. Sylwan rad się był czegoś od barona dowiedzieć, ale Hormeyer choć mówił wiele, poufale, choć tu i owdzie błysnął swoimi stosunkami, tak jakoś umiał swe wyznania pokierować, że z nich żadnego wniosku, żadnej całości skleić nie było podobna. Wszystko dowodzić się zdawało, że był bogaty, a jednak naprowadzony na dobra, o posiadłościach swych nie wspomniał; rozpowiadał o książęcych i hrabiowskich domach, a do pokrewieństwa się z nimi nie przyznawał; zagadnięty o cel podróży, zbył Sylwana ni tym, ni owym; słowem, choć pozornie dobry człeczek i gaduła, miał prawdziwy talent nie wygadywania się nad zamiar i potrzebę. Podano herbatę, zapalono cygara; baron sypał komplementami, prawił anegdotki dworskie, o kraj się rozpytywał i nawzajem z Sylwana ciągnął, co tylko było można. Młode hrabię zbrojne było i przygotowane do tego: paplało, rozpowiadało, kłamało i odgrywało rolę swoję z pozorem szczerości, trzpiotowatości, wywnętrzenia, który by był rozradował starego Denderę, gdyby swego potomka mógł podsłuchać. Niby nieumyślnie wspomniał, z kolei mówiąc o gospodarstwie, wszystkie klucze, wsie i przysiołki ojcowskie, wyliczył swych najdroższych krewnych w rodzinach trochę arystokratyczniejszych, z przywiązania zapewne zbliżając stopnie kuzynowstwa z nimi, wydał się ze swym znudzeniem na wsi, z tyranią ojca surowego i skąpego, i z mnóstwem rzeczy, których mu do obrazu, jaki chciał przedstawić, potrzeba było. Baron się rozruszał także, podsycał rozmowę, potakiwał uczuciom, chwalił zamiary, ekskuzował płochostki i przyszedł do zupełnej poufałości z Denderą, który śmiał się w duszy, pewien będąc, że go złapał. A że w dobrze urządzonym dworze i słudzy wiedzą, czym się przypodobać panu, gdy się to działo w izdebce, Ocieski naprzeciwko spowiadał kamerdynera barona przy szklance herbaty z rumem, a kozak badał sługi paląc fajkę przy powozach. I gdy po dosyć długim posiedzeniu Hormeyer wyszedł na spoczynek, Ocieski pospieszył z raportem do swego pana. Z porównania z tych źródeł pochodzących wiadomości z zadziwieniem hrabiego i Ocieskiego pokazało się, że ani mniej ani więcej, tylko tyle dowiedział się Sylwan w pokoju, co kamerdyner u Żyda i kozak w sieni. Wprawdzie zgoda była doskonała i informacje wybornie się schodziły, co ich prawdziwość potwierdzało, ale nikt nie wygadał się na włos więcej. Ocieski tylko z natury postrzegacz, bo słudzy wszyscy żyjąc z panami, nie przypuszczeni do ich życia, muszą usiłować je odgadnąć, zrozumieć, wtajemniczyć się w nie i przez tę pracę ciągłą nabywają wprawy w poznawaniu ludzi z zewnętrznych cech charakterów, schwycił nieco żywych rysów w sieni, w rozmowie panien, z którymi się już zapoznał, z obojętnych na pozór rzutów oka. Opowiedział on Sylwanowi, że młoda osoba, której imię było Ewelina, zdawała się główną i panującą wśród tego dworu postacią, około której żądań, zachceń i rozkazów obracali się wszyscy na palcach; że dama dodana jej do towarzystwa musiała być tylko pierwszą jej sługą, że baron nawet chodził przed nią z bojaźnią, z uszanowaniem, z troskliwością więcej niż ojcowską. Nie słychać było jej głosu, nie widać jej wcale; ledwie wysiadłszy z powozu zamknęła się w swoim pokoju, podano jej tam herbatę, wieczerzę, posłano zaraz i ze światła tylko w oknie można było wnosić, że czuwała, ale cisza była zupełna. Zawiodła trochę nadzieja Sylwana, sądził bowiem, robiąc przygotowania do swych postrzeżeń, że baronówna obierze sobie pokój stykający się z jego ciupką, a tu zainstalował się sam ojciec, i szlafrok jego aksamitny przez przygotowaną dziurkę postrzegł nasz podróżny,, a kaszel tylko usłyszał. Nazajutrz rano nie czekając, nim się Galicjanie wybiorą, bo ludzie ich zapewniali Ocięskiego, że ledwie o dziesiątej wyruszyć będą mogli, Sylwan po cichu się upakował i wyprzedzając ich tęgim kłusem, puścił się na gościniec. Rzućmy go na chwilę obładowanego nadziejami, domyślającego się milionów baronówny, rozważającego piękność jej oczu i tworzącego sobie zawczasu świetną przyszłość przy dworze austriackim, a wróćmy na wieś do dawniejszych znajomych. Po powrocie z Denderowa Wacław wieczorem pojechał konno do Wulki i odetchnął ożywiony spokojnym, niewinnym, pogodnym uśmiechem Frani. Na ganku tylko spotkała go maleńka burka od Brzozosi, która posłyszawszy tętent z daleka, wybiegła z motowidłem i szpulką naprzeciw Wacława i zaczęła łajać go od bramy. Trzeba wiedzieć, że dwa całe dni nie mógł być w Wulce narzeczony i to srodze oburzało pannę ciwunównę, która nie mając nic do roboty, domyślała się, że Frania musi się niepokoić, że płacze po kątach itp. Zdawało się jej nawet, że mniej przez te parę dni jadła, a to już było dla niej znakiem tak groźnym i przepowiednią tak straszną choroby, suchot, wycieńczenia, że winowajcy tego darować nie mogła. — A to śliczny narzeczony! — poczęła machając motowidłem i plącząc nici — a to śliczny mi kochanek! Dwa dni nie był, mieszkając jak kijem przerzucić! E! e! niech pan mi nic nie gada, co tu się ekskuzować! A panna Franciszka we łzach cała, nie je, nie pije, siedzi tylko w oknie i wygląda; a co zahuczy, to wyskoczy, myśli, że jej bohdanek; co zagada, podsłuchuje, czy nie on, gdzie- tam! Jużciż to proszę pana hrabiego... jak Boga mego kocham... nie godzi się! nie godzi... — Ale panno ciwunówno dobrodziejko! — E! ciwunówna nie ciwunówna, pan mnie tym nie przekupisz, gniewam się na pana! — Czyż pani wątpisz o mnie? — z żalem odezwał się Wacław. Głos jego tęskny wnet rozbroił Brzozosię, której się żal zrobiło, że tak srogo wzięła się do niego. — No! no! cicho! cicho! A nie byłeś pan chory? — Nie, ale miałem interesa... — Co tam interesa!... Pewnieś pan głodny... Wacław się rozśmiał spiesząc do Frani, a Brzozosia biorąc milczenie jego za potwierdzającą odpowiedź, pewna, że z głodu umiera, wleciała wszystko roztrącając do kuchni, wołając pospiesznie: — Magda! Magda! kurczęta, zrazy, kasza, kartofle, jajecznica! Magda! ale gdzież Magda!! Magda stała wprawdzie przed ciwunówna w gotowości z warząchwią w ręku, ale jej Brzozosia nie zobaczyła zrazu, tak się niecierpliwiła, że natychmiast wieczerzy podać nie może. Stary Kurdesz, który tylko co skończył był pacierze, w ślad za Wacławem wszedł do pokoju Frani i trafił na tłumaczenie się przybyłego. — Proszę mi darować, żem przez te dwa dni znaku życia nie dawał; nie spodziewałem się, żeby to miało niepokoić Franię... — Patrzajcie zarozumialca — zaśmiał się stary — a któż to waści hrabio powiedział, że się niespokoiła? przecież ma rozum i przyszytego do sukienki trzymać nie będzie! — Ale Brzozosia... — A Brzozosia, także mi asindzij mów — rzekł Kurdesz — ta zawsze jakąś bajkę spleść musi. Jak naumyślnie na te właśnie słowa nadbiegła ciwunówna, szukając wszędzie kluczów, które jej u pasa brzęczały, i dosłyszała, że ją obmawiano. Stanęła, załamała ręce i tragicznie zawołała: — Otóż to wdzięczność! Ja tu sobie głowę dla nich łamię, a tu mnie szkalują... Jak to bajkę splotłam? a toż Frania dwa dni już pieczystego nie je, a wczoraj zupy ledwie pokosztowała! Albo to ja się na tym nie znam?! Ale co ja powiem, to zawsze bajka, a w końcu zawsze stanie na moim... Kiedy tak, róbcie sobie, co chcecie, ja się już więcej do niczego nie mieszam. Ale gdzież klucze i gdzie klucze?... Człowiek, jak Boga mego kocham, głowę traci. — I poczęła przerzucać, co napadła, na krosienkach, na stole, na kominie, gdy Frania podbiegła po cichu i szepnęła jej wskazując, że zguba była u pasa. Ciwunówna postrzegła swoje roztargnienie, ale się do niego nie przyznała. — Ot! patrzajcie — zawołała wybiegając— zatrzęśli, zagubili, a potem mi do pasa przypięli... Niby to ja nie wiem, że ich nie miałam od południa; a potem powiedzą, że ciwunówna głowę straciła! Wacław tymczasem zdawał ścisły rachunek z owych dwóch dni straconych Kurdeszowi i Frani, której różową rączkę całował z uczuciem; a gdy przyszło do owego dnia ostatniego w Denderowie, musiał po raz pierwszy pokryć milczeniem godziny spędzone z Cesią, rozmowy z nią i przykre uczucie, jakie mu po nich zostało. Po cóż niepokojem karmić miał to serce czyste, pełne wiary, które by może zadrżało na widok choć urojonego niebezpieczeństwa? Kurdesz wysłuchał sprawozdania spokojnie, a gdy szepty ciche dokończyły rozpoczętej głośnej rozmowy, odezwał się powoli: — Mój hrabio, powiem ci, zawsze to dla mnie ciężka rzecz, żeś ty hrabia i że jedną nogą stoisz poza naszym światkiem szlacheckim. — Ale ja w nim jestem sercem całym. — O! wierzę, ale czasem jedna noga później i serce pociągnie za sobą... Ot, mówili i gadają filozofowie, że to urojenie ta różnica stanów; ja nie wiem, ale tak jak to jest dzisiaj, nicpotem piąć się do góry albo na dół schodzić... Zawsze mi markotno, że asindziej, panie hrabio, do tej magnaterii należysz! — Gotówem się jej wyrzec najchętniej! — Tak! gdyby to było podobna; zdaje się to rzecz łatwa, a sprobujże — ani weź! Naprzód nie można i nie godzi się zrywać stosunków familijnych, a gdyby się je rozplątało nawet, nigdy z nich całkiem wywinąć się nie można; po wtóre na tym, kto z młodu otarł się o panów, pozostanie zawsze coś, co go od nas odróżni... po trzecie — dodał stary — ot źle i po wszystkim, bo asindziej, panie hrabio, nigdy naszym być nie możesz! Wacław się oburzył. — Panie rotmistrzu! — zawołał — alem ja do tego świata i nie należał, i nie należę, i należeć nie pragnę. Jestem hrabią bardzo świeżo i śmieję się z tego tytułu jak z cudackiego stroju, który by na mnie włożono; godziż się tak mnie martwić i przypominać to, co nie jest winą moją? — No! no! cicho licho! jak chcecie. A panna Franciszka co na to? — Ja, kochany ojcze — żywo odezwała się córka — wierzę zawsze w to, co mi mówi Wacław, i gdyby mi kazał być spokojną wśród największej boleści, jestem pewną, że cierpieć bym przestała. Wacław przykląkł i pochwyciwszy ręce Frani, okrył je pocałunkami. — Dziękuję ci! — zawołał z serdecznym przejęciem — stokroć, tysiąckroć ci dziękuję! Zrzucam hrabstwo moje na progu waszym, wyrzekam się go, wdziewam szaraczek, a bądźcie pewni, że w tej piersi bije serce szczere, gorące i synowsko do tego dachu przywiązane. Stary Kurdesz zbliżył się i w milczeniu ucałował go w głowę. — No! no! żartowałem, bredziłem i przepraszam — rzekł wzruszony. — Siadaj, panie Wacławie!... A kiedy pojedziesz do Warszawy? — Choćby nigdy! — Tak, ale i interes tego wymaga, i ja proszę, i wiedz, żem to dał za warunek, żebyś się lepiej poznał z tym, czego się dla nas wyrzekasz. — Dobrze, ojcze, ale pozwolisz mi to trochę odłożyć? — Odłożyć można, a spełnić potrzeba. Hrabia Sylwan pojechał przodem, asindziej za nim; jednakowo pewnie się tam bez twego sukursu nie obejdzie. — Pojadę później, gdy go zapotrzebuje... Znowu weszła Brzozosia, która widać trochę pode drzwiami podsłuchiwała, znać to było po jej ruszaniu ramionami, i choć się niby do niczego mieszać nie miała, od wszystkiego umyła ręce, wybuchła jednak natychmiast: — Po co jemu do Warszawy?! — zawołała — za pozwoleniem rotmistrza, czy się to godzi? Albo to nie ma za co posłać adwokata, kiedy jest interes?... — Przez posły wilk nie tyje — rzekł uśmiechając się rotmistrz. — A co mnie tam do wilka, kiedy tu Frania schudnie! To gorzej, spodziewam się. Po co go wyprawiać? Jak Boga kocham, że ja teraźniejszego świata nie rozumiem, a rotmistrz też nadto bierze na rozum. Do czego to? po co to? — A może by wódki i piernika tymczasem? — przerwała sobie nagle, przypomniawszy, że Wacław mógł być głodny. Rotmistrz rozśmiał się na całe gardło. — Co? i to im już śmieszne? No! patrzajcie!! — Dawaj, kochana ciwunówno, dawaj — przerwał Kurdesz — starej wódki i piernika! Kolacja za pasem być musi. — Tylko co była za pasem — odparła Brzozosia — bom ledwie klucze znalazła, które mi ktoś za pas wetknął, i dopierom wydała ze spiżarni; kiedy to żadnego nie ma ładu i wszyscy rządzą... Gdzie kolacja! gdzie! Magda zamiast co ma robić, to jak puści języka, a jak zacznie dziwolągi na mnie wyplatać przed czeladzią!... Ale jakże ma być inaczej, kiedy pan rotmistrz nigdy mojej strony nie weźmie? — Kochana panno ciwunówno! w jakim dziś jesteś humorze? — rzekł Kurdesz. — Ot! dawaj wódki lepiej, a Magdzie jutro damy pro sempiternam memoriam. — Pfe! co pan pleciesz, panie rotmistrzu? Albo to ja chcę ludzi katować?! — Ale cóż powiedziałem? — Niby ja po łacinie nie rozumiem! — Mówiłem tylko, że jej damy na wiekuistą pamiątkę. — Proszą mi już nie tłumaczyć. Wszyscy po trosze się śmieli, a Brzozosia, otworzywszy szafkę, dobywała tymczasem z niej flaszy i łakoci, aby Wacław z głodu nie umarł, nim wieczerzę podadzą, sama zaś stanęła na egzekucji przy nim dopilnować jedzenia. — Jedz no pan, jedz! — wołała — bo ja to wiem, co to te hrabiowskie, choćby i w Denderowie, przyjęcia; po pańsku! po pańsku! półmisek jak na wołu, a potrawy gdyby z wróbla... Ślicznie! pięknie! a do gęby wziąwszy, nie wiedzieć co z tym zrobić, czy połknąć, czy wyplunąć? A jak wstaniesz od stołu, toś takt cienki, jak kiedy siadałeś. Dlatego też te paniczyki i panienki ich jak pa- jęczynka: drzwiami stukną, walą się z nóg; wiatr powieje, fluksja; zjedzą trochę, choroba gotowa... Ja to wiem, ho! ho! to nie po naszemu, po szlachecku! Brzozosia była w takim usposobieniu, że byłaby mówiła i mówiła bez końca, gdyby nie obawa o wieczerzę i nie chętka pogryzienia się trochę z nieposłuszną Magdą, której zarzucała, że zawsze chce swoim nosem robić wszystko. Wybiegła więc ciwunówna znowu, a rotmistrz zamyślony, dał się wyszeptać Wacławowi i Frani, uciekłszy gdzieś przeczuciami, niepokojem czy wspomnieniem. Tak cały wieczór zszedł im rozkosznie na rozmowie z sobą, na wesołym śmiechu z Brzozosi, coraz nowe dającej do tego powody, a Wacław ani się opatrzył, jak na zegarze północ wybiła, i zerwał się dopiero, gdy Kurdesz dla sprawdzenia chodu swego pektoralika dobył go zza kapoty. Obiecano sobie zjechać się nazajutrz w Smolewie na mszy i rozstali się oboje weseli, z spokojnym sercem, jak gdyby ponad ich szczęściem nie krążyło czarne oko Cesi, i nie biło pełne żądzy i zemsty jej serce... Zaledwie Wacław powrócił do Palnika i rozmarzony usiadł na chwilę do fortepianu, gdy wpadł z łoskotem służący, oznajmując mu, że przybiegł posłaniec ze Smolewa od księdza Warela, który późnym wieczorem wracając od chorego, wywrócił się, spadł z wysokiego mostu i mocno się potłukł, tak że mu niebezpieczeństwo groziło. Wzywał on Wacława, chcąc go pożegnać, bo jak mówił posłaniec ze łzami, nie spodziewał się dożyć do rana. Nie zwłócząc ani chwili, Wacław siadł na konia i poleciał na złamanie karku do Smolewa. Z daleka zaświeciła mu zza obnażonych drzew uboga, pochylona plebania wszystkimi okienkami swymi zwiastując nieszczęście, które do niej niespodzianie zajrzało. Cichy szmer dochodził uszów o staje i mimo nocy na drodze, w dziedzińcu, przed drzwiami snuły się i roiły postacie ludzi spieszących z ubogiego domku lub dążących do niego. Na ganku, w sieni, w pokoju, wszędzie pełno było wieśniaków; kto tylko zasłyszał o nieszczęściu księdza Warela, tego ojca biednych, biegł się dowiedzieć do niego, spieszył płakać nad jego cierpieniem, chciał mu czymś być użytecznym. Lekarza przyniesiono prawie na rękach, był to znajomy nam pan Szturm, który jak zawsze i tu naprzód zaczął od upatrzenia największego niebezpieczeństwa; ale na ten raz nie mylił się i nie udawał, bo ono było istotne i groźne. Pod oknami plebanii, u ścian jej pochyłych, przysłuchiwali się i przypatrywali ubodzy tęskno, smutno, niespokojnie, chcąc pochwycić słowo, chcąc choć z dala zobaczyć jeszcze swego dobroczyńcę. Wewnątrz w pierwszej izbie zastał Wacław prócz zapłakanej Doroty i doktora Szturm, zajętego przygotowywaniem lekarstwa z miną zamyśloną i poważną, starego Kurdesza, który tu po nocy swoją bryczyną przyleciał, i dwóch jeszcze czy trzech bliższych sąsiadów. Ubodzy, wchodzić nie śmiejąc, zaglądali ukradkiem, dopytywali się Doroty, przesuwali się na palcach i płakali. Ten, który wiózł księdza Warela, sam niebezpiecznie potłuczony, bo wpadł między konie, nie dawszy się opatrzeć, siedział skulony pod ścianą i płakał, przeklinając nieszczęsną godzinę. W pierwszej izbie paliła się jedna świeca, nie objaśniona, ledwie mdłe światełko na cichy i ponury ten tłum rzucając; w drugiej na łóżeczku leżał ksiądz Warel, straszliwie pokaleczony, pogruchotany, obwiązany cały bandażami krwią zbroczonymi, modlący się głośno i wyraźnie jeszcze przed krucyfiksem, który trzymał w ręku. Twarz jego była pochylona ku niemu, wzrok weń wlepiony, ręce załamane, a niekiedy boleść, nie mogąc z piersi jego dobyć krzyku, zmuszała go tylko do martwego i długiego milczenia, straszniejszego może od jęków... Przezwyciężywszy cierpienie, poczynał znów osłabionym głosem szeptać pacierze. Wikary modlił się, klęcząc u nóg jego. — Księże wikary! — rzekł Warel po chwili przestanku — proszę cię, żeby tam tego biedaka pan Szturm był łaskaw opatrzyć. — Opatrzono go. — Ale wierz mi, że dotąd nie jeszcze. Ja to widzę, ja czuję, że cierpi, że się go nikt nie dotknął; nie będę spokojny, póki tego nie uczynią. Wikary wstał, poszedł, szepnął coś na ucho lekarzowi, który głową i ramionami z niedowierzaniem poruszył i wziął się nareszcie do biednego budnika. — Księże Jerzy — zawołał po chwili chory — żeby tym poczciwym ludziom, co przyszli czuwać nade mną, chleba nie brakło, żeby ich przyjęto, żeby nie byli głodni: pójdź do Doroty, poleć jej to ode mnie. — Dorota oddałaby im do ostatniej prószynki, ale żaden z nich nie myśli o chlebie: płaczą... — Poczciwi ludzie, poczciwi. A! a! potrzeba umrzeć, Wacławie — rzekł zwracając się do przybyłego — ale śmierć niestraszna, moje dziecię, śmierć to tylko koniec walki. — Mój księże Jerzy — dodał niespokojnie zwracając się do wikarego — zrób, o co cię prosić będę, dla miłości mojej. — Wszystko, co rozkażesz, ojcze. — Znajdziesz tam kilka rubli po mnie: oddaj je ubogim, suknie ubogim, książki zostawisz sobie, krucyfiks odeślesz bratu mojemu do Inflant z datą śmierci... i... — Ale ty, ojcze, nie umrzesz! — przerwał mu wikary — pan Szturm czyni nam nadzieję. — Co to mówisz, bracie: ja lepiej od Szturma wiem, że umrę! Spowiedź już odbyłem przed tobą, jeszcze mam jednę do spełnienia, nim zamknę powieki. Z wielkich grzechów publicznych, co ludzi gorszyły, z uczuć zbrodniczych, z którymi się walczyło, spowiedź powinna być publiczną, jawną, głośną, jak w pierwszych chrześcijaństwa wiekach. — Mój Boże! czyż ty, ojcze, mógłbyś sobie co podobnego wyrzucać? — Zobaczycie, dzieci moje — odparł spokojnie ksiądz Warel — chcę Bogu na ofiarę złożyć i tę, jaką miałem u świata, opinią świątobliwości, może mi za to Bóg grzechy przebaczy... Wszystkich tu do mnie poproście. — Ale mój ojcze... Bóg takich ofiar nie wymaga. — Bracie Jerzy, w imię Chrystusowe zaklinam, uczyń, jak proszę. — Lecz gdybyś nie umarł, po cóż to ojcze?... Daj się uprosić! — Że umrę wkrótce, Bóg mi dał pewność: cierpię mocno, jestem potrzaskany w kawałki. Spiesz uczynić, co żądam, bo mnie gorączka schwycić może i odbierze przytomność. Szturm niewiele obiecuje; pożyję godzin kilka, ale bez pamięci, to będą chwile stracone. Ksiądz Jerzy wstał powoli i wyszedł do pierwszej izby smutny, zafrasowany, prosząc do łoża chorego wszystkich przytomnych. Ruszyli się po cichu, stanęli u drzwi, a ksiądz Warel głosem jeszcze dość silnym i wyraźnym, tak począł z powszechnym zdumieniem: — Pozwólcie, bracia moi, by się wielki grzesznik wyspowiadał przed wami z występków swoich i prosił was o modlitwę za duszę; pozwólcie, by wam na sobie wszechmocność Bożą i silną prawicę Jego ukazał, abyście nigdy nie wątpili o Bogu. — Za młodu — rzekł odetchnąwszy ciężko — byłem wietrznikiem i niewiarą. Doszedłem lat kilkunastu nie mając wyobrażeń religijnych żadnych; wychowali mnie ludzie z nich ogołoceni, ludzie obałamuceni nauką szkodliwszą od zabobonnej nieświadomości. Stryj mój wychował i mnie, i brata mojego sposobiąc do świeckiego życia, po męsku, chłodno, nie przypominając nam nigdy tych wielkich i świętych zasad, ofiary, miłości, ujarzmienia siebie, na których spoczywa moralność chrześcijańska. Dogmatów tylem wiedział, ile ich przypomnieć mogą święta obchodzone dla zabawy i kalendarz przeglądany dla potrzeb światowych. Uczucia religijnego nie tylko nie miałem w sobie, alem go w drugich nie pojmował, alem mu nie wierzył; śmiałem się sceptycznie z towarzyszów szkolnych, a sam bez żadnej iskry wiary, jeszczem ją w drugich szyderstwem wypleniał. Ale Bóg wielki! Stryj mój umarł, brat starszy poszedł się na świecie dobijać majątku i sposobu do życia; ja, żem nie smakował ani w nauce, ani w wojaczce, ani w pracy ręcznej rolnika, nie wiedziałem, co począć z sobą, i raz, gdy mi jakiś protestant szydersko jako próżniakowi raił suknię mniszą i klasztor, usłuchawszy tej rady żartobliwej, bez najmniejszego powołania, dla chleba wstąpiłem do seminarium. Wdziać tę suknię czarną i świętą dla żywota doczesnego jest grzechem, włożyć ją z niewiarą w sercu jest świętokradztwem: obojem to popełnił niebaczny... Ale Bóg wielki! Bóg wielki! Przez cały ciąg studiów, które mi szły dość łatwo, nic nie wstąpiło w głąb serca mojego: sprawowałem się uczciwie, uczyłem dobrze, ale żaden obrzęd, żadna książka, żadna natchniona z kazalnicy nauka nie znalazły przystępu do zamkniętej mojej piersi. Cierpiałem tylko nie wiedząc, co mi jest, i przypisywałem to znudzeniu. Przeszły nareszcie lata nauki, zbliżyła się chwila wyświęcenia. Nie wiem czemu, z rana dnia tego zapłakałem, alem w nic jeszcze nie wierzył: na zepsutą, zeskaloną ziemię serca mego ziarno wiary padając spróchniało i niepłodne tylko wydało kąkole. Przybrany w szaty kapłańskie przystąpiłem do ołtarza z świętokradzką obojętnością, z występnym żalem po świecie, któregom wyrzec się musiał. Tu głos w piersiach wstrzymawszy chory, po chwili dopiero mówić począł: — Ale Bóg widać chciał na mnie ukazać przykład swej potęgi. Zostałem kapłanem bez wiary, a ledwiem od stopni ołtarza odszedł, uczułem, jakby mnie silna, nieprzemożona chwyciła władza, a głowę i serce ucisnęło uczucie przestrachu jakiegoś i niewoli. Ręka Boża spoczęła na mnie niegodnym. Nie miałem jeszcze w sercu wiary, a Bóg wybrał mnie, nędznika, na apostoła swego i obrońcę, jakoby chciał rzec do zbuntowanego sługi: „Mimo woli twej służyć mi będziesz, zmuszę cię, byś był moim”. Odtąd ta siła niepojęta, którą czułem nad sobą, zamknęła mi usta, owładła nimi i obracała myślą moją, jak chciała. Nie mogłem powiedzieć tego, co mnie dręczyło; mówiłem to, co mi siła Boża dyktowała. Sam beż wiary, musiałem żarliwie stawać w jej obronie, nie wiedząc skąd do tego brałem dowody i słowa, których w mej duszy nie było. Myślałem co innego, co innego mówić byłem zmuszony; gromiłem małowiernych; nawracałem obojętnych, katechizmowałem nie swoją, ale obcą, Boską, niepojętą mi władzą, która mnie uczyniła niewolnikiem i sługą. Ten dziwny stan trwał do połowy życia mojego; czułem jeszcze chłód i niewiarę w sercu, a na ustach w sprawie religii znajdowałem dowody niezbite, które nie ze mnie pochodziły, ale szły tylko przeze mnie. Na większe upokorzenie moje Bóg mi dał uczucie mojego upadku, a pozory cnoty; byłem cnotliwym mimo woli, jakem był gorliwym mimo siebie. Ta nieustanna walka dwóch myśli, dwóch ludzi we mnie zgięła mnie i złamała okrutnie: nie byłem panem siebie, żyłem rozdarty na dwoje. W rozpaczy począłem się wreszcie modlić o nawrócenie; ale nie zaraz, nierychło Bóg mnie wysłuchać raczył. Dziwne przebyłem koleje; nie wiem, czy kto żył życiem podobnym. Wewnątrz ta susza, ten chłód niewiary, co wszystko warzy, czego się dotknie, myśli najwznioślejsze, nadzieje najpiękniejsze, czyny najcnotliwsze; lecz nigdy to, co kalało duszę moję, wynijść przez usta nie mogło, nigdy nikt nie posądził mnie o fałszywość, bom był pod panowaniem ręki Bożej, która mną miotała jak narzędziem. Stan mój przestraszał mnie i upokarzał. Wśród nieustannych wątpliwości i udręczeń gdym o najświętszych wiary tajemnicach powątpiewał, gdym w duszy z nich szydził prawie; niechli kto wobec mnie odezwał się tymi słowy, co krążyły w sercu zbolałym, natychmiast usta mi się rozwiązywały: broniłem prawdy, a w obronie jej znajdowałem naukę, wymowę, zapał, namaszczenie i zdało się, żem mówił z głębokiego przekonania, bo słowa moje rumieniły się gniewem, żarzyły przejęciem, oblewały łzami. Tak, by mnie upokorzyć i ukarać, Bóg rozdwoił mnie, stawiać obok czym byłem i czym być mogłem i miałem; aż długie, niezmierne, śmiertelne cierpienie, za które ojcowską dłoń Jego błogosławię... wywołało przebaczenie, spokój i litość Bożą. Te dwie rozbite części mojej istoty: jedna zbolała i stłuczona, druga odradzająca się i silna, nierychło poczęły się spajać i łączyć. Potrzeba było modlitwy, zrazu formą tylko będącej, potem rozpaczliwej i błagającej, uczynków, ofiar, udręczenia ciała, by Bóg świętokradzcy przebaczył i występnego podźwignął. Nieubłaganego wroga nosiłem ciągle w sobie: już uśpiony, już rozbrojony, budził się często groźny, a jam padał na widok jego wołając: — Przebacz mi, Panie, i usuń go ode mnie! W takich męczarniach zasłużonych przetrwałem połowę życia. Bóg czuwał nade mną cudownie; widząc nad sobą jego prawicę, upokarzałem się w bojaźni wielkiej, jak Mojżesz, gdy Go w płomieniach oglądał. To oblicze, jam je widział w sile Jego, nieustannie rozpostartej nade mną. Wszędzie był ze mną prześladowca mój i obrońca, aż nareszcie znikły te wyziewy młodości, ta pozostałość grzechu, te męty obłąkania i czysta zajaśniała jutrzenka; stałem się jednym w sobie, ułomną istotą, ale pełną wiary, której już nic naruszyć nie mogło. Byłem ocalony cudownie. O! bracia moi, wiary! wiary nad wszystko nigdy nie traćcie, bo jej niełatwo odzyskać, a kto lekkomyślnie naraża się na niepowetowaną szkodę, jest jak zuchwalec, co wśród prochów z iskrą igra bezrozumną. Tu ustał ksiądz Warel, a przytomni mową jego przejęci jedni płakali, drudzy stali w zamyśleniu i zebraniu ducha, jakby się z trwogą modlili. Ksiądz Jerzy, po którego ogorzałym czole pot zbiegał kroplami, z oczyma spuszczonymi, rękoma załamanymi klęczał u nóg i milczał modląc się też w duchu. Wielki przykład cnoty podnosił go od ziemi zachwytem. Po chwili ksiądz Warel tak mówił dalej: — Jednego poranku po świętej ofierze, ostatnia wątpliwość, cień niedowiarstwa ostatni, ostatnia myśl grzeszna uleciała ze mnie i uczułem się jakby nowym chrztem odrodzony, jako niewinne dziecię, jako ułaskawiony zbrodniarz. Wziąłem się do pracy, by wynagrodzić przeszłość, by wywdzięczyć się Bogu za łaskę nawrócenia. Znacie życie moje i nieudolne jego mozoły; proszę was, bracia moi, przebaczcie złe, przebaczcie słabość ludzką, niedoskonałość i wszystko, czym was zgorszyć mogłem mimo woli, a te słowa moje ostatnie zapamiętajcie, abyście w nich mieli dowód wielkiej mocy Bożej, która z niewiernego nawet może uczynić narzędzie zbawienia dla drugich; zapamiętajcie je, abyście mi nie przypisywali cnót, których nie miałem, świątobliwości, której imienia włożyć nie jestem godzien. I módlcie się, bracia, za duszę moją, a jeślim komu zawinił, przebaczcie, a jeślim komu w czym usłużył, oddajcie mi modlitwą; a pielęgnujcie w sobie wiarę: bo wiara jest darem Boga i nie nabędzie jej, kto zechce. Ustał znowu, a lekarz zbliżył się do niego, bo w słowach ostatnich zdawał się czuć głos gorączkowy i coś oznajmującego, że chory ze stanu spokoju przechodził w egzaltację szkodliwą. Jakoż wkrótce potem ksiądz Warel począł jęczeć jękiem, modlitwą przerywanym, i podniosłszy głos, zaśpiewał to, co tylekroć odmawiał u łoża konających. Noc miała się ku schyłkowi, a nieruchomi tej sceny świadkowie stali przykuci do miejsca: jedni we łzach, drudzy w zdumieniu i strachu lub ciekawi tylko i chłodni. Ubodzy duchem prostaczkowie całkiem nie zrozumieli tej spowiedzi, bo łzy słów im dosłyszeć nie dały, a jęk ich własny głuszył wyznania chorego. Gorączka, pomimo szybko przeciw powiększaniu się jej przedsięwziętych środków, rosła olbrzymio z każdą chwilą; pogruchotanie bowiem było tak gwałtowne i silne, a głowa sama tak potrzaskana, że doktor Szturm, opatrzywszy ją, żadnej nie zostawił nadziei, co moment oczekując delirium i śmierci. Nie było więc chwili do stracenia i korzystając z ostatków spokoju i przytomności, które jeszcze przerywały rozpaczliwy wysiłek organizmu, ksiądz Jerzy pospieszył do kościoła po Sakramenta. Wchodząc z Bogiem i olejami świętymi, ostatnim posiłkiem na podróż daleką, ostatnim błogosławieństwem na wieczności drogę, ksiądz Warel pomimo stanu, w jakim zostawał, jakby cudem na widok kapłana i hostii powstał z łóżka dźwig- nięty, o swej mocy i ukląkł na pogruchotanych nogach. Doktor nie mogąc pojąć tego wysiłku, krzyknął nań jako na cud: a była to potęga ducha, co martwym rzuciła głazem. Lecz zaledwie modlitwy, komunia i namaszczenie się spełniły, chory jak bryła bezsilna upadł znowu na łoże i w tejże chwili począł śpiewać psalm głosem słabym, ale dziwnie pełnym szczęścia i do łez rozrzewnionym: — Magnificat anima mea... To uroczyste Magnificat zdawało się wychodzić z głębi grobu, tak pierś, co go nuciła, była rozbita i zesłabła; ale wyraz śpiewu był anielskiej słodyczy, szczęścia i uniesienia, był to jakby głos z niebios, pieśń ptaka, co się unosi coraz dalej ku słońcu, a nuci coraz słabiej, ciszej, ciszej, aż zupełnie ustanie. Można rzec, że śpiew ten przeniósł słuchaczy w inny świat, w krainę nadziemską i porwał z sobą aż ku wrotom niebieskim, bo gdy coraz słabiej, konając, ustawał i w niewyraźnym szepcie obumarł, zdało się im, jak by na ziemię upadli. Nawet najtwardsi oprzeć się nie mogli temu niepojętemu uniesieniu; a doktor opowiadał, że czuł, jak się w nim życie zatamawało na chwilę, zastanowiło, przerwało. Gdy głos nareszcie przycichł zupełnie, wszyscy się rzucili do łoża: blask wschodzącego słońca padał różowy jednym promieniem na łoże, na którym ksiądz Warel z krzyżem w dłoni, wpoiwszy usta w nogi Zbawiciela, spoczął snem wiekuistym... Głuche milczenie trwało długo jak gdyby anioł, co tę świętą duszę unosił, przeleciał ponad ich głowami. Łzy tylko z oczu płynęły jedyną modlitwą, aż ksiądz Jerzy pierwszy głosem od łkania przerywanym rozpoczął: — Anioł Pański... Tak zmarł pleban Smolewa. Skromny był pogrzeb ubogiego kapłana, ale go wiodły do mogiły tłumy rozpłakanego ludu, starców, których pocieszał, dzieci, które uczył, chorych, których leczył, ubogich, których wspierał, i wszyscy, co go tylko znali, szli we łzach za prostą jego sosnową trumienką do piaszczystej mogiły na wzgórzu cmentarnym, gdzie sobie grób wyznaczył. Gdy trumnę spuszczono w wykopany rękami przyjaciół dół głęboki, a ziemię na nią rzucać poczęto, jakiś zapał objął serca wszystkich: zapragnął każdy pamiątką uczcić grób człowieka, co tyle cierpiał i tak wiele dobrego uczynił. Jakby iskrą elektryczną przebiegła po głowach myśl usypania mu mogiły i gdy poczęto nosić ziemię, lud wszystek rzucił się, dźwigając ją w połach siermięg, czapkami, fartuchami, rękoma, tak że w godzinę stanął wielki okrągławy wzgórek, a najgorliwsi do wieczora pracowali, dopóki go zieloną znad ruczaju nie pokryli darnią. Jak niegdyś wodzom zastępów pogańskich wierni ich żołnierze sypali kurhany krwią oblane na obcej ziemi, tak teraz wodzowi Chrystusowych żołnierzy lud ze łzami naniósł mogiłę, a na niej prostym krzyżem wypowiedział całą historię tego człowieka, jego walkę, cierpienia, poświęcenie się i śmierć w pokorze i wierze, poniesioną na drodze posługi chrześcijańskiej. II Tymczasem Sylwan w ślad za baronem i jego córką, niekiedy ich wyprzedzając, to znowu przyzostając nieco tak, aby podróż jego nie miała pozoru jakiejś pogoni, posuwał się ku Warszawie. Znajomość zawarta z ojcem panny, która wróżyła coraz bliższe stosunki i obiecywała poznanie pięknej Eweliny, nie ziściła jednak powziętych nadziei; Sylwan sam pomiarkował wprędce, że zbyt natrętne przywiązywanie się do barona jakiś by cień nań rzuciło, a baron pozostał w szrankach ulicznego zapoznania przypadkowego, które często od razu bywa prawie poufałym, ale do niczego nie prowadzi i na niczym się kończy. Tak często znudzeni przybliżamy się w obcym miejscu, w teatrze, u wód, na przechadzce do pierwszej życzliwie nam uśmiechniętej twarzy, do człowieka, który nam wskazał chustkę zgubioną lub podszepnął dobrą jaką radę: rozmawiamy z nim, kłaniamy mu się na ulicy; ale spotkawszy go w salonie, ani on nam, ani my jemu nie mamy już ochoty kiwnąć głową, zostając pod prawami społeczności, którą salon reprezentuje. Znajomość pana barona i Sylwana była tego rodzaju, do niczego nadal nie obowiązująca, a oba znać nadto byli dobrze wychowanymi ludźmi, żeby w ten sposób się poznawszy, daleko z sobą zaszli. Sylwan korzystał tylko z podróży i śledził zagadkowych przybyl- ców sam przez się, przez Ocieskiego i kozaka, czy to razem popasywali lub nocowali, czy po baronie przybyli. Ale suma danych, które się w ten sposób zebrać udały, nie była wielka: wszędzie panna mało się pokazywała, baron milczał, słudzy chodzili na palcach, płacono z targiem, ale po pańsku, nie żałowano sobie niczego. Ocieski nawet dostrzegł dwie kute hebanowe szkatuły, które jak tylko wysiadano z powozów, wnoszono do pokoju Eweliny, czemu nie barona? nie wiemy. Jedna z nich miała, wedle kamerdynera, zawierać klejnoty baronówny; druga weksle i kasę podróżną. Sylwan raz tylko był tak szczęśliwy, że się podkradł pod pokoje zajmowane przez Galicjan, stanąwszy w przyległym, i z niego mógł doskonale robić postrzeżenia nad baronem i jego familią. Zdziwiło go to niepomału, że w ciągu kilku godzin baron ledwie raz i to obojętnie zajrzał do córki, raczej z jakimś uczuciem uszanowania, niżeli czułości rodzicielskiej; szepnął coś do niej, odpowiedziała mu, nie podnosząc oczu, i wyszedł na palcach. Przez cały wieczór towarzyszka baronówny zajmowała się jej wygodami, urządzeniem pokoju, podaniem wieczerzy; a panna wsparta na ręku, w postawie nieruchomej, zobojętniałej, smutnej, siedziała przy stoliku. Wzięła jakąś książkę i czytała ją do późna, nie żeby ją zajmowała, ale widocznie dla odpędzenia dokuczliwej nudy. Sylwan przypatrzył się także jej prześlicznej twarzyczce, na którą padało światło dwóch świec zapalonych na jej stoliku. Cudną była, pełną wyrazu, ale na swą młodość dziwnie głęboki ślad wyryło na niej doświadczenie; dziwnie była ostygłą, smutną, obojętną; żeby choć uśmiech, żeby słowo weselsze, żeby dowód jakiej dla kogo czułości! Martwym siedziała posągiem, a przy dziewictwie tej twarzy, ta starość charakteru stanowiła niepojętą sprzeczność. Może płakała po matce, bo czarno była ubraną; może tęskniła po kim, bo częste tłumiła w sobie westchnienia; może ją ojciec wiózł mimo woli? A jednak baron mimo powagi nie miał wcale miny tyrana, a przy córce wydawał się pierwszym jej sługą, tak dla niej był uległy, usłużny, tak w niczym skinieniu jej nie śmiał się sprzeciwić. Sylwan mimo niedoświadczenia i nieznajomości ludzi postrzegł, uczuł, domyślił się, że jakaś tajemnica zamkniętą była w sercu dziewczyny, w piersi ojca; to go nawet ostudziło nieco, bo jak tylko tajemnica, coś w niej złego być musiało. Tak nawykł rozumować Sylwan. Ale jak się jął rozpatrywać w tym, co otaczało rodzinę, on, który całą respectability w groszu i jego użyciu mieścił, w wytworze jej dworu, powozów, usługi, w sposobie życia, w tysiącu fraszek, które znamionują wszakże sferę, do której człowiek należy, odurzył się Sylwan i powiedział sobie, że tajemnica ta nie była niczym innym, jeno jakimś smutkiem i ciężką boleścią. Już za Lublinem, nocując w lesie w karczmie na pustkowiu, zaprosiwszy barona na herbatę i przekąskę, Sylwan miał zamiar cokolwiek go wybadać; na ten cel nawet myślał go trochę podchmielić i kazał podać do zimnego mięsiwa sherry, cognac i butelkę dobrego burgunda. Baron dał sobie lać naprzód wódkę, potem wino, jadł, pił, śmiał się, dolewał sam sobie, do herbaty wziął rumu, namówił się na clos vougeot; ale od tego wszystkiego oprzytomniał tylko i trzeźwiejszym się zrobił. Sylwan, wykręcając się od kieliszków, mimo to podchmielił nieco, a Galicjanin wstał od stołu, jakby parę szklanek wody wychylił. Co miał się wygadać, baron jeszcze Sylwana wyegzaminował; ale Wołyniak, acz cięty, z pozorną szczerością kłamał jak po trzeźwemu, z trochą tylko śmielszej przesady, o dobrach ojca, o znaczeniu rodziny, itp. A gdy młode hrabię chciało z kolei pociągnąć na konfesatę przybysza, od pierwszych zapytań siwak tak się zaciął, że zeń i pół słowa dobyć już nie było podobna, prócz dowcipnych żarcików i anegdotek. Wyciągnięci na stołkach karczemnych, które dla wygody Ocieski poduszkami pookładał, ziewali nasi podróżni, gdy Sylwan jakby od niechcenia zaproponował karty. Baron się na nie zgodził zaraz i z ochotą. A że w podróżnych bagażach Sylwana prócz win i wódek, cygar i tym podobnych zapasów było zawsze kilka talij kart na wszelki wypadek, przyniesiono je zaraz. Siedli do ecarté, po dukacie punkt, wedle projektu barona, który drożej grać się nie ofiarował. Dla Sylwana było to bardzo drogo; ale jak się wymówić udając wielkiego pana? Baron dowiódł zaraz człowieka dobrego wychowania; grał jak anioł (wyrażenie Sylwana), spokojnie, zimno, a nade wszystko szczęśliwie; grywał z krwią zimną, a gracz doskonały i niezmiernie baczny. Koniec końcem Sylwan przegrał kilkanaście dukatów wesoło i na tym się jakoś skończyło; o drobnostkę przyszło się rozegrać sztosa i to wykonał baron zręcznie, gładko, a z wielką zawsze i pańską fantazją. Gdy przyszło się rozchodzić, Ocieski dostał kilka dukatów i rozstali się w najlepszej komitywie. Sylwan wszakże skrzywił się, obrachowawszy, co go ten wieczór kosztował, a jak mało z niego korzystał; ale cieszył się i tym, że barona niejako zmusił do dalszych z sobą stosunków. Następnych dni kilka, bo się jakoś pomału do tej Warszawy wlekli, widywali się co dzień. Baron już nie potrzebował wypytywać hrabiego, dobywszy z niego, co tylko było można; hrabia zaś nie próbował ani poić, ani badać, przekonawszy się, że to się na nic nie zda. Kilka razy udało się Sylwanowi spotkać piękną baronównę i zrobić z nią nawet rodzaj znajomości; ale pan- na nie zdawała się nań zwracać baczności; raz tylko utopiła w nim czarne swe ogniste wejrzenie i więcej nie spojrzała. Cóż, gdy ten jeden postrzał jej oczu zimnego Sylwana napełnił niepokojem i nie znanym mu uczuciem, żądzą, jakiej dotąd nie miał pojęcia! Może obojętność dziewczęcia przyczyniła się do rozognienia go jeszcze, ale nie mógł się już pozbyć tych czarnych źrenic, ziejących płomienie, sypiących iskier tysiące, które noc i dzień zdawały się nań patrzeć ze słońca, z chmur, z ciemności nocy, z każdej twarzy, z każdej strony. Sylwan śmiał się sam z siebie i łapał się na dzieciństwach nie darowanych zimnemu jak on człowiekowi, na przebiegach, podstępach, na młodzieńczych figlach, które by nań raz jeszcze to czarnych oczu spojrzenie sprowadzić mogły. Ale baronówna jakby więcej nieciekawa była go oglądać, już nie obdarowała ani uśmiechem, ani słowem, ani przelotnym rzutem oka. Sylwan gniewał się, zżymał, nic to nie pomagało; przyrzekał, że więcej na nią nie spojrzy, i za chwilę podkradał się w sieni, gdy do powozu wsiadała, aby ją raz jeszcze zobaczyć. Słowem, choć do tego przed sobą się nie przyznawał, biedny Sylwan wypłacał dług młodości; był zakochany w najniebezpieczniejszy sposób, bo dwie na raz dotknięto w nim struny drażliwe: miłość własną i miłość, której jeszcze dla nikogo nie doznał. Widział on w życiu wiele kobiet, do wielu się już, nie tracąc czasu, wdzięczyć próbował, począwszy od podeszłej wdówki uróżowionej niemiłosiernie, która mu pierwsza dała o jego potędze najwyższe wyobrażenie, do garderobianek mamy, z których kilka padły ofiarą jego zapałów. Kochał się niby w Frani Kurdeszance; ale to była pańska fantazja, miłość z projektu, a tu zupełnie co innego doznawać poczynał. Marzył, kłamał przed sobą, stawał się dzieckiem, tłumaczył Sylwanowi, że Sylwan w niepotrzebne wdaje się rzeczy i daleko zabrnąć może; na ostatek już argumentował po cichu, że miłość jest uczuciem niepokonanym, że człowiek od niej oszaleć może i największych dla niej ofiar nie skąpić. Z drugiej strony, baronówna już mu się mimo braku dostatecznych o rodzinie i przeszłości wiadomości wydawała partią bardzo stosowną. Czego nie wiedział jeszcze, to bardzo zręcznie dokomponowywał. Tak nareszcie baronostwo wprzód, on za nimi dojechał do Warszawy; a że nie miał ochoty stracić ich całkiem z oczu, postarał się, by w jednym z nimi stanąć hotelu. Baron zostawił to wyborowi pocztyliona, który Angielski zarekomendował; a hrabia wytłumaczył się przed sobą, że przyzwoiciej zajechać nie mógł. Galicjanie zajęli wielki apartament na pierwszym piętrze; Sylwan mniejszy, kawalerski, nieco wyżej. Tu jednak całkiem pozostać nie mógł, przybywszy na czas dłuższy do stolicy, musiał sobie szukać mieszkania odrębnego, które dzięki usłużności pośredników z izraelskiego plemienia trzeciego dnia znaleziono mu na Nowym Świecie. Był to lokal umeblowany na pierwszym piętrze od ulicy, z pięciu pokoików złożony, wcale dogodny i ładny, ze stajniami, kuchnią, składami i wszystkim, czego Sylwanowi było potrzeba. Gdy mu się przyszło instalować i wynosić, hrabia przez grzeczność poszedł pożegnać pana barona. Choć apartament Galicjan bardzo był wspaniały i obszerny, sam Hormeyer cały prawie ustępując córce, przyjął Sylwana w maleńkiej ciupce od dziedzińca, wcale nie po pańsku urządzonej. Zdziwił się hrabia, znalazłszy tego tak dystyngowanego człowieka w izdebce ogołoconej ze sprzętów i wygódek, w której jedno skromne łóżeczko, stoliczek ze starym neseserem skórzanym i mały leżał tłumoczek. Baron przyjął go trochę zmieszany, wymawiając się, że się nie urządził, i zaprosił go do saloniku. Tu zastali baronównę szybkim krokiem przechadzającą się po salce ze spuszczoną głową. Czy w lepszym była humorze, czy potrzebowała znajomej twarzy, czy nie wiem z jakiej przyczyny, ale spojrzała łaskawie na Sylwana, przywitała go i pierwszy raz słówko do niego dźwięcznym wymówiła głosikiem, pytając, dokąd się z hotelu wynosi, bo baron wprowadzając gościa, oznajmił, że przychodzi z pożegnaniem. — Wyszukałem sobie mieszkanie na Nowym Świecie — rzekł Sylwan — śliczny kawalerski apartamencik; i państwu, jeśli dłużej bawić chcecie, życzyłbym pomyśleć także, by się wynieść z hotelu. — Dlaczego? — spytała z roztargnieniem Ewelina. — Dlatego — rzekł siadając Sylwan i obiecując sobie przedłużyć rozmowę — że hotel jako pied-?-terre na chwilę jest wyborny, ale ? la longue nieznośny, a nawet dla ludzi comme il faut nieprzyzwoity. Baron nic nie odpowiedział, spojrzał tylko na córkę, a Ewelina ruszyła ramionami obojętnie. — Ale bo nie wiem jeszcze, czy długo tu zabawimy — odpowiedziała. — A zresztą, to mi wszystko jedno... — Mamy tu stosunki, znajomości, krewnych — dodał baron — naradzim się i coś postanowimy. — Jeślibym w czym mógł być użytecznym? — zapytał Sylwan. Ale Hormeyer ukłonił mu się z uśmiechem milczącym, dając do zrozumienia, że od nieznajomych osób taka ofiara jest dziwną, a przyjęcie jej byłoby nieprzyzwoitością. — Pani nie uwierzy — odwrócił się hrabia do Eweliny — jak Warszawa jest miłą, jak się tu dobrze, ochoczo i wesoło bawią, ręczę, że skosztowawszy jej, pani oddalić się stąd nie zechcesz... Baronówna spojrzała nań, blady uśmiech, jakby po- litowaniem zaprawmy, przebiegł jej usta, ale nic nie odpowiedziała. Nadeszła owa dama, towarzyszka Eweliny, szepcząc jej coś na ucho; baron zbliżył się także do córki, a rozmowa rozpoczęta po cichu zmusiła Sylwana do prędszego niż sobie życzył i zamierzał pożegnania. Baron zresztą był tak grzeczny, że na żądanie dozwolił mu się niekiedy odwiedzać; a Ewelina odchodzącemu rzuciła wejrzenie obojętne wprawdzie, lecz przenikające, bo oczy jej czarne, czarodziejskie czarne oczy zimno spojrzeć nie umiały. Pierwsze dni pobytu zajęły Sylwanowi odnawianie znajomości, rozwożenie listów, wyszukiwanie krewnych wysoko położonych, proszone obiadki i herbaty, którymi kuzynka dla formy witano, tysiączne przygotowania do życia, sprawunki w sklepach, szycie sukien, prezentacje po pierwszych domach i wcielanie się w towarzystwo, w którym żyć pragnął. Wprawdzie i wpośród tych zatrudnień przychodziła mu na myśl piękna baronówna, ale zajęty sobą, trochę ją Sylwan zapomniał, a gdy po tygodniu czy więcej tej krętaniny zajechał do Angielskiego hotelu, już tam ani baronównej, ani barona nie zastał, bo, jak mówił szwajcar, wynieśli się byli do mieszkania najętego przed dwoma dniami gdzieś około ulicy Miodowej. Sylwan dopytywał różnych osób o barona Hormeyer z Galicji, ale mu nikt o nim nic powiedzieć nie umiał; dopiero po kilku dniach znowu spostrzegł na ulicy znajomą karetę, a w niej pana barona z Edziem X..., i w ten sposób trafił na nić, która go do celu doprowadzić miała. Edzio X..., liczący się jeszcze do młodzieży, choć całkiem był łysy i połowę tylko zębów dochował, miał lat przeszło czterdzieści. Oryginalny był on w swoim rodzaju: widziany z daleka, wyglądał na urwisa, hulakę, próżniaka i utracjusza, a w istocie nosił tylko na sobie suknię wieku i społeczności, wśród których się kręcił, wewnątrz wcale będąc odmienny. Nie miał on odwagi być sobą wobec świata, ale go świat nie popsuł całkowicie: słaby tylko, złym nie był wcale. Żaden może wiek tylą słabościami co nasz nie grzeszy, połowa win naszych z nich pochodzi. Braknie nam serca do wszystkiego, wzdychamy do cnoty, ale nie dźwigniem jej skaleczałym ramieniem. Z tego względu Edzio był prawym wieku dziecięciem, daleko gorszym z pozoru niżeli w głębi duszy. Przebaczał grzechy ludzkie, to dobrze, pobłażał im, co mu darować było można; ale co gorzej, dzielił je, nie czując w nich smaku, przez niedołęstwo, przez obawę skłócenia się z ludźmi i naruszenia sobie spokoju. Edzio lubił pracę, a nie pracował, bo się śmiano z pracujących, chyba ukradkiem i po cichu; lubił samotność, a dawał się wciągać w nieustanne czcze zabawki próżniaków; szydził wzorem innych, choć nie miał usposobień szyderskich; udawał, że traci grosz, z bolem wydając na dzieciństwa, gdy go wolał zachować dla podzielenia się z ubogim; słowem, grał rolę zepsutego i lekkiego człowieka, nie będąc nim wcale. Lenistwo, słabość, tchórzostwo odziały go tą suknią, tak dla niego niestosowną. Miano go nawet za jednego z najgłębiej popsutych ludzi, zwłaszcza pod względem stosunków z kobietami, choć Edzio raz tylko w życiu kochał i raz na zawsze wszystkim paniom służył na pokrywkę ich trzpiotowatości. Tysiące mu przypisywano miłostek, o których mu się nie śniło. W tak przeciwnym swym chęciom i usposobieniu zajęciu Edzio strawił młodość: wyłysiał, zestarzał i nie nabrawszy odwagi być sobą, czym by już może teraz i być nie potrafił, wlókł się smutny do końca... Tymczasem świat miał go za jednego z tych szczęśliwych hulaków, którym żywot płynie złocistą strugą nasyceń, i wskazywał go jako bohatera salonów, jako kochanka najpiękniejszych pań, jako człowieka zobojętniałego, zimnego i zużytego, złama- nego wszelkiego rodzaju rozkoszą. O! mylności sądów ludzkich! Ten bohater gotowalni i zielonych stolików, ten zwodziciel i lew stolicy, po kryjomu co dzień klęczał godzinami w krużgankach Kapucynów na łzawej modlitwie, a gdy go złapano wychodzącego z kościoła, tłumaczył się, że szukał tam pani M..., panny Z... lub jakiej świeżej gryzetki. Rola jego, którą raz przybrał i przez fałszywy punkt honoru utrzymywał, do poczciwej prawdy przyznać mu się nie dozwalała. Tak było we wszystkim; gdy szedł szukać ubogiego, którego wspomagał, dzieląc się z nim groszem ostatnim, myślano, że na strychu odkrył czarne oko dzieweczki, wabiące go młodością i krasą świeżości; gdy stawał za przyjaciela lub ujął się za kobietą, rozpowiadano, że się skłócił o karty, o aktorkę itp. Mało osób znało Edzia, jakim był, cały świat przysiągłby, że takim być musiał, jakim go sobie wyobrażano. Jak wszelkie życie walki, choć bezsilnej, smutny był los Edzia, boleścią wewnętrzną każdy dzień się w jego pamięci piętnował; ale z obowiązku swej roli Edzio udawał wesołego i uśmiechał się do wszystkich. Do tego biedaka, któremu tylu zazdrościło mniemanego szczęścia, pobiegł nazajutrz Sylwan z zapytaniem o barona. Edzio był mu już nieźle znajomy: zjedli razem kilka obiadów, wypalili z dziesięć cygar i zwali się po imieniu od ostatniego śniadania u Flateau, na którym pękło kilkanaście butelek szampana. Edzio X..., choć dosyć majętny, stał skromnie i tyle jeszcze miał siły, że rzadko u siebie przyjmował, lubiąc się zamykać samotnie, raz tylko w tydzień dawał dla znajomych herbatę. Sylwan, który koniecznie dostać się do niego pragnął, wybrał bardzo ranną godzinę i przebojem wszedł do jego pokoju. Edzio zmieszany szybko pochował książki, które czytał, pod poduszkę fotelu, dobył jakiegoś romansu, służącego mu na ten cel, a nie przerzuconego ani razu, i z tym lekkim pokarmem w ręku przyjął Sylwana. — Trochem niezdrów — rzekł wymawiając się — z próżnowania wziąłem jakąś książkę do ręki. — Przepraszam, że ci odpoczynek przerywam — zawołał śmiało hrabia — trzeba coś przebaczyć wieśniakowi. Chciałem cię zastać koniecznie. — Siadaj, proszę: cygaro? — Dziękuję, niedługo zabawię. — W czym ci usłużyć mogę? — Będę szczerym — rzekł Sylwan. — Jadąc tu do Warszawy, spotkałem się w drodze z jakimś baronem Galicjaninem i prześliczną jego córką. Przyznam ci się, że baron, jak baron, ale cudna Ewelina niezmiernie mnie zajęła. Wczoraj spotkałem cię z nim w karecie, wiesz więc gdzie stoi? znasz ich? możesz mi coś powiedzieć? Edzio spojrzał z uśmiechem na hrabiego i ruszył ramionami. — Znam ich i nie znam — odpowiedział — stoją na ulicy Miodowej, koło pałacu Paca. Baron miał do mnie list polecający od hrabiego Z... ze Lwowa; tyle o nim wiem tylko. Mój przyjaciel zaleca mi go jako bardzo dystyngowanego człowieka, dobrze położonego na dworze austriackim, bogatego i mającego interes w Warszawie. List zapoznał mnie z baronem. — Ale któż to jest? — spytał Sylwan — obywatel galicyjski? wysoki urzędnik? jakie są jego stosunki? — Wszystko to tajemnica — rzekł Edzio — wczoraj M... mówił mi, że zdaje mu się, jakoby go w Wiedniu widział, ale sobie dobrze nie przypomina w jakiej roli i gdzie. — Baron musiał ci się przecie nieco wygadać? — Tyle co list — odparł Edzio — a przyznam ci się, nie byłem ciekawy i badać go nie chciałem. — Widziałżeś baronównę? — Widziałem. — Bardzo ładna! prześliczna! nieprawdaż? — Ładna, ale mi się tak bardzo nie podobała, jak na młodę osobę nienaturalnie jest dumną, obojętną i chłodną. — Czy będą tu bywali? przyjmowali? Czy zabiorą jakie stosunki? — Widzę, że baron tego pragnie; prezentowałem go wszędzie, dom najął obszerny i urządza go na pańską skalę. Myślę nawet, że zamieszkają w Warszawie. — Będę cię prosił, abyśmy tam kiedy razem być mogli — dodał Sylwan. — Najchętniej! — pospieszył oświadczyć się Edzio. Na tym skończyła się rozmowa, z której Sylwan niewiele się wprawdzie dowiedział, ale obiecywał sobie, że po nitce do kłębka prędzej czy później dojść musi. III W Denderowie po odjeździe Sylwana nic się nie zmieniło, nie czuć było nawet, że ubył. Hrabia tylko sam, wyprawiwszy go na to polowanie na żonę, już spokojniejszy zasypiał, rachując, że z posagiem powróci, że synowa może swoją gotówką interesa jego poprawić, i nabrał większej otuchy, niecierpliwie o wyprawie oczekując wiadomości. Tak samo z drugiej strony zamążpójście córki za Farureja uważał spekulacyjnie za źródło, z którego coś wyczerpnąć był powinien; powoli nawet zaczynał z daleka zaczepiać o to przyszłego zięcia, że nie dosyć intraty czynią mu jego dobra, że w ręku czynnego człowieka we dwójnasób by robić mogły i ukazywał dla porównania swoje majątki. Stary młokos uśmiechał się, ale nie zdawał się rozumieć, do czego to zmierzało, cały zajęty ubóstwianą Cesią. Ubóstwiana zaś Cesia, która poprzysięgała, że Wacława upokorzy i do nóg swoich przywiedzie, pracowała po cichu, jak by tego dokazać; dotąd bowiem wcale jej się nie udawało. Bardzo jej było na rękę, gdy jednego wieczora hrabia przy herbacie oświadczył żonie i córce, że życzył sobie, żeby się wybrały z wizytą do Wulki do Kurdesza. Dał za powód, że wkrótce Frania, idąc za Wacława, stanie się ich krewną, że dla Wacława nawet tę grzeczność zrobić wypadało; a w istocie myślał tylko, jak by ująć starego szlachcica, nie wiedząc, czym mu jego dwakroć zapłacić. Hrabina skrzywiła się bardzo na to rozporządzenie mężowskie, nie tając się ze swym wstrętem dla Wacława i obojętnością dla familii, ale Cesia żywo się tej myśli chwyciła. — O! jedźmy! jedźmy! — zawołała — od tak dawna jestem już ciekawa... szczególniej tej tak pięknej Frani, w której i Sylwan się kochał, i Wacław za nią szaleje... Prosta dziewczyna, to jednak musi być coś osobliwszego czy pięknością, czy rozumem... Hrabia parsknął śmiechem. — Sylwan się w niej nie kochał, ale ją chciał bałamucić — rzekł stary dbały o honor domu — a co się tyczy Wacława, ten pokochać się mógł w pierwszej lepszej, tak mu było pilno... Dziwi mnie, że się nie żeni z twoją garderobianą... Cesia potrząsnęła głową w milczeniu, hrabina nie protestowała głośno, nie sprzeciwiała się; wizyta była całkiem dla niej obojętną: hrabia jej sobie życzył, córka pragnęła, złożyć się więc musiało. Wyrządzając tak znakomity honor domkowi szlachcica, Dendera nie mógł nie pomyśleć też, jak by go trochę upokorzyć i dać mu poznać, jaka to przestrzeń ich dzieli. Rozkazano więc dobyć karetę, szory, liberie paradne, a hrabina i Cesia nie żałowały brylantów i cacek w ubraniu. — Ha! — myślała hrabianka — nareszcie poznam ją, tę Franię, tego nieprzyjaciela tak niebezpiecznego, tę wiejską piękność sielankową, dla której ci panowie głowy tracą. Ciekawam! ciekawa! Chciałabym doprawdy, żeby się Wacław tam znalazł, żeby nas obie mógł porównać i żeby mu się serce ścisnęło taką boleścią, jakiej ja doznałam z jego przyczyny!! Przyspieszono nieco obiad dnia tego, hrabia sam ekwipaż i ubranie żony i córki opatrzył, a gdy ruszyli, puścił kłąb dymu z fajki, którą palił z oznaką radości, że do tak skutecznego środka ujęcia sobie Kurdesza doszedł nareszcie. Chmurzyło mu się tylko czoło, gdy pomyślał, że pani hrabina może się tam znaleźć nie bardzo grzecznie i zamiast pogłaskania, obrazić; ale że Cesi dał osobną instrukcją, którą ta zdawała się doskonale pojmować, był nieco spokojniejszy. Nareszcie paniom jadącym w głębokim milczeniu pokazała się Wulka i jej malutki dworek, tak licho wydający się po Denderowskim pałacu, a w tejże chwili stojąca koło drobiu Brzozosia ujrzała ten pyszny ekwipaż w ulicy i w pierwszej chwili nie dowierzając oczom, gdy się przekonała, że wprost przed dwór dąży, o mało nie umarła ze skłopotania i strachu. Nigdy jeszcze gość tak paradny nie nawiedził pana Kurdesza! Kareta, sześć koni! lokaje w galonach; gdzie to pomieścić! przyjąć! posadzić! Dodajmy dla lepszego wytłumaczenia przestrachu panny ciwunównej, że w pierwszym, w bawialnym, w paradnym owym pokoju, który mógł służyć do przyjęcia gości, jako w najsuchszym i najcieplejszym, rozesłana na obrusach schła na stole, na podłodze, na kanapie nawet pszenna mąka, tylko co z pytla przywieziona; że w sieniach mnóstwo było od garbarza odebranego rzemienia, że wszystek drób gwarzył przed gankiem, a wyprana bielizna w malowniczych różnobarwnych zwojach schła na sznurach wpośród dziedzińca. Biedna ciwunówna nie miała odwagi po szlachecku, z pewną dumą, przyjmować wśród tych oznak pracy, gospodarstwa i skrzętności; krzyknęła więc: „Jezus, Maria, Józef!” i wpadła do Frani, nie mając siły wymówić wyrazu strasznej groźby, ręką tylko wskazując na drogę z przerażeniem. Frania, która sądziła, że się wielkie jakie stało nieszczęście, porwała się nie wiedząc, co począć. — Ratuj, kto w Boga wierzy! — wrócił nareszcie głos Brzozosi — nieszczęście! — Co za nieszczęście? — zapytał Wacław i Kurdesz razem siedzący trafem w pokoiku Frani, zrywając się jeden z kufra, drugi z ławki. — Okropności! landara, sześć koni, galony, kareta, jakiści hrabstwo! wprost! wprost! a tu gęsi, mąka, rzemień, bielizna i Frania w perkaliku! Rzucili się do okien mężczyźni, dorozumiawszy się o co chodziło; Wacław poznał karetę z Denderowa, konie i ludzi. Rotmistrz sobie przypomniał mąkę w bawialnym pokoju i z Brzozosią razem wybiegli ją zabierać, zwołując co żyło we dworze do pomocy. Ale pomimo pośpiechu czeladzi tyle tylko dokazać potrafili, że pani hrabina wjechała na najokropniejszy nieład, śmieszniejszy stokroć od pierwszego gospodarskiego nieporządku, na rozpędzanie gwałtowne drobiu, zrywanie bielizny i rozsypywanie pytlowanej mąki po sieni. Ta nieszczęśliwa mąka, którtej się Brzozosia odpłakać nie mogła, gdy, ją Janek z Magdą dźwigali, a róg się im obrusa z rąk wysunął, na samo przyjęcie hrabinej, wielkim obłokiem kurzawy wzbiła się w ciasnej sionce. Nie było też czasu pościerać, a choć ostrożnie suszono owe Wielkanocne zapasy i podkładano je starannie, wszędzie jednak zostawiły ślady po sobie. Wielki stół cały był w białych pręgach, na kanapie leżała w kilku kupkach, a podłoga dawała rozpoznać kształt bielizny, na której była rozpostarta. Brzozosia do wszystkich świętych uciekała się, aby ją ratowali, a nieszczęście to tak ją dotknęło, że rzemień pod pachę porwawszy, nie do czeladnej z nim, ale przez ganek uciekała i spotkawszy się z panną Cecylią, wszystek swój ciężar pod nogi jej upuściła. Kurdesz tylko nie stracił przytomności: wdział szybko kontusz i pas lekki, wybiegł rzeźwo do powozu, a na nic nie zważając, hrabinę do chatki swej wprowadził, z tysiącem niskich ukłonów i przesadnych podziękowań. Frani radził, żeby się wcale nie przebierała; na Wacława mrugnął, aby mu w pomoc przyszedł, i udając, że hrabiny uśmieszków i Cesi urągliwego skrzywienia nie widzi, począł od najotwartszego tłumaczenia. — Daruje jaśnie wielmożna hrabina dobrodziejka, że nasz domek nie przywykły do tak dostojnych gości, w takim zastają nieporządku. Zwyczajnie u zaściankowego szlachcica: ciasnota i ubóstwo... Ot... mąkęśmy suszyli. — To dosyć widoczne! — powiedziała sobie w duchu hrabina i poczęła przez zęby chwalić wiejskie życie. Cesia ciekawym okiem mierzyła wszystko, chwytała szczegół najmniejszy, złośliwie spoglądała na Wacława, który się rumienił mimowolnie, i oczekiwała przybycia Frani, coraz to na drzwi spozierając. Frania w śmiertelnym strachu przeżegnawszy się i wedle rady ojcowskiej nie zmieniając stroju, który był skromny, ale przyzwoity, wśród kiwań głową Brzozosi, z bijącym sercem weszła do pokoju. Oczy obu pań badawcze, ciekawe, nielitościwie szyderskie zatrzymały się na niej; a Cesia po chwili mając w tym zapewne myśl jakąś, zbliżyła się do Frani z czułą niemal grzecznością. Wacław cały zmieszany poglądał na ukochaną, jakby jej na ratunek przybiec był gotów: obawiał się Cesi, drżał o Franię, niepokoił swoim i jej położeniem. Mimowolnie jednak porównać musiał z sobą zbliżone trafem te dwie istoty, z których jedna tak dziwnie go dręczyła, druga tak czule kochała. Może na to porównanie rachowała trochę Cesia i wywołać je pragnęła; ubrana też była z największym obrachowaniem na efekt, z zalotnością, ze sztuką nie do naśladowania: serce i miłość własna stroiły ją na te odwiedziny. Miała na sobie białą suknię, różowe tylko wstążki, perły na szyi, różę we włosach i parę bransolet na pięknej, malutkiej, po łokieć odsłonionej rączce; twarz jej stroił smutek i melancholia... a cała postać tak była pełna arystokratycznego powabu, że przy niej biedna rumiana, świeża, trochę za- kłopotana i mniej starannie ubrana Frania musiała się wydać prostą dzieweczką tylko. Twarz i rysy panny Kurdeszanki były stokroć piękniejszego typu od zmiętej i nieregularnie narysowanej twarzyczki hrabianki, ale w swej prostocie stały się pospolitymi prawie. Cesia była śmiała, nie zmieszana, pewna siebie; Frania upadała pod brzemieniem niezwyczajnego położenia. Tej z ust płynęły słowa potokiem; tamtej myśl błąkała się, nim jedno i to pospolite słówko znalazła. Wacław spojrzał i westchnął, widząc wyższość tej, która nie miała serca, nad biednym dziecięciem pełnym uczucia, ale odrętwiałym ze strachu. Pewna zwycięstwa hrabianka nie puściła już od siebie Frani i gdy pan Kurdesz zabawiał hrabinę, mówiąc jej o omłotach pszenicy i urodzaju konopi, Cesia tymczasem starała się ośmielić Franię, pociągnąć ją ku sobie, otworzyć jej usta i serce. Rotamistrzówna powoli, powoli przychodziła do siebie, ale pozostała prostym dziecięciem wioski, naiwnym, nie umiejąc się zejść z Cesią na żadną myśl wspólną, nie mogąc zastosować do niej ni złączyć z nią na żadnym z rozstrojów, w których najsprzeczniejsze czasem spotykają się wyobrażenia i pojęcia. A! z jednej wszyscy wychodzimy kolebki, lecz jakże różnymi czynią nas ludzie, świat, pierwsze głosy, którymi karmią się uszy, pierwsze uczucia poruszające sercem naszym! Jak dwa promienie z jednego wyskakujące ogniska, wylatujemy w przestrzeń, wśród której im dalej pędzi nas przeznaczenie, tym szerzej rozbiegamy się, połączyć nie mogąc nigdy. Frania nie pojmowała Cesi dojrzalszej od siebie, na świat spoglądającej z uśmiechem szyderczym i urągliwym; Cesia litowała się nad Franią bezbronną, bojaźliwą, słabą, nieśmiałą, która się jej wydała dziecięciem. W pierwszej na wygasłego uczucia popieliskach świecił dowcip chłodny i doświadczenie myśli, która już wszystko przebiegła i we wszystkich się skąpała kałużach; u drugiej biło uczucie wstydliwe i skromne, nie umiejące się wydobyć usty. Cesia była cała pożyczana, Frania sobą tylko; pierwsza lepiej znała świat i człowieka, druga naturę i Boga. Każde prawie słowo Frani było śmieszne dla wychowanki pałacu; każdy wyraz Cesi niezrozumiały rotmistrzównie. Wacław ze strachem z daleka poglądał na zawiązującą się ich rozmowę, roztargniony pomagając Kurdeszowi bawić panią hrabinę. Cesia tymczasem korzystała z czasu, stała się słodziuchną, przymilającą i łatwiej od Frani potrafiwszy nastroić się na ton wiejski, powoli badała biedną wieśniaczkę. Nic nie uszło jej baczności pod żadnym względem: potrafiła zaczepić najdrażliwsze fibry jej serca, najdroższe jej przekonania, najtajniejsze nadzieje; a po kobiecemu obejrzała ją tez począwszy od czerwonych rączek do czarnego bujnego warkocza. Uznała się stokroć wyższą umysłem od tej, która jej Wacława odebrała, a powierzchownością i wdziękiem także się nie czuła zwyciężoną. — Trochę świeższa ode mnie — rzekła w duchu — ale co za postać niezgrabna, jaki chód, jak nie umie korzystać z tego, co jej los wydzielił! Ani dowcipu, ani zalotności; chyba młodość, chyba wieśniacze zdrowie czynią ją tak powabną... nie pojmuję! nie pojmuję! Cesia obejrzawszy tak przeciwniczkę, pocieszyła się tym, że Wacława od niej oderwać potrafi; kilka razy wśród rozmowy zdradziecko rzuciła nań okiem, gdy Frania nieśmiało się lub w sposób pospolity odezwała, widziała płomienie na jego twarzy i napoiła się tą kropelką zemsty. Wacław wcale był nierad odwiedzinom hrabinej, zupełnie niespodzianym; przewidywał on ich skutki, domyślał się powodu i dziwił zimnej krwi, z jaką Kurdesz płaszczył się przed hrabiną, zapewniając ją, że najwyż- szym szczęściem dla domku jego jest przestąpienie niskiego progu przez tak dostojne osoby. Nie kleiło się bardzo w salonie, a Bóg jeden wie, co z Brzozosią się działo zostawioną samą sobie, wśród przygotowań do herbaty. Żadna siła ludzka wmówić by jej nie mogła wstrzymanie się od pokazania wszystkich sreberek, porcelany i od dawna w pyle stojących drogocennych sprzęcików, z którymi popisać się chciała koniecznie. Powydobywała więc, co tylko dom miał, a do herbaty i pieczyste, i kartofelki, i frukta, i masło, i figi, i rodzenki, i konfitury, i arak, i nalewkę, i co tylko znalazła, powysyłała. Nie było stołu, na którym by się to wszystko pomieścić mogło, ale nad tym nie zastanowiła się Brzozosia. Frania i Wacław jakoś ostrożnie i nieznacznie usunęli część tych niepotrzebnych jadeł, którymi by dziesięcioro wygłodniałych drabów nasycić było można, i choć zawsze na szlachecki dworek za wielki był występ, nic w tym tak bardzo bijącego w oczy nieprzyzwoitością nie było. Kurdesz zresztą doskonałe w swoim położeniu utrzymać się umiejąc, poprawił, co mogło być dla hrabiowskich oczu i ust niesmacznego, szczerym wyznaniem swej nieznajomości świata i jego obyczajów. Cesia w ciągu całych tych odwiedzin była aż do zbytku nadskakująca dla Frani, a że ją łatwo ująć było można, wydobyła z niej, co tylko chciała; poznała ją, odgadła, zrozumiała, zwycięskim rzutem oka mierząc Wacława, jakby mu powiedzieć chciała: — Teraz cię mam, nie wywiniesz mi się! Odwiedziny przeciągały się dość długo i mrok padał, kiedy nareszcie po herbacie hrabina powstała, by pożegnać gospodarza. Dawszy się namówić na bytność w Wulce, która dla niej najmniejszego nie przedstawiała zajęcia, nasyciwszy ciekawość od razu, pani hrabina przesiedziała godzinę tę z przykładną cierpliwością, słu- chając Kurdesza, który na rożku krzesła z przyzwoitym uszanowaniem zawieszony, bawił ją rozmową, na jaką tylko się mógł zdobyć: patriarchalną, pasterską, gospodarską, o owcach, bydle, hładyszach, nabiale itp., sądząc, że tym zająć potrafi znudzoną sobą i światem, i nadchodzącą starością zalotnicę. Hrabina odpowiadała mu półsłówkami, głową, ręką, nie wymuszając się zbytecznie, ale też nie popełniając niegrzeczności. Milczenie swe od razu złożyła na ból głowy: obstawiono ją wodami, wódkami, lekarstwami, krzątano się, latano. Nic nie pomogło oczywiście, ale oszczędność w mowie została wytłumaczoną. Cesia przeciwnie ożywioną była, rozmowną, ujmującą, słodką dla Frani i zyskała jej serce tą komedią, której fałszu dziecię ani domyśleć się nawet nie mogło. Wacław jak na żarzących węglach nie miał czasu przestrzec Frani, a widział, że zanadto otworzyła swe serce i po uśmiechu hrabianki, przelatującym jej usta jak wietrzyk wieczorny, zgadywał, ile naiwnych wyznań złapała. Kurdesz wreszcie pocił się, ocierał co chwila czoło, mordował, ale do upadłego zabawiał hrabinę; a naprzeciwko nieoszacowana Brzozosia, nie ukazując się i pozostając za kulisami, jak oparzona kręciła się karmiąc wszystkich, pojąc i dom do góry nogami przewracając dla honoru rotmistrza. Dała dla furmanów i lokai cały gąsior starki, jedzenia we dwójnasób tyle, ile go spożyć mogli, i powtarzała, fartuszkiem rozpłomienione ocierając policzki: — Niechaj znają! Szlachcic ci to, ale pewnie u nich tak nie przyjmą! Niechaj znają! ot tak! Nareszcie odwiedziny te jak wszystko w świecie skończyły się, runęły krzesła, rzucili się gospodarze, poprzynoszono salopy i chustki. Kurdesz pod rękę procesjonalnie wyprowadził hrabinę, Cesia wyściskała Franię, zapraszając do Denderowa... i mieszkańcy Wulki ode- tchnęli, gdy landarę ujrzeli za bramą. Kurdesz upadł na ławkę w ganku z zaschłym gardłem, Wacław podparł się we drzwiach zadumany, Brzozosia wybiegła zwycięska. — A co? źle było? — zawołała. — Nie chwaląc się, jak Boga kocham, rotmistrzu, gdyby nie ja, nigdy byście sobie rady nie dali. Otóż, spodziewam się, żeśmy się nie poszkapili: jadła huk, dostatek wszystkiego; niech znają! A ludzi im popoiłam tak, że tańcowali po dziedzińcu; a jeden musiał być dobrze napity, kiedy starą Magdę niepoczciwy wyściskał, że jeszcze przyjść do siebie nie może... — Dziękuję pannie ciwunównie — odparł Kurdesz powoli — wszystko to było pięknie, ale jakby tak drugi raz, nie wypocząwszy, na przykład jutro, przyszło znowu panów przyjmować... — To co? Alboby to nam czego zabrakło? — przerwała Brzozosia. Rotmistrz tylko westchnął. Frania przystąpiła do Wacława: — A! jakaż ona miła! — odezwała się — jaka uprzejma, ujmująca, a pan mi nic nie mówiłeś o niej. Wacławowi twarz zapłonęła ogniem; nie umiał odpowiedzieć. — Musi mieć dobre serce — dodała Frania. — Jak mnie zapraszała do siebie, ile to mi rzeczy poobiecywała, jak ją najmniejsza zajmowała fraszka, jak słuchała, com jej opowiadała o sobie! Prawdziwie, niczemu innemu tego przypisać nie umiem, tylko siostrzynemu jej sercu dla ciebie. — A jam się tak obawiał — rzekł Wacław po cichu. — Czego? — Ona trochę szyderska, ty tak wierząca, i tak łatwe anielskie masz serce... — A czegóż by ona szydzić miała? — zapytała Frania. — Fe! panie Wacławie, nie godzi się tak czarno widzieć ludzi, posądzać i nie wierzyć! A ja ją pokochałam... i gdyby tatko pozwolił,- chętnie bym pojechała z nim do Denderowa. — Pojedziemy, moje dziecko — rzekł stary — ale niech no się wysapię trochę. I otarł pot z czoła. Brzozosia spojrzała nań niemal z politowaniem i z lekka ruszywszy ramionami, nie rada może, że jej pracę za mało oceniono, pomrukując coś niewyraźnie, odeszła. W kilka dni potem Wacław siedział z Franią na ganeczku w Wulce i po cichu, znowu spokojni, rozmawiali już jak swoi o przyszłości, o której marzyli oboje, którą odgadnąć usiłowali. Jak gdyby kiedykolwiek można przyszłość odgadnąć! Nie, los szydzi z niedołężnych rachub naszych; niech nawet będą tak liczne, tak różne jak losu obroty, znajdzie on drożynę, którą się między nimi prześliźnie. A przecież któż nie osnuwa i nie układa przyszłości? Jest to sobie zabawka jak inne: przegrywamy w tę grę sto razy i setny pierwszy podsuwamy znów stawkę naszę. Lubo to marzyć, choćby na samym marzeniu skończyć się miało!! W obrazie tej świetnej przyszłości były i Wulka, Palnik, i stary rotmistrz, i poczciwa Brzozosia, i książki, i muzyka, i zajęcia biednymi, i przekazane przez księdza Warela w świętej spuściźnie do spełnienia legata. Frania, choć udawała dość obojętną, gryzła się jednak, że Wacław z woli ojca i z potrzeby interesów musiał wkrótce odjeżdżać do Warszawy, ale milczała. Wacław, posłuszny rotmistrzowi, choć myśl jej zgadywał, choć byłby rad zaspokoić największą ofiarą, musiał spełnić rozkaz Kurdesza: wybierał się, wybierał powoli. Frania, choć pieszczona, choć często samowolna, umiała się korzyć przed stanowczą wolą ojca; a zdzi- wioną chłodem i niedowiarstwem rotmistrza, wystawującego Wacława na rodzaj próby, czuła w nich rodzicielskiego serca obawę i bardzo przeciwko niej gniewać się nie mogła. Ojciec na kilkakrotne próby jej wymówek odpowiedział pieszczotami, żartami: często widziała, jak łzy puszczały się z oczu i serce żywiej zabiło starcowi; czuła, że on sam tych odkładań się lękał, bo siwe włosy o śmierci mu nad skronią szeptały. Ale co raz postanowił, obmyślił, uznał słusznym i dla przyszłości rękojmię przynoszącym, tego się trzymał wytrwale. Nie próbowano już wymóc na nim zmiany zdania. — Powrócisz prędko? prędko? — pytała Frania z wdzięcznym uśmiechem. — Kiedy mi każecie — rzekł Wacław. — Wiesz, że jadę przez posłuszeństwo. — Prędko, prędko, prędzej nawet niż się umówimy, potrzeba będzie panu powrócić! — mówiła Frania. — Wiem, że dobry ojciec ten pośpiech wybaczy. — A! gdyby mnie od tej próby uwolnił! — westchnął Wacław. — Nie! o tym mu już mówić nie można — szepnęła Frania — jedź! Ja tymczasem będę czytać, będę się uczyć: zostawisz mi dużo, dużo książek, naznaczysz mi kolej; będę żyć nimi, zajrzę przez nie w świat nieznany, podniosę się, bym cię zrozumieć i ocenić potrafiła. — O! droga Franiu! niewiele książki cię nauczą; zajrzyj w serce swoje, tam droższe masz skarby! A jeśliś chciwa pokarmu dla duszy, chcesz książek i nauki, ta ci przyjdzie łatwo, bo jej połowę odgadniesz. Książka zresztą nie tyle nas sama uczy, ile do rozwinienia naszego pomaga, budząc to, co w nas spoczywa. Nauka co dzień się zmienia, podnosi, upada, zwraca kołem do drogi, którą przebiegła, ona niekoniecznie jest celem, jest tylko środkiem, sposobem rozwinięcia władz naszych. — Rozumiem cię, Wacławie: będę czytać i myśleć, nie zaprzedam się żadnej książce w niewolę, zostanę sobą! Ale bez ciebie na ilu to trudnościach przyjdzie mi się łamać bezskutecznie. Spotykać je będę na każdym kroku: kto mi je usunie, kto mi wskaże drogę, kto, jak ty, jednym słowem skruszy zaporę? — Droga Franiu! bądź pewną, że serce z rozumem ująwszy się za ręce przejdą wszystko, złamią i obalą najstraszniejsze zapory; ale obojga radzić się potrzeba. — Któż mi powie, że się nie mylę, że nie błądzę? — Alboż się ty omylić możesz?! — zawołał Wacław z uniesieniem. — Często myśl twoja tak młoda, świeża i bujna, tak niczym nie skrzywiona, moję prostuje i mnie zdumiewa i upokarza. Frania spuściła głowę. — To pochlebstwo! — odezwała się po cichu. — Nie, mówię, co czuję, Franiu kochana. — Dość tego! jedziesz, jedziesz pan — poprawiła się, bo w ich języku nie było jeszcze stale przyjętej formy: wyzwalał on się już z pana i pani, ale przy obcych powracał do nienawistnych tytułów, i często mimo woli się mylili. Sami będąc, niepotrzebnie mówili sobie pan i pani; przy obcych wymykały się im poufalsze wyrazy. — Jedziesz pan — mówiła Frania — to przynajmniej pisz często, często, do ojca, do Brzozosi... to jest do mnie. — Jak i do kogo mi tylko każesz — rzekł Wacław — to pewna, że każdy mój list do ciebie będzie i dla ciebie. — I dzień po dniu, godzina po godzinie, potrzeba mi będzie zdawać sprawę z każdego ruchu, z każdej myśli... — Ze wszystkiego! Ja nie mam tajemnic. Frania westchnęła. — Miałam dziś tego dowód, gdyś mi, tłumacząc tę Cesię, którą byłam tak pokochała, a której teraz tak się już boję, przyznał się, żeś ją kochał troszeczkę. A czy tylko troszeczkę? — Troszeczkę i to już przeszło. — Przeszło? a nie wróci? — Uczucia takie nie powracają. — Ja nie wiem; ja sądzę, że na dnie serca zawsze, na wieki, zostawać muszą. — Ale to nigdy nie było uczucie gwałtowne; pytałem siebie, jestem pewien, że dla mnie siostrą tylko być może. Chłodny z nią jestem, obojętny i litość zajęła miejsce uczucia, zrodzonego sieroctwem, samotnością. pragnieniem dziecinnym współczucia. — Litość? — spytała Frania — a czegóż się nad nią litujesz? — Cesia wychodzi za starca, do którego nie ma przywiązania; przyszłość jej straszna i ciemna. — Wszakże go sobie sama wybrała? — Tak, pragnienie bogactw, zbytku, błyszczenia na świecie obłąkały ją. Żal przyjdzie za późno... — A! proszę, nie żałuj jej pan tak bardzo!... Wacław się rozśmiał. — Nie bądź zazdrosną! — rzekł po cichu, całując przytrzymaną jej rękę. — Możeszże się kogo obawiać? — A! wszystkich! — odezwała się Frania tęsknie. — Czyż nie znam siebie? czyż myślisz, że nie wiem, jak wiele mi braknie? jak wobec was jestem prostą, dziką, nieokrzesaną wieśniaczką? — To właśnie daje ci wdzięk nieopisany: nie trać go, proszę, nie staraj się być inną! Bądź pewną, że przy tobie zniknie dla mnie świat cały. — Muszę, jaką jestem, pozostać — odpowiedziała Frania. — Wiem dobrze, że za późno byłoby chcieć siebie odmienić, mogłabym przestać być sobą, a nigdy nie pochwycić tego, czego mi braknie! To mówiąc uśmiechnęła się; oboje ujrzeli nadchodzącą po cichu z kluczykami Brzozosię, uśmiechniętą, połyskującą wyrazem radości. Bo ilekroć widziała ich tak z sobą, poczciwe jej serce radowało się i rosło, miło jej było choć spojrzeć na szczęście, którego nie doznała sama. — Cóż tam państwo spiskujecie po cichu? dalibóg, rotmistrzowi powiem! — zawołała, miląc się do nich. — Odkładamy wesele na lat trzy od Bożego Narodzenia, bo czegóż się spieszyć — z uśmiechem odpowiedziała Frania. — Zapewne! zapewne! jeszcze na pięć sobie odłóżcie! — szybko odparła ciwunówna — to najlepiej, a rotmistrz pochwali i podziękuje! Już to powiem państwu, że teraźniejszych kawalerów dalipan nie rozumiem! Dawniej, bywało, jeśli się sobie podobali, a rodzice się zgodzili, nie odwlekano tak od roku do roku: poszli na kobierzec i kwita! Ale dziś u nas wszystko inaczej: po pańsku! po francusku! diabli wiedzą po jakiemu! Ot i rotmistrz jak zaczął odkładać... Oj! to odkładanie... tylko ser odkładany dobry... pożal się Boże! — Więc by nas panna ciwunówna choćby jutro pożeniła? — spytał Wacław. — A zapewne, choćby jutro! Cóż to człowiek ma tyle życia na zbyciu, żeby latami młodości szafował jak plewą? — Brzozosia już widzę po swojemu gderze — przerwał stary Kurdesz, wysuwając się z laską i czapką w ręku — zawsze ma coś do nas! — Ale u mnie co na myśli, to na języku; ot tak! — zawołała panna ciwunówna — z niczym się nie taję. — Mnie tam szczególnie dostawać się musi — z uśmiechem dorzucił stary, domyślając się, o co chodziło. — I tego nie zaprę, bo ja pana rotmistrza nie rozumiem: męczyć tak tych dwoje biednych dzieci! Stary spojrzał na Franię i Wacława i szepnął Brzozosi: — Albo to im tak źle? to, moja panno ciwunówno, ich roczek różany; a potem! a potem! przyjdzie gospodarstwo, kłopoty, życie powszednie, chłód, jesień i zima. Niech się nacieszą sobą, tyle ich, co teraz! Brzozosia już nie chcąc czy nie umiejąc odpowiedzieć, bo życie wcale inaczej pojmowała, ruszyła tylko ramionami z oburzeniem; Frania zerwała się, biegnąc niby czegoś poszukać, a Wacław sam pozostał z rotmistrzem. Wróćmy jeszcze na chwilę do Denderowa, dokąd nazajutrz Wacław mimo woli musiał pospieszać z pożegnaniem przed podróżą, obawiając się dziś spotkania z Cesią więcej niż kiedykolwiek po jej w Wulce odwiedzinach. Dendera siedział, jak wprzód, za swym stołem i papierami, układając plany, marząc o sposobach podtrzymywania walącej się fortuny, o środkach dźwignienia jej, które co dzień sztuczniej, ale coraz mniej praktycznie obmyślał. Jak zwykle w rozpaczonych razach, im trudniejszym stawało się położenie, tym cudowniejszych na nie szukano lekarstw, uciekając się i do losu, i do Boga, i do ludzi, i do zawodzącego rozumu. Nie było już sposobu utrzymać nadal życie na tej stopie, na jakiej je był przywykł prowadzić, a co dzień natarczywiej odzywający się wierzyciele przerażali go coraz bardziej, bo mu już do wywijania się im brakło konceptów. W więzach tych długów ściśnięty, przełamywał się jak Laokoon, jak Laokoon przyszłość swych dzieci widząc w tych samych męczarniach. Z kolei po awizowaniu Kurdesza zewsząd przychodziły listy, zjawiali się niemili goście, sypały się zgłoszenia, prośby usilne i niegrzeczne nalegania o zwrot kapitałów; a że zakołatano o nie jednocześnie i każdy wymagał natarczywie, i nikt się nie dawał ani procentem, ani komplementem, ani pochlebstwem ułagodzić, by zostawił sumkę, hrabia rozmyślał tylko, jak uratować z rozbicia choć odrobiną majętności, a samą ruinę zrzucić na czyjeś plecy i od odpowiedzialności moralnej za nią się uwolnić. Klęska jakaś ogólna, przewrót, nieszczęście publiczne byłyby mu bardzo na rękę; ale horyzont jakby naumyślnie był jasny i wypogodzony. W tych gryzących troskach Wacław zastał Zygmunta Augusta zestarzałego nagle, wybladłego, i pomimo usilnych chęci udawania spokoju, rozdrażnionego, zniecierpliwionego dojmującym położeniem. Na widok bogatego krewniaka nagle jasna myśl zaświeciła w głowie hrabiego, pomiarkował, że mógłby użyć jego spadku na podźwignienie siebie, i choć mu ciężko przychodziło zniżać się do prośby względem człowieka w takich dziwnych z nim zostającego stosunkach, powitał go, schowawszy wstyd do kieszeni, z wylaniem i nadzwyczajną serdecznością. Po pierwszych przygotowawczych kilku słowach, przybrawszy minę poważną i smutną, hrabia począł mówić o sobie: — Nigdym nie przewidywał — rzekł — żeby mnie spotkał taki dziwny, nieprzewidziany zbieg interesów; mogę ci się przyznać jako krewnemu, żem przyciśniony do ostatka! Wszystko to spowodował ten nieszczęsny załóg, któremu zawsze byłem przeciwny, ta konfiskata klucza Słomnickiego... Kto wie, może będę musiał sprzedać wszystko, a sam usunąć się na spokojne i mniejsze gospodarstwo do dóbr naszych w Galicji. Prócz tego nie lubię tej prowincji... Nie chciałbyś u mnie kupić Denderowa? — Kupię go — rzekł po namyśle Wacław. Radość źle ukryta błysnęła na czole hrabiego, który już obrachował, że niedoświadczonego potrafi podejść, uwikłać i wymóc na nim cenę, jakiej by mu nikt inny nie zapłacił. — Kupię go — powtórzył Wacław — ale że sam nie znam się wcale ani na dóbr wartości, ani na interesach, użyjemy kogoś za pośrednika, jeśli hrabia zdecydujesz się traktować. — Zapewne — spuszczając oczy odparł hrabia — ja także wolałbym to zdać na kogoś obcego. Muszę tych kontraktów ostatecznie moje interesa ułożyć i Denderów sprzedam koniecznie: znudził mnie! Mogę rachować cię za kontrahenta? — To rzecz jak skończona — rzekł Wacław chłodno. Po tych kilku wyrazach pełnych nadziei dla hrabiego, gdy rozmowa między nimi schodząc z tej drogi, stawała się prawie niepodobną, Dendera zrzuciwszy swój paradny szlafrok, wniósł, żeby pójść do salonu; na co Wacław tym chętniej się zgodził, że w dziedzińcu postrzegł konie Farureja, i sądził, że z Cesią sam jeden nie będzie. Ale się mylił, bo dziewczę zawsze miało w pogotowiu sposób pozbycia się go, gdy jej był niepotrzebny. Wchodząc zastali czułą parę przy stoliczku: hrabiankę rozpartą w krześle, z oczyma w ogrodowe okna wlepionymi; starego młodzika pochylonego ku niej, uśmiechnionego z tym śmiesznym wyrazem, jaki twarzy nadaje uczucie z wiekiem w sprzeczności będące. Chcąc się przymilić, Farurej zrobił się karykaturą: oczy jego, czyniąc się słodkimi, obwiodły mnóstwem marszczek i fałdów, usta drżały, całość rysów wybitniej jeszcze spod powłoka kosmetyków i malowań wyglądała nieposzanowaną starością. Trafili znać na rozmowę daleko zaszłą i niebezpiecznie wyegzaltowaną, gdyż się ta zaraz przerwała; Farurej odprostował się i powstał na nogi, nie bez wysiłku, który się odbił na twarzy; Cesia jak swawolne zwierzątko poskoczyła z krzesełka, rumieniąc się, że ją tak Wacław zastał z tym zgrzybiałym kochankiem. A że miała bardzo wiele do mówienia z Wacławem i nie życzyła sobie mieć świadków rozmowy, ledwie przywitawszy brata, poczęła myśleć, jak by się pozbyć natręta. Gniewać go i rozdrażniać nie chciała, trzymała go bowiem zawsze w odwodzie, zadumała się chwilkę i spytała, nie zważając na ojca i Wacława: — A mój bukiet? dziś mi pan nie przywiozłeś bukietu? — Prawda! — rzekł stary elegant — wina nie do darowania; ale spiesząc do nóg pani o wszystkim zapomnieć można. — A pan tak ślicznie układasz bukiety! — dodała Cesia po cichu. Farurej się uśmiechnął. — Istotnie, fen j’en fait l’étude ? Paris... a nie jest to rzecz tak łatwa, jak się zdaje... — Właśnie w każdym pańskim bukiecie jest myśl, jest całość artystyczna: każdy z nich jest dziełem sztuki. Farurej rosnął, nie wiedząc, do czego to prowadzi. — A! jutro więc pozwolisz pani przysłużyć się sobie? — Aż jutro! aż jutro! A, ja tak czekać nie lubię! — odpowiedziała Cesia kapryśnie. Nie było sposobu, stary kochanek choć czuł, że go to wiele kosztować będzie, a kości odbolą za przejażdżkę niepotrzebną, pochwycił kapelusz i pobiegł ku drzwiom, o ile bolącymi nogami po śliskiej posadzce biec potrafił. — Co to jest? dokąd? — chwytając go zawołał hrabia; ale spojrzawszy w twarz rozjaśnioną, domyślił się, że to była jakaś grzeczność dla Cesi; nieco porozumiał, że nie bez przyczyny odsyłano Farureja, i nie bardzo się zatrwożył. — Dokąd? — Natychmiast powracam! — głosem pełnym drgań uczuciowych odparł Farurej — natychmiast... — Ale dokąd? — nadbiegając zawołała niby zatrwożona Cesia. — Na skrzydłach wiatru... po bukiet dla pani. — Czyż się to godzi? pana to zmęczy! — dodała Cesia filuternie. — Mnie zmęczy! — oburzył się Farurej — mnie?! Ale to maleńka przejażdżka, a dla pani — choć w piekło! To mówiąc, wyrwał się wstrzymującym go i wybiegł do sieni. Cesia się rozśmiała, Wacław zadumał, hrabia ruszył ramionami. — Ależ wiedziesz nim, jak chcesz! — rzekł ojciec do Cesi po cichu. — Biedny Farurej! poleciał jak opętany. Dziewczę ruszyło ramionami, spojrzało ojcu w oczy i zrozumieli się. Zygmunt August wybiegł niby za Farurejem, a Wacława z Cesią sam na sam zostawił. Nie było już sposobu uniknąć rozmowy, którą przeczuwał przykrą; Cesia całą siłą wzroku i szyderstwa patrzała nań długo milcząca. — Wiesz, Wacławie — odezwała się nareszcie powoli — ukochałam twoją Franię. Co za śliczna dzieweczka! A jakie to miłe! kochające! serdeczne! a jakie naiwne! Wacław zastygł: pochwały te kłuły go jak śpilki; ukłonił się grzecznie i chciał odwrócić rozmowę. — Przyjechałem was pożegnać — rzekł. — Jak to, odjeżdżasz? jedziesz? Od nas, to nic jeszcze, ale od ślicznej Frani! Uśmiech jej towarzyszący słowom był zjadliwie ironiczny. — Nie mówmy o niej — rzekł Wacław poważnie. — Ale owszem, mówmy o niej jak najwięcej — przerwała Cesia. — Ty ją kochasz, zdaje mi się, że rozmowa o niej najmilszą ci być musi... chyba... nie ze mną? Ale cóż by to znaczyło? — Kuzynko! dasz mi jakie polecenia do Warszawy? — Może, choć sama także być się tam spodziewam. Ale na co zwracasz rozmowę, a jeszcze tak niezgrabnie? co ci jest? Widzę, nie wierzysz mi, boisz się, bym z twojej Frani nie żartowała? Jesteś niesprawiedliwy! Cóż złego można o niej powiedzieć? Ale doprawdy prześliczna! przemiła! a tak pełna prostoty! Co za domek oryginalny! — Kuzynko! i dom ten, i Frania są mi droższe nad wszystko w świecie — odparł Wacław głosem drżącym. — Przecież nie sądzisz, byś mi nowinę powiedział; bardzo to pojmuję! — mówiła dalej Cesia z miną przerażająco poważną. — I dziwnieście się państwo dobrze dobrali: dwoje jak jedno; będziecie szczęśliwi!... Wacław milczał, ale w nim wrzało, bo czuł, że rozmowa rozpoczęta pochwałami, ukąszeniem skończyć się musi. — Dla mnie — ciągnęła dalej Cesia — był to widok wcale nowy tego dworku szlacheckiego, tego miłego sielskiego życia wśród drobiu, mąki i skór: zdawało mi się, żem patrzała na flamandzki jakiś obrazek. Frania w tym tle wydała mi się prześlicznie! Ale jaka to szkoda — dodała zaraz — że nie poradzisz im jednak, żeby się trochę, trochę ucywilizowali i przerobili do nowego świata, w który wejść muszą za tobą. Jużciż, bogaty jak ty człowiek nie może, nie potrafi żyć w kącie, wśród zapleśniałej szlachty; biedna Frania będzie cierpiała wychodząc w świat... — Ale na cóż ma wychodzić z tego, w którym jej tak dobrze? — Prawda, że w tym świecie jej najlepiej — dodała Cesia — ale położenia swego zmienić nie możesz. Frania będzie musiała pójść za tobą... a taka bojaźliwa, nieśmiała i tyle by jej wdzięku dodać mogło trochę otarcia w świecie! — Nie chcemy tego świata, o którym mówisz. — Wierzę, ale on was zechce i oprzeć mu się nie potraficie; potrzeba rachować na to. — Frania nie gra? — spytała Cesia po chwili. — Nie uczyła się muzyki. — I nie umie po francusku? — dodała kuzynka. — Po polsku za to doskonale. — Wierzę, ale ją to nieustannie upokarzać będzie. Wszak jeszcze czas uczyć się wszystkiego. — Kuzynko, czy nie moglibyśmy zmienić rozmowy? — zapytał Wacław zbierając się na cierpliwość. — I owszem, mówmy o wdziękach Frani: śliczna, to prawda, ale jak ze swej piękności korzystać nie umie!... — Dla mnie będzie zawsze piękną. — A! wiem o tym; dopóki? tego mi nie powiesz. — Mówiłem, zawsze. — Zawsze bywa rokiem, miesiącem i tygodniem. Wacław się męczył, ale zmuszał się do utrzymania obojętności; Frania na ustach Cesi i jej imię wymawiane nieustannie robiło na nim przykre, dojmujące wrażenię; a tu rozmowy zmienić nie było sposobu. — Rozumiem, zdaje mi się, i wieś, i ten dworek, i to życie — dorzuciła Cesia po chwili — ale oceniając je, nie pojmuję, jak w tej atmosferze poetyczna dusza wytrwać może, co chwila rozbijając się o prozę i rzeczywistość. — Poezja niekoniecznie wszystka jest w atłasach i złocie — zawołał Wacław — Bóg nią i siermięgi ozłaca. — Czasami, chwilami — odpowiedziała Cesia — ale możnaż nie spowszednieć i upaść, wyrzekając się wyższej sfery, która zbliża do ideałów? — Kuzynko, mylisz się bardzo, to, co zowiesz sferą wyższą jest może światem fałszu. — To, co zowiesz fałszem, jest poezją życia. — Ja poezji w prawdzie szukam. — I nie znajdziesz jej, biedny marzycielu! — dodała Cesia z westchnieniem smutnym, schodząc na ton inny i omdlałe oczy kierując na biednego Wacława. Dlaczego Wacław tak się jej obawiał, tak drżał jakby od przeczucia jakiegoś, gdy się do niego zbliżała, tak się czuł słabym do walki z nią i pragnął od niej uciekać? — nie wiem. Pierwsze uczucia zawsze choć zawiedzione, choć opłacone ranami i łzą, głęboko w sercu pozostają. Widok Cesi poruszał w nim wspomnienia, urok jakiś mające grzeszny, ale silnie pociągający. Wacław na próżno wyrzucał sobie wzruszenie, którego przemóc nie umiał. Nie wychodziło ono na usta jego, ale Cesia postrzec musiała, co się działo z sercem, i już rachowała na nie, bo wkrótce odezwała się z uśmiechem: — Więc tylko do zobaczenia w Warszawie? — Jeżeli panie przyjedziecie rychło, bo ja tam nie zabawię — rzekł Wacław. — Jak to! i byłbyś tek niegrzeczny, kuzynku, że na nas byś nie chciał czekać? — Nie wiem, doprawdy: nie dosyć jestem swobodny, — A któż swobodniejszy od ciebie? — Ode mnie? — zapytał Wacław — chyba pani nie znasz mojego położenia. — Może. Ale cóż cię tak wiąże, jeżeli wiedzieć wolno? — Tysiące nudnych spraw, projektów, układów, rachunków; w ostatku ciągnie mnie mój cichy i miły domek, którego nic dla mnie nie zastąpi. — Tak go już pan kochasz? — Dobrześ pani powiedziała, kocham go! Ja się tak przywiązuję łatwo i trwale. — Łatwo! przystaję; trwale! wątpię bardzo. — Dlaczego? — Dlaczego? — śmiało powtórzyła Cesia podnosząc oczy — bom doświadczyła może, że na uczucie pańskiego serca więcej rachować nie można, jak na świeżość gałązki rezedy. Dziś pachnąca, jutro uwiędła i sucha! A! a to boli — dodała po cichu wzdychając. Wacław nic odpowiedzieć nie umiał, badał tylko szczerość uczucia, które wywołało to westchnienie, a Cesia podrażniona jego milczeniem, mówiła dalej: — Doprawdy, wszyscy bo mężczyźni nas, kobiet, nie są warci, u nas uczucie raz zrodzone trwa do zgonu; u nich... — Powszechnym zdaniem — rzekł Wacław — wcale się ma przeciwnie. — Przesąd to i potwarz; kobiety tylko kochać umieją! — żywo zawołała Cesia. Ale i tym argumentem nic jeszcze z ust milczącego kuzyna nie wyrwała; wstała niecierpliwa i dorzuciła coraz się na pozór bardziej unosząc, a może trochę już gniewna: — A! tak to smutno, tak ciężko, tak boleśnie zostać opuszczoną i zapomnianą! Wacław głowę spuścił, nie chcąc zrozumieć jeszcze. — Pani się tego obawiać nie możesz — wyjęknął po chwili. — Któż pana o tym zapewnił? W tej chwili zmieniła nagle ton, postawę i odezwała się namiętnie: — Rozumieć mnie nie chcesz, Wacławie, dręczysz naumyślnie świętokradztwem swoim! Jesteś doprawdy nieznośny! Nie kochałżeś mnie nigdy? ani na chwilę? Wszystkoż to było snem i ułudą? dziecinną igraszką? czy po prostu kłamstwem i podejściem? Przyznam ci się, jam w szczerości ducha wzięła to za prawdę! Wacław był poruszony i zmieszany. — Pani — rzekł po cichu — nie wiem, o co się upominasz u mnie! Nigdym przecie śmielszego nie wyrzekł słowa, zuchwałego nie rzucił wejrzenia, nigdym się niczym, bolejąc, nie zdradził! Prawda! o! prawda — dodał — że była chwila, kiedym sierotą jeszcze i wychowańcem będąc na łasce, śmiał zwrócić oczy ku tobie, lecz odtrąciłaś mnie tak nielitościwie, tak zimno, tak wzgardliwie, żem musiał zagrzebać w sobie uczucie, które dziś stało się garstką popiołów. Gdy te słowa kończył, turkot powozu zajeżdżającego przed ganek kazał się właśnie domyślać przybycia Farureja, który pospieszał z żądanym bukietem dla swojej bohdanki. Cesia z pogodną twarzą, wysłuchała Wacława, wysiliła się na uśmiech i pokazując białe drobne ząbki, wyciągnęła doń rączkę drżącą. — Wacławie — odezwała się, starając w żart obrócić rozmowę — masz tę wadę, że wszystko bierzesz na serio, nawet oświadczenie się kuzynki, która trochę sobie chciała pożartować z ciebie. Cha! cha! kuzynie! cały zarumieniony! jakżeś się na mnie nie poznał: trzeba było spojrzeć mi w oczy, byłbyś zrozumiał, żem sobie pozwoliła trochę cię podrażnić. Daj mi rękę i bądźmy w zgodzie jak brat z siostrą; bądź pewien, że spopielałej przeszłości poruszać więcej nie będę. Wymówiła to tak naturalnie, swobodnie, łagodnie, że Wacław nawet dał się uwieść wielkiej aktorce; a jednak w sercu jej wrzała chęć zemsty, osnuwały się plany przyszłości. — Dotknęłam struny — mówiła w duchu — brzmi jeszcze! brzmi nie zerwana! I wydobędę z niej dźwięk, zazdrością i obojętnością ją drażniąc... O! pomszczę się, upokorzona, na nim i na tej wieśniaczce, która śmie walczyć ze mną! To mówiąc zwróciła się, podbiegła lekka i swobodna ku wchodzącemu Farurejowi. Stary zalotnik pomimo ochoty trzymania się młodo i okazania, że mu ta gwałtowna przejażdżka nic nie zaszkodziła, blady był, zbiły, drżący i cierpiący widocznie. Zdobył się na uśmiech słodki, podając przepyszne kwiaty, nad którymi Cesia unosić się zaczęła; ale zaledwie zdołał wymówić kilka słów francuskich, które przez drogę ułożył, a oczyma wyszukawszy krzesło, padł na nie, nie mogąc się już na nogach utrzymać. Cesia na ten raz zdawała się nie widzieć nic prócz niego, przysunęła się, zbliżyła, spojrzała mu w zagasłe i łzawe oczy i poczęła szeptać ożywiając starca tysiącem zalotnych poruszeń. Farurej chwycił podaną sobie rączkę w dłonie zziębłe i mimo woli drgające jeszcze od znużenia, resztka młodości obudziła się w nim i na chwilę o bólach zapomniał. Cesia poczynała grać obojętność i budzić zazdrość, którą Wacława miała ku sobie pociągnąć; wiedziała czy przeczuła, że w biednym sercu ludzkim to nawet, co odrzuciło, czego się zaparło, w posiadaniu cudzym budzi nieopisane uczucie pożądliwości. Nie mogąc się okazać ujętą innymi przymiotami swego narzeczonego, starała się podnieść francuski jego dowcip pożyczany i wykształcenie doświadczeniem nabyte; poklaskiwała każdemu jego ucinkowi, każdemu słówku, wyzywała je, powiększała ich wartość i szczerze starała się być zajętą Farurejem. Niepodobna odmalować szczęścia, radości, ekstazy, w jaką tak niezwykłe, tak serdeczne obejście się Cesi wprawiło starca; widać było, że w tej chwili życie, mienie, najdroższe skarby rzuciłby był pod nogi czarującej dziewczynie. Postrzegła to hrabianka i poczuwszy swą siłę, śmiało już na nią postanowiła rachować. Chciała jeszcze przelotnym rzutem oka przekonać się, jakie zrobiła nową swą strategią wrażenie na Wacławie, ale Wacław zniknął. Po cichu wysunąwszy się, powracał do Wulki. Czemu tak smutny i czemu wzruszony, i czemu dotknięty głęboko, powtarzający w myśli całą swą z Cesią rozmowę — ja nie wiem. Może dlatego, żeśmy zawsze słabi i biedni, że nigdy żaden z nas dłużej jak na chwilę szału wyczłowieczyć się nie może... Pożegnanie w Wulce było krótkim a smutnym. Frania nie kryjąc się ze łzami swymi, płakała; Brzozosia z gnie- wu, że, jak mówiła, narzeczonego wyprawiono na cztery wiatry, poczynała zaciskać pięści i nabierać nałogu rzucania ramionami co chwila, ale to jej nie przeszkadzało do obmyślania najdziwniejszych środków przeżywienia go w drodze. Między innymi chciała mu koniecznie dać faskę masła świeżego, utrzymując, że w Warszawie ludzi karmią łojem i fryturem, co ich o śmierć przyprawia, kilkadziesiąt funtów świeżej słoniny itp. Rotmistrz był smutny: wstrzymywał i wyprawiał, chciał, żeby jechał, i odkładał pożegnanie i podróż samą, wypraszał godzinę i jeszcze godzinę, jakby się lękał go stracić i w powrót jego nie wierzył. Wreszcie dnia jednego, nad który już odjazdu przeciągnąć nie było podobna, odprowadził go aż w ganek, uściskał, pobłogosławił po ojcowsku i rozczulony rzekł kręcąc wąsa, żeby łzy obetrzeć niepostrzeżenie: — No! no! dosyć tego babstwa, mosanie; kto zaś widział: mężczyźni jesteśmy! Ale wracajże mi asan prędko, panie hrabio, my cię tu tęsknie czekać i wyglądać będziemy. I piszże wasan, pisz często: posyłać będziemy na pocztę co tygodnia. Hryćko już gotów. A wracaj, kochanie moje! Wacław wszystkich z kolei ściskał i powracał jeszcze, i oglądał się, i szeptał, aż w ostatku potrzeba się rozstać było; i gdy siadł do powozu, Frania nie oglądając się, szybko odbiegła do swojej izdebki. Ostatnim słowem poczciwej Brzozosi było: — Wszyscy głowy potracili! wariaty: ten, że kazał, tamten, że posłuchał! Tak! tak! ślicznie! a teraz będą tęsknić, płakać i chudnąć! Ale kiedy mnie nie słuchają, dobrze im tak: niech pokutują! I ręce łamiąc poleciała za Franią. Wacław jechał całkiem zapominając o Cesi, o Denderowie, myśląc już tylko o Wulce i Frani. Jakże ta podróż, druga dopiero w jego życiu, różną była od pierw- szej, którą ubogi odbywał do Żytkowa za uciekającym od ust jego chleba kawałkiem, z tęskną, niepewną nadzieją przyszłości i ciążącym niedostatkiem!... Czemu dziś tak spokojny, tak szczęśliwy prawie, tak dalece innym był człowiekiem? Świat mniej był dla niego ciekawy, mniej piękny i uroczy, a tak wrzawliwy i pełen ścisku; ludzie, z którymi już walczyć nie miał potrzeby, mniej go pociągali ku sobie, nieledwie natrętni mu się zdawali, a przynajmniej całkiem obojętni. Bóg tak ułożył los ubogich, by dla nich w istocie walka była rodzajem rozkoszy, żywym zajęciem, a świat stubarwnym obrazem, a ludzie braćmi i rodziną; za ich cierpienia płacą zaraź zdawkową monetą: nadzieja, radość, drobne zwycięstwo, malutka przyjemność lub choć unikniona przykrość, wszystkie coś ważące na szali żywota. W tym świecie, który dla ubogich jest wielkim więzieniem, każda cegiełka murów ma twarz, ma życie, ma jakiś związek z ich istotą; gdy dla bogatych i zużytych wszystko prawie obojętne: oni nie walczą chyba z sobą, a i z sobą często się nudzą; oni są panami świata i wiedzą, że wszystko ich groszowi służyć musi, nic więc nie pragną, na nic nie zwracają oka. Wacław, jakkolwiek nowy, jakkolwiek młody, sercem doznał tej zmiany na sobie, jaką czyni bogactwo na każdym prawie człowieku; uczuł się sytym, choć nie kosztował, smutnym, choć uspokojonym, i czegoś wewnątrz zimniejszym. Jedno tylko wspomnienie Wulki. Frani i tego kątka cienistego, gdzie pod lip gałęziami gniazdko szczęścia myśl słała, rozweselało go jeszcze: tym tylko żył i oddychał! Szybko zbliżał się do stolicy, jak we śnie przebiegając kraj, który się przed oczyma jego rozwijał, przesuwał różnobarwny, gwarliwy, ożywiony, pełen, co kroku uderzający tym tysiącem sprzeczności, które stanowią główne piętno życia. Tu chorągwie pogrzebu i trumna nad drogą, tam weselne skrzypki grają i długi szereg gości weselnych z konwojem na przedzie ciągnie się uroczystą wstęgą od chaty do chaty; dalej dzwony wołają na nabożeństwo wieśniaków i panów razem, i księża a lud idą z modlitwą dokoła kościółka, a tuż gościńcem zbrodniarze skuci, bladzi, wycieńczeni wloką się na łańcuchu od więzienia do więzienia lub na dalekie wygnanie. Dalej jeszcze słychać śmiechy bydlęce pijanych, co smutek zaleli z rozumem razem, i płacz matki, której dziecię kona, i szwargot Żydów, co się targują, i francuszczyznę panów, co jadą się bawić ziewając, i szczęk oręża przechodzącego wojska, i skrzypienie fury wiozącej powolnie owoc potu i pracy, i tysiąc głosów, i tysiąc brzęków, i tysiąc przeróżnych słów, które się biją z sobą w uchu słuchacza, tysiąc barw, które się kłócą w oku, tysiąc objawów życia, będącego nieustanną sprzecznością. Z tych to drobiazgowych obłamków składa się wielka, pstra a harmonijna mozaika życia. Szybka podróż najdziwniej jednoczy wrażenia tych kontrastów i w postrzegaczu budzi szczególne uczucie nicości: zbiegają się myśli najróżnorodniejsze w sercu i głowie, zlewając się w jedno ognisko, a człovviek powtarza na pociechę zarówno i na smutek: wszystko mija! wszystko przechodzi i ginie! Nareszcie we mgle i dymach, opasana poważnym Wisły ramieniem, ukazała się z mnóstwem swych dachów stara Mazowsza stolica, którą powitał Wacław wszystkimi wspomnieniami jej żywota. Dzieje jej wspaniałe, poważne; ale to pomnik, z którego na zaklęcie mistrza powstaje na chwilę blada choć żywa przeszłość, aby znów upaść weń, zasnąć i spoczywać na wieki wśród gruzów i wieńców. Na jej obliczu nie ma znikomej radości i szału żywych, a każda zwrotka jej pieśni kończy się jednym: — znikomość. Zaledwie stanąwszy w mieście, Wacław musiał szukać Sylwana, do którego miał listy i polecenia z Denderowa; gdy na wpół przypadkiem, pół umyślnie Sylwan czyhający od dawna na przybycie kuzynka, trochę zgrany, trochę przehulawszy już zapasu, nieco zadłużony u rzemieślników, wpadł do Wacława, niezmiernie radując się jego przyjazdowi do Warszawy. Sylwan był tu już w swoim żywiole, zmieniony i zmiejszczały do niepoznania. W mieście dopiero mógł się on okazać całym sobą, w majestacie młodości pojętej po dzisiejszemu, z jej kapryśną, wyrodliwą fizjonomią znudzoną i pokarmu chciwą, bez miłości i czci w sercu, z szyderstwem Mefistofela na ustach, z zarozumiałością nadludzką, z nerwami kobiety, z siłą olbrzyma do rozpusty, z twarzą umyślnie zestarzałą, jak gdyby zużycie było ozdobą i zasługą tego wieku rozkwitnienia i świeżości. Ubiór hrabiego był nieznacznie wyszukany, niepokaźnie wykwintny, kosztowny niewidocznie; minka doskonale impertynencka, ruch i słowo namaszczone uczuciem swej godności, wyższości i siły. — A! nareszcie! — rzekł padając od razu na kanapę salonu z nogami — przyjechałeś nam, Wacławie! Czekałem cię jak kania dżdżu, jak się to mówi... Ale stanąłeś w dziurze, pozwól sobie najprzód powiedzieć. — Hotel bardzo porządny. — Cóż znowu, któż przyzwoity staje w hotelu Wileńskim, Krakowskim lub jakimś tam drugorzędnym. Mauvais genre! któż tu do ciebie zajrzy? Powinieneś był wiedzieć, że w Warszawie są dwa, najwyżej trzy hotele. Dla bogatych — Angielski, to cię zaraz stawi na pewnej stopie; dla artystów i ludzi dystyngowanych — Rzymski; dla arystokracji i starych lubiących spokój ludzi — Gerlacha; krom tych nie ma tylko dziury, karczmy i brudy. Rzymski nawet już pachnie mi nieciekawie; wprawdzie stał w nim Lamorici?re, ale w Angielskim na dole miała miejsce ta sławna scena Napoleona z księdzem Pradtem, gdy w zielonej aksamitnej wilczurze wracał z Moskwy i Berezyny. — A cóż mi do Napoleona i do księdza Pradta! — rzekł ruszając ramionami Wacław. — Przecież musisz żyć z ludźmi, a któż cię zechce szukać w hotelu Wileńskim! Fi! przeniesiesz się dzisiaj. — Kiedy mi tu dobrze! Przyjechałem tylko dla moich interesów. — Ale się musisz zapoznać, pobawić, rozerwać. — Zmiłuj się! mnie tak smutno i pilno do domu! — Szczęśliwyś zaprawdę! — odpowiedział Sylwan ruszając ramionami — urodziłeś się widzę na wieśniaka i domatora; co ja, tom tu dopiero poczuł, że żyję, innym jestem człowiekiem: jestem w swoim żywiole. Co za ludzie! jaki świat! A propos, a masz z sobą pieniądze? A propos było dość niezręcznie przypięte, ale rozśmieszyło Wacława w duchu; twarz jego jednak spoważniała i odparł obojętnie: — Mam ich ledwie tyle, co koniecznie wziąć było potrzeba. — Pozwól sobie powiedzieć, że tak jechać do miasta nieostrożnie jest doprawdy grzechem. Sylwan się zakręcił. — Ale mi jednak pożyczysz, gdybym pilno zapotrzebował, nim mi z Denderowa, dokąd już pisałem, nadeślą. — Wiele? — spytał Wacław, wcale nie nadskakując kuzynkowi, który już nadużywał powolności jego. — Fraszka! kilkaset dukatów potrzebować będę może! Tyle tu wszystko kosztuje, a musiałem przecie sprawić powozik! Sądziłem jadąc, że mój będzie bardzo paradny, ale zgasł nawet przy porządniejszych dorożkach, a w handlu wzięli mi go za cenę żelaza. Musiałem się oporządzić; tyle mi rzeczy brakło, by dom na pięknej kawalerskiej stopie postawić. Wiesz — rzekł nagle zni- żając głos — nikt nie ma takiego szczęścia jak moje. Wyznam ci szczerze, że już mi celibat dokuczył. Starzeję... chciałbym się ożenić; przyszło mi to do głowy jakoś w drodze. Trzebaż takiego trafu, samo mi w ręce lezie najpyszniejsze w świecie ożenienie. Panna anielskiej, idealnej, orientalnej piękności; tytuł, znaczenie, związki i fortuna olbrzymia, książęca! Jestem już bardzo dobrze w tym domu... Zaprowadzę cię do nich, osądzisz! — Któż to? Jakaś warszawianka? — Gdzie zaś, ojciec baron, był jakimś Hof... diabełmejstrem przy austriackim dworze, dyplomata, człek najwyższej sfery. Przybyli tu tylko na zimę dla jakichś interesów, których delikatność badać mi nie pozwala. Jestem zakochany! zakochany! — Zrobiłeś dawno znajomość? — Figurez-vous, jeszcze na drodze przed Włodzimierzem, nie tylko znajomość, ale początek starania formalnego: jestem już poufałym u nich prawie. Baron zimny jak lód, ale mnie nieźle przyjmuje; córka anioł! anioł! trochę smutna, ale jaki to jej wdzięk daje! Zmiłuj się, Wacławie, jeśliby przypadkiem jakim, bo wszystko przewidywać potrzeba, badał cię o dobra nasze i pozycję socjalną na Wołyniu, mów w interesie wspólnym jak potrzeba. Rachuję na ciebie. — Powiem prawdę. — Więcej trochę niż prawdę powiedzieć potrzeba — zawołał Sylwan. — Musisz ją ubarwić, ubrać: powinniśmy się trzymać! Jestem zakochany, a partia o jakiej nie marzyłem, kilka milionów, sądząc z życia ich i domu... A ton! a związki! a stosunki! Powiadam ci, stoję na drodze kolosalnego ożenienia! — Tak rychło tak długą przebiegłeś drogę! — rzekł uśmiechając się Wacław — prawdziwie winszuję ci. — A trzeba być mną, żeby tego dokazać — odparł Sylwan z zadowoleniem widocznym miłości własnej. — Umiem rzeczy poprowadzić! Rachują, że i z przyjazdu matki i z Cesi, która tu ma po wyprawę przybyć, korzyści wyciągnę; dziś do nich piszę, żeby się, jak przystoi, pokazały tutaj, wiele od tego zależy. Baron z natury ostrożny, chłodny, niedowierzający dyplomata! — Widzę w istocie, żeś zaszedł daleko i głowa ci się pali — rzekł Wacław — daj Boże szczęście! — Dziękuję, ale na te dwieście dukatów mogę rachować, nieprawda? — Jeżeli koniecznie będą potrzebne. — Zdaje mi się, że są już nawet... A dziś co robisz z sobą? Nie chcesz, żebym cię w moje kółko męskie wprowadził? Co za ludzie! — Dziękuję ci, ja lubię, jak wiesz, samotność: gwar i wesołość wasza zasmuciłyby mnie tylko. — Biedny dziwaku! No! ale gdzie będziesz jadł? — Tutaj. — Jak to tutaj i w hotelu!! a to cię strują! Ja cię proszę z sobą do Mary, do Michaux, do Herteux, zobaczysz jak my tu jemy. Wacław ruszył ramionami. — Dziękuję ci — rzekł — ale potrzebuję spoczynku, a potem do roboty. — Uparty jesteś! Do widzenia więc, do jutra! To mówiąc Sylwan porwał za kapelusz, wstrząsnął ręką Wacława i wyszedł świszcząc jakąś piosenkę, a za drzwiami ruszył ramionami: — Powiedzcie mi — rzekł w duchu — czy warto, że mu Bóg dał miliony, kiedy ich użyć poczciwie nie umie? Ani poczuje, że je ma! Stanął w hotelu Wileńskim, będzie jadł suche pieczyste wczorajsze i zaszyje się w kąt jak prosty szlachcic, który wełnę przyjechał spieniężyć, a wzdycha do swego komina i tłustej żony. Głupi! głupi! ani go zbałamucić, tak ograniczony! Zmarnuje i grosz, i życie! Dla dopełnienia w tej rozmowie zaczerpniętych wiadomości o postępie starań Sylwana i stosunkach jego z domem barona Hormeyer musimy tu umieścić tłumaczony z francuskiego list jego do ojca, następującej treści: Miałem już jakieś przeczucie szczęścia, które mi w drodze całej towarzyszyło — pisał Sylwan — mogę się nim pochwalić, choć trochę też i sobie winienem, bo kto inny na moim miejscu pewnie by jak ja skorzystać z niego i fortuny za włosy uchwycić nie umiał. Wystaw sobie, kochany hrabio, że to marzone milionowe, więcej może niż milionowe ożenienie mam w ręku, a pierwszy raz spotkałem się z nim o kilkanaście wiorst od Denderowa. C’est fameux! Panna jak anioł piękna ludzie najwyższej sfery, najpiękniejszego wychowania, i niezmiernej fortuny. Ale muszę to jakoś porządniej opisać. Tu następowała relacja znanych nam już wypadków przybycia do Warszawy, pierwsze kroki Sylwana i dalsze badań jego i starań postępy. Jużem się mnóstwa rzeczy potrafił dowiedzieć, choć muszę udawać obojętność — mówił dalej. — Reszty wnioskując i rozumując domyśleć się łatwo. Baron Hormeyer zaraz po przybyciu swoim urządził: się jak przystało jego fortunie i położeniu towarzyskiemu; dom jego na największej stopie, z najpierwszymi rodzinami zawiązał tu stosunki, i życie dowodzi, że miliony mieć musi. Osobny ekwipaż dla niego i dla córki, sześciu lokai, kamerdyner, dwóch kucharzy, konie wierzchowe, salony umeblowane z przepychem największym, srebra stołowe, jakich nie widziałem w życiu, panna w coraz nowych brylantach, których wartość już tu cenią na krocie, choć pewnie jeszcześmy wszystkich nie widzieli, słowem dom pański. Sam baron niełatwo dla kogo przystępny, zimny, trochę dyplomatycznie podejrzliwy, mnie podobno jako najstarszego znajomego najlepiej widzi i najgrzeczniej przyjmuje. Potrafiłem zyskać sobie jego przyjaźń i zaufanie ofiarą trochy miłości własnej. Pomimo to i on, i córka, i ich dwór dziwnie w sobie zamknięci ludzie i trudni do zawiązania poufalszych stosunków; nikt tu się nie pochlubi, żeby tak daleko jak ja zajść potrafił, chociaż i ja, mimo najusilniejszych starań, jestem na domysłach i na łapanych wiadomostkach. Co się tyczy panny, nic piękniejszego w życiu nie widziałem i prawie jestem zakochany. Poznawszy ich trochę, nie chcę brusquer le roman: prowadzę go wolno, idę krok za krokiem, ostrożnie, bacznie, ale z wolna. Z początku jak na wszystkich i patrzeć na mnie nie chciała, dziś kiedy niekiedy zostajemy na chwilę sam na sam i widzę, że baron wcale się temu nie sprzeciwia. Zdaje mi się, że nic lepszego trafić mi się nie może i nie trafi: sam los opatrzny zesłał mi tego milionera itd., itd. List był długi i zawierał rozmaite postrzeżenia Sylwana, oparte po największej części na domysłach i wnioskach mniej więcej zręcznie osnutych. Ale w nich wszystkich dla zimniejszego oka widocznym było, że młode hrabię dało się uwieść urokowi dwojga czarnych oczu i dowodziło tylko, czego usilnie dowieść chciało. Stary Dendera odebrawszy to pismo, przeczytał je z uwagą, brwi namarszczył, a doszedłszy do końca, splunął ruszając ramionami. Wcale w innym świetle widział to, co Sylwanowi najjaśniejszą zdawało się przyszłością, i niepomału się uląkł projektu syna, o którego zdolnościach zwątpił od razu. — Głupi! — zawołał — potrzeba go ratować, bo wpadnie w jamę. Baron austriacki! licho wie skąd! licho wie co! obszyty w tajemnicę! pół Niemiec! To coś podejrzanego, to coś wielce podejrzanego! Sylwan już się dał pannie uwikłać: komedią z nim grają, gotów mi go złapać! To nieszczęście, to prawdziwe nieszczęście! I po raz drugi odczytawszy list Sylwana, Dendera zachmurzał się coraz bardziej. — Wolałbym mniej, jakie czterykroć, pięćkroć jasnych i czystych, niż te miliony na srebrach, brylantach i podejrzanym tytule oparte! To jacyś awanturnicy! Zygmunt August tak był przestraszony zrazu, że gdyby nie interesa, sam chciał pospieszyć do Warszawy i syna wyrwać z niebezpieczeństwa; ale nie było sposobu ruszyć z placu, bo musiał opędzać się wierzycielom i do końca durzyć ich widokiem swego pogodnego czoła. Pomyślał więc sobie, żeby wyjazd żony i córki przynaglić i przez nich działać na Sylwana, a to go zmusiło podzielić się z hrabiną Eugenią otrzymanym listem i swoimi nad nim uwagami. Od dawna już małżonkowie żyli z sobą na zimno, nie radząc się nigdy, w niczym do jednego nie dążąc celu; dla rozdrażnionej i upokorzonej hrabiny dość było, żeby mąż żądał czegoś, a rzecz ta naturalną sprawą usposobienia jej stawała się wstrętliwą i śmieszną. Można więc było przewidzieć łatwo, że i tu, jak skoro hrabia widzieć będzie czarno, hrabina biało zobaczy: tak się też stało. Udając pokorę i posłuszeństwo, z miną ofiary i poddaństwa wysłuchała Eugenia i listu, i uwag mężowskich, ale nie biorąc ich do serca, z lekka tylko ruszyła ramionami. Nie chciała się odzywać, bo wyjazd do Warszawy dla niej i dla córki wielce był pożądaną rozrywką: marzyła o nim znudzona i choć wcale nie podzielała zdania hrabiego, a stosunki Sylwana z rodziną Hormeyerów zdawały się jej najwspanialszym losu zrządzeniem, zamilkła, zgadzając się na wszystko. Cesia także miała powody, dla których spieszno jej było do miasta, chciała tam schwycić Wacława i nowy wcale obmyśliła plan kampanii. Wyjazdowi więc nic nie stawało na przeszkodzie, tylko jedne pieniądze, nieszczęśliwe te pieniądze, o które co dzień trudniej było w Denderowie. Sylwan ich trochę zabrał, resztą opędzać się trzeba było od natarczywości wierzycieli, nadpłacając procenta, dając na rachunek kapitałów, byle się jakoś czas jeszcze pewien utrzymać. Zręczna Cesia sama poddała ojcu sposób dostania parę tysięcy dukatów, których w tej chwili tak bardzo potrzebowano w Denderowie. — Niech się papa nie troszczy — powiedziała mu po cichu — Farurej nam dać musi! — Nie wypada! nie wypada, zrazić byśmy go mogli! — zawołał Dendera. — Stary, jakkolwiek zakochany, gotów ostygnąć, gdy mu zajrzym do kieszeni. — Jest na wszystko sposób — odparła uśmiechając się hrabianka — papa mi powierz to tylko, ja się podejmuję całej roboty, byle go tu sprowadzić. — Ta daleko ma więcej sprytu od Sylwana — rzekł sobie hrabia w duchu — ha! zobaczymy, niech próbuje! Stary diabeł nie może, trzeba posłać młodą babę. Trafiło się tak, że w kilka dni potem Farurej, który od owego bukietu stał się niezmiernie czułym, przyjechał wyświeżony do Denderowa. Cesia przywitała go z minką tak melancholijną i smutną, że narzeczony od razu, choć trochę ślepy, wyczytał w niej jakieś wewnętrzne strapienie. Milczała, wzdychała, poglądała w niebo i patrząc w oczy nieszczęśliwej swojej ofierze, zdawała się mówić mu o tajemnicy, która ją wewnątrz pożerała. — Czy mi się pani nie zechcesz zwierzyć swego smutku? — zapytał stary, chwytając niedbale na poręczy krzesła zwieszoną rękę. — Gdzieżeś pan ten smutek wyczytał? — spytała Cesia. — Oko i serce omylić mnie nie mogły — z wdziękiem rzekł zalotnik. — A! z upragnieniem wyglądam chwili, gdy wyczytawszy najlżejszy smutek na jej czole, będę miał prawo o jego przyczynę zapytać. — Chwila ta jeszcze daleka — zawołała Cesia — i co dzień zdaje mi się okoliczności ją odsuwają. Farurej, gdyby nie przykry ból w nogach, którego doznawał od owej gwałtownej po bukiet przejażdżki więcej niż kiedy, byłby się porwał jak oparzony. — Co pani mówisz! — odezwał się z zapałem dwudziestoletniego młodzieńca. — Tak jest — szepnęła Cesia — widzę, że się to musi daleko bardziej, niżeśmy rachować mogli, przeciągnąć. Ale nie mówmy o tym, nie mówmy, to mi przykrość sprawia. — I owszem, na wszystko zaklinam panią, mówmy szczerze, mówmy otwarcie: miałażbyś pani dla mnie tajemnice? — Nie mam ich — odparła zręczna dziewczyna, smutne oczy zwracając na narzeczonego — ale godziż się tajemnice domowe zdradzać obcemu? — Obcym mnie pani nazywasz?! — uniósł się Farurej. — Chciałabym ze wszystkiego się zwierzyć panu i nie mogę, boję się matki, boję się ojca nade wszystko. Stary, któremu niezmiernie pochlebiała ta poufałość i zaufanie narzeczonej, przybliżył się ku niej nalegając. — Niech mi pani się zwierzy, a ręczę, że potrafię znaleźć sposób jakiś. — Nie mogę! nie mogę! — zrywając się z krzesła odpowiedziała Cesia; ale po chwilce zasmucona i zamyślona, znowu przy nim usiadła. — Cóż to być może? — zniespokojony począł Fa- rurej — zaklinam panią, niech mi pani powie, niech mi się choć domyśleć dozwoli. — Ale to będzie tajemnicą między nami? — spytała Cesia po chwili namysłu. — Daję na to słowo. — Spojrzyj pan, czy ojciec na nas nie patrzy i czy nas podsłuchać nie może. Stary Dendera udawał doskonale zajętego gazetą, której wiersze liczył tylko, myśląc wcale o czym innym, Farurej zaręczył za niego, że wszelką baczność odjął mu Espartero i kortezy, a Cesia, podrożywszy się trochę, w ten sposób nieśmiało niby i urywając poczęła: — Wystaw pan sobie — rzekła — że choć nic na pozór na przeszkodzie już nie staje, gdyśmy z matką dla wyprawy miały w tych dniach wyjeżdżać do Warszawy nieprzewidziana okoliczność wszystkie szyki nam miesza. Farurej ucieszył się niezmiernie z objawu uczucia, które wywołało smutek na piękną twarz hrabianki; chciała więc przyspieszyć to, czego on tak pragnął. Stary jechał do nieba na skrzydłach miłości i westchnieniem odpowiedział tylko. — Cóż się stało? — zapytał po chwili. — A! ja tam tych interesów nic nie rozumiem — mówiła Cesia dalej — ale okazuje się, że ojciec musi dla jakiejś tam ważnej spekulacji, w którą włożył, co miał kapitałów, odwlec znacznie nasze projekta: dziś nam to zapowiedział. Farurej ruszył niecierpliwie ramionami. — To dzieciństwo — rzekł — chodzi więc tylko o pieniądze, znajdziemy ich, ile zechce. — A! na Boga! mylisz się pan — odpowiedziała Cesia — nie o pieniądze tu chodzi. Pan jeszcze nie znasz mojego ojca, w tych rzeczach jest tak drażliwy, tak dumny, tak nieprzystępny, że nie widzę ratunku. Pozy- czyć u nikogo nie zechce, musimy czekać, aż się tam jego interesa wyjaśnią. — Ale ja mu dam, wiele będzie potrzeba! — krzyknął Farurej. — Cicho! zmiłuj się pan, ciszej, ojciec podnosi głowę, słucha, gotów się domyśleć, a nigdy by mi nie darował, gdyby to do niego doszło. Nie ma sposobu przystąpić do niego z pieniędzmi. Nie widzę ratunku. Farurej głęboko się zamyślił. — Tak jest drażliwy? — spytał — ale gdybym mu sam się zaofiarował z pożyczką... — Mógłbyś go pan sobie narazić bezpotrzebnie; nigdy się nie przyzna, że jej potrzebuje, jestem tego pewna. — Mógłbym kogo użyć za pośrednika. Cesia zamilkła i westchnęła tylko znowu z wyrazem tęsknoty. — Dajmy pokój — odezwała się uśmiechając melancholicznie — na to poradzić niepodobna. — Musimy! — zawołał Farurej — zostaw mi pani staranie, podejmuję się wszystkiego. — Pan mnie zgubić możesz, jeśli się ojciec domyśli — przestraszona poczęła Cesia — zlituj się. — Nie mamże żadnej u niej ufności? — Ale ta rzecz tak drażliwa! — Pozwól mi pani spróbować. Cesia zamilkła. — Próbuj pan — rzekła — ale ja nie mam nadziei, żeby mu się powiodło, znam ojca, znam charakter jego, to rzecz niemożliwa, niepodobna. Farurej pocałował ją w rękę po cichu. Cesia wstała szybko pod jakimś pozorem, a stary Dendera obudzony szelestem, podniósł głowę od gazety. Nie spuszczał on oka z córki i przyszłego zięcia, wiedział, że już przygotowano mu pole i z uśmiechem począł coś prawić o polityce hiszpańskiej. Farurej przysiadł się do niego i czas jakiś rozprawiali o niczym, igrając ze słowami, które ich doprowadzić miały nieznacznie do zamierzonego celu. — Jaki tam kurs papierów? — spytał Farurej. — Papiery nisko stoją — rzekł Dendera — zanosi się na wojnę, na wszystkich bursach spadają. — Chciałem właśnie kupić akcyj jakich — odezwał się zalotnik. — Spekulujesz pan, jak widzę? — Nie! ale doprawdy nie mam co robić z pieniędzmi. Hrabia się rozśmiał serdecznie. — Pierwszy raz coś podobnego słyszę; kupuj pan ziemię, to lepsze od papieru; ziemia podnieść się musi. — Tak! ale nią zarządzać potrzeba! — rzekł stary — a co to u nas gospodarstwo! I tego, co mam, bardzo mi dosyć, jeśli nie nadto! Nie wiesz tam hrabia jakiej pewnej lokaty na dobrach ziemskich? — Nie wiem — zimno odparł Dendera, spoglądając na sufit z miną kwaśną. — Obrachowawszy wszystkie najnieprzewidziańsze wypadki — mówił dalej stary marszałek — zostaje mi kilka tysięcy dukatów, z którymi nie wiem, co robić. — Warto je mieć w zapasie. — Mam zapas oprócz tego, nie lubię trzymać pieniędzy. — Prawdziwie trudno mi na to poradzić. — Jak to! panu hrabiemu, takiemu jak on spekulantowi? Trudnoż by ci było na przykład przyjąć mnie do jakiej spółki? Dendera wstał od stołu pochmurny, Farurej widząc, że mu się nie bardzo udaje, nalegał. — Przestaję spekulować — rzekł hrabia — usuwam się od tych robót ryzykownych, chcę spokoju i bylebym los dzieci zapewnił... — No! ale teraz, dwa, trzy tysiące dukatów wszak- że — zapytał Farurej — mogłyby się hrabiemu przydać do spółki: zrobiłbyś mi największą łaskę, biorąc je u mnie. Dendera się skłonił dumnie, przybrał postawę niemal obrażonego w swej godności człowieka. — Marszałku kochany — rzekł — porozumiejmy się: stosunek nasz dzisiejszy jest tego rodzaju, że mieszając weń sprawy pieniężne, moglibyśmy go uczynić trudnym, zwłaszcza dla mnie. Nie nalegaj, ja tego nie zrobię, ale ci wskażę dobrego ewiktora. — Pozwólże mi go sam sobie wybierać — odezwał się Farurej. — Zresztą kilka tysięcy dukatów nie są rzeczą tak wielką, w czymże one mogą utrudnić przyszłe nasze stosunki? — Kochany marszałku — po trosze rozczulając się odpowiedział Dendera — mam za zasadę unikać interesu z osobami familią składającymi lub do niej mającymi należeć. Pieniądz zwykle jest szkopułem, o który się rozbija przywiązanie i przyjaźń: potrzeba unikać wszelkiego powodu do naruszenia świętych węzłów familijnych. Wymówił to z takim namaszczeniem, z tak głębokim przekonaniem, że Farurej trochę się zastanowił, co dalej miał począć. — A ba! — rzekł — unikaj sobie hrabia stosunków pieniężnych z innymi, kiedy chcesz, ale ze mną, co ci się proszę o tę drobnostkę, śmiesznym byś był, gdybyś się drożył. No! jak chcesz, przyjmij mnie do jakiej spółki! Zobaczysz, jak dobrego mieć będziesz motianta! Dendera ścisnął jego rękę. — Dajmy pokój — rzekł — to niepodobna. — Mój hrabio, zaczynasz mnie drażnić — zawołał Farurej. — Cóż znowu? czy tak dalece nie zasługuję na zaufanie, że ze mną unikasz stosunków pieniężnych? To niewiara, to obelga prawie! Serio! to mnie żywo obchodzi. — Nie bierzże pan tego z takiej strony. — Muszą to tak wziąć, bo inaczej wytłumaczyć mi się nie potrafisz. Jestem dotknięty i przykro dotknięty. Hrabia udał zmieszanego i począł przepraszać. — Panie marszałku kochany, tej myśli nie miałem, nie zrozumiałeś mnie! Farurej burzył się na zimno, chcąc dopiąć swojego celu i coraz bardziej poruszony, począł żywo: — Musisz pan hrabia wziąć te pieniądze, nie odstąpię od tego; inaczej śmiertelnie mnie obrazisz! To nieufność! to nieufność! — powtarzał — to niewiara! Hrabia tłumaczył się dosyć niezręcznie, czując, że do- piął już celu i miłość własną ocalił; powoli począł ulegać, mięknąć, wolnieć, aż nareszcie skończyło się na tym, że zamilkł. — Jutro przysyłam pieniądze — zamknął Farurej, musisz je przyjąć. Dendera zachmurzony niby, ruszając ramionami, mrucząc, przystał na końcu, ale z widocznym umartwieniem wyszedł z pokoju, a Farurej pospieszył do Cesi. — Rzecz skończona — szepnął po cichu z rozjaśnioną twarzą — zrobiłem, jakem pani mówił. — Jak to! i ojciec przystał? — krzyknęła Cesia z podziwieniem. — O! niemało to mnie kosztowało pracy — z uczuciem zwycięstwa swego dodał kawaler, strudzone nieznacznie rozcierając nogi — alem na swoim postawił! — Jakimże sposobem? — Jak to się stało, nie powiem, dosyć że jutro przysyłam pieniądze, a przyspieszenie wyjazdu do Warszawy i chwili mojego szczęścia poruczam pani. To mówiąc ucałował rączkę podaną z uśmiechem, spojrzał szarymi zgasłymi oczyma w ogniem ziejące źrenice Cesi, westchnął, położył rękę na piersi i wymownym milczeniem tę scenę zakończył. W tydzień później hrabina z Cesią były na drodze do Warszawy. IV Sylwan nie tracił czasu na próżno i nie spłaszczał z oka na chwilę domu barona, który choć się z nim zdawał oswajać, nie tak jednak łatwym był, jak hrabia sobie obiecywał. Nie wychodził nigdy z granic zimnej grzeczności i nie dopuszczał Sylwana do pożądanej dlań poufałości. Baronówna, widocznie dziecko pieszczone, pani domu, o której względy co dzień bardziej rozkochany hrabia usilnie się starał, bawiła się nim czasem, posługiwała trochę, ale nie nie straciła ze swej sztywności, melancholii i zimnego z nim obejścia. Im trudniej to szło, tym bardziej Sylwan się zapalał, a postępy tak były nieznaczne, tak powolne, że dumne hrabię niekiedy gniewem buchało. Tymczasem dom barona Hormeyer otwierał się dla coraz większej liczby nowych znajomości, napływała doń najpierwsza młodzież, którą wabiła nieporównanej piękności twarzyczka i przepych domu, na pańskiej utrzymywanego stopie. Sylwan śledził, patrzał i drżał, żeby kto nie został szczęśliwszym od niego, choć dotąd ani baron, ani jego córka nie zdawali się wyróżniać nikogo. Ewelina zawsze była równie smutną, zamyśloną, znudzoną ludźmi, niecierpliwą. Baron chłodny, rozpatrujący się i zapięty na wszystkie guziki. Tajemnica jakaś dom ten otaczała, a przybywający z Galicji, z Wiednia, żadnej o nim pewniejszej wiadomości nie przywieźli. Kilka osób widywało barona, zgadzano się na to, że przy dworze jakiś miał urząd, że go w towarzystwach wyższych spotykano; ale o jego stanie majątkowym i położeniu towarzyskim nic pewnego dowiedzieć się nie było podobna. Ludzie nie mając o nich pewnych danych, tworzyli tymczasowo dzieje bajeczne, zgadywali, domyślali się, wnioskowali. Baronówna pokazała się na kilku balach w coraz nowych brylantach, tak nimi obwieszona, że precjoza jej ściągnęły oczy wszystkich, a cenę ich przesadzono nadzwyczajnie i podnoszono niezmiernie. Jeden naszyjnik z pereł i diamentów wzbudził zazdrość we wszystkich kobietach i zwrócił szczególnie uwagę na barona i jego córkę. Zaintrygowali wszystkich ci przybysze, występujący z takim zbytkiem, a całkiem prawie nie znani nikomu. Poczęto szperać i dochodzić, ale nikt nic stanowczego nie odkrył. Sylwan tylko po kilkutygodniowych stosunkach z baronem dowiedział się najniespodziewaniej i w sposób przypadkowy, że córka Hormeyera, ta, którą miał za pannę Ewelinę, młodziuchna i dziewicza istota, była już wdową, że jej nagłe w pół roku po ślubie owdowienie spowodowało wyjazd z Galicji i smutek, którym twarz jej okrytą była. Wygadał się z tym pan baron tak, jak by sądził, że to już wszystkim jest wiadomym; wzdychał, mówiąc o córce, i nie wyspowiadawszy się z niczego więcej, urwał zachmurzywszy czoło. Sylwan jakkolwiek rad był, że więcej schwytał od innych, wyrzucał sobie, że dotąd tak prostej nawet rzeczy nie wiedział, i powróciwszy do domu, głęboko się zamyślił nad sobą i przyszłością. Ewelina teraz mu się wydawała inaczej, smutek jej był wytłumaczony, rozdrażnienie naturalnym, obojętność konieczną, miłość własna we wspomnieniu męża znajdowała tłumaczenie chłodu, z jakim go przyjmowano. — Potrzeba czasu — rzekł w sobie Sylwan — wdowa! to nic nie szkodzi. Musi więc mieć majątek po ojcu i coś odziedziczyła po mężu. A tak młodziuchna! a tak pociągająca! Westchnął, zamyślił się i już zawracać nie chciał. List hrabiego ojca, który poprzedził przyjazd hrabinej i Cesi, pełen nieukontentowania, obawy i przestróg, więcej rozdrażnił niż upamiętał Sylwana. Nie chciał mu w niczym przyznać słuszności, rozśmiał się i obrażony niemal, że mu wyrzucano nieopatrzność i łatwowierność, odrzucił pismo z lekceważeniem, ruszył ramionami, ani myśląc się stosować do rady ojcowskiej. Oczekiwał tylko matki, żeby jej przybyciem poprzeć swoję sprawę; rachował na kobiety, na Cesię szczególniej, której znał przebiegłość, a tymczasem dnia prawie nie opuszczał, nie widząc się z baronem i jego córką. Zaledwie dawszy wypocząć Wacławowi, zmusił go do odwiedzenia z nim razem nowych swoich znajomych. Wacław opierał się, wymawiał, ale uległ nareszcie bratu i poszedł z nim razem na wieczór do barona. Sylwan chciał mu się pochwalić nadzieją i olśnić go przepychem tej, którą zawczasu swoją przyszłą nazywał. W istocie dla Wacława przywykłego do wsi i kłamanych występów Denderowa, ten dom zbytkownie urządzony był całkiem nowym i uderzającym widokiem. Wygalonowana służba, stoły od sreber się uginające, ogromne salony z niejakim urządzone przepychem do reszty onieśmieliły i tak bojaźliwego, ciszę lubiącego człowieka. Wszedł zakłopotany, zarumieniony, zmieszany; dał się zaprezentować baronowi, który nieznacznie zmierzył go wzrokiem badacza, i nie śmiał nawet spojrzeć na jego córkę, czarne swe oczy ciekawie obracającą na przybysza. Sylwan. nie postrzegł, że baron i Ewelina, gdy Wacław się pokazał, spojrzeli po sobie jakby zdziwieni, że młoda wdo- wa zadrżała, zapłonęła i po chwili wyszła szybko z salonu. Nadto był sobą zajęty, żeby mógł nawet przypuścić, że ktoś większe nad niego uczyni wrażenie. Po pewnym przeciągu czasu jednak Ewelina powróciła do salonu i Wacław nieco ośmielony spotkał piękne jej oczy wymierzone na siebie. Wszyscy byli dlań nadzwyczaj uprzejmi, a wreszcie Sylwan nawet musiał postrzec, że dla Wacława zmieniono tryb postępowania z innymi gośćmi. Młoda wdowa zbliżyła się ku niemu ciekawie, uśmiechnęła, przeciągnąć się starała rozmowę z nim; baron nie spuszczał go z oka, a gdy więcej osób nadeszło, widocznie pierwszeństwo dawano nowo przybyłemu przed wszystkimi. Kilka razy baron i jego córka szeptali coś z sobą tajemniczo, a gdy nadeszła chwila pożegnania, ojciec, czego dla nikogo nie uczynił, wyszedł za gościem usilnie go zapraszając, żeby ich dom odwiedzał. Nie postrzegł tylko Sylwan, jak wzrok Eweliny pobiegł za Wacławem do drzwi, i ścigał, gdy go już nie było; jednakże dotknięty do żywego, obiecał sobie w duchu więcej się na porównanie z bratem nie wystawiać. — To coś niepojętego — rzekł w duchu — byliżby ślepi, czyby się mieli nie poznać na mnie? Mogliżby wiedzieć, iż Wacław ma miliony, których ja mieć nie będę? Ja go tam więcej nie zaprowadzę, on sam nie pójdzie pewnie! Na Wacławie dom ten wielkiego nie uczynił zresztą wrażenia, przepych i bogactwo go zdziwiło, ludzie byli dlań zagadką. Ewelinę uznał piękną, ale mówił o niej chłodno i Sylwan badając go, przekonał się, że sympatia, która się objawiła ze strony barona, nie wywołała wzajemności. To go uspokoiło. Nazajutrz swoim zwyczajem rano pojechał po barona, którego miał zawieźć do kilku domów, jak się wczoraj umówili, i zdziwił się znowu, gdy po krótkim obojętnym wstępie baron żywo go spytał o brata. Sylwan nadto był ostrożnym, żeby go bardzo wychwalać, ale kłamać też nie mógł, bo wielki ów spadek i niespodziana fortuna, a z niej wynikłe interesa postawiły Wacława na widoku i łatwo było dojść fałszu. Odpowiedział więc obojętnie, uśmiechając się, ogólnikami, nie tając swojego podziwienia, dlaczego o niego tak go ciekawie badano. — Musiałeś pan uważać — odparł baron Hormeyer z niezwykłą sobie szczerością — jak mnie wczoraj widok tego młodego człowieka uderzył, i mnie, i biedną Ewelinę moją. Wystaw pan sobie, brat pański tak nadzwyczajnie, tak cudownie jest podobny do zmarłego jej męża, żeśmy na pierwszy rzut oka za widmo go wzięli. Córka moja dotychczas jest cierpiąca... przypomnienie świeżej straty... nieutulony jej żal po tym człowieku... — Dobrze, że mi pan baron mówisz o tym — rzekł Sylwan trochę niespokojny — więcej go tu już nie przyprowadzę i najmocniej przepraszam... — Ale owszem, owszem — pochwycił baron. — Ewelina znajduje w tym niejaką pociechę, to łudzące przypomnienie. — Mój brat jest dosyć dzikim stworzeniem — pospieszył Sylwan — z wielką trudnością wczoraj go tu wyciągnąłem. Dziwne okoliczności sprawiły, że nie poznany długo, wychowywał się jak sierota, to go onieśmiela. Niedługo zdaje mi się zabawi w Warszawie, przygotowuje się tylko do bliskiego wesela. — Jak to? zaręczony? — podchwycił baron z widoczną niespokojnością. — I zakochany — dodał hrabia. Rozmowa się na tym przerwała, dano znać o koniach. Sylwan wyjechał z baronem razem, ale powróciwszy do domu nie mógł się powstrzymać od gorzkich wyrzutów losowi. — Wacławowi wszystko! — zawołał — majątek, szczęście idzie samo do rąk nie proszone, za cóż mnie się nie wiedzie? Zaczynam go nienawidzieć! Byleby mi pożyczył, czego potrzebuję, unikać go muszę, wyprawię go na wieś. Niech jedzie: ani on do miasta, ani miasto dla niego. Nazajutrz odebrał zaproszenie na wieczór do barona wraz z bratem, ale go z sobą nie wziął i wymówił się nieśmiałością Wacława. I ojciec, i córka postrzegłszy, że sam przyszedł, nie umieli pokryć wrażenia, jakie to na nich uczyniło. Spytali zaraz o brata, a Sylwan rozgniewany, prawie do kłamstwa uciec się musiał. Cały wieczór Ewelina była zamyślona i smutna, baron chłodny i milczący, Sylwan nie potrafił się nawet przybliżyć do pięknej wdowy, a za każdym jej głosem niecierpliwił się coraz bardziej, bo go pytano tylko o Wacława. Wychodząc, zżymał się na siebie, że mu na myśl przyszło wprowadzić tę marę, która w mgnieniu oka zepchnęła go z mozolnie otrzymanego stanowiska. Szczęściem dla Sylwana wśród zakłopotania jego nadjechała hrabina z córką: nowi i silni sprzymierzeńcy. Zaledwie się rozpakowano w hotelu, już niespokojny począł im opowiadać całe swoje dzieje. Znano je po trosze z listu Sylwana i hrabina matka na przekor mężowi usposobioną była pomagać, nie przeszkadzać synowi. Cesia milczała obojętna, ale gdy przyszło do Wacława, zarumieniła się, wstrzęsła i nadstawiła ucha na opowiadanie. Twarz jej zmieniona dozwoliła bratu domyśleć się uczuć serca: zwrócił się do niej cały. Cesia słuchała go na przemiany blada i krasna od bijących na twarz rumieńców, ale milcząca i zamyślona. — Kochana mamo — zawołał Sylwan w ostatku — na tobie i na drogiej Cesi całe moje nadzieje. Potrzeba się poznać z Eweliny, zbliżyć, zaprzyjaźnić i opanować ją całkiem; a naprzód, jakkolwiek jesteśmy tu chwilowo, musimy się pokazać tak, jak nam przystało, i dom choć w podróży urządzić w sposób przyzwoity, ja się tym zajmę. Jeśliby pieniędzy zabrakło, Cesia weźmie u Wacława. — Dajże mi pokój, Sylwanie — oburzyła się siostra — to nadto! — Zrobisz to, gdy sama uznasz potrzebę, ja jestem zakochany, oszalały i od was wyglądam ratunku! Ojciec, wiem, obawia się, odradza, przestrasza, ale myli się najzupełniej. Hrabina ruszyła ramionami na wspomnienie męża, Cesia poczęła badać brata i niespokojna już po cichu mu szepnęła, żeby po Wacława posłał, nie tracąc czasu. Sylwan dorozumiewał się coraz bardziej, na co jej był potrzebny; a rachując na pomoc siostry, chciał ją sobie zawczasu zaskarbić; sprowadzono więc biednego samotnika, który dosyć niechętnie stawił się na wezwanie. Hrabina przywitała go zimno, Sylwan poufale, Cesia serdecznie, ale jak brata tylko. Nowy jej plan zależał na tym, żeby go zbliżyć jak najbardziej ku sobie, a działać nań obojętnością i obudzeniem zazdrości w sercu jego. Do tego zastosowała humor: stała się trzpiotowatą, zajętą przyszłym zamążpójściem tylko, strojami, domem, jaki miała urządzić, zabawami itp. Usilnie pragnęła przekonać teraz Wacława, że się stał dla niej obojętnym, rachując na to, że człowiek płacze zawsze po wszystkim, co traci, nawet po tym, co posiadając nie cenił. — Dobrze żeśmy tu ciebie zastały — zawołała do wchodzącego z uśmiechem, podając mu rękę — musisz nam służyć i pomagać. Mój narzeczony nagli, mamy całą ogromną wyprawę do zrobienia, kilka tysięcy dukatów do wyrzucenia za okno, nie potrafimy sobie dać rady, a ten biedny Sylwan taki zakochany, taki śmieszny, taki dziwny, że się na niewiele przyda! Wacław przez grzeczność zaofiarował się na usługi. — Ja ci się wywdzięczę, kuzynku — dodała Cesia figlarnie — niepodobna, żebyś czegoś nie potrzebował dla Frani; nie potrafisz sam dać rady z kobiecymi gałgankami, my ci najdroższe, najpiękniejsze, najsmakowniejsze wybierzemy. Juściż nie wrócisz z Warszawy z próżnymi rękoma, wstyd by ci było i śmiesznie! Od tej chwili Wacław nie miał pokoju od Cesi, która go ciągle chciała mieć przy sobie, choć zmieniła z nim sposób postępowania, nigdy już nie mówiąc mu i nie przypominając niczym dawnych stosunków. Ciągle była zajętą tylko swoją przyszłością, weselem i rolą, którą na świecie grać miała; nieustannie zaś przypominała mu Franię z udaną dla niej czułością, ale zawsze z odrobinką ironii, choć zręcznie bardzo ukrytej. Wacław posmutniał biedny i ugiął się pod ciężarem powolnego prześladowania, które najwymyślniejsze przybierało formy. Hrabina Eugenia, która pomimo braku świeżości i bardzo już przywiędłych wdzięków, spodziewała się jeszcze w salonie przy świecach znaleźć choć poddeptanego czciciela, równie z ciekawą i niecierpliwą Cesią, nagloną przez Sylwana, spieszyły wyjść na świat, dawnym się przypomnieć znajomym i nowe zawrzeć stosunki. Najęto powóz, wybrano pokoje, urządzono dom na stopę jak najpokaźniejszą, wyrzucono wiele pieniędzy i hrabina wybrała się wreszcie z Sylwanern do barona Hormeyer, ale tu ich nie przyjęto. Potrzeba było czekać wzajemnych odwiedzin, a te dopiero czwartego dnia nastąpiły. Nieszczęściem dla Sylwana Wacław znajdował się właśnie w salonie i nie było go sposobu sprzątnąć. Baron wszedł z córką, którą miał przedstawić hrabinej, ale na progu ujrzawszy Wacława, młoda wdowa tak się zmieszała, pobladła, zmieniła, że ze wzruszenia usiąść musiała, ledwie ukłoniwszy się gospodyni domu. Złożono to na osłabienie, znużenie i przypadek jakiś, który ją przestraszył przed chwilą, choć Sylwan wiedział dobrze, co to znaczyło. Rozmowa zawiązała się z trudnością o ogólnikach, ale Ewelina udziału w niej prawie nie brała, wciąż zapatrzona na Wacława: dwie łzy płynęły jej z oczu powoli... Sylwan wściekał się i nie wiedział, co począć; Cesia patrzała i nic zrozumieć nie mogła, bo jej się z tego dziwnego wypadku brat nie wyspowiadał; baron zaś, korzystając ze spotkania, poszedł do Wacława i z niezwykłą grzecznością i nadskakiwaniem przylepił się do niego. Rozpytywał go, zapraszał, łasił mu się prawie i tak zręcznie manewrował, że go przyprowadził do córki, która podnosząc nań oczy zamglone łzami, wstrzęsła się i zadrżała. W wejrzeniu biednej kobiety znać było, że w tym nieznajomym, który jej tak żywo przypominał utracone szczęście, szukała z rozpaczą tego uczucia, które jej dawniej jaśniało. Zdawała się błagać litości, spoglądając na Wacława, i ze smutnej, obojętnej, chłodnej tak się stała łagodną, wzruszoną, czułą, tak twarz jej piękna dziwnie się zmieniła, że Sylwan patrzący z boku oczom swoim nie wierzył. O! co z ludzkiego oblicza jeden robi promyk radości! jak ono inne! jak cudnie piękne, kiedy zza łez spojrzy weselem i uśmiechnie się choć marzonym szczęściem!... Taką się stała Ewelina, kiedy bojaźliwy wzrok jej spotkał zimne, ale pełne współczucia wejrzenie Wacława, w którego źrenicy dobroć się malowała. Nie śmiała ust otworzyć drżących, a mówiła nimi prosząc go o litość i choćby o zwodniczą nadzieję. Zdumiony Wacław zląkł się tego wzroku, którego wyraz mówił o wielu łzach uronionych na próżno; ale wzruszyła go boleść nieznajomej, choć całkiem niewytłumaczonym dlań sposobem zwracająca się z prośbą jakąś ku niemu. W tych pięk- nych rysach zwykle chłodnej i dumnej kobiety tyle było teraz czułości i wdzięku! Chciał uciec i nie mógł przykuty litością i wdzięcznością razem; nie śmiał być niegrzecznym po tylu uczynionych mu przez barona i córkę jego uprzedzających krokach. Został więc na swoim miejscu, choć Cesia nań mrugała, choć Sylwan zbliżywszy się, starał go oderwać od Eweliny, a sam miejsce jego zastąpić. Głosu nawet Sylwana nie zdawała się słyszeć młoda wdowa, tak była zajęta Wacławem. — Pan tu jesteś jak my gościem — odezwała się po francusku do sąsiada — równie jak my obcym trochę: masz obowiązek niejako żyć z nami! Jesteśmy jak podróżni wśród stepu, których znajomość zawiązuje się łatwo na obczyźnie. Czemu pan dotąd nie byłeś u nas? Kuzyn pański, hrabia Sylwan, daleko jest grzeczniejszy. — A pani! komuż się na co przydać może towarzystwo wieśniaka, który tęskni za wioską? — I za tymi, których tam porzucił. — I za nimi! — dodał Wacław po cichu. — A któż nie tęskni za czymś i po czymś nie boleje — odpowiedziała Ewelina półgłosem — trzeba się pocieszać wzajemnie i bliźniemu ulżyć ciężaru. Lubisz pan miasto? — zapytała. — Przyznam się pani, że nie. — Dawniej jam je lubiła bardzo, dziś męczy mnie i utrudzą. W mieście potrzeba być szczęśliwym, inaczej widok tego gwaru i wesela podwaja boleść jeszcze. — Boleść? — spytał Wacław — tak młoda, mogłażeś już pani jej doznać? — Ja? — odparła nieznajoma, zapominając się widocznie z jakąś egzaltacją chwilową — ja? ja już znam wszelkie boleści ziemskie, choć ledwie usta przytknęłam do czary życia i kroplę z niej wyssałam słodyczy. Ojciec spojrzał surowo, jakoś smutno i Ewelina uspokoiła się; hrabina przemówiła do niej, ona odpowiedziała grzecznie i krótko, i natychmiast, jakby się obawiała stracić chwili, znowu spojrzała na Wacława, z którego wzrok jej nie schodził. Odwiedziny przeciągały się nazbyt długo, baron niespokojnie miął kapelusz w ręku, a córka jego, zajęta Wacławem, nie poruszała się z miejsca. — Czy pan u nas nie będziesz? — spytała go wybrawszy chwilę, gdy jej nikt prócz niego usłyszeć nie mógł — dlaczego nie byłeś, gdyśmy prosili? — Kiedy? — zapytał Wacław zdziwiony — ja o tym nic nie wiedziałem. Ewelina zarumieniła się, z wymówką spoglądając na Sylwana: było to pierwsze wejrzenie, którym go zaszczycić raczyła. — Przyjdź pan, kiedy chcesz, zawsze mu będziemy radzi — szepnęła z cicha głosem wzruszonym — przyjdź pan — dodała nalegając — wiele nam uczynisz dobrego! Na tych niepojętych wyrazach, których Wacław nie zrozumiał wcale, a które go zmieszały tak, że na nie odpowiedzieć nie potrafił, skończyły się rozmowa i odwiedziny. Wdowa podała rękę sąsiadowi, wstała nagle i jakby się całą siłą woli odrywała od niego, po szybkim pożegnaniu wybiegła. Cała ta scena nie mogła ujść bacznego oka hrabinej i wzroku zazdrosnej Cesi, a Sylwan zburzony był nadzwyczajnie i przechadzał się chwilę, powróciwszy ode drzwi, nie mogąc w ustach znaleźć słowa. — Co to jest? — odezwała się pierwsza Cesia — Sylwanie, wytłumacz nam to proszę, to coś niepojętego! Co znaczy ta czułość twojej pięknej nieznajomej dla pana Wacława? Wszak go podobno raz tylko widziała? Prawdziwie — zawołała z przymuszonym śmiechem — mogłabym coś donieść Frani, wielkie pan robisz postępy w Warszawie. Wacław stał zmieszany i przybity. — Ja nic nie wiem, ja nic nie rozumiem! — odparł uniewinniając się. — Ja wiem wszystko i widzę, że mnie prześladować zaczyna jakieś zażarte, fatalne nieszczęście, po prostu dzieło ślepego wypadku. Potrzeba, żeby kuzynek Wacław był jak dwie krople wody podobnym do nieboszczyka męża Eweliny. Ha! to przedziwnie! — Ja? — zawołał Wacław. — Baron mi mówił o tym — dodał Sylwan żywo — i zaklinał mnie na wszystko, abyś w ich domu nie bywał i nie zatruwał im spokoju, odświeżając stare i przygojone już rany. — Baron ci to mówił? Baron cię o to prosił? — zapytał Wacław. — Ale czemuś mi o tym nie powiedział wprzódy, byłbym się nie pokazywał? Dlaczegóż znowu ten sam baron tak mnie usilnie dziś zapraszał? — Czyż nie rozumiesz tego? — ofuknął go Sylwan — to było przy córce! Ale zdaje mi się, że nie zawiodę się na twoim sercu, nie będziesz tak okrutnym, byś biedną kobietę zamęczał; potrzeba ci wyjechać z Warszawy. — Dziś się jej nie pokazywać! — przerwała Cesia. — Najlepiej by było wyjechać — dodał Sylwan. — Ten wypadek i mnie niezmiernie pomieszał szyki: byłem już na najlepszej drodze, dziś żal odżył i cofnąłem się na długo. Wyrazy te wyrzekł z wymówką, tak że Wacław dotknięty nimi, odezwał się obrażony: — Jam tu przecie nic nie winien. — Przepraszam cię — szybko podbiegając rzekł Sylwan — nikt nie winien prócz mojego losu, przeklętego losu, a niemniej to mnie zabija. Wacław nie czekając dalszego rozwinienia tej sceny przykrej, i czując ją nadto, pomimo nalegań Cesi, ażeby pozostał, wziął kapelusz i wyszedł niespokojny. Jak tylko drzwi zamknął za sobą, Sylwan, który więcej udawał rozpaczy niż czuł jej w istocie, wstał chłodny i obrócił się do matki: — Niechże mi hrabina powie, jak się jej Ewelka podobała. Cudna! nieprawdaż? anielska istota! — Bardzo przystojna! — odpowiedziała matka myśląc w duchu, że sama niegdyś była daleko piękniejszą. — Przystojna? — spytał Sylwan. — Nawet ładna — dorzuciła Cesia — ale to coś sentymentalnego, rozpłakanego. — A ojciec? a ton ich? a wychowanie? a sposób życia? — począł Sylwan — o milę widać w nich ludzi najlepszego towarzystwa! — Cóż z tego wszystkiego, kiedy ci tak Wacław popsuł całe staranie! — przerwała matka. — O! ten Wacław to zły duch naszej rodziny! Nie darmom, nie darmom czuła zawsze jakiś instynktowy wstręt do niego, wszystkie nasze nieszczęścia od niego się poczęły i z nim jakiś mają związek. Cesia westchnęła tylko, a Sylwan zawołał: — Ja go zaraz na wieś wyprawię, niech jedzie, niech się żeni ze swoją Franią, niech będzie szczęśliwy, ale niechże mi nie psuje! — Nie ma potrzeby — odezwała się Cesia — on tam więcej nie będzie, bądź spokojny; a mógłbyś mu się narazić, wypędzając go stąd, gdy właśnie potrzebować go co chwila możemy. Sylwan zamilkł, ale chmurne jego czoło okazywało, że nie mógł się oswoić z myślą niepowodzenia i postanowił zwyciężyć lub zginąć. Przejęty smutkiem Wacław powrócił do swojego mieszkania, rozerwany uczuciami, których sam nie rozumiał. Wspomnienie Frani, drażniący obraz Cesi doskonale kłamiącej zobojętnienie zupełne, smutna postać młodej wdowy ze łzawymi oczyma mieszały się w jego wyobraźni; Wulka jednak z Franią najczęściej przed serce wracały! Czuł, że tam było niewinne, spokojne, prawdziwe szczęście jego; ale serce ludzkie nienasycone, ale człowiek tak słaby! Wacław już nie miał siły myśleć o jednej narzeczonej i grzeszył wybiegając marzeniami za drogę, którą sobie przyrzekł iść do końca życia. Czując to, rad był jak najprędzej wyjechać z miasta, gdzie go jeszcze interesa nieubłagane zatrzymywały od dnia do dnia, nie dozwalając nawet zakreślić chwili wyjazdu; tymczasem z każdą odchodzącą pocztą pisał do rotmistrza, do Frani, do Brzozosi i nie tykając tego, co go spotykało w Warszawie, spowiadał im się tylko ze swoich uczuć i tęsknoty. Właśnie nad takim długim listem, w którym nic właściwie nie było prócz użaleń i westchnień, zastał go nazajutrz około południa pan baron Hormeyer. Zmieszany Wacław musiał go przyjąć i nie wiedział, jakim powodom przypisać tak spieszne odwiedziny, gdy gość z uśmiechem sam mu się z nich począł tłumaczyć. — Darujesz mi pan natręctwo moje — rzekł z wymuszoną grzecznością — ale jestem ojcem, nie mogę obojętnie patrzeć na łzy córki; a gdy mi się nastręcza sposobność ulżenia jej strapieniu, wszystkich szukam środków, bym to uczynił. — Mój brat — przerwał spiesznie Wacław — mówił mi już, jak dziwne podobieństwo rysów zjednało mi niezasłużone u państwa przyjęcie; mówił mi także o życzeniu pana barona, ażebym przytomnością moją nie rozraniał serca biednej córki jego: bądź pan pewien, że się do niego zastosuję. — Kto panu to mówił? — zapytał baron z uśmiechem dziwnym — hrabia Sylwan? Zapewne miał w tym powody jakieś, ale na Boga, ja się wcale przeciwnego domagam. Dla niej, dla biednej Eweliny jest to uspokajającym lekarstwem widzieć żywym przynajmniej to, co pogrzebała i opłakała: łudzi się, ale pociesza. Ja właśnie chciałem pana prosić, żebyś nas często odwiedzał, bo to dla niej jałmużna. — Panie baronie, jest to traf tak dziwny — po chwili zawołał Wacław — że na ten wypadek nie ma w prawidłach pospolitego życia żadnej formy gotowej. W istocie położenie moje nadzwyczaj przykrym się staje, a może niebezpiecznym, a ludzie... — Ludzie niech mówią, co chcą — odezwał się baron — to mnie ani ziębi, ni grzeje. Ewelina zarówno jak ja pogardza opinią ludzi: sercu ojcowskiemu chodzi choć o chwilę jej spokoju. — Zdaje mi się — dodał Wacław — że tego spokoju inną by drogą szukać potrzeba, nie odświeżając uczucia, którego przeznaczeniem jest zamrzeć lub inny przybrać kierunek. — Właśnie od pana oczekuję, żebyś o tym Ewelkę przekonał — rzekł baron. — Masz pan nad nią władzę wielką skutkiem wielkiego i szczęśliwego może dla nas trafu: możesz jej umysłem i uczuciem pokierować.. Z oczu, z ust pańskich wieje zacność i szczerość, dlatego otwarcie mówię i gorąco go proszę. Nie zechcesz korzystać z naszego nieszczęścia, gdy mu zaradzić nie możesz. — Dziękuję panu baronowi — odparł spiesznie Wacław — ale nie na wiele podobno przydam się państwu, jestem przejazdem w mieście, na krótko, obowiązki powołują mnie do domu. — Z każdego dnia skorzystać można — przynaglał baron biorąc za rękę Wacława — nie odmawiaj pan, nie odmawiaj. — Śmiesznie by było, gdybym z taką małą drożył się posługą; ale mój brat... — A! dobrze, że o tym mówimy — począł baron — hrabia Sylwan widocznie ma zamiar starania się o Ewe- linę, muszę o niego pana zapytać. Choć brat, czuję, że mi powiesz szczerze, otwarcie. — Nic panu o nim nie powiem — szybko zawołał Wacław — i proszę, nie badaj mnie o to: ani źle, ani dobrze powiedzieć nie mogę, z ust moich jedno i drugie podejrzanym by było. Są ludzie, którzy lepiej daleko ode mnie go objaśnią. Uwolń mnie pan od tak przykrego dla mnie obowiązku. Baron doskonale zrozumiał widać, że Wacław nic nie miał dobrego do powiedzenia, skłonił się i zamilkł. Wacław wyglądał tylko końca odwiedzin, niespokojny i podrażniony; gdy gość, nagle wstawszy, zbliżył się do niego z nową prośbą: — Pojedź pan ze mną na chwilę do Eweliny, na chwilę, tylko na chwilę, ona mnie po to przysłała. Chciał się wymawiać Wacław, ale smutna twarz ojca ujęła go wyrazem uczucia: zesłabł, dał się nakłonić, ubrał żywo i zabrał się z baronem. W ulicy już spotkali Sylwana z Cesią powracających ze sklepów; mignęło się im to zjawisko, ale w twarzy brata ujrzał Wacław taki gniew i zdziwienie, że zabolał nad nim. Baron starał się go rozweselić, rozruszać i nie przestawał żywych opowiadań, które w istocie w innej porze i okolicznościach mocno by zająć mogły. W salonie już na nich oczekiwała, żywo się przechadzając, Ewelina; wzrokiem wdzięcznym powitała Wacława i znać było, że walczyła z sobą, by naprzeciw niemu nie poskoczyć, by się nie dać uwieść łudzącemu podobieństwu, które ku niej niepowrotną przeszłość przyniosło. Wacław zarumieniony cały uczuł potrzebę postawienia się od razu na stopie pewnej, na stanowisku właściwszym i począł rozmowę od podziękowania za uprzedzającą grzeczność, na którą niczym nie zasłużył, będąc ją winien tylko dziwacznemu trafowi losu. Ewelina rozpłakała się, biorąc jego rękę w drżące dłonie. — A! panie! daruj — zawołała — dziecku pieszczonemu, w którego serce za trochę jaśniejszych dni tyle uderzyło ciosów; daruj, że wyciąga ręce ku tobie! Jam tak biedna, a tak nie umiem oswoić się z nieszczęściem moim! — Wolno mi z panią być szczerym? — rzekł Wacław — na cóż szukać szczęścia w złudzeniu, oszukując siebie, by jutro boleć mocniej i na nowo? — O! to jego słowa! to dźwięk jego mowy! to on! — zawołała zakrywając oczy Ewelina. — Mów pan, mów, niech cię jeszcze posłyszę; więc nie umarłeś, więc nie porzuciłeś mnie na zawsze... Żyjesz... wróciłeś i nie rozstaniemy się więcej? Wacław zamilkł, położenie jego stawało się co chwila trudniejszym, serce ściskało uczucie boleści, nie wiedział, co powiedzieć. — Możesz być na świecie dwóch tak do siebie podobnych ludzi? — mówiła Ewelina — dwóch braci rodzonych? A! to okropne! I ta twarz, i ten człowiek miałby mi być obcym? szaleję! Odkryła oczy, spojrzała znowu, opuściła ręce, dodając słabym głosem: — Tak, to on! Wacław męczył się okrutnie, widać było boleść na jego twarzy. Spostrzegła się młoda wdowa i zmieniła z wielkim wysileniem ton, mowę i wyraz swych oczu. — Przepraszam pana — rzekła chłodniej — nie jestem panią siebie, a straszną mi próbę los zgotował; już byłam trochę oswojona z nieszczęściem moim; wszystko odżyło na nowo. — Trzeba zapomnieć — odezwał się Wacław — za chwilą kłamanego szczęścia zapłacisz pani nowym cierpieniem. Nie ma boleści bez lekarstwa; wszystkie rany goi czas, modlitwa i rezygnacja: potrzeba walczyć z sobą i zwyciężyć siebie. — Modlić się nie umiem, rezygnacji nie pojmuję, walka z sobą niepodobieństwem jest dla mnie, zwycięstwo śmierć mi przyniesie, jam słabsza od dziecięcia. — Trzeba się modlić! — rzekł Wacław. — Alboż Bóg zajmuje się naszym światem lichym, w którym los tylko i ślepe panują trafy? Wacław zadziwił się, postrzegłszy w kobiecie taką nieświadomość religijną, wyobrażenia tak fałszywe; chciał się sprzeciwić i wskazać jej, jak się myliła, ale Ewelina dodała: — Znasz pan Wiedeń? — Ja? nigdy nie wyjeżdżałem z kraju! — Ani okolic Wiednia, ani Wiednia, nic nie zna! A tam tak pięknie, tak wesoło! A! to jedno miejsce na świecie, gdzie szczęśliwym być można. — Bo to twój kraj rodzinny, pani, a nam tak miła wieś, lasy i szerokie pola nasze, żebyśmy ich na Prater nie zamienili. Ewelina zamyśliła się. — Pan musisz lubić muzykę? — zawołała nagle — pan jesteś muzykiem? — Kto o tym mówił pani? — Nikt, ale on lubił muzykę, ale on był artystą. A! — zawołała otwierając fortepian — pozwól mi marzyć,, pozwól się łudzić, dziś tylko, dziś, jeden dzień jeszcze; tylko jutro... tylko... ulituj się nad biedną, nie patrz na to, co się z nią dzieje. Wszak grasz Nokturno Chopina, wszak umiesz co z Beethovena? wszak mi nie pożałujesz jałmużny trochy dźwięku i trochy szczęścia? I spojrzała nań tak błagająco załzawionymi oczyma, że Wacław uczuł łzę pod powieką, zbliżył się do fortepianu, usiadł i nie patrząc na nią, zadumany głęboko, puścił ręce po klawiszach. Ewelina odbiegła trochę, padła na kanapę, zakryła oczy i płacząc słuchała. Baron w ciągu tej sceny nie widziany stał we drzwiach gabinetu. TOM CZWARTY I Położenie znanych nam z poprzedzającego opowiadania osób naszej powieści wcale nie było do zazdrości. Sylwan szczególniej, któremu na chwilę zaświtała wielka nadzieja, szalał prawie, widząc ją zachwianą z przyczyny wszystkim im nienawistnego Wacława; nie krył się też wcale ze swoim dla niego uczuciem. Ujrzawszy go w ulicy jadącego z baronem, zacisnął z gniewu pięści i powrócił, słowa nie rzekłszy do Cesi, równie zniecierpliwionej, gniewnej, a dla pokrycia wrażenia uskarżającej się tylko na silny ból głowy. Z siebie sądząc, Sylwan był pewien, że Wacław poświęci Franię i miłość swą dla niej pięknej Ewelinie i jej milionom, nie pojmując nawet, by inaczej być mogło, by się urokowi grosza oprzeć było podobna. Cesia też straszniejszą w niej od Frani widziała współzawodniczkę i krew jej uderzyła do głowy na myśl, że się nad Wacławem nie pomści. Chciała go mieć u nóg swoich, żeby ze wzgardą odepchnąć, a tu ostatnia nadzieja z rąk się jej wyślizgiwała. Hrabina Eugenia dość obojętnie przyjęta w stolicy, nie mogąc resztą swych wdzięków i słodkich wejrzeń zwabić nikogo, zgaszona przez córkę we własnym domu, opuszczona przez mężczyzn i zapraszana już na tę nieszczęśliwą kanapę, na której starsze panie ziewając zwy- kły się bawić plotkami, rada była co najprędzej uciekać do Denderowa, gdzie choć zrzadka mignął się jej ostatni z wielbicieli, rotmistrz Powała, zawsze wierny, zawsze czuły, ilekroć był przy niej, i sumiennie do upadłego odgrywający rolę kochanka. Nie lepsze było położenie Wacława, który bez winy własnej, zbiegiem okoliczności czuł się jakby pochwycony żelaznym kołem machiny, mającej go zgnieść nielitościwie. Cesia z jednej, Ewelina z drugiej strony dręczyły go, ta nieustannym przypomnieniem pierwszej miłości niepokojącym serce, druga dziwnym swym przywiązaniem do cienia, który przedstawiał. Sylwan, przywiedziony do rozpaczy, nie krył się ze swoim gniewem i urazą, otwarcie napadał na niewinnego Wacława, czyniąc mu bolesne wymówki. Cesia szydziła z niego i z baronówny nielitościwie, hrabina Eugenia udawała, że go nie widzi i znać go nawet nie chciała. Powróciwszy od Hormeyera, znużony tą sceną, w której udział brać musiał, przejęty widokiem żalu prawie obłąkanej wdowy, którego ukoić nie umiał, nie pewien siebie, drżąc o serce własne, Wacław począł głęboko rozmyślać, co mu czynić wypadało, jak wyjść z tej próby tak ciężkiej. Jedna była najprostsza droga ocalenia i obowiązku: wszystko porzuciwszy uciekać. Nie widział innej i zostawiony sam sobie, chwycić się jej musiał. Rzucając więc interesa majątkowe na uproszonego prawnika i bankierów, nie zatrzymując się dla potrzebnych do domu sprzętów, które komuś kupić, wybrać i wysyłać polecił, Wacław kazał pakować i nie żegnając się z nikim, tejże nocy uciec postanowił, listami tylko tłumacząc się z przyspieszonego powrotu. Wszystko już było przygotowane do drogi, gdy list z Wulki, z niecierpliwością oczekiwany, nadszedł nareszcie i przynaglił go jeszcze do wyjazdu, nowym uderzając ciosem. List ten kilka tylko słów oblanych łzami zawierał. Frania go pisała. Rotmistrz, stary Kurdesz już nie żył. Sierota pozostała sama na świecie i wyciągała ręce ku opiekunowi swemu. Łzy rzuciły się z oczu Wacława, wybiegł jak szalony wołając o konie z niecierpliwością, nieprzytomny prawie, zapomniawszy naraz wszystkiego, co za sobą zostawiał. Nie miał czasu ani słowem pożegnać Sylwana, ani się wytłumaczyć baronowi. Przejęty jedną myślą wielkiej swej straty, położenia Frani, jej boleści i osierocenia rzucił się w powóz i przebył przestrzeń rozdzielającą go od Wulki, nie widząc nic, nie umiejąc porachować czasu, nie pojmując, co się z nim działo, wyglądając tylko, rychłoli znajome drzewa się ukażą i płacz go zamiast radości powita. Był to początek zimy: z hukiem, po grudzie obnażonej wtoczył się powóz w dziedziniec, a żywa dusza nie wyszła powitać przybyłego. W lewo z okien otwartych pokoju buchało światło od katafalku, cisza panowała we dworze; Wacław wszedł i przykląkł na progu. Już w trumnie swej dębowej spoczywał rotmistrz w mundurze kawalerii narodowej, w którym pogrzebać się kazał; siwe jego wąsy okrywały zapadłe usta, a spokojne czoło otoczone włosami srebrzystymi z dala marmurową świeciło białością. Wyraz jego twarzy dowodził, że zmarł bez męczarni, że położył się jako kłos dojrzały, wedle słów poety, że usnął, dopełniwszy żywota swego, z nadzieją lepszej wysłużonej sobie przyszłości. Ręce jego na piersiach ściskały krucyfiks, który w sercu miał za żywota; rękojeść starej karabeli, wiernej towarzyszki, której zostawić po sobie nie miał komu, bo nie była już potrzebną, ukazywała się z lewego boku; pod szyją na blasze obrazek Matki Boskiej, cząstka zbroi, dziś tylko jako pamiątka walki, zgięta kulami, co się o nią obiły, przypięta była starcowi. Wacław modlił się jeszcze płacząc, gdy uczuł jak rąk dwoje spoczęło na jego ramionach, cichy wy- krzyk płaczliwy obił się o uszy strwożone i osłabła Frania, zemdlona, upadła przy nim na ziemię. Nadbiegła za nią poczciwa Brzozosia, czerwona od łez i znużenia, i z jej pomocą odnieśli cucąc biedną sierotę do jej pokoiku. Otworzyła oczy, ścisnęła rękę Wacława, chwytając ją jak tonący chwyta ułamek rozbitego okrętu, i zawołała ze łzami: — Tyś mi ojcem, tyś mi wszystkim! A! nie opuszczaj mnie, Wacławie, on ci mnie polecił sierotę, sierotę! I zaniosła się od płaczu. Brzozosia się trzeźwić ją, pocieszać i gniewać się razem poczęła, żal jej tak był różny od boleści córki. — Umarł rotmistrz — zawołała — to i ja go żałuję, ale to porządek ludzkich rzeczy... Cóż, myślałaś, że już na wiek wieków żyć będzie? No! to i my pomrzemy. Miejżeż rozum; i Wacław, co by miał jej dodać odwagi, sam beczy. No! cóż na to poradzić, jużciż go nie wskrzesim. Nikt gderzącej wedle zwyczaju Brzozosi nie słuchał, młodzi przytuleni do siebie, w sobie samych szukali pociechy. Stara przyjaciółka tymczasem, nie zważając na strapienie, już im co prędzej jeść i pić gotowała, lamenta przerywając dyspozycjami, rozkazy mieszając z narzekaniem. Tak upłynął ten wieczór pamiętny, długo się w późną noc przeciągając, bo Brzozosia wzięła później Wacława do siebie i opowiadać mu poczęła ostatnie chwile starego konfederata. Rotmistrz prawie nie chorował; do ostatniego dnia chodził, gospodarzył, krzątał się i ani myślał kłaść w łóżko, choć mówił, że się czuł jakby zmęczonym, coś nieswój i osłabły. Ostatniego wieczora zażądał spocząć trochę wcześniej, kazawszy sobie zgotować rumianku, który był zwykłym jego lekarstwem. Już go widać jakieś objęło przeczucie, bo żegnając się z Franią pobłogosławił ją, i chłopakowi, co mu usługiwał, kazał się położyć przy sobie. O północy zbudził się, uskarżając, że go coś ciśnie w piersiach; zawołano córki i Brzozosi. Rotmistrz podniósł się, ale z tym jasnowidzeniem zgonu, które dawniej tak często śmierć poprzedzało, wesoło prawie poprosił o księdza, po którego natychmiast wysłano. Na próżno starano mu się wyperswadować, dawał mówić, co chciano, ale swoje robił. Zadysponował, jakimi końmi i kto po wikarego pojedzie, jaką ma wziąć bryczkę, czym ją zasłać, a sam modlić się zaczął i resztą rozporządzać. Coraz to mu coś na myśl nowego przychodziło, o czym obawiał się, aby w popłochu nie zapomniano. Jak to dawniej u wszystkich prawie ludzi pełnej wiary bywało, u rotmistrza też do tej wielkiej uroczystości dnia śmierci wszystko stało w gotowości od dawna. Sucha dębowa trumna pełna chmielu stała w lamusie na górze, było w kuferku odłożone odzienie jeszcze z czasów konfederacji, szabla, pieniądze i świece na pogrzeb, na msze, dla księży i kościołów. — Kłopotu mieć nie będziecie ze mną — mówił rotmistrz — bo to się człowiek nie od dziś na tę podróż gotował. Oto za tym kluczykiem jest pięć ruloników z pieniędzmi, w kufrze znajdziecie światło jarzące, w skrzyni jest żółte dla bractwa. Do karawanu zaprząc stare moje konie, tylko żeby mi ten hultaj Hryćko w dyszel deresza się nie ważył zaprzęgać, bo jak bym widział, w bramie cmentarzowej się zatnie i kłopotu narobi, a narowisty, że go nie przeprzeć. Mówił tak długo, szczegółowie rozporządził wszystkim i z przytomnością zadziwiającą wśród modlitwy cichej coraz to się ze słówkiem jakimś odezwał. — A panna ciwunówna — rzekł do Brzozosi — znajdziesz tam w papierach dowód, żem jej serce dla nas i przyjaźń potrafił ocenić. — At! nie plótłbyś, panie rotmistrzu! na co to śmierć wywoływać, dajcież pokój! — I zaniósłszy się od płaczu, który na próżno utamować chciała, Brzozosia wybiegła szlochając. Stary po chwili wezwał ją znowu. — Moja panno ciwunówno, poszlecie zaraz po Wacława, niech przyjeżdża, niech się żeni, na żałobę nie zważając, ja rozgrzeszam i nakazuję. Razem ją, kiedy zechcą, nosić będą, a sierocie nie tak ciężkie może będą pierwsze chwile rozłączenia. O los Frani, jestem spokojny. Bóg łaskaw. A na stypie — dodał — nie żałujcie dać starego miodu; dla dostojniejszych ten węgrzyn co z lewej strony w piwnicy; tylko niewiele, umiarkowanie, bo go szkoda, mało po dukacie butelka. Mówił tak stary aż do przybycia księdza, z którym po odbytej spowiedzi rozmawiał jeszcze, gdy go drzemka napadła; położył się więc jak do snu, czując się być znużonym. Wszyscy się rozeszli, zasnął spokojnie, ale na wieki; nazajutrz zimne już tylko znaleziono zwłoki. Żal Frani był okropny, było w nim coś rozpacznego, straszliwego, czego nawet przestrogi osób pobożnych, napomnienie księży, łzy i czas uśmierzyć nie mogły. Była jak podróżny, co nagle znalazł się bez towarzyszów w głuchej pustyni sam jeden. Wszystkie uczucia na chwilę utonęły w tej jednej wielkiej boleści. Wacław znalazł ją jeszcze nieukojoną, bezprzytomną i już odstąpić jej nie mógł na chwilę, obawiając się o zdrowie, a nawet o życie ukochanej. Gdy na cmentarz do Smolewa wywieziono ciało rotmistrza, a jego izdebka i dworek pozostały pustką, była chwila znowu, w której Frani ciężko przychodziło się z nowym życiem oswoić, a uciec nie miała dokąd. Wacław musiał przyspieszyć wesele, stosownie do woli zmarłego ojca. Tymczasem nie nie było przygotowanym w Palniku, nigdzie nie mieli stosownego domu i gdyby nie Brzozosia, Wacław byłby przez względy ludzkie smutne swe przeciągnął jeszcze wesele. Ale panna ci- wunówna chwyciwszy się słów nieboszczyka, rada, że ją choć po śmierci popierał rozkazem wyraźnym, jak się zawinęła około obojga narzeczonych, zmusiła ich niejako dać na zapowiedzi i pojechać do Smolewa po błogosławieństwo. Nie zapraszano nikogo, nie wezwano gości, nie było wcale starego obrzędowego przyjęcia. Wacław tylko uznał stosownym w wigilią pojechać do stryja. Hrabia już wiedział o wszystkim i prawdę powiedziawszy, śmierć starego Kurdesza nigdy bardziej w porę dla niego przyjść nie mogła, bo interesa i należność dwóchkroć sto tysięcy na Denderowie spadały na Wacława, a z nim lżejsza i lepsza była sprawa, niż ze starym szlachcicem pokornym, grzecznym, ale twardym do nieukąszenia. Choć więc rad w duszy, że mu taki ciężar los z ramion zdejmował, Zygmunt August witając Wacława, otarł łzę z suchych oczu, wspomniawszy pana rotmistrza. — A! cóżeśmy to za stratę ponieśli! — zawołał — rodzina, powiat, kraj niemal! Jeden z tych szczątków starych czasów, zabytek i świadek przeszłości! A tak zacny człowiek! Mój Boże, co to za szkoda! I umarł tak nagle! Nikt go pewnie nade mnie szczerzej nie opłakuje. Wacław milczeniem przyjął ten panegiryk pogrzebowy, a hrabia natychmiast przechodząc na inny przedmiot, począł go troskliwie badać o Sylwana, o jego projekta, o barona. Niewiele mógł mu powiedzieć przybyły, nie chcąc szkodzić kuzynkowi, którego staranie o młodą wdowę zdawało mu się marzeniem. Niewiele znowu wiedział, o baronie, zaledwie wnioskami co do jego położenia mogąc zaspokoić ciekawość hrabiego. — Przyznam ci się, mój Wacławie — dodał hrabia w końcu — nie bardzom kontent z Sylwana: ten baron tajemniczy, te jego bogactwa, ta córka, która się poka- żuje wdową po licho wie jakim szołdrze, to mi śmierdzi. Wolałbym coś prostszego a swojego, w czym by się można jaśniej jakoś rozpatrzyć. A Cesia, a hrabina, co tam porabiają? — Kupują — rzekł Wacław. — Były u tego barona? — Były. — I on u nich? — Z córką. Sylwan zresztą szalenie zakochany, a wdowa... — A wdowa w nim? — Dotąd nie zdaje mi się, zanadto jeszcze świeża pamięć pierwszego męża. — Ha! spuścił się na swój rozum, mnie nie słucha; niech robi sobie, co chce, ja w tym nic dobrego nie przewiduję. Po chwilce odwrócił się nagle hrabia, a pomyślawszy nieco, rzekł do Wacława: — Oto co to układy i zamiary ludzkie! Ten poczciwy rotmistrz niedawno przed tą ostatnią swoją chorobą uczynił był ze mną umowę niemal skończoną, tylkośmy jej nie spisali, teraz wszystko w łeb wzięło. — Umowę? jaką? — zapytał Wacław. — Wiesz zapewne, żem mu tam winien sumkę dwóchkroć stu tysięcy. Narachowano to Bóg wie jak, nadto zawsze byłem powolny. No! ale koniec końcem, jest tam tych dwakroć. Rotmistrz nieboszczyk uparł mi się za to wziąć wioskę... znasz ją, Ciemierna, między Wulką a Palnikiem. Nierad bym był jej pozbywać, bo mi potrzebna: najlepsza wioska w kluczu; ale dla niego, jak zaczął mnie prosić, zrobić to musiałem. Teraz, chwała Bogu! jestem wolny od umowy, chybabyś... Hrabia nie dokończył, jakby się zanadto wygadał. Wacław zrozumiał doskonale, że tu szło o pozbycie się długu stratą niewartej go wioseczki; w tej chwili rzecz to dlań była całkiem obojętna i odpowiedział też od niechcenia: — Wszakże żadnej umowy nie było. — Zapewne, że nie było na piśmie, ale u mnie słowo święte! Będzie to zależeć od ciebie, Wacławie; jeśli mnie pociągniesz do spełnienia układu, gotów jestem, jeżeli uwolnisz, rad będę. — Uwolnię, panie hrabio, uwolnię — rzekł synowiec. — Wprawdzie — dorzucił Dendera — choć przeciwko sobie mówię, muszę ci się przyznać, bo tak każe sumienie, że stracisz na tym wiele. Nieboszczyk w sprawach pieniężnych był kuty, ho! ho! w kaszy go nie zjadł pierwszy lepszy. Dobrze wiedział, że taka posiadłość, łącząca Palnik twój z Wulką, była złotym jabłkiem. Ciemierna, choć mała wioseczka, ale zapytaj czego tam brak? — las, łąki, pola... jakie pola! Woda, staw, sto dusz, ale jak się mają ludzie! Po sto dukatów dusza na takie położenie niedrogo. Wacław milczał. Trapiło to hrabiego, który się zapalał, usiłując wlać w niego przekonanie o potrzebie nabycia Ciemiernej, wartającej zaledwie połowę tego, ile wziąć za nią zamierzał. O czym innym myślał młody człowiek okryty żałobą po świeżej stracie, a nazajutrz rozpoczynający nowe życie, i nie słyszał połowy tych pięknych rzeczy, które hrabiemu tak niepowściągnionym potokiem z ust płynęły. — Nie mówmy o tym — rzekł w końcu Wacław — nie przyjechałem tu w interesach, zrobię, jak dla was będzie dogodniej, panie hrabio, bądźcie pewni. Sierota, przybyłem po dobre słowo i życzenie głowy rodziny na ślub jutrzejszy. — Jutro? jutro się żenisz? — porwał się hrabia ściskając go — niechże Bóg błogosławi. A mnie na wesele nie prosisz? Bodaj cię! — Nikogo, panie hrabio, wesele to żałobą okryte, na świeżym jeszcze grobie. Nie chcę oczu obcych, które by mojej Frani przykrą się może zdawały wymówką. — No! jak chcesz, jak ci się podoba. Piękny zrobiłeś wybór, szczęście niechybne; życzę wszelkiego dobra, najdłuższych lat i licznego potomstwa! — dodał z uśmiechem. — Ale mi proszę żonę przywieźć po ślubie. Tak się skończyły te ceremonialne odwiedziny, z których nie tracąc czasu stary wyga korzystać już chciał, usiłując Wacławowi narzucić Ciemiernę za dług, który mu ciężył. Rachował on, że zbywszy się rotmistrzowskich dwóchkroć wioseczką, bez której klucz Denderowski zawsze kluczem mógł zostać, choć z wielką biedą i wykrętami jeszcze kryzys kontraktowe mógł przebyć, nie zrzucając maski i odgrywając dalej rolę pana. Rotmistrz Powała obiecywał mu zaczekać, starsi wierzyciele kontentowaliby się nadpłatami, Farurej ani mógł pisnąć o to, co dał do współki na woły i gorzelnię. Oprócz tego hrabia miał zamiar około dwunastego stycznia zachorować. śmiertelnie i nie powstać z łóżka aż po terminach wypłat; złożyć się chorobą, komisarza i plenipotenta, jeśliby wierzyciele krzyczeli bardzo, dla ich uspokojenia, zwalając na nich winę, odprawić, i tak przeciągnąć rok jeszcze byt, do którego przywyknął. Liczył prócz tego na ożenienie Sylwana i kapitały synowej, na Cesię i jej męża, na Wacława, na wszystko, do czego jakikolwiek dawał się przyczepić rachuneczek, a postanowił starym trybem ogromnie miną nadrabiać. Rozpuszczał już wieści, każdemu pod największym zwierzając się sekretem, że Cesia wychodzi za Farurej a, którzy mu zarząd całej swej fortuny i interesów ma powierzyć, nie czując się do nich zdatnym; że Sylwan żeni się z kuzynką książąt Schwarzenbergów, po której bierze milion reńskich w samych klejnotach, nie licząc ogromnych dóbr w Czechach itp. Ludzie zawsze są łatwowierni i powiedziawszy sobie, że w każdym kłamstwie jest prawdy choć trochę, zaczynali znowu po trosze być cierpliwsi, rachując na wielkie nadzieje hrabiego. Porankiem zimowym jasnym i łagodnym powóz Wacława stanął przed dworem w Wulce, miał on zawieźć młodą parę do kościółka w Smolewie, gdzie ich już z błogosławieństwem czekał wikary. Był to dzień powszedni, nie spodziewano się nikogo w miasteczku prócz kilku ciekawych i dziadów, co u drzwi siadywali, a narzeczonym jedna towarzyszyła Brzozosia. Dla niej to była uroczystość prawdziwa: krzątała się noc całą, łajała cały ranek, ludziom nie dała zmrużyć oka, narzekała, śmiała się, płakała, klaskała w dłonie, kiedy niekiedy westchnęła za duszę rotmistrza, ale raz go już pogrzebawszy i otarłszy szczere łzy żalu, teraz cała zajęła się szczęściem, a nade wszystko kuchnią państwa młodych. Wystrojona niezmiernie wyszła razem z nimi na ganek, a gdy jej oboje do nóg upadli prosząc o błogosławieństwo, rozpłakała się raz jeszcze, wycałowała ich i przynagliła, żeby co prędzej wsiadali do powozu. Jeszcze się może obawiała, by co temu weselu tak upragnionemu nie stanęło na przeszkodzie; a w myśli prześcigając już i ślub, i kilka lat po ślubie, zajęta była wychowaniem dziatek, których wyglądała niecierpliwie. W milczeniu przebyli tę drogę do Smolewa, tak im dobrze znajomą, a tak smutną dziś i świeżą jeszcze posypaną pamiątką; jedna Brzozosia tylko może odpędzając żałobne myśli, śmiała się i cieszyła czystą radością poczciwego serca, umiejącego zgadzać się z wolą Bożą i filozoficznie przyjmującego wszystko, czym ziemia karmi swe dzieci. Ile razy wprzód Frania zachmurzyła się wspomnieniem ojca, panna ciwunówna gromiła ją bez ogródki: — Ale dajże pokój tym łzom, dopóki to tego będzie? Pomodlić się ślicznie, pięknie, popłakać, otrzeć łzy i dalej w drogę. Pan Bóg nas stworzył do pracy, nie na szlochy. Ot jest, chwała Bogu! czym się cieszyć, czego używać, za co Bogu dziękować; to lepiej o tym myśleć, niż psuć zdrowie i wypłakiwać oczy. Często też tymi prostymi wyrazy, choć nie pocieszyła, odwróciła przynajmniej od serca boleść ugniatającą go widokiem swej dziwnej rezygnacji. Obok kościółka świeżo usypana wysoka mogiła rotmistrza, której późna pora ani odarniować, ani ogrodzić nie dozwoliła, zatrzymała narzeczonych; poszli do niej po zimne błogosławieństwo zmarłego, a ciwunówna za nimi, wcześnie przysposobiwszy flaszeczkę na przypadek, gdyby Frania omdlała. Rozpłakała się biedna sierota, ale Wacław był przy niej i łzami oblaną wprowadził do wiejskiego kościółka. Pusto w nim było, bo dzwonek dopiero na mszą wołając odezwał się, gdy powóz Wacława się ukazał; kilku ubogich, kilku mieszczan mieli być świadkami obrzędu. Choć szczerze się modląc, panna ciwunówna wzdychała serdecznie i uraza do nieboszczyka rotmistrza, któremu w duchu robiła wymówki, przerywała jej modlitwę. — Tfu, maro! — mówiła w sobie — ani się pozbyć tych myśli. Królowo Niebieska! Gdyby był, Panie świeć nad jego duszą, nieboszczyk nie dziwaczył, byłoby przynajmniej wesele się odbyło po ludzku... A to... witaj Pani świata... A to po niemiecku: cicho, bez żadnej gali, jak gdyby nas na to nie stało... Zdrowaś Maria... Zdrowaś Maria... ani gości, ani obiadu, ani muzyki: co to za wesele?... nowomodne, farmazońskie jakieś... Panie odpuść... Witaj Królowo... Jeszczem takiego wesela nie widziała... i w żałobie... No! cóż robić, cóż robić? Panna ciwunówna poczęła szeptać szybko pacierze, ażeby przemóc w sobie chętkę do gderania; ale nie było na nią hamulca i Bóg wie, jak się tam modliła, choć pewnie Bóg przyjął i taką poczciwego serca prośbę. W zakrystii podpisywano księgi, a po mszy świętej białą stułą związał wikary nowożeńców, krótką i czułą przemową polecając w imieniu rotmistrza sierotę opiece temu, który się już zwał jej mężem. Niedługo zabawiwszy w Smolewie, bo Brzozosia nigdzie nie lubiła się zatrzymywać i zawsze niespokoiła się z podróżą i z powrotem, państwo młodzi siedli do powozu. Wacław coś szepnął do ucha woźnicy i konie żwawo ku Wulce pobiegły. Nie było umowy dokąd jechać mieli, Brzozosia nawet w Wulce wystąpiła była z obiadem, ale Wacław kazał zawrócić wprost do Palnika, przez tych kilka tygodni dom urządziwszy na przyjęcie Frani. Słowa o tym nie mówił, bo chciał smutek jej miłą przerwać niespodzianką. Ciwunówna, której szło o zadysponowany chrust i mus, o polędwicę kupioną umyślnie i zupę z winem, bardzo się zafrasowała, gdy zobaczyła, że ich wiozą do Palnika. — A toż to co? — zawołała — a to co? dokądże ten Jakub pojechał? czy zwariował? — Do Palnika — rzekł Wacław, spoglądając na Franię. — Także się domyślił! nie wiedzieć po co! A też obiad w Wulce zadysponowany! To sobie jutro pojedziecie, kiedy zechcecie, ale dziś dalipan nie dam. — Kochana panno ciwunówno, jest obiad i w Palniku. — Ale polędwica! Wacław mimowolnie się rozśmiał. Konie tymczasem szły żywo, a Brzozosia o mało się nie rozpłakała, zobaczywszy, że jej występ cały się zmarnuje. Wacław w ręce ją całował, prosząc, żeby mu się nie przeciwiła. Poczciwa ciwunówna uległa mu wzdychając, rozczulona, ale w głębi jej serce lekką zachowało urazę. — No! zobaczymy, z jakim on obiadem wystąpi. Po chwili minąwszy dworek w Wulce, na widok którego jeszcze raz westchnęła Brzozosia, drożyną boczną zbliżyli się do Palnika. Od czasu jak go widziała Frania i jej towarzyszka zmienił się im do niepoznania. Dwór, zasłoniony wprzód mizernymi budowlami, które pozrzucano, teraz wśród drzew bielał jak nowy, odnowiony w istocie i na śliczne wiejskie przerobiony pomieszkanie. Wacław z wielkim kosztem i smakiem przesypał całkiem stare domostwo, ubrał, okrył na nowo i uczynił zeń ledwie nie książęcy pałacyk, ledwie nie willę bankiera, który nie patrzy, co ona kosztować będzie, byle nią zaćmił swych współzawodników. Cacko to było, a Frania i Brzozosia, co mało świata widziały i nie pojmowały, jak za grosz wszystko można i prędko, i pięknie wykonać, zdumione krzyknęły obie, nie poznając Palnika. Trzymano przed nimi w tajemnicy to, co się tam działo, i niespodzianka tak się udała, że ciwunówna stając przed gankiem, aż się przeżegnała. — A toż co? a toż co? Jezu Chryste! czy czary, czy nieczysta siła, czy sen?! A kiedyż się to zrobiło? Chyba to nie Palnik! Gdzieżeśmy zabłądzili? Frani dwie łzy wdzięczności płynęły z pięknych oczu, a twarzyczka jej zbliżyła się do zarumienionego lica Wacława i pierwszy serdeczny pocałunek związał ich usta niewinne. W ganku spartym na słupkach żelaznych i obwiedzionym wytworną kratką z żelaza, czekała już na panią czeladź cała, a najstarsza z niewiast podała jej klucze domu, sól, chleb i cukier, godła zajęć i wróżby przyszłości. Brzozosia z otwartymi usty szła za młodą parą i choć niesłychanie zdziwiona, przestraszona niemal, powtarzała jednak po cichu: — Jak sobie chce, a mogli dziś jednak na moję polędwicę pojechać. Zewnątrz już domek był do niepoznania, ale wewnątrz największy w nim panował przepych, na widok którego Frani się jakoś przykro, a Brzozosi smutno zrobiło. Obie przywykłe były do drewnianych stołków, do prostych stołów, do wymytej świeżo podłogi i stąpały nieśmiało po kobiercach, woskowanych posadzkach, wśród zwierciadeł, obrazów, posążków, kwiatów ze zdumienia w zdumienie. — Chyba to miliony kosztuje! — mówiła Brzozosia ruszając ramionami — a! mój Boże, ten człowiek się stracił ze szczętem!. Wacław oprowadzał ich dokoła, pokazywał Frani wszystko; nareszcie otworzył drzwi i okrzyk zdumienia wyrwał się z ust pani młodej, która rzuciła się mężowi na szyję. Brzozosia wspięła się na palce i przez ramiona wychowanki spojrzawszy, krzyknęła sobie: — A to czary! Prosta to była przecie izdebka, zupełnie podobna do tej, którą Frania w Wulce zamieszkiwała: ten sam sprzęt w niej, okna tak samo na podwórko i ogród zwrócone, nawet naprędce przyniesiono jej krosienka, jej książki, jej kwiateczki i jeden tylko wspaniały hebanowy klęcznik z krucyfiksem z kości słoniowej jak obcy przybysz wstydzić się zdawał swojej wytworności wśród prostych sprzętów. Na ścianie, nowe zdziwienie, wisiał portret rotmistrza w mundurze kawalerii narodowej, choć po śmierci już i tajemnie, ale tak szczęśliwie zrobiony, że obie kobiety patrząc nań się rozpłakały. — A też drzwi dokąd prowadzą? — spytała panna ciwunówna, wskazując na proste zamknięte jeszcze wnijście w tym właśnie miejscu znajdujące się, w którym były w Wulce drzwiczki, łączące mieszkanie Brzozosi z pokoikiem Frani. — Niech panna ciwunówna zobaczy — rzekł Wacław z uśmiechem. Na ciekawości nie zbywało Brzozosi; poskoczyła więc, pocisnęła klamkę i ujrzawszy swoję, ale swoję własną izdebkę, w której już i kłębuszki, i motowidło, i wszystkie stare swe graciki znalazła, znowu w krzyk: — Cuda! cuda! Nuż ściskać Wacława, któremu ta poczciwa radość nagrodziła sowicie trud podjęty i starannie zachowywaną tajemnicę. — A kłębuszki, to chyba poprzenosili z Wulki — zawołała po namyśle — dalipan poprzenosili. Czy tylko mi kto przędzy nie ukradł? — Ja za szkodę odpowiadam — śmiejąc się rzekł Wacław — a teraz, kochana gosposiu, swojego jedynego gościa proś do stołu. — Zobaczymyż jego polędwicę! — po cichu szepnęła ciwunówna. Stół na trzy osoby nakryty był przepysznie, co starą naszę znajomą niepomału zafrasowało; bo gdzie jej było sprostać tym wykwintom, o których nie marzyła nawet. Ale kuchnia choć skromna, nie przywykłemu do niej podniebieniu wcale się nie podobała. Skosztowała zupy, nie mogła się z nią pogodzić, z wielu przysmakami nie wiedziała, jak się obejść, ruszyła ramionami na zimowe szparagi, lodów się zlękła i jeść ich nie mogła, a koniec końcem powiedziała sobie w duchu, że lepsza by była w Wulce polędwica. Spójrzmy teraz na tych, którychśmy zostawili w Warszawie. Wyjazd Wacława tak nagły i niespodziewany Cesia przyjęła zachmurzona, ruszając ramionami i gniewając się po cichu na Sylwana, którego intrydze go przypisywała. Sylwan był mu rad i nie taił się z tym. choć go nie rozumiał, żałował tylko, że na wyjezdnym jeszcze pieniędzy nie dopożyczył. Baron dowiedział się o zniknieniu nowego znajomego ze smutkiem widocznym, a córka jego przez kilka dni całkiem się nie pokazywała. Pomimo nader małych dotychczasowych swych postępów, Sylwan nie zrażał się wcale i na przekór ojcu może, może zakochany i ślepy, wszelkimi siłami garnął się tam, gdzie go chłodno i obojętnie przyjmowano. Raz tylko cokolwiek dłużej i szczerzej rozmówił się z nim baron, ale rozpytując go o Wacława. Aby mu wszelką odebrać nadzieję, Sylwan kłamać nie potrzebował; opowiedział o stanie majątkowym zbogaconego tak niespodzianie kuzynka, o jego charakterze, o przywiązaniu do Frani i zakończył przepowiadając bliskie jego ożenienie. Baron słuchał z uwagą, smutny, milczący, zamyślony i zapewne z wieściami tymi wybiegł zaraz, pożegnawszy Sylwana, do córki. Po kilku dniach ukazała się nareszcie piękna Ewelina w salonie zmieniona, blada, rozdrażniona tak, że najmniejszy niespodziany szelest wstrząsnął nią jak liściem osiny, i gorzej niż kiedy przyjęła nadskakującego jej Sylwana. Nadszedł był właśnie list od hrabiego, oznajmujący o ożenieniu Wacława, i nowina ta była przedmiotem rozmowy, bo Sylwanowi pilno ją było oznajmić. Ewelina zaledwie usłyszawszy o tym, wybiegła z salonu i już nie wróciła do gości; ojciec widocznie siedział jak na szpilkach. Równe prawie wrażenie zrobiła wieść ta na Cesi, która z gniewu i chęci zemsty bezsilnej pierwszy raz w życiu płakała. Powtarzała, że się pomści, odkładając na jutro dopięcie swych zamiarów, ufając jeszcze w siłę wspomnień i zręczność swoję; a że nic ją już nie trzymało w Warszawie, gdzie niewiele miała w towarzystwach powodzenia, poczęła naglić matkę o powrót do domu. Sylwan ich nie wstrzymywał wcale, sprawunki były porobione, wyprawa nie- mal gotowa, hrabina Eugenia znudzona; łatwo więc wszyscy zgodzili się na potrzebą powrotu i Sylwan zachwyciwszy resztę grosza pozostałego u matki, przeprowadził ją do Miłosny, spiesząc powrócić do Warszawy. Uwolniony teraz od oka matki, od współzawodnictwa z Wacławem, cały się oddał pilnemu staraniu o baronównę. Czas swój rozdzielił na dwoje: na nadskakiwanie Hormeyerowi, świat wielki i zabawy pokątne w dobranym towarzystwie hulaków po ogródkach, po męskich kompaniach, w których grywano i pito do upadłego. Jedno nie przeszkadzało drugiemu, dwa te życia szły obok siebie nie zawadzając sobie i nigdy się nie plącząc z sobą. Większa część towarzyszów Sylwana, jak on jedną nogą stała na posadzce salonu, drugą w błocie ulicy. Wyświeżeni, w białych rękawiczkach, sentymentalni, dobrze wychowani wśród kobiet i poważniejszych mężczyzn, zrzucali fraki, wstyd, pomiarkowanie i wszelkie uczucie przyzwoitości u Ohma i w Szwajcarskiej Dolinie. Śmielsi i bardziej zużyci puszczali się niekiedy dla oryginalności i na Dolinę Zieloną, naśladując, jak powiadali, księcia Józefa, który pod koniec życia dla najbrudniejszych istot czuł pociąg największy. Nie było dnia bez jakiejś w tym rodzaju zabawki; jednego z zakładu wynikłe powoływało śniadanie, często ciągnące się do nocy; drugiego ktoś dawał obiadek gastronomiczny dla jakiegoś przybysza z łysiną; tam była herbata z kartami, indziej karty z winem itp. Sylwan na wszystko wystarczał zdrowiem i humorem, od razu wcieliwszy się z łatwością tonem i zarozumiałością pomiędzy młodzież próżniaczą a bujną, ale kieszeń jego niezmiernie cierpiała, a na dwa światy się dzieląc, elegancki i hulaszczy, wydatek był niezmierny. Karty mu nie sprzyjały i grać nie umiał, a powoli z gry sobie robił namiętność; nie było więc wieczora, żeby kasa jego nie poniosła dosyć znacznego uszczerbku. Wkrótce więc i to, co wziął z domu, i to, co mu pożyczył Wacław, i to, co zostawiła matka, nawet pieniądze dane mu na sprawunki dla Cesi wyczerpywać się zaczęły. Ale Sylwan dawszy się poznać i poznawszy tych, których potrzebował, już był w możności robienia długów, powoli jeszcze przy pieniądzach wprawiać się w to zacząwszy. Tymczasem z młodą wdową szło oporem i trudno; żal jej rozdrażniony widokiem Wacława uśmierzył się wprawdzie po upływie kilku tygodni, zaczęła wychodzić znowu do salonu i gości, Sylwan powrócił do statu quo ante bellum, ale nie robił postępów. Ewelina w każdej rozmowie rozpytywała go tylko o Wacława, dowiadywała się o nim najdrobniejszych szczegółów, chciała mieć obrazek Frani, historią jego przeszłości i choć Sylwan wcale się na pochwały nie wysilał, nie zrażała się tym bynajmniej. Czas upływał, pieniądze wychodziły, potrzeba było nareszcie stanowczo coś postanowić. Sylwan długo się namyślał, nie chcąc wszystkiego stawić na jedną kartę, ale w ostatku pojechał do barona i oświadczył mu się o rękę jego córki. Baron przyjął to zimną twarzą, jakby się spodziewał, skłonił się niby dziękując, i namyśliwszy się chwilę odpowiedział: — Córka moja, kochany hrabio, jest panią zupełną swojej woli, do niej z tym udać się zechcesz; lecz żal jej nadto jest świeży, serce nadto zbolałe, żeby się na nowo przywiązać miało. Jako ojciec, jeżelibyś był przyjęty, wiedzieć bym tylko pragnął o stanie twych interesów i położeniu; ale dziś i o tym słyszeć nie chcę, dopóki córka moja stanowczo nie rozstrzygnie. Z tego powodu, co do naszych też majątkowych spraw tłumaczyć się jeszcze nie widzę potrzeby. Sylwan czekał tylko zapytania, na które odpowiedź miał gotową, i z udaną szczerością wyspowiadał mu się ze skąpstwa swego ojca, z jego żyłki do spekulacji, z wstrętu nawet, jaki miał do ożenienia syna, któremu by część majątku dymittować musiał itd. Baron słuchał z uwagą, słowa nie odpowiedział i odesłał go do córki. Sylwan, wzywając w pomoc całej swej zręczności, poszedł do Eweliny. Znalazł ją jak zawsze na kanapie, samą jedną, z oczyma wlepionymi w okna, zadumaną i smutną. Powitała go ozięble i wskazała mu krzesło, ledwie otwarłszy piękne usta, na których dawno szczery uśmiech młodości nie postał. Hrabia nie wiedział, od czego począć; ale mu się zdało, że jakikolwiek będzie początek rozmowy, zawsze ją do celu doprowadzić potrafi. Dotąd mówiąc do Eweliny o swoim sercu, odzywał się dwuznacznikami ostrożnymi, których ona, jak było widać z odpowiedzi, nigdy zrozumieć nie chciała, teraz postanowił być wyraźniejszym. — Pani dziś wieczorem nie będziesz w resursie na balu? — zapytał wreszcie. — Nie wiem — odpowiedziała Ewelina — to od ojca zależy; nie szukam zabawy, nakazują mi ją jak lekarstwo: biorę ją jak miksturę lub pigułki. — Jak to? i nigdy wesele drugich nie zarazi panią, nie poruszy, nie rozgrzeje? — Smuci mnie lub politowanie obudza. Nie miałeś pan listu od kuzyna? — dodała ciszej. — Nie, ożenił się, a młodzi małżonkowie nie lubią pisać zwykle. — Na co im świat! — zawołała Ewelina — gdy siebie mają! . — Są drudzy, którym także świat obojętny, bo na nim nie ma dla nich nikogo! — westchnął Sylwan. — Jak ja! — dorzuciła Ewelina. — Jak ja! — zawołał Sylwan. — Mówią, że szczere serca uczucie zawsze sobie wysługuje choć litość: ja i tej doczekać się nie mogę. Ewelina spojrzała na niego prawie z pogardą, uśmiechnęła się ironicznie. — O litość najłatwiej — odpowiedziała — ale litość to zupa rumfordzka: trochę ogrzewa a wcale nie karmi. — Ja to wiem najlepiej — rzekł Sylwan, spuszczając oczy. Rozmowa nie szła i choć na drodze uczuciowej, nie obiecywała doprowadzić do celu, potrzeba było śmielszy krok zrobić, na który się hrabia odważył. Wstał z krzesła i w postawie pokornej, której nigdy nie przybierał, zbliżył się do baronównej: — Pani — rzekł nieśmiało, niby przyciskając kapelusz do piersi — chciej mnie chwilę posłuchać. Od pierwszego wejrzenia... — Zakochałeś się pan we mnie — dokończyła zimno Ewelina — i... przychodzisz do mnie z oświadczeniem! Wszak tak? Sylwan się zmieszał. — Pani żartujesz nielitościwie. — Ja? nie, wcale. Pan jesteś nielitościwy! Widzisz, jaki mnie smutek pożera, jak obojętnie na świat i życie patrzę, i przychodzisz żądając ode mnie szczęścia, serca, miłości, których dać nie mogę. Życie moje niedługie — dodała po przestanku kryjąc dwie łzy, które się z powiek wymknęły — całe okryte żałobą i wspomnieniem niezatartym, obojętno mi z kim i jak je spędzę. Chceszże pan kobiety, która cię kochać nie będzie, która ci zapowiada obojętność, która ci łzy zamiast uśmiechu przynosi w posagu?! — Czas jest wielkim lekarzem boleści serdecznych, czemuż bym się nie mógł spodziewać, że będzie sprzymierzeńcem moim, że we dwóch uratujemy cię, pani. — Spodziewaj się, hrabio, jeśli ci to dogodne, ale ja ci nie dają tej nadziei. Kochałam raz w życiu i uczucie to przeżyło najstraszniejsze próby: miałam dowód, że w całej sile na dnie serca trwa jeszcze. Chciałżebyś serca zwiędłego i towarzyszki, która ci nic nad obojętność zimną dać nie może? — Nadto kocham, żebym mógł się wyrzec nadziei. — Powiem ci szczerzej jeszcze, hrabio — wstając z miejsca odezwała się Ewelina. — Nigdybym w świecie na nowy nie pozwoliła związek. Wiesz, co mnie skłania do tego, że ci nie odmawiam: oto nadzieja, że zobaczę Wacława, który jest żywym obrazem utraconego szczęścia mojego. Chceszże mnie jeszcze z tym wyznaniem? — Kocham — odpowiedział Sylwan — i choć cień szczęścia pragnę mieć także. — Namyśl się — zawołała Ewelina — oddam ci rękę w nadziei, że się zbliżę do twego brata, że choć patrzeć nań będę mogła. Kochać cię nie będę nigdy, weźmiesz ze mną smutek, żałobę, obojętność... to słowo moje ostatnie. Ślubna twoja obrączka obejmie trupi palec zastygłej ręki. Namyśl się, namyśl się, panie hrabio. To mówiąc wyszła powoli, a Sylwan pozostał jak wkuty i choć zimny na wszystko, choć wiedziony więcej rachubą niż uczuciem, na chwilę zawahał się, co mu czynić pozostawało. Wejście barona, który czatował na narzeczonego, jak się zdawało, przerwało głębokie rozmysły. Ojciec wpatrywał się w niego z ciekawością badacza, jakby mu do głębi serca chciał zajrzeć. Milczeli oba chwilę stojąc przeciw sobie i mierząc się oczyma. — Mówiłeś pan z córką moją? — zapytał baron. — Mówiłem — rzekł Sylwan — daje mi rękę bez serca; lecz serce — dodał żywo — spodziewam się pozyskać, usilnie starając się o jej szczęście. Czas jest wielkim lekarzem. — Namyśl się pan — dodał baron, kłaniając mu się i przechodząc do pokojów córki. — Rzecz jest wielkiej wagi, ja spieszę do niej, ta rozmowa poruszyć ją musiała, może być dla niej szkodliwą. Chociaż wielu liczył przyjaciół, z którymi codziennie był razem i po pijanemu się ściskał serdecznie, Sylwan rozpatrując się w ich gronie, nikogo nie znalazł, z kim by się mógł naradzić, a niepewność ogarniała go tym większa, im położenie jego było dziwniejsze i mniej zwyczajne. Myślał, dumał, rozważał, ale że przede wszystkim chodziło mu o dopięcie celu, zaspokojenie miłości własnej i pochwycenie spodziewanych milionów, łatwo było przewidzieć, do czego namysły doprowadzić go miały. Cesia powróciwszy z Warszawy w najzłośliwszym humorze, gniewna na Wacława i na świat cały, nie była dosyć panią siebie, żeby tę zmianę pokryć uśmiechem i obojętnością. Twarz jej nawet wybladła, usta gniewnie ściśnięte, wzrok chmurny wypowiadały, co się w rozdrażnionym sercu działo. Bała się zobaczyć Wacława, żeby nie poznał po niej, jak zażarcie go nienawidziła, jakim pragnieniem zemsty pałała ku niemu, ku Frani, ku wszystkim, co jej stali na drodze. Naturalnie najwięcej ucierpiał na tym biedny stary konkurent, marszałek Farurej, dla którego Cesia zmieniła się zupełnie, wróciwszy z Warszawy. Musiała na kogoś gniew swój wylać i obrała go jako ofiarę. Przybyły raz pierwszy w najróżowszym humorze, w najsłodszych nadziejach, z pamięcią ostatnich w Denderowie chwil przy Cesi spędzonych, stary zalotnik zastał swoją narzeczonę kwaśną, kapryśną, szyderską i nielitościwą. Zdumiał się, przypisując to przypadkowi, zniósł z pokorą człowieka, który oszczędza ostatniej de- ski wybawienia, czepiając się jej z rozpaczą; ale po drugiej i trzeciej bytności w Denderowie, nieustannie wyszydzany, stawszy się pośmiewiskiem dziewczyny i przedmiotem jej przycinków, począł się wreszcie namyślać, czy ożenienie z kobietą tak dziwaczną i mało mającą serca może co prócz niewoli i męczarni obiecywać mu w przyszłości. Słabość jednakże charakteru, namiętność ostatkiem sił starca gorejąca jeszcze sprawiły, że nie opuszczał Denderowa, nie rzucał Cesi i co dzień prawie probował szczęścia, azali się ten zły humor nie zmieni. Ta wytrwałość Farureja omyliła hrabiankę, rachującą mylnie, że nic już zrazić go nie potrafi; obchodziła się więc z nim jak z Murzynem, wcale nie szczędząc ani miłości własnej, ani przywiązania, które dla niej okazywał. Rzucała nim jak dziecię zabawką, kazała mu biegać, gdy stękał na nogi, śpiewać z sobą, gdy chrypiał, pić dziesięć razy zdrowie wszystkich, gdy był chory, jeździć, kiedy potrzebował spoczynku; nigdy słówkiem milszym nie osłodziła tych prób, które nareszcie tak przybiły Farureja, że ledwie ostatkiem sił się już dźwigał, nie schodząc jednak z placu. Tymczasem milczenie Wacława, jego zamknięcie się w Palniku, widoczne pragnienie samotności, brak środków, których by użyć mogła dla zbliżenia się do niego i Frani, egzaltowały rozpacz i gniew Cesi. Ojciec widział to, chmurzył się, ale tak wierzył w przebiegłość córki od czasu, jak mu u Farureja pożyczyła pieniędzy, że zaledwie lekkimi uwagami starał się ją na drogę umiarkowania sprowadzić. — Co mi tam ten stary — odpowiedziała ojcu, gdy ją spytał o to — stu takich mieć będę, gdy zechcę. — Rozmyśl się jednak dobrze — odparł hrabia — podobnej partii możesz całkiem nie znaleźć; stary chory i bogaty, warto by go oszczędzać. — Jeżeli mnie kocha, wszystko ścierpi; jeżeli nie, stałby się tyranem, a ja nie zniosę niewoli. — Rób, co chcesz, ale pamiętaj, że nam Farurej jest potrzebny, i że los rodziny może masz w swoich rękach. — Nie porzuci mnie, bądź, ojcze, spokojny, tego się nie boję — zawołała Cesia. Nic jednak nie czyniła, żeby go przytrzymać. Gdy się to dzieje między Cesią i jej narzeczonym, hrabia nie spuszczający oka z kontraktów, począł się nimi szczerze zajmować. Szło mu naprzód bardzo o to, żeby Ciemiernę oddać w dwóchkroć Wacławowi, a od czasu ostatniej rozmowy synowiec się wcale nie zgłaszał. Zygmunt August był niespokojny. — Przez kogo by to podziałać na niego? — dumał sobie — kto tam bywa? Kto by to mógł mu dodać ochoty do nabycia? Sam na niczym się nie zna. Dwakroć od razu zrzuciwszy z karku, ewikcją moję polepszam znacznie, wierzyciele namyślać się poczną i kontrakta przeskoczę. Ale kogo tu użyć? kogo tu użyć? Smoleńskiego już nie było, hrabiemu przyszedł na myśl Moręgowski. Moręgowskiego używał już do robót podobnych dawniej i dosyć szczęśliwie, zdawało się, że i tu usłużyć potrafi; kazał więc posłać po niego. Pan Józefat Moręgowski był właścicielem maleńkiej cząstki z dziesięciu dusz męskich złożonej w Polesiu, do której doszedł z niczego. Za młodu służył w jakiejś kancelarii, dependował przy adwokatach, posługiwał w wyrobkach prawnych, liznął był praktyki sądowej, znajomości ludzi i środków, jakich z nimi użyć można; a że nie miał wcale sumienia i drwił z tego, co nazywano poczciwością, pragnąc tylko jakimkolwiek kosztem czego bądź się dochrapać, z hołysza już się był dorobił choć nędznego i łzami cudzymi skropionego kawałka chleba. Nabycie, które go na stopie obywatelstwa stawiło, było po prostu rozbojem, dokonanym na wdowie z kilkorgiem sierót, których Moręgowski wyzuł z ostatniego grosza. Oprócz tego, mając już odpowiedzialność i stosunki szwagrostwa z sekretarzem marszałka w Opiece, pan Józefat spekulacją sobie założył na administracjach. Miał w ten sposób w posiadaniu sto kilkadziesiąt dusz i czyhał już na więcej; a że rachunki pisał zręcznie i silnie był popierany przez pana sekretarza, mającego w tym także benefisa swoje, mógł się cieszyć nadzieją, że owe administracje nigdy nie wyjdą z jego posiadania, a dziedzice w końcu przyjmą jaką taką dopłatę i przyznają mu prawo zupełne do zahaczonych majętności. Administracja była przemysłem tego zacnego spekulatora na przemiany to w powiatowym miasteczku włóczącego się po sądach i kancelariach, to gospodarującego z żoną na wsi. Jejmość równie była zacną niewiastą, jak szanowny jej małżonek, i we dwoje cieszyli się w przyszłości majątkiem, który niechybnie zrobić musieli. Łzy, narzekania, pogróżki, skargi wydziedziczonych w ten sposób posiadaczów najmniej ich obchodziły. Moręgowski nawet czasami nastręczał się na kije, rozdrażniał nieszczęśliwych i podbudzał do gwałtu, gdyż i ze spraw kryminalnych w takim razie korzystać umiał. Spekulował grzbietem jak uczciwością, a byle się sińce na ruble zrealizowały, dawał się bić, gdzie chciano. Pomimo tej podłości pan Józefat miał pozór bardzo dumnego człowieka; głowa, którą się chlubił, dawała mu zarozumiałość pewną, do bezczelności posuniętą. Doszedłszy z niczego tak wysokiego położenia towarzyskiego, ubrawszy się już w szopy, jeżdżąc nejtyczanką, mając koczobryk i nakrycie do stołu srebrne, miał prawo zadzierać trochę głowę do góry. A że nie ma podobno człowieka całkiem zepsutego, u którego by na dnie serca jeszcze jakaś resztka niedogniłego nie pozostała uczucia, i w tym niepoczciwcu tlała iskierka szlachetna. Kto by się to potrafił domyśleć, że pan Józefat umiał być wdzięcznym? Tak jednak było: nielitościwy dla wszystkich i pomiatający ludźmi, tym, którzy mu przy mozolnym na świat wyjściu pomogli, pamiętał ich usługę i starał się dowieść, że miał serce. Z liczby osób, co się do wydźwignienia go z nędzy przyczyniły, był Zygmunt August, który splątanego w pierwszych chwilach administratora instancją swoją u marszałka poratował i od ruiny wybawił. Pan Józefat tak mu to pamiętał, że ilekroć prawnej jego rady, pomysłu do wykrętów lub pośrednictwa było potrzeba, stawił się zawsze na zawołanie pana hrabiego. I teraz też, zaledwie go list z Denderowa powołał, kazał zaprząc i żywo na rozkazy Zygmunta Augusta pospieszył. Był to mężczyzna lat średnich, zaczynający nabierać już brzuszka, twarzy otwartej, wesołej, uśmiechniętej, otoczonej bujnymi bokobrodami, z niskim czołem, zarosłym ciemnym włosem podczesanym do góry, na oko tak niewinny i prosty, żebyś go nie posądził o nic, chyba o trochę żarłoctwa. Tymczasem pan Józefat, choć jadł dobrze z cudzego talerza, u siebie w domu żył tym, co mu żona na kominku w alkierzu zgotowała; często ograniczał się cebulą, chlebem i wódką, w poście o śledziu i wodzie gospodarował lub barszczyk z olejem całym był jego obiadem, a dlatego wyglądał jak jabłuszko. Jak tylko przyjechał, hrabia go do oficyny kazał prosić, drzwi pozamykał i żadnej z nim nie robiąc ceremonii, przystąpił do interesu. — A! a! ślicznie mi wyglądasz Moręgosiu — rzekł rozpoczynając rozmowę — brzuszek rośnie, twarz się wypełnia i kieszeń zapewnię także. — A cóż, jaśnie wielmożny hrabio, pracuje się, haruje ciężko, jak w pługu, ot, biedę klepiemy; aby bez cudzej krzywdy. Pan Józefat powtarzał ten aksjomat często, tak że niemal stało mu się to przysłowiem. — Tak jest! — uśmiechnął się hrabia — świat szelma, trzeba jak można mu się opędzać, żeby poczciwi nie zginęli. Mam interesik, Moręgosiu, powinien, byś mi dopomóc. — Co jaśnie wielmożny hrabia każe? — Siadaj no, pogadamy, a naprzód przyrzekam ci, jeśli się to uda, że ci wyrobie administracją Bardijówki. — Całuję nogi hrabiego, a to by mi było bardzo na rękę. Ale o cóż to idzie? — Posłuchaj no! Znasz mojego synowca? — Hrabiego Wacława z Palnika? Słyszałem, ale nie znam. — Tym lepiej, tym lepiej. Nie możesz sobie do niego jakiego interesu wymyśleć, żebyś tam u niego był? — Mogę, mogę! Chce, słyszę, kupić koni: wziąłem stado w remanencie w Mazowcu; sąd kazał je sprzedać za niedoimkę, na kupno nasienia, to mu się z chabetami nastręczę. — Dobrze, dobrze; pewien jestem, że sobie dasz radę. Jest taka rzecz, że po żonie ma na mnie dwakroć sto tysięcy, awizowali mnie do wypłaty w kontrakta. Mam tam wioskę Ciemiernę między Wulką po Kurdeszu a Palnikiem Wacława, która by im zaokrągliła ich mająteczek. Potrzebna im koniecznie; wieś doskonała, niechby to w tych dwóchkroć sobie brali, choć z moją stratą, bo im dobrze życzę. Ale to, kochany Moręgosiu, nie wyobrażasz sobie, jak ten Wacław w interesach ospały i tępy, przeraża mnie jego przyszłość, o nic nie dba, traci, na niczym się nie zna! Sam już muszę pracować, aby go dźwignąć. Ot i tu potrzeba, żeby ktoś go podpędził, rozruszał, namówił, odmalował mu konieczność tego nabycia, mnie samemu delikatność nie pozwala. — A dlaczego, panie hrabio? — rzekł zrozumiawszy rzecz pan Józefat — ja to potrafię. — Byłem pewny. — I podejmę się chętnie. — Dziękuję ci, mój drogi, dziękuję. Dla mnie to, klnę ci się, ze stratą, ale nie mogę patrzeć na tego nieboraka nic nie pojmującego swoich interesów, chciałbym mu dopomóc i nie życzę sobie żadnych z tego zysków, byle jemu zaokrąglić majątek. Bez Ciemiernej nie ma tam gospodarstwa. Wpadłszy na tor, hrabia wyuczył swego pomocnika co i jak miał mówić, dał mu instrukcją doskonałą i do Palnika wyprawił. Wacław od ożenienia swojego ani się ruszył z miłego zakątku, z gniazdeczka, które usłał z takim staraniem dla siebie i Frani; ich dwoje wystarczali sobie, a Brzozosia, ksiądz wikary i kilku sąsiadów całe znajomości tworzyli grono. Człowiek bez ludzi obejść się nie może, ale niewielu dobranych wystarczają mu na życie całe, a im bardziej ściśnięte to kółko, im w mniejszym serce się obraca, tym silniej do niego przywiązuje. Wysoko nie sięgał Wacław, ani chciał szukać w stosunkach zaspokojenia miłości własnej, pochlebienia swej dumie, której nie miał wcale; Frania także do ciszy przywykła, nie rozumiała innego życia; utworzyli więc sobie byt najszczęśliwszy w zaczarowanym owym domku, w którym nic nie brakło, a każde marzenie urzeczywistniał dostatek. Brzozosi tylko gorzej tu było daleko niż w Wulce, do której często uciekała, nie miała swojego gospodarstwa, drobiu, nie mogła tak władać domem, próżnowała i nudziła się wzdychając, żeby Pan Bóg dał prędzej dzieci, nad którymi by przewodzić, z którymi by się pieścić mogła. I Frania, i Wacław z nią często z pięknego salonu uciekali do skromnej izdebki, przypominającej im pierwsze chwile poznania, rozkoszne dni spędzone w Wulce ze starym ojcem. Nie wyczerpując szczęścia do dna, Wacław tak dzielił czas, że nigdy jeszcze złowroga nuda pod dach jego nie zajrzała. Frania miała swoje zajęcia: bawiła się książką, słuchała muzyki, którą Wacław tak lubił i tyle jej czasu poświęcał, chodziła około kwiatków i gospodarowała około domu. On miał fortepian, książki, interesa i sumienne spełnianie opieki nad garstką ludzi zamieszkujących ziemię, którą posiadał. Płynęły dni w Palniku nie postrzeżone, szybkie, krótkie; zatrważając niekiedy myślą, że tak z nimi przebieży życie. Brzozosia wzdychała, modliła się, czuła potrzebę pogderania, brak nowego żywiołu jakiegoś wśród tej jednostajnej ciszy i znaleźć go jeszcze nie mogła. W ten miły kącik jednego poranku wcisnął się nieproszonym gościem pan Moręgowskd z mnóstwem pokłonów i uśmiechów, zdziwiony i onieśmielony przepychem, który tu zastał niespodziewanie. Jedno spojrzenie na Wacława nauczyło go, z kim ma do czynienia. Zaczął od koni, które miał na sprzedaż. — Koni potrzebuję w istocie — rzekł Wacław — ale że się na tym nie znam wcale, poleciłem ich kupno mojemu pomocnikowi i rządcy majątku. Zbity z tropu Moręgowski powiedział, że się uda do plenipotenta, ale proszony siedzieć, usiadł i rozpoczął rozmowę. Między ludźmi, których nic nie wiąże, którzy nic z sobą wspólnego nie mają i nic mieć nie mogą, zwykle rozmowa bywa najuciążliwszą w świecie męczarnią, jeden z nich musi się poświęcić, a tu los naturalnie padł na gospodarza, zmuszonego wysłuchiwać dowcipnych opowiadań o procesach i administracjach, którymi żył pan Moręgowski. Chociaż często bardzo powtarzał swoje: aby bez krzywdy ludzkiej, z powieści tych jednak poznać było można człowieka, który się zbyt surowym nie powodował sumieniem. Wacław uczuł wstręt do tego jegomości, ale milczał przez grzeczność. Od słowa do słowa przyszło do Palnika i Wulki, wreszcie do Ciemiernej i pan Józefat zaczął ją nadzwyczaj wychwalać. — Ot, tobyś pan zrobił interes złoty, gdybyś, choć drogo, mógł ją nabyć od stryja. Wacław prostym jasnowidzeniem jakimś postrzegł od razu sidła, które mu zastawiono, przypomniał sobie, że Moręgowskiego widział kiedyś w Denderowie, że hrabia już mu o Ciemiernej napomykał, domyślił się intrygi i uśmiechając się odpowiedział: — Nic łatwiejszego jak nabyć Ciemiernę, był o to już podobno zrobiony układ z nieboszczykiem teściem moim, ale że wypadnie mi wkrótce może cały klucz Denderowski okupić, nie widzę potrzeby się spieszyć. — Jak to cały klucz? — zapytał szlachcic przestraszony i zdziwiony. — Stryj mój chce go sprzedać, mam jego słowo. Zdaje mi się, że się wyniesie do Galicji. Na to nic już nie mając do odpowiedzenia, pan Józefat wziął za czapkę i gospodarza pożegnał. Nie mógł posądzić Wacława ani o umyślny fałsz, ani o podstęp żaden, bo znając się na ludziach trochę, wyrozumiał jego prostotę; zwątpił więc o dawnym swoim protektorze i nie zaglądając już do Denderowa pojechał wprost do żony. — Klapsit! — rzekł sobie w duchu — ratuje się jak może, ale śmierdzi trupem pan hrabia. Gdyby tak jeszcze kilka lat administracji na jego majątku, człek by się mógł bez krzywdy ludzkiej pięknego dorobić fundusiku; ale to diabła warto, pewnie zaraz z licytacji sprzedadzą. I duża rzecz na moje ramiona. Hrabia tymczasem rachując na pana Józefata, po- wiedział sobie ze zwykłą przebiegłością swoją, że gdy zachwali przez niego Wacławowi Ciemiernę, a potem go zastraszy, że jej już sprzedać nie może, przyspieszy układy o nabycie i jeszcze coś wytarguje. Wyczekawszy więc dzień i drugi, pchnął posłańca do Palnika z listem do synowca. Kochany Wacławie! Wspomniałem ci, zdaje mi się, o Ciemiernie, wioseczce między Wulką a Palnikiem położonej, o którą z nieodżałowanym rotmistrzem Kurdeszem jużeśmy byli się ułożyli. Boję się, żebyś mnie nie chwycił za słowo, gdyż w tych dniach wszedłem o tę wieś w umowę z panem Puciatyckim, który mi za nią daje wyżej dwóchkroć, i trudno by mi już było na dawne z śp. Kurdeszem zagajone przystać warunki. Nie miej mi, proszę, tego za złe, a jeśliby ci Ciemierna była potrzebna, daj mi znać zaraz, możesz bowiem mieć pierwszeństwo. Chciej wierzyć itd. Wacław, odebrawszy ten list, zastanowił się nad nim, pomyślał chwilę i jasno widząc, że w tym wszystkim coś być musi, odpisał stryjowi, że się zupełnie wyrzeka myśli nabycia tej wioski i uwalnia go od słowa danego Kurdeszowi. Niecierpliwie wyglądał odpowiedzi pan hrabia, a gdy nadeszła, tak był pewien wygranej, że list rozpieczętowując, świstać zaczął marsza zwycięskiego; stopniami czytając, usta mu się ścisnęły, wydęły, brew namarszczyła i splunął w gniewie. — Głupi! głupi! całkiem z rozumu obrany człowiek! Z takimi ludźmi nie wiedzieć, jakich używać środków; uparty! zarozumiały! Niech i tak będzie... zobaczymy, kto pożałuje. Nie bierze Ciemiernej, no to nic nie weźmie i będzie kwita! O Sylwanie rzadsze coraz od niejakiego czasu odbierano wiadomości, nareszcie hrabia otrzymał sztafetą list od niego, oznajmujący, że się oświadczył i został przyjęty, z prośbą zarazem o zasiłek pieniężny, gdyż wesele bezzwłocznie odbyć się mające wielkich wymagało nakładów. Sylwan donosił razem hrabiemu, że małżeństwo to czysto tylko na wyrozumowaniu oparte, na które wdowa nie przez mdłość, ale przez szacunek dla niego zezwoliła, wielkie i większe nad spodziewanie przynieść im powinno korzyści. Baron Hormeyer oświadczył narzeczonemu, że nie mogąc w tej chwili dysponować znacznymi, jakie posiadał, majętnościami, ze swej strony zapewniał tylko córce do życia swego, po którym dziedziczyć miała wszystko, tymczasową pensją dwudziestu tysięcy reńskich. Wnosił stąd, że kto tak znaczną sumę za tymczasową uważa, nierównie więcej mieć musi; a choć delikatność nie dozwalała mu dowiadywać się o własność wyłączną wdowy, rachował ją na drugie tyle, jeśli nie więcej. Poza tym wszystkim zostawały jeszcze nadzieje spadku po ojcu itd. Hrabia długo nad listem siedział: nie bardzo był rad rozwiązaniu, ale co dzień się czując gorzej w interesach, pozbywając Sylwana spodziewał się być wolniejszym i napisał, że ze swej strony pensją także odpowiednią nowożeńca wyposaży. — Czy zapłacę, czy nie — rzekł w duchu — co mi tam szkodzi mu zapewnić! Niech się już żeni: może mniej do mojej kieszeni zaglądać będzie. Odwrotną więc sztafetą poszły urzędowe listy do barona i jego córki od całej rodziny: pełne czułości, oświadczeń i zaproszeń do Denderowa. — Jużcić pierwszą ratę zapłaci baron z góry — rzekł w duchu ojciec — a chybabym już do niczego był niezdatny, żebym jej nie pochwycił. Sylwan mi winien. Kosztowało ogromnie wychowanie jego, podróże; właści- wie z powodu niego zadłużyłem się po większej części: słuszna, by mnie teraz dźwignął. W tych myślach pogrążonego zastał hrabiego przybywający Farurej, który jeszcze nie zrażony u Cesi szczęścia próbował; ale i teraz znalazł ją kwaśną, nachmurzoną i przyjmującą go tylko wyrazistym ramion ruszeniem. Dotąd jaśniej nie spowiadano się Farurejowi z projektów Sylwana, ale gdy już list ów oznajmujący o oświadczeniu i przyjęciu, a żądający posiłków nowych nadszedł, a sztafetę z błogosławieństwem wyprawiono, nie było co robić tajemnic. Hrabia z uśmiechem zwycięskim kazał sobie powinszować ożenienia syna i począł opisywać świetność i nadzieje tego związku. — Więc się tedy żeni hrabia Sylwan — uśmiechając się i kłaniając po swojemu rzekł paryżanin, rześkiego nawet przed teściem udając młodzieńca, choć go nogi gorzej coraz pod zimę bolały. — Reçevez mes compliments les plus sinc?res; ale, z kimże? zapomniałem czy może nie słyszałem? — Partia przepyszna — pospieszył hrabia — imię piękne, tytuł, fortuna olbrzymia, a panna... to jest wdowa, ale to jak jedno: bardzo krótko żyła z mężem, jedynaczka. — A! zachwycony jestem, podzielam uczucia radości kochanego hrabiego. Zawszem wiele rokował po Sylwanie... un si bon camarade! Ale któż narzeczona? niezmiernie jestem ciekawy. — Córka barona Hormeyer, która była za... za... niemieckie nazwisko... nie przypominam sobie... żyli w Wiedniu. — A imię jej? — zapytał zamyślając się Farurej. — Ewelina. — Ewelina Hormeyer! — wykrzyknął marszałek — a! byćże to może? — I stary zalotnik uśmiechnięty przed chwilą, zakłopotany zamilkł jak nożem uciął, a na fizjonomii jego odmalowało się zdziwienie i wstręt źle pohamowany. Hrabia postrzegł to zaraz bystrym rzutem oka. — Znasz ich, marszałku? — Znam? nie, to jest, zdaje mi się... słyszałem coś... widywałem ich... czy w Wiedniu, czy we Lwowie, przesunęło mi się to przed oczyma, nie przypominam sobie. — Widzę, że ich znać musisz — nalegać począł hrabia — a zatem szczerze, otwarcie, zaklinam, mów, jeśli wiesz, co to za jedni? Bogaci? wszak milionowi: nieprawdaż? — Bogaci! tak... sądzę, że muszą być bogaci — wyjąknął Farurej zakłopotany widocznie coraz bardziej, oglądając się, jak gdyby chciał uciekać. Poszeptał coś niewyraźnie i urwał, pragnąc zmienić rozmowę. Hrabia widział, jak mu się ciężko przychodziło tłumaczyć, przestraszony powstał z kanapy i zawołał chwytając go za rękę: — Kochany marszałku! na Boga! mówże prawdę: może go jeszcze czas ocalić! Farurej obejrzał się, jakby pytał jeszcze, czy ma całą prawdę powiedzieć. — Ale — zająknął się — ale bo nie znam tak dalece. — Mów, co wiesz, cóż to są za jedni ten baron, ta jego córka? skąd to pochodzi? Przerażasz mnie milczeniem! — Nie chciałbym robić plotek — cicho odezwał się Farurej — ale czemu mi hrabia wprzód o tym nie wspominałeś? — Sam nie wiem, dlaczegom wprzódy nie pytał; nie sądziłem, żebyś marszałek wiedział co o nich. Ale cóż to jest? mów, zlituj się, nie trzymaj w dręczącej niepewności. Herb moich naddziadów mali być splamiony? Poślę sztafetę, polecę sam, może go uratuję, rozerwę. — Chcesz pan hrabia całej prawdy, winienem ci ją i nic nie zataję — kłaniając się grzecznie rzekł stary — ale ja wiem niewiele, nie wiem nic pewnego. To, co wiem, obowiązany jestem powiedzieć przyszłemu teściowi i szacunkowi, jaki mam dla familii hrabiego. — Mówże, kochany marszałku, mów, a rąb mi szczerze — przerwał hrabia, którego oczy iskrzyły się niepokojem i gniewem. — Widzę, że Sylwan się uplatał, a jam go przestrzegał, a jam mu przepowiadał, ja czułem, że to coś podejrzanego, że ten baron Żydem trąci. — O baronie Hormeyer zasłyszałem raz pierwszy w Wiedniu — odezwał się powoli Farurej — był naówczas jakimś urzędnikiem przy dworze i otrzymał był tytuł barona za szczególną protekcją. Skąd pochodził? nikt nie wiedział, to pewna, że długi czas trudnił się dostarczaniem drogich kamieni dla dworu austriackiego. — Jubiler! — krzyknął hrabia bijąc w ręce. — Coś takiego, coś takiego — rzekł Farurej — jeździł po Europie, skupował kosztowne kamienie, a że się na nich znał doskonale, wiele też podobno na nich zarabiał. Aleby był tym baronostwa nie doszedł. — A czymże go się dorobił? — zawołał hrabia — ten Żyd przeklęty! — Wszak nie mówiłem, że był Żydem? — zapytał Farurej — bo to mogą być plotki. — Ale te plotki istniały? — zapytał Dendera w rozpaczy. — O kimże nie gadają złośliwie! — pocieszył go Farurej. Zygmunt August pochwycił się za głowę, zaciął usta i padł na kanapę zasłaniając oczy. — Mów już wszystko, marszałku, mów: nic mnie nie potrafi obejść teraz. — Baron tedy Hormeyer miał ogromne stosunki: przysługiwał się wielu i wszedł jakoś powoli w lepsze towarzystwa; ożenił się. — Z kim? — spytał hrabia. — Nie wiem: z jakąś córką bankiera. — Żyd z Żydówką, paradnie! — zgrzytając zębami mówił Zygmunt August. — I cóż tedy? przyszły Żydzięta! — Owdowiał, ale mu po niej została córka; wszyscy się na to zgadzali, że to było cudo piękności: dał jej wychowanie najstaranniejsze. Cały Wiedeń latał za śliczną Eweliną. — I wyszła za mąż? — Nie, nie wyszła za mąż — zimno rzekł Farurej. — Nigdy nie była zamężną. — A toż co? to coś nowego! Marszałku zaklinam cię, nie cedź mi po słówku, mów prędko i jasno. — Zobaczył ją książę F..., podobała mu się, pokochał, i... — I cóż? i co? — I dano jej później tytuł hrabinej von... — Tego mi brakło! — Spostrzeżono jednak rychło, że miłość ta stała się groźną dla przyszłości księcia: chciano go żenić, nie dawał sobie mówić o tym; cały utonął w swym przywiązaniu, miał nawet zamiar, jak mówią, zaślubić morganatycznie piękną Ewelinę, która go szalenie kochała, którą on ubóstwiał do szaleństwa. Użyto więc najenergiczniejszych środków, by ich rozłączyć. Książę został do Włoch wysłany, a hrabinie rozkazano wydalić się z Wiednia naprzód do Lwowa, potem za granicę, naznaczając jej pensją dwudziestu tysięcy reńskich dożywotnie. Dendera słuchając siedział blady, coraz to się chwytając za głowę. — To śmierć! to zagłada! — mówił przerywanym głosem — to poniżenie, to zguba! To oszukaństwo! ja nie dam się spełnić tej hańbie, ja lecę, rozwiodę ich; to przyjść nie może do skutku. A Sylwan! Sylwan! gdzie jego rozum, gdzie znajomość ludzi, żeby się tak mimo przestróg moich dał uwieść i oszukać. Hrabia milczał chwilę, a potem dodał nagle: — Nie chcę go widzieć, wypieram się go na Wieki! Ale powiedz, marszałku, to więc człowiek bogaty? — Wcale nie, kiedy już chcesz prawdy — rzekł Farurej. — Hormeyer był nim, ale nieszczęśliwa do kart namiętność wszystko pochłonęła; córka musi go pilnować, żeby się do ostatka nie zrujnował. Całym ich majątkiem jest owa pensja dwudziestu tysięcy reńskich, przepyszne srebra, dar księcia i klejnoty pozostałe z handlu lub z tegoż, co dożywotni ów dochód, wynikłe źródła. Dendera padł przybity. — Daruj, hrabio — dodał Farurej — że tak przykrych wiadomości jestem zwiastunem, ale cóż? chciałeś całej prawdy, nie mogłem kłamać przed tobą. Powiem ci tylko jeszcze, że to ożenienie nie jest jednak tak złe, jak ci się zdaje, przeniósłszy się do Galicji, można by z niego korzystać. Hrabia nic nie odpowiedział, ale znać było, jak cierpiał: darł na sobie suknie z gniewu, miotał się jak szalony. — Dziękuję, dziękuję — zawołał nareszcie z przyciskiem i iskrzącymi oczyma, konwulsyjnymi ruchy szukając pióra i kałamarza, dzwoniąc razem na sługi i przewracając po stoliku. — Czas jeszcze: potrzeba temu przeszkodzić; poszlę, pojadę, rozerwę. To nieszczęście! to cios, jaki od. lat dwóchset rodu naszego nie spotkał! Ja ich znać nie chcę, ja się Sylwana wyrzekam, to głupiec! Farurej chodził milczący. — Zresztą — dodał — chociaż to wszystko, com opo- wiadał ci, pochodzi zdaje mi się z najlepszych źródeł, kto wie, może niechęć coś dodała? Uderzyła mnie w czasie pobytu w Warszawie cudna twarzyczka Eweliny. A! bo też jak anioł ładna! Z tego powodu takem się jej historii dowiedział szczegółowie! Cuda mówiono o jej przywiązaniu do księcia! Po rozłączeniu się z nim o mało z szału i rozpaczy nie umarła. — Śliczna historia! śliczna żona! — wołał Dendera — ot tośmy się uplątali! I w posagu naszyjnik, sztuciec srebrny i pensja dożywotnia. Daj go kata! cha! cha! Śmiał się hrabia, ale ze złością wściekłą; wtem jakby na przekorę wszedł służący i świeżo przywiezioną pocztę podał na srebrnym blacie. Drżącą ręką przerzucił ją Dendera, rozerwał pakiet na którym poznał charakter Sylwana, i upadł w krzesło, wołając: — Stało się! ożenił się! jadą! Nie mam sposobu ich wstrzymać, są w drodze; jutro, za dni kilka w Denderowie być mogą. A! to jakieś przekleństwo Boże! — Jak to?już się ożenił? — zapytał Farurej — już? — Spieszył się, żeby mu kto tego skarbu nie wydarł. Głupiec, arcygłupiec! bałwan! Niechże przepada, niech ginie, niech jedzie, dokąd chce, ja go na oczy widzieć nie chcę. To nie mój syn, wypieram się go na wieki! — Hrabio! to być nie może — rzekł powolnie marszałek — wszakżeś błogosławił, wszak prosiłeś! — To było błogosławieństwo pochwycone, kłamali, oszukiwali nas. — Ale możesz się narazić, Hormeyer ma silne plecy. Dendera się zastanowił. — Cóż mam począć? — zapytał. — Nie robić z tego wrzawy, milczeć i w milczeniu przecierpieć, co los przeznaczył. Wojować z człowiekiem i kobietą, którzy cię jednym skinieniem obalić mogą, tobie, hrabio, niepodobna. Prócz mnie i ciebie nikt o tym wiedzieć nie będzie; owszem, chwal się losem syna, ja dochowam tajemnicy, il faut faire bonne mine ? mauvais jeu! inaczej tego nie rozumiem. Zygmunt August chwilę się zastanowił i pomyślał: — Masz pan słuszność. Ale to mnie dobija! Dajesz mi słowo honoru, że nikt o tym wiedzieć nie będzie? — Ode mnie ręczę — rzekł Farurej — będę milczał jak grób. To mówiąc, gdy w bezsilnym gniewie rzucał się jeszcze Dendera, marszałek dość zawsze obojętny, gdyż mu wzruszenie na wątrobę szkodziło i starannie go unikał, przeszedłszy się parę razy po pokoju, włożył glansowane rękawiczki, wyjrzał oknem i przekonawszy się, że mrok pada, począł się żegnać, unikając dalszych rozpraw i tłumaczeń. Można sobie wystawić stan umysłu hrabiego; kilku godzin potrzebował na oswojenie się z tym krwawym zawodem, jaki go spotkał, by z twarzą spokojniejszą wyjść do żony i córki z oznajmieniem o weselu Sylwana. — Ha! — pomyślał na ostatku — zostaje mi Farurej, którego doić będę, jeśli go znów głupia Cesia nie zrazi; mam Wacława, który by powinien być powolnym; mam głowę... a dwadzieścia tysięcy reńskich Sylwana, a klejnoty jego żony: zawsze to coś znaczy. Dam sobie rady jeszcze i podniosę się na nogi. Potrzeba tylko głosić szeroko, że Sylwan bierze ośmkroć gotówką, a oczekuje po niej około dwóch milionów. I to przydać się może. II Minęło dni kilka i szczęściem jakoś na pierwsze gorące wrażenie Sylwan z żoną nie przybył; choroba Eweliny, która nazajutrz po ślubie niebezpiecznie zapadła, wstrzymała przyjazd państwa młodych. Nie brakło jednak zmartwień staremu Denderze, który zamknięty między czterema ścianami, zębami zgrzytał z gniewu, a wychodząc między ludzi, musiał przybierać twarz pogodną, oblicze spokojne i okazywać się panem więcej niż kiedy wśród grożącej mu co chwila ruiny. Zbliżał się co chwila Nowy Rok i kontrakty; ze wszech stron sypały się znowu żądania kapitałów, a sam hrabia uprzedzając niektórych wierzycieli i chcąc ich odurzyć, rozkazał rozesłać listy, ofiarując im zwrot sum, od których procentów nawet nie było czym zapłacić. Komedia przynajmniej śmiało i raźnie odegrywała się do końca. Dodawała zgryzoty hrabiemu Cesia, której nienawiść, wstręt, nielitościwe obejście się z Farurejem co dzień stawały się wyraźniejsze i bardziej zagrażały zerwaniem. Stary zalotnik nękany, w końcu począł bywać coraz rzadziej, coraz krócej; ochłódł, zdawał się namyślać, a ta w nim zmiana zamiast opamiętać Cesię, większe w niej jeszcze wybuchy gniewu wzbudzała. Rozstawali się z każdą razą gorzej i marszałek przez kilka tygodni ani się już pokazał. Hrabia coraz bardziej niespokojny posłał wreszcie dowiedzieć się o jego zdrowie. Odpowiedziano mu, że był zupełnie zdrów i wyjechał w sąsiedztwo. Cesia obrażona przedłużonym milczeniem, ze swej strony poczęła się dowiadywać, co robił, a z badania okazało się wyraźnie, że do młodej jakiejś wdówki począł dojeżdżać codziennie i miał już w głowie nowe jakieś zamiary. Nie utaiło się to i przed hrabią, bo złe wieści szybkie mają skrzydła, ale jak mógł kłamał przed sobą i nie rozumiał, żeby to miało zrywać projekta; sądził raczej, że marszałek chciał tylko zazdrość wzbudzić w Cesi. Napisał więc list grzeczny, zapraszając Farureja do siebie. Nazajutrz przybył żądany gość w kwaśnym nadzwyczaj humorze, widocznie tylko gwałtem wciągnięty, z miną znudzoną i pogardliwą. Cesia powitała go zimno choć grzecznie, lecz nie wytrzymawszy, zaraz mu z dumą obrażoną przycinać poczęła, Farurej nie tłumacząc się, zamilkł. Po obiedzie zostawiono ich samych. Hrabina tylko usiadła dla przyzwoitości z książką w drugim pokoju. Farurej trzymał się ciągle z daleka, chodził zamyślony; Cesia poczęła żartować po swojemu. — Czy pan tak czym zajęty, czy tak chory na te swoje nogi — spytała z francuska po chwili — że do nas nawet przyjechać nie możesz, tylko raz w kilka tygodni? — Zdrów jestem zupełnie — odpowiedział Farurej — powiem pani nawet, że md nogi bardzo odeszły po smarowaniu doktora Schwarca; nie mam też żadnego pilnego zajęcia, ale obawiam się już naprzykrzać, szczególniej pani. — Któż panu mówił, że się naprzykrzasz? — Widzę to dobrze od niejakiego czasu. Pani jesteś zawsze dla mnie tak nielitościwą, tak przy mnie smutną i podrażnioną, że pragnę jej zejść z oczu i oszczędzić powodów zniecierpliwienia. — Dziękuję za tę troskliwość o mnie — zimno i dumnie mierząc go okiem odpowiedziała Cesia — lecz skądże to pan tak nagle dopatrzyłeś się teraz tylu rzeczy dawniej nie widzianych? — Que voulez-vous? sama pani postrzegasz, żem stary, dużo patrzę, dużo myślę... — A! przecieżeś się pan opatrzył! — ze śmiechem wybuchła Cesia. — Delicieuxl charmant! — Tak, pani — rzekł chłodno Farurej — a zarazem postrzegłem, że pani jesteś bardzo młoda: za młoda dla tak starego człowieka. — Cóż to? wymówka? Co to jest? — Nic. To tylko trochę za późne opamiętanie. — Czemuż tak późne? — chwyciła za słowo Cesia. Farurej zamilkł, powstrzymywał się z dalszym tłumaczeniem, ale rozogniona Cesia wiodła go coraz dalej, rozdrażniając do ostatka jakby naumyślnie. — Cha! cha! — rzekła — jakiś pan dziś nieoceniony! Cóż dalej, kochany marszałku, co dalej? — Pani! — rzekł nagle zatrzymując się naprzeciw niej marszałek i przybierając minę zarazem smutną i poważną. — Istotnie, zawsze czas postrzec się, gdy kto ma popełnić niedorzeczność. Właśnie muszę panią za jednę, do której się z pokorą przyznaję, przeprosić. — Za którą? — spytała dowcipnie Cesia, doprowadzając go do niecierpliwości — tyle ich było! — Za jedne i jedyną, zdaje mi się, jaką mam sobie do wyrzucenia: za to, żem śmiał sądzić, iż się pani potrafię podobać, ja stary, niedołężny pedogryk; żem ośmielił się mieć nadzieję pozyskać jeśli nie jej serce, to litość i trochę względu. Była to chwila złudzenia, dziś... — Dziś się panu otworzyły oczy! que c’est heu- reux! — przerwała Cesia śmiejąc się do rozpuku — a! dokończże pan. — Dane mi słowo pani zwracam jej z boleścią, ale z przekonaniem, że nie bylibyśmy, nie moglibyśmy być z sobą szczęśliwi. Ja dla pani, widzę to za późno, niestety, jestem całkiem niestosownym: mam jeszcze trochę uczucia i odrobinkę dumy. Znajdziesz pani innego, zapewne szczęśliwiej obdarzonego ode mnie. To mówiąc Farurej z godnością i powagą ukłonił się grzecznie. — I cóż jeszcze? i cóż mi pan powiesz jeszcze, równie miłego i grzecznego? — spytała Cesia w gniewie, zbliżając się do niego. — Darujesz mi pani, żem tak długo zostawał w błędzie, żem ją tak nielitościwie nudził moją figurą. Zwracam jej przyrzeczenie szczęścia mojego i swobodę; spodziewam się, żeś pani choć dziś powinna być ze mnie kontenta. — Zupełnie — odpowiedziała Cesia, hamując w sobie wybuch złości — dziękuję panu serdecznie za swobodę i uwalniam go także. Nie wątpię, że pani Halina S... stosowniejszą dla niego będzie partią, ma lat z dziesięć więcej ode mnie i daleko więcej drogiego doświadczenia, którego mi całkiem braknie. Rzucając ten pocisk ostatni w oczy staremu zalotnikowi, Cesia dygnęła z udaną powagą i wybiegła, drzwi zatrzaskując za sobą. Farurej trochę zmieszany wziął kapelusz i wyszedł pożegnać hrabiego. Potrzeba było i z nim pomówić i jemu zwrócić dane słowo. Trudności swojego położenia nie skrywał przed sobą Farurej; ale to było nieuchronnym: powlókł się więc z posępną twarzą i nie chcąc odwlekać długo, przybierać się powolnie, woląc od razu zerwać maskę, przemówił do wcale nie przygotowanego na ten cios Dendery: — Panie hrabio! ze smutkiem mi przychodzi wyrzec się chlubnych nadziei ściślejszego połączenia z twoim domem. Panna Cecylia, jakem to już postrzegał od dawna, nie może przywyknąć do mnie; wieki nasze są niestosowne, ja się trochę starzeję. Zaskoczony tak nagle Dendera, spojrzał dziko i zawołał: — Pozwól sobie powiedzieć, mości marszałku, że ci trochę za późno przyszły te refleksje. — Owszem, bardzo jeszcze w porę, by pięknej hrabiance nie zawiązywać losu. Zwróciłem już jej dane mi słowo, przyjęła je, uwolniła wzajemnie; rozstaliśmy się bez łzy i żalu. — Jak to? jak to? ale cóż to się stało? co mogło być powodem? Jakieś chwilowe nieporozumienie? — Nie, hrabio. Czekałem długo, rozważałem bacznie, uwodziłem się nadzieją do ostatka; nareszcie trzeba się było poddać oczywistości: przekonaliśmy się wzajemnie, żeśmy niestosowni dla siebie. — Ale, panie marszałku, ja na to nie dozwolę. To się tak zrywać nie może, to z ujmą dla domu mojego. Farurej uśmiechając się ruszył ramionami. — To być musi, kiedy jest; rzecz skończona. — Ja na to nie pozwolę! ja na to nie pozwolę! Ja poszukiwać będę! — Jak? — spytał zimno Farurej. — Nie widzę, co byś pan mógł poradzić? — Moja córka jest tym skompromitowaną: cały świat wie o jej zaręczynach. Tak się to zerwać nie może. — A kiedy się zerwało —. odparł znów z wielką flegmą marszałek. — Ale to osobista nas wszystkich uraza! Ja, Sylwan, Wacław poszukiwać jej będziemy na osobie pańskiej! Marszałek, który widać od sąsiadów zasłyszeć coś musiał o powikłaniu interesów Denderowa, zbliżył się do hrabiego. — Kochany hrabio — rzekł kłaniając mu się — to wszystko dobrze, ale wiesz, że się nie strzela do człowieka, któremu się winno pieniądze. Oddasz mi coś winien, ty i Sylwan przyślecie sekundantów, umówimy się o czas, miejsce i wybór broni, i bić się będziemy. — Bardzo dobrze! bardzo dobrze! — zakrzyczał wściekle Dendera. — Jestem i będę na rozkazy, a teraz pozwól się pożegnać — rzekł Farurej biorąc za klamkę. — Mes respects ? Madame la Comtesse. Votre serviteur! Cesia chodziła niespokojna i zapłakana z gniewu po swoim pokoju, gdy ojciec wpadł do niej z tak obłąkanym wzrokiem, tak poruszony, zajadły, zmieniony, że ujrzawszy go, cofnęła się z przestrachem. — Co to jest znowu? — zawołał — chcecie mnie żywego wpędzić do grobu? pragniecie śmierci mojej? Co za nowe napadło cię szaleństwo? Coś zrobiła z Farurejem, który zrywa? — Ja? Ja nic nie wiem. — Tyś mu dała powód. — Powtarzam ci ojcze, to kaprys starca. Ale dlaczegoż ma to nas tak bardzo obchodzić? — Nas to gubi! Ożenienie Sylwana, zerwanie z Farurejem to są ciosy nie do przeniesienia. Kto cię teraz weźmie, godna swojej matki córko? — Ojcze! jam temu nie winna. Farurej stara się o Halinę. — Niewinna! Wszyscy niewinni, a któż winien? Dlaczego ciągnęłaś go wprzódy, odpychałaś potem przez niepojęte jakieś dziwactwo? Szydziłaś ze starego i pomiatała nim jak dzieckiem: zraziłaś go. Więc wy mnie chcecie zabić? wy mnie chcecie zabić! Ty! twoja babka, twoja matka, Sylwan... wszyscy, wszyscy spiknęliście się na spokojność moją. Cesia zamilkła. Hrabia chodzić zaczął żywo. — Pisz do niego, rób co chcesz, niech powraca. — To być nie może. — Być nie może! A więc bić się z nim będę ja, Sylwan, Wacław; zabijemy go. To wstyd nowy, śmiech ludzki, hańba; trzeba umierać ze sromu; ja tego nie przeżyję, ludzie nas wkrótce palcami wytykać będą. Ten zjawiony spod ziemi synowiec — mówił dalej sam do siebie — ta konfiskata majątku, to zamążpójście Czeremowej, ożenienie Sylwana, te zniszczone najpiękniejsze nadzieje: to wszystko nad siły moje. Ludzie z radością patrzą na mój upadek, na upokorzenie, cieszą się z nieszczęścia, którego los i oni sami są sprawcami. Nie mam się gdzie obrócić, zewsząd mnie ściga cios jakiś. I odwróciwszy się od córki, zawołał nieprzytomny: — Bądźże przeklęta... ty, on i wy wszyscy! To mówiąc, wybiegł z pokoju Cesi, przeleciał puste i osmutniałe salony i począł błądzić po podwórzu, nie postrzegając, że się na dziwowisko ludzi wystawiał, gdy nadbiegający sługa dał mu znać, że przysłany z bliskiej poczty umyślny oznajmił o przybyciu Sylwana. Za pół godziny z żoną w Denderowie być mieli. Ten drugi cios zamiast dobić, oprzytomnił hrabiego. III Cicho, w zamkniętym kościele odbył się ślub Sylwana z Eweliną; za świadka służył baron i dwóch przyjaciół nowożeńca: nikogo nie proszono na wieczór i około dziesiątej w wielkim salonie Hormeyera pozostał tylko hrabia z młodą żoną swoją. Od rana już wdowa czuła się tak słabą, że ojciec, który ją znał dobrze, jakby przewidując następstwa wielkiego wzruszenia przy obrzędzie, nikogo na to wesele nie prosił. Jakoż ku wieczorowi stan się jej wielce pogorszył, opanowała ją niespokojność, gorączka, częste zaczęły napadać mdłości i pierwszą czynnością Sylwana jako męża było biec po doktora. Przybyły, jeden z najznakomitszych lekarzy w Warszawie, nie ograniczając się zewnętrznymi oznakami choroby, długo badał pacjentkę, zapisał jakieś uspokajające lekarstwo i nakazał spokój najzupełniejszy, a nade wszystko unikanie wszelkiego widoku, który by ją mógł drażnić. Baron więc pożegnał Sylwana ściśnieniem ręki, dając mu do zrozumienia, żeby się oddalił, i nowożeniec odjechał do samotnego swego mieszkania, do którego już nie spodziewał się powrócić tak rychło. Nazajutrz do dnia był już u barona; lekarz go uprzedził: trzech ich siedziało u łóżka Eweliny, której cho- roba w ciągu nocy przybrała charakter zatrważający. Gorączka nie dawała się przerwać niczym, przyszedł szał i nieprzytomność, porywała się z łóżka chcąc biec, śpiewała, śmiała się, płakała, nie poznawała ojca; marzenie ciężkie mózg jej opanowało. Baron stał u łoża i płakał; Sylwana nie wpuszczono nawet do niej, gdyż Hormeyer przewidywał, że widok jego w tej chwili dla chorej szkodliwym być może. Pomiędzy życiem a śmiercią zostawała Ewelina dni kilka; kilkakroć rozpaczano o uzdrowieniu, a gdy poczęła nareszcie przychodzić do siebie, już jej nie wróciła się przytomność. Zdrowie jej zdawało się w normalnym stanie, odzyskała spokój, siłę, świeżość, wdzięk, tylko umysł pozostawał w dziwnego rodzaju obłąkaniu. Nie był to szał zupełny, ogarniający wszystko, ale jakiś obłęd cząstkowy. Dla obcych chwilami mogła się zdawać przytomną, były godziny, w których nie pozostawało śladu obłąkania, mówiła, śmiała się, bawiła, ale oczy ojca widziały ciągle stan córki takim, jakim był w istocie. Ewelina straciła pamięć wielu wypadków, inne zmieszały się w jej głowie na utworzenie jakiegoś fałszywego życia i szczęśliwości kłamanej. Zdawało jej się, że nie rozłączyła się nigdy z ukochanym, że po ciężkich przeciwnościach związano ich nareszcie ślubem wiekuistym, że chwilowo się z nim tylko rozstała. Czuła się spokojną i szczęśliwszą niż kiedy, przyszłość widziała jasną i pogodną, i serce się ściskało patrząc na to wesele, które okropnym kiedyś przebudzeniem do rzeczywistości skończyć się miało. Zresztą zdrowie jej nigdy lepszym nie było: rumieniec powrócił na twarz, oczy jej czarne poglądały wesoło, chodziła, jeździła, przyjmowała gości i ciągle wybierała się w drogę do księcia, z którym, jak mówiła, za kilka dni połączyć się miała. Lekarze zdumieni tą niespodzianą zmianą, nie na nią radzić nie umieli; życzyli podróż, rozrywkę, obiecywali coś w przyszłości, ruszali ramionami i widocznie pozbyć się chcieli chorej, której pomóc nie byli w stanie. Większość ich utrzymywała, że koniecznie potrzeba było wyjechać z nią i odbyć długą drogę. Położenie Sylwana stawało się co dzień przykrzejszym: żona bowiem, nie przyznając go wcale za męża, obchodziła się z nim jak z obcym i skutkiem jakichś pomieszanych przypomnień, sądziła go bratem księcia. Z iskierką jakiejś nadziei zaczęto się nareszcie wybierać w podróż do Denderowa, a Ewelina nie kryła radości swojej, utrzymując, że jedzie do męża, który na nią czeka niecierpliwie. Skutkiem ciągle w jej głowie zmieszanych marzeń, snów i rzeczywistości, często opowiadała o otrzymanych od niego listach, o przynaglaniu ją do wyjazdu i z dziecinną trzpiotowatością poczęła pakować się do podróży. Baron, patrząc na nią, płakał chwilami; serce ojcowskie mówiło mu, że córka jego już być uleczoną nie może: wyrzucał sobie przeszłość, nie widział nic na świecie, co by ją zastąpić mogło. Sylwan więcej był gniewny niż smutny: głównie chodziło mu o siebie, o swój los związany z tą kobietą bezprzytomną, która nie była mu żoną, a zagradzała przyszłość. Bez wiary, uczucia, bez prawdziwej miłości nie znajdował pociechy w niczym, prócz brudnych szałów, którymi się durzył umyślnie, pragnąc stracić pamięć i przytomność. Probował już kilka razy opamiętać Ewelinę, przekonać ją, że był jej mężem, że wszystko, o czym marzyła, było tylko złudzeniem; ale ta śmiejąc się i żartując odpychała go od siebie, biorąc to tylko za jakąś igraszkę. W takim stanie wyjechali do Denderowa: baron, córka jego i utrapiony Sylwan, który przewidywał burzę, jaka go od ojca spotkać miała. Ewelina w ciągu podróży była jak najweselsza: cieszyła się nią, mówiła ciągle o mężu i z dziwną przytomnością i czynnością roz- porządzając wszystkim, przedstawiała ojcu najstraszniejszy obraz szczęścia, opartego na najzupełniejszym obłąkaniu. Nigdy jeszcze tak piękną, tak zdrową, tak wesołą, tak w drobnych rzeczach jasno i rozumnie sądzącą, tak czułą dla siebie, tak ujmującą dobrocią dla wszystkich nie widział jej baron; nigdy też bardziej -nie zakrwawiło się serce jego jak dzisiaj. Ten stan widocznie przedłużając się, utrwalając, stając się niejako normalnym i w ciągu swoim logicznym, nie robił najmniejszej uzdrowienia nadziei. Z ostatniej stacji Sylwan za posłańcem sam pospieszył przodem do ojca, aby go uprzedzić o swoim nieszczęściu i o ile możności złagodzić wybuch jego gniewu. Ze strachem wszedł do pokoju, po którym się hrabia najspokojniej przechadzał. Widzieliśmy dziwny ów stosunek, jaki ojca łączył z synem: Sylwan przywykły był obchodzić się z hrabią jak z dobrym koleżką, jak z rówieśnikiem mało co od siebie starszym, a na zupełnie jednych prawach w społeczności żyjącym. Hrabia wybuchał czasami po ojcowsku, ale Sylwan upornie się trzymał, nie dając się strącić z raz objętego stanowiska. Ani radości, ani zdziwienia, ani oznaki przywiązania nie było w ich powitaniu. Sylwan skłonił się podając rękę hrabiemu po angielsku, ale jej Dendera nie przyjął, cofnął się, namarszczył: — Pięknie powracasz, hrabio — rzekł z szyderskim, pełnym boleści uśmiechem — czy choć wiesz, z kimeś się ożenił? — Zdaje mi się — odparł urażony tą oziębłością Sylwan. — A mnie się zdaje, że nie. Tak to zawsze się kończy, gdy młodzi nie chcą się powodować doświadczeniem starszych. — Hrabia już wie o wszystkim? — spytał Sylwan sądząc, że mowa o chorobie i obłąkaniu jego żony. — O! są usłużni ludzie, co wcześnie donoszą o nieszczęściu. — I stary rzucił się na kanapę, zakrywając oczy rękami. — Zgubiliście mnie! zgubili! — zawołał. — Ale ona wyleczona być może — przerwał Sylwan. — Jak to wyleczoną? z tej plamy, którą nosi na czole? — zaśmiał się Dendera. — Z jakiej plamy? — oburzył się syn. — On nic nie wie! — krzyknął hrabia, zbliżając się do niego — a! nieszczęśliwy! — O czymże hrabia mówisz? — Znaszże pochodzenie Hormeyera? Twój ten baron był jubilerem; kto wie, z Żydów zapewne wieść się musi i jarmułkę w herbie nosi; a jego córka, twoja żona... — Panie hrabio! — zawołał Sylwan. — Twoja żona, mniemana wdowa, nigdy niczyją żoną nie była: była kochanką jakiegoś księcia. Sylwan pobladł i wstrząsnął się z gniewu: — Oszukano mnie — rzekł osłabłym głosem — ale to być nie może, to potwarz... to zazdrość!! Kto śmiał to rozgłosić? — Święta prawda! — rzekł ojciec. — Na tym nie koniec jeszcze — gorzko śmiejąc się dodał syn, spierając się na stole, bo czuł, że mu się głowa zawracała — żona moja zachorowała w godzinę po weselu, a odzyskując zdrowie, pozostała obłąkaną. Stary Dendera nie rzekł słowa; zgnieciony do ostatka, przybity, spojrzał na syna i łza dawno nie widziana zwilżyła mu powiekę. Jak dzikie drapieżne zwierzęta schwytane i wsadzone do klatki, po rozpaczliwych rzucaniach leżą spokojnie złamane niewolą i upokorzeniem, tak ojciec i syn w tej chwili innymi stali się ludźmi, zobaczywszy przed sobą nieprzebrnioną przestrzeń gotujących się im boleści. Sylwan miał jeszcze tyle przytomności, że opowiedział ojcu stan żony i z rozpaczą zawołał do niego o radę. Ale co w takim położeniu poradzić było można? Sylwan myślał zrazu napisać do barona i zerwać z nim i mniemaną żoną swoją; ale hrabia go powstrzymał. — Nie — rzekł — to do niczego nie prowadzi prócz wystawienia nas na pośmiewisko ludzi. Wszystko, co nas dotknęło, utajonym być może i powinno; cierpmy, ale śmiejmy się twarzą i udawajmy szczęśliwych. Nikt nie ulituje się nad nami, a szyderstwa, a upokorzenia ja znieść nie potrafię. Czy sądzisz, że żona twoja będzie mogła, tak jak jest, znaleźć się przytomnie w towarzystwie? — Nikt poznać nie może jej obłąkania, jak tylko nie mówi o mężu i przeszłości. — A więc cicho! damy bal na wasze przyjęcie, będziemy się chwalić i nią, i twoim ożenieniem; potem wyjedziecie do Galicji. Wszak umrzeć by powinna!! Milczeli chwilę; stary Dendera westchnął ciężko: — Niech nikt — dodał po przestanku — nie pozna po tobie, jak nie wyczyta ze mnie, co się z nami dzieje, hrabio; dobijmy się do brzegu z honorem... Patetycznie to wyrzekłszy, Dendera dorzucił: — Możesz, powinieneś chwalić się bogactwem, urodzeniem, talentami, stosunkami familij żony; udawaj szczęśliwego, inaczej być nie może. Tu w sąsiedztwie nikt prócz Farureja i mnie nie wie o pochodzeniu Hor- meyerów; Farurej, choć zerwał właśnie z nami i z Cesią się nie żeni, dał mi słowo, że z sekretu nas nie wyda. A zatem, milczeć panie hrabio i śmiać się, choćby z tego śmiechu skonać przyszło. Jedź po żonę, przyjmiemy ją jak przyjmują Denderowie: niech znają pana z panów ci hołysze! Hej służba! — zawołał hrabia, jakby ruszony sprężyną. Zadzwonił. — Wielkie liberie, wszyscy! W pałacu oświecić salony, oznajmić jaśnie wielmożnej hrabinie, że młoda hrabina przybywa; kuchmistrza, niech myśli o wieczerzy. Dobyć srebra petersburskie, fornali poubierać we fraki, żeby tego więcej było w przedpokoju. Ten osioł Rumpowski, jeśli nie pijany, niech weźmie ubranie szwajcara i stanie z halabardą około drzwi; jeśli pijany oblać go wodą, dać mu octu i postawić przy wejściu. Słyszycie, duchem: w pół godziny wszystko być powinno w gotowości, a nie, to po sto łóz każdemu. Marszałka dworu do mnie! pokoje dla państwa młodych: kapki z krzeseł i kanap pozdzierać, wielki pająk rozebrać z koszulki! I nie bawić mi się... W wielkich sieniach i na wschodach lampy... trzy powozy, kareta żółta, niebieska i brązowa po sześć koni zaprząc natychmiast: wyjedziemy przodem naprzeciw państwa młodych! Niech wszyscy widzą! niech gadają! A prędzej! — dodał hrabia zacierając włosy i upijając się sam swymi rozkazami jak za dobrych czasów — po sto łóz, kto nie będzie gotów za pół godziny!! Słyszycie? IV Bardzo mi przykro, że od tak wspaniałego nowożeńców przyjęcia oderwać muszę czytelnika, który się może spodziewał być na wieczorze w Denderowie, i przeniosę go z sobą do bliskiego powiatowego miasteczka, do lichej izdebki pomalowanej w kraty żółte na tle niebieskim, w której stoliczek czerwono bejcowany, łóżko pełne słomy i siana powygniatanego, dwa stołki i parawanik płócienny, nie licząc na ścianach Zimy i Ognia rylca owego sławnego Borowskiego, który tyle dla ścian karczemnych pracował, całą są zastawą i ozdobą. Ale powieść jest jak życie: przechodzim w niej najróżniejsze koleje, migają zdumionym oczom najsprzeczniejsze obrazy, z pałacu musimy przeskakiwać do karczmy i od hrabiów do hałastry. W opisanej izdebce, której atmosfera przejęta była wyziewem przykrym przepalonego pieca, mającego zagasić swąd kadzidła z szkaradnego tytuniu, siedzieli przy stoliczku na krzesłach i łóżku trzej mężczyźni, śniadający dwoma śledziami z cebulą, butelką wódki, bułką, jakąś żydowską w obrzydliwym sosie pływającą potrawą bez nazwiska. Znać było ludzi wcale w doborze środków nie wybierających, nie wymyślnych i nie dbających ani o czystość, ani o elegancją. Jeden talerz służył im wybornie na troje, jeden widelec spełniał troistą także posługę; nie było serwetki na sto- liku, a zastawa pochodziła od gospodyni Żydówki. Pomimo to humor trzech śniadających panów był jak najwyśmienitszy: śmieli się do rozpuku nie zważając, że ich śmiechy i rozmowę z drugiej izby sąsiedniej, drzwiami tylko nieszczelnymi, na haczyk krzywy zapiętymi, oddzielonej jako tako, słyszeć było można doskonale. U drzwi stał w kożuszku służący, uśmiechający się z pańskich konceptów, Żydek myszures i wcale ładna Żydóweczka grzejąca się przy piecu. Dwóch z tych panów dawniej już znamy: są to niegdy rządca w Denderowie, Smoliński, i Moręgowski, ów wzorowy administrator; trzeciego witamy po raz pierwszy. Ten trzeci, który siedział na łóżku i zajmował najwygodniejsze miejsce, a głosem i śmiechem towarzystwu przewodził, był ogromnego wzrostu atleta, dosyć otyły, lat pod czterdzieści mieć mogący, niebrzydki z twarzy, nieco łysawy, z wąsem nad wargą zawiesistym. Twarz jego znamionowała na pierwsze wejrzenie człowieka, któremu się bardzo dobrze na świecie działo, który przywykł do powodzenia i śmiało maszeruje drogą życia, pewien, że mu się nic stać nie może. W maleńkich czarnych oczkach jego wiele było żywości, sprytu i złośliwości, ale wargi mięsiste, odęte, czoło nie wyniosłe, nie obiecywały, by się podnieść mógł nad pospolitą praktykę codziennego życia, nad robotę około grosza. Głowa nieco spiczasta mogłaby wedle Galia posądzać go o dumę, co zresztą wyraz ust potwierdzał. Ubrany był po podróżnemu w węgierskim kożuszku, a cygarnica wyglądała mu z kieszeni na piersiach. Wprawdzie poufale przestawał z towarzyszami swymi panem Smolińskim i Moręgowskirn, ale znać było z protekcjonalnego tonu, że się za daleko wyżej na szczeblach towarzyskiej drabiny od nich położonym uważał. Ci panowie ostrożnie żartowali z niego, a on ich nie szczędził wcale. Śniadanie widocznie było jego kosztem podane i on też przy nim gospodarował i zajadał najwięcej. Tym jegomościa tak szczęśliwym i kwitnącym, tak wesołym i rumianych policzków był sędzia Piotr Słodkiewiez. Nikt z pewnością nie wiedział, skąd pochodził i z jakiej strony świata przywędrował; zjawił się od bardzo dawna z tysiącem jakimś rubli, z głową niegłupią, z wielkim zapasem śmiałości, a dziś był panem trzech wiosek do tysiąca dusz mających, bez długów i banku. Jedni powiadali, że był synem jakiegoś kuchmistrza, drudzy mieli go za dziecię książęcej jakiejś faworyty; ale pan Piotr wywiódł się śmiało z dziadów i pradziadów szlachcicem, został sędzią i tak mówił o sobie, jakby od dziesięciu przynajmniej pokoleń chodzili w karmazynowych szarawarach. Miał nawet ogromną pieczęć herbową z capem u góry, z oślą głową na tarczy i z jakimś godłem, które złapał nie wiem gdzie, a którego, że było po łacinie, rozumieć nie czuł się obowiązanym. Jak do tego majątku przyszedł, nie umiano sobie wytłumaczyć. To pewna, że wziął był dzierżawą część w Buzowie, że ją we dwa lata kupił i zapłacił gotówką, że w krótkim przeciągu czasu Buzów cały stał się jego własnością, a następnie Szarówka i Półbiedy. Śliczne to były folwarki, w przepysznej ziemi, z lasem, z wodą, z młynami, ze wszystkim, co taką posiadłość czyni korzystną i dogodną; a Słodkiewiez gospodarzył na nich pracowicie, zabiegle i szczęśliwie tak, że co rok powiększał kapitały i groził rozprzestrzenieniem się jeszcze w bardzo krótkim czasie. Ale też jak począł gospodarować w kożuszku, tak dotąd nie zrzucał go: mieszkał w dworku ekonomskim, rządcy nie trzymał, sam po folwarkach nieustannie jeździł, najmniejszą się drobnostką zajmował, nigdy gości nie przyjmował, tylko herbatą w zielonych szklankach i krupnikiem na otłuczonych talerzach; czterema mierzynami podróże odby- wał, a o grosz tak się jeszcze targował, jak by dwóch w kieszeni nie miał. Od niejakiego jednak czasu, zwłaszcza od wyboru na sędziego, Słodkiewicz, jak się zdawało, poczynał nabierać pewnej ochotki do dźwignienia się i stania w szeregu dostojnych obywateli powiatu. Bywał z wizytami wszędzie, ubierał się przystojniej, a w towarzystwie dawał się słyszeć, że gdyby chciał, toby niejednego zakasował. Majątek rzadko zupełnie przerobi człowieka: zawsze na nim zostawi piętno pochodzenia i pierwsze lata przebyte w pracy i uniżeniu; jeśli umysłem się nie dźwignie, duma nie poradzi. Trudno znów było o bardziej zardzewiałego, mniej otartego w świecie i prościejszego w gruncie nad niego człowieka. Słodkiewicz nic prócz hreczki i rubla nie rozumiał: świat tyle znał, co się go między chatą chłopa a karczmą żydowską nauczyć można; z języka francuskiego tylko Monsiu i bon ton rozumiał; z muzyki kozaka, a z książek kalendarz i sennik. Wielce wątpliwym było, czy kiedy do szkół chodził: przynajmniej się to po nim nie pokazywało wcale. W towarzystwie lepszym, przyzwoitszym czuł się jak okradziony i albo przesadzał uniżonością, albo grzeszył gburowatością. Toteż najulubieńszymi dla niego byli jego sfery ludzie, jak Smoliński i Moręgowski na przykład, z którymi się wcale nie kłopotał ani o dobór słów, ani o pomysły, ani o obejście. Zaspokajał się też najprostszymi rzeczami w życiu z ochotą; zbytku nie znał ani go rozumiał: wódkę prostą razem z furmanem pił przy karczmie, strawę żydowską zajadał z apetytem, a z dziewczętami wiejskimi gotów był całymi dniami prowadzić rozmowę, nie nudząc się wcale. Jedne miał wadę ten tak we wszystkim szczęśliwy i powszechnie ceniony człowiek: kobieciarz był niepohamowany, ale nie sięgnął nigdy okiem i żądzą nad wiejskie Horpynki, Żydóweczki domów zajezdnych i garderobiane, bywające z wizytą u dobrodzieja w Buzowie. I w tym jednak okazywał ostrożność największą i oględność na jutro: wszystkim bowiem stosunkom swoim drzwi domu zamykał i kochanki swe odwiedzał, ale ich do siebie nie przypuszczał. Stara gospodyni i młody chłopak z pastucha wzięty cały dwór jego składali. W chwili gdy go poznajemy, już pan Słodkiewcz, przeszedłszy trzydziestkę, poważniał powoli: zaczynał się ustatkowywać i dawał sobie wmawiać przyjaciołom, że mając tysiąc dusz czystych, powinien by o losie pomyśleć. Ten los, dorozumieć się łatwo, była to żona; ale pan Słodkiewicz jak skromnym był w żądaniach innych, tak od czasu otrzymania tytułu sędziego zdawał się do wysokich aspirować rzeczy. Wdzięcznie nań patrzały nie mówię już szlachcianki, do których chętnie stroił zaloty (ale na pusto, bo się żenić nie myślał), nawet córki dziedziców sąsiadów, nawet ta pani Halina, wdówka, o którą teraz starać się poczynał Farurej. Słodkiewicz ani zważał na zaczepki i nie można było odgadnąć, gdzie uderzy, choć wszyscy się domyślali, że wkrótce w konkury pojedzie. Zatargował był nawet cztery szpakowate konie u Icka w miasteczku, mówił już o koczyku, który na fabryce oglądał, i targował sukno szaraczkowe na liberią. Najpoufalsi jego przyjaciele: Moręgowski i Smoliński, oba sąsiedzi i dobrze do niego temperamentem i obyczajami dobrani, właśnie sobie po trosze żartowali z kawalera na wydaniu: — Co to panie, pan sędzia! — wołał Smoliński mrugając okiem na Moręgowskiego — albo to jemu trzeba się bardzo kłaniać i długo targować: gdzie uderzy, to go przyjmą z ucałowaniem rączek! — Spodziewam się, spodziewam! — odparł pan Słodkiewicz. — Tysiąc dusz! Waćpan wiesz, co to wołyńskich tysiąc dusz z remanentami: to milion kilkakroć, mosanie! To fortuna! hę! A kto tu się pochwali, żeby grosza długu nie miał? Jeszcze taki jeden i drugi tysiąc zapaśny! hę? No! a takoż nie jestem stary i nie tak to brzydki. — Surko, serce! — podchwycił Moręgowski, do Żydóweczki pod piecem stojącej odzywając się — co mówisz o tym panu? hę? Nieprawdaż, że tęgi chłopiec. Żydóweczka zarumieniona odwróciła twarz. — A co mnie do tego? — No! a kto lepiej o tym od ciebie wie, kiedy już od dwóch lat sędzia do tego domu zajeżdża? Zaśmiał się Smoliński. Służący skrył się za parawan, myszures począł gębę zatykać, a sam pan Słodkiewicz odezwał się do Sury: — No! Suro! sądź: jak ci się zdaje? — I! dajcież mnie panowie pokój! — ofuknęła się ze zbytnią obraźliwością Żydówka, dowodząc, że się do czegoś poczuwała. — Coś w złym humorze — rzekł Moręgowski — widać to, wina pana sędziego. Ale wracając do ożenienia: taż to dalipan czas. — Ja to sam widzę, że czas — rzekł Słodkiewicz — cóż, kiedy mi się nic nie trafia. — Jak to nic? A pani Halina, wdówka? — Co mi po wdowie. Wiecie przysłowie: u wdowy chleb gotowy, ale nie każdemu zdrowy; a jej się podobno marszałkową być zachciało i starego Farureja naciąga! Z Panem Bogiem! — Farurej-że zaręczony z hrabianką — odezwał się Smoliński. — Już się rozwiedli! — Doprawdy? — Jakem poczciw. Ożeni się z Haliną: wdowy dla takich starych to najlepsza zwierzyna. Słodkiewicz się rozśmiał. — A pan bo wysoko mierzysz widać — rzekł Moręgowski — bo panien huk, jest w czym wybrać. — Albo to nie mam prawa wybierać? — odpowiedział Słodkiewicz. — No! co myślicie: tu dla mnie nie ma partii w sąsiedztwie! ot co powiem! — O! znowu! — zawołał Smoliński — czy nie nadto. — Jużciż mi musi coś wnieść. A chcę pięknej i z dobrej familii: choć jednę mi taką pokażcie... Towarzysze zamyślili się, ale w głowie ich nic się nie znalazło odpowiedniego. — Ot, kiedy Farurej zwinął kominka — rzekł na żart Smoliński — to do hrabianki Denderównej jak w dym. Panna śliczna i taki hrabianka, i grosz jeszcze jakiś będzie po niej, choć hrabia nadszastał na hrabstwo. — A co to waćpan myślisz — obrażony żartobliwym tonem Smolińskiego rzekł Słodkiewicz — do trzech nie gadaj: gotówem się posunąć. — Ej! zaś! — kręcąc głową przerwał dawny rządca — chyba Denderów nie znacie: im potrzeba francuszczyzny, tytułu, państwa i grosza; na resztę by nie patrzali. — A jak mina i grosz, to myślisz nie dosyć? — zawołał Słodkiewicz widocznie dotknięty — tytuł można sobie kupić, francuszczyzna, aby kiwał głową jak gadają, a czasem Monsiu, a rozśmiać się, jak się drudzy śmieją: jakbyś ją miał. Nie święci garnki lepią. Cóż mi tak bardzo braknie? Myślisz, że to ja nie wiem, w jakich interesach twój pan hrabia? Lepiej od ciebie, batku! Klucz Słomnicki mu skonfiskowali, Czeremowa za mąż poszła, synowczyk trochę zdoił, wierzyciele się upominają: taki zięć jak ja bardzo by im się przydał, z woreczkiem! ha! — A no co! poły zakasawszy, to i ruszaj! — krzyknął Moręgowski — nuż się uda: a to pan Słodkiewicz z grafianką żonaty, to już ani przystępuj! Sędzia nadął się i namyślił. — Żart żartem — rzekł — a gdybym tylko chciał?... — Już to bez żartu — przerwał Smoliński, dobrze znający Denderów — o tym ani myśleć. — Czemu ani myśleć — ofuknął Słodkiewicz. — Pan nie wiesz, co to za ludzie: ta to inny świat! Sam byś nie wiedział, na którą stanąć nogę. — Oj! oj! Inny świat! inni ludzie! — począł urażony Słodkiewicz — jaki mi znawca! A cóż to? czy po dwie gęby mają? czy na czterech nogach chodzą? czy skrzydłami latają? Albom to ja już razy ze trzy w Denderowie na imieninach nie był? albo to twój kiepski graf u mnie z wizytą nie bywał, kiedym sprawę jego miał sądzić? Jakbym tylko chciał, tak bym się z jego córką ożenił jak i drugi! Aj waj! aj waj! grosse fanaberie!! Smoliński głową pokiwał tylko, a Moręgowski rozśmiał się z niego i przez politykę zaczął potakiwać Słodkiewiczowi; wtem dał znać myszures, że konie były zaprzężone, i przyjaciele się rozstali; ale Słodkiewicz całą drogę do Buzowa myślał o hrabiance. Nie był on tak dalece ograniczony, żeby różnicy między sobą a tymi ludźmi nie widział, ale dla niego pieniądz był wszystkim: sądził, że największe nierówności położeń zasypać nim można. Obudzona urzędem i dostatkiem duma mówiła w nim coraz głośniej; czuł się obrażony żarcikami Smolińskiego i przybywszy do domu, tak chodził a dumał, tak sobie swój stan w korzystnych barwach odmalować umiał, że wreszcie po cichu zakończył: — Otóż na złość temu staremu trutniowi poprobuję, a jak zechcę, to mi się uda i musi się udać! Nie czekając, we dwa dni potem pan Słodkiewicz trochę się oporządziwszy, na zwiady pojechał do Denderowa. Było to już po przybyciu Sylwana z żoną, a że tego dnia rozprzężone zostało towarzystwo wyjazdem Sylwana w sąsiedztwo i chorobą Cesi, hrabia przyjął gościa w swojej oficynie. Znał on dobrze Słodkiewicza pod względem majątkowym i jako kapitaliście uznał stosownym nadskakiwać: bo kto może przewidzieć, czyje pieniądze na co się przydadzą? Dendera miał cześć dla pieniędzy głęboką i wyrozumowaną. Z tego rodzaju przybyszem potrzeba było odegrać komedią całkowitą i na skinienie pana służba poprzywdziewała liberie, wyszły na jaw srebra, wystąpiono z całym ceremoniałem dni galowych. Słodkiewicz z początku trochę zmieszany, biorąc to przyjęcie za dowód szacunku, rozdobruchał się, ośmielił i usamowolnił aż do zbytku. Z kolei to go strach porywał i kłaniać się chciało imponującemu hrabiemu, to przypomniawszy sobie, co miał w kieszeni, nadymał się i rozpierał. Ciągu i logiki w jego postępowaniu z hrabią nie było, ale Dendera nie dawał poznać po sobie, że to widział, choć w duchu śmiał się serdecznie z dorobkiewicza. Przy śniadaniu po wódce pan Piotr puszczać się już zaczął i w koncepta, i w głośne śmiechy, i w coraz poufalszy z hrabią stosunek: ale, że byli sam na sam, a pieniądze w nim szanował, pozwalał hrabia na wszystko. Miło było panu Słodkiewieżowi rozeprzeć się na hrabiowskiej kanapie i z panem grafem fajkę paląc, rozmawiać ty a ty: pochlebiało to jego dumie, a jednak dla podtrzymania się na tym stopniu ciągle sobie musiał w duchu powtarzać: — Jakbym ja chciał, albobym to tego wszystkiego nie miał? hę? Toć i ja taki pan jak i on, albo lepszy? Pewnie lepszy! Hrabia nazywał go wprawdzie: mój panie Słodkiewicz, ale tą poufale pogardliwą formułką, nie czując jej znaczenia, wcale się sędzia nie urażał. Dendera rad był go zbadać, bo nie przypuszczał wizyty bez interesu w takim człowieku, a nie tylko się domyśleć, ale nawet przypuścić nie mógł, co Słodkiewicz miał w głowie; łechtał jego dumę na wszelki przypadek i już poczynał próbować, czy się nie uda wycisnąć pieniędzy od dorobkiewicza. — Żebyś też wiedział, mój panie Słodkiewicz — mówił do niego — co to ja mam teraz za kłopoty. Szczęściem pozbyłem się jednego, tego starego dudka Farureja, który się był do hrabianki uczepił; ledwie nieledwie jakoś go odprawiliśmy. Ale syn mi się ożenił: musimy te austriackie grandezzy przyjmować. — Cha! cha! — zaśmiał się Słodkiewicz, który mało co rozumiał. — Wystaw sobie — mówił dalej hrabia — taż to ten jego teść to wielka figura. Kuzyn księcia Szwarzenberga, milioner, kawaler wszystkich orderów, wielki koniuszy! — Psi ha! — rzekł Słodkiewicz — koniuszy! psi ha!! — Jakkolwiek dom nasz i książąt udzielnych się nie powstydzi — rzekł hrabia — ale mam kłopot z tymi Niemcami, bo to wymyślne, przywykłe do przepychu: ani temu dogodzić! A sług! a koni! Wiesz, panie Słodkiewicz, że Sylwan po niej weźmie jakie ze trzy miliony, nie licząc precjozów i sreber: jedynaczka! Postawił się wysoko; mają mu dać urząd przy dworze austriackim. — No! no! — monosylabami tylko odzywając się, przerwał Słodkiewicz. — Ależ mnie to kosztowało — kończył hrabia — strach! nie uwierzyłbyś: te starania, ekwipaże, bale, liberie; co tylko miałem, tom w to włożył! To nie tak jak u nas, polskich magnatów! Powiadam ci, że z pięćkroć w to wpakowałem. — Ba! ba! — rzekł znowu sędzia — pięćkroć... parę wiosek! — I to jeszcze pod same kontrakty! zważaj pan, panie Słodkiewicz. A póki zrealizuję papiery banku londyńskiego i weksle na Amsterdam, którymi posag płacą, potrzeba na to z pół roku! — Pfiu! pfiu! zapewne! — ogałuszony mówił sędzia, udając, że rozumie. — Londyn i Amsterdam to gdzieś daleko! — No! jużciż mam aż nadto na kontraktowe interesa — dodał hrabia — ale niemniej mi trudno. Nie wiesz gdzie jakiej sumki? wziąłbym na krótki termin. — Nie wiem — odparł sędzia — w ziemię się to gdzieś pochowało. Pieniędzy ani widać. — Zły znak, gdy kapitały się kryją! Kapitały w ruchu, w ruchu być powinny! — Tak! w ruchu — potwierdził Słodkiewicz — zapewne, że w ruchu, koniecznie w ruchu. Na to one kapitały. — A sam tam nie masz co zapaśnego? Jakiego dziesiątka tysięcy rubli? coś w tym rodzaju? — Tak dalece nie: człowiek w dorobku — pospieszył zafrasowany trochę sędzia — wszystko moje powkładałem, a odebrać trudno, dochody ciężkie. — I masz słuszność! To jak ja — zawołał hrabia szybko — co mam, zaraz w coś wkładam, nie cierpię leżących pieniędzy. Pomimo grzeczności Słodkiewicz się rozśmiał; ale śmiech jego głupowaty był tego rodzaju, że go sobie jak chąc tłumaczyć było można. Hrabia ciągnął dalej: — Jak sądzisz: jakie będą kontrakty? — Spodziewać się sanny — odparł niewinnie Słodkiewicz. Dendera w końcu niecierpliwić się zaczynał, nie wiedząc, czemu przypisać długą i uprzykrzoną wizytę i nie dochodząc jej celu. — Co to jest? — rzekł w duchu — czego przyjechał i czego mi na karku siedzi? Może chce kupić którą wioskę? Zaczął więc z innej beczki: ale i z tej się nie udało; a sędzia do mroku tak wytrzymawszy hrabiego i wysłuchawszy jego przechwałek cierpliwie, odjechał nareszcie, nie dawszy mu się zbadać. Bliższe przypatrzenie się Denderom, co było powinno zrazić zuchwałego Prometeusza, to mu jeszcze dodało odwagi. Daleko więcej się lękał zajeżdżając przed ganek, niżeli gdy się ujrzał za bramą. — Hrabia grzeczny — mówił sobie — bardzo grzeczny! a jak przyjmował! I o córce nawet filut stary napomknął; to znaczy, że zwąchał od razu o co idzie. Jużciż po licha bym jechał, gdyby nie w swaty? Widoczna rzecz, że. pójdzie jak po maśle: bylebym chciał, to się ożenię z hrabianką i pokażę temu kpu Smolińskiemu, że mnie stać i na taką żonę! Tylko że to potrzeba będzie po francusku, po nowomodnemu koperczaki stroić; ale jakoś to będzie, niby to umizgi nie jedne na całym świecie. Cała rzecz umieć spojrzeć, rozśmiać się, odchrząknąć, przygarnąć, wziąć w kupę, w rączkę pocałować, a reszta plewa! Chybaby oszalała, żeby mnie nie chciała. Potrafię się znaleźć, potrafię. Moszko frak zrobi, rękawiczki kupię, kapelusz jest nie noszony: od lat sześciu dwa razym go miał; nic nie braknie. U Icka konie kupię i pojadę, dalipan pojadę! Niech zna Smoliński! Co to on sobie myśli, że ja, na woskowanej posadzce języka w gębie zapomnę? Ale! ale! Pan Piotr Słodkiewicz!... żonaty z hrabianką Denderówną! Jaśnie wielmożna Piotrowa z hrabiów Denderów, sędzina Słodkiewiczowa! To by było pięknie! niczego! A to może być! jak Boga kocham może być, bylebym chciał! O! o! mnie nie odmówią! Głupi by byli! Muszą dać! ho! ho! ja to wiem! I marzył tak jadąc na nejtyczance ku domowi, a co dalej, ą co dłużej, to mocniej się upewniał tysiącem rozumowań, że powinien, może i musi starać się o hrabiankę. Gdyby nie Smoliński, myśl by mu ta zapewne nie przyszła: teraz z głowy już jej sobie wybić nie umiał. V Cesia od przybycia swojego z Warszawy, a szczególniej od zerwania z Farurejem, niepodobna była do siebie: upokorzenie ją gryzło, niepowodzenie zabijało. Dręczyła się nie tak smutkiem, jak wielkim na świat gniewem. Wacław żonaty! ona panną! ona dla niego już niczym i ani nadziei pomszczenia się nad człowiekiem, który śmiał ją odrzucić! Mylę się, miała zawsze nadzieję, miała myśli tysiączne; a zmuszona czekać z nimi i pory wyglądać, tym mocniej zapalała się chęcią postawienia na swoim. Z ustąpieniem Farureja plan pociągnienia kuzynka obudzeniem jego zazdrości upadł zupełnie; ale nie możnaż było znaleźć kogo innego? Wacław nie mógłże ostygnąć dla Frani? rozwieść się nawet z nią dla Cesi? Tysiączne na to były sposoby. Chodziło tylko o to, jak się znów zbliżyć do niego. Od powrotu Sylwana Denderów osmutniał jeszcze, a że młody hrabia wcześnie dał znać Wacławowi, żeby do wyzdrowienia żony jego nie przyjeżdżał, Wacław z Franią nie spieszyli się z odwiedzinami; im tak dobrze było w Palniku! Brzozosia nawet w niedostatku spiżarni, kur, motków i swojego gospodarstwa już sobie była zajęcia znalazła. Po trosze i dawniej lubiła leczyć wiejskich swoich znajomych, a teraz wyszła na zupełnego lekarza. Nie było niebez- pieczeństwa, gdyż szczególniej ziół ku temu używała i w silniejsze się nie wdawała środki: a rumianek, mięta, kwiat lipowy, suszone poziomki i rumbarbarum składały jej ulubioną apteczkę. Ale za to z jaką to spełniała gorliwością, jak na każdej twarzy szukała oznak choroby, jak ją wmawiała niekiedy, żeby zaadministrować szklankę rumianku lub dobrą dozę senesu! Wedle jej pojęć na nic innego chorować nie było można, tylko na żołądek; każdej słabości zaród upatrywała w nim i najpilniej starała się o dobry byt tego gospodarza. Zakarmiała, poiła, okadzała, smarowała i tak jej z tym było dobrze, że w końcu pozwoliła sobie wątpić, czy doktorowie są na świecie potrzebni. — Wydrwigrosze — mówiła coraz nabierając śmiałości — a tak się na tym znają, jak koza na pieprzu! Aby żołądek był zdrów, to grunt! Dalipan! wszystko czmuty! Szlanka mięty albo rumianku. Pokomponowali nie wiedzieć jakie choroby i nazwiska! Tfu! czyste brednie! ludzi tylko durzą! Zapisze tam jakiegoś dyweldreku, to chorobę zrobi, choćby jej nie było! Jak zaczną tymi kolumelami, tymi mamoniakami kurować, pewno że człowieka zdrowia zbawią. Święta to rzecz rumianek i lipowy kwiat. Czemu chłopi zdrowi? — bo tych lekarstw i doktorów nie znają!! Oj dałabym im, dała! Tak nowy sobie żywioł znalazłszy, Brzozosia w nim szukała zajęcia i przestała się nudzić, niekiedy tylko gderząc na Franię i Wacława, jeśli ich nie smutnymi, ale bodaj tylko więcej milczącymi zobaczyła. — Dziękowalibyście Panu Bogu — mówiła — kiedy wam dobrze; a co wam braknie? chyba ptasiego mleka! Chyba gwiazdki z nieba czy kafelka z pieca się zachciało. Jedz, pij, ta popuszczaj pasa! Porzućcie bo ten głupi frasunek! Dni upływały w Palniku jednostajne a szczęśliwe. Szczęście jednostajnym być musi: ono nie pojmuje, nie wygląda, nie pragnie zmiany i chroni się jej jak wroga. Nieraz najmniejsza okoliczność, grożąca zatruciem im chwil kilku, przestraszała Franię i Wacława i nie zdziwim się, że zajeżdżający przed ganek powóz z Denderowa musiał zniepokoić oboje. Była to sama jedna Cesia, którą ciekawość, rozdrażnienie, może inne jakie uczucie, w głębi serca utajone, przywiodło wreszcie do Palnika pod pozorem odwiedzenia państwa młodych. Widok tego tak do niepoznania przekształconego domku, świeżego, pięknego, smakownego wywołał w niej zaraz uczucie zazdrości. — I wszystko to — rzekła w duchu — dla jednej takiej Frani, która tego ani użyć, ani ocenić nie potrafi. Doprawdy Wacław jest śmieszny! Co też on tu porobił! Zdziwienie większe opanowało ją jeszcze, gdy weszła do środka i zobaczyła ten przepych, pełen artystycznego wykończenia, którego wyobrażenia nie miała. W Denderowie wszystko było wspaniałe, kosztowne, bijące w oczy; tu największy komfort łączył się z nieporównanym w wyborze smakiem, barwy były doskonale dobrane, wszystko jednoczyło się w udatną całość, zewsząd patrzała sztuka, spoza której nie widać już było tandety i rzemiosła. Cesia oceniła łatwo smak, z jakim domek w Palniku był urządzony, i poczuła, że taki kątek milutki piękniejszym był od udawanego Denderowskiego przepychu. Zamiast olbrzymiego zwierciadła w złoconych ramach, odbijającego nagą ścianę, wisiały tu śliczne, pełne myśli obrazy; zamiast serwisów, porcelany i japońskich brzuchatych naczyń lub chińskich bałwanków, śliczne statuetki i grupy brązowe. — A! dobrze to być bogatym jak on! — zawołała do siebie. — Szczęśliwa ta Frania, ale czyż ona to czuje, pojmuje, rozumie? Myliła się Cesia sądząc, że jej niedostateczne wy- kształcenie dawało prawo do silniejszego lub trafniejszego uczucia sztuki. Ona bawiła się nią jak cackiem kosztownym; naiwna i poczciwa Frania pojmowała sercem i odgadywała lepiej myśl, która ożywiała utwory artystów. Nieraz Wacław podziwiał, jak z tej dziewiczej duszy prostego dziecięcia wioski trysnął żywy promień pojęcia, jak nic nie znając, wszystko uczuć i instynktem piękne odróżnić, porównać i wybrać umiała. Wacław i Frania pospieszyli przeciw gościowi z uprzejmą twarzą, ale z niepokojem w sercu. Zastali Cesię robiącą przegląd salonu. — Jakże to tu u was ładnie! — odezwała się — jak znać wszędzie artystę! A co kwiatów, a co miłych drobnostek! — Starałem się — rzekł Wacław — żeby mi Frania za Wulką nie tęskniła. — Wszak mam tu i Wulkę — zawołała Frania — o! trzeba Wacława, żeby tak o wszystkim pamiętać! To mówiąc gosposia poprowadziła Cesię, by się jej swoim prostym pokoikiem pochwalić, a raczej przywiązaniem męża, który o tym pomyślał. — Co za pomysł oryginalny! — zagryzając usta i z ukosa wzrok rzucając na Wacława, uśmiechnęła się Cesia — mais c’est charmant de contraste! Nieznacznie tak Cesia obejrzała dom cały, mówiąc sobie: — Mogłam mieć to wszystko i miłość jego w dodatku! mogłam... nie chciałam! Uwodziła się biedna; ten widok szczęścia współzawodniczki napawał ją goryczą, udawała jednak wesołą i miłą, starała się zbliżyć do Frani. Wacław, który czuł w powietrzu jakieś niebezpieczeństwo, czuwał i nie odchodził od nich krokiem. Cesia dla niego była poufale czułą, serdeczną, zalotną prawie do obudzenia zazdrości. Wszystko to wcześnie obrachowała, ale spokoju Frani naruszyć nie potrafiła; ta znowu nadto wierzyła w Wacława i zbyt go kochała, żeby posądzać mogła. Niepokój w uczuciu już jest złym zawsze znakiem; kto wątpi o drugim, powątpiewa o sobie; zazdrość jest zwiastunką zdrady. Przyszła do towarzystwa cała woniejąca apteczką Brzozosia, chmurnym okiem poglądająca na pannę, hrabiankę, ku której żadnej nie czuła sympatii. Cesia mówiła wiele, szczególniej o Denderowie, o Sylwanie, o jego żonie, o jej chorobie, badając, jakie to wrażenie czynić będzie na Wacławie. — Wiesz, Franiu! jak niebezpiecznego masz męża! Biednej Sylwanowej tak głowę zawrócił, że przyjść do siebie nie może! Mówiąc to spojrzała na Franię, która zarumieniona siedziała, ale Frania po chwili zakłopotania odezwała się z uśmiechem: — Przynajmniej ja się temu nic nie dziwuję! — I nie jesteś zazdrosna? — Nie! byłabym nią, gdybym choć na chwilę posądzić mogła Wacława; ale cóż on winien, że dziwne podobieństwo jakieś naraziło go na tę przykrość... na tę boleść. Cesia ruszyła ramionami. — Zbyt jesteś dobrą! O! ja na twoim miejscu byłabym bardzo zazdrosną. Sylwanowa jak anioł piękna, a mężczyźni jak szatani są zmienni. — Nie wmówisz mi strachu — odpowiedziała Frania — ale żal mi, żal serdeczny tej nieszczęśliwej kobiety! Ona tak kochać umiała. — Ale w jakimże stanie przyjechała? — spytał Wacław — czy w istocie tak niebezpiecznie jest chora? — Patrz, Franiu, jaki ciekawy! — rzuciła Cesia. — Bez żartu — dodała — pod wielką tajemnicą wam powiem, że źle jest bardzo: rumiana, świeża, wesoła, zdrowa na oko, ale... całkiem nieprzytomna. Nikt o tym nie wie, ale tak jest: biednego Sylwana nie poznaje... co dzień się pyta o jego brata, co dzień się go spodziewa i my go co dzień obiecujemy. Frania z niejaką obawą spojrzała na męża. — Wyobraziła sobie, że nie z Sylwanem, ale z nim ślub wzięła — zawołała Cesia. — Zmiłujcie się, tylko nikomu tego nie opowiadajcie: ojciec tak pragnie utaić to nieszczęście nasze! Frania i Wacław posmutnieli. — Ona szczęśliwa — dorzuciła Cesia — ale my z nią?! Patrzeć na tę twarz uśmiechnioną, wesołą i ciągle wyglądającą przez okno tego, którego nie ma na świecie; patrzeć na Sylwana, na ojca, na matkę, i co za przyszłość! — Szczęściem, choć pani długo na ten smutny widok poglądać nie będziesz — odezwał się usiłując rozmowę odwrócić Wacław — wszak termin wesela się zbliża! — Czyjego? — spytała Cesia mimowolnie się rumieniąc. — Twojego z marszałkiem? — Ja za mąż nie idę! — trochę gniewnie ofuknęła się hrabianka. — Stary mój narzeczony był tak łaskaw, że mnie od danego uwolnił słowa... O! starałam się też o to! Jestem wolna jak ptaszek! — dodała śmiejąc się z przymusem — choć ojciec mocno się gniewał! — Przepraszam, że o tym wspomniałem — odezwał się Wacław — alem doprawdy o niczym nie wiedział. — Wielką mi tym sprawiłeś przyjemność — odpowiedziała Cesia usiłując okazać wesołość — byłabym się i sama pochwaliła oswobodzeniem. Miałam go dosyć! ale na chwilę uległam naleganiu ojca, nie mogąc mu się oprzeć. Chwilę trwało przykre milczenie: przedmioty rozmowy się wyczerpały, Cesia tylko nie spuszczając celu z oka, rzucała tu i ówdzie kąsającym lub mogącym nie- pokój wywołać słowem. Widok tego szczęścia, tej swobody, tego wesela jak zgryzota ją męczył. — A! jak oni szczęśliwi! — powtarzała w duchu — jak Frania się obyła z tą atmosferą zbytku i dostatków, jak nic zachmurzyć ich nie może! A Wacław! niegodny! żadne wspomnienie nie zostało w jego piersi!... Ha! poczekam! przyjdzie kolej i na mnie; a teraz... trzeba się poprzyjaźnić, zbliżyć, serdecznie do Frani przywiązać. Ostatni projekt poczęła od pierwszych tych odwiedzin przyprowadzać do skutku Cesia. Czułą była dla Frani, serdeczną nawet dla Brzozosi, którą sobie ująć potrafiła, bratersko poufałą z Wacławem, kryjącym w sobie jakąś obawę, jakieś przeczucie, ale wstydzącym się zarazem podejrzeń, którym oprzeć się nie mógł. Rzuciwszy ziarna mające później plon wydać, Cesia nareszcie obejrzawszy wszystko, znalazłszy jakiś dobry powód powtórzenia wkrótce bytności w Palniku, odjechała, przykre po sobie zostawując wrażenie. Jakkolwiek Frania wierzyła mężowi, ciężko jej było pomyśleć, że ktoś inny na świecie tak do szaleństwa jeśli nie jego, to obraz jego pokochał; smutno jej było z tą myślą podziału. Cesia umiała różnymi sposoby wywołać niepokój w jej duszy. Wacław także posmutniał przez litość, ze strachu, bo widział w bliższych z Cesią stosunkach groźbę dla swojej przyszłości. Musiał przestrzec Franię i wylać przed nią obawy serca Brzozosia trochę ciekawa, niepotrzebnie go podsłuchała, a wytrzymać nie mogąc, gdy na Cesię narzekał, wsunęła się do pokoju. — Już to pozwól sobie pan powiedzieć — odezwała się — że nie wiedzieć bo czego obawiacie się tej hrabianki: taż to jakieś dobre stworzenie! a taka grzeczna! a taka wesoła! Coście to do niej upatrzyli? — Kochana panno ciwunówno, ja ją znam dawno: nic nie szkodzi być ostrożnym. — Ale dałbyś pan pokój! ot i dobrze, że się ona tu do nas zbliżyła: czasem dalibóg u nas nudno; przynajmniej przywiezie z sobą świeżego powietrza, pogada, pośmieje się, pożartuje. Kto by się tam jej obawiał! A co ona nam zrobi? ciekawam! Wacław się rozśmiał, Frania także. — Jużciż was nie poróżni: a co jej z tego? Strach niepotrzebny; pluńcie i porzućcie. Nie tyle słuchając rady panny ciwunównej, ile pewni serc swoich, Frania i Wacław uścisnęli się w milczeniu, a Brzozosia poklasnęła jak zawsze tej oznace czułości: bardzo bowiem lubiła serdeczność między małżonkami. — Ot tak! to co innego! — zawołała — na psa urok! Kiedy się kochać będziecie, co wam kto zrobi? ciekawam? A tobym im oczy wydrapała! I taki się wam przywidziało, że ona wam źle życzy; kto by Frani i Wacława nie kochał, to by był wart piekła! Gdy tak jednostajnym trybem życie płynie w Palniku i w Denderowie, hrabia Zygmunt August przysposabia się do kontraktów, namyślając się, czy mu wypadnie zachorować mocno lub nie na nadchodzący termin; gdy Sylwan szuka rozrywki w myślistwie i odnawia stare w garderobie hrabinej znajomości; Cesia snuje czarną przędzę przyszłości, a Ewelina w oknie wygląda przybycia męża; baron odjechał na czas jakiś do Galicji, a hrabina Eugenia zaczytuje się w romansach, z których już w życiu żadnego nie zrobi użytku — pan sędzia Słodkiewicz niepomału myśleć zaczął o staraniu się o rękę Cesi. Ciągle sobie powtarzał: — Co temu Smolińskiemu w głowie: jak zechcę, to się ożenię. Mam tysiąc dusz! mam tysiąc dusz!! Wmówiwszy sobie, że to się udać może, sędzia jął się odważnie do przygotowań; a choć z rublem bardzo mu się było przykro rozstawać, zajrzał do woreczka, odżałował i począł ekwipowanie. Wiedział tyle, że się w starym fraku i bryczką starać o hrabiankę nie wypadało. Oddajmy mu tę sprawiedliwość, że odważnym okiem spojrzał w przepaść wydatków sobie dotąd nie znanych, a dziś nieuchronnych i koniecznych. Człowiekowi, który chodził w kożuszku i jeździł bryczyną, takie mnóstwo rzeczy potrzeba było! Kupił konie, koczyk, szory, przyjął służącego, a Moszka sprowadziwszy, przez tydzień się z nowego i starego obszywał, pewien, że wystąpi nadzwyczaj elegancko. Szczególniej rachował na jeden frak granatowy z guzikami żółtymi, który nazywał „bon ton”, i na granatową także, z nadzwyczaj bogatymi wyszywaniami węgierkę, do której same potrzeby do dwóchset złotych kosztowały. Rękawiczki białe zamszowe wyprano tylko, buty zrobiono na miejscu, zwłaszcza że szewc mu się zaklął, że je po warszawsku potrafi uszyć. Ubrawszy się dla próby, Słodkiewicz, który się nigdy jeszcze tak pięknym nie widział, uśmiechnął się do lusterka. — Frysz chłopak! tysiąc dusz! zobaczymy! — mruknął do siebie — znaj panie Smoliński! Nazajutrz wybrawszy się uroczyście, ruszył do Denderowa: w drodze namyślał się już tylko, jak począć. Swoistą miał przed sobą ścieżkę, a nie wiedział, której się jąć było bezpieczniej: czy pannę w śmierć rozkochać, czy starą fozą naprzód o pozwolenie starania prosić hrabiego. Słyszał, że po świecie i w ten, i w inny sposób się to odbywało. — Pannę zobaczę: bo jużciż na ludzkie gadania spuścić się nie mogę; a nuż krzywa? to się trafia. Nawet powiadają, że to teraz tak bestie gorsetami sztukują, że ani dojrzeć; ale ja mam oko! ho! ho! Jeśli mi się spodoba, powiem hrabiemu: ot tak, jasno, pięknie, wyraźnie; a co mam taić? Zajechawszy do pałacu przed samym obiadem, Słodkiewicz zastał w sali kilka osób gości: hrabinę, hrabiankę i starego Denderę. Wpadł do pokoju, nadając sobie najniezgrabniej minę, jaka mu się zdawała do ubrania najstosowniejszą: głowa do góry, czub w górę, piersi nieco naprzód, ręka lewa zaokrąglona zręcznie utrzymywała kapelusz odświeżony, nogi nieco w tył, usta uśmiechały się, oczki mrużyły, a pewność siebie nadawała mu piętno tak wysokiej śmieszności, że zebrani goście, gdy wszedł, o mało nie parsknęli. Sylwan nie żenując się wcale, poczynał go zaraz przy powitaniu jak ciekawe zwierzę ze wszystkich stron oglądać. Stary hrabia szukał po głowie, co by go tak często sprowadzać mogło, a że mu nic nie był winien, domyśleć się nie umiał. Słodkiewicz, choć kilka razy mocno się na posadzce pośliznął, parę razy kapelusz opuścił, zębami rękawiczki zdjąwszy, zasiadł w fotelu przy hrabiance. Byłby nawet rozpoczął niezwłocznie rozmowę, rzucając się śmiało w odmęt konkurów, gdyby sprężyny krzesła, do których nie był przywykły, nie zrobiły mu w początku trochę niepokoju. Obejrzał się kilka razy, czy mu kto figla nie płata, czując się podniesionym do góry, popróbował uniknąć tej wygody, i ruszywszy ramionami obrócił się do Cesi. Gdyby nie smutek i gniew w duszy, hrabianka dawno by nieocenionego oryginała prowincjonalnego wzięła za cel żartów; ale teraz nie miała do nich ochoty. Ona i Sylwan spoglądali tylko na siebie, jakby ubolewając, że interesa ojcowskie takie im sprowadzają figury. Pomimo że Słodkiewicz łatwą sobie wyobrażał rozmowę z pannami, gdy przyszło do Cesi się odezwać, nie wiedział, od czego zacząć. — Jak na początek wiosny, porę mamy niczego! — rzekł nareszcie, sądząc, że to dalej pójdzie. — Co? — spytała Cesia. Potrzeba powtórzenia po raz drugi tego zdania zmieszała Słodkiewicza; ale śmiało walcząc za prawdę, aksjomat swój wyrzekł powtórnie. — W istocie! — odpowiedziała Cesia — ale czyż to już początek wiosny? Sędzia, który nie pojmował życia bez kalendarza, zgorszył się zapytaniem. — A jakże — rzekł — taż tylko co nie widać, jak skowronek zaśpiewa. Skowronka wyraźnie umieścił jako istotę mogącą wprowadzić rozmowę na tor poetyczniejszy. — Ale diable ładna! — rzekł w duchu — trochę blada! Niczego! niczego: to by się poprawiło! — A ja myślałam, że to jeszcze zima — odpowiedziała Cesia ziewając — u nas zima trwa od lata do lata. Tak chłodno. — Wstrzęsła się. Słodkiewicz nie zrozumiał. — Bredzi! — rzekł w duchu — czy tak jej edukacji nie dali, że o wiośnie i jesieni nie wie? A to dziwna rzecz, a po francusku szwargocze! — Pani się zapewne zajmuje ogrodem, gospodarstwem? — Ja? gospodarstwem? — śmiejąc się zawołała Cesia — a to by było przedziwne! — To jest gospodarstwem ogrodowym! — dorzucił sędzia. — Dość lubię kwiatki — miarkując się odpowiedziała hrabianka. — A pan? — Ja także! bardzo! Mam nawet w jednym folwarku bardzo ładne astry, które mi się dostały remanentem i grosza nie kosztują... A! i piwonie! Ale mi zawsze dziewczęta pozrywają. — Szczególniej szkoda piwonij — żartując odezwała się Cesia — pan musisz je lubić? — A jakże — odparł Słodkiewicz — choć to tam my gospodarze nieżonaci! — To pan jesteś nieżonaty? do tej pory nieżonaty? — spytała niby zdziwiona Cesia. — Nie miałem czasu — rzekł sędzia — proszę hrabianki: ta to tysiąc dusz na mojej głowie, gospodarstwo; a chcąc się żenić, to wiele zabiera czasu. — Pan masz tysiąc dusz? — Tysiąc jedenaście płci męskiej, tysiąc dwadzieścia i trzy żeńskich; trzy piękne folwarki, gorzelnia. — Proszę pana i dotąd nieżonaty! — zawołała Cesia żartując tak serio, że Słodkiewicz ujęty łatwością rozmowy, ani się domyślał, że z niego nielitościwie drwiła. — Już też, proszę hrabianki — rzekł uczuciowie Słodkiewicz — czuję co dzień więcej potrzebę starania się o dozgonną towarzyszkę życia. Smutno mi, tęskno samemu. — Westchnął, westchnęła i hrabianka. Sędzia się ośmielił. — Bylebym mógł znaleźć kogo, co by mi się podobał. — I komu byś pan się podobał — dodała Cesia. — A tak! — poprawił się Słodkiewicz. — Choć to sympatie bywają zwykle wzajemne — mówiła nielitościwa panienka. — Bywają wzajemne — powtórzył sędzia, dziwiąc się jak szło gładko. — No! tobym się zaraz ożenił. Domu nie mam, ale to by się zrestaurowało; a reszta, aby pieniądze! aby pieniądze! — Czy nie za daleko zajechałem? — spytał się w duchu sam siebie — ale mnie widocznie ośmiela. — Ja pana poswatam! — odezwała się Cesia, której na myśl przyszło nastręczyć mu pannę ciwunównę. Rozśmiał się Słodkiewicz z ukłonem, ale wtem hrabia, który się nie bez przyczyny obawiał, żeby córka nie posunęła się za daleko w swych żartach, ujął za rękę i odprowadził sędziego. Przy obiedzie potrzeba było wielkiej wstrzemięźliwości, żeby się nie śmiać z nieszczęśliwego pana Piotra, który na potrawy patrzał ze zdumieniem i nie dawał sobie rady z nimi, póki go przykład nie nauczył, co czynić wypadało. Na końcu, gdy wodę do ust podano, wychylił ciepłej filiżankę całą, a Sylwan parsknął; ale krzesła wstających zaszumiały i nikt tego nie słyszał. Zapach cytrynowej skórki uwiódł tak niebacznego! Na cygara poszli do oficyny. Sylwan swoich gości do siebie zaprosił, a hrabia zawsze podejrzywając jeszcze Słodkiewicza o jakiś interes, poprowadził go z sobą, ażeby się zbyć co prędzej. Wypiwszy kilka kieliszków wina, trochę weselszy i śmielszy daleko, sędzia szedł z mocnym postanowieniem proszenia hrabiego, aby mu o rękę córki starać się dozwolił. Podano fajki i Dendera się zamyślił. Słodkiewicz coś opowiadał, coraz to swoje tysiąc dusz wspominając nawiasowo; wreszcie wstał i na jednej przechylając się nodze, zagaił sprawę: — Jaśnie Wielmożny hrabia pozwoli mi... to jest... tyle mając szacunku dla ich domu... wedle starego zwyczaju... silne przekonanie... chociaż przed sobą nie taję... byłoby dla mnie wielce zaszczytnym... Słodkiewicz, tak zwykle wymowny i przytomny, nie wiem, skutkiem wina czy ciepłej wody tak się zmieszał, że chcąc powiedzieć jakoś wszystko razem, nie powiedział nic wcale. Hrabia rozśmiał się dobrodusznie: pochlebiało mu bowiem zmieszanie szlachcica przed jego obliczem, a nie domyślał się jeszcze, o co chodziło. — No, mój kochany panie Słodkiewicz — rzekł tonem protekcjonalnym — śmielej, śmielej. Cóż chcesz? — To jest — począł drugim nawrotem Słodkiewicz — że ja bym chciał się żenić. — A czemuż nie! bardzo dobrze! — zaśmiał się hrabia. — Mam tysiąc dusz. — Tysiąc dusz to piękna rzecz. — I kapitały! — I kapitały! I to rzecz bardzo piękna. — Czas wreszcie o postanowieniu pomyśleć. — Łysina przypomina! — rzekł uśmiechając się hrabia — choć jej jeszcze masz mało, ale sama pora! — Człowiek pragnąłby wziąć co z dobrego domu. — Naturalnie — poparł hrabia, nie wiedząc jeszcze do czego sędzia zmierza. — Krew! krew! to grunt! — I gdybyś jaśnie wielmożny pan był łaskaw — ośmielił się Słodkiewicz — a pozwolił mi starać się... — O kogo? — niespokojnie spytał Dendera. — O hrabiankę! — rzekł wreszcie Słodkiewicz. — O moję córkę! — wykrzyknął hrabia — o moję córkę! I twarz jego dziwnie zmieniona na chwilę, skrzywiła się śmiechem szyderskim, którym wybuchnął, kładąc się na krzesło i trzymając za boki. — O moję córkę! pan Słodkiewicz! o moję córkę! A! to przedziwne! to nieoszacowane! to doskonałe! to wyborne!! Sędzia stał osłupiały, spadłszy od razu z trzeciego piętra. Hrabia śmiał się i śmiał nie mogąc powstrzymać, ale z oczu jego zaiskrzonych gniew buchał: pomiarkował się nareszcie, przyszedł do siebie i zbliżył się do Słodkiewicza: — Mój panie Słodkiewicz, skąd ci taka myśl przyjść mogła? Przyznaj się, ktoś ci ją poddać musiał? — Ale ja mam tysiąc dusz — odezwał się obrażony — cóż to? dlaczegoż bym... co to ja gorszego? — Mój drogi, na Boga, nie chcę cię na śmiech wy- stawiać, ale to coś tak dziwnego, że nie wiem, jak ci to na myśl przyjść mogło! Jesteś sobie sędzia Słodkiewiez. masz tysiąc dusz, masz kapitały, wszystko to wybornie; ale ażeby sięgnąć do hrabianki Denderównej — daleko I Znam twoje pochodzenie (sędzia się zaczerwienił), wiem, jak przyszedłeś do grosza; jużciż to śmieszna, moje serce, pretensja, chcieć ci się bratać ze mną! Nikomu nie powiem, żeś taką niedorzeczność popełnił; ale sam widzisz, że to śmieszna pretensja. Gdy to mówił hrabia, Słodkiewicz miał czas i rozgniewać się, i zebrać na odpowiedź. — Panie hrabio — rzekł — jestem szlachcic, mam majątek; zdaje mi się, że nie powinienem był obrazić pana, myśląc o jego córce. — Ale zmiłujże się! pomiarkuj! Tobie chcieć się łączyć z familią historyczną w chwili, gdy Denderowie połączyli się z całą magnaterią austriacką. — No! to i ja jestem magnat, choć nie austriacki! — zawołał Słodkiewicz. — Nie bardzo się też tego szczęścia będę napierał! Mnie te apostoły niepotrzebne. Wziął za kapelusz. Hrabia postąpił krok. — Nie gniewajże się, mój Słodkiewicz — rzekł protekcjonalnie — jak się zreflektujesz, sam osądzisz, żeś zrobił głupstwo. Cesia ci się podobać mogła, no! ale to wysokie progi na twoje nogi! — Wysokie progi — z ukłonem wynosząc się szybko za drzwi mruknął Słodkiewicz. — Wysokie progi! Tak! tak! No! no! zobaczymy, czy ich nie potrafimy ociosać! Czekaj stary! Chyba żyć nie będę, to ci to podaruję! Łajdak Smoliński! To mówiąc, w największym gniewie z Denderowa odjechał. VI Hrabia siedział sam jeden i rachował: wielki aktor nie zrzucał do ostatka ubioru swej roli i konanie czując w duszy, dogrywał, jak rozpoczął, z pogodną twarzą nieszczęsnej sceny swego życia. Wszystko się rwało, niszczało w jego rękach, psuło się, nikło: za późno postrzegł, że nikogo prócz siebie nie potrafi oszukać. Świat oddawał mu jeszcze jakąś cześć obojętną, nałogową, ale już z wejrzeń jego miarkować było łatwo, że uśmiech szyderski w każdym się skrywał ukłonie: słuchano, gdy się chwalił, ale kłamstwa przekwitały bezowocowo. Pomimo rozgłaszań o skarbach i nadziejach synowej wierzyciele cisnęli się wszystkimi drzwiami: brakło nareszcie wymysłu, środków nowych i Dendera widział się jak zwierz przyparty do drzewa, oskoczony psami, zmuszony bronić się tylko z instynktu, bez nadziei ocalenia. Sto razy rozpoczynał rachunek i po stokroć dochodził do jednego wypadku: z całej fortuny mozolnie dźwigniętej do kolosalnych rozmiarów zostawało zero okrągłe. W najszczęśliwszych przypuszczeniach mogło się ocalić jakie sto, półtorakroć sto tysięcy, lecz czymże to było dla hrabiego Dendery? Wszystko go zawiodło: przyjaciele, ożenienie syna, Wacław, córka, a co najgorzej — własne rachuby. Kła- mać już zaczynał sam. sobie dodając ducha, ale czuł, że to do niczego nie prowadzi. Po odprawieniu Słodkiewicza hrabia dni kilka wydychać go nie mógł: nie powiedział nikomu, ale był boleśnie dotknięty. — Słodkiewicz do Cesi! — powtarzał — jakże nisko upaść musiałem, kiedy ten, dorobkiewicz, syn jakiegoś kozaka, śmiał pomyśleć o moim dziecięciu! Padam ofiarą mojej dobroduszności — dodawał grając przed samym sobą komedią jeszcze — nie popełniłem żadnej nieuczciwości i to mnie zgubiło! Na świecie wiedzie się tylko łotrom, prostą drogą idąc, nie można się spodziewać zajść daleko. — Przecież Wacław, dla którego uczyniłem tyle — rzekł sobie Dendera będąc pewien, że dlań istotnie wiele zrobił — powinien mi dopomóc. Krew nasza, ma miliony, ocalić mnie musi: potrzeba mu się przyznać, niech ratuje... Namyśliwszy się, ze ściśnionym sercem ruszył do Palnika Zygmunt August, gdzie dotąd okoliczności różne być mu nie dozwoliły. I on na widok cichego szczęścia wśród dostatku uczuł to ściśnienie serca, którego doznała Cesia, które nieraz goryczą napełniało Sylwana, gdy o Wacławie myślał. Nie brak mu było grzeczności, nie stracił ani humoru, ani przytomności umysłu: chwalił, zalecał się, gosposię w ręce całował; wreszcie wysypawszy pochlebstw bez liku na wszystkie strony, wziął Wacława do jego pokoju. — Słuchaj — rzekł do niego, gdy pozostali sami — niespodziana tu przywodzi mnie potrzeba: w ręku twoim los naszej rodziny. Nie będę kłamał przed tobą, jestem zrujnowany... ratuj... ratuj honor rodu! Wacław zbladł, zaskoczony tak znienacka, zamyślił się, ale doświadczenie kazało mu być ostrożnym. — A posag Sylwanowej? — zapytał. — Zmyślenie — rzekł Dendera — pensją jej dano, nie posag. Konfiskata klucza Słomnickiego, nieurodzaje, spekulacje, w które mnie wplątał Smoliński, nareszcie moja własna dobroduszność i zbytek delikatności stawiają mnie dziś nad brzegiem przepaści. — Ale czymże ja hrabiego poratować mogą? — otwarcie rzekł Wacław. — Nie jestem w stanie dać mu majątku, chybabym sam się go wyrzekł; przyszłość własna, dziś z losem żony spojona, nie dozwala mi ofiar na jakie bym się zdobył może, nie mając obowiązków. Sylwan i tak mi jest dłużnym, co miałem, tom użył na kupno papierów, ulokowałem w bankach lub rozporządziłem tym ostatecznie. — Ja wiele nie żądam — rzekł hrabia — często jeden szczęśliwy obrót postawić może na nogi człowieka. Sylwan mnie zrujnował, kontrakty pod bokiem, a grosza nie mam w kasie. — Jakież są żądania hrabiego? — spytał Wacław. — Nadzwyczaj skromne — odpowiedział Dendera — weźmiesz u mnie Ciemiernę w dwóchkroć lub skwitujesz mnie z tej sumy przed aktami, zaspokajając się honorowym skryptem prywatnym. — Ciemierna może niewarta tyle, ale... — Zmiłuj się, dla ciebie warta! — Biorę więc Ciemiernę — rzekł Wacław — nie patrząc i nie targując. Jest to grosz Frani, ale ja jej, co tu straci, zapewnię z mojego. Hrabia ścisnął go za rękę z uczuciem, pierwszy raz w życiu postrzegłszy, że gdzie podstępna komedia na nic się nie przydała, tam otwarte postępowanie doprowadziło do celu bez mozołu i zabiegów. — I pożyczysz mi sto tysięcy gotówką — dodał Dendera, widząc, że z Wacławem szło tak łatwo. — Nie mam ich... — Nie masz? no! to mniejsza: o Ciemiernę kończyna jutro, pójdzie echo, to mi w interesach pomoże. — Rzecz skończona. Z rozweseloną twarzą stary frant powrócił do domu; znowu rozpoczął rachunki i już widział w nich większą dźwignienia się nadzieję. Przyszła mu na dobitkę myśl szczęśliwa szukania dóbr do nabycia dla Sylwana. — Poślę po Smolińskiego — rzekł — to papla a głupi: przez niego się rozniesie, że majątek chcę kupić i ludzie mi się będą prosić z kapitałami, ale u nikogo nie wezmę! nie wezmę! Powiem, że z pieniędzmi nie mam i tak co robić! Natychmiast więc konny kozak ze dworu z bilecikiem pojechał do Smoły, a dawny rządca i pełnomocnik, ciekawy po co tam mógł być potrzebny, pospieszył do pryncypała. — A co Smoło! — zawołał na niego hrabia, przybierając twarz rozweseloną — ani się domyślasz, co się święci! Choć cię dobrze znam i wiem żeś kręciel... Smoliński się ukłonił. — Zbytek łaski pańskiej. — No! no! nie żartuję, że się bez ciebie obejść nie potrafię. Słuchaj no! nie wiesz jakich znacznych dóbr na sprzedaż? Smoliński wielkie wytrzeszczył oczy i uszom nie chciał wierzyć; hrabia tymczasem bajkę jak najprawdopodobniej w głowie układał. — Bo widzisz — rzekł po cichu — z tymi Hormeyerami to jak z Żydami sprawa: mówię o teściu Sylwana. Bogate to, na milionach siedzi, ale gdzieś zwąchali, że moje interesa zawikłane... — Istotnie trochę zawikłane — szepnął Smoliński. — I posagu mi dać nie chcą, aż go zaraz na kupionej ziemi im nie zahipotekuję. Patrz, jacy rozumni; nie w ciemię ich bito! — No! no! — trochę nie dowierzając, ale kombinując w głowie okoliczności zawołał Smoliński. — A dużych to dóbr potrzeba? — Na półtorakroć sto tysięcy rubli. Widzisz, Smoło kochany, głupi oni są: bo byle im ewikcja, dadzą potem plenipotencją Sylwanowi, wsuniemy im pozwolenie wzięcia w banku i ja się zaraz pożywię. Smoliński, który tak całkowitego, olbrzymiego kłamstwa nie przypuszczał, spojrzał w oczy hrabiemu i chciał z nich na mocy dawnej znajomości wyczytać, czy to być mogła prawda; ale Dendera tak mu się zamaskował, że Smoliński w końcu dał się uwieść i w głowę się pc~ skrobał. — To by się upiekło ślicznie! — rzekł. — I upiecze się — podchwycił hrabia — tylko mi co wyszukaj: dam ci porękawiczne po rublu z duszy; a prędko, a gładko. Smoliński się ukłonił, obietnica dobiła go. — Ja zaraz szperać pocznę, czy się co nie trafi — rzekł. — Ale, ale... — zająknął się. — No, co tam za ale. — Już kiedy tak, to się taić nie będę. — A cóż tam za tajemnicę masz za nadrą? — Pan hrabia znasz Słodkiewicza — rzekł po przestanku eks-rządca. — Znam go trochę. — Nie wiem, co on tam ma do hrabiego. Dendera śmiać się zaczął. — Co ma, to ma: mnie to wiedzieć. A cóż? — Ten łotra kawał spiknął się na pana hrabiego. — On! jak? — Wszak on długi nabywa na Denderowie i przysiągł, że do licytacji doprowadzi! Hrabia pobladł. — Długi na Denderowie! — zawołał — ja płacę każ- demu, kto żąda! Mam w kasie sto tysięcy, na kontrakta Wacław mi dał weksel do swego bankiera bez ograniczenia: któż śmie zbywać moje długi! — Wszyscy je zbywają... Hrabia zmieszał się jeszcze bardziej. — Jak to, już nabył? — Przeszło półtorakroć: dziś pojechali do Palnika... — Co? do Wacława? — Tak jest, i te dwakroć chce kupić. — To rzecz skończona: dałem mu Ciemiernę. — W dwóchkcroć? — spytał Smoliński uśmiechając się. — A co myślisz: wziął w dwóchkroć i jeszcze podziękował! Głupi! kapitalnie głupi; trzeba tylko wiedzieć, jak z nim gadać! — Jak Boga kocham — zawołał eks-rządca — z hrabią nie ma co się borykać! Sto razy było kuso, zawsze jaśnie wielmożny pan staniesz na nogi! Dendera uderzył się w czoło. — Bo głowa jest! — rzekł dumnie. — Ale mów mi o tym przeklętym Słodkiewiczu... Nie można by na niego użyć jakiego środka... to łajdak... To mnie mocno niepokoi: gotów mi szyki pomieszać... Spłacę go, to prawda, ale zawsze to mi zrobi różnicę... Nie można by?... — Nic nie można — odparł Smoliński — zaprzysiągł się, że choćby miał stracić kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy rubli, na swoim postawi. — Czegóż on chce? — spytał hrabia mieszając się coraz bardziej. — Albo ja wiem? — ruszając ramionami szepnął Smoliński. Dendera żywo zaczął się przechadzać po pokoju, aby pokryć niespokojność, która go opanowała. — Słuchaj no! — rzekł do Smolińskiego — ty wiesz, o co poszło temu... Smoliński się rozśmiał i usta zakrył. — A! francie! wiedziałeś o wszystkim! — I wyprorokowałem, co z tego będzie... — Ale bo mnie ten twój Słodkiewicz nie zrozumiał: rozgniewał się, poleciał... Słuchaj — po cichu zaczął, zbliżając się do niego — powiedz mu, niech do mnie przyjedzie, możemy się porozumieć, pogadamy... coś... A teraz żegnam cię, Smoło — zakończył Dendera czując, że dłużej ukryć nie potrafi wzruszenia — pamiętaj, o co cię prosiłem... pamiętaj... Eks-rządca cicho wyniósł się za drzwi. Jak tylko wyszedł, Dendera padł na kanapę, sił mu już brakło do walki. Strach paniczny, strach jakiś przeczuciowy wstrząsać nim począł: chwycił się za głowę, ściął zęby i nieruchomy jak wkuty pozostał w niemej rozpaczy. Kilka godzin upłynęło, nim przyjść potrafił do siebie. Być zmuszonym, jemu! traktować ze Słodkiewiczem, gburowi dozwolić starać się o rękę córki! poświęcić dumę rodową i arystokracyjne swe pretensje obawie ruiny! Tego hrabia przenieść nie mógł, czuł się tak upokorzonym, tak zgniecionym, że śmierci zapragnął. — Ha! dziej się wola Boża — zawołał dźwigając się sił ostatkiem — nie pierwszy to ja, nie ostatni na coś podobnego zgodzie się muszę... Niech się osioł stara: ugłaszczę go, ale wprzód umrę, nim pozwolę na to, żeby gbur ów sięgnął po rękę Cesi... Ja nie wiem, co za nieszczęście wplątało się w losy nasze: pijmy czarę do dna, choć niezasłużoną! Nazajutrz potwierdziła się nowina udzielona przez Smolińskiego: hrabia posłał od siebie dla dowiadywania się o nabyciach i przekonał się, że korzystając z czasu, sędzia pokupował co najniebezpieczniejszych jego wierzycieli. Złowroga cisza panowała nad Denderowem: nikt nie dokuczał, ale widmo Słodkiewicza z obligami w ręku stało wciąż groźne przed oczyma hrabiego we śnie i na jawie. Czekał niecierpliwie skutku narady ze Smolińskim, przybycia nieprzyjaciela, a nic nie widać było... Nareszcie po kilkotygodniowym oczekiwaniu zjawił się eks-rządca, ale sam jeden. Hrabia tak był niecierpliwy, tak stracił ostrożność swą zwyczajną, że przeciw niemu do sieni wyleciał. — A co, Smoło? — zapytał miarkując się i poczynając od mniej ważnego. — Jest jaki majątek? — Majątek się znajdzie, byle pieniądze — odparł Smoliński. — Masz co? — Będzie Hulajkowszczyzna, 800 dusz; Przeręby dusz 500; Siemionówka... — Ale to wszystko małe! — wykrzyknął hrabia, czekając czy sam Smoliński nie powie co o Słodkiewiczu; a widząc, że ust nie otwiera, w ostatku sam zagadnął. — No! a Słodkiewicz? widziałeś go? — A, widziałem! — po cichu odparł Smoliński. — Kiedyż przyjdzie? — On bo nie myśli przyjechać — po cichu rzekł eks-rządca. — Jak to? dlaczego? Przykro się widać było Smole tłumaczyć; skrzywił się, począł czmychać. — At! ani chce słuchać! — wybąknął. — Prosić trzeba pana Słodkiewicza! — wybuchnął z gniewem hrabia — i nie raczy... ha! ha! — To głupi człowiek! — rzekł Smoliński. — Widać to, nie ma co i mówić; ale nie szczędź mnie waćpan, mów, jak to było? — A cóż, jaśnie wielmożny hrabio — ozwał się stary wyga — pojechałem do niego wprost z Denderowa, pragnąc jak zawsze służyć panu; zrazu nie chciałem go wbijać w dumę i tak kołowałem, chcąc się dowiedzieć, co on sobie myśli. Ale i nic gadać z nim, szkoda gęby... Zajadł się, zaklął. Już, słyszę, do czterdziestu tysięcy rubli nabył. — Oszalał! — krzyknął hrabia — nieprawnie! — O! on formy wie. Wziął przelewy legalne i powiada, że jak pieniędzy na termin nie odbierze, proces wytacza i do licytacji Denderów doprowadzi. Rozśmiał się hrabia, ale cicho, ale niezręcznie, ostatkiem siły. Smoliński spojrzał tylko i przeczytał w jego twarzy — ruinę. — Powiedzże mu, jeśli się z nim zobaczysz, mój kochany Smoło — odzyskując przytomność rzekł hrabia — że z niego kpię i prosiłem cię, żebyś mu to powiedział. Gdy się ta burza gotuje na Denderów, życie w nim na włos się nie zmieniło, nie zmniejszyła wystawa; a dla z daleka patrzących hrabia był zawsze owym wielkim panem, co dawał bale i gasił przepychem, całe sąsiedztwo. Dla gości miał twarz wesołą, w salonie zdawał się milionerem, mówił o groszu z pogardą i dalekie osnuwał projekta, jutra nie będąc pewien. Sąsiedzi ciekawi poznać młodą hrabinę zjeżdżali się tłumnie, pokazywano im ją niekiedy, ale z niezmierną sztuką i staraniem, żeby się przed niani z jej obłąkaniem nie wydać. Zwykle Sylwan szukał powodu, żeby nie być w salonie. Ewelinę wprowadzano w dobry humor, a gdy mówiła o mężu, wszystkim się zdawać mogło, że wspomina o Sylwanie. Zresztą Cesia i hrabina tak jej słowa tłumaczyły, że nikt w nich nie widział nic niezrozumiałego i nie domyślano się, co to szczęście kryło w sobie łez i przekleństw, strapień i goryczy. Młodzi ludzie zazdrościli Sylwanowi tak pięknej i bogatej żony; unoszono się nad jej wychowaniem i wybornym wielkiego świata układem: nikt nie posądził, że cały ten obraz był kłamany! Sylwan grał komedią jak drudzy: wstydził się, że został oszukanym i musiał szczęśliwego udawać, tak jak Cesia rozpowiadała, że dopiero się uczuła swobodną, gdy się Farureja pozbyła, tak jak stary hrabia kupował majątki. Ale gdy się rozeszli z salonu, gdy oczy obcych nie ciężyły nad nimi, ileż to łez gorzkich wylało każde z nich, przeklinając los, gdy siebie tylko przeklinać było powinno! Żaden związek serdeczny nie łączył ich z sobą, żadne z nich nie podzieliło się wywnętrznieniem przed drugim: każdy dźwigał swój ciężar samotnie. Sylwan zobojętniały dla żony, którą, gdy się nią chwalić nie było potrzeba, opuszczali wszyscy w jej pustych pokojach na górze, poruczając ją staraniu sług i jedynej towarzyszki, która jej nie odstępowała; Cesia chodziła czasem śmiać się z obłąkanej, potakiwać jej lub rozdrażniać ją; stary widywać jej nie chciał, matka nie cierpiała. Mąż większą część czasu spędzał na zabawach w sąsiedztwie, na polowaniach, hulance, umizgach lub na sofie w swoim pokoju drzemiąc i paląc cygaro. Jedno o drugim niewiele wiedziało i syn o sprawy ojca, ojciec się o czynności syna nie troszczył. Spotykali się zimno, rozstawali obojętnie, ani usiłując wybadać, co komu ciężyło, ani myśląc dopomóc. Ruina wisiała nad Denderowem, a Sylwan pojęcia nie miał, co im groziło. Wychowany w kłamstwie i fałszu, uwierzył, że był wielkim panem i żył stosownie do tego; trocha pieniędzy zachwyconych u Hormeyera zrobiły mu kredyt, ciągnął więc nim, nie frasując się o jutro. Nadeszły nareszcie kontrakty. Hrabia rozmyślał długo czy zachorować, czy nie, co robić? Nie chciało mu się leżeć w łóżku, nie pojechał więc, nie posłał nikogo i został w domu, urągając się burzy. Prawda, że dziś ciężko się było od niej wywinąć, bo niemal z jednym Słodkiewiczem pozostawało do czynienia: tak się bowiem uwi- nął, że prawie wszystkie hrabiowskie długi miał w kieszeni. — Niechże pozywa — rzekł sobie hrabia — kiedy wojna, to wojna, wyrabiać się będę. Rok potrwa proces, mogę krzyczeć, zapłacę, przeciągnę i będzie mądry, jeśli za lat trzy licytacji doczeka się. A tymczasem! ho! ho! tymczasem osioł, król albo ja umrę! Mówił to, ale znać było, że został przywiedziony do ostateczności: on, co dotąd kazał się prosić o przyjęcie pieniędzy, tak na nie polować umiał, teraz musiał uciekać się do wybiegów, pieniąc po sądach i przyznać się prawie do niewypłacalności. Tłumaczył się, ale już nie tak gładko. — Wielka rzecz podstępem kogo zgubić! Gdyby w banku angielskim zażądano razem brzęczącej monety za wszystkie jego weksle, musiałby zbankrutować! To spisek niegodny! Zresztą miło mi, że prześladowany, czyste przynajmniej zachowałem sumienie! To mówiąc, uderzał się w piersi z ruchem teatralnym. Interes ze Słodkiewiczem tę miał jeszcze dlań dobrą stronę, że wymawiając się z nim, mógł hrabia nie płacić nikomu. — Gdyby nie ten człowiek, gdyby nie ten pieniacz, bądźcie panowie pewni, że zadość bym uczynił zobowiązaniom: ten prześladowca zmusza mnie do zawieszenia wypłat; ale mu dowiodę fałszu, nielegalności i podstępu. W takiej kaszy, której sobie nawarzył nieszczęśliwy Dendera, co dzień krytyczniejszy widząc koniec, doczekał się powrotu barona Hormeyera. W nim był jeszcze ostatni promyk nadziei, słaby wprawdzie, ale jedyny: tonący się brzytwy chwyta. Z nim jeszcze, z obcym, grać było można swą rolę. Dendera powitał go smutny i wraz z przybyciem jego począł nadzwyczajnie być czułym dla synowej, której od kilku miesięcy nie widział. Ale baron od osób ją otaczających dowiedziawszy się, jakie życie wiodła w domu męża, nie dał się uwieść pozorem troskliwości i przywiązania. — Żyd musi mieć pieniądze — rzekł sobie hrabia — mają klejnoty, srebra: niech zastawi, niech sprzeda; powinien nas ratować! W kilka dni spotkali się oko w oko dwaj zapaśnicy: hrabia dumny i pewien siebie, baron chłodny i pokorny. Dendera zaczął od odmalowania mu prześladowania, którego padł ofiarą, zrobił z tego historyjkę tragiczną, umalował ją, powiększył i po półgodzinnej przemowie, wysłuchanej przez Hormeyera z cierpliwością przykładną, zakończył prośbą o ratunek: żądał tylko pół miliona. Niemiec ani drgnął, ani się zdziwił, ani dał poznać po sobie, co odpowie: milczał, wahał się, nareszcie dobył z piersi głosu: — Panie hrabio — rzekł — małżeństwo syna pańskiego nie daje mu żadnego prawa do mojej kieszeni, zawarte w nieszczęśliwych okolicznościach, zerwać się musi. Córka moja nie znalazła ani w nim, ani w was serca i litości, jaką by zjednała nawet u obcych. Za cóż mi płacić każecie? — Za imię, które nosicie! — z dumą, wspaniałości pełną, lakonicznie rzekł hrabia. Baron ruszył ramionami. — Nie staraliśmy się o ten honor i nie dobijaliśmy się o połączenie. — Myślisz waćpan — rozgrzewając się rzekł hrabia — że ja nie wiem, kto wy jesteście? Baron rozśmiał się posępnie. — Doprawdy? — rzekł. — Wiem wszystko! — wymówił hrabia. — I wiesz pan zapewne, że jestem rodem z Lipska, że ojciec mój był jubilerem, że żona moja była córką bankiera, a córka jest wdową po księciu. Pozwalam panu rozgłosić to, gdy mu się podoba. — A na cóżeście udawali to, czym nie jesteście? — Byliśmy, czym jesteśmy, nic więcej; a w dodatku miło mi wyznać, żem najniższym pańskim sługą. Baron ukłonił się i wyszedł, a Dendera nie miał już go czym gonić prócz przekleństwa. Tegoż dnia Hormeyer kazał się przysposabiać ludziom swoim do podróży, a wiadomość ta silnie wstrzęsła całym Denderowem. Nie mówiąc już o stracie dochodów hrabiny Sylwanowej, szło o to, jak się przed ludźmi ze zniknienia jej wytłumaczyć! Sylwana nie było w domu. Natychmiast kozak poleciał po niego z ustnym poleceniem, ażeby bez zwłoki się stawił dla najpilniejszej sprawy. Nie przywykły do posłuszeństwa czyjejkolwiek woli, młody hrabia na ten raz jakby przeczuł potrzebę powrotu, siadł do powozu i pospieszył do domu. Zastał ojca, który swoim obyczajem po pierwszym wzruszeniu szukał już w głowie środków skorzystania z wypadku, który im groził. — Słuchaj, Sylwanie — zawołał w progu Dendera — nie mamy co skrywać przed sobą tego, co boli: potrzeba się naradzić i działać wspólnie. Baron Hormeyer wywozi twoją żonę. — Niech ją wiezie! — obojętnie rzekł Sylwan — a cóż mi to szkodzi? — Co ty mówisz? Zrujnowaliśmy się na to ożenienie, które nam grosza nie dało; jeżeli jejmość ma ochotę umierać, a umrze pod naszymi prawami, weźmiesz po niej spadek legalny, siódmą i czwartą. Z siódmej się nie pożywisz, ale czwarta z klejnotów i sreber może nas podłatać. Oprócz tego, póki ona tu, mamy prawo do dochodów, a przyznam ci się, że tego potrzebujemy, bo źle jesteśmy w interesach. — Źle w interesach? — spytał Sylwan — pierwszy raz to słyszę! — Boś słyszeć i widzieć, i pomagać mi nie chciał nigdy — odparł hrabia, — Nic nigdy nie miałem w ręku; przynajmniej, hrabio, mnie obwiniać nie możesz. — Ale twoje ożenienie, twoje ożenienie! — Kilka tysięcy dukatów nie rujnuje takiej jak nasza fortuny. — Kilka tysięcy! śnisz hrabio. Ale wróćmy do Hormeyera. Wyjeżdża, nie możemy wypuścić twojej żony, nie powinniśmy; wskazałem ci dlaczego. Oprócz tego, co ludzie powiedzą? To być nie może. Musimy ją zatrzymać. Niech sobie baron jedzie do stu tysięcy... ale nie ona, nie ona. Sylwan uderzony był praktycznym i innym poglądem ojca na skutki odjazdu i pierwszy może raz w życiu zgodził się na to, czego żądał. Wyszli więc oba do barona, który nie zważając na nic, doglądał wyboru w drogę. Milcząco, grzecznie, przyjął ich Hormeyer, ale sam słowem nie zaczepił. Hrabia naprzód wystąpił z oracją. — Panie baronie — rzekł — mówiłem i powtarzam to wraz z synem moim, że nie tamując swobody pańskiej i jego chęci podróżowania, synowej mojej na odjazd pozwolić nie możemy. — Ja żony nie puszczę — dodał Sylwan. — Chcesz, żeby tu pod nielitościwym, niegościnnym dachem waszym, opuszczona, zapomniana umarła — odezwał się baron głosem wzruszonym. — Jacyż ludzie jesteście, gdzie są serca wasze? Mieliżeście litość nad nią? Nie dziwię się starszym, ale ty... — Cóż pan chcesz, bym z wariatką siedział? — odparł Sylwan. — Szanuj pan wolę bożą, która mnie i ciebie do- tknęła! Nie oszukiwaliśmy cię, nie pociągali, opieraliśmy się owszem, zezwolili niechętnie, któż mógł przewidzieć, jak się to smutnie skończy! — A gdy się skończyło tak smutnie — dodał hrabia — już tu nie czas płakać i rozczulać się. Sylwan nie puszcza jej jako żony i choć koło niej nieodstępnie siedzieć nie może, mości baronie, zarzucić mu nie potrafisz braku serca. Właśnie, że ten widok go jątrzy i goryczą napawa, siedzieć przy niej nie może. Ale to mniejsza: inną ja mam kwestią jako ojciec familii, jako stróż ich przyszłości. Myśmy się podrujnowali na to ożenienie i zerwać go tak nie możemy, waćpan wywieziesz córkę, a my mamy zostać ze stratą, jakąśmy ponieśli? Baron podniósł oczy od walizy, w której papiery jakieś układał, i smutny śmiech skrzywił mu usta. — A! otóż jesteśmy na gładkiej drodze: trzeba się wam wykupić! — Waćpan mnie dotykasz osobiście! — krzyknął hrabia — co to za mowa? — Mowa jasna i zrozumiała, nic więcej: nazywam rzeczy po nazwisku; wpadliśmy w zasadzkę i okupu z nas chcecie, nieprawdaż? — Zostaliśmy oszukani! — dumnie odparł hrabia — zawiedzeni boleśnie, dotknięci. — Na co słów tyle? Mówmy jaśniej, może się porozumiemy. — Ja żony nie puszczę! — przechadzając się dorzucił Sylwan, który ze znużenia poziewał. — Nasze straty pieniężne są ogromne — począł hrabia — Sylwan mnie zrujnował. — Nie potrzeba było bogatych udawać! — gorzko się uśmiechając zawołał baron. — Zresztą — zawołał hrabia — gdy kobiecie nie mającej nazwiska ni stanu uczciwe imię dajemy na okrycie jej przeszłości, mości baronie, to coś warto! — O! przekupnie! przekupnie! wszystko przedają, a mnie, żem klejnotami handlował, nazywacie Żydem! Czymże wy nie handlujecie? wstydem, imieniem, sumieniem, spokojem! Hrabia udawał, że nie słyszy i nie rozumie, Sylwan mruczał swoje: — Nie puszczę! Żona moja! mam do tego prawo zupełne, wezwę pomocy legalnej, to żona moja! Gdy się tak targują, a baron niespokojny przerzuca papiery swoje, boczne drzwi pokoju otwarły się i Ewelina wbiegła do ojca. Któż by się potrafił domyśleć, spojrzawszy na nią, że pod tą powierzchownością wesołą, dziecinną, świeżuchną kryła się boleść tak głęboka, spowita szałem niewyleczonym. Jakże jej było ślicznie po podróżnemu ubranej: w maleńkim czepeczku, z kluczykami u pasa, z kapelusikiem w ręku, wesołej, uśmiechnionej i żywo krzątającej się około pakunku. Hrabia i Sylwan spojrzeli na nią: ona ich przywitała jak obcych z daleka. — Nareszcie — odezwała się srebrnym głosikiem — nie będziemy państwu dłużej siedzieć załogą: jedziemy, jedziemy, a ja rada bym, przyznam się, już tu nie być, i na skrzydłach stąd odlecieć! Tak dawno go nie widziałam! — My panią nie puścim — odezwał się niby grzecznie, na ojca spozierając stary Dendera. Ewelina wzięła to za żart i uśmiechnęła się tylko. Baronowi łza ciekła po twarzy, ale milczał. — Ojcze! wszystko gotowe, jedziemy! Konie kazałam zaprzęgać, ja się tu duszę, powietrze tak ciężkie, tak mi tu obco, tak się czuję daleko od tego, za czym tęsknię! — Pojedziemy, dziecko moje, za chwilę, ale zostaw nas samych: mamy ważne sprawy. Ewelina spojrzała po twarzach wszystkich, posmut- niała i zbliżyła się do drzwi. Sylwan spróbował się zbliżyć do niej. — A pan — spytała go po cichu — czy jedziesz z nami do swego brata księcia? — Ja? Nie wiem. — Zostajesz tu! a! umrzesz: tu tak nudno! Jedź z nami! jedź z nami! — Ewelku! serce, zostaw nas — niecierpliwie zawołał baron — każ pakować, każ zaprzęgać, bądź gotowa: za chwilę cię zabieram. Jedziemy. Z podskokiem, obejrzawszy raz jeszcze całe towarzystwo rzutem oka, pełnym na pozór przebiegłości, baronówna uśmiechnąwszy się, znikła drzwi zamykając za sobą. — I nad nią, nad tym aniołem ze złamanymi skrzydłami, nie mieli litości — szepnął baron — o! zbójcy!! Obrócił się do hrabiego. — Rozpoczęliśmy targ, kończmyż go — rzekł zimno — wieleście panowie stracili? Co kosztuje honor noszenia imienia waszego? ile za mieszkanie? co za jedzenie? wiele za doznany zawód? Zapłacę rachunek! Dendera podumał. — Mości panie — rzekł — to są wyrazy, które zmyć będzie krwią potrzeba! — Czym się panu hrabiemu podoba! O tym potem, a teraz odjeżdżając, proszę o rachunek! Hrabia się mieszał. — To nie jest sposób traktowania z takimi ludźmi jak my — zawołał. — Sylwan, jako teścia, szanować cię musi; ja, gospodarz domu, gościa w tobie widzę: inaczej, panie baronie!... — Gościa! Z prawdziwie słowiańską przyjęliście mnie gościnnością — odezwał się baron, ciągle układając papiery. — A mnie czas jechać! — Moja żona nie pojedzie, choćbym miał użyć w pomoc władzy sądowej. — Nierad bym robić zgorszenia i przykrej awantury — dodał hrabia — ale przestrzegam barona, że posłałem po urzędnika i protestować będzie. — Mości panowie — zniecierpliwiony wykrzyknął Hormeyer — ja nie mam czasu grać z wami scen jakichś: rozumiem, do czego to zmierza; rozpoczęliście targ, dobijcie go. Co chcecie? krótko i prędko! — W ten sposób honor mój traktować nie dozwala! — rzekł hrabia. — Waćpan mnie obrażasz co chwila! Baron się zżymnął. — Panie hrabio — rzekł rozwijając papier — oto jest mój list rekomendacyjny do poselstwa naszego i do konsulów. Widzisz pan, jak silnie przemawiają za mną. Jesteśmy o mil kilka od jednego z reprezentantów mojego monarchy: odezwę się do niego i wyjadę, kiedy zechcę i jak zechcę. Jeśli się targuję z wami, to z dobrej woli mojej, aby na biedne moje dziecię ukochane nikt nie śmiał narzekać. Dwaj hrabiowie spojrzeli po sobie. Sylwan na dany przez ojca znak wyszedł do drugiego pokoju. — Mów pan, mów, a żywo! ile chcesz za hrabiostwo swoje, ile za doznany zawód, ile za koszta starań i wesela: dam, co będę mógł; zapłacę, panie hrabio, zapłacę. — Straty moje są ogromne! — zawołał hrabia. — Wszystko się porachować daje. — Sylwan na tę podróż nieszczęsną kilka tysięcy dukatów puścił. Baron ramionami ruszył, widząc, że do końca nie dojdą: tupnął nogą zniecierpliwiony i rzekł: — Mów pan, ile chcesz, żebyś nas wypuścił? Mów, ile chcesz? Hrabia nie robiąc już ceremonii, namyślał się tylko. Z ujmą było dla niego zażądać za wiele i ustąpić, obawiał się stracić znowu, jeśliby baron wyżej taksował swój okup: wielka ogarniała go niepewność. — Panie baronie — rzekł czulej, chcąc inaczej zakończyć — czyżbyśmy tak my, my, których dzieci połączyły się najświętszym węzłem, mówić z sobą powinni? Hormeyer ruszył ramionami. — A! srogo i ciężko mnie pan sądzisz — dodał hrabia — zniosłem od niego i przebaczam rozranionemu ojcowskiemu sercu, czego bym nie zniósł i nie przebaczył nikomu. Podajmy sobie dłonie. Baron ukłonił się, ale cofnął rękę. — Nie godzien jestem tego zaszczytu — rzekł szydersko. — Ja bym powinien się żalić i gniewać, nie pan — mówił hrabia — opamiętaj się pan, rozstańmy się w zgodzie. — Mówmy o rzeczy — przerwał baron zniecierpliwiony. — Za kogóż mnie pan masz? — wykrzyknął Dendera — za przekupnia, co wszystkim frymarczy? Widzisz sam straty i zawody, staraj się je nagrodzić. Ja nic nie wymagam nad to, co święte i sprawiedliwe. Hormeyer śmiał się przykro i boleśnie: dobył z kieszeni surduta przygotowany pęczek papierów i w milczeniu oddał go hrabiemu, który przyjmując nie spojrzał nań. Listy do posła i konsulów poskutkowały widocznie. W jednym mgnieniu oka na głos dzwonka wbiegli służący barona, przyszła uradowana Ewelina, a ojciec, ująwszy ją pod rękę, w milczeniu, nikomu nie kiwnąwszy głową, poprowadził ją do powozu. Sylwan spoglądał na ojca, który dał mu znak, żeby milczał. Poszli za odjeżdżającymi aż do ganku, nie mówiąc słowa: powozy już były gotowe. Baron posadził córkę, sam usiadł obok niej i konie ruszyły z dziedzińca denderowskiego pałacu. VII Wacława nie było w domu, gdy Cesia, która teraz coraz częściej Palnik odwiedzała, nadjechała wieczorem już do Frani. We drzwiach dowiedziawszy się, że nie zastała brata, jakby temu rada była, pobiegła do izdebki, w której zwykle, dawne przypominając czasy, siadywała Wacławowa z Brzozosią. Ale na ten raz i ciwunównej nie było także: poszła z rumiankiem do bliskiej chaty leczyć człowieka, który uparcie od dwóch dni udawał zdrowego, a po którego twarzy Brzozosią domyślała się choroby. Dwie panie znalazły się więc po raz pierwszy w życiu same jedne, a dla Frani był to kłopot niemały: instynktowo bowiem obawiała się Cesi i nie wiedziała, jak się z nią obchodzić. Cesia starała się o ile możności spoufalić ją z sobą, przyciągnąć, by zajrzeć w to niewinne serce, którego czystości nie wierzyła. Zręcznie więc korzystając z szczęśliwego trafu, hrabianka tak się zrobiła na ten raz łatwą, miłą, grzeczną, serdeczną, a tak jakoś smutną, że Franię ująć potrafiła. Rozmowa od razu stała się sióstr rozmową i Cesia, wywołując spowiedź, na pozór najszczerzej sama się wywnętrzać zaczęła. Malowała Frani swoje życie, zawody, których doznała, czczość tego świata, w którym żyła: chwyciła ją za serce łzami, które rozdrażnienie i egoizm na rozkazy wywoływały. — Jakaś ty szczęśliwa — mówiła Frani hrabianka — jak ci tu dobrze! Aleś ty tego warta, moja droga, i tobie nawet zazdrościć nie można. — A! proszę cię — odpowiedziała żona Wacława — nie mów mi tego: czuję, żem na to nie zasłużyła wcale, co mi Bóg dał z łaski swojej, i powiem ci szczerze, że mnie moje szczęście przestrasza. — Każde szczęście straszne! — dodała Cesia — w cierpieniu spodziewamy się ulgi, w szczęściu bać się musimy niespodzianych ciosów! A! życie ludzkie nie do zazdrości: każdy ma w swoim kielichu kroplę goryczy, która prędzej czy później usta jego dotknąć musi. — Święta to prawda — odpowiedziała Frania. — Czasem wśród tego spokoju, którego używam, jak błysk przebiega mnie strach niewytłumaczony i tulę się pod skrzydła Wacława. Cesia uśmiechnęła się. — A! daj Boże — rzekła powolnie — żeby cię zawsze równie troskliwie i czule skrzydła te otulały. Mężczyźni, mężczyźni to ród zdrajców! — O! i myśmy nie lepsze — przerwała Frania. — Myśmy lepsze daleko — dodała Cesia — żadna z nas, choćby kochać nie mogła, nie potrąci tak nogą, co przed chwilą było jej bóstwem; oni, przestawszy kochać, nienawidzą, jak gdyby pomścić się chcieli na nas chwili słabości i chwili szczęścia. — Zdaje mi się, że się uprzedzasz — zawołała Frania — różni są ludzie, ale tak ogólnie... — Jak najogólniej, jak najogólniej o wszystkich to powiedzieć można, nie ma wyjątku! — Pozwól na jeden — zawołała Frania. — Na żaden pozwolić nie mogę! O! ty nie znasz mężczyzn, ty nie znasz... jego nawet! — dodała po cichu. — Ja go nie znam! — z podziwieniem wykrzyknęła Frania — a któż go zna lepiej ode mnie? — Ktoś! — tajemniczo szepnęła hrabianka. Chwilę milczały, a Cesia westchnęła. — Znam go, bom się z nim wychowała, bom nań patrzała od dzieciństwa, bo się nawet kochał we mnie. — Wiem o tym — rzekła Frania zmieszana. — Ale nie wiesz, ile w tej duszy, ile w tym sercu, tak na oko prostym i szczerym, niezbadanych tajemnic. — Przestraszasz mnie. — Rada bym cię przestrzec tylko i uzbroić. Frani łzy się z oczu puściły, ale je otarła nieznacznie. Cesia zobaczyła je i udała, że nie widzi, mówiąc dalej. — Powiedz to sobie wcześnie, że Wacław zawsze cię kochać nie może. — Gdy on przestanie, ja umrę — odezwała się Frania. — On przestanie, ty przecierpisz i żyć będziesz: trochę ci smutniej będzie na świecie, trochę się rozczarujesz, wypłaczesz i wyjdziesz z tej próby silniejszą. — A! czyż to próba konieczna? — Jeśli z kim, to z Wacławem — dodała Cesia. — Ja go znam dawniej i lepiej; łatwo się przywiązuje, ale ostyga prędko! Natura artystyczna, wrażliwa, ale niestała. Frania patrzyła ciekawie na ożywioną Cesię, która chodząc po pokoju, zdawała się odkrywać jej całą duszę i mówić z największą szczerotą. — Nim pokochał ciebie, kochał się we mnie do szaleństwa — kończyła hrabianka. — O! zna go serce moje. — Aleś ty była nielitościwą dla niego! — Nie chciałam, by cierpiał nad siły: oszczędziłam jego i siebie. A też miłostki w Warszawie? — Jakie? — spytała Frania. — Z Sylwanową. — Proszę cię, cóż on winien temu? — O! dla ciebie on zawsze niewinny! Po cóż przyrzekłszy, że bywać tam nie będzie, jeździł z baronem, grał jej na fortepianie? Gdyby nie Sylwan, rozmarzyłby się był i kto wie, co by z tego wyniknęło. Sylwan go prawie gwałtem z Warszawy wyprawił. Frania słuchała, patrzała i serce się jej ściskało: nigdy jeszcze takiej nie doznała boleści, widzieć swój ideał odarty z szat białych, zepchnięty między tłum pospolitych ludzi. A! okropnie to dla serca, co jeszcze nie doznało zawodu i ślepo, dziecinnie, głęboko wierzy w świętość uczuć serca i w niezachwianą ich stałość. Obie zajęte tą rozmową, nie spostrzegły, nie posłyszały, jak wśród niej Wacław się zjawił na progu, stanął i mimowolnie wysłuchał słów Cesi. Twarz się jego zmieniła jak pod groźbą śmierci: zadrżał, a widząc łzy Frani, gniewem się wielkim zapalił. — Pani! — rzekł nagle występując ku Cesi — cośmy ci zawinili, że struć chcesz i zniszczyć szczęście nasze, że siejesz niewiarę i niepokój pod dachem, którego nie znały? Cesia cofnęła się pobladła i przerażona. — Godziż się, pod pozorem przyjaźni przychodzić podpalać i zabijać? Nie dośćże jeszcze cierpiałem przez was i dla was? nie dość robiłem dla tych, którym nic nie winienem prócz pogardy? — Panie Wacławie — przychodząc do siebie zawołała Cesia, usiłując inaczej obrócić rozmowę — jakże ty bierzesz to, com mówiła? to się nie godzi! — Kuzynko, mam doświadczenie, nie mogę się omylić. Biedna Frania wzięłaby to może za serdeczną o los swój troskliwość; ja nadto cię znam, bym sobie to dał wmówić. Jakkolwiek niestały, pamięć mam dobrą. — Przywykłam do tego — odezwała się gniew udając Cesia — że moje czynności są zawsze źle tłumaczone. Wacław, już nic nie odpowiadając, usiadł przy Frani cały wzruszony jeszcze; Cesia pochwyciła kapelusz i znikła. Nikt jej nie odprowadził do drzwi, nikt nie myślał przebłagać i zawrócić: zmieszana siadła do powozu, który na nią czekał i wróciła do Denderowa. Były to jej ostatnie w Palniku odwiedziny. Łzy Frani łatwo było osuszyć, a Wacław ukołysał przestraszoną opowiadaniem szczerym, szczerszym jeszcze niż kiedy, całego życia swojego. A serce tak wierzyć pragnie i tak je łatwo przekonać o tym czego pożąda! Przykra ,ta chwila miała ten dobry i szczęśliwy skutek, że Cesia już się nie ośmieliła więcej zbliżyć do Frani i Wacława; wszelkie stosunki pomiędzy Denderowem a Palnikiem ustały i pokój niezmącony szczęśliwe gniazdko otoczył. VIII Skończmy nareszcie ten dramat już tak długi, a tak smutny, jednym tylko jeszcze spojrzeniem na główne osoby naszej powieści. Domyśleć się łatwo skutków komedii odegranej z takim talentem: wywołać mogła oklaski chwilowe, ale nie oszukała nikogo. Na próżno silili się komedianci: prędzej czy później maska z ich twarzy spaść musiała i odkryć zbladłe i zmęczone oblicze. W lat kilka po opisanych wypadkach zmienił się do niepoznania Denderów, a ludzi, co go zamieszkiwali, rozpierzchłych po świecie szukać było potrzeba. Wystawne pałace, wspaniałe herby, murowane ogrodzenia zaczynały już opadać z tynków, okna pozastawiane były deskami: ruina, nigdzie może prędzej jak u nas nie dosięgająca dzieła rąk ludzkich, nachylała je do upadku. I klimat nasz, i lud może dopomagają zniszczeniu, które się dokonywa z szybkością niepojętą. Jeden rok zaniedbania niszczy owoc pracy lat kilkunastu: mury opadają, gniją dachy, trawa porasta wszędzie, tysiące stworzeń zajmuje schronienie opuszczone i wkrótce kupa gruzów tylko pozostaje po wspaniałych budowlach. Denderów jeszcze nie przyszedł był do tego stanu, ale już był na drodze ku niemu. Widzieliśmy, jak drobna na pozór okoliczność ostatni cios zadała fortunie hrabiego; jak z nieszczęśliwych konkurów pana Słodkiewicza wyrosła nienawiść i to, co Zygmunt August zwał prześladowaniem. Połączyły się razem na zgubę jego w początku chęć zemsty, później chęć zysku. Nabywszy większość długów dosyć szczęśliwie, pan Słodkiewicz postrzegł się, obrachowawszy je wszystkie, że to, co miało być bodajby ze stratą dokonaną zemstą, mogło się stać dlań szczęśliwą wcale spekulacją; a że grosz lubił i dla marnych jakichś przesądów wyrzekać się nabycia jego nie myślał, wziął się całą duszą do roboty. Rozpoczął się proces, a że hrabia przeciw swemu prześladowcy innych środków użyć nie mógł prócz starań o zwłoki, prócz zadawania mu nieformalności, a pan sędzia miał stosunki małe ale silne: interesa Denderowskie stanęły na najgorszym stopniu i Zygmunt August ogłoszony został bankrutem. Trzymał się w początku przy majątku, sumą u barona pochwyconą opłacając wszystkie należności rządowe i unikając administracji, która go dobić mogła. Pomimo całej swojej zręczności Dendera w interesach szedł drogą fałszywą, zawsze uderzając do urzędników na wysokich posadach, od których pozornie tylko zależało wszystko. Oddawał wizyty, dawał im wieczory, przyjmował, jednał ich: obiecywano mu uroczyście; a tymczasem Słodkiewicz, który pojechał bryczką i trafił do piszczyków, do kancelarii, do sekretarzów, nie postrzeżony swoje robił powoli. Okazywało się zawsze w końcu, że przyrzeczona panu hrabiemu czynność była niemożliwą, nielegalną, niepodobną. Wielkie pana sędziego związki wszędzie przez najniższych i niepostrzeżenie działając, dopinały celu, gdy tymczasem Dendera ze swoją karetą i stosunkami nie na nie poradzić nie mógł. Przyszło do tego, że Słodkiewicz dekret otrzymał, a następnie rozkaz do spełnienia go. Poczęto opisywać majątek, opisywano długo; zaskarżono opis, zrobiono go raz drugi: niestety! ogłoszono licytacją! Tymczasem administracja jako piorun spadła na głowę hrabiemu, który został zmuszony oddalić się do miasta, bo mieszkać mu już w Denderowie nie było wolno. Jak skoro wielki ten krok dokonany został, nie było ratunku; hrabia postrzegł to sam i usiłował tylko wyratować z powodzi, co było można. Wywieziono ruchomości, pozabierano kosztowne sprzęty, a resztką znaczenia hrabia, wciąż obiecujący sobie jakiegoś niespodzianego od Opatrzności dźwignienia, odkładał licytacją, na którą ostrzyli zęby Słodkiewicz, a z nim cała tłuszcza podobnych ludzi, dzielących się zawczasu łupem po Denderach. Co kilka miesięcy odkładana, spełniła się przecież nareszcie sprzedaż z publicznego targu; ale ją hrabia zaskarżył i ponowić ją kazano. Ostatecznie klucz Denderowski i dobra inne, oprócz mitycznych majętności w Galicji, posprzedawane zostały dość tanio. Główne fundusze z wioski wziął Słodkiewicz, parę wsi zahaczył Smoliński, a jedna dostała się Moręgowskiemu. Wacław namówiony przez hrabiego, żeby majętności te okupił, nie stanął do licytacji, obawiając się posądzenia o jakąś zmowę. Po spłaceniu wszystkich długów zostało Denderom jeszcze do trzydziestu tysięcy rubli srebrnych na całą rodzinę i na dłużki żydowskie, prywatne lub nie poszukiwane. Było to mniej niż nic. Hrabia mówił o wyjeździe do Galicji, ale osiadłszy w miasteczku, co dzień się wybierając w tę podróż, co dzień ją odkładając, nie doprowadził nigdy do skutku. Myślicie, że w upadku przestał grać swojej roli? — bardzo się mylicie, kochani czytelnicy: strój ten aktora, kto go raz wziął na siebie, do ciała przyrasta. Hrabia zamieszkał w miasteczku w domu, który szczątkami swej dawnej wspaniałości umiał przystroić bardzo pokaźnie i przybrał rolą ofiary. Potrzeba go było słyszeć, jak swe nieszczęście ubierał! Upadek jego był wedle teorii Dendery dwóch przyczyn głównych skutkiem: jego nieposzlakowanej uczciwości i spisku ludzi, nienawidzących ostatniego potomka wielkiej i możnej rodziny. — Upadłem — mówił hrabia codziennie gościom swoim — (chociaż to jest upadek tylko pozorny) dlatego, żem nie chciał użyć przeciwko nieprzyjaciołom moim środków, do jakich oni przeciw mnie się uciekli: przekupstwa, zdrady, fałszu i upodlenia. To mnie pociesza, że niezaprószonym okiem w górę śmiało poglądać mogę. W tę togę udrapowany Zygmunt August codziennie występował, niemal co godzina nowe tworząc projekta dla odzyskania fortuny, która już przeszła w obce ręce. Podawał prośby wystawując się niewinną prześladowania ofiarą, pisał listy i mamił się, czekając próżno odpowiedzi. Żona jego, której część jakaś majętności ocaloną została, ze wstydu porzuciła go od razu niby czasowo, ale już, jak się zdawało, nie miała powrócić. Cesia pozostała czas jakiś przy ojcu, mając nadzieję w miasteczku złapać kogoś na swe wdzięki, imię i dowcip; ale przy coraz nawet skromniejszych żądaniach, nikt a nikt się nie trafiał. Unoszono się nad jej dowcipem, wychowaniem, wdziękiem nawet, który zyskał na rozwinieniu, ale nie odważał się najgorętszy z wielbicieli obarczyć się żoną tak straszliwie zręczną i przebiegłą. Oświadczała się kilka razy sama mniej śmiałym, na próbę, ale i ci się cofnęli. Sądziła więc, że zmiana miejsca pomoże. Nie ma proroka, któremu kraj swój uwierzył, powiada francuskie przysłowie: przeniosła się więc do matki, potem do babki. Tu po dość głośnej intrydze, poróżniwszy małżeństwo, już, już mając wyjść za rozwiedzionego męża, na dwa miesiące przed ślubem straciła go i po śmierci jego znowu do ojca uciekać musiała. Nikt się już nie posunął do niej, a złośliwością pocieszać się musiała, szukając plam na ludziach i wskazując je, aby nie sama jedna wśród nich pstrą się wydawała. Obawiano się jej jak ognia i dość było ukazania się hrabianki, aby wszystkie rozmowy ustały, porozchodziły się wszystkie czułe pary i twarze najobojętniejszym pokryły chłodem. Cesia grała rolę charitatis Romanae: pielęgnowała ojca, czuwała nad nim, była ofiarą miłości dziecinnej i w towarzystwie umiała niekiedy wcale nieźle wystąpić jako heroina przywiązania do ojca, gotowa dlań poświęcić życie, jak poświęciła przyszłość, los, świetne partie itp. Komedia, jak widzicie, trwała do końca. Sylwan w początkach trzymał się z ojcem, ale gdy się posprzeczali o sumę daną wykupem od barona, której stary Dendera zwrócić synowi nie chciał, a syn gwałtownie się dopominał, młody hrabia zerwał stosunki z Zygmuntem Augustem, osobne zajął mieszkanie, oddzielił się całkowicie. Hrabia nigdy o nim nie mówił (przed obcymi rozumie się) bez westchnienia. — Nieszczęśliwy! — wołał — ożenienie to zgubiło go! Nie widać na nim rozpaczy, ale to właśnie najstraszniejsza! Wolałbym, żeby płakał i ręce łamał, niż gdy udaje obojętność i wesołość. Wszystko mu przebaczam, tak czuję nieszczęście jego! Nie słuchał mojej rady, serce go uniosło! Sylwana ratowały stosunki z możnymi wielkich rodzin synami, w których towarzystwie dwuznaczne zajmował miejsce: poufałego przyjaciela i rezydenta. Grał z nimi, jadł, pił, mieszkał, zapożyczał się, a tonem trzy- mał na równi. Gra w ostatku stała się jego namiętnością, a po kilku leciach prawie sposobem do życia. Wyjechał z resztą powozów, koni, sług, sprzętów i grosza do większego miasta i tam zamieszkał, otwierając dom kawalerski, ale na stopie bardzo wykwintnej. Codziennie zbierali się u niego tłumnie ludzie najróżniejszych stanów: próżniacy, zbijacze bruków, a czasem biedni niewolnicy namiętności do gry. Grano od południa do ranka na sześciu, czasem dziesięciu stolikach, a w ten sposób sam dochód z kart, które do służących nie należały, dom utrzymywał i na tę wystawę wystarczał. Oprócz tego Sylwan grał szczęśliwie, ostrożnie, umiejętnie i prawie zawsze wygrywał. Gra porobiła mu niezliczone stosunki: kogóż karty nie zbliżają i nie zrównają w obliczu zielonego stolika? Bywali u niego ludzie najbardziej wyszarzani i najgorszej sławy; ale obok nich kto chciał swobodnie wieczór przepędzić z cygarem w ustach, bez fraka, napić się dobrze i najeść smacznie, ciągnął do Sylwana. Z największym talentem młody hrabia utrzymywał się na tym śliskim stanowisku, które jeden tylko krok dzielił od szulerni. Pozostał hrabią i wielkim panem obyczajem, tonem, sposobem życia, na który cudownie jakoś wystarczało: prawda, że niekiedy z młodych, bogatych, poprzyjaźniwszy się z nimi, z nieporównaną zręcznością korzystać umiał. Zagadkowa ta egzystencja bez jutra wydawała się spokojnym portem, tak Sylwan wyuczył się jej i stał się panem położenia swego. Przyjmowano go we wszystkich domach, oddawano wizyty, chodzono na obiady i zapraszano; a że istotnie, choć trochę dumny i szyderski, był to człowiek dobrego wychowania i zręczny, w towarzystwie często był pożądanym. Dawne nawet owe szermierstwa i popisy, które w Denderowie z ojcem odbywał, stając jako reprezentant postępu przeciw przed- stawicielowi starego świata, przydały się w nowym życiu. Sylwan z miną, obyczajami, próżniactwem i nałogami zbytku pańskimi, w ustach był demokratą ogromnym. Na tę wędkę wielu się wziąć mogło, ale wara! kto by to chciał zaraz do życia zastosować. Sylwan pracował tylko nad teorią, praktykę swojej doktryny zostawiał innym, ale tych innych znać nie chciał i nie żył z nimi wcale. Tak powoli wyrobiwszy sobie stan właściwy, nieokreślony, nie objęty żadną klasyfikacją, młody hrabia żył dosyć znośnie, a nawet, sądząc z pozoru, szczęśliwie. Raz tylko jeździł w ciągu tych lat do Galicji, ale z pewnością wiedzieć nie było można, z czym powrócił; wnoszono jednak z tego, że się ani żenił, ani starać myślał, iż dotąd za żonatego się uważał. Marszałek Farurej utrzymywał, może przez złość ku Denderom, że przez Wiedeń przejeżdżając, widział hrabinę Ewelinę w loży teatru i dawał się z tym słyszeć, że rodzina dawnego jej kochanka, ubezpieczona teraz jej zamążpójściem od ożenienia, którego się obawiała, nie stawiała przeszkód stosunkom jej z księciem. Szeptano, że hrabina jakąś tam pensją płaciła mężowi, ale to być musiały potwarze, a lepiej o tym dowiedzieć się me mogliśmy. Baron Hormeyer bardzo był dobrze położony u dworu i miał sobie powierzoną misją do Hiszpanii, dla której bawił po większej części w Madrycie. Pan Słodkiewicz, nabywszy obdarty już i zaadministrowany Denderów, wszedł w kożuszku do pałacu, rozpatrując się po salach, kiwając głową na znaki pozostałe po obrazach, bibliotece i lustrach. — Co ja to z tym będę robił? — mówił do siebie. — Jużciż tu mieszkać nie mogę. Stodoła! a po kiego licha mrozić się tu będę? A mur jeszcze porządny! Myślał, myślał i pałac Żydowi najął na fabrykę sukienną: oficyna poszła w dodatku. Trochę to poprzera- biano, powstawiano warstaty, pozamurowywano okna i zagospodarowano stosownie. Ale że ani nowy dziedzic, ani arendujący poprawić nie myśleli, póki im za kołnierz nie ciekło, wkrótce słomiane łaty zjawiły się na dachu, w oknach papier i łuczywo, a w dziedzińcu, że był wielki, Żyd posiał kapustę i cebulę. Nabywszy nową majętność, założywszy, co miał, w banku, pan Słodkiewicz pomyślał o wyborze dozgonnej towarzyszki życia. Zamierzał sobie być protoplastą rodu i na złość Smolińskiemu, który hrabiankę uważał za rzecz niedostępną, wyszukał sobie księżniczki. Tak jest; ni mniej, ni więcej. Obok w małej wioseczce żył stary już z kniaziów tatarskich pochodzący szlachcic, którego papiery dowodziły, że miał prawo do mitry, ale jej nie używał, bo za ciężką była na jego głowę. Był on posiadaczem czterech chłopów i tak dalece podupadł, że pan sędzia, zamierzając się żenić z jego córką, i sam wywody te popierać musiał, i wyprawę kupował. Wziął hożą dziewuchę, choć z tytułem, ale taką jak sam gospodynę, bo trafiło się u owych książąt, że panna sama wieprzom jeść nosiła. Gospodarzyli zawzięcie i szło im bardzo szczęśliwie, tylko miłostki pana Piotra, w które się puścił znów w rok po ślubie, zatruwały trochę spokój domowy i chmurami okrywały niebo małżeńskie. Pani była zazdrosna, pan nie bardzo na to zważał: kłócili się, godzili i dźwigali ciężar życia, wzdychając oboje. Smoliński wyszedł także na obywatela i kupiwszy wieś, inaczej nie mówił o hrabi jak: — stary mój przyjaciel Dendera. Marszałek Farurej ożenił się z piękną ową Haliną i wkrótce potem owdowiawszy, wyjechał do Paryża, którego loretki zostawiły w sercu jego i kieszeni niezatarte pamiątki. Po drodze próbowała go łapać Cesia, jakby nie pamiętając i wspaniale przebaczając winy przeszłości, ale stary zalotnik drugi raz nie dał się pociągnąć: ukłonił się, uśmiechnął i pojechał dalej. Na ostatek pozostaje nam jeszcze mówić o Wacławie; ale cóż o nim i o Frani powiemy? Chyba że byli szczęśliwi, że mieli wiele dzieci, że je Brzozosia kołysała gderząc, gdy im nie dawano jeść, ile chciały; że się starzeją, nie udając szczęścia, w spokoju i zgodzie, którego i wam życzymy, jeśli komedii grać nie będziecie. Polonka, d. 18 grudnia 1854 r.