OD KOLEBKI DO MOGIŁY. Z Życia Zapomnianego Człowieka. opowiadanie J. I. KRASZEWSKIEGO. Warszawa. Nakład Gebethnera i Wolffa. 1885. ????????? ????????. ???????, 9 ??????? 1884 ????. Druk Braci Jeżyńskich (dawniej J. Ungra) Warszawa, Nowolipki Nr 3 Ludwikowi Jenike w dowód szacunku i przyjaźni przesyła. Autor. Drezno, 1883. Październik. TOM I. Nim uderzy ta godzina, która już blizką być musi, pozwól, kochany panie Ludwiku, abym na tej kartce wiotkiej, zapisał wspomnienie długoletnich naszych stosunków, mojego dla ciebie szacunku i przy jaźni. Jest-to jakby przedwczesne pożegnanie, które usprawiedliwia teraz to, com przebył, znękanie i smutne myśli, których się pozbyć nie mogę. Część tej powieści narodziła się in vinculis w ciężkim strapieniu i ucisku ducha, który i dotąd trwa jeszcze. Bądź więc pobłażającym dla mnie i dla niej. Praca była niekiedy niemal życia warunkiem, odpędzaniem myśli natrętnych, i zmuszać się do niej musiałem, walczyć z sobą... Nie wiem czy kto kiedy w moim wieku, w takim stanie umysłu i ducha, coś podobnego przedsiębrał i dokonał. Potrzeba było czasem wielkiej siły i przemocy nad sobą, aby się przenieść w ten świat fantazyi, dla uniknięcia rzeczywistości. Przyjmij tę więzienną robotę dobrem sercem i niech ci Bóg błogosławi do końca twego pracowitego żywota. J. I. Kraszewski. Młodość jest wiosną, a tylko wiosna jest życiem. Wszystko, co ją poprzedza i co po niej idzie, jest przygotowaniem wielkiego dnia godów, lub po nim żałoby. Lata młodości, krótsze lub dłuższe, mają sobie wydzielone ludzie i epoki młodzieńcze są w narodów dziejach... W nich życie z ziemi, powietrza i słońca, z wszystkiego co nas otacza, czem oddychamy, czerpie istota raz kwitnąć mająca; soki i krew żywiej płyną. Później zastygają one, siły słabną, członki drętwieją uśpienie nadchodzi i spoczynek, przygotowujący życie nowe. Któż tego nie czuł na sobie i nie widział wkoło siebie? Nasza młodość przypadła — jest -li to złudzeniem czy rzeczywistością? — razem z epoką poczynającego się życia nowego, którego prądy ją krzepiły i poiły. Wierzyliśmy w piękną, jasną, idealną przyszłość, którą dziś zakryły nam może rusztowania nowego gmachu — ale zasłaniające niebio- sa i wschód jutrzenki. Mrok jakby wieczorny i chłód wieczoru nas otacza. Dziś mniej jest młodości w młodych, a starzy— zwracają się po życie do przeszłości. * * * Była wiosna 182.... roku — jedna z tych, jakie niezawsze przychodzą, choć pora ta sławi się swym wdziękiem i blaskami. Kwiecień był ciepły i otworzył pączki uśpione; maj polewał ziemię deszczem ożywczym; wesoło i raźno strzelało wszystko dogóry. Słońce otwierało chmurki złociste, spuszczało promienie, grzało swe dziatki i śmiało się podniesionym ku niemu liściom i kwiatom. Była wiosna tak kwiecista, wonna, zielona, krzepka, żwawa, jakiej dawno nie pamiętali ludzie. Z niezmiernym pośpiechem, nawyprzódki, rośliny rozwijały się cudownie. Często po jednej nocy i poranku poznać nie było można tego, co wczoraj zaledwie się z czarnej ziemi dobyło. Całe gromady i ćmy ptactwa śpiewały w niebiosach chwałę tej wiosny, budując gniazda i biegając za żerem. Ruch czuć było wszędzie i pracę odrodzenia. Wśród lasów ciemnych, iglastych i jasno zieleniejących gajów brzozowych, w dolinie nad rzeczką i błotami — pół-senne leżało miasteczko, które od prastarych czasów mało się jeszcze zmieni- ło. Nowe życie świeżo wlał w nie szeroki, tylko co dokończony gościniec, kamieniem wysypany, twardo ubity, pierwszy, którym się kraj mógł pochlubić. Patrzano nań z dumą, czując że takiemi drogami płynie owoc trudu i przypływa dostatek. Przy nim stare drożyny i groble, rozbite kołami wozów, pokręcone dziwacznie, pół roku nieprzebyte, a drugie pół nieprzebrnione, zdawały się wstydzić swego zaniedbania i zgrzybiałości. Z drogą bitą mieścina jakby odrodzoną się czuła. Lecz z długiego snu nikt prędko się nie budzi. Przecierała oczy.... Zwolna ważyli się ludzie ponad gościńcem zakładać domostwa, budować dworki, otwierać gospody. Miasteczko jednak zachowało dotąd swą starą fizyognomią i tradycyjne swe życie, stanowiąc ognisko dokoła rozproszonych wsi, osad, wólek i włości. Tysiące ludzi z okolicy nigdy w życiu dalej na świat nie wyjrzało nad tę mieścinę, która im dostarczała wszystkiego, czego praca i przemysł własny nie dawały. Wielki rynek był jedyną targowicą, na której zbyteczne sprzedać, a potrzebne nabyć było można. Dokoła niego stały roz proszone budki, kramy i sklepiki, które zawierały wszystko, czego tylko mieszkaniec wioski mógł pożądać. Tu on przyprowadzał swą krówkę lub cielę na sprzedaż, ztąd przywoził chustę kraśną dla żony, a czasem buty paradne dla siebie. Pomiędzy tą małą stolicą a krajem, co do niej należał, związek był odwieczny i ścisły. Znali się tu ludzie od pokoleń wielu. Do domostw przylegały tradycye; kramy miały ustaloną sławę, rody swe właściwości, przywary i cnoty. Wieśniak wiedział zgóry gdzie czego szukać i jak się obejść z tym, który mu miał pożądane dostarczyć. Szło się jak w dym do Icka, a witało z nim jak ze starym przyjacielem. Prawie u granicy dwóch różnych ziem położone miasteczko, na wielkim szlaku do Warszawy, rezydencya główna rozległych dóbr przemożnej rodziny, teraz osierociało po niej — miało olbrzymi, walić się już i rozsypywać poczynający w gruzy zamek, którego przekopy powysychały, a wały stare porastały drzewa, kilka murowanych kościołów, odwieczną farę i bogato wyposażone probostwo, a co najwięcej je wbijało w dumę, szkołę, filią krakowskiej macierzy. Stał przed nią na straży patron młodzieży, mądry a święty Jan Kanty, syn krakowskiej matki i patryarcha jej razem. Mieścina, jak wszystkie nasze, w sercu swem była czemś do miast całego świata podobnem; ale po skrajach rozpływała się i przeradzała w wioskę naszę. Przedmieścia były rolnicze i biedne. Tu mieszczanin zmieniał się w rolnika, a nie- kiedy rzemiosło w jednej chacie łączyło się z gospodarstwem wieśniaczem i cepy a kosy stały obok warstatu w dobrej zgodzie. Niegdyś, przed laty, zamek stanowił ognisko, z którego strzelały promienie dokoła; miasto było podzamczem tylko; teraz, gdy tu wszystko wystygło i umilkło, ruch i żywot skupiał się około szkoły. Z małej, rosła ona w coraz znaczniejszą i czynniejszą, z podległej farze i oddalonej akademii kolonii, na samoistniejszą i krzepką. Stary murowany budynek, który dawniej starczył na pomieszczenie nauczycieli i klas niewielu, teraz coraz się stawał ciaśniejszym. Na szerokich placach, które do niego należały, zwolna zaczęły się wznosić dworki i domy, zapełnione nauczycielami i uczniami. W sąsiednich ulicach mieszczanie poprzerabiali swe chaty na stancye studenckie. Szkoła przyniosła miasteczku życie nowe, a gdy wrzawliwa i wesoła młodzież na wózkach i bryczynach rozsypała się na wakacye, czuć było, że brakło żywiołu, który stanowił teraz jeden z najgłówniejszych dla miasta. Wprawdzie wszystka ta gromada nie z boga. tych dworów, nie z wielkich domów się tu zbiegała; dostarczały jej szlacheckie dworki i osady, ekonomskie rodziny — lecz z tego ubóstwa liczne- go składał się wkońcu dostatek. Co możniejsi stawali u profesorów, którzy licznych uczniów utrzymywali; ubożsi wciskali się do mieszczan, pod nadzorem starszych towarzyszów. W ten sposób u drzwi życia łączyły się z sobą, mieszały, poznawały, bratały różne stany i klasy, które w póżniejszem też życiu ocierać się o siebie i obcować z sobą miały. Szkoła taka była propedeutyką przyszłego żywota — przygotowywała do niego. Około tak zwanej Akademii, w domkach nauczycieli, skupiało się, co stanowiło wybór i śmietankę młodzieży. Coraz dalej od niej rozsypane było ubóstwo, które później często wyprzedzać miało i zaćmić na czele stojących towarzyszów. O kilka tylko kroków od murowanej szkoły starej z osobnym, małym ogródkiem, zarosłym bzami wiszniami dzikiemi — mieścił się dworek, od lat wielu zajmowany przez profesora Jana Bojarskiego. Wykładał on łacinę, uczył polskiego i zastępował czasem historyka. Na skromnem swem stanowisku nauczyciela wydziałowej szkoły, profesor daleko wyżej sięgał nauką i wykształceniem, niżby się spodziewać było można. Spojrzawszy nań, poznać było łatwo rozbitka, który po burzy schronił się z rezygnacyą spokojną pod ten dach nizki. Zdala czuć w nim było szlachcica, a może na- wet żołnierza. Trzymał się prosto, miał ruchy wojskowe, w twarzy coś surowego i poważnego, zarówno żołnierzowi, jak pedagogowi przystającego. Średniego wzrostu, krzepki, niemal chudy, zdrów i silny, na smutnem obliczu miał wyraz świadczący o ciężko przewalczonych latach, o których nigdy nie wspominał. Pomiędzy tą straszną przeszłością, a życiem dzisiejszem związek był rozerwany, drzwi zawarte i zapieczętowane. Pan Jan Bojarski nie okazywał wcale, aby mu z tem źle było. Po burzach został może obłoczek, jakby chmurka na czole, lecz w sercu było spokojnie i jasno. Uśmiechał się rzadko, ale też nigdy nie wzdychał. Całe jego życie było nieustanną pracą albo w szkole, lub nad stolikiem, książkami, z piórem w ręku. Zdawało się, że chciał nagrodzić lata stracone, lub pamięć ich zatrzeć. W domu zastępowała go żona, która już latami wspólnemi nauczyła się z nim godzić i na swoje ramiona brać to, od czego pan profesor chciał się wyzwolić. Jedyny synaczek, gospodarstwo małe, kuchnia, kasa, rachunki do niej należały. Profesor nie mieszał się do nich wcale; był -to tak zwany departament jejmości. Pani, niegdyś piękna blondyneczka, córka ubogiego szlachcica, była dziś okrągluchną, świeżą jeszcze, żywą a wielce pracowitą, wesołego usposobienia, wszystko różowo widzącą profesorową Magdaleną. Pan Jan szanował ją, kochał i często słuchał, chociaż miłość dla żony więcej życiem, niż jawną okazywał czułością. Nie było w jego charakterze serca tajemnicami dzielić się z kimkolwiek. Był wogóle milczący i zamknięty. Tylko gdy go coś poruszyło do głębi, gdy ktoś dotknął jego świętości, przekonań — poruszał się, wybuchał, stawał wymownym, piorunującym, aby po chwili, odzyskawszy panowanie nad sobą, znowu z powagą zamknąć się w zwykłem milczeniu. Trafiało mu się to rzadko, bo nie każdego uznawał godnym tego, aby z nim stanąć choć do chwilowej walki. Urodzony w tych czasach, przed sejmem czteroletnim, w których życie się nowe budziło i odrodzenie zwiastowało, gdy prądy z zachodu przebiegały masy zdziwione i niespokojne, profesor wiele miał w sobie tego, co przyniósł wiek XVIII. Lecz w nim doktryny filozoficzne tej epoki, tak prędko spopularyzowane, cudownie padły na grunt chrześciański i szlachecki i przyjęły się tylko o tyle, o ile z nim mógł je pogodzić. Filozofia i teorye społeczne XVIII w. niezaprzeczenie zaczerpnęły wiele ze źródeł niechrze- ściańskich, doszły do nieprzyjacielskiego często stanowiska w kwestyach religijnych — lecz niemniej nieświadomie, mimowolnie zapożyczały się też z ogólnego skarbca ewangelii, przerobionego już w soki i krew żywotne ludzkości. Ci co się chrześciaństwa zapierali, ślepi byli na to co z niego zaczerpnęli i zostali mu winni. Profesor Jan ze spuścizny XVIII w. to tylko przyswoił sobie, co ona miała pięknego i jasnego: braterstwo ludzi, równość ich praw, obowiązek ofiary, powinność miłosierdzia, naostatek wielkiej miłości prawo, stojące wyżej nad wszystkiem i wszystko mieszczące w sobie. Co płynęło z tych zasad, było dla niego nienaruszonem i świętem. Z głową podniesioną, z niezachwianą wiarą w te prawdy kroczył teraz spokojnie drogą życia, nieusłaną różami, ale niezatrutą też żadną goryczą pragnień niedoścignionych. Starczyło mu doskonale to co miał — nie żądał więcej. Nadzwyczaj prosty i skromny sposób życia osładzała praca, a może dawniejsze żołnierskie nawyknienie do niewytwornego chleba powszedniego. Nie pozazdrościł nikomu ani zbytku, ani wygódek, ani pieszczonego losu. Uśmiechał się, gdy widział kogo przywiązującego wagę do tych fatałaszków i drobnostek. Smakował mu chleb razowy, czysta woda lub szklanka piwa. Palił fajkę wprawdzie i nałóg ten sobie wyrzucał, ale tytuniem się ograniczał jaknajtańszym i najprostszym. Skromne ówczesne place nauczycieli nie wymagały też po nim i żonie rachuby troskliwej, aby na wszystko starczyły, a na czarną godzinę coś odłożyć dozwalały. Syna mieli jednego tylko. Profesor łatwoby był mógł powiększyć nieco swe dochody, biorąc uczniów na stancyą; ale zatrudnienia jego, miłość swobody, wstręt do odpowiedzialności za często niekarną młodzież — po kilku próbach, wyrzec mu się kazały tego. Jejmość byłaby część ciężaru przyjęła na siebie, aby kasę domową zbogacić, i często do jednego lub dwu uczniów wzdychała, którzyby z sobą i do spiżarni i do woreczka coś przynieśli; ale profesor głową potrząsał. Dla synaczka też znajdował lepszem, aby sam był w domu, a on mógł czuwać nad nim wyłączniej. Młody Bernardek, ukochane obojga rodziców dziecię, pieszczone przez matkę, surowo chowane przez ojca — był chłopięciem wielkich nadziei. Zawczasu okazywał, że z krwią po ojcu wziął nietylko temperament, charakter jego, ale nawet nasiona myśli i zasad jemu właściwych. Gdy z jednej strony matka czułościami i pieszczotami karmiła serce, z drugiej ojciec rozwijał umysł rozmowami do wieku dziecka zastosowanemi. Bernardek słuchał go z wielkiem i żywem zajęciem, a że od dzieciństwa książkami był otoczony, bawiony, nawykły do nich, wcześniej niż zwykle dzieci zabrał z niemi bliższą znajomość. Zaciekawiły go, zajęły, stały się potrzebą... Matka znajdowała, że na swój wiek zanadto się w książkach zatapiał; ojciec, uśmiechając się, ręką potrząsał, nic nie mówił i nie podbudzał, ale też nie odstręczał. Bernardek bardzo często znajdował w nich rzeczy, których zrozumieć nie mógł; uciekał się naówczas do ojca, który mu je tłumaczył. W szkole, choć syn pana profesora, nie miał Bernardek żadnych przywilejów. Tu ojciec własny surowiej może niż z innymi z nim się obchodził i nie pobłażał w najmniejszej rzeczy. Syn ojca, który był jeszcze wcale przystojnym mężczyzną, matki, co niegdyś była piękną, chłopak nie odziedziczył po nich powierzchowności wiele obiecującej. Był małego wzrostu, rozwijał się zwolna; na twarzy bladość chorobliwa nadawała mu pozór cierpiącego, chociaż nie chorował i wiele znieść mógł, nie skarżąc się. Oczy tylko ciemne, żywe, wyraziste o sile młodej duszyczki świadczyły. Ojciec miał nadzieję, że z tego Bernardek wy- rośnie, a gdy matka zbytnią go troskliwością i pieszczotami otaczała, krzywił się. — Widzisz jejmość — powiadał — wszystko to dobre, bo pochodzi z macierzyńskiego serca; ale trzeba mieć przyszłość na oku. Człowieka nie miękczyć należy, lecz hartować, bo go czekają próby w życiu ciężkie, które rozpieszczony boleśnie czuć będzie. Kończyło się na tem, że jejmość musiała taić przed ojcem swą troskliwość o jedynaka. Bernardek dochodził właśnie lat dwunastu. Dworek Bojarskich, zwany ich imieniem, bo go od bardzo dawna zajmowali, nie był ich własnością. Wzdychali nieraz, że nabyć go nie mogli, lecz res angusta domi zdobyć się na to nie dozwalała. Gdy się zebrało cokolwiek grosza, zawsze od dobrodusznych i uczynnych ludzi ktoś zapas ten wyłudził i najczęściej odzyskać go już nie mogli. Najmowali dom od mieszczanina, który dalej nieco w drugim mniejszym się mieścił. Miał dworek ów dla nich tę wielką dogodność, że był o trzy kroki od tak zwanej Akademii położony. W słotę profesor na lekcyą szedł pod olbrzymim szarym parasolem, po kładkach, które go suchą nogą prowadziły do drzwi starego budynku. Oprócz tego był jakby dla tej rodziny umyślnie postawiony, a tak się w nim, niby ślimak w skorupie, mieścili i rozporządzali, jakby istotnie byli u siebie w domu, na własnych swych śmieciach. Nie różnił się zresztą od mnóstwa innych dworków miejskich, chyba tylko małym o dwóch słupkach ganeczkiem. Ogródek opasujący go dokoła, niewykwintnie utrzymywany, służył pani profesorowej zarazem dla uciechy i pożytku. Było w nim trochę kwiatków pospolitych, wiecznie odrastających, z których czasem wiązał się bukiecik, ale miał też grządki, na których się uprawiała włoszczyzna do kuchni potrzebna, trochę kartofli, odrobina kapusty i — zagon szparagów. O to się postarała jejmość i z tryumfem je pokazywała, chociaż niewiele z nich było pociechy. Profesor raz tylko kulturę tytuniu spróbował na jednej grządce, lecz przekonawszy się ile pracy wymagała, wprędce ją zarzucił. Gra świecy nie była warta. Wolał bakun, lub besaraba kupować. W dziedzińcu obszernym, wspólnym z innemi dworkami, była najlepsza studnia w tej części miasta, po staremu jeszcze z żórawiem. Pobudowany przed laty wielu, dworek się już był trochę w ziemię zasunął, a nigdy bardzo wysoko nie podnosił się nad nią, tak że teraz przez okno, wrazie konieczności, łatwo wnijść i wyjść było można. Tą drogą Bernardek chadzał, ale tylko gdy był małym jeszcze chłopakiem. W pośrodku sień na przestrzał prowadziła do ogródka; izby mieszkalne i gospodarskie po obu stronach rozłożone były. Więc w lewo duży gościnny, za nim kancelarya, będąca razem biblioteczką, i sypialny rodziców, przy którym jeszcze alkierzyk był dla Bernardka. Z sieni, przyozdobionych drabiną do wnijścia na strych, gdzie się rozwieszała bielizna podczas słoty i chroniły stare graty — przechodziło się do kuchni, przy której izba była dla starej, gadatliwej, ale pracowitej Katarzyny, kucharki, sługi razem pani i pomocnicy jedynej w domu. Chuda jak szkielet, okrutnie brzydka, nieprzystępna, wszystko wiedząca, nieposkromionego tak języka, że nie mając do kogo, mówiła godzinami sama do siebie, Katarzyna pracowała za dwie, ale też cierpliwości i dobrego humoru profesorowi było potrzeba, ażeby z nią wytrwać. Kłóciła się nawet ze swą dobrą panią, dziękowała za służbę bardzo często — lecz od lat więcej niż dziesięciu jej nie porzucała. Spiżarnia i skład zajmowały resztę dworku. Jak widzimy, nie było tu nawet gdzie uczniów pomieścić. Dawniej skład bywał izbą studencką, lecz teraz go inaczej zużytkowano. W bawialni odwieczny sprzęt pokryty perkalikiem, stół prosty, niewytworna komoda, szafeczka, wszystko zużyte, nieładne i niemające do wdzięku pretensyi, odpowiadało koniecznej życia potrzebie. Lecz do tego wszyscy tak byli przywykli, że najwytworniejsze meble starych przyjaciółby nie zastąpiły. Był urok pewien w tej prostocie, w tem ubóstwie, które się ani kryło, ani maskowało. Na oknach kilka wazoników z kwiatami zawierały geranium, różyczki i myrt podobno weselny pani Magdaleny. Para sztychów zdobiła ściany: książę Józef tonący w Elstrze i Kościuszko, któremu cesarz Paweł pałasz i swobodę powraca. Wielkie drzwi pojedyncze, prawie zawsze otwarte, wiodły do tego pokoju profesora, do którego, gdy on w nim pracował, na palcach się i pocichu wchodziło. Tu naprzeciw okna duży stół, atramentem poplamiony, zarzucony był zawsze papierami, książkami, seksternami, notatkami; wysiedziany przed nim fotel, wypolerowany użyciem długiem, mógł się już obejść bez politury. Niekiedy umbrelka zielona, której profesor czasem używał gdy zmęczył oczy, leżała na nim. Przy ścianach stały proste, sosnowe półki książek pełne, inne zawieszone były na nich. Wszędzie zresztą, gdzie miejsce się znalazło, zajmował je foliant lub ósemka nowsza. Lecz myliłby się, ktoby wnosił z tego, że profesor miał liczną bibliotekę. Wyjąwszy nieodzownie potrzebne i naj- Od kolebki do mogiły ulubieńsze książki, Bojarski nie kupował innych bo nie mógł; pożyczał je albo z ubogiej biblioteki szkolnej, lub z klasztornych, a nawet od obywateli, u których coś się przypadkiem znalazło. Studenci, wiedzący jak książki lubił, jak ich potrzebował, przywozili mu je z wakacyj w podarku, lub do czytania. Bojarski miał zwyczaj z każdej jaką czytał czynić wyciągi i tych rękopisów, oprawnych niewyszukanie, stało już kilka rzędów na półkach. Pożyczał je czasem studentom, a było to znakiem zaufania i dobrej opinii, któremu z nich swoje Miscellanea powierzył. Tym sposobem, nie mając zbyt obfitej biblioteki, profesor mógł z notat swoich czerpać, co mu było potrzebnem do wykładów i do pracy. Na fotelu spędzał on wszystkie wolne godziny dnia i część nocy, przy świecy łojowej, osłonionej umbrelką. Jejmość często, wykłóciwszy się z Katarzyną, opatrzywszy wszystkie kątki, odmówiwszy pacierze, położywszy spać Bernardka, twardo już zasypiała, gdy Bojarski, zatopiony w nowej książce, lub śpieszący z przepisywaniem, jeszcze trwał przy stole, dopóki łojówki starczyło. Od tego żadna siła ludzka oderwać go nie zdołała. Gdy mu się co podobało, a dzieła dla ceny jego nabyć nie mógł, przepisywał często poemata całe, całe tomy. Biblią tylko, Homera, Wirgiliusza, klasyków łacińskich, kilka dzieł filozoficznych, niektóre pisma Rousseau miał na własność dawniej nabyte. Życie się tu wiodło jaknajprostsze, a godziny szkolne wpływały na jego rozporządzenie. Zrana szło się do szkoły na godzin kilka, wracało najczęściej, gdy już Katarzyna wazkę starą i poobijaną z krupnikiem lub mlekiem na stół wnosiła. Kawałek mięsa przyprawnego jaknajprościej, jarzyna, kasza, chleb żytni, szklanka piwa, starczyły niewymyślnym podniebieniom. Cieszono się z młodych kartofli jak z łakoci, smakowano w groszku świeżym i radowano zdrowej marchewce z własnego ogródka. Dawniej profesor pijał kieliszek wódki przed obiadem; później wyrzekł się i tego. Piwo z miasteczka starczyło, a woda ze studni świeżo przyniesiona. była bardzo dobra. Dwa razy na tydzień, gdy po obiedzie lekcyj nie było, profesor więcej miał czasu do pracy, wcześniej ją kończył i z synem, przybierając mu kilku towarzyszów, wychodził albo na wały zamkowe na przechadzkę, lub dalej za miasto. Naówczas chłopięta szły przodem i swawolić trochę wolno im było. Bojarski kroczył zadumany, z głową podniesioną dogóry, uśmiechając się przysłuchując, lubując naturą, której był wielkim wielbicielem, a niekiedy w rozmowę się wdając ze swą gromadką. W powrocie do miasta zwyczajem było, że młodzież pieśń jakąś Karpińskiego, lub nowszą Brodzińskiego intonowała. Przechadzki te odświeżały, rozweselały starego pedagoga, przypominały mu może dni jego młodości; wracał z nich zwykle weselszy, a nawet niekiedy żartobliwy. Jejmość rzadko mu w nich towarzyszyła, bo nigdy wolnego nie miała czasu. Choć trzy tylko osoby były w domu, nad któremi czuwać musiała, cerowania, obrębiania, naprawek, prasowania, dozorowania praczek miała dosyć od rana do wieczora. Ledwie mogła podołać wszystkiemu z pomocą Katarzyny, która do igły i bielizny ani ochoty, ani wprawy nie miała. Nieustanne paplanie często ją z igłą w ręku trzymało nieporuszoną godzinami. Wracających z przechadzki profesorowa witała zwykle w ganku, na którym, sparta o poręcz ławki, siadywać lubiła. Tu do niej przychodziły z innych dworków kumoszki, przyjaciółki, sąsiadki, aby pogawędzić trochę. Sąsiedztwo w ogromnem podwórzu było liczne, nie rachując rodziny rektora, który w murowanej Akademii mieścił się na górze. A że profesorowie inni wszyscy prawie studentów wielu utrzymywali, dziedziniec rzadko bywał niezaludniony i spokojny. Grywano tu w piłkę, odbywały się gonitwy, a w odległych zakątkach straszne niekiedy i krwawe staczały się boje. Dodawszy do tego tyle kucharek i sług płci obojga, ile było domków — można sobie wystawić, jakie życie w pewnych godzinach wrzało i rozlegało się na podwórzu akademickiem. Najciszej jednak było zawsze około studni i dworka Bojarskich, dla których pewne miano poszanowanie. Profesor obudzał je swą powagą, sama pani dobrocią i uprzejmością. W ganku dnia jednego wiosennego, pogrążony głęboko w książce, siedział Bernardek. Czytał chciwie, brwi namarszczywszy, tak zajęty, że nie spostrzegł, gdy ojciec z fajką wyszedł i stanął na progu, przypatrując mu się z pociechą, która się na jego twarzy malowała. Trwało to dosyć długo. — Cóż to czytasz z takim zapałem? Chłopak książkę odrzucił, podniósł oczy śmiało i uśmiechając się raźno, odpowiedział: — Historya, tatku. — Cóżeś w niej znalazł, żeś się tak nad tem zasępił? — rzekł ojciec. Bernardek pomyślał trochę, nim się zebrał na odpowiedź. — Myślałem — rzekł powoli — czy to zawsze ludzie byli tacy jak teraz, gorsi dawniej, czy lepsi? — A jakże ci się zdaje? — z łagodnym uśmiechem ciągnął dalej profesor. Bernardek oczy trzymał spuszczone na książkę. — Ja nie wiem — rzekł — bo jużciż mało znam, co się dziś na świecie dzieje; ale czytając historyą... Sokratesy, Kurcyusze, Leonidasy, Katony... tylu bohaterów, taka pogarda śmierci, takie piękne charaktery! Chyba już dziś o ludzi równych im trudno. Profesor westchnął. — Są i dziś — odezwał się — wielkie charaktery, lecz i wiele zepsucia się wkradło. — A przecież — przerwał chłopiec, bijąc ręką chudą po książce — myśmy czemś lepszem być powinni od pogan, bo mamy naukę Chrystusa... Tu zamilkł, jakby zaszedł zadaleko. — Nauka Chrystusa — odparł ojciec poważnie — wydała też swych wielkich ludzi. Czytaj historyą pierwszych wieków chrześciaństwa i męczenników za wiarę. To są też bohaterowie, choć wielkość ich i świętość inny wcale ma charakter... — No, ale dziś, dziś! — przerwał ciekawy chłopiec. — Ani takich bohaterów, jak w starożytności, ani takich męczenników, jak w pierwszych wiekach chrześciaństwa, nie widać i nie słychać. Więc chyba się świat popsuł, proszę tatki? Bojarski długo, smutnie popatrzył na swe dziecię. — Zkąd ci te myśli przychodzą? — rzekł spokojnie. — Dziwna rzecz! — Albo ja wiem? — odparł Bernardek, ruszając ramionami. Zamilkli obaj. Profesor począł po chwili: — Tak, tak, mój chłopcze. Być może, iż świat sio trochę popsuł. Niema ani cnót starożytnych, ani świętości chrześciańskich: wszystko za groszem goni, za rozkoszą, za używaniem... — To źle! — ogniście przerwał Bernardek. — Trzeba się to starać naprawić. Rozśmiał się głośno ojciec i ręką białą, długą pogłaskał go po krótko ostrzyżonych włosach. — Tylko się ty nie wybieraj być bocianem! — dodał czulej. — Źle tym na świecie, co roją, że świat mogą przerobić. — Tak, ale to obowiązek, ale to... — Bernardek zabełkotał i chwilę się zamyślił. — Mnie się zdaje — dodał — że nie porywając się innych przerabiać, gdyby każdy siebie tylko starał się uczynić jaknajlepszym, zarazby inaczej było. A to każdy przecie może. Chłopak wypowiedział te słowa z taką energią głębokiego przekonania i siłą, że Bojarskiego twarz radością rozpromieniała. Nie chciał go w dumę wbijać pochwalą, ale myśl ta dziecka, tak piękna i tak trafna, serce mu błogiem poruszyła uczuciem. Zbliżył się i, nic nie mówiąc, pocałował go w głowę. Za Bojarskim stała w sieni matka; słuchała milcząca. I jej się też w oczach łzy zakręciły, lecz nie pokazując się i nie mówiąc nic, poci-chutku zakręciła się i znikła. Bernardek dumał. — Pójdź sio w piłkę pobaw z kolegami — odezwał się profesor. — Książka bardzo dobra rzecz, ale czasem młodemu i biegać, i poswywolići poruszać się trzeba. — A tatko zawsze nad książkami siedzi — rzekł Bernardek, wesoło z ławki powstając. — Bom stary — tłumaczył profesor — i przeszły dla mnie lata ruchu, a nastąpiły po nich dni cichej pracy spokojnej, które przyjdą kiedyś i dla ciebie. Nic nie mówiąc, posłuszny chłopak położył książkę na ławce i biegiem raźnym popędził w głąb dziedzińca, gdzie się śmiechy chłopców i uderzenia piłek w łapy rozlegały. Bojarski zajął jego miejsce na ławie. W chwilkę potem pocichu przysunęła się jejmość i usiadła koło niego. — Proszę ja ciebie — rzekła pocichu do męża — zkąd temu błazenkowi takie myśli? — Słyszałaś? — rozśmiał się profesor. — A jakże... Bojarski podumał trochę. — Boję się, abym jako ojciec dla dziecka mojego nie był uprzedzonym — powiedział powoli; — ale wistocie, chłopiec na swój wiek zadziwiający... I cieszy mnie to, i przestrasza. Naprzód że niezawsze wczesne rozwinięcie zwiastuje umysł potężny, powtóre że gdyby poszedł w tym kierunku, moja jejmość, z temi przekonaniami nie znajdzie szczęścia na świecie... — Ależ-to, panie Janie, przekonania, które ty sam mu wpoiłeś... — Tak — westchnął Bojarski — bo celem życia ludzkiego na ziemi nie jest szczęście jednostek, ale coraz potężniejsze dźwiganie się ogółu. Muszą być ofiary, a ci, co najwięcej czynią, najmocniej też cierpią. Będzie czy nie będzie szczęśliwym — dodał — los o tem postanowi; ale czystym, poczciwym, szlachetnym być powinien. — A czemuby nie miał nim być w spokojnym kątku, na małym zagonie, nie porywając się na wielkie rzeczy?— odszepnęła matka. — Zapewne — odparł Bojarski — ale my o tem nie rozstrzygamy; zdolności i usposobienie zawyrokują. Długie dumanie rodziców nastąpiło po tej któt-kiej rozmowie. Profesor miał twarz zasępioną, jejmość łzy na oczach, oboje myśleli o dziecku, które biegało już wesołe, dawszy się wciągnąć w ożywioną grę towarzyszów. Zaczęło się zmierzchać, następowała godzina wieczerzy; kluseczki z mlekiem niosła na stół Katarzyna. Profesor ręką dał znać Bernardkowi, który, zarumieniony i ożywiony, pędem przybiegł na zawołanie. I razem z matką weszli do bawialnego pokoju, w którym jadano. * * * Podwórce dwa przy akademii, połączone z sobą, stanowiły jakby świat oddzielny, mający właściwe sobie życie. Wszyscy ich mieszkańcy znali się, przyjaźnili, nawykli byli widywać się codzień, pomagać sobie wzajemnie, stanowiąc jakby jednę rozgałęzioną rodzinę. Mimo plotek sług, mimo nieuniknionych czasem sporów o drobnostki, zgoda i pokój panowały między dworkami profesorów. Wszyscy o sobie byli jaknajdokładniej uwiadomieni, najmniejsza czynność, wypadek najobojętniejszy dla nikogo nie był tajemnicą. Długo jednemi losy połączona gromadka, gdy z niej śmierć lub zrządzenie oderwało kogo niespodzianie, bolała, czując brak i pustkę, którą zostawiał po sobie. Nie było tu tajemnic: wszyscy żyli pod okiem i kontrolą ogółu, który się żywo zajmował każdym ruchem, niepowodzeniem lub pomyślnością. Nie potrzebował nikt odzywać się o pomoc do sąsiada, bo, na sam odgłos że jej ktoś mógł żądać, ofiarowano się zewsząd, śpiesząc i dobijając, ażeby była przyjętą. Trafiało się wprawdzie, że długie sług języki zasiały złe ziarno i starały po waśnić, ale wprędce otwarte postępowanie starą zgodę przywracało. Nie było w zwyczaju zapraszać się na obiady, wyprawiać podwieczorków, wyjąwszy imieniny, bo wszyscy profesorowie, żyjąc z pensyi i utrzymywania studentów, mając sami dzieci, ściśle rachować się musieli z każdym wydatkiem; ale dzielono się tem co Bóg dał przy każdej sposobności. Nadchodzący czasu obiadu lub kawy, zasiadał do spożycia bez ceremonii. Gdy czasem rodziców lub krewnych studentów, przybyłych do miasteczka, przyjmować musiano — a nie starczyło naczynia i nakrycia, których nigdzie do zbytku nie było — zapożyczano się wzajemnie. Kuchnie wszystkie zostawały w związku z sobą; wiedziano co się gdzie gotowało; niedostatek świeżego mięsa lub chleba dawał się zarówno wszystkim odczuwać. Naówczas zapas jednej spiżarni drugiej w pomoc przychodził. Proste pożywienie studentów stanowiło tu jednę z najdotkliwszych trosk codziennnych, bo, choć młodzież w niem nie przebierała wiele, nigdy jej dosyć nastarczyć nie było można. Tak samo ratowano się w przypadku choroby radą i apteczkami domowemi, a często doktora zastępowało doświadczenie starszych pań, które na wszystkie dolegliwości miały niezawodne recepty. Trudny dozór nad nieuchodzonemi swywolnikami ułatwiały oczy sąsiadów i sąsiadek, czuwając nietylko nad tymi, którzy ich dozorowi powierzonymi byli, ale nad całą gromadką. Ostrzegano się pocichu i nic nie uszło bezkarnie. Młodzież też zarówno swoich się wystrzegała gospodarzy, jak sąsiadów. Nietylko zresztą interes wspólny łączył panów profesorów i ich rodziny, ale nawyknienie i z niego rosnąca miłość. Dworek Bojarskich, choć nie należeli ani do najzamożniejszych, ani do największy wpływ tu wywierających osób — był w powszechnej esty-mie. Małomówny profesor, choć nie stronił od ludzi, był w sobie zamknięty i milczący, a do spraw cudzych dobrowolnie się nie mieszał; sama jejmość waśni najmniejszej unikała, niosła z sobą zgodę, pociechę i uśmiech pobłażający. Chętnie nawet jakąś ofiarą gotową była okupić pokój, jeśli mu co zagrażało. W tak zwanej Akademii, najbliższej Bojarskich, zamieszkiwał jeden tylko rektor, mąż już niemłody, poważny, jak na zwierzchnika zakładu przystało, ojciec rodziny z kilkorga niedorosłych dzieci się składającej, człowiek dobrego serca, wielkiego taktu, który umiał pozyskać sobie należyte uszanowanie, nie ciążąc zbytecznie nikomu. Milczący, pracowity, prawie zawsze w domu zamknięty, rządził szkołą, nie dając czuć nadto zwierzchnictwa swojego. On i żona jego, dziećmi, studentami i gospodarstwem zajęta, dzielili we wszystkiem losy swoich towarzyszów, niezbyt się nad nich wynosząc. Rektorowa przychodziła czasem na ganek do Bojarskiej, aby z nią poufale pogawędzić o sprawach powszednich. Dom-to jednak był nie tak dostępny, nie tak spoufalony z innemi, jak drewnianych dworków mieszkańcy. Pewna aureola otaczała rektora, chociaż nie dobijał się o nią, a o drobnostkach powszedniego życia wiedział i troszczył się o nie mało. Ogólne sprawy szkoły pochłaniały go całkiem, a trochę wolnego czasu poświęcał czytaniu. Rektor żył zresztą tak zamknięty na swem piąterku, iż rzadko go na dole widywane. Studenci stojący u niego mieli czuwającego nad nimi dozorcę. Kuchnia tylko rektorska, w dziedzińcu pobudowana, łączyła tę na wyżynach żyjącą rodzinę z najbliższymi sąsiadami, zdradzając wszystkie tajemnice gospodarskie i troski powszednie. W lewo, nieco oddalony od murowanego gma- chu, poza stajnią i drwalką, wznosił się obszerny, największy z dworów, który profesor Wilhelm Sprenger oddawna zajmował. Był-to najzamożniejszy ze wszystkich przedsiębiorca, u którego stacya nie kosztowała wiele, utrzymanie było jaknajprostsze, na studentów zbyt może pilnego nie zwracano oka, ale uganiano się za największą ich liczbą. Sam profesor i dwóch dozorców starczyli ledwie na utrzymanie w pewnym porządku młodzieży. Był to jakby konwikt, nieustającemi kłopotami niedający spocząć ani Sprengerowi, ani jego żonie i siostrze, zajmującym się gospodarstwem. Liczba uczniów niemajętnych, na stancyi u Sprengera, niekiedy dochodziła do dwudziestu, tak że gdy na przechadzkę wyciągali szeregiem, ustawieni od najmłodszych i najdrobniejszych aż do chłopów pod wąsem, jak pułk się wydawali groźny i nieokiełznany. Sprenger spekulował na jaknajtańszem żywieniu i przysposabianiu powierzonych sobie dzieci, obchodząc się z niemi dosyć szorstko i surowo, a z trudnością karność mogąc utrzymać między swywolnikami. Był-to maleńki, ruchliwy, zręczny, praktyczny wielce człowiek, któremu szło głównie o robienie grosza. Dla pozyskania go, czynił też wszelkiego rodzaju ustępstwa rodzicom, dzieciom, zwierzchności i kolegom, nie prze- chodząc jednak pewnych granic, któreby go na odpowiedzialność narazić mogły. W szkole gotów był wykładać wszystko, co się nastręczało; w domu faworyzował wybrańców, a pilnował, aby w końcu roku odłożyć coś dla dzieci. Żona i on rachowali się pilnie, ściśle i stół Sprengera wsławiony był z tego, że najtańszemi wiktuałami i bardzo skąpo karmiono. Gdy szemrania zbyt się już czuć dawały, następował lusztyk jeden po drugim, chwilowy dostatek, który zmuszał do milczenia, a po nim dawny porządek wracał. Głodne dzieci ratowały się wówczas pod okna podkradającą się starą Fejgą, roznoszącą w koszykach bułki, makagigi, pierniki i owoce. Mało który z nich dłużnym jej nie był. Sprenger uchodził tu za Krezusa, ale mało mu kto tego zazdrościł, bo kłopotów miał wiele, niepokój w domu ciągły i gdyby nie zabiegliwość jego i umiejętność życia, zagryźćby się musiał. Żona chodziła żółta jak cytryna z nieustannej troski, a siostra jej, stara panna, której studenci najwięcej się obawiali, była nietylko w kuchni czynną, ale i dozorcom w utrzymaniu ładu dopomagać musiała. Miała też głos, postawę, silną dłoń i charakter nieustraszony potemu. Sprenger był z powołania matematykiem, ale z potrzeby dawał i historyi naturalnej, i fizykę wykładać był gotów, a dla przypodobania się zwierzchności choćby katechizm, którego nie umiał. Nie lubiono go bardzo, ale nieprzyjaciół nie miał. Hektorowi służył i okazywał mu najuniżeńsze poszanowanie, wyprzedzając myśli jego; tak samo kolegom gotów był z pomocą, bo się ich obawiał, a na walkę czasu nie miał. Nauki miał mało, ale zato zręczności wiele i ta starczyła za wszystko. Ospowaty, ciemnej płci, mały, włosów na głowie kręconych, trochę łysy, zawsze uśmiechnięty, niezmordowany, ruchliwy, biegał raczej niż chodził, widział i wiedział najlepiej, co się gdzie działo: ale do niczego się nie wtrącał, nie życząc sobie, aby i w jego sprawy wglądano ściśle. Raz doroku, na imieniny pani Sprengerowej, wydawał podwieczorek, słynący ze wspaniałości, na który kupował kilka butelek wina. Studenci też dnia tego mieli łakoci podostkiem i zapominali, jak często zato głodnymi być musieli dni powszednich. Ze Sprengerową, która nieustannie skarżyła się, bolała, utyskiwała, pani Bojarska żyła mało, widywały się jednak czasami. Profesor zimnym był dla kolegi, znajdując że to powadze stanu uwłaczało z uczniów chcieć sobie robić majątek. Nie wdawał się jednak w krytykę. Sprenger, czując go zimnym, tem bardziej mu nadskakiwał i gdzie jaką książkę pochwycił, biegł z nią do Bojarskiego, aby mu się przysłużyć. Znał tę jego słabą stronę, a był to jedyny sposób przekupienia go. Pani Magdalena wówczas, ujęta tą uczynnością dla męża, mówiła, że jednak Sprenger niezłym jest człowiekiem. Był on nim wistocie, ale miał to we krwi, że zbyt pamiętał o sobie... Mniejsze o wiele domostwo niedaleko zamieszkiwał nieżonaty, siostrę wdowę mający do pomocy profesor Tragczyński. Tu nie przyjmowano nigdy więcej nad kilku studentów, żywiono ich doskonale, ale nadzór był surowy i pilny, karność straszna, czuwanie nad nimi nieustanne. Osławionych ze swywoli nie brał wcale Tragczyński, kazał sobie płacić drożej, ale za uczniów ręczył, że się uczyć musieli i rozwydrzeć nie mogli. Profesor historyi powszechnej, niemłody już, jak wszyscy prawie pedagogowie, powierzchowność miał surową, sztywną i poważną. Namiętnostką jego było czytanie gazet i zajmowanie się polityką europejską, o której jak z trójnoga wyrokować lubił. Niezbyt rozmowny, gdy wpadł na ten przedmiot ulubiony, był niewyczerpanym. De publicis nikt też nad niego lepiej informowanym nie był. Siostra, zajmująca się gospodarstwem, mająca dorosłego syna, który do szkół wojewódzkich przejść się gotował, prowadziła dom z wielką starannością, a nawet z pewną pretensyą do elegancyi. Tragczyński uchodził za światłego ze wszech miar człowieka i był nim wistocie. W polityce tylko marzycielstwo i przewagę fantazyi zarzucić mu było można. Dodawszy państwa Boberkowskich, którzy też studentów mieli kilku i z trudnością sobie z nimi rady dawali, bo szczęście im nie służyło, będziemy mieli cały kompleks akademickiego dziedzińca. Pokorny, skromny, zbiedzony Boberkowski był zbyt miękkim człowiekiem, dobrodusznym i łatwowiernym, aby z młodzieżą mógł sobie dać rady. Chciał prowadzić studentów dobrocią i przemawianiem do nierozbudzonego sumienia, lecz oszukiwano go niemiłosiernie. Chora ciągle, obwiązana, skarżąca się jejmość niewielką była mu pomocą. Młodzieży źle nie było u Boberkowskich, ale im z nią niedobrze. Tu często pani Bojarska w pomoc ze swą wesołością, jasnym wzrokiem i dobrą radą przychodzić musiała. Sam profesor był gaduła, potrzebujący się wywnętrzać, chociaż go za dobre i miękkie serce lubiono. W klasie mało miał poszanowania, ale spółczucie powszechne. Ci nawet, co nadużywali jego nieopatrzności, przywiązywali się do niego. Do tych rodzin dodawszy licznych studentów, będących pod ich opieką, można sobie wystawić, jaki ruch i życie w podwórcach, na które dworki wychodziły, panować musiały. Żywioł niewieści był wogóle przez niemłode już panie reprezentowany; dwie tylko dorastające Sprengerówny, nieładne, ale rozbudzone i żwawe, mogły młodzież pod wąsem na pewną narazić pokusę, bo były śmiałe i zalotne. Szczęściem wdzięków im poskąpiła natura. Studenci, poczynając od ośmio i sześcioletnich dzieciaków, aż do spóźnionych na ławie drabów, co po dwa i trzy lata w jednej wysiadując klasie, do końca wydziałowych szkół dobić się nie mogli — stanowili bardzo różnorodną falangę. Dzielili się naturalnie stosownie do wieku i wzrostu, a starszyzna stała daleko od smarkaczów. Przejście z jednej grupy do drugiej, okupywane drogo, stanowiło ważny wypadek, który cały ten rój żywo zajmował. Najwyższa klasa przywłaszczyła sobie pewien rodzaj zwierzchnictwa nad wyrostkami, walcząc o nie z poprzedzającą, z którą rywalizowała. Tworzyły się tu obozy, narzecały komendy, rozstrzygały sprawy niezmiernej wagi, dla starszych śmieszne i dziecinne. Ichmoście pod wąsem kochali się wszyscy i, w ciaśniejszem kółku, szeroko o tem rozprawiali. Bernardek Bojarski, choć znajomy ze wszystki- mi, mało się mieszał i poufalił z towarzyszami. Nie waśnił się z nikim, ale nie przyjaźnił też, bo sobie nikogo dobrać nie mógł. Dla rówieśników był zbyt poważnym, dla starszyzny zamłodym. Lubił mówić o tem, co innych wcale nie zajmowało. Starsi nazywali go pedantem, pomimo to w ciężkich razach zasięgając od niego objaśnień potrzebnych, których on umiał dostarczyć, korzystając z ojca książek i notatek. Bernardek do zbytku na swój wiek marzycielem był i dojrzewał nadto prędko. Odzywały się w nim chwilowo młodość i temperament dziecinny, lecz najmniejsza pobudka do myślenia zwracała go ku ulubionym naukom. Ojciec w poważnem tem usposobieniu nie widział niebezpieczeństwa—cieszył się niem; ale matka potajemnie ubolewała, obawiając się przedwczesnej dojrzałości. Wolałaby go widzieć mniej rozumnym, podobniejszym do pospolitych dzieci, a silniejszym i weselszym, mniej zadumanym i nie tak zajadle pracowitym. Według niej jadał zamało, sypiał zakrótko, uczył się zadługo, męczył się zbytecznie. W duszy ojciec powtarzał z dumą, spoglądając na to krzątanie się niezmordowane: — Da Bóg będzie z niego człowiek. Tak spokojnie płynęło tu życie niezamącone niczem, niezdające się niczem zagrożonem, gdy los inaczej postanowił o Bojarskich. Może ze wszystkich nauczycieli szkoły jeden pan Jan, pozbawiony rodziny i stosunków, najmniej mógł rachować na jakiekolwiek plecy i protekcyą. Dostał się z wielką trudnością na tę posadę profesora, gdy ludzi brakło, pozostał na niej, bo mu nic zarzucić nie było można — lecz oprócz rektora, który mu sprzyjał i szanował go, u góry nie miał nikogo, coby się losem jego zajmował. W kilka dni po rozmowie z synem w ganku, profesor wezwany został do akademii, dla pomówienia z rektorem. Wypadek to był tak rzadki, tak niezwyczajny, iż nawet w profesorze, na wszystko zrezygnowanym i mocnego charakteru, uczynił pewne wrażenie. Pani Magdalena poprostu się nastraszyła. Co to być mogło?... odgadnąć było niepodobna. Bojarski wdział natychmiast swój surdut mundurowy, który zwykł był zapinać aż pod szyję, włosy zawsze buntujące się przyczesał i krokiem żołnierskim, spokojnie pociągnął ku Akademii. Niemniej jednak miał jakąś w sercu obawę, przeczucie niedobre, choć sobie przyczyny wytłumaczyć nie umiał. Rektora zastał w kancelaryi stojącego przy biurku, z papierem w ręku. Usłyszawszy nadchodzącego, zdjął i położył okulary. Przywitanie było uprzejme, ale zakłopotanie zwierzchnika widoczne. Czas jakiś namyślał się rektor, nim rozpoczął; prosił siedzieć, jąkał się. — Mój panie profesorze — odezwał się wkońcu, spuszczając oczy — okoliczność dla mnie niezrozumiała... zmusiła mnie wezwać go, dla pomówienia o niej. Dwa dni już upływa, jak otrzymałem papier urzędowy z Warszawy. Wskazał na stolik. — Przyczyny tego rozporządzenia dobadać się nie mogę — mówił dalej — i słowo panu daję, że nie wypłynęło ono z mojej insynuacyi. Będziemy się starali zmienić... jeżeli zdołamy. Bojarski pobladł nieco. — Cóż to być może? — wyjąknął onieśmielony nieco. — Poprostu chcą nam was ztąd odebrać — rzekł rektor; — myśmy tu z profesora wszyscy kontenci, niema najmniejszego powodu. — Jakto, miałżebym stracić posadę? z jakiej przyczyny? — zapytał oburzony Bojarski. — Tak źle nie jest — odparł rektor — owszem, ściśle rzeczy biorąc, jest to awans. — Ale ja o niego nie prosiłem. Rektor ściągnął ramionami. — Chcą pana przenieść do gimnazyum do Warszawy — mówił dalej. — Pensya jest znaczniejsza, ranga wyższa, sposobność aby się dać poznać i ocenić dogodniejsza — ale rumacya, przenosiny, nowi ludzie, stosunki... Nie wiem, czy pan z tego będziesz rad. — Wcale mi to nie na rękę — rzekł zasmucony Bojarski. — Spróbujemy więc uczynić przedstawienie, przerobić to, jeżeli się da — dodał rektor — chociaż... Spojrzeli na siebie. — Masz kogo w Warszawie, profesorze? — zapytał rektor. — Ani w Warszawie, ani na świecie nie mam nikogo — rzekł już zrezygnowany i uspokajający się zwolna Bojarski. Rektor pogładził czoło. — Wyznaczono nawet panu następcę — dodał ciszej — a to mi jest wskazówką, że rzecz do przerobienia będzie trudna. — Kogóż? — spytał Bojarski. — Człowiek nam nieznajomy — odpowiedział rektor — niejaki Paczurka, ale mający tu krewnych, zajmujących posady urzędowe. To tłumaczy, dlaczego mu się do nas zachciało, a może też w Warszawie, pod oczyma zwierzchności, obawiał się posady... do której wątpię czy jest usposobiony. Bądżcobądź, dla szkoły strata to wielka, dla mnie niemniejsza, a dla pana.... Zadumał się Bojarski. — Nie mam innego środka, muszę rozporządzeniu być posłusznym, choć ono dla mnie w najwyższym stopniu jest niedogodnem — począł zadumany. — Niespodzianka to, której ledwie potrafię podołać, zmiana wszystkich życia nawyknień i warunków. Ciężki los! Wstał, jakby chciał odchodzić. Rektor wyciągnął ręce do niego. — Z mojej strony uczynię, co tylko będzie w mej mocy — rzekł — lecz na wszelką ewentualność przygotować się potrzeba. Ścisnęli sobie ręce. Bojarski wyszedł, myśląc już tylko, jak o tym fatalnym wyroku da znać biednej żonie, którą przenosiny okrutniej jeszcze dotknąć miały, niż jego. Była tak nieprzygotowaną, biedna Magdusia!... Wciągu krótkiego przejścia od Akademii do dworku, na myśl mu przyszło przedstawić żonie tę zmianę dotkliwą jako wypadek, szczęśliwe następstwa mogący pociągnąć za sobą dla wychowania Bernardka. Jemu samemu było to jedyną pociechą, chociaż przenosiny narazie stawały im się jeśli nie ruiną, to przynajmniej troską nader bolesną. Nie mieli nic w zapasie; potrzeba było sprzedawać wszyst- ko, kupować potem drożej, rozstać się z domkiem do którego przyrośli, z ludźmi dobrym, i życzliwymi, wpaść w wir nieznanych i może nieprzyjaznych, a conajmniej zimnych, obcych i obojętnych... Z bijącem sercem żona na niego czekała v ganku, zdala już śledząc wyraz twarzy, który on starał się uczynić jasnym i spokojnym. Podbiegła ku niemu kroków kilka. Znała go nadto dobrze, aby nie wyczytać źle ukrytej troski. — Zmiłuj się, Jasiu — odezwała się czule. — Co się to stało? Profesor ruszył ramionami; nie chciał przeciągać męczarni i nic w bawełnę owijać, ale osłodził pigułkę. — Awans — odpowiedział rezolutnie. — Nieproszeni, chcą nas przenieść do Warszawy. Profesorowa, której wszystkie następstwa natychmiast w oczach stanęły, rozpłakała się. Bojarski spokojny usiadł w ganku. — Rektor powiada, że starać się będzie rozporządzenie to odwołać, ale ja o tem wątpię. Naznaczono mi nawet następcę Paczurkę, który tu ma krewnych. Rzecz więc dla niego ukartowaną została; ma plecy. Nazywa się to awansem — być nawet może dla nas z pewną korzyścią, ale narazie ciężkie przejście!... Żona płakała, zakryła sobie oczy i nic mówić nie mogła. Bernardek stał zdala z książką, niczego się nie domyślając. Czas jakiś siedzieli oboje milczący. — W każdej sprawie — odezwał się poważnie Bojarski — potrzeba rozważyć wszystkie jej strony. Naprzód jest to awans wistocie, więc nic upokarzającego; powtóre pensya większa, choć Warszawa też droższa daleko; naostatek dla wychowania Bernardka nadzwyczaj świetne otwierają się widoki. Bylibyśmy go musieli dla wyższych klas oddać za oczy, a tak pozostanie z nami. Z tego względu na los się wcale uskarżać nie możemy. Pani Bojarska otarła trochę oczy; trafiało jej to do przekonania. Właśnie gdy do dworku przechodzić mieli, wielkiemi krokami, pośpiesznie nadbiegł niespokojny Sprenger. Wiedział on już o tem, że Bojarskiego rektor wzywał, a nawet że papier jakiś, tyczący się go, odebrano z Warszawy. Paliła go ciekawość dowiedzenia się czegoś więcej. — Profesorze — zawołał, zbliżając się — byłeś u rektora, słyszałem. — Właśnie powracam od niego — odrzekł Bojarski. — No, cóż to tam? urzędowego coś? — rzekł, siadając w ganku, kolega. — Jużciż nie dałeś żadnego powodu... — A nie, mimo to jednak — odezwał się profesor, biorąc fajkę z rąk żony, która mu ją na pociechę pośpiesznie przyniosła — mimo to podobno mnie ztąd wypędzą. Sprenger poskoczył z ławy. Przestraszyło go to, bo — któż wie? — pomyślał zaraz ze zwrotem ku sobie — gotowi go zastąpić takim, co będzie chciał trzymać studentów. Obawiał się konkurencyi. — Być-że to może? Ale powód? — Władze nie mają obowiązku tłumaczyć się, zwłaszcza gdy zmiana wygląda na awans. Biorą mnie do Warszawy. Sprenger gryzł paznogcie. — Nie staraliście się przecie o to? — zapytał. — Okupiłbym się: — rzekł Bojarski. — Intryga jakaś podła — dodał pośpiesznie Sprenger. — Następcę nawet mi wyznaczono — dokończył Bojarski. — Ma nim być niejaki Paczurka. Sprenger brwi namarszczył i uderzył się po czole. — Czekaj! Paczurka jest tu w sądzie, pewnie brat jego — zawołał. — Znani go. Niezdara, był długo nauczycielem prywatnym. Osioł jest, kawaler, marnotrawca, ale... protekcya... Uczciwy i zasłużony ustąpić musi. W Warszawie, na oczach nigdyby go umieścić nie śmiano; tu, na partykularzu... mając z sobą familią... Ręką zamachnął. — Oto mi nowina! niech kaci porwą! — dołożył. — Co my tu bez was poczniemy? — A co ja tam bez moich dobrych towarzyszów? — westchnął Bojarski. — Cóż na to rektor? — spytał Sprenger. — Obiecuje próbować, czy się to nie da odmienić — rzekł Bojarski — ale ja bardzo o tem wątpię. Na wszelki wypadek trzeba się przygotować do wojażu wcale niespodziewanego. Profesorowa znowu popłakiwać zaczęła. Bernardek, który już usłyszał wszystko i zrozumiał, tulił się do niej, starając się pieszczotami ból ułagodzić. Po chwili Sprenger, w kilku jeszcze słowach żal swój wyraziwszy, odszedł, bo mu pośpiesznie było nowinę tę roznieść po podwórzu i rozprawiać o niej. Wprawdzie nominacya Paczurki tłumaczyła wypadek, ale poza nią zostawało jeszcze szerokie do domysłów pole. Dlaczego właśnie Bojarskiego, a nie kogo innego ruszono? Jakie to mogło za sobą pociągnąć skutki? Co było robić z tym niezdarą Paczurką, który miał jaknajgorszą głowę, a niezawodnie mógł utrzymywać studentów, aby więcej zyskać i trwonić? W godzinę potem na podwórcu Akademii wszystko co żyło, poczynając od kucharek, aż do profesorów, rozprawiało o Bojarskich losie. Targczyński i Boberkowski siedzieli u Sprengera, strwożeni obaj. A nuż to miało być znakiem jakichś ogólnych translokacyj! nuż i innych profesorów przerzucić tak miano na Bóg wie jak odległe posady!? Zmiana zwierzchności, systemu — przychodziła na myśl subtelnie rzeczy biorącemu Targczyńskiemu. Boberkowski był wzruszony biedą Bojarskich i na miejscu usiedzieć nie mógł. Sprenger usiłował sobie przypomnieć coś o Paczurkach wogóle, a mianowicie o tym nauczycielu prywatnym, który nigdzie miejsca zagrzać nie mógł, a teraz miał zato otrzymać stałą posadę, i — powracał ciągle do tego, że niezawodnie utrzymywać będzie studentów. Mógł wistocie nająć inny, obszerniejszy dworek. Następstwa były groźne. Wśród najżywszej rozmowy, nadszedł ksiądz Roga, wikaryusz przy farze, a razem nauczyciel religii w szkole. Był to człowiek młody, wesołego temperamentu, towarzyski, ale w rzeczach religii surowy i nikomu nieprzebaczający. Chłosty jego i nauki przybierały formy łagodne, dowcipne czasem, lecz niemniej nie pobłażały niko- mu. Szczególniej karcić był zwykł ignorancyą najgłówniejszych i najprostszych zasad wiary. — Nie umiecie katechizmu! — powtarzał starym. — Uczą się go dzieci, ale was wszystkich jeszczeby do egzaminu z niego napędzić potrzeba. Ksiądz Roga, wchodząc, nie wiedział o niczem jeszcze. — No, cóż to za conciliabulum? — zawołał. — Co za kura jaje zniosła? Boberkowski pośpieszył z nowiną. — Bojarskiego ztąd wynoszą — rzekł. — To nie może być — odparł zdumiony kapelan, który naukę i charakter profesora cenił wysoko. — Tak jest, niestety! — Dokąd? — Do Warszawy, pozorny awans, a dla nich ruina poprostu — dodał Sprenger — i jeszcze w miejsce poczciwych Bojarskich, dają nam niezdarę tego, o którym pewnie słyszał ksiądz wikary, Paczurkę. — Co był nauczycielem prywatnym? — krzyknął kapelan. — O! znam go! to ziółko! istna pokrzywa! Piękny profesor.... Nic nie umie... a w którym domu był, z żadnego bez awantury nie wyszedł. Ptasio! ptasio! — dorzucił ks. Roga. Wszyscy spojrzeli po sobie. — Znam go — powtórzył, siadając i zajmując miejsce wśród areopagu. — Mógł był sobie przynajmniej dobrać miejsce inne, gdzieby wiadomość o sprawkach jego nie doszła. — Ale tu ma plecy! Ksiądz Roga głową pokręcił. — Mnie się zdaje że, bądźcobądź, poczciwego nas pozbawi kolegi, a sam tu nie usiedzi. Zaczęto rozprawiać gorąco, nie szczędząc przybysza, o którym kapelan zdawał się lepiej od innych uwiadomionym. Miał to być człowiek lekki, obyczajów nader płochych, małej sumienności, wiercipięta, który się tem tylko zalecał, że kilku językami źle mówił, a o wszystkiem gotów był rozprawiać. Godzono się na to, że brat urzędnik, nie wiedząc co począć z tym biedakiem, miejsce mu wyrobić musiał. Ks. Koga stante pede, krótko tu zabawiwszy, z pociechą religijną poszedł natychmiast do Bojarskich i w progu się odezwał po zwykłem: niech będzie pochwalony! — Przychodzę z kondolencyą, ale nie nad wami, tylko nad nami, których wy osierocacie. Jest Pan Bóg i w Warszawie, nie macie się tam obawiać czego! Wszelkie starania rektora okazały się próżnemi. Odpowiedziano zgóry, że rzecz jest stanow- czo rozstrzygnięta i że profesor Bojarski na awans z pensyą powiększoną uskarżać się nie ma prawa. Oprócz tego, na przedstawienie zwierzchności, wyznaczono mu indeminizacyą za koszta przenosin, naznaczając termin dość blizki do zającia posady przy szkole. Bojarski już się nie wahał. Nie mógł podać się do dymisyi, nie mając jeszcze prawa do emerytury i żadnego widoku, aby sobie inne mógł wyrobić stanowisko. Jejmość płakała, a Bernardek zadumany rachował. Niekiedy po dziecinnemu cieszył się odmianą, nowością, to znowu trwożył o matkę i ojca. Zaczęły się dla niedoświadczonych przygotowania utrapione do przenosin. Kochanych sprzętów starych na żaden sposób wieźć nie było podobna do Warszawy, bo koszta transportu więcejby wyniosły, niż one były warte. Sprzedać ich prawie nie było podobna, bo wistocie stare i zużyte, tylko dla Bojarskich miały cenę. Po jednemu zbywano stoły i komódki Żydom do gospód, za tanie pieniądze. Dużo ukochanej biedoty profesorowa ocaliła, wyprosiła, bo i tak pod książki, papiery i rzeczy furę żydowską najmować było potrzeba. Miała nadzieję, że się w niej wiele, wiele pomieści. Najboleśniej dla niej było rozstać się z tym domkiem, który widział lata jej szczęścia, do którego ścian tyle wspomnień przylgnęło, z ogródkiem, którego w Warszawie mieć nie mogła, a ten jej tak do kuchni i gospodarstwa był wielką pomocą! Nie kupowała prawie warzywa i włoszczyzny - miała nawet na mizeryą ogórki własne, a raz małą beczułkę skwasiła i były przedziwne. Profesor znajdował je od pomarańcz smaczniejszemu Wszystko to teraz gromadnie na pamięć przychodziło, bo było stracone... a tego nowego życia w Warszawie dopiero się omyłkami popełnianemi uczyć było potrzeba. Bojarski, przebolawszy nieco, mężnie teraz patrzył w oczy przyszłości — dla Bernardka. Warszawa zdawała mu się opatrznościowo zesłaną. Uwolniony od lekcyj, ze łzami w oczach pożegnawszy się z uczniami swymi, naprzód sam musiał jechać na zwiady, przedstawić się nowej zwierzchności, wynaleźć niedaleko od szkoły mieszkanie tanie, nająć je i obmyśleć pierwsze na wysiadanem potrzeby. Nie był on człowiekiem do tego stworzonym, a oddawna zwykł powszednie sprawy zdawać na żonę. Jej jednak samej wysłać nie mógł, choć się biedne kobiecisko napierało. Na warszawskim bruku, gdzie tyle rozbitków zawsze spotkać można, Bojarski najniespodzianiej się zetknął z dawnym, starym towarzyszem broni, kapitanem Wrońcem, który już tam czatował na niego. Służyli niegdyś w jednym pułku i byli z sobą bardzo dobrze, ale się potem z oczu stracili. Wroniec dowiedział się o nominacyi kolegi w kancelaryi, w której zajmował posadę, będącą więcej synekurą, niż istotnem zajęciem. Miał wiele dobrego czasu, serce dobre i ochotę zbliżenia się do jedynego człowieka, z którym mógł mówić o starych czasach. Sam więc wyszukał Bojarskiego, a jako obyty z miastem i oddawna w niem mieszkający, podjął mu się ułatwić wszystko. Odżył przy nim i profesor, który nad książkami czasów swej służby zapomniał, a może umyślnie pamięć o nich w sobie zacierał. Wroniec, stary kawaler, prowadził dom z pomocą gospodyni, naprzód więc zaprosił do siebie kolegę i nie dał mu stać w gospodzie. Potem czynnie i żywo rozprawiwszy się o budżecie, obrachowawszy wydatki, dowiódł czarno na białem, iż skromnie, ale przyzwoicie, Bojarskim z synem było się z czego utrzymać. Dodatkowo podjął się znaleźć lekcyą literatury na pensyi żeńskiej i wielkiem męztwem natchnął kolegę. — Co, do kroćset! — zawołał, pojąc go winem— to nie klęska, ale łaska Boża, że cię z tej dziury wy- nieśli. Zobaczysz, naprzód odżyjesz, powtóre od-karmisz się, ludzi poznasz, z literatami wejdziesz w stosunki, a poczciwa żona twoja znajdzie tu najlepsze towarzystwo. Nie mówię już o tem, że dla syna też to błogosławieństwo Boże, Bojarski dał się pokrzepić, a cieszył się głównie tem, iż żonę mógł podźwignąć, otrzeć jej łzy i zapewnić, że w Warszawie nie zginą. Kilka dni tu spędzonych dziwnie wpłynęły na profesora. Przerobił się on był długiemi latami na starego pedagoga, pozbył wszelkiego żołnierstwa; ale obcowanie z Wrońcem wydobyło zpod gruzów wojaka i nawet na powierzchowności widzieć się dawała zmiana. Nie mógł się dosyć nadziękować koledze, który ze swej strony niewypowiedzianie szczęśliwym był i uradowanym, iż mógł dopełnić obowiązku i zyskać do gawędy nieocenionego towarzysza. Przy jednym z obiadów popłakali się, gdy Wroniec zanucił znaną piosnkę żołnierską. Bojarski miał ją przepisaną i umiał więcej jedną strofą od niego. Chciało się bardzo profesorowi dla żony dworka, jak w miasteczku, chociażby od szkoły był oddalonym. Dowodził, że toby mu zdrowem było i więcej ruchu dawało; ale naówczas już stare dworki, dawniej w Warszawie gęste, stawały się coraz rzadszemi, a te które pozostały, w ruinach były i srogiem opuszczeniu. Okazało się to niepodobieństwem; lecz Wroniec znalazł mieszkanie na parterze, z małym ogródkiem, kilku zagonami, drzewami i altaną. Można było w nim nawet w kątku zasadzić włoczczyznę. Lokal był nierównie czystszy i wygodniejszy, niż w starym dworku; ale profesor go znajdował zbyt wytwornym, a zatem i sprzętu kosztowniejszego wymagającym. Kapitan Wroniec obiecywał kupić meble przyzwoite za bezcen. Bywały licytacye, miał znajomych naostatek... Franciszkańska ulica... składy mebli używanych... Nie było się troszczeć o co. Może w nadto różowych kolorach przezacny Wroniec odmalował koledze przyszłość, lecz wiele się przyczynił do uczynienia jej znośniejszą. Podejmował się tak dalece wszystkiego, że nawet dostarczyć miał poczciwej kucharki, o co podobno najtrudniej. Odjeżdżającego odprowadził kapitan aż na Pragę, utrzymując go ciągle w humorze wesołym, dodając męztwa i żegnając go zapewnieniem: — Śmiało! ja przy tobie! Był to żarcik z dawnych czasów, chodzący po świecie z imieniem znanem zucha Plautusowego Miles gloriosus. Bojarski powracał trzęsącą bryką żydowską, daleko raźniejszy, odżywiony, odmłodzony niemal szczęśliwem spotkaniem ze starym kolegą. Potrzebował on tego rozbudzenia, będąc trochę uśpiony życiem, w którem zakrzepnął powoli. Gdy trzeciego dnia, bo się wlókł noga za nogą, nad wieczorem zjawił się we dworku, powitany okrzykiem żony, która objąwszy go, rozpłakała się — Bojarski zadziwił ją swem męztwem i dobrym humorem. W kuchni mu pośpiesznie przygotowywano wieczerzę, a on tymczasem z żywością, od której żona oddawna była odwykłą, rozpowiadał o swym pobycie, spotkaniu z Wrońcem i wszystkiem, czego w tak krótkim dokonał czasie. Profesorowa najciekawszą była mieszkania, którego plan jej musiał nakreślić kredą na stole. To co o niem rozpowiadał niezupełnie ją uspokoiło; potrząsała głową, dumała. Ale Bojarski prawił o ogródku, który był rzadkością, chwalił się nim, a za mieszkanie ręczył, iż się żona z niem pogodzi. Wspomniał i o kucharce, na co pani Magdalena odpowiedziała, że Katarzynę z sobą zabrać myśli, bo się ta nie będzie miała gdzie podzieć, a z wielkiem miastem łatwo obyć potrafi. Bernardek, nie odstępując na chwilę rodziców, słuchał rozmowy z uwagą natężoną i cieszył się tem, że ojca widział ożywionym, a pełnym do- brych nadziei, które i matkę przygnębioną zwolna musiały podźwignąć. Bojarski i dla niego przywiózł dobre słowo przyszłości, ale najwięcej, najdłużej rozprawiał o swoim poczciwym Wrońcu, którego się odehwalić nie mógł. Nazajutrz zkolei wszyscy bliżej i dalej mieszkający profesorowie, dowiedziawszy się o powrocie kolegi, zebrali się słuchać wiadomości przywiezionych przez niego i winszowali mu, że sprawa niemiła lepiej się teraz, niż przypuszczano, rozwiązywała. Boberkowski niemal zazdrościł. Sprenger uśmiechał się milczący, bo jemu Warszawa wcale nie smakowała; tam konkurencya była zbyt groźną. Oznajmiono zarazem Bojarskiemu, że wczasie jego niebytności zjawił się w miasteczku Paczurka, był u rektora, który go przyjął bardzo zimno i surowo, zapowiadając iż będzie wymagającym. Tymczasowo przyszły profesor mieści się u brata urzędnika. Opisywano go jako niepoczesną, zszarzaną figurkę, która nic w sobie profesorskiego nie miała. Ledwie dano dnia tego odetchnąć Bojarskim. Nazajutrz około jedenastej zjawił się u swojego poprzednika małego wzrostu łysy, śmiesznie ubrany, w pretensyach do elegancyi i nadania sobie pewnego tonu, pan Hilary Paczurka. Był to wistocie na pierwsze nawet spojrzenie nieobie- cujący człowieczyna. Mówił z przesadą, wyszukanemi słowy, niepoprawnie, a plątał się tak w dłuższej rozmowie, iż jedno nie trzymało się drugiego. Przepraszał on Bojarskiego, iż niegodny posady, stanowisko po nim zająć będzie zmuszony, i zaręczał mu, że bez jego wiadomości i starania wyrobiono mu profesurę. Profesor odpowiedział zimno, życzył szczęścia, zapewniał iż, jakkolwiek przykro mu było opuścić towarzyszów i miejsce do którego nawykł latami długiemi, przecież nie rozpacza o przyszłości. Profesorowa, nawet dla ciekawości widzenia człowieka, ku któremu wstręt czuła wyjść do niego nie chciała. Paczurka rozpytywał potem o dworek, oświadczył się z chęcią nabycia części ruchomości na kredyt — ale już nic do zbycia prawie nie mieli Bojarscy, a Paczurce jejmość nawet drogo sprzedaćby była nie chciała. Pozbywszy się wstrętliwego natręta, Bojarski musiał iść żegnać starych przyjaciół i znajomych poza szkołą, na probostwie, w klasztorze i domach miejskich, z któremi byli w stosunkach. Miał tę pociechę, że wszędzie mu żal szczery objawiano i oburzenie przeciwko intrydze, która pozbawiała miasto tak powszechnie szanowane- go człowieka. W klasztorze bibliotekarz, ksiądz Bonifacy, westchnął, odbierając pożyczane książki, nad tem, że teraz już tylko mole je czytać będą. Bojarskiemu wczasie tych odwiedzin kilka razy łzy stawały na oczach... Nie pozostali i studenci poza innymi w wyrażeniu wdzięczności swej ukochanemu profesorowi. Naprędce każda z klas, w których wykładał, przygotowała laur w ramach, w pośrodku jego młodzieńczemi wierszami sławiąc dobroczyńcę swego. Wiersze były bardzo liche, laury niezgrabne i jaskrawe, do liści ich, dla krasy, przyłączono i róże krwawe, i astry i dębinę, ale niemniej serce się profesorowi poruszyło, gdy mu je przynieśli studenci, których więcej już widzieć nie miał. Wszyscy Bojarskich żegnali, dopiero teraz może nauczywszy się ich cenić; każdy starał się w tych chwilach ostatnich być pomocą, uczynić jakąś małą przysługę, dowieść że był przyjacielem. Bankietów pożegnalnych nie wydawano, bo te naówczas nie były we zwyczaju, a profesorowie nie kusili się nigdy o nie; ale gdziekolwiek pokazali się oboje, lub ona sama, przyjmowano ich z uczuciem tak gorącem, bolano tak nad stratą, polecano się pamięci, że poczciwi ludzie po- kochali tych, których tracili, więcej niż kiedykolwiek. Profesorowa zaczęła te pożegnalne pielgrzymki od rektorowej. Wyszedł do niej sam nawet stary zwierzchnik i był bardzo rozmównym, co mu się rzadko zdarzało. Samej pani musiała opowiadać Bojarska o pobycie męża w Warszawie, o wszystkiem czego w tak krótkim czasie dokonał, przyznając, że nigdy go tak praktycznym, tak czynnym znaleźć się nie spodziewała. Zasilano ich radami. Sprenger, który o jednem myślał tylko, namawiał do utrzymywania studentów, o czem Bojarscy nie myśleli wcale. — Gdyby się jeden jaki przyzwoity towarzysz dla Bernardka znalazł — odparła profesorowa — to jeszcze, ale więcej niech Bóg obroni. Dosyć jest odpowiedzialności z dzieckiem własnem, a o cudze człowiek się trwoży, żeby zarazy nie wprowadzić do domu. Sprenger był wcale innych przekonań. Tragczyński zazdrościł profesorowi, że będzie teraz u źródła wszystkich nowin w gazety opływał; ale tych Bojarski prawie nie czytywał, znajdując, że czas na nie użyty był straconym. Boberkowska, chora zawsze, wzdychała, mówiąc o doskonałych doktorach, których w wiel- kiem mieście łatwo znaleźć było. On sam ręce łamał, biegał i winszował. Wszyscy już, po poznaniu się z Paczurką, wcale niezbudowani jego figurą i rozmową, przepowiadali mu tu życie niełatwe, a wcale sobie z niego nie obiecywali pociechy. Ks. kapelan uradowanym był opowiadaniem o Wrońcu i Warszawie, dowodząc, że się zawsze spodziewał opieki Opatrzności nad zacną rodziną. Można było za największy dowód ofiarności i spółczucia uznać dar, jaki Sprengerowa, oszczędną i nielubiąca nic dawać nikomu, uczyniła odjeżdżającej Bojarskiej. Była to mała faseczka marynowanych rydzów, bo to tego w Warszawie nie dostać! Z wdzięcznością przyjęła ją Bojarska. Wistocie w rydzach tych było serce, które się rzadko poruszało. Bernardek także w tym pożegnalnym wirze, który na kilka dni popsuł zwykły w klasach i szkole porządek, miał udział niemały. Zawróciła mu się głowina i z zapałem mówił o przyszłości swej, nauce, o tem wszystkiem, czego dokonać zamierzał. Obstępowali go koledzy, a wielu mu zazdrościło. Wielkie miasto, zwłaszcza zdaleka widziane, miało dla nich urok potężny. Bernardek, po ojcowemu, naprzód w niem wi- dział biblioteki, usui publico otwarte, niby studnie wody żywej. Dla niego, jak dla ojca, książka była orężem, pokarmem, śpiżarnią, wszystkiem. Widywał jak ojciec przepisywał mozolnie to, czego nabyć nie mógł, a w Warszawie wszystko pod ręką mieć mogli. Nie obrał sobie jeszcze przedmiotu, chciał się uczyć, uczyć co tylko głowa mogła pomieścić; potem los miał rozstrzygnąć, ku czemu głównie obrócić się należało. Karmiony poezyą zamłodu, bo ojciec ją miłował i żyć bez niej nie mógł, Bernardek teraz już mnóstwo pięknych rzeczy umiał na pamięć, a więcej jeszcze ich czytywał i odczytywał. Deklaniowa z patetycznością wielką, z troszką przesady, ale ogniście. Naówczas blada i nieładna twarzyczka zmieniała się, piękniała, a oczęta żywe strzelały promieniami. Były to właśnie te lata, gdy jeszcze po prowincyach zarówno Naruszewiczowska Oda do słońca, Krasińskiego Satyry, jak pieśni Kniaźnina, Karpińskiego, Brodzińskiego przekłady i pierwsze dźwięki lutni Adama zapał budziły. Bojarski zbiorek poezyj jego, wydanych w Wilnie, cały sobie przepisał, czując w nich jutrzenkę ery nowej. Bernardek Pierwiosnka i pary balad na pamięć się nauczył. Jakkolwiek niewielkich rozmiarów i mniej wybitnego charakteru od późniejszych tworów Mickiewicza — poezye te, silniej niż Brodzińskiego, czuć dawały coś świeżego, zwrot jakiś śmiały, zapowiadający więcej, niż one w sobie mieściły. Bojarski z zapałem pierwsze na parnasie polskim zapowiadał miejsce młodemu poecie — przepowiadał w nim mistrza. Chodziły już wówczas po rękach przepisywane Mickiewicza pieśni, które w Miscellanea profesora wciągnięte zostały. Nie przeszkadzało mu to z wielkiem spółczuciem lubować się Brodzińskim; walki tylko, poczynającej się między klasykami a romantykami, nie rozumiał i miał ją za czczą i niepotrzebną paplaninę. Nie rozstawał się z klasykami dla Mickiewicza i ramionami poruszał, czytając rozprawy w tym przedmiocie, z których ani notat, ani wypisków nie robił, zapowiadając, że to wszystko przejdzie bez śladu. — Co piękne, to piękne — mówił — jedno nie przeszkadza drugiemu. W Bernardku była już żyłka poetyczna, ale w któremże młodem chłopięciu jej niema? Ojciec łapał próbki wierszowane, śmiał się, a synowi mawiał, że wprzódy trzeba i świat poznać, i żyć i pisać się nauczyć, nim się pióro weźmie do ręki. — Mało co, albo nic już do wyśpiewania nie zostało — mówił synowi — powtarzać to gorzej, co inni opieli po mistrzowsku — bałamutna rzecz, a nowe stworzyć, choćby tylko z pozoru i formy, nie każdemu dano. Naprzód samemu człowiekiem nowym urosnąć i wykształcić się potrzeba. Milcząco słuchał chłopak i uczył się. Z ojcem miał biedę, bo był nadzwyczaj wymagającym. W jednej sferze zamykać mu się nie dawał, ganił jego wstręt do matematyki, dowodząc jej użyteczności, nalegał, aby umieć jaknajwięcej. Wchodziły w to i nauki języków. Pilnował, aby chłopię jaknajwięcej ich sobie przyswoić się starało. Sam umiał dobrze po łacinie i trochę tylko po grecku, nad czem bolał, a z nowożytnych władał dobrze francuskim i niemieckim, rozumiejąc po włosku. Tyle conajmniej uczyć się nie chciał i Bernardek, a Byron, Walter Scott i Moore pociągali ku zaniedbanej długo na świecie angielszczyźnie. Ciężkie to było zadanie, tylu rzeczami zapchać sobie głowę; ale według profesora młody mózg mógł temu podołać i zczasu należało korzystać. Bernardek, z wyjątkiem matematyki, do której nie czuł powołania, ani zdolności, gotów był zdobywać, co tylko się mu nastręczyć mogło. Głowę miał otwartą, a pamięć doskonałem kształceniem jej do wysokiego stopnia rozwiniętą. Nie zbywało mu też na woli, która jest jedną z najpotężniejszych dźwigni wszelkiego czynu. Jako dziecię, przerzucał się wprawdzie łatwo z jednego do drugiego przedmiotu, ale ojciec nie był temu przeciwnym, bo według jego zasady, zmiana w pracy była najlepszą metodą do wytrwania w niej, bez wyczerpania się. Zostawiał synowi swobody wiele, i tu znajdując potrzebnem, aby dziecię, niekoniecznie ciągle prowadzone na pasku, własnym się popędem nauczyło poruszać. Od kilku dni ogromna bryka, mająca przewieźć do Warszawy bibliotekę, rękopisma w proste skrzynki popakowane, spiżarnię i garderobę całej rodziny — stała już u ganku dworku. Katarzyna, która stanowczo zabierała się z państwem do Warszawy — coraz to się pokazywała we drzwiach z węzełkiem jakimś, wsuwała go w tę arkę Noego, która i parę ulubionych kur miała mieścić w sobie, i wychodziła z niej, głośno mówiąc coś, co ona jedna słyszała i rozumiała. Niekiedy wychodziła Bojarska, nieubrana, w fartuszku, zaglądała trwożliwie wewnątrz budy i boleściwie przypatrywała się ściskowi, jaki w niej panował. Naturalnie drogocennym rękopismom profesora, ściśniętym w kilku prostych pakach i kuferkach, należało się miejsce najlepsze, od deszczu i zamoknięcia zawarowane; potem szły bielizny i odzieże; naostatek co Bóg dał. A gratów i rupieci, jawnie i oczywiście niewartych tego, aby się wożono z niemi, nabrano bez miary, bo ciężko się z tem było rozstać. Profesorowa Sprengerowa, mimo że była zawsze nadzwyczaj zajętą, Boberkowska, choć obwiązana chustami — przychodziły z radami i ciekawością do tej budy, coraz się bardziej wypełniającej. Już nawet pod spodem wisiały koszyki, a ztyłu stała skrzynka umocowana sznurami, której prorokowano, że ją ktoś oderżnie w drodze. Bojarscy sami mieli w tylnej straży jechać małą bryczką z synem, nie spuszczając z oka swych skarbów, co stanowiło pewną rękojmię dla przysznurowanej skrzynki. Zrazu na niej, oprócz obojga państwa i z przodu na wymoszczonem siedzeniu Bernardka — nic się nie miało mieścić, tylko woźnica i jego owies i siano. Katarzyna jechała w budzie, równie dla kur, jak dla wielu drobnostek, które łatwo ukraść było. Lecz gdy bryka olbrzymia tak została wyładowaną, nabitą, zapchaną, że już nawet wałki od bielizny i mały ręczny magielek nie mógł się wcisnąć, zaczęto państwu kłaść w nogi małe sprzęty. W siedzenia musiał się stary tłomok ulokować, ztyłu przywiązano coś, i owa lekka bryczyna wyszła na filią ciężkiej fury. Miano wyjeżdżać w sobotę, nie rozrachowawszy się z szabasem; w niedzielę kapelan nie pozwalał, w poniedziałek obawiała się profesorowa i tak ściągnęło się aż do wtorku, ale we wtorek o świcie Chaim miał konie przyprowadzić— i... w imię Boże!... Żegnał się tymczasem Bernardek... Znali go tu wszyscy i lubili, więc z kim się nie trzeba było żegnać? Stara Fajga, której nic nigdy winien nie był, ofiarowała mu piernik na drogę. Z drugiej strony Akademii, w uliczce wiodącej na przedmieście, całej niemal z zastawionej dworkami, w których mieszczanie utrzymywali ubogich studentów, na rogu był domek wdowy po profesorze, ubogiej kobiety, utrzymującej się też z uczniów, nad którymi prawdziwie po macierzyńsku czuwała. Pani Saska, wcześnie owdowiała, młoda jeszcze, ale blada, zmęczona i schorowana, bo los ją na ciężką próbę i walkę nad siły narażał, żyła tylko dla jedynego dziecięcia, córeczki dochodzącej lat dziesięciu. Klarka, bardzo rozbudzona, nad wiek swój rozwinięta, była miłą i śliczną dziewczynką, chociaż nad ten wdzięk powierzchowny niczem się nie odznaczała. Samowolną była. Kapryśna trochę, tyranizowała matkę, panować chciała jej i wszystkim w domu, stroić się lubiła nadto — ale taki miała urok młodego pączka, takie mówiące oczy niebieskie, tak różowe jagódki, usteczka, takie kosy złociste, rączki i nóżęta utoczone, figurkę cudną, że jej wszystko wybaczyć za to musiano. Matka niemal jej do nóg padała i psuła dziecię; okadzano zawczasu biedną głowinę, która się też kręciła... Wychowanie, przez matkę prowadzone, staranne, bo na nic nie żałowała i mały nawet fortepianik klepadełko kupiła, na którym Klara uczyć się grać nie chciała — mało co wpłynęło na popsute pieszczotami dziecię. Klarcia uczyła się źle, a przez okno na starszych studentów spoglądać ustrojona lubiła bardzo. Dla jej wdzięku pobłażliwi byli wszyscy na to, co się zdawało dzieciństwem. Nie miała przecie lat dziesięciu. Jakim sposobem Bernardek, który się często z nią spotykał, dziecinną miłością zapałał w sekrecie dla Klarci, on, tak poważny, tak surowo trzymany i sam dla siebie surowy? Stawał w rogu Akademii czasami, gdy wiedział że nikt go nie spostrzeże, godzinami czatował, aby mu się pokazała w okienku. Sam nie wiedział, co go ciągnęło — ale serce wabiło i oczy się zachwycały czarującym obrazkiem. Nęciła go zagadka, która zdaje się zawsze zwiastować w powłoce uroczej duszę piękną. Ile się razy mógł do niej zbliżyć i zawiązać z nią krótką rozmowę, powracał ostygły. Była dziwaczną, dziecinną i z tych pięknych rzeczy, które on tak kochał, nic nie rozumiała. Poezyę wydawały się jej śmiesznemi. Wyrywała się z takiemi niedorzecznościami, że Bernardek rumienić się musiał za nią. Pomimo to coś go ciągnęło i obrazek Klarci przelatywał przed jego oczyma, chociaż jej nie było. Matka, dobra, trwożna o dziecię kobieta, zapracowana dla niego, znużona, czasem przychodziła z żalami, niekiedy z prośbą jaką do Bojarskich. Czasem, choć rzadko, profesorowa z córką, gdy Bojarska na przechadzkę szła z mężem, towarzyszyła jej; ale Klarcianie z chłopcami szła wtedy, tylko ze starszyzną, krzywiąc się, a kwiatki zrywając po drodze. Naówczas oczy studentów starszych nieustannie się ukradkiem ku niej zwracały, a Bernardek tak się zawsze umieścił w szeregu, aby mógł się jej dosyta napatrzeć. Dwie nieładne Spreugerówny i ich matka nie cierpiały pięknej Klarci, której okropną przyszłość wróżyły. Był, według nich, już w dziecku zaród strasznej zalotnicy, a mądre panienki nieładne znajdowały ją, oprócz tego, poprostu głupią. Ale była taka śliczna! Sprengerowa z zazdrości dochodziła do wniosku, że może z tej rozsławionej piękności wyre. snąć jeszcze wcale brzydkie stworzenie—bo i to się często trafia — dodawała, krzywiąc się — zobaczymy! W wigilią wyjazdu Bernardek wieczorem stał w rogu Akademii. Patrzył, nie śmiąc się zbliżyć gdy Klarcia, która sama była w oknie, ruchem rączki go powołała. Poskoczył szczęśliwy. Dziewczę się śmiało, bo uroczy uśmieszek często w niej zastępował słowo. — Jedziecie? — odezwała się. — Jedziemy — westchnął chłopak — i właśnie ja — bardzo chciałem pożegnać pannę Klarcię, a prosić, aby o nas nie zapominała. Pokręciła główką. — Do Warszawy — szepnęła — jacy wy szczęśliwi! Pan Bernard o nas tam prędko zapomni. — A! nigdy w świecie! — z zapałem odezwał się chłopiec. Figlarnie spojrzała mu w oczy, uśmiechając się zwycięzko. — Kiedy my się zobaczymy? — dodał Bernard. — Może nigdy! — szybko odparło dziewczę. — O, to nie może być! — proroczo wykrzyknął chłopiec. I w tej chwili, słysząc kogoś nadchodzącego, pochwycił jej rączkę, do ust przycisnął, pomodlił się do niej oczyma i zniknął. Klarcia poszła w głąb domu, śpiewając piosnkę wesołą. * * * Przez cały czas podróży modliła się profesorowa; on dumał. Nie szło zbyt raźnie. Arka Noego, przeładowana, zpoczątku ciągle stawała: coś się urywało, odczepiało i potrzeba było naprawiać. Katarzyna wyskakiwała z budy, łając Chaima. Żyd kłócił się z nią zażarcie, profesorowa wychylała się niespokojnie. Po kilku minutach — wio ho! — jechano znowu, żadnej nie przepuszczając karczemce, to pojąc konie, to siana im zarzucając. Profesor wysiadał rzadko, fajkę palił i dumał. Bernardek przy każdej sposobności wyskakiwał, z chciwością przypatrując się rzeczom dla siebie nowym, a bardzo wiele ich spotykał, choć małe wycieczki robiono z miasteczka, a samo ono napół wsią było. Na wielkim bitym gościńcu mnóstwo przedmiotów zwracało jego uwagę, nawet nieznane kwiaty, które poraz pierwszy spotykał i o nazwiska ich ojca pytał, bo Bojarski potrosze był botanikiem, z miłości ku naturze. Cieszyło to niezmiernie ojca, że chłopca zajmowało wszystko, że nie o sobie myślał, ale i w dro- dze się uczył... radował się ożywieniem Bernardka, pierwszy raz w lasach i na szerokiem polu zachwycającego się widokiem wschodu i zachodu, biegającego oczyma za chmurami. Z rodzajem gorączki chłopiec tę podróż odbywał, niezmordowany. Na noclegach wybiegał daleko, kładł się późno, wstawał do dnia, puszczał się w las, gdy bryka wlokła się po piasku. Wszystko dla niego cudnem było i zachwycającem, oprócz ludzi. Tych i postacie i obyczaje budziły w nim więcej podziwienia, niż spółczucia. Oprócz żebraków, dla których się dopraszał grosika, a matka go chętnie dobywała z woreczka, reszta tych postaci pospolitych, zbrukanych, często napitych i kłócących się wrzawliwie — wstręt mu czyniły i odrazę. Powracał do swej myśli, dlaczego w książkach świat ten tak jest piękny, a rzeczywistość tak zbrukaną i niezdarną? Nie mógł tego pojąć — ale tem więcej sobie obiecywał sam stać się czemś pięknem i innym pomagać, aby takimi byli. Wprawdzie w naturze spotykał wiele też istot brzydkich i wstrętliwych, ale w nich coś było oryginalnego — a w ludziach i tego nie znajdował. Na coś to jednak wszystko być musiało potrzebnem, lecz cel przechodził jego pojęcie. Kilka tych dni powolnego wleczenia się po ożywionej drodze, nie zostało straconych dla niego. Przypadły one na piękny koniec wiosny, a, mimo przepowiedni Katarzyny, która się słoty spodziewała i zamoczenia, kropla deszczu nie spadła na nich. Wmiarę jak się ku stolicy zbliżali, obraz się ożywiał, urozmaicał, ruch powiększał. Nawet budowy, dwory i gospody szerszemi rozmiarami i wytworniejszemi kształty nowy świat zapowiadały. Bernardek był ciekawy, matka się coraz żarliwiej modliła. Serce jej biło niepokojem, pomimo że mąż utrzymywał, iż poczciwy Wroniec, który to sobie wyprosił, zapewne czekać na nich będzie na Pradze. Dał mu znać o prawdopodobnym dniu przybycia Bojarski; tymczasem Chaim i jego konie, popasów nieustannych wymagające, inaczej o tem postanowiły. Spóźniono się niemal o dzień cały, bo i rozeschnięte koło jedno nanowo zlepiać i bijać musiano. Nie było więc nadziei, aby kapitan mógł czekać na swych gości. Bojarski niedość jeszcze znał Wrońca; stary był tak niecierpliwy, gorączka, że jednego dnia do późna przesiedziawszy na Pradze próżno, nazajutrz już był tam od rana. Trzy razy pił wódkę i chlebem z solą zakasywał; domyślał się już nieszczęśliwego jakiegoś wypadku, gdy nareszcie ogromna fura i mała bryczka nadciągnęły. Przybiegł natychmiast kapitan prezentować się z całą galanteryą dawnych czasów zafrasowanej profesorowej, która pomięty czepek i stary kapelusz poprawiała. Zatrzymano wozy.... Chciał na dorożkę kolegę zabrać Wroniec, lecz mu się dla nieodstępowania strwożonej żony wyprosił — i skończyło się na porwaniu Bernardka, który, nadzwyczaj szczęśliwy, z gadatliwością dziecinną począł zaraz opowiadać wszystkie wypadki podróży. Kapitanowi, który dzieci lubił niezmiernie, ożywione chłopię się podobało. Nie spuszczał z niego wejrzenia i małe oczki śmiały mu się niewypowiedzianą radością. Lecz Bernardek wkrótce przerwał swą powieść, zarzucając kapitana pytaniami. Nim dojechali na przeznaczoną kwaterę, na której intencyą dnia tego poraz trzeci Bojarska "Pod Twoję opiekę" powtarzała, pomiędzy starym wojakiem a młokosem zawiązała się taka przyjaźń serdeczna, znajomość tak poufała, jakby z sobą niewiedzieć ile lat przeżyli. Cochwila Wroniec schylał się, ściskał Bernardka, całował go i coraz mu coś nowego obiecywał. Naostatek bryka zatrzymała się na dany znak przed kamienicą w średnim wieku, ani zbyt starą, ni zbyt świeżą, dosyć powierzchownie obrukaną, i kapitan podał rękę profesorowej, która jej wistocie potrzebowała, bo się pod nią trzęsły nogi i w oczach ćmiło. Sień wydała się jej pałacową. W mieszkaniu czekała ją niespodzianka. Nie było ono co się nazywa umeblowane, ale o najpotrzebniejszy sprzęt, który kobiecinie wydał się zbytkownym, postarał się kapitan. Gospodyni jego miała gotową kawę i coś do przetrącenia. Bojarska ze strachu i radości naprzód się rozpłakała, ale na łzy niezwykła była tracić czasu. Otarła je, słysząc krzykliwą rozmowę Katarzyny, która już się do wyładowywania przysposabiała. Nie było tu co popasać długo kapitanowi. Wstał z krzesła. — Mnie się zdaje — rzekł — iż najrozumniejby było, gdybyśmy my z profesorem i Bernardkiem poszli sobie gdzieś wieczerzać na miasto. Tymczasem nie zawadzalibyśmy pani dobrodziejce, która tu mieć będziesz bardzo wiele do czynienia Oparł się profesor. — Nie mogę opuścić żony — szepnął. — Niewiele jej pomogę, bom do tego niezdatny, ale obowiązek przedewszystkiem. Bernardka, jeśli chcesz, weź, ale ci będzie ciężarem; a potem.... jak powróci do domu? Była godzina czwarta może z południa. Wroniec ofiarował się nad wieczór przyjść z chłopcem, którego matka jednak nie puściła, póki się nie ogarnął, nie umył i nie uczesał. Rozpoczęło się gospodarowanie. Nienawykła do rozmiarów, jakie tu znajdowała, Bojarska zachwycała się, ale i trwożyła. Pobiegła do ogródka. Opuszczony, zdziczały, niepodlewany... przeszedł jednak jej nadzieje. Altana była podupadła, lecz można było obsadzić ją fasolą. Z kąta w kąt naprzód chodzili oboje. Najlepszy pokój jejmość chciała oddać mężowi, najgorszy przeznaczała dla siebie. Zgodzono się jednak wprędce. Znoszono rzeczy. Niestety, drogocenne te rupiecie, które w małym dworku wcale przyzwoicie wyglądały, tu nawet profesorowej nędznemi się wydały. Katarzyna rozpaczała nad kuchnią, która ogromnie wiele drzewa na opalanie wymagać się zdawała. Do wieczora niemal trwała rumacya z arki Noego do kamienicy, z coraz nowemi okrzykami zgrozy, bo mnóstwo rzeczy się połamało, poocierało, wielu doszukać się nie było można, a z niektóremi niewiedzieć co robić mieli. Wszystko to jednak osładzała troskliwość nieo- szacowanego kapitana, który na pierwszy ząb zaopatrzył spiżarnię, tak że parę dni można się było obejść bez zakupów, aż do poznania się bliższego z targiem za Żelazną bramą. Bojarska nierychło siąść i odetchnąć mogła. Próbowała kilka razy spocząć, lecz coraz nowego coś na myśl przychodziło i wybiegała z tem do Katarzyny, która również zapalczywie porządek starała się robić. Profesor, zdjąwszy surdut, dobywał już książki, opatrując ile się ich poprzecierało i pogniotło. Półek na nie jeszcze nie było, ale dosyć miejsca na ziemi. O zmierzchu z przekarmionym łakociami Bernardkiem zjawił się kapitan i zastał jeszcze chaos, tak że uściskawszy kolegę, natychmiast uszedł z placu. Chłopak z niesłychaną gadatliwością ojcu i matce opowiadał pierwszą swą po ulicach wielkiego miasta wycieczkę. Zachwycał się niem jak naturą, i znajdował, że jest od wsi, pod względem ludzi, nierównie piękniejszem. Mieli tu ladzie, przynajmniej powierzchownie, coś wyższą i szlachetniejszą zwiastującego naturę. Gdy to ojcu powiedział, profesor się boleśnie uśmiechnął. — Dziecko jesteś — rzekł — przekonasz się później, że barwy i kształty kłamią. Następnych dni, pomimo pomocy i informacyj Wrońca, Bojarska miała tyle do czynienia, że się oblewała potem i zdyszana siadać musiała cochwila. Profesor przechodził także rodzaj nowicyatu, który na stare lata jest twardym do zgryzienia orzechem. Wszystko potrzeba było poznać, oswoić się, zdobyć zaufanie i rozbroić uprzedzenia—a co najgorzej, kłaniać się, czekać w progu, okładać hołdy, do czego Bojarski nie był nawykłym. Żołnierska jego natura twardy kark miała. W wielu rzeczach jednak Wroniec mu był pomocą; znał ludzi, drogi i sam miał pewną wziętość. Uprzejme przyjęcie znalazł Bojarski prawie wszędzie; ale pierwsza lekcya w szkole, gdy go do niej rektor wprowadził, nawet dla zestarzałego pedagoga była przejściem dosyć ciężkiem. Drapieżne oczy uczniów, które tak łatwo słabe strony człowieka dostrzegają, każdy ruch jego śledziły, chwytały każde słowo. Bojarski był nieśmiałym, ale serce mu dyktowało, jak było najwłaściwiej obejść się z młodzieżą. Pierwszą więc tę godzinę spędził na rozpytywaniu się i prawie wesołej rozmowie. Sponfaliło to zaraz dzieci, chwyciło za serce i pod koniec był już jak w domu. Tegoż dnia, gdy ojciec zasiadał na katedrze, syn wśród nowych towarzyszów pomieścił się na ławie szkolnej. Ale tu nowicyat był trudniejszy. Śmielszy od ojca, Bernardek począł sobie z niejakiem zaufaniem w swe siły i obudził pewien rodzaj zazdrości. Młodzież postawiła mu się wrogo, szydersko; łzy mu na oczach stanęły, lecz potrafił się zachować cierpliwie i mężnie. Przy wyjściu z klas, kilku zbliżyło się do niego i lepszą zawiązało znajomość. Młodzież, która go tu otaczała, znalazł Bernardek wielce odmienną od tej, z którą w miasteczku obcował, powierzchownie więcej ogładzoną, śmielszą, dojrzalszą i zepsutszą. Zrobiła na nim wrażenie wyższej klasy, choć nauką nie stała wysoko. Chłopcy w rozmowie takie okazywali obycie się ze światem, jakiem Bernardek wcale się nie mógł pochlubić. Zadumany powrócił do rodziców, ale na zapytania ich odpowiedzieć nie umiał. Miał rozwagi tyle, że z pierwszego wrażenia sądzić nie chciał. Bojarskiemu po wstępnej lekcyi poszło wszystko jak z płatka. Bernardkowi było ciężko, lecz za brak porozumienia z towarzyszami, do którego jakoś przyjść nie mógł, płaciło to, że w nauce okazał się nierównie od nich lepiej przygotowanym. Kilku zaledwie uczniów w klasie na równi z nim stało. Profesorowie natychmiast się na tem poznali, wyróżniając go. Głowę miał otwartą, pojęcie bystre, rozwinięcie nad wiek. Ostatnie ławki, mieszczące w sobie drugoletnich i ogromnych chłopów, którzy się uczyć nie chcieli, największą mu okazywały pogardę. Zpoczątku, chociaż się rodzicom nie skarżył, odbolał wiele Bernardek; ale wytrwał mężnie, zwyciężył, obył się, oswoił, zyskał przyjaciół kilku i życie stało się znośnem. Dobroć jego i uprzejmość, chętne pomaganie nawet tym, co mu się nieprzyjacielsko stawiali — powoli rozbroiło niechęci. Po kilku miesiącach był już zupełnie ze swem położeniem pogodzony i uczył się znowu z zapałem, jak dawniej, myśląc tylko o nauce. Bojarskiemu też wiodło się dosyć dobrze, lecz mimo to był smutny. W późniejszym wieku zmiana otoczenia, życia, atmosfery, nawet tych mnóstwa drobnostek, do których się wagi nie przywiązuje — rzadko bywa bezkarną. Nie brakło mu tu niczego; książek ulubionych miał daleko więcej i dostawał je z największą łatwością; lecz, przy staraniu nawet o zachowanie dawnego trybu rozporządzania sobą i czasem, życie w Warszawie sprowadziło wiele zmian dotkliwych. Niepostrzeżenie tracił godziny całe na drogę do szkoły, na nieuchronne w korytarzach rozmo- wy, na przyjmowanie Wrońca i dawnych a nowych znajomych. Spędzał czas przyjemnie, ale czczość jakąś czuł w duszy, nietyle czytając i myśląc, co dawniej. Z podwójnym zapałem rzucał się potem do książki, lecz umysł potrzebował wypoczynku, myśl skupienia: czytał i nie rozumiał. Nużyło go to bardzo... smutniał. Pierwsza profesorowa postrzegła w nim wielką zmianę, do której się przyznawać nie chciał. Zagadnięty, prostował się, uśmiechał, udawał wesołego, przymilał się do żony, wmawiał jej imaginacyą; ale Magdusia zbyt go dobrze znała, by najmniejsza zmiana uszła jej oka. Nie było tu Bojarskiemu z pewnością gorzej — ale inaczej. Nawyknąć nie mógł do większego ruchu, który go otaczał, do pośpieszniejszego życia. Cisza, spokój, samotność lat długich stały się dla jego ciała i duszy potrzebą. Brakło mu ich tutaj. Mizerniał na twarzy, tracił apetyt. Zwykłe zajęcia, owo przepisywanie, co mu dawniej na godziny całe starczyło, teraz stawało się ciężkiem i nudnem. Poczciwy, zacny Wroniec, który służył im obojgu z poświęceniem przyjaciela, z miłością brata i przyswoił w nich sobie rodzinę, a Bernardka kochał jak własne dziecię — czasem jednak męczył nawet Bojarskiego, powtarzając jedno — bo miał tę wadę starości. Wciągu kilku tych miesięcy zmiana stała się tak widoczną, że p. profesorowa w sekrecie, gdy męża nie było w domu, zwierzyła się ze swego niepokoju Wrońcowi, prosząc go, ażeby jakimś sposobem, nieznacznie, ściągnął doktora i zapytał o stan zdrowia Bojarskiego. Kapitan, chociaż nie widział nic a nic grożącego, ulegając prośbom kobiety, znalazł medyka, zwierzył mu się i zaprosił ich obu na śniadanie. Lekarz, niegdyś także wojskowy, człowiek niemłody i doświadczony, nie dając tego widzieć po sobie, zbadał dobrze profesora. Okazało się, że oczy żony wistocie dostrzegły, serce przeczuło, co dla innych było niewidocznem. Nie krył stary medyk, że Bojarski nad wiek swój był wyczerpany, znużony, że potrzebował spoczynku może, i zarazem czegoś, coby odżywiło. W takim razie ludziom niezależnym, majętnym radzi się zwykle podróż, kuracyą klimatyczną, rozrywki; ale dla ubogich, zmuszonych do pracy, są to środki niedostępne. * * * Lekarz sam wątpił, czy kilkomi esięczny urlop byłby pomocnym, gdy zasoby wygodnej podróży, ze spokojem ducha, przedsiębrać nie dozwalały. Zakłopotał się Wroniec, ale Bojarską uspokoił, a sam postanowił tylko jaknajwięcej rozrywek dostarczać przyjacielowi. Pochodziło to z najlepszego serca, ale się wbrew sprzeciwiało temu, czego potrzebował Bojarski, którego rozrywki nie rozrywały, lecz męczyły. Zdać się potrzeba było na łaskę Bożą. Profesor sam, niespokojniejszy teraz skutkiem stanu zdrowia więcej niż kiedy, z czułością nadzwyczajną, niemal chorobliwą, zajmował się synem. Było to uderzającem. Czytał mniej, nie przepisywał już wcale, lecz godzinami siedział z Bernardkiem w jego pokoiku, rozmawiał z nim, pomagał, a niekiedy milczący patrzył tylko na niego, zasępiony i osłupiały. W tym stanie ducha jedno jeszcze, co mu na chwilę przywracało dawną żywość — były to nowości literackie i plotki, które z ówczesnych kółek, a nadewszystko z domu generała Krasińskiego, gdzie się zbierali warszawscy poeci i literaci — krążyły po mieście. Z niemi razem dochodziły przepisywane wierszyki dowcipne, koncepta, polemika, w której Dmochowski i Koźmian, Morawski, Osiński i młodzież napływająca do Warszawy czynną grali rolę. Choć niewszystkie objawy tego były wielkiej doniosłości, tlało w nich życie, była zapowiedź nowego prądu. Walka miała znaczenie większe niż treść jej okazywała. Bojarski nie brał strony niczyjej, stał mniej więcej na tem stanowisku co Brodziński, uznając piękno, zkądkolwiek ono pochodziło. Poznał się on osobiście z autorem Wiesława i pokochał go, a poszanowanie miał dla niego wielkie. Łączyło ich wiele uczuć wspólnych, podobieństwo charakterów, toż samo zamiłowanie ciszy, samotności i pracy. Były więc chwile w tym nowym trybie żywota miłe i rozgrzewające, lecz na Bojarskim ciężyło coś, czego określić nie było podobna. Bernardek, po przebytym nowicyacie, z tą giętkością młodzieńczą, która się do każdego położenia zastosować umie — szedł już teraz z głową podniesioną do marzeń swych celu. Nie zmieniły się one, chociaż nie znajdował współuczniów, którzyby go zrozumieli. Każdy z nich miał przed sobą ideał jakiś, ale to były bardzo pospolite, powszednie i niewysoko sięgające mrzonki. Jeden pragnął zbogacenia, drugi miłości jakiejś poetycznej, inny połysku i znaczenia — sławy. Bernardek chciał być nie wielkim człowiekiem, ale czemś... czego sam nie umiał określić — wzorem cnoty, prawdomówności, prawości, szlachetności, poświęcenia... Niczem się me skalać, vitam im pendere vero — i — impavidum ferient ruinae... wszystkie te starożytne frazesy umiał na pamięć, pisał je na seksternach, zbierał sobie, jako przewodnik do życia. Miłość prawdomówności w szkole, gdzie często potrzeba się z czegoś wykłamać, dla uniknienia kary towarzyszowi lub sobie — narażała Bernardka w obliczu kolegów. Miano mu za złe, iż zapytany, jeżeli zamilczeć nie mógł, prawdy nigdy nie zataił. Były to dzieciństwa, ale Bernardek wiedział, że kto kłamie w rzeczach małych, wchodzić potem będzie z sumieniem w kompromis, gdy o ważniejsze przyjdzie walczyć. — Raz nazawsze — odezwał się do towarzyszów w jednej z podobnych okoliczności — proszę was, nie narażajcie mnie, bo ja nigdy i w żadnym razie, ani dla siebie, ani dla drugich nie skłamię. Mam to mocne postanowienie i dotrzymam go. Możecie mnie wygrzmocić, ale do fałszu nie zmusicie. Milczeć potrafię, lecz gdy mówić jest koniecznością, nie powiem, tylko prawdę. Przezywano go Katonem, śmiano się z niego, wykuksano go razy kilka — ale Bernardek wcale nie myślał ustąpić. Równie twardo stał w spełnianiu innych obowiązków, które raz uznał za zasadnicze. Dzielił się z biedniejszymi wszystkiem co miał, ze stoicyzmem aż do wygłodzenia dochodzącym, a matka rozpaczała często, że tak nierozważnie szafował tem, co mu dawano. Bernardek na zarzuty odpowiadał ewangelią. W chłopcu było to czasem śmiesznem, bo go nad wiek czyniło poważnym i sztywnym, lecz z tego leczyć go było niebezpiecznie. Wroniec się nad nim unosił, uwielbiał go i, gdyby Bernardek mógł być zepsutym — zepsułby go pewnie pochwałami. Ojciec i matka byli nim dumni. Nauka też szła, wedle programu ojca, ze zmianami zajęć ułatwiająeemi ją, chwytana i połykana dziwnie — i Bernardek byłby z łatwością mógł, zdając egzamen, jednę klasę przeskoczyć; ale ani ojciec sobie tego, ani on sam nie życzył. Chciał stary, aby syn nie połykał pokarmu, ale go dobrze trawił. Wierszy teraz mniej pisywał chłopak, lecz plany różnych dzieł i pomysły najosobliwsze rodziły się w tej głowie, o których ojciec dowiadując się, najczęściej mu wskazywać musiał, że to co on chciał pisać, było już doskonale i oddawna napisane. Nie zrażało to malca, który się cieszył, że niezupełnie niedorzecznego coś wymyślił. Nadeszły wakacye, które w miasteczku miały swe przyjemności. Były-bo tam czasy wycieczek na wsie, do lasów — przechadzek całodniowych z koszykami wiktuałów, w towarzystwie rodzin profesorskich i t. p. W Warszawie niewiedzieć co z niemi robić było. W murach dokuczał skwar, pył i gwar zwyczajny, a do Bielan, do Mokotowa i na Saską kępę było daleko i kosztownie. Tak, kosztownie, choć się to liczyło na skromne złotówki; ale są położenia, w których z niemi też rachować się potrzeba pilno. Profesor miał powiększoną pensyą, dotrzymał mu słowa Wroniec i znalazł wykłady u jakiejś pani dla dziewcząt, ale wszystko to, razem z indeminizacyą, zaledwie pokryło koszta przenosin i podróży. Najskromniejsze w Warszawie życie daleko było droższem, niż na prowincyi. Oboje Bojarscy mieli za zasadę nigdy nie robić długów — płacili natychmiast. Jejmość utrzymywała regestra szczegółowe, a końce się zaledwie schodziły. Pozwalać więc sobie nie mogli. Wroniec zręcznie bardzo często im pomagał rozmaitemi małemi przysługami, dowodząc, że to otrzymywał ze wsi, od przyjaciół bezpłatnie; ale i to nie starczyło na podwyższone wydatki. Musiano oszczędzać troskliwie i tylko jedynak Bernardek nie czuł tego, bo oboje rodzice nie żałowali mu niczego. Czasu lata Wroniec był przywykł do jednego z dawnych towarzyszów broni wyjeżdżać i tam spędzać kilka miesięcy, zabawiając się polowa- niem. Pragnął koniecznie zabrać z sobą Bojarskiego, wyrobił zaproszenie serdeczne; profesor jednak ani chciał o tem słuchać. Żony opuście nie mógł, Bernardka zabrać także... Postanowiono więc w mieście pozostać. Bojarski miał się wziąć do czytania; ale teraz, ile razy siadł do niego, więcej dumał, niż czytał. Bojarska, udając wesołą i nie okazując tego po sobie, po kątach zalewała się łzami, bo mąż jej w oczach nikł, chudnął, żółkł. Kaszlał — słabł i choć się krzepił niby, sam już na starość zaczynał narzekać i kawęczeć.. Z porady doktora przedsięwzięto pewne w życiu zmiany, które jednak nie uczyniły żadnego skutku. Przyczyna choroby leżała zbyt głęboko i usuniętą być nie mogła. Bernardek ten czas wolny poświęcił nie spoczynkowi, ale nauce języków. Oprócz tego robili małe wycieczki, w których namiętnie herboryzował wraz z ojcem. Gdy wychodzili za miasto w stronę Pragi, Bojarski nieraz mimowoli stawał, patrząc na lasy ciągnące się ku Miłosnej i zakrywające mu jego dawne gniazdo, jego spokojny kątek. Łzy stawały mu na oczach. Co w nim było tak uroczego, ciągnącego serce ku sobie? Chyba wspomnienia lat ubiegłych, szczęścia, a nadewszystko spokoju. * * * Upłynął rok cały w Warszawie... Bojarski chodził wprawdzie bardzo regularnie do klas, bo nigdy się ani o minutę jednę nie zwykł był opóźniać, ale — był już teraz chory. Sam się przyznawał do tego. Przywołany lekarz dawał lekarstwa, profesor je brał — nie pomagały. Chciał żyć dla Bernardka, dla żony — a teraz nadewszystko dla dosłużenia się tej emerytury, do której mu lat kilku jeszcze brakło. Tymczasem uciekało życie, a im uparciej się go trzymał, tem widoczniej wyślizgało się... biegło jak szparami płyn z rozbitego naczynia. Kaszel się powiększał, chudość zaczynała być przerażającą, osłabienie nie dozwalało się prze chadzać, wzrok się zaćmiewał coraz bardziej, ochota do pracy odpadała. I jednego dnia rano, w bawialnym pokoju, opróżnionym ze sprzętów, Bojarski leżał w skromnej trumnie, przy której płacząc, z załamanemi rękami, modliła się żona, klęczał Bernardek, Wroniec i kilku nauczycieli. Opiekę nad rodziną powierzył kapitanowi, który by ją był sobie i samowolnie przywłaszczył, gdybymu jej nie oddano. Boleść profesorowej była zrezygnowaną, cichą, chrześciańską, przejmującą, chociaż obowiązki względem dziecięcia poddawać się jej nie dozwa- lały. Bernardek w początku był oszalały z żalu, z rozpaczy. Nikt w świecie nie mógł mu takiego zastąpić ojca. Tylko wiara głęboka w nieśmiertelność, w życie przyszłe, w istnienie dueha, nawet w związek jakiś żywych z umarłymi — egzaltowane chłopię pocieszała. Mówił nieustannie o ojcu... Każde słowo jego, teraz przypominane, było świętą spuścizną. Wroniec postarał się wpływem swoim, aby profesorowej wyjątkowo przyznaną była pensya trochę większa niż ta, do której miała prawo; lecz łaska umotywowana jako tako, pewnych granic przejść nie mogła. To co wyznaczono, zaledwie z trudnością mogło starczyć na bardzo ubogie utrzymanie matki i Bernardka, Kapitan postarał się także o stypendyum dla chłopca, lecz wszystko razem wzięte jeszcze niewiele wynosiło. Potrzeba było naprzód zmienić już zaobszerne teraz i zadrogie mieszkanie, usunąć się na mniejszą uliczkę, a rachować ściślej jeszcze. Bojarskiej, nawykłej do prostego życia, postów i obywania się małem, nie ciężyło to tak bardzo, ale się troskała o syna. Bernardek znowu mocne miał postanowienie jaknajprędzej przychodzić pomoc matce i na chleb zarabiać. Zdolny, usposobiony, jeden z najlepszych uczniów, znalazł zaraz korepetycye i bez wiedzy i się ich podjął, nie chcąc ustąpić od tego. Był dumnym, że choć czemś małem może się przyczynić do swojego utrzymania. Lecz małemu Katonowi, z jego niewzruszonemi zasadami, i tu nie mogło iść dobrze. Ani rodzicom się przypodobywać, ani dzieciom pochlebiać i pobłażać nie umiał. Mówił prawdę i robił sobie nieprzyjaciół. Najlepszą z lekcyj stracił, nie pożałowawszy jej, boby ją musiał okupić fałszem, którym się brzydził. Ludzie z trudnością go mogli zrozumieć. Niepodobna było nie kochać tego wyrostka, pełnego życia, uprzejmego, miłego, usłużnego, łagodnego, a tymczasem gdy to dobre chłopię zetknęło się z najmniejszem czemś wymagającem ustępstw — stawało okoniem, twardo, i nie dawało się złamać. Starsi czasem zakłopotani rumienili się przed silą jego argumentów, które z młodzieńczą stanowczością i odwagą wypowiadał na swą obronę. Znajdowali się tacy, co go ocenić umieli, ale w ostatku ta niezłomność dla ogółu niedogodną była. Pomimo kilku niepowodzeń, korepetycye się utrzymały i coś tam do szczupłej kasy przynosiły, a Bernardek uczył się po nocach, czas na nich spędzony od snu odbierając. Tu ani błagania matki, ani gaszenie świecy, ani żadne perswazye nie pomagały. Czuł w sobie siły, młodość i był pewien że twarde, pracowite życie zaszkodzić mu nie może. Wistocie z dosyć niepozornego chłopaka, jakim był w miasteczku, Bernardek bardzo na korzyść swą wyrósł: cera mu się odświeżyła, twarzyczka wypiękniała, oczy jeszcze większego nabrały blasku i matka znajdowała, że może być wcale przystojnym młodzieńcem, czego się nie spodziewała. To co miał w duszy, odbijało się na rysach, w obliczu, postawie i nadawało mu pewną oryginalność, jakąś cechę niepospolitą. Niepodobnym był do drugich — był sobą. Wydawał się starszym nad wiek, poważniejszym, choć nie zbywało mu na wdzięku młodości. Potężna energia i odwaga znamionowały go szczególnie. Wostatku i zazdrośni i niechętni wszyscy uznawali w nim młodzieńca wielkich nadziei. W klasach był pierwszym, choć się wcale nie dobijał tego dla próżności, bo był skromnym. Profesorowie, z tą miłością dla wschodzących gwiazd, którą zwykle miewają, patrzyli na niego i czasem słuchali, uśmiechając się ze śmiałych jego paradoksów. Było nie wątpliwem, że umysł tak żywy musi zawczasu wziąć się do wylewania choćby niedojrzałych myśli. Posądzano go o poezyę — ale Bernardek, pamiętny słów ojca, zachwycając się cudzemi, sam nie tykał pióra. Bronił się tej pokusie z taką samą energią, jaką w innych życia wypadkach okazywał — postanowił nie pisać, aż gdy w nim dojrzeją myśli i cały zawód naukowy nie zostanie ukończonym. Drugi już rok upłynął od śmierci Bojarskiego, gdy jednego dnia Bernardek powrócił ze szkoły z wyrazem takiego jakiegoś bólu i frasunku na twarzy, że matka się ulękła. — Co ci jest? — zapytała, obejmując go za szyję. — Ale nic, matusiu! — to tak sobie. At, sprawa studencka — rzekł chłopak, ale czoło mu się nie rozfałdowało. Ponieważ zawsze się zwykł był przed matusią spowiadać z najmniejszej drobnostki i skrytości dla niej nie miał, milczenie kazało się domyślać profesorowej, że coś musiało zajść bardzo ważnego. Zlękła się biedna, bo dla tego ukochanego syna obawiała się wszystkiego. Poczęła nalegać, ale Bernardek, przeciwko zwyczajowi, wyślizgiwał się, nie chcąc przyznać. Potrzeba było zaklęć i widoku niepokoju, jaki ogarnął Bojarską, aby go zmusić do wyznania. Rzecz się tak miała. Bernardek od kilku już miesięcy spotykał się w dziedzińcu szkolnym ze studentem trzeciej kła- sy, obdartym, w dziurawych butach, bladym, chudym, zbiedzonym, który w nim niezmierną litość obudzał. Było to, jak się dowiedział, nie dziecko warszawskiego bruku, ale sierota po rodzicach, którzy tu się przybłąkali z prowincyi i zmarli w wielkiej nędzy. Chłopak, zowiący się Emilem Twardzińskim, zostawiony na łasce losu, powinien się był zwalać, bo się nim nikt nie opiekował, piasek nosić, lub wyjść na parobczaka. Jakim sposobem dostał się do klas, trudno się było dobadać. Ksiądz jakiś podobno wziął go naprzód do posługi i czytać nauczył. Z elementarnej klasy przeszedł do pierwszej i wlókł się dalej, utrzymując cudem jakimś... Jak sobie na to zarabiał, nie mówił. Samo wytrwanie w nędzy uparte mówiło za nim, ale też nic więcej. Był to w całem znaczeniu łobuz, zły, zazdrosny, cieszący się cudzą biedą, kąsający, podstawiający nogę, gotów męczyć dla samej przyjemności męczenia, odcinający się za każde słowo, zuchwały — słowem istota w nieszczęściu zgniła i zepsuta. Gdy chciał jednak, uczył się łatwo i dobrze. W klasie nie miał przyjaciela, nikt go nie lubił, on każdemu łatkę przypinał. Profesorów wyśmiewał, przedrzeźniał i tak jak Bernardek żył prawdą, on kłamstwo miłował i umiał łgać z prawdziwem w tym kunszcie mistrzostwem. Poprzeć fałsz nawet przysięgą najuroczystszą nic go nie kosztowało. Gdy mu tego dowiedziono, śmiał się. Chudy, wyciągnięty, brudny, z włosami ciemnemi rozczochranemi, fizyognomią miał niby cygańską: oczy duże, czarne, zęby białe, rysy twarzy dość regularne, ale z wyrazem złym, zwierzęcym jakimś, napastliwym. Umiał udawać pokorę, lecz tak go to kosztowało, że cochwila przechodził z niej do zuchwalstwa. W bójkach ze studentami obawiano go się, bo był silny, a bez miłosierdzia, a gdy się zawziął, kąsać był gotów. Fantastyczne to było stworzenie, lecz niewątpliwie siła się w nim objawiała, której tylko pewien nadać kierunek było potrzeba, aby z tego wyrodka zrobić człowieka. Zdaniem powszechnem miał jednak wyrosnąć na łotra. Bojarskiego ciekawość obudził Emil chwilą przypadkowej rozmowy. Nędza, która była na nim jawną, litościwe serce chłopca poruszyła. Zbliżył się umyślnie do niego, aby go wybadać, a jeśli można, trochę go dobrem słowem nawrócić na drogę pracy spokojnej. Nadspodziewanie swe znalazł Bojarski tego trzecioklasistę rozwiniętym. Nauki było niewiele, ale zdolności, bystrości, daru postrzegawczego nad miarę. Wszystko to zaprawne goryczą, szorstkie, złe, dowcipne, pogardliwe czyniło chłopię nadzwyczaj dziwną istotą, dojrzałą i zbłąkaną, rozbolałą i oszalałą niemal. Conajmniej było z niej ciekawe studyum, nawet dla takiego jak Bernardek młokosa. Po kilku spotkaniach z tym Emilem, Bojarski powziął rodzaj politowania i spółczucia nad biedakiem. Naprzód dał mu kilka niepotrzebnych już książek naukowych, parę razy zasilał go datkiem, potajemnie wynosząc coś ze starzyzny. Bernardek powiedział sobie w duszy, że gdyby się miłosierna jaka istota zajęła tym nieborakiem, przytulała go, nakarmiła, osłodziła mu byt, to z tego złośliwego zuchwalca zdziczałego mógłby wyrosnąć człowiek zdolny, pożyteczny, bo na zdolnościach mu nie zbywało. Ale potrzeba było codziennem obcowaniem, czuwaniem powoli przyswoić, zmiękczyć, uzdrowić to stworzenie. — To obowiązek! — powtarzał sobie mały Kato — jak nie ratować? Wyjdzie na łotra, powiadają, ale może wyjść i na znakomitego człowieka. Pamięć ogromna, pojęcie bystre! Raz to sobie powiedziawszy, Bernardek nie mógł się pozbyć myśli, aby przyjść w pomoc nieszczęśliwemu sierocie. Biedząc się z wynalezieniem środków, dostrzegł wkońcu, że nie było nie- podobieństwem własnym chlebem się podzielić, dać mu schronienie, a tem silniej nieustannie czuwać nad nim i wpływać na niego. Gotów był i skromny swój posiłek, i część odzieży i kąt mu dać przy sobie, ale dla matki był to ciężar nowy. Uprzykrzenie nad tem przemyślał, a pragnieniu spełnienia chrześciańskiego, ludzkiego obowiązku oprzeć się nie mógł. Wprawiało go to w rodzaj gorączki. Twardziński, zostawiony sam sobie, obcujący niewiedzieć z jakimi ludźmi, wystawiony na wpływy, które już się na nim widzieć dawały, musiał zdziczeć i do reszty się zepsuć. Każdy dzień powiększał niebezpieczeństwo. On i Bernardek byli jednego wieku, niemal jednego wzrostu, mógł więc Bojarski resztkami swemi go odziewać. Straszno było spojrzeć na Twardzińskiego, na którego mundurze łata leżała na łacie, spodnie odarte u dołu, cale w strzępach, koszuli dopatrzeć się nie mógł Bernardek... Włosy nieczesane, twarz niemyta czyniły go, mimo niebrzydkich rysów, odrażającym. Studenci obawiali się siedzieć koło niego, a gdy się otarł o którego, starannie się potem otrzepywali. Twardziński też, wiedząc o tem, na złość wciskał się między nich, aby im figla spłatać... Był to Paria, jednem słowem. Gdy matka nalegać zaczęła na zasmuconego chłopaka, wyspowiadał się jej wkońcu. — Ja nie wiem — rzekł — jak ludzie mogą z obojętnością i krwią zimną patrzeć na ginącą w oczach ich istotę, w której może skarb się ukrywa; nie pojmuję, że się nim nikt nie zaopiekuje. — Mój drogi — odparła Bojarska — my przynajmniej podjąć się tego nie możemy. Zważ jak nam samym utrzymać się jest trudno, jak ubodzy jesteśmy. Nie wiesz co to jest wziąć do domu obcego, rozpuszczonego, przywykłego do rozpusty chłopaka. Dla ciebie byłaby to troska nieustanna, przeszkoda w nauce, a dla mnie kłopot bez miary, obawa. Łobuz, musi być niesforny, sam mówisz że jest złośliwy. Niepokój ciągły... Jego nie poprawisz, a my się zagryziemy. — A! matusiu — przerwał Bernardek — gdyby nie ty, nie namyślałbym się ani chwili. Naturalnie, że z nim będzie wiele do czynienia, nim się go przerobi; ależ niemała rzecz człowieka wyrwać zagubie. Myśmy też sieroty, więc nad sieroctwem serca nasze litować się umieją... Płakać mi się chce, gdy myślę, że ten biedak przepadnie. Profesorowa wzdychała. Godziła się na poświęcenie starej odzieży, choć ją można było sprzedać i wziąć kilkanaście złotych, gotowa by- ła coś ofiarować z bielizny, karmić nawet czasami, ale brać do domu! Strach ją przejmował. Bernardek nie nalegał, ale smutniał. Oporządziwszy nieco Twardzińskiego, kazawszy mu się umyć i uczesać, dnia jednego przyprowadził go na obiad do matki. Bojarska miała przy swej prostocie instynkt kobiecy, który rzadko ją mylił, gdy się z nowymi ludźmi spotykała. Bacznie patrzyła na Emila, który, mimo pewnego przymusu, nie potrafił się otrząsnąć z zuchwalstwa i nabranych nałogów prostaczych. Obudził w niej wstręt i obawę. Nie mogła pojąć spółczucia, jakie syn mu okazywał. Twardziński, ośmieliwszy się u stołu, począł wszystkich wyśmiewać, przechwalać się ze swych najgorszych figlów, odgrażać nawet — i lekceważąco prawie znajdował się w gościnie. Najadł się, napił, naładował kieszenie i poszedł, zaledwie się skłoniwszy. Przez czas jakiś mowy o nim nie było, chociaż Bernardek się nim opiekować nie przestał. Nakoniec w kilka miesięcy, gdy profesorowa była zmuszoną zmienić mieszkanie i przeprowadzić się na nowe, gdzie została mała izdebka próżna, Bernardek tak począł ją po rękach całować, prosić, modlić się, że profesorowa się nakoniec zgodziła oddać ją dla Emila. Miała osobne wnijście, by- ła oddzieloną, zdawało się jej, że to nic nie pociągnie za sobą. Twardziński zaraz nazajutrz się tu wniósł, z małym węzełkiem pod pachą... Nie miał ani łyżki, ani miski... ani nic — gałganów trochę. Samo z siebie wynika, że siadał do stołu, a począwszy od chleba, którego połykał ogromne kromki, jadł co napadł tylko z żarłocznością długo wygłodzonego. Bernardek widocznie się wstrzymywał od jedzenia, aby matka się tem nie trwożyła. Oprócz tego był nieznośnym w obejściu się. Pół dnia siadywał w kuchni u Katarzyny, którą męczył i odkradał jej wiktuały; ciągle czegoś potrzebował, przywłaszczał sobie bez pozwolenia, słowem postępował tu tak, jakby był panem, nie z łaski przyjętym gościem. Bernardek z cierpliwością niezmierną dawał mu lekcye prywatne, w czasie których Emil patrzył w okno, myślał o czem innem, świstał i mało sobie cenił to poświęcenie. Młody Kato tłumaczył to matce tem, że tych starych nałogów prędko nie było można się pozbyć. On miał cierpliwość i — nadzieję. Tymczasem jeden tylko skutek tego polepszenia losu na Twardzińskim widać było: rosnące zuchwalstwo i zarozumiałość. Bojarska się go obawiała — ona i Katarzyna pocichu utyskiwały nad tą załogą, która im strasznie ciężyła; ale jak było kochanemu Bernardkowi odmówić? On cieszył się. Wynajdywał coś codzień na pochwałę swojego ucznia, podnosił go, tłumaczył. Doprowadził wreszcie do tego, iż dostał promocyą, z czego był szczęśliwszym, niż ze swojej najpierwszej nagrody. Wistocie na zepsutym chłopcu, w którego krwi może już była spuścizna łotrostwa, szczęśliwa tu zmiana położenia wywarła skutek przeciwny, niż się go Bojarski spodziewał. Nabrał odwagi do złego, więcej trochę chytrości w ukrywaniu się z niem, zręczności w kłamstwie, a natura na dnie została taż sama. Wczasie wakacyj pod jakimś pozorem wyprosił się i zniknął, niby na wieś mając się udać, chociaż Katarzyna, chodząc na targ, zaklinała się, że go w mieście widywała. Twardzińskiemu, do nieograniczonej nawykłemu swobody, przykrzył się nadzór, pewien rodzaj zależności i niewoli. Miał podobnych sobie towarzyszów i towarzyszki w mieście i wrócił do cygańskiego życia. Po upływie wakacyj przyszedł znowu opalony, brudny, odarty, zuchwalszy niż przedtem; ale następnego roku, z wielką pociechą Bernardka, wziął się do nauki pilno. Co go pobudziło do te- go, nie można było dojść; nauczyciel przypisywał to sobie. Następnie widoczną była w nim powoli przychodząca zmiana, chociaż całkiem powierzchowna, lecz niezaprzeczenie zdająca się prowadzić ku lepszemu. Zuchwalstwo zastąpiła chytrość, niby powolność i posłuszeństwo, potakiwanie milczące. Ale, jak dawniej, tak i teraz, w domu z nim męka była i strapienie, bo ciągle coś tasował, wyciągał, a i książki Bernardkowi ginęły, idąc na Żydy. Emil zawsze pierwszy denuncyował stratę i wiedział kogo o nią można było posądzić, tak że sam umiał czysto wychodzić i odwrócić podejrzenie. I tego roku Bernardek przeszedł świetnie do ostatniej klasy, a jego wychowaniec postąpił do piątej. Co do nauki, nic mu nie było można zarzucić: pojmował łatwo, pamięć miał wielką, ale głęboko się nie zaciekał. Bernardek postrzegał to z niejakiem podziwieniem, że wielu rzeczy umiał się domyśleć, nie ucząc, albo tak z zadania wywinąć, iż zdawało się, jakby je rozwiązywał. Oszukiwać doskonale miał talent niepospolity. W Bernardku te lata rozwinęły to, co obiecywały poprzedzające. Był - to już niemal dojrzały człowiek i za takiego go uważano; on tylko sam siebie bardzo jeszcze mało cenił. Czas nadchodził, w którym o kierunku na przyszłość rozstrzygnąć było potrzeba. Matka, która się najwięcej o chleb troszczyła, o spokojny dla niego byt i życie, pocichu podszeptywała medycynę, która i teraz i dawniej uchodziła za najpewniejszy chleba kawałek. Bernardek jednak najmniejszego do niej nie czuł powołania; serce go ciągnęło do literatury, poezyi, do nauki, która nic nie daje, oprócz gałązek lauru, a jej wszystko poświęcić potrzeba. Ojciec mawiał mu zawsze, że popełnia czyn świętokradzki, kto głosu powołania nie słucha, bo ten jest głosem Bożym. Słowa te ojca były dla dziecka świętemi. Lecz w pojęciu jego literatura, choćby tylko dała skromną posadę nauczyciela, płaciła sowicie rozkoszami, które przynosiła zaspokojonej duszy. On przeto postanowił sobie poświęcić się literaturze, matki tylko nalegania i niepokoje od oświadczenia się z tem stanowczo jeszcze go wstrzymywały. Wreszcie i ona dziecku nie miała siły się sprzeciwiać. Wciąga teo pół wieku, który nas podziela od lat młodości Bernardka — wiele, bardzo wiele zmieniło się na świecie. Literatura, jeśli nie u nas, to gdzieindziej, nietylko daje chleb, ale i masło do niego; chudy literat tradycyjny utył znacznie. Pisarstwo, zamiast być, jak dawniej, poświęceniem, stało się zawodem. Za owych jednak czasów ani Bernardek, ani nikt nie widział w powołaniu tem nic innego nad ofiarę, nieprzezwyciężonemu wewnętrznemu poczuciu misyi uczynioną. Młody Bojarski widział w tem pewien rodzaj kapłaństwa — najszczytniejsze zadanie. Prowadzić ludzi ku światłu, a przez nie ku cnocie, do tej civitas Dei — do wymarzonego ideału... i — nie wartoż było znosić, cierpieć, mrzeć głodem, aby stać się apostołem wielkich idej, nawołującym ludzkość na drogi Boże? Obok tego celu, sam kult piękna był szczęściem w jego pojęciach... Czuć i tworzyć piękno nie jest — że największą rozkoszą? Poeta, wódz, kapłan, choćby w łachmanach — nie był — że największą świata ozdobą?... W ostataiej klasie uległ Bernard pokusie — począł pisać. Zdawało mu się, że poznawszy, co tylko poezya wydała najpiękniejazego aż do czasów ostatnich, mógł pochwycić za pióro i spróbować, czy z piersi wytryśnie źródło żywe. Długo wprzódy nosząc się z myślami, wyrabiając w sobie temata, ubierając je w jaknaj- świetniejsze szaty, miał zapas ogromny, niezużyty, który drudzy na marnych próbach rozpraszają. Z bijącem sercem, z niewypowiedzianą rozkoszą — począł tworzyć. Lecz co w myśli okryte było uroczemi blaskami, co się zdawało łatwem do wylania, do wcielenia — gdy przyszło nadać temu formy pewne, ukazało się bladem i słabem. Wstawał w gorączce od pisania, a potem, gdy owoc pracy i natchnienia wziął w rękę, znajdował go poronionym i słabym — w umyśle jego był on daleko doskonalszym. Zraziło go to, ale postanowił walczyć... Tysiące tajemnic ma w sobie sztuka. Zbytek natchnienia rozpłomieniającego siły do tworzenia często odbiera — ostygnięcie zupełnie ich pozbawia. Znaleźć chwilę szczęśliwą jest niełatwem. Ileż płodów poronionych przez szał, który panem nad sobą nie dał być poecie; ile chybionych rzeczy, gdy z natchnienia odblask tylko został i wspomnienie! Była to chwila, w której poezya zaczynała się ku najnaturalniejszym zwracać źródłom, ku pieśniom ludowym, tradycyom narodowym — do materyału rodzimego. Bernardek mało znał lud: pzieciństwo spędził w miastekczu, młodość mu upły- wała w stolicy; piękności sielskiej poezyi odczuł tylko w zbiorach wydanych, szczególniej w obrobieniu ich i zużytkowaniu przez Brodzińskiego. To jednak nie starczyło. Postanowił sobie w jakikolwiek sposób zbliżyć się do ludu. Z drugiej strony stała poezya Byronowska, z całą potęgą wiekuistych tęsknic i boleści ludzkich, pociągająca ku sobie rozpaczliwym, często szyderskim swym wyrazem. Potężną jej piękność czuł Bernard, ale zdawała mu się za czarną a poza nią niebios i niczego jasnego nie było widać. Okrywała świat ciemnościami i żałobą. Była raczej jedną struną wiekuistej lutni — nie całą nią, lub wyrazem prawdy. Ostatniem słowem jej rozpacz, a Bernardek pojąć tego nie mógł, aby świat miał być stworzony na to, ażeby istnienie swe przeklinał. Trwogą ogarniały go te skargi boleściwe, przejmujące, złowrogie, zostawiające po sobie truciznę i niesmak. Pierwsze więc próby wypadły dziwnie. Było w nich coś z powiewu świeżego, wiosennego, trochę tęsknicy—nieoznaczonego coś i mglistego. Bernardek nie był z nich rad i popisywać się niemi wcale nie myślał. Przypadkiem mu je wykradziono. Choć się może niczem nie odznaczały nadzwyczajnem, formą, której dar miał i poczucie szczęśliwe, mogły najsurowszego znawcę zachwycić. Wiersz był prześliczny, dźwięczny, harmonijny, wykwintnie wydłutowany, tak że pokrywał słabość treści, odświeżał co w niej było zużytego. Poszły próbki te po rękach, dostały się ówczesnym koryfeuszom i... zdumiały. Wszyscy znajdowali w nich zapowiedź znakomitego talentu; ale Bernardek był w rozpaczy, bo czuł, że one fałszywą dawały miarę jego zdolności i siły. Brodziński, który się tak po ojcowsku zajmował młodzieżą, powołał go do siebie. Z uniesieniem wyraził się o piosence i baladzie, które mu przyniesiono. Ze spuszczonemi oczyma słuchał tych pochwał Bojarski. — Panie profesorze — rzekł — prawdziwie nie zasłużyłem na nie. Czuję ile braknie tym pierwszym młodzieńczym porywom. Nie mam jeszcze nic wyrobionego, własnego; są to oddźwięki, powtórzenia i... wiem że są słabe. — Tem lepiej — odparł profesor — że zbytniej wagi nie nadajesz temu, choć to są rzeczy piękne. Wydrukuję je. — Ale bez imienia mojego! — zaczął prosić Bernardek. — Zgoda na to — rzekł, śmiejąc się, Brodziński. W druku — o cudo! — samemu poecie próby te wydały się lepszemi niż wprzódy, para tylko omyłek drukarskich wprawiała go w rozpacz. Nie zrobiły te wiersze wielkiego wrażenia, a jednak więcej może czytane były i rozbierane, niż dziś ukazujące się najpiękniejsze poemata. Poezya była na porządku dziennym — odradzała się, pragniono jej. Skutkiem pierwszej próby musiało być, że zachęciła i natchnęła Bernardka do dalszych. Przystąpił do nich z większym namysłem, rozwagą, ostrożnością, hamując zapał. Tym razem był to mały poemacik z podań ludu, którego całość ułożył udatnie, a kilka epizodów, w szczęśliwej chwili wyśpiewanych, miało urok młodzieńczego uczucia. On sam znajdował jednak, że zamało w tem był sobą. Adam, który nastroił lutnię całego pokolenia, i tu się czuć dawał. Nad poemacikiem Bernardek pracował więcej, przerobił go parę razy, porównał rzut pierwszy do późniejszych, dziwiąc się temu, że niekoniecznie poprawki były wszędzie szczęśliwe. Pomysł ich prawie zawsze przechodził pierwotny, lecz forma i wykonanie mu nie odpowiadały. Brakło zresztą tym wszystkim wylewom serca struny, która brzmiała gdzieindziej najgłośniej — miłości. Bojarski, oprócz jakiegoś nieokreślonego uczucia zachwytu widokiem Klarci, nie kochał się wcale, nawet po studencku. Nie miał na to czasu. Miłość dla matki przepełniała mu serce, inna jeszcze się w niem nie zrodziła. Co więcej — miał rodzaj wstydu, który mu nie dozwalał obnażać serca i na popis dawać przed światem to, co w niem najdroższego było. Ile razy czytał miłosne wiersze, rumienił się, nie pojmował jak te świętości można było na profanacyą, na szyderstwo zimne, na targowicę wynosić i rzucać ludziom pod nogi. Miłość dla niego była tym kwiatem, który dotknięcie najmniejsze zważyć musiało... wielką tajemnicą świątyni życia, zamkniętą w jej przybytku. * * * Rozpoczęły się nowe studya w akademii, nowe życie poświęcone nauce, ale już wyemancypowanej, wcale innej, z majestatem swym ukazującej się w całym blasku. W ostatnim roku rozstali się z panem Emilem Twardzińskim, lecz — co przewidzieć było łatwo — w taki sposób, że Bernardek zyskał w nim sobie nieprzyjaciela i oszczercę. Coraz jawniejsze i częstsze wybryki nieposkromionego Emila zmusiły do surowości, do słów prawdy, których zuchwalec znieść nie umiał. Nieuszanowanie okazane profesorowej dopełniło miary: Bojarski kazał mu się wynosić z domu. Twardziński wyszedł, poprzysięgając zemstę dobroczyńcy. Był on już teraz znacznie wyrobiony i przeistoczony na nowego człowieka; ale skorupa się tylko zmieniła; w gruncie pozostał czem był we wnętrzu — cyganem. Tyle zyskał, iż przekonawszy się że nauka jest potrzebną i może być użytecznem w życiu narzędziem, pilnie się uczył i z czasu umiał korzystać. Zdolności rozwinęły się w nim nadzwyczaj szczęśliwie, szybko, z tym samym charakterem, który prowadził go do chwytania powierzchownie wiadomości i zręcznego ich zużytkowania. Nie było w nim miłości nauki — on ją tylko uważał za niezbędną. Ogromne życia pragnienie tłumiło w nim wszystko. Powiedział sobie, że powinien zdobywać w jakikolwiek sposób i wykształcenie cenił, jako narzędzie do walki. Wyrzucony przez Bernardka, teraz już mógł sobie dać radę. Wyglądał dość przyzwoicie ze swą fizyognomią cygańską, czarnemi oczyma zuchwałemi, ustami uśmiechającemi się szydersko, ślicznemi zębami. Wzrost, postać, ruchy czyniły go pięknym mężczyzną, choć życie pierwsze na bruku nadawało mu coś rubasznego, śmiałego, nie bez pewnego wdzięku. Świadectwa z nauk dobre dozwoliły mu zna leźć miejsce korepetytora... Bernardek stracił go z oczu. Sposobić się miał aa jurystę. Koleżeństwo uniwersyteckie wprowadziło Bernardka, którego już mianowano poetą, w sfery nowe. Młodzieży z wyższych towarzystwa warstw było dosyć. Ci nawet, co zpoczątku sposobili się w domach, przy nauczycielach prywatnych — przechodzili do uniwersytetu i zasiadali na ławach obok dzieci ubogiej szlachty i urzędników. Powierzchowność, skromność, dobre imię, jakie miał Bernardek, zbliżyły go wkrótce do paniczów. Nie miał on zbyt demokratycznych uprzedzeń, choć ojciec jego nigdy się do panów nie cisnął i o stosunki z nimi nie starał. Bernardek też ani unikał, ani się napraszał, ale znajdując w dobrze wychowanej młodzieży przyjemność — nie dziczył się. Więcej on do niej przypadał, niż wielu popsutych chłopaków rodzin zamożnych. Jest bowiem pewna arystokracya natury, czyniąca czasem najprostszych wieśniaków wybrańcami, gdy potomkowie krwi znakomitej gburami być mogą. Bernardek miał to poczucie przyzwoitości, delikatności, a w obejściu się ogładę, które w salonie, mimo nieoswojenia się z nim, nie wydawały obcego mu przybysza. Powoli poznawał świat, rzucał w jego głębie ukradkowe wejrzenia i nabywał wyobrażenia o tym kalejdoskopie, którego obrazy są nieskończonej rozmaitości. Praca szła tymczasem dalej i szczęśliwie. Obok poezyj, zasnuwały się plany rozpraw i tu dopiero poznał Bojarski niezmierną ważność nauk historycznych, bez których na żadnem polu kroku uczynić nie było można. Znajomość przeszłości okazała się niezbędną. Trzeba się było zwrócić ku nowym studyom, bo to, co się ze szkół przyniosło, prawie na nic się nie zdało... Dzieje, z całym ogromem tego co je stanowi, z tysiącem pomocniczych drobnostek, które są ich źródłami — przerażały zrazu pracą, jakiej wymagały. Ale w nich i najlepsze nasiona poezyi tkwiły także: nauka miała urok wielki. Po starej szkole Naruszewiczowskiej, nowa Lelewelowska odkrywała światy nieznane. Wszystko przerabiać było potrzeba i na nowych oprzeć podstawach. Stara profesorowa wiodła, wpatrzona w swe ukochane dziecię, tak pięknie i szczęśliwie się rozwijające, obiecujące tyle — żywot wdowi, karmiony wspomnieniami, modlitwami i domowemi staraniami o Bernardka. Pozbywszy się Emila, który okrutnym dla niej był ciężarem, czuła się teraz szczęśliwą. Katarzyna znała już Warszawę, targ, ceny, przekupki na placach. Zrana, po kawie, Bojarska szła do blizkiego kościoła na cichą mszyczkę, z kilku trojakami dla ubogich w woreczku... Powracała do domu, aby się rozpatrzeć w obiedzie, czasem sama pomagała w kuchni, lub zajmowała się bielizną, a potrosze czytywała. Prawdą a Bogiem, choć synowi posłuszna, kładła książki przed sobą, bardzo często nad niemi nieprzezwyciężona drzemka ją napadała. Broniła się jej, popijając wodę, wracała do poczętej karty — ale myśli nadchodziły różne. Na obiad Bernardek wracał najczęściej ożywiony, wesół i mający zawsze coś do opowiedzenia matusi. Słuchała go z zachwyceniem. Po obiedzie rozstawali się do wieczora... a Bojarska po długich pacierzach, wczasie których po saloniku chodziła z paciorkami, kładła się spać, rozmarzona swoim Bernardkiem. Stary Wroniec ich nie opuszczał, przybywał często, służył wiernie, ale nieboraczysko w dwu latach ostatnich ogłuchł mocno, rozmowa z nim szła nadzwyczaj ciężko, co on sam wiedział. Zwykle opowiadał plotki miejskie, powtarzał stary koncept jaki, całował w rękę profesorową i odchodził, zawsze prawie na stoliku lub na komodzie zostawiwszy ślad po sobie. Miał to nawyknienie starych robienia małych przysłużek i podarunków, tak że rzadko przyszedł z próżne- mi rękami. Były to pospolite i niekosztowne przysmaczki... a matka cieszyła się z nich dla Bernardka. Bardzo mało znajomości nowych zrobiła Bojarska w Warszawie, ale i na tych jej nie zbywało. Dwie profesorowe, stara panna, daleka kuzynka Wrońca, która mieszkała u kanoniczek, jedna żona urzędnika, stanowiły kółko szczupłe... Z tych pań, oprócz jednej profesorowej i żony referendarza, żadna nie miała córek i młode panienki, któreby spokój serca Bernardkowi odebrać mogły, nigdy prawie nie bywały w domu. Bojarska się obawiała niezmiernie dla syna, aby zawcześnie nie obarczył się rodziną, a jako matka, wiele, bardzo wiele wymagała dla niego. Starała się dobadać, czy nie miał jakich miłostek za domem — lecz Bernardek był skromny i zdawał się dotąd o jednej tylko myśleć matce. Modliła się na tę intencyą poczciwa staruszka, aby syn jaknajdlużej z tem usposobieniem pozostał... Wtem jednego dnia spotkała Bojarską niespodzianka. W chwili gdy powróciła z kościoła, Katarzyna, czekająca na nią w sieni, szepnęła jej na ucho, uśmiechając się, że jakaś pani czeka na nią w saloniku. — Kto? — Zobaczy pani! — tajemniczo zamruczała Katarzyna. Profesorowa weszła. Na krzesełku siedziała, tyłem do okna zwrócona, ubogo ubrana kobieta, której poznać nie mogła, a obok niej — co uwagę Bojarskiej zwróciło — nadzwyczajnej piękności dziewczę... Daleko wytworniej i aż do zbytku jaskrawo ustrojona panienka była uderzającego blasku i uroku istotą. Niebieskie oczy łzawe, włosy złociste, płeć białości śnieżnej, postać, wszystko w niej składało się na taką doskonałość, że oczu od niej oderwać nie było podobna. Wykrzyknik z ust się dobywał: Jaka piękna! Biednej profesorowej, która jeszcze nie wiedziała wcale z kim ma do czynienia, pierwszą myślą było: — O mój Boże, Bernardek gotów się w niej zakochać! Wtem przystąpiła do niej z powitaniem starsza, a zdumiona Bojarska poznała w niej owę wdowę Saską, więc w dziewczęciu Klarcię. Jakim sposobem się one do Warszawy dostały?... Saska dopiero zasiadłszy, całą tę historyą opowiadać zaczęła. Wyszła ona za mąż z miłości dla nieboszczyka, czemu brat się sprzeciwiał i zerwał był z nią stosunki. Uboga, długo utrzymywała się ze studentów, wychowując Klarusię. Tymczasem brat. szlachcic niegdyś zamożny, majątku nadtracił, owdowiał i przeniósł się do War- szawy, i choć sam był w bardzo ciężkich interesach, zażądał od siostry, aby się do niego sprowadziła, dla zajęcia dziećmi jego i domem. Saska z największą radością podjęła się tego licho sprzedała domek i była już od dwóch miesięcy z córką w Warszawie. Bojarskiej bilo serce... Cieszyła się, że biednej Saskiej los się polepszył, ale drżała, patrząc na Klarcię... A! taka strasznie była piękna! Zaczęła się przerywana rozmowa o miasteczku i jego mieszkańcach. Dowiedziała się z niej profesorowa, że jedna ze Szprengerówien wyszła za Paczurkę, że chora Boberkowska skończyła doczesne życie, a opłakujący ją poczciwy mąż ciągle na cmentarz odbywa pielgrzymki; że Tragczyński dostał emeryturę, że rektor także na nią czeka i w miasteczku wiele a wiele się zmieniło. Nie było ono już tem, co niegdyś. Nowi ludzie, życie niebardzo zgodne, waśnie i plotki miały teraz w cichem gnieździe panować. Ale Bojarska o niem słuchała, łzy mając na oczach, bo dla niej było ono tem co dawniej, ukochanem, spokojnem. Z obawą wielką patrząc na zegar, liczyła minuty przedłużających się odwiedzin profesorowa. Szło jej o to, aby Bernardek nie nadszedł i nie zobaczył Klarci. Nie wiedziała że kiedyś w kontemplacyach jej dziecinnych wdzięków się zata- piał, ale miała macierzyńskie przeczucie niebezpieczeństwa. Jak się to najczęściej zdarza, to czego się człowiek obawia, przyjść musi. Wśród rozmowy usłyszano kroki, które matka poznała: Bernardek wszedł i stanął jak osłupiały. Rumieniec, pomieszanie byłyby go zdradziły, gdyby matka w tej chwili nań spojrzała. Uderzyło ją tylko, że nadzwyczaj uprzejmie i gorąco powitał Saską, że Klarcia się trochę zmieszała, a Bernardek przystąpił do niej z jakąś nieśmiałością niezwyczajną. Panna stawiła się dumnie, śmiało, ale wkrótce potem zaczęła śmiać się, poruszać i tak zalotnie spoglądać, krygować, przekręcać główkę, iż Bojarskiej aż się serce ścisnęło. Bernardek niezmiernie był wesół. Począł rozpytywać, siadł i dotrwał aż do pożegnania pani Saskiej, którą do drzwi sieni przeprowadził. Zaledwie wrócił do matki, gdy nienawykły do tajenia się przed nią z myślami, wykrzyknął jakby mimowolnie: — Matusiu! jakaż ona piękna! jaka piękna! Pobladła Bojarska. — Jużci niczego — odpowiedziała zimno — niczego; ale żeby znowu coś było nadzwyczajnego — nie widzę. Bernardek zamilkł. W sieni dwa słowa zamienili z sobą. Dziewczyna wcale nie była ani czułą, ani poruszoną; zgóry i jak wyrostka traktowała starego wielbiciela. Popsuły te odwiedziny humor biednej profesorowej. Wykrzyknik syna brzmiał jej w uszach. Tak, wistocie była nadzwyczaj piękna, ale miała też w sobie coś dla Bojarskiej odstręczającego... Postanowiła na intencyą, aby Bóg od syna odwrócił pokusę, zmówić koronkę do Przemienienia Pańskiego, a z odwiedzinami Saskiej wcale się nie śpieszyć... aby nowych nie wywołać. Na Bernardzie widok Klarci, której wspomnienie nosił w sobie, uczynił nadzwyczajne wrażenie. Zarodek stary puścił nanowo; marzenie dziecinne przeistoczyło się w tę miłość piorunową, którą obudza jedno wejrzenie. Króciuchna chwila, spojrzenie, drgnienie jedno serca — nowe szczęście rozlało po niem. Błogo mu było i straszno; męczarnia, niepokój i niewypowiedziana rozkosz całą jego zmieniły istotę. Coś, na czem życiu jego zbywało, uzupełniło je. Stał się tego dnia innym człowiekiem, a raczej teraz dopiero wyszedł z dzieciństwa. Sparły nad książką, przez cały wieczór rozpamiętywał uroczą piękność tego zjawiska, promienisty blask tej istoty, która musiała w kształtach greckiej bogini kryć też boską duszę i serce. Obraz Klarci nie dal mu zasnąć długo; w marzeniu nawet jego zaszła zmiana: latał po obłokach. Prawie nie wiedząc jak, rano stworzył wiersz "Do.... " który pałał całym ogniem pierwszego, gorącego uczucia. O wszystkiem tem Bojarska wcale wiedzieć nie mogła; ale coś jej mówiło dni następnych, że w synu zaszła zmiana niepojęta, niezrozumiana. Oczy pałały jakimś ogniem, twarz miała wyraz smętny razem i upojony, w rozmowie były porywy, tęsknice, pragnienia, o jakich dawniej nigdy z ust jego nie słyszała. Nie mogła tego przypisać widzeniu Klarci, bo nie pojmowała, aby jedno krótkie spotkanie, kilku słów zamiana, mogły tak wielki wywrzeć skutek. Baczniej poczęła go śledzić. Los tymczasem, ten nieubłagany pan, ktory rzuca na drodze życia przepaście i zwodnicze ułudy, zaraz w parę dni potem, powracającemu przez Saski ogród do domu Bernardkowi nastręczył Klarcię. Szła ona z małą siostrzyczką, a raczej kuzynką, trochę zwiejska ustrojona, bez wielkiego smaku, narzucająco się, jaskrawo... i wydawałaby się może śmieszną wśród wykwintnych tualet Warszawianek, gdyby tak zachwycająco piękną nie była. Oczy wszystkich zwracały się na nią; panie i panowie stawali, aby się jej przypatrywać; starzy, odmłodzeni kawalerowie ciągnęli powoli, nie mogąc się oderwać od jej widoku. Bernardek musiał się przywitać. Znalazł Klarcię, która doskonale widziała hołdy, jakie jej oddawano, w zuchwale wesołym humorze — śmiałą, gotową do rozmowy dla popisania się z dźwięcznym, ale trochę ostrym głosikiem. Mówiąc z Bojarskim, spoglądała na wszystkie strony, oglądała się, wabiła oczyma, sznurowała usteczka i była tak jakoś zalotną, że Bernardkowi przykro się zrobiło. Zazdrość ukąsiła mu serce. Klarcia w rozmowie, którą on starał się uczynić jaknajmniej trywialną, zaprawną uczuciem, wspomnieniami, nie okazała ani dowcipu, ani starannego wykształcenia, ani taktu nawet. Kto inny, nie Bernardek, zakochany poraz pierwszy, byłby się zraził smutną prozą tego, co śliczne usteczka wygłaszały bezmyślnie prawie, bo w główce było pusto. Ale niema sofisty nad miłość. Malując ją ślepą, starożytni mieli słuszność, a jest w dodatku głuchą, nadewszystko zaś wielkim mistrzem, gdy pospolitą istotę potrzebuje na ideał przerobić. Człowiek kocha, szczególniej w pierwszej swej miłości, nie kobietę jaką ona jest, ale tę, którą z niej sobie sam tworzy. Tłumaczy słowa, na- daje im doniosłość i znaczenie, przebiera je, komentuje, tak że z najpospolitszych stają się poezyą złotą i brylantową. Bernardek wciągu tej krótkiej przechadzki skarby poodkrywał w Klarci; każde jej postrzeżenie zdawało mu się głębokiem, pełnem znaczenia... Piękność nie dawała dojrzeć zupełnej nicości istoty, stworzonej do bardzo poziomej sfery życia, bo piękność jest niesłychaną potęgą. Częstokroć dopiero gdy ona zgaśnie, taż sama posągowa bogini zmienia się nagle w najpospolitszą, upośledzoną istotę. W rozmowie obojga nie było nic zaprawdę, coby Bernarda mogło zachwycić; czczą była i pospolitą, a jednak rozgorzał od niej, znalazł w niej wszystko czego pragnął, był nią zachwycony. Przedłużał ją jak mógł i dopiero wspomnienie matki, obawa opóźnienia i przyczynienia jej niepokoju zmusiły go do pożegnania Klarci, która pozostała, bo ją niezmiernie bawiło i czyniło dumną, że wszystkich oczy tak chodziły za nią. Zadumany, przejęty, szczęśliwy tem szczególniej, że w Saskim ogrodzie czasem będzie ją mógł spotykać, Bojarski powrócił do domu. Stół już był nakryty, obiad gotowy, matka niespokojna. Nie chciał przed nią zataić tego spotkania, które profesorową niezmiernie zasmuciło i strwożyło. Nie mogła tego nawet przemódz na sobie, aby nie wypowiedziała, jak się jej zalotność, strój, obejście dziewczęcia nie podobały. Bernard stanął w obronie. Ale wkrótce przerwała sama Bojarska przedmiot drażliwy. Niebezpieczeństwo rosło. Nie było ono jednak może tak wielkiem, jak się zdawało. Saska była ubogą, brat jej jednak miał dawne stosunki, pochodził ze starej szlacheckiej rodziny, w domu jego bywało osób mnóstwo, młodzieży dużo, matka i córka rachowały na to, że prześliczna Klarcia musi wyjść za bogatego obywatela, lub wysokiego urzędnika. Bojarski, niemający nic, młokos, wcale im się nie wydawał pożądanym, a w sercu dziewczyny płochej nie było najmniejszego uczucia. Należała do tych istot, które zawsze żyją fantazyą, głową, a o sercu mówią tylko. Po kilku tygodniach odwlekania, profesorowa naostatek musiała pani Saskiej oddać odwiedziny. Nie uważała jednak za obowiązek ani o tem wspominać synowi, ani, uchowaj Boże, brać go z sobą. Przyjęto ją grzecznie. Mogła okiem rzucić na dom i dostrzedz, że w nim ani wielkiego dostatku, ani ładu nie było. Brat Saskiej był szlachcicem starego autoramentu, gadułą, samochwałem, całym w marzeniach i urojeniach, rachującym na cudowne pomoce Opatrzności, na powrót do do- statków, noszącym się dumnie i wysoko, choć węgierkę miał bardzo wyszarzaną. Córeczki, których wychowania nadzór objęła Saska, sposobiły się do tej przyszłości, która się na urojonych nadziejach ojca opierała. Uczono je tego, czego w życiu nie mogły zużytkować. Klarcia, dla swej piękności ulubienica wuja, w domu grała rolę osobliwą, bo zaciemniała matkę, rządziła się i dawała sobie tony dziwne. Bojarską utwierdziło to w przekonaniu, że dziewczę niewiele było warte. Niemal ją to pocieszało, bo myślała, że rozumny Bernardek poznać się na tem musi. Zabawiwszy niedługo, powróciła do domu i wieczorem obszernie bardzo zdała sprawę synowi z tego, co widziała. Była może poraz pierwszy w życiu trochę złośliwą i surową. W milczeniu słuchał jej Bernard, nie śmiąc się sprzeciwiać. Posmutniał, ale pocieszał się tem, że matusia trochę uprzedzoną była, a nigdy Saskiej nie lubiła, więc widziała zaczarno. Schadzki w Saskim ogrodzie powtarzały się teraz, ale już o następnych milczał syn i tylko naówczas się do nich przyznawał, gdy matka spytała; bo kłamać i teraz nie umiał i nie chciał. Od pierwszej nic więcej już odkryć w ślicznem dziewczęciu nie mógł Bojarski nad to, co widział zrazu. Wydała mu się tylko — przyznać to mu- siał —zaniedbaną, ale zdolności roił w niej wielkie. Starał się więc namówić ją do czytania, do książek, do poezyi, aby ten posąg ożywić. Ofiarował się dostarczać pokarmu duchowego, do którego Klarcia najmniejszego nie czuła głodu. Przyznała się do tego naiwnie. — Proszę pana, czy nielepiej życia szukać w samem życiu, a nie w suchych książkach? Ja wolę świat, ruch ludzi, przechadzko, rozmowę, niż ślęczenie nad papierem. Pan to co innego, to jest zawód pański, ale ja... Czuła, że jej zawodem było bałamucenie ludzi, zawracanie im głów, budzenie marzeń, które się nigdy ziścić nie miały. Napróżno Bernard brał stronę poezyi i książek. Klarcia, gdy nie znajdowała argumentów, zbywała go takim ślicznym śmiechem, że przed nim uklęknąć był gotów i uznać się zwyciężonym. Niezrozumiała, zagadkowa ta istota do niezmiernej ilości sonetów, piosnek, urywków dostarczyła treści. Płynęły one teraz z niepohamowaną siłą, stały się potrzebą, pociechą i — dodajmy — były daleko piękniejsze od pierwszych prób Bernarda. Pełno ich teraz było wszędzie i matka, która sama sprzątała w pokoju syna, mimowolnie wpadła na parę tych miłosnych elukubracyj. Trudno wyrazić, jak okrutnie serce się jej ści- snęło. Były one wyrazem tak gorącego, prawdziwego uczucia, iż odkryły tajemnicę. To czego się najwięcej obawiała — stało się: Bernard był zakochanym. Klarcia, w której obronie stawał, przyszła jej na myśl wprawdzie — ale — któż wie, co gorszego jeszcze być mogło? Z poezyj nic się dobadać nie było można, oprócz piękności uroczej. Dawały do myślenia tylko oczy niebieskie i złociste kosy... Niemało ich jednak na świecie. Miłości profesorowa w prostocie ducha nie ro zumiała inaczej, jak kończącej się świętym węzłem małżeńskim, a było to najokropniejsze. Stracić serce syna, być zmuszoną podzielić je z kobietą, która kochać Bernarda tak jak ona nie mogła... Zdobyłaby się na tę ofiarę dla jego szczęścia, ale widząc jego zapracowującego się, zawczasu związanego, ciągnącego pług ciężki.... nad tem łzy wylewała. W rozmowach wprawdzie niekiedy mówiło się o tem ogólnie, ale Bojarska ograniczała się tem, że ostrzegała od przedwczesnego małżeństwa.... Bernardek nie zdawał się go nawet pożądać. Z miłością tą, jaką miał w sercu, było mu dobrze; nie pragnął więcej. Gdyby nawet nie mógł z nią mówić, patrzeć na nią tylko zupełnieby mu starczyło. Ilekroć go rozczarowała, powiadał sobie, że onby ją miłością, obcowaniem, rozmową przeistoczył, podniósł, rozwinął. Spały w tej duszy nasiona, potrzebujące tylko słońca i pogody — szczęścia. Klarcia niepostrzeżenie się przerabiała na śliczną Warszawiankę. Zwolna znikała parafiań-szczyzna, którą z sobą przywiozła z miasteczka: nabierała smaku, powierzchowność wiele zyskała w krótkim czasie, ale charakter się nie odmienił. Zalotność rosła. Roje młodzieży oblegały dom brata pani Saskiej; ciągnęła je piękność, ostudzało ubóstwo zupełne dziewczęcia. Kochać się gotowi byli wszyscy, żenić... jeszcze żaden. Saska mówiła sobie, że to przyjść musi. Jakim trafem, chodzący już na uniwersytet, znalazł się tu Twardziński, nie umiemy tego powiedzieć; to pewna, że się bardzo podobał dziewczynie. Umiał ją zabawić, zastosować się do jej sposobu myślenia; smakowała w jego złośliwości. Był-to teraz piękny młodzieniec, noszący się bardzo starannie, spędzający większą część dnia po kawiarniach i bilardach, mający jakieś źródła dochodów niezbadane i wziętość wśród najzuchwalszej młodzieży wielką. On i Bernard spotykali się na wspólnych wykładach historyi i jezyków, ale się nie znali. Emil się nie kłaniał temu, co go wyciągnął z błota, Bojarski zaś nie chciał znać człowieka, który matki jego nie poszanował. Twardziński w swoich kółkach starał się odmalować dawnego protektora jako zarozumialca, pedanta i człowieka głupiego. Szkodzić mu nie mógł, ale kąsał. Przed Klarcią też wystawił go w barwach śmiesznych, a ona wcale się za nim nie ujmowała. Dla niej wszystko było dobrem, co pobudzało do śmiechu. Nagle z wielką boleścią swą Bernard, stale uczęszczający do ogrodu Saskiego, przekonał się, że Saska chodzić tu przestała. Nie spotykał jej więcej. Niespokojny był o jej zdrowie. Sam się o nie dowiadywać nie śmiał, matce zaś poddać tej myśli nie chciał, aby się niepotrzebnie nie zdradzić. Sama Bojarska, po długiej przerwie, poszła do starej znajomej. W domu nic nie było zmienionego, ale zajęcie wielkie i ruch jakiś panował. Klarcia chodziła dumniejsza i bardziej rozkazująca, niż kiedy. Saska, nachyliwszy się do ucha profesorowej, wyznała jej pocichu, ze łzami w oczach, że Klarcia, kochana jej Klarcia, była tak jak narzeczoną... Starał się o nią majętny wdowiec i dziewczę było tak rozumne, iż się za podżyłego wyjść nie wahało. Oświadczył się już wujowi. * * * Odetchnęła biedna profesorowa i powinszowawszy z serca Saskiej, a podziękowawszy Bogu, że ją tak cudownie uwolnił od wielkiej troski, pośpieszyła z nowiną do domu. Bernardek dnia tego później niż zwykle powrócił. Pozwolił sobie być w teatrze... grano dramat jakiś nowy. Rozmarzony wstąpił ledwie na próg domu, gdy matka go powitała z rzadką wesołością i czułością podwójną, jakby ocalonego. Nie śpieszyła jednakże z wiadomością, ażeby się nie zdradzić. — Byłam dziś u Saskiej — odezwała się wkońcu. Bernard aż podbiegł ku niej. — Zdrowi?— spytał. —I szczęśliwi — dodała stara. — Wystaw sobie, Klarcia robi partyą co się zowie: wychodzi za mąż za niemłodego, ale majętnego wdowca. Zdradził się Bojarski załamaniem rąk i bladością. — To okropne! — zawołał. Spojrzała mu matka w oczy. — Cóż w tem tak okropnego? Zamilkł Bernard. — Prawda że piękna — dodała matka — ale też to wszystko. Zalotna, płocha i w głowie niewiele. Ani gospodyni z niej, ani matki, ani żony nie będzie nigdy. — Matusiu, taka surowość! —przerwał Bernard. — Mówię co myślę—ciągnęła matka. — Czas dowiedzie, że miałam słuszność — zobaczysz. Nie śmiał ani bronić, ani się sprzeczać Bernard; odszedł smutny. W sercu czuł ból. Zdawało mu się, marzył, pochlebiał sobie, że wejrzenia jej coś mówiły, obiecywały, że serce biło dla niego. Raz dała mu kwiatek zmięty w rączkach... Przypominał sobie słowa, którym nadawał znaczenie, jakiego nie miały. Wszystkoż to było złudzeniem? On jej mówił często o miłości, ale w ogólnych bardzo wyrazach, nie mógł jej więc obwiniać o przeniewierstwo — lecz bolał i zdawało mu się, że miał prawo do jej serca. Ból, kilka dni w piersiach noszony, wylał się potem w wierszu bardzo pięknym i smutnym. Ale ona — ona nigdy wierszy nie czytywała... Postanowił nie widzieć jej więcej, a obraz nosił w sercu. Nie chodził już do Saskiego ogrodu. Tak dwa tygodnie upłynęły. Przypadkiem Bojarski był zmuszonym przejść tylko ogrodem, który teraz tak dla niego był smutnym. Naprzeciw niemu szła strojna, wesoła, uśmiechnięta Klarcia. Zawahał się, czy ma się zbliżyć do niej, czy uciekać, gdy ona sama, śmiejąc się, powiedziała mu dzień dobry. — Dawno, bardzo dawno nie spotykałem tu już pani i nie spodziewałem się — rzekł Bernard. — Bo ja też długo nie miałam czasu, nie chodziłam — odparła dźwięcznym głosikiem dziewczyna. — Ale pan pewnie słyszałeś?— dodała figlarnie — miałam iść za mąż. Bojarskiemu serce uderzyło. — No, i chwała Bogu — zaczęła wesoło — jakoś się to rozeszło. Nie idę. — Bo teżby to podobno nie było dobrane małżeństwo—podszepnął Bernard. — Dlaczego? — naiwnie szczebiotała Klarcia. — Mężczyzna wcale niestary, niebrzydki, wdowiec, majętny. Byłabym poszła, choć go nie kochałam; ale wuj dowiedział się tam czegoś, nie wiem... i wszystko się rozerwało. — Ja pani winszuję tego — rzekł Bernard. — Znajdziesz łatwo. — O, niełatwo — paplała dalej Saska. — Ja jestem wymagająca. Serce to tam jak sobie chce, ale musi być człowiek majętny, żebym nie miała troski o nic. Co mi po życiu ciężkiem? Słuchał Bernard przerażony. — Żartujesz pani. — Nie, doprawdy — rzekło dziewczę. — Patrzyłam na ciężkie życie matki, dzieliłam je z nią, mam tego dosyć. — Ale uczucie osładza wszystko! Klarcia wybuchnęła śmiechem. — To ja chyba nie mam serca — rzekła obojętnie. Choć urywek ten rozmowy, która się dłużej przeciągnęła, powinien był ostatecznie ostudzić i rozczarować Bojarskiego, jednak tłumaczył go sobie dziwactwem i swywolą. Zdawało mu się nienaturalnem to, co ona głosiła z najmocniejszem przekonaniem. Powrócił do matki pocieszony. Dla niego, dopóki ona była wolną, nic jeszcze straconem się nie zdawało. Marzył, że skończywszy uniwersytet, otrzyma z łatwością miejsce profesora szkół wojewódzkich. Z powołaniem literata, poety, godziło się doskonale nauczycielstwo i zapewniało byt nie świetny, ale wolny od wielkiej troski. Naówczas mógłby już starać się o Klarcię i pochlebiał sobie, że dziewczę, udające obojętność taką, poda mu rączki chętnie... że będą szczęśliwi, bardzo szczęśliwi! Zawsze jeszcze widział w niej z uporem zakochanego nie tę, jaką była, ale jaką z niej sobie stworzył. Łatwo wystawić sobie, jak profesorową poruszyła wiadomość o tem, że małżeństwo zerwane zostało. Powracały obawy. Były one teraz bardziej jeszcze uzasadnione, bo Bernard mniej się krył przed matką ze swą miłością dla Saskiej a przynajmniej sympatyi dla niej nie taił. Reszty domyślać się mogła łatwo. Kok ten dla Bojarskiego ze wszech miar był ciężki. Nabrał na swe ramiona wiele, wymagał od siebie nadzwyczajnych rzeczy, pracował nieznużenie, walczył i cierpiał. Serce nie pomagało w pracy... odrywało go od niej. Zamiast nad dziejami i językami, siedział nad sonetami i elegiami, nad poematem, w którym niechcący odmalował sam siebie. Głowa przepełnioną była marzeniami; nawet od zbawiennej, wszystko leczącej pracy ochota odpadła. Matka czytała w twarzy, odczuwała w nim niepokój i cierpienie, ale wiedząc że nie potrafi pocieszyć, dobadywać się nie śmiała przyczyny. Zdawało się jej, że na ferye koniecznie było potrzeba Bernarda, który ciągle miał w myśli bliższe poznanie ludu, wyprawić gdzieś na wieś. Do spisku wciągnięty został Wroniec. — Nic nad to łatwiejszego- rzekł. — Pani wie, że ja coroku zawsze sprawiam sobie wakacye u któregoś ze znajomych i Starych towarzyszów. W tym roku zaproszono mnie na Podlasie, do hrabiostwa Zygmuntowstwa. Najzacniejsi w świecie ludzie, dom staropolski, gościnni, serdeczni, a dla nich Bernard będzie najpożądańszym go Od kolebki do mogiły. ściem. Sama hrabina Marya lubi poezyą, jest kobietą znakomicie wykształconą, czyta wiele. On koniarz i myśliwy, z kośćmi poczciwy i niedumny. Okolica lesista... położenie piękne. — Ale jakże tak można komuś narzucać się?— odparła Bojarska. — Oni są radzi, część roku spędzając na tem wygnaniu, gdy kogo złapią do towarzystwa. — Bernardek nieobyty jest z tym pańskim światem. — A ja od czego? — odparł Wroniec. — To się obędzie i trzeba, aby się z nim obeznał. Uparł się tedy kapitan, a że Zygmuntowstwo byli jeszcze w Warszawie, póty naglił, prosił, zmuszał, aż Bojarskiego do niech zaprowadził, wprzód o nim uprzedziwszy. Nie bez pewnej obawy poszedł Bernard wieczorem na herbatę. Dom był pański, lecz nie tak rażąco wytworny i wspaniały, aby sama jego powierzchowność onieśmielała. Choć na wielkiej stopie, pomimo to wszystko było skromne: wiele rzeczy pięknych, a najwięcej starego i poważnego sprzętu... Obejście się też hrabiny i hrabiego, pełne prostoty, uprzejme, dodawało odwagi obcemu, nie dozwalając czuć, co go dzieliło od tego arystokratycznego domu. Sama pani, w średnim wieku, bez najmniejszej pretensyi do elegancyi, ubrana czarno, miała w sobie cały wdzięk, jaki nadaje dobre wychowanie, długie życie w najlepszem towarzystwie i charakter łagodny, a umysł wykształcony i uspokojony. Wychowanie odebrała na tle francuskiem osnute — czemu nie była winną; ale życiem się wyrobiła na zupełnie oryginalną istotę. Córkę już miała zamężną, syn rozpoczynał w uniwersytecie wydział prawny; był-to więc towarzysz Bernarda, ale mu prawie nieznajomy. Nie mając troski o dzieci, hrabina Marya mogła się oddać cała ulubionemu czytaniu i myśleniu. Pociągały ją szczególniej kwestyę religijne, które zaczynały być na porządku dziennym. Lammenais, De Maistre, Bonald zajmowali umysły poważne. Obiecywało się religijne po ruinach XVIII wieku odrodzenie. Żywo zaprzątało to panią domu, chociaż czytywała i lżejsze rzeczy, a poezya polska nie była jej obojętną. Sam hrabia, niemniej wykształcony, był zajęty zarządem dóbr ogromnych, który sam prowadził, hodowlą pięknych koni które lubił, naostatek myśliwstwem, bo smak w niem po pradziadach i dziadach odziedziczył, a gończe miał sławne. W domu, choć francuzczyzna, tak u nas rozpowszechniona wówczas, brzmiała często, nie stanowiła tu jednak języka powszedniego i znamię staropolskie w obyczaju, mowie, w całem życiu było widocznem, a wybitnem. Nadzwyczaj uprzejmie, a nadewszystko ośmielająco przyjęto tu Bernarda. W rozmowie z samą panią dał się jej lepiej poznać i podobał. Syn hrabiostwa, ów uczeń uniwersytetu, młody hrabia Leon był także w domu, z nim więc zabrał znajomość Bernard. Znalazł w nim powagę nad wiek, ale i prozę jakąś a chłód, które go starszym czyniły, niż był. Podobny do ojca, obiecywał być jeszcze praktyczniejszym od niego i życie poświęcić zadaniu, które uważał za obowiązkowe — podniesienia gospodarstwa, zarządowi dóbr, interesom. Obok tego miał zamiłowanie w sztuce, wzięte po matce, i był miłośnikiem obrazów, których już zbiorek rozpoczął. W tym przedmiocie Bernard był zupełnym nieukiem, co naiwnie wyznawał; z uwagą więc przysłuchiwał się i uczył. Wieczór zszedł tak szybko, nie postrzeżenie, iż gdy się żegnać przyszło, a wyszedłszy Bojarski spojrzał na zegarek, nie mógł pojąć, gdzie się tyle czasu tak przyjemnie podziało. Wychodzącemu stary hrabia Zygmunt, trzymając go za rękę, rzekł z rubaszną prostotą: — Przyjedź do nas z Wrońcem, będziemy radzi. Leon zyska towarzysza, my także miłego gościa, a wierz mi, że nam najmniejszego nie przyczynisz kłopotu. Na wsi zresztą będziesz miał swobodę zupełną, rozporządzisz dniem, jak ci się podoba. Trzymamy się angielskiej metody w życiu na wsi. Konia, bryczkę mieć możesz na zawołanie. Zechcesz ze mną polować, dam strzelbę; nie, to zostaniesz z książkami. Biblioteka stara i dostatnia na usługi, a na nowościach nie zbywa. Zaproszenie wistocie było tak serdeczne, hrabina je tak miłemi poparła słowy i Leon tak po koleżeńsku się obchodził z Bojarskim, iż powrócił do matki zachwycony. Wcale sobie wyobrażał inaczej świat ten arystokratyczny; o niczem podobnem nie marzył. Pobyt w takim domu, czuł to sam, nadzwyczaj dla niego być mógł korzystnym. Winien go był Wrońcowi. Profesorowej szło głównie o to, aby syna z Warszawy i od Klarci odciągnąć. Dziewczyna, wcale o Bojarskim nie myśląc, śmiejąc się z niego razem z Twardzińskim, z którym daleko więcej sympatyzowała — ze zwykłym zalotnicom uporkiem, nie chciała go jednak zupełnie wyzwolić. Wiedziała bardzo dobrze, że się w niej kocha szalenie, wydawał się jej niekiedy śmiesznym, nie zachwycał jej powierzchownością, nie obudzał nic w sercu — ale puścić go i pozwolić mu się odkochać, ostygnąć — nie chciała. Trzymała tak wielu na paskach, dla samej przyjemności zużywania na nich siły swojej.... Chciała aby szaleli, rozpaczali, padali przed nią. Nie pominęła nikogo, ani starego, ani młodego, żeby choć nie popróbowała oczu na nim. Jeśli się zatliła iskierka, rozdmuchiwała ją starannie. Nie można jej tego było nawet wziąć za wielką winę, bo szła za naturą swojego temperamentu... Był to instynkt zalotnicy. I znowu jakiś czas spotykali się niekiedy w Saskim ogrodzie. Stosunek wcale się nie zmienił. Bernard nie ośmielił się nigdy do żadnego wyznania, ona drażniła wprawdzie, pobudzała i wywoływała je niekiedy, lecz miała w tem przyjemność, by już na wargach drżące, zimnem słowem odpędzić. Miłość to była dziwna. Sam Bojarski przyznawał w głębi duszy, że więcej miał przyjemności gdy na nią patrzył zdala, niż w rozmowie. Ta schodziła zwykle na taki poziom, do treści tak jemu obcej, iż milczeć musiał roztargniony... podnieść zaś z sobą w obłoki Klarci nie było sposobu. Chodziła po ziemi. Przez jakiś czas potem znikła Klarcia... Bernard do Saskiej nie chodził, matka ochoty nie miała; nie było więc sposobu dowiedzenia się. Obawiał się choroby, Katarzyna jednak zapewniała, że ją widuje przesuwającą się po ulicach, bardzo zawsze wystrojoną. Dnia jednego, gdy Bernarda w domu nie było, wbiegła niespodzianie Saska do profesorowej. Poznać było można po niej łatwo, że ją coś nadzwyczajnego boleśnie dotknęło. Twarz miała zapłakaną, oczy wywrócone i nie kryła się z tem wcale... tak była rozpaczliwie czemś przejętą. Zaledwie wszedłszy, rzuciła się na szyję profesorowej, łkając i płacząc. Długo nie można jej było zrozumieć. — A! moja pani! droga moja! Ty chyba jedna ulitujesz się nademną, ty pojmiesz, co mnie dotknęło! Jestem najnieszczęśliwszą! O, gdybym była wiedziała... nigdy, nigdybym do tej nieszczęsnej Warszawy nie pojechała. Klarcia, moja Klarcia! Tu wybuchnęła takim jękiem i płaczem, a śmiechem serdecznym, że ją trzeba było trzeźwić, nim znowu, nieco uspokojona, mogła o swem nieszczęściu rozpowiedzieć. — Moja Klarcia — mówiła — nie mam jej! Zgubiona!... Weszła do baletu... została tanecznicą. Mój brat rozgniewany znać jej nie chce... a ja... co ja pocznę? Padałam jej do nóg, błagałam, nic nie pomogło... Zaczęła się oddawna uczyć tańca, bo to było potrzebnem. Przychodził nauczyciel baletnik i ten ją namówił. Świetna może przyszłość, ale co mi po niej?... Zgubiona!... Płakać znowu zaczęła Saska. Z rozmowy z nią Bojarska wyrozumiała, że jeszcze, oprócz wstąpienia do baletu, gdzie jej piękność, zręczność) wesołość bardzo korzystne wyjednały warunki, o niczem gorszem i straszniejszem mowy nie było. Uciekła wprawdzie z domu, ale się przeniosła do nauczyciela tańców, który miał żonę i rodzinę. Za pozór do tego porzucenia matki służyła potrzeba nieustannych lekcyj i wprawiania się w skoki. Samo towarzystwo baletniczek już przeraziło Saską; sława ich przejmowała ją dreszczem. Było do przewidzenia, że pójdzie za prądem, za przykładem, za pokusą. Matce i wujowi odpowiedziała hardo: — No, to potrzeba było mnie wydać za mąż, za bogatego. Ja w nędzy żyć wiecznie i marchewkę skrobać nie jestem stworzona. Co mi tam! Potrzebuję żyć i używać — a reszta mi obojętna. Dwie stare jejmoście popłakały się i rozprawiały długo. Poszła nareszcie Saska, a profesorowej znowu się zdawało, że jej wielki ciężar spadł z serca. Nie mógł Bernard nie uczuć teraz, że Klarcia dla niego była straconą. Późno powrócił do domu Bojarski, ale matka czekała na niego. Poznał z jej twarzy, że płakała. Opowiedziała mu zimno, smutnie historyą Saskiej, powtórzyła co od niej słyszała. Milczący, blady, Bernard nie przerywał jej słowem, ale na twarzy jego taki był wyraz boleści, iż matka po kilkakroć przez litość przerywała opowiadanie. Gdy skończyła, stał długo skamieniały i wryty. — Nie może być — rzekł wkońcu — ażeby łzy i prośby matki nie miały jej serca poruszyć. Krok fałszywy, smutny, ale jeszcze nic niema straconego, może się zwrócić. — Matka jej u nóg leżała! — zawołała Bojarska. W duszy tłumaczył to sobie Bernard, więcej winy składając na matkę, niż na nią. Wychowanie... niebaczność... zbytnia swoboda... Nie miał jej jeszcze za zgubioną. Nazajutrz, po namyśle krótkim, nie mówiąc nic matce, Bojarski starał się dowiedzieć o mieszkaniu mistrza baletu i postanowił sam pójść do Klarci. Nie pochlebiał sobie, ażeby mógł zmienić jej postanowienie, ale sądził, że jedno więcej naleganie zaszkodzić nie może... że ona chwiała się, że służyć jej za pośrednika, pomódz było obowiązkiem. Z wielką trudnością przyszło mu dobić się do panny Klary, która, przez wzgląd na matkę i wuja, imię i nazwisko zmieniła, do baletu wstępując. Zwano ją Astreą Cenci. Dlaczego i kto jej poddał tę włoszczyznę, trudno było zbadać. Panna przyjęła go w swoim pokoju z tą śmiałością, z zuchwalstwem graniczącą, do której była od dzieciństwa przywykła. Zmarszczyła brwi, zobaczywszy go, jakby mu powiedzieć chciała: — Pocoś tu przyszedł? co tu robisz? jakiem prawem? — Co mi pan powiesz? — zagadnęła, podchodząc. — A! panno Klaro — zawołał Bernard, ręce składając jak do modlitwy. — Na miłość Boga, czyż pani się nie domyślasz, co mnie tu sprowadza? Wszyscy są w rozpaczy; matka jej wypłakuje oczy... Czy się godziło... — A to mi się podoba, żeby pan mnie dawał nauki! — zakrzyczała. — Co to się ma znaczyć? — Ze pani dobrze życzę, że radbym ją wyrwać... — Z czego? Cóż to złego tańcować? — wołała szybko i żywo dziewczyna. — Miałam siedzieć i zo- stać starą panną? Posagu nie mam, wuj mi za mąż iść nie pozwolił. Miałam że się kwasić nad pończoszką? Ja to mamie mówiłam sto razy, że do takiego życia nie jestem stworzoną. Generałowie i hrabiowie żenią się z baletniczkami, więc prędzej tu los zrobię, niż gdzieindziej. Wyperswadujcie sobie, ażebym miała ze skruchą do domu powrócić. Z tego nic nie będzie. Wiem co robię. — Panno Klaro... — Ale co tam: panno Klaro, panno Klaro! To na mnie nie czyni najmniejszego wrażenia, bądź pan pewnym. Proszę mi dać pokój. Bernard ręce załamał. — Zlituj się pani! — Wy się zlitujcie nademną i darmo mi nie dokuczajcie — zuchwale odparła Saska. — Stało się... no, weszłam jak powiadacie na drogę zatracenia, jestem zgubioną — więc mnie już nie szukajcie. — I odeszła ku oknom oburzona. Bernard postał u drzwi, błagalnym wzrokiem rzucił na nią, gdy ona rozśmiała się szydersko — i wyszedł z rozpaczą w sercu. Lecz jeszcze jakąś żywił nadzieję, że Klarcia nie zginie. "Tanecznica — mówił sobie — to jeszcze nic. Dziewczę nadto dumne, ażeby dało się wciągnąć na drogę życia, z której zejść na lepszą prawie niepodobna." Bernard wkrótce potem wyjechał z Wrońcem na Podlasie. Jak przewidzieć było można, działo mu się bardzo dobrze. Sam powiadał, że gdyby tak jeszcze z matką, rajskie byłoby to życie. Zabrał z sobą dość książek, a tu znalazł ich taki dostatek, że swoich nie potrzebował. Skorzystał z tego, aby się z nowemi prądami odżywioną poznać literaturą francuską. Była ona właśnie w tej dobie lenienia się z klasycyzmu, które w początkach do poczwarnych nieraz prowadziło wybryków. Chciano nowości, popłacała jaskrawość, zmagano się więc na poczwarności; ale wśród tego wylewu rzeczy tylko dziwacznych, były i genialne połyski. W. Hugo, Lamartine, Janin, cała falanga romansopisarzy i dramaturgów. Na spokojnym umyśle Bernarda ta gorączkowa literatura zrobiła wrażenie potężne, lecz niejasne. Czuł jej piękności, nawet pobudki jej ekscentryczności po długiem zastygnięciu — ale nie wiedział, czy wszystko w niej było usprawiedliwionem, najmniej zaś czy wybryki były samym celem, czy środkiem zdobycia swobody i szałem po długiem odrętwieniu. Hrabina obawiała się tego wybuchu. Jeden Lamartine i niewiele rzeczy W. Hugo zachwycały ją. Bernard przetłumaczył "Jezioro" Lamertine'a, na jej żądanie, i bardzo mu się szczęśliwie tęskny wdzięk lutni egotycznej powtórzyć udało. Wówczas jeszcze kwestya nawet, czy język polski zdolnym jest do wyrażania pewnych uczuć, dziecinnie była rozstrząsaną, a podniósł ją Kropiński mdło zaprawną poezyą, dowodzącą że języki dostać mogą bladaczki. Dnie w Powarowie hrabiostwa upływały bardzo mile. Rezydencyą składał pałac ogromny, w XVIII w. przerobiony z murów starego zamczyska, trochę zaniedbany, ale wygodny. Część jego tylko zajmowali hrabiostwo, syn i goście, bo pokojów pustych i salonów nieumeblowanych na górze pozostawało wiele zamkniętych. Bernard przy bibliotece umyślnie dostał ładny pokoik, wychodzący na ogród oknami. Dano mu klucz od książek, w których mógł się po całych dniach grzebać. Mnóstwo tu było rzeczy nowych i niewielkiej wartości, ale znaczną część składały pergaminowe folianty, wydania XVI i XVII w., nawet inkunabuły. Z temi osobliwościami tu się poraz pierwszy poufalej poznał Bojarski, pokochał w nich i, chcąc dowdzięczyć się za gościnę, postanowił trochę bibliotekę ułożyć, co z wdzięcznością przyjęto. Po całych więc dniach porządkował i czytał. Czasem przychodziła hrabina, na krótką rozmowę, niekiedy hrabia Leon, który objeżdżał folwarki i gospodarstwo. Zapowiedziana swoboda na wsi była wistocie zupełną. Bernard robił wycieczki samotne i przypatrywał się ludowi, lecz zbliżenie się do niego było zbyt trudnem. Czuł się nieprzygotowanym. Na obiad schodzili się wszyscy; po nim każdy się udawał gdzie chciał, a wieczór spędzano znów razem. Bernard czytywał głośno, rozprawiano, hrabina grała na fortepianie, Leon rysował, bo miał talent do szkiców i karykatury. Wroniec naówczas albo w zamku od ogrodu palił fajkę, lub szedł spać wcześniej. Niekiedy odwiedziny sąsiadów przerywały ten jednostajny, ale bardzo miły, uspokajający duszę tryb życia. Bernard w nim smakował szczególniej. Nie miał trosk o nic, o matce tylko myślał, ale ta cotydzień regularnie pisywała do niego. Była zdrową i prosiła sama, ażeby syn o nią się nie kłopotał i nie przyśpieszał powrotu. Jak Bojarski z niewymownie uprzejmych gospodarzy, tak oni byli z niego radzi. Umieli go ocenić, powzięli dla niego szacunek i przyjaźń. Stary hrabia chętnieby był nawet zajął się losem i przyszłością młodzieńca, którego polubił powagę i statek — ale co było robić z literatem, który tego powołania nie chciał się wyrzec? Starano się potrosze wybić mu z głowy całkowite przynajmniej poświęcenie się literaturze na inny zawód praktyczniejszy — Bernard stał przy swojem. Nie straszyła go przyszłość cicha, skromna i uboga. Obudziło to szacunek, a dziwiło, bo nigdy zupełne zrzeczenie się lepszego bytu, robienia majątku nie było pospolitem. Uważano go za fenomen. Z koniem, ze strzelbą choć trochę się poznajomił Bojarski, ale do poufałości nie doszedł. Dawano mu najspokojniejszego wierzchowca zwykle, a na polowaniu czuwał nad nim stary leśniczy, który więcej dykteryjkami go zabawiał, niż myśliwstwa uczył. Wakacye przeszły, jak błyskawica. Hrabiostwo starzy pozostawali na wsi, Wroniec nawet miał tu czas jakiś bawić jeszcze, a hrabia Leon i Bernard wracali do uniwersytetu. Nie kłamał, żegnając się, Bojarski i zapewniając gospodarzy, że pobyt ten na wsi do najmilszych wspomnień jego życia będzie należał. Wieś zawsze odżywczo działa na człowieka, a zbliżenie do natury krzepi zarówno ciało, jak umysł. Wiózł z sobą Bojarski wspomnień mnóstwo, cala pakę bibuły z pozasuszanemi kwiatami, dużo notatek z biblioteki i to, czego sam on ocenić nie mógł: umysł rozmową, rozprawami, obcowaniem z poważnemi ludźmi zbogacony. Działało to obcowanie codzienne powolnie, ale było rodzajem gimnastyki, wyrabiającej siły nowe. Widokrąg myśli jego znacznie się rozszerzył, dostrzegał sfery, których dawniej oko jego nie sięgało. Matka go znalazła opalonym okrutnie, ale takim czerstwym i silnym, iż się nim nacieszyć nie mogła. * * * Krwawo i łzawo, burzą i gromami przerwane zostało to życie, dotąd płynące spokojnie. Bojarski z innymi znalazł się na placu walki takim, jakim był na ławie uniwersytetu — nie cisnąc się do pierwszych rzędów, unikając wrzawy, przekładając posłuszeństwo nad rozkazywanie. Ranny pod Grochowem, musiał długi czas przeleżeć, pielęgnowany przez matkę i Wrońca, który dla głuchoty służyć nie mogąc, miał sobie tylko powierzony jakiś nadzór nad magazynami w mieście. Skazany do łóżka, gdy tylko cokolwiek sił odzyskał, otoczył się książkami, wojskową swą służbę uważając za epizod tylko, który nie powinien był odwrócić go z drogi powołania. Po burzy znalazł się zwichniętym nieco. Nauki potrzeba było szukać gdzieindziej, a na to nie starczyły środki; musiał więc samouctwem dopełniać tego, czego mu brakło. Zamiast posady profesora w szkołach, zaledwie udało mu się dostać kwalifikacyą na domowego prywatnego nauczyciela. I o tę nie było łatwo, ale czasu nie tracił. Kto się uczyć chce, zawsze znajdzie, czego jeszcze nie umie. Ogromną pracą zdobył tak sobie zasób wiedzy niepospolity. Trochę polyhistor i encyklopedysta, bo każdy umysł wyższy, nieumiejący w ciasnych zamknąć się obrębach, nim być musi — miał Bojarski przedmioty wybrane i główne, do których wszystko co umiał odnosiło się i skupiało przy nich. Gdy rozproszone nieco dawne towarzystwo stolicy znowu do niej niedobitkami ściągać zaczęło, powrócili i hrabiostwo Zygmuutostwo do miasta. Leon, wypadkami wyrzucony za granicę, objął dobra galicyjskie. Bojarski nie wiedział o ich powrocie, gdy ze starym hrabią spotkał się na ulicy. — A! cóż tu robisz? — zapytał go, uprzejmie witając, hrabia, który w krótkim czasu przeciągu postarzał bardzo. — Dotąd nie robię nic — odparł Bernard — ale cośbym rad począć i zająć się czem. Uczyłem się i uczę; lecz na nieszczęście publiczny zawód nau- czycielski jest dla mnie zamknięty, muszę się ograniczyć prywatnym. Dotąd nic mi się nie trafiło... Hrabia zadumał się chwilkę. — Odwiedź -no nas — odezwał się. — Moja żona, która kilka razy pytała o ciebie, rada będzie swemu lektorowi. Żyjemy bardzo osamotnieni i cicho. Wponmiał potem Wrońca, którego nie widział oddawna, i tak się rozstali. Z odwiedzinami u hrabiostwa niebardzo pośpieszył Bojarski. Zajęty swem położeniem, losem matki, troskami powszedniemi, nie miał ochoty szukać rozrywki. Wczasie tych wypadków, w których tyle nowych postaci zjawiło się na bruku, że w ich tłumie dawne utonęły, piękna Klarcia zupełnie zniknęła z oczu Bernardowi, który nie przestał wzdychać do niej, bo pierwsza miłość, jakąkolwiekby ona była, zostawia po sobie nigdy zatrzeć się niedającą bliznę. Wiadomości, jakie o niej mógł zasięgnąć, brzmiały najsprzeczniej. Matka jej nie widywała, wyemancypowała się zupełnie. Natychmiast po wypadkach, które i teatr dotknęły, gdy przyszło do nowej jego organizacyi, balet stanął na pierwszym planie. Bojarski (który nigdy teraz nie bywał w tea- trze) dowiedział się, że panna Astrea, jako jedna z pierwszych tancerek, świetnie i z nadzwyczajnem powodzeniem występowała na scenie. Ale razem z tem podszeptywano, że jakiś stosunek bardzo poufały i blizki łączy ją z pewnym konsulem - dyplomatą, który w jej domu (bo miała osobne gospodarstwo) był jakby panem, a raczej ona u niego tylko rodzajem gospodyni. Nie ulegało wątpliwości, że na ślizkiej drożynie, którą sobie obrała, Klarcia nie utrzymała się w równowadze... upadła. Nie mówiono o niej nigdy zbyt głośno i jasno, ale gdy Bernardowi na myśl przyszła, goryczą zapływało mu serce. Przechodząc raz tym Saskim ogrodem, który dla niego był tak pełen pamiątek, Bojarski spostrzegł naprzeciw siebie powoli idącą kobietę, wystrojoną z niezmierną elegancyą, piękną, nadzwyczaj zręczną, posuwającą się z wdziękiem takim, jakby w powietrzu płynęła. Nie poznał jej zpoczątku. Szła sama jedna. Przypatrywano się jej zdaleka, ale do tej zachwycającej bogini nikt się zbliżyć nie ośmielił. Była to ona, Klarcia — Astrea. Bojarski, gdy ją nareszcie poznał, chciał, dla uniknięcia spotkania, rzucić się w boczną uliczkę; ale nie było żadnej w pobliżu i mimowoli zmuszony został zetknąć się z nią oko w oko. Nie miał jednak zamiaru witać się, usiłując pominąć gdy usłyszał głos dźwięczny. — Cóż to, pan mnie nie poznajesz?... A! to pięknie! Bojarski stanął; przywitał się zmieszany dosyć chłodno, ale serce mu biło gwałtownie. Z jakiego powodu Klarcia teraz życzyła sobie zbliżyć się znowu do Bernarda — czy dlatego, że on jej się zdawał unikać, na przekorę, czy przez prostą ciekawość? ona sama może tego dobrze nie wiedziała. Mogła to być fantazya tylko, lub rachuba w chwili, gdy dla oczyszczenia się pragnęła zdobyć sobie męża powolnego, coby jej dał imię swe, a nie przeszkadzał w niczem. Bernard, zakochany, łagodny, zdawał się (bo go nie znała dobrze) stworzonym do takiej roli. — Gdybym pani nie poznał — odpowiedział, zawahawszy się nieco, Bojarski — byłoźby w tem co dziwnego? Tyle lat nie widywaliśmy się, pani wypiękniałaś cudownie, stałaś się inną, a ja... — No, a pan? cóż pan? Wszak matka żyje, zdrowa? Bernard ujęty został wspomnieniem swej ukochanej matusi. — A! dzięki Bogu — rzekł żywo — matka ma się dosyć dobrze, choć trochę postarzała... jak ja — dodał z uśmiechem. — Pani tylko masz przywilej wiecznej młodości. — A! kompliment z ust pana! to coś nadzwyczaj osobliwego — śmiejąc się, poczęła Klara. — Cóż się z panem działo pod te czasy? — Byłem ranny, przeleżałem długo nieużyteczny ludziom, ciężarem matce i wszystkim — odparł Bernard. — A teraz? co pan myślisz? — nalegała, zwolna prowadząc go za sobą i nie puszczając, piękna Astrea. —Cóż teraz? — Dotąd szukam czegoś, nie mogąc nic znaleźć — rzekł Bojarski. — Zapewne znajdę gdzieś na prowincyi miejsce prywatnego nauczyciela. — A cóż w takim razie będzie z matką? — ze szczególną troskliwością zapytała Saska, która zwolna, jakby umyślnie, za ogród już z sobą wyprowadziła Bernarda. — Albo mnie wezmą z matką, która jednego pokoiku potrzebuje tylko — mówił Bojarski — albo... nie wiem, coś się innego znajdzie może w samej Warszawie. Chciał ją w tej chwili, przeprowadziwszy, pożegnać, gdy Astrea go zatrzymała. — Jesteśmy o trzy kroki od mojego mieszkania — oderwała się. — Proszę, pan koniecznie musisz zajść do mnie. Bernardowi wydało się to zpoczątku dziwnem bardzo. — Ale jakże? — dorzuciła z nadrobioną ży- wością Klarcia, nie dając mu odpowiedzieć. — Jesteśmy bardzo, bardzo starzy znajomi, więc zapominać tak o sobie się nie godzi. Pamiętasz pan — dorzuciła, śmiejąc się — jak mała Klarcia, z zaplecionemi we włosy sinemi wstążkami, siadała w oknie dworku, a ktoś... z rogu akademii podkradał się jej przypatrywać? O ! były to te dobre czasy, kiedy surowa marchewka słodką się i smaczną zdawała, jak teraz Loursa cukierki... Gdy to mówiła, szli ciągle i wchodzili już, po dywanem wysłanych schodach, na pierwsze piętro gmachu, który był pozostałością po pałacu saskim. Astrea tu mieszkała, bo Klarci dawnej już ani śladu nie było. Pokoje, do których go wprowadziła, uderzające były przepychem wymuszonym, jaskrawym, chwalącym się sobą, świadczącym że kosztować musiał niezmiernie wiele, choć smaku w nim niebyło. Jak jej strój, tak i mieszkanie wy woły wały pytanie, czy najpiękniejszy taniec w balecie mógł starczyć na przepych taki? Bojarski, który w życiu nie widział takiego nagromadzenia fraszek, cacek, bronzów, kryształów, draperyj, złoceń, nieznanych kwiatów, porcelany, obrazków, świecidełek — wśród najdziwaczniejszych siedzeń, kanapek, huśtawek, taburetów, stołeczków — znalazł się tak zbłąkany, onieśmielony, że kroku nie umiał stąpić i nie wiedział, gdzie się obrócić. W dosyć dużym saloniku wistocie ciasno prawie było. Nadbiegająca ładniuchna służebna, tak prawie wystrojona jak pani, zdjęła z niej chustkę, a Astrea rzuciła się na kanapkę, krzesło obok siebie wskazując Bojarskiemu. — Chciałam się pochwalić przed panem — zaczęła — jak tu u mnie ładnie i elegancko. A! ja -bo tak lubię co piękne, co drogie! przepadam za tem... to pasya moja! Pieniędzy zbierać nie potrafię nigdy; ale je rozsypywać — o! umiem doskonale! Podparła się na rączce białej, wypieszczonej i patrząc w oczy staremu znajomemu, ciągnęła dalej: — Nie miała -żem ja słuszności, gdym się upierała tańcować? Byłabym dotąd wujaszkowi musiała fajkę nakładać szkaradnym tytuniem, który mnie dusił, i chodzić do kuchni wąchać pomyje. A tu u mnie tak ładnie pachnie! Nie mogę się skarżyć, życie mi płynie, jakby sen jakiś rozkoszny. Prawda, że za kulisami męczą mnie zazdrośnice i zatrują czasem chwil parę; ale ja o te stare, chude baletnice z długiemi językami nie dbam. Jeżeli dotąd nie jestem najpierwszą, to obok niej tuż stoję. Pan mnie nigdy nie widziałeś w balecie? nie bywasz w teatrze? — Nie mogę, nie mam na to ani czasu... ani — odezwał się Bojarski. — No, rozumiem — przerwała żywo Astrea, odsuwając szufladkę i niecierpliwie wołając służącej Karasi. — Ale ja panu dam bilet, ja ich mam ile zechcę dla moich przyjaciół. Musisz pan pójść choć raz — mówiła, rozogniając się coraz. — Bo widzieć mnie tu w domu, a na scenie, to wielka różnica. Pan mnie nie znasz jeszcze... Ja na deskach jestem zupełnie inną. Mówiłeś zawsze, pamiętam, o ideałach... Otóż ja tańcując, wszyscy mi to przyznają, jestem idealną... Słyszałam sto razy to wyrażenie i ono mi nawet pana przypomniało. Napastliwe to odnowienie znajomości, które zpoczątku Bojarski zimno przyjmował — naostatek na niego oddziaływać zaczęło. Zapomniał się, nie bronił; urok piękności upajał go powoli. Szukał w sobie jakiegoś sofizmatu, aby ją oczy ścić, uczynić w swych oczach mniej winną — choćby naiwną nieświadomością własnej winy. Gwałtem prawie wcisnęła mu bilet, którego odrzucić nie miał siły, choć mu ręce palił. — Przyjdż -że pan raz, zobacz — powtarzała — przecież to grzechem nie jest. Mówią, że nawet księża po cywilnemu na paradyz się wciskają.. Bojarski półgębkiem przyrzec musiał, ale jej na tem nie było dosyć. Klarcia, zostająca Astreą, bądźcobądź nieco się rozwinęła; umiała więc tak się znaleźć, aby nie raziła Bernarda. — W teatrze pan musisz być — poczęła, pochylając się ku niemu — ale na tem niedosyć. Mam daleko większą pretensyą: chcę ażebyś pan bywał u mnie w domu. Tak, tak! — powtarzała, główką przekręcając zalotnie. — Powiedz pan sobie, że masz misya nawracania grzesznicy! Ja będę kazań słucbała cierpliwie. Nuż pan mnie skruszysz, nawrócisz i ja, głowę posypawszy popiołem, pocznę pokutę? Śmiała się serdecznie. Bernard sposępniał. Obrócenie w żart tego, co on za bardzo wielką i poważną rzecz poczytywał, raziło go. Ona szczebiotała ciągle: — Nie możesz się pan mnie obawiać; zbyt jesteś, jak byłeś, panem siebie, a niepodobna aby mu przyjemności nie robiło popatrzeć czasem na to stworzenie, w którem się niegdyś kochałeś. Bo, że się kochałeś — o! na tobym przysięgła! Tego się zaprzeć nie możesz. Bernard mocno się zarumienił. — Nie zapieram sio tego — rzekł. — Była to miłość chłopięca, dziecinna, odtrącona, z której panna Klara tylko się śmiała. Astrea błysnęła okiem ku niemu, minkę ułożyła dwuznaczną, spuściła potem wejrzenie na białe swe rączki, całe okryte ślicznemi pierścieniami, które żywo zsuwała z paluszków napół i nanowo je wkładała. Rozmowa, dla Bernarda bardzo przykra, byłaby się przeciągnęła dłużej, gdyby w tej chwili mężczyzna łysy, rysów arystokratycznych, niemłody, ale bardzo wykwintnie i młodo ubrany — nie wszedł do salonu. Zimnem głowy poruszeniem, zmieniona nagle, Klarcia pożegnała Bojarskiego, który wysunął się i wyszedł. Za sobą słyszał w salonie natychmiast rozpoczętą francuską rozmowę. W przedpokoju stał kamerdyner w liberyi, a przed gankiem piękny powóz, zaprzężony parą koni tak ustrojonych elegancko, jak ich właściciel. Wyszedłszy w ulicę, Bernard odetchnął, jakby mu wielkie brzemię spadło z piersi. Nimby powrócił do matki, potrzebował zabrać myśli, zrobić rachunek zaniepokojonego sumienia. Nierad był z siebie; okazał się zanadto słabym i pobłażającym, nie powiedział Klarci co był powinien, uległ urokowi jej wdzięku... Miał to sobie do wyrzucenia. Krew oblewała mu twarz, wstydził się tego pokonania wejrzeniem i szczebiotliwością, tego przemilczenia prawdy. Klarcia mu się wydawała uroczą, ale obudzała politowanie... powinien jej był to powiedzieć otwarcie. W sumieniu przed sobą samym czuł się winowajcą. Krok fałszywy jeden sprowadzał go z drogi najuroczystszych postanowień. Godziłoź się, nie zaprzeczając jej, dozwolić tak lekceważąco mówić o życiu, o skrusze, o nawracaniu i obracać w żarty, co dla niego powinno było być świętem? Godziłoź się bilet przyjmować, a nawet dać się wprowadzić do domu, którego progu noga jego przestąpić nie była powinna? Wszystko to razem teraz dopiero stanęło mu przed oczyma. Milczeniem przyrzekł prawie ją odwiedzać. Było to uznaniem jej położenia za... prawidłowe, jej życia za zupełnie wytłumaczone. Gdzież były te zasady niezłomne, to postanowienie mówienia zawsze i wszędzie prawdy, choćby ona kosztować miała życie? Poruszony do najwyższego stopnia, rozgorączkowany, upokorzony, czując się winowajcą nietyle może przez to co popełnił, jak przez następstwa, które słabość ta pociągnąć mogła za sobą — Bernard w rozpaczy przebiegał plac Saski, gniewając się na siebie, obawiając powrócić do matki, aby na jego twarzy nie wyczytała grzechu. Wzruszenie wewnętrzne było tak silne, tak opanowało go, iż wyrzuciwszy precz dany sobie bilet, poprzysiągł naprzód sobie, iż noga jego nie postanie więcej u Klary. Ale na tem niedość mu było. Czuł że zawinił przeciwko zmarłemu ojcu, który zszedł spokojnie do grobu, pewien, iż syn od uznanych i wpojonych zasad nie odstąpi i im się nie sprzeciwi. Cześć, jaką miał dla pamięci ojca, chwilową tę egzaltacyą spotęgowała jeszcze. Nie myśląc już o tem, że matka, czekając na niego, mogła być niespokojną, chwycił pierwszą wolną dorożkę i kazał się wieźć na Powązki, do grobu ojcu. Tu na mogile chciał cień jego przebłagać za słabość i uroczyście ponowić przysięgę nieschodzenia nigdy z tej drogi, którą sobie wytknął na cale życie. Ktoby był naówczas widział Bojarskiego pogrążonego w sobie, zrozpaczonego, pośpieszającego ku cmentarzowi, nigdyby się był nie mógł domyśleć, że tak napozór błahy powód roznamiętnił i pognębił do tego stopnia biednego Bernarda. Pozostawiwszy dorożkę u wrót, pośpiesznym krokiem, znajomą ścieżyną, pobiegł do grobu profesora. Dzień był jasny, pogodny, cmentarz pusty, pełen ptactwa... grobowce stały światłem oblane, opowiadając poswojemu historyą ludzi, spoczywających pod niemi. Najwspanialsze z nich jadła jaż rdza i pokrywały mchy zapomnienia, wiele skromniejszych odżywiały kwiaty i wieńce. Profesora grób w skromnym, dalekim kąteczku, utrzymywany był przez syna i wdowę z tem staraniem, które miłości gorącej dowodziły. Nie mogli mu postawić pomnika, ale się nie chcieli prostym krzyżem ograniczyć. Profesorowa sprzedała jakiś po babuni odziedziczony szal stary, który miał wartość pewną, poświęciła ubogie swe klejnoty, zebrała co mogła i zakupiła kamień, który na podstawie oparty, zabezpieczony od słoty, miał pamięć zacnego człowieka podać potomnym. Drewniane sztachetki opasywały ciasny skrawek zakupionej ziemi, okrytej kwiatami. Jak winowajca, z głową spuszczoną, ukląkł Bernard przy mogile... W duszy swej rozmawiał z cieniem, który ożywiał złożone tu zwłoki. — Jestem winien, ojcze, i przychodzę skruszony wyznać to przed tobą — mówił w sobie, łzy ocierając z oczu. — Niegodnym się stałem ciebie i imienia syna twojego. Popełniłem błąd, którym się brzydzę, i przychodzę tu, u stóp twoich, ponowić przysięgę, że słabości nie ulegnę więcej... Oczy mi się otworzyły. Vitam impendere vero! to była zasada twoja, która moją też być powinna. Szczęściem w porę przyszło poczucie winy i następstw, które grzeszna słabość sprowadzić może za sobą. Ojcze! przebacz mi i bądź pewien, że błąd mój był ostatnim. Powtarzając te uroczyste zobowiązania, Bernard zatopił się w myślach, we wspomnieniach, uspokoił nieco, uczuł w duszy jakieś błogie przejednanie z sobą samym i z nowem męztwem powstał do walki życia. Matka... matka oddawna już musiała, oczekując na niego, być wielce niespokojną, potrzeba było pośpieszać do niej, a nadewszystko wytłumaczyć opóźnienie, nie trapiąc opowiadaniem niepotrzebnem o odwiedzinach u Astrei, które trwogą ją napełnić mogło. Wistocie, powróciwszy do domu, znalazł ją w progu już stojącą, z załamanemi rękami, przelękłą, bo nawykła do punktualności syna, najmniejsze opóźnienie jego przypisywała zaraz nadzwyczajnemu jakiemuś wypadkowi. Bernard, ściskając ją z podwojoną czułością, przyznał się, że niewysłowiona tęsknica zaprowadziła go do grobu ojca. Popłakali się oboje i Bernard, niebadany, mógł zmilczeć o Astrei. Tegoż dnia nad wieczorem profesorowa go namówiła, aby koniecznie odwiedził hrabiostwo. Bernard dał się do tego skłonić i poszedł. Zastał ich samych, z jednym starym ze wsi sąsiadem. Hrabina Marya powitała go ze łzami na oczach, wywołanemi wspomnieniem wypadków, które ich rozdzieliły. Z macierzyńską niemal troskliwością zaczęła go o przeszłość rozpytwać. Okazało się wkrótce z rozmowy, że oboje hrabiostwo, troskliwi o los jego, już mieli dlań miejsce upatrzone w spokrewnionym z sobą domu. Hrabina szepnęła mu poufnie, iż jest tam do wychowania jedynak, przyszły dziedzic wielkich włości, wielkiego imienia, nadzieja rodziny, którego dotąd zupełnie na sposób cudzoziemski kształcono. — Uprzedzam pana — dodała brabina — iż z rodzicami, to jest właściwie z matką, bo ojciec ma tam wpływ mały, a może i z dzieckiem zadanie łatwem nie będzie. Ale pozyskasz wielką zasługę, jeżeli wychowanie chłopca skierujesz na drogę właściwą, bo przy najlepszych chęciach matki... może ono być zwichnięte. Hrabia Zygmunt podszepnął, że warunki były nadzwyczaj świetne. Bojarskiemu wydały się one bajecznemi, gdy o nich posłyszał. Umówionem zostało, że za dni parę sama hrabina miała Bernarda matce chłopczyka przedstawić, bo ta była panią domu i rozporządzała samowładnie wychowaniem jego. — Nie zrażaj się pan — dorzuciła jeszcze — chociażby zpoczątku wrażenie było niezupełnie korzystne, chociażby cię coś raziło, choćbyś przewidywał trudności. Powtarzamy to panu, będziesz miał wielką zasługę i pociechę. Wychować krajowi człowieka, który imieniem, położeniem, majątkiem wielki wpływ wywrzeć nań może — to coś warto. — Nie przeczę, warto się poświęcić — odparł Bojarski — ale tylko naówczas, gdy zgodnie z przekonaniami własnemi będzie się go mogło pokierować. — Kochany panie — przerwała hrabina — właśnie o to idzie, że w pierwszej chwili mogą nie podzielać waszych przekonań, ale cierpliwie, z taktem, można je wpoić i... nawrócić. Zaraz nazajutrz Bojarski począł się zdala rozsłuchiwać, pytać i zbierać wiadomości o tym domu, do którego miał być wprowadzonym. Rodzina hrabiów, których jedynego potomka miał Bernard wychowywać, należała do najmożniejszych, do najstarszych, najbardziej usprawiedliwionych, by je w pierwszym rzędzie arystokracyi zapisano. Na nieszczęście parę ożenień, kilka żon i matek cudzoziemek, wprowadzonych do niej, z pol skiej uczyniło ją kosmopolityczną. Koligaeye były świetne, lecz nadawały jej charakter obcy. Stosunki, podróże, długi pobyt za granicą wpły- nęły na obyczaje i na pojęcie obowiązków. Szczególniej sam hrabia był niemal gościem w domu i w kraju; bawił gdzieś zawsze u wód, na zimowisku południowem, robił wycieczki dla rozrywki i dla powietrza, a w miejscu nigdy długo wytrwać nie mógł. Przybywał do żony, którą szanował i słuchał jej, jakby w odwiedziny, cieszył się synem, na czas krótki w kraju znajdował wszystko bardzo miłem i oryginalnem, lecz stale tu zamieszkać niepodobna mu było. Obiecywał to sobie... na starość. Hrabina, choć się krzywiła na wydatki, tolerowała ten absenteizm dlatego, że jej dozwalał w silnej dłoni trzymać interesa, zarząd majątków, edukacyą dziecka, z czego się wywiązywała bardzo szczęśliwie. Hrabinie Annie odmówić nie było można wielkich przymiotów, zdolności rzadkiej, pracowitości niezmordowanej, logiki ścisłej w postępowaniu, lecz, obok tego, miała słabostki. Przywiązywała wagę przesadzoną, zbyteczną do zwyczajów, obyczajów, konwencyonalnych form świata, szanowała do zbytku rzeczy bałamutne, bałwochwalczo przywiązaną była do pewnych drobnostek, znamionujących, według niej, dobre wychowanie, cechujących towarzystwo wybrane. W wychowaniu dziecka ta obawa naruszenia form stała na pierwszym planie — i przed nią ustępować musiały daleko ważniejsze względy. Sama może niezupełnie sobie z tego zdając sprawę, więcej niż człowieka, z syna chciała uczynić — pana. Ideał, jaki sobie stworzyła po kobiecemu, składał się z zewnętrznych znamion, z barw i foremek, a nie wchodziła w wykształcenie duszy i serca, z których się rodzić powinny wszystkie te przymioty, jako owoce. W salonie postaci wspanialszej, majestatyczniejszej nad hrabinę Annę trudno sobie było wystawić. Dawna jej, zimna i marmurowa piękność, zmieniła się z wiekiem w uroczystą jakąś powagę. Obudzała poszanowanie i trwogę. Na ludzi patrzyła zgóry, nie poufaląc się prawie z nikim, nie zwierzając nigdy całkowicie, trzymając się na wodzy: ale dla wszystkich była nadzwyczaj grzeczną, uprzejmą zarazem i trzymającą ich w pewnem oddaleniu, którego przestąpić nie dozwalała. Cała jej baczność i staranie zdawały się skierowane ku temu, aby zawsze i wszędzie okazać się panią i królową. Nie cierpiała, aby jej kto śmiał narzucać swą wolę w najmniejszej rzeczy. Dom hrabiostwa był pański, w całem słowa tego znaczeniu, miał wszystko co stanowiło atrybut stanu, chociażby wcale tego nie potrzebował. Rachunkowość była prowadzona ściśle, oszczę- dność surowa, ale nie żałowano na to, co dom na stopie wysokiej mogło postawić. Z żelaznych form raz nadanych tu życiu, nic nie mogło wyzwolić się; reguła była zachowywaną jak w klasztorze, musieli się do niej stosować wszyscy. Etykieta była niemal hiszpańska; służba miała na piśmie wydane instrukcye, określenie swych obowiązków, przepisane ruchy, stanowisko, ubranie i zajęcia. Niewoli tej poddawała się ta i co ją stworzyła, ale też dla innych była nieubłaganą. Począwszy od kamerdynera w białym krawacie, ubranego czarno, aż do umundurowanych lokajów, niepokazujących się nigdy bez rękawiczek, każdy do dworu należący miał miejsce oznaczone, w którem go można było znaleźć, godziny służbowe, których pilnować musiał, a przyniesienie listu na prostym talerzu, zamiast srebrnej tacki, mogło służby pozbawić. Porządek był wzorowy, wszystko szło cicho, spokojnie, jak w zegarku, a wielka ta karność domowa tak zalecała tych co się jej poddawali, że najlepszą rekomendacyą służącego było świadectwo, iż lat kilka wytrwał pod surową kontrolą hrabiny. Przyszły wychowaniec Bojarskiego dochodził lat dwunastu. Po bonach, trzymano do niego ksie- dza Francuza i drugiego nauczyciela pomocniczego. Chłopiec źle bardzo mówił po polsku i rzadko mógł tego języka używać. Dotąd, co poprzedzało, było tylko niejako przygotowaniem do wychowania, które się dopiero naseryo rozpocząć miało. Dziecię, dosyć rozwinięte, nie było bez zdolności. Bojarski miał objąć, pod nadzorem matki, główny kierunek naukami, nie potrzebując wykładać nad jeden przedmiot, który sam mógł wybrać sobie. Do innych przychodzić mieli specyalni profesorowie. Bernard zato stać musiał nieustannie na straży przy dziecku, nieodstępnym być przy lekcyach, nie oddalać się na krok. Odpowiedzialność była wielka, ale i wpływ mógł być niemały. Pierwsze przedstawienie się hrabinie Annie było tylko formalnością, zagajeniem. Prosiła go, oznaczając dzień i godzinę, aby przyszedł rozmówić się z nią obszernie, wyczerpująco. Sam widok tego domu sztywnego, pani majestatycznie zimnej, krótka z nią rozmowa, w której o parę myśli wychowania tyczących się potrącono — wlały to przekonanie w Bojarskiego, że świetne stanowisko, jakie mu się tu obiecywało, po latach kilku zapewniające dożywotnią pensyą — z trudnością będzie mógł osiągnąć. Posta- nowił jednak być cierpliwym, nie zrażać się i.... poszedł na egzamin. Dla obu stron rezultat jego był wątpliwym. Bojarski miał zasady, od których odstąpić nie mógł; hrabina, w wielu rzeczach różniąca się od niego zdaniem, aforyzmów jakie głosiła nie dozwalała poddawać pod roztrząsanie. Jednakże Bernard miał w sobie coś tak sympatycznego, poważnego, obudząjącego zaufanie, jednającego szacunek — że zaproponowano mu trzymiesięczną próbę, ze znakomitem tej straty czasu wynagrodzeniem, jeżeliby się próba nie powiodła. Po upływie trzech miesięcy, hrabina miała zdecydować o przyszłości. Czas ten zdawał się dostatecznym do poznania człowieka, a zakrótkim, aby szkodliwy wpływ mógł wywrzeć na dziecko, w najgorszym razie. Ponieważ hrabina znaczniejszą część roku miała spędzać w Warszawie, Bojarski wymówił sobie godziny dla widywania się z matką, a w duchu sama pani powiedziała sobie, że mogłaby jej nawet dać skromne w paląca mieszkanie. Chłopaczek, którego miano powierzyć Bernardowi, hrabia od kolebki, miał pradziadowskie imię Gwalberta. Była to śliczna laleczka, miła, układna, słodziuchna i w całem znaczeniu wyrazu paniczyk. Naśladował doskonale w obejściu się z ludźmi zimną grzeczność matki i miał już pewną powagę, świadczącą o poczuciu swojego wyjątkowego stanowiska na świecie. Napozór Bernard miał niby niewiele do czynienia, wistocie jednak musiał całego siebie tu oddać. Dzień każdy, z wyjątkiem niedzieli, bo w święta i niedziele udawano się na nabożeństwo do kościoła — rozpoczynał się cichą mszą w kapliczce, którą Francuz l'abbe odprawiał. Potem następowały godziny nauczycieli, małemi od siebie oddzielone odpoczynkami. Po obiedzie para lekcyj lżejszych, przechadzka, potem dozór przy nauce i zadaniach, modlitwa i spoczynek zapełniały dnia resztę. Bojarski wymówił to sobie, że gdy hrabia młody doskonale paplał już po francusku, on z nim będzie po polsku rozmawiał. Matka po namyśle zgodziła się na to. Dla Gwalbertka przychodziło to zpoczątku z wielką trudnością; krzywił się i dławił; lecz zwolna począł się przyzwyczajać i postanowił przełamać mężnie wstręty i trochę lenistwa. Przy stole naturalnie panowała francuzczyzna. Zpoczątku, choć maleńkie następowały starcia i nieporozumienia — pobłażano sobie wzajemnie. Niekiedy jednak coś trzeba było naganie laleczce, która wtedy pocichu wymykała się na skargę do matki; matka delikatne czyniła wyrzuty, a Bojarski się tłumaczył. Przychodziło do objawienia zasad, na które niezawsze się zgadzano w zupełności. Hrabina, sama despotyczna, umiała poszanować niezłomne trzymanie się przy uznanej prawdzie. Uległość byłaby jej dogodniejszą, ale nie obudziłaby może zaufania i szacunku. W rozmowach Bernard umyślnie naprowadzał treść ich na przedmioty, które mogły odkryć jego sposób myślenia i pojmowania. Niewszystko się podobało. Ksiądz Francuz pierwszy zwrócił na to uwagę matki, iż jakaś woń liberalizmu zalatywała z pojęć chrześciańskich Bojarskiego. Niedosyć dla niego było ortodoksyi w nauczycielu. Hrabina tak samo domyślała się w nim zarodków demokratycznych. Godzono się jednak na to, że mogły to być małe skazy, młodzieńcze porywy, z których łatwo dałby się poprawić. Bojarski kilka razy wyrwał się z pojęciami postępu i coraz większego rozwoju ludzkości. L'abbe zbijał to, jak herezyą. Nie mówiono o tem później, lecz Bernard został przy swojem, zadumany, co ma począć dalej, Różnice takie w wielu zasadniczych pojęciach coraz się dotkliwiej czuć dawały. Zdawało się Bojarskiemu, iż po trzech miesią- cach, dostatecznie go poznawszy i wiedząc już że on się nie da nawrócić — grzecznie pożegnają go; był do tego przygotowanym. Tymczasem, choć l'abbe podnosił te "kamienie obrażenia," te fałszywe doktryny wieku i groził następstwami wychowaniu, w któreby one wsiąkły — on i hrabina wahali się z rozstaniem i odprawą Bojarskiego. Obejście się jego z chłopaczkiem, łagodność, charakter, którego strony szlachetne tak były wybitne, powaga, sumienność, spokój ducha — jednały mu zaufanie. Obawiano się go utracić. L'abbe nawet przyznawał mu niepospolite przymioty i gotów był zgodzić się na zachowanie go, czuwając tylko, aby nie zawrócił głowy Gwalbertowi mrzonkami i doktrynami ułudnemi. Hrabina, która już szukała długo i na kilku się zawiodła, znużona nieco, była tego zdania, iż doskonałości niepodobna znaleźć na świecie, a tam, gdzie suma dobrego przewyższa ujemne strony — należało i tem się zadowolić. Znając dobrze świat i ludzi, czuła już, że wstępnym bojem Bojarskiego ani nawrócić, ani zmienić nie było można; lecz pochlebiała, że nieznaczny, powolny wpływ atmosfery domowej musi oddziałać na Bernarda i naprowadzi go na prawą drogę. Trzymiesięczna próba dobiegała do końca. Wie- czorem jednego dnia Bojarski, zmęczony i smutny, przyszedł do matki, dla której teraz godzina odwiedzin jego była jedyną jasną, oczekiwaną, upragnioną. Z tego co jej syn opowiadał o domu, w którym się podjął tak wielkich obowiązków, profesorowa więcej powzięła trwogi, niż radości. Oboje oni, syn i matka, nie spodziewali się, ażeby Bojarski mógł się utrzymać na stanowisku trudnem i niezawsze dającem się pogodzić z zasadami wyznawanemi przez Bernarda, Matka nawet nie wiedziała, czy sobie i jemu życzyć tego miała, obawiając się, aby jej nie zamęczono Bernarda. Opowiadanie o hrabinie przeraziło ją. Zdala starała sieją widzieć w kościele i majestatem wielkiej pani była olśniona. Bernard sam z sobą walczył, nie wiedząc czego pragnie. Przez te trzy miesiące chłopaczek się do niego przywiązał i on do wychowańca. Zdawało mu się, że mógłby w tę duszę jeszcze nierozpowitą zasiać zdrowe ziarno. Tego dnia jednak, po rozmowie z księdzem, w której nieuchronne były maleńkie starcia, powziął to przekonanie, iż zostanie grzecznie odprawiony. Małego Gwalbertka, w którego duszy odbywał się widocznie jakiś proces, zapowiadający przesilenie, niezmiernie żal mu było. Nie mylił się Bernard: dziecko, rozmowami z nim rozbudzone, myśleć zaczynało. Przybycie Bojarskiego, obcowanie z nim, podziałało na paniczyka w sposób niespodziewany. Żelazne kluby, w które go od dzieciństwa zakuła wola matki, pierwszy raz mu zaciężyły. Rodziła się chętka oporu, zmiany jakiejś, swobody i samoistności, chociaż Bernard nigdy najmniejszem słowem do nieposłuszeństwa go nie podbudzał. Dzieciak przez ostrożne słowa nauczyciela zaczynał widzieć świat inny, nowy — nie taki, jakim go otaczała matka. Ciekawość razem i pragnienie życia przywiązywały go do mistrza. Nie taił się z tem przed matką, że Bojarskiego bardzoby mu żal było, a i to wpłynąć miało na ostateczne rozstrzygnięcie o przyszłości? Bernard milcząco powitał matkę, całując ją po rękach; ona patrzyła mu w oczy niespokojna, starając się zbadać, co przynosił. Lękała się zarazem i pragnęła, aby pozostał u hrabiów. Sama nie wiedziała, co lepszem było. — Z czemże ty przychodzisz? — zapytała go pocichu. — Dotąd niema nic jeszcze, nie mówiono ze mną — rzekł Bojarski — chociaż w tych dniach termin upływa. — Jakże ci się zdaje? Co przeczuwasz? — dodała matka. —Co do mnie, modlę się: Bądź wola Twoja — bo doprawdy nie wiem, czegochcieć i życzyć. — Ja tak samo — przerwał Bojarski. — Radbym pozostać i lękam się. Niezupełnie się zgadzamy z hrabiną w wielu ważnych kwestyach. Ona nie ma zwyczaj u ustępować, a ja od tego, co za prawdę poczytuję, nie mogę. Łzy kręciły się w oczach matki, która je nieznacznie, skręconą w wałeczek chusteczką ocierała. Bernard stał przed nią zadumany. — Niezbyt się niepokoję tem co wypadnie — rzekł, biorąc rękę matki. — Niech matusia też będzie spokojną. Znajdę sobie inne zajęcie, mniej zapewne korzystne i świetne, ale też mniej kłopotliwe. — Wola Boża — szepnęła Bojarska, wzdychając. — Tego matusia pewną być może — dodał — iż ja ustępstwem się nie splamię takiem, któreby mnie poniżało. Na chleb zarobię zawsze, a sumieniu kłam u nie zadam. Staruszka pocałowała go w głowę. — Jestem spokojną — rzekła. — Opatrzność Boża opiekowała się nami dotąd, ufam jej i na przyszłość. Ja nie wiele potrzebuję, a ty, biedaku, przywykłeś znosić cierpliwie, co Bóg zsyła. — Dotąd nie mam zasługi żadnej — dorzucił, uśmiechając się, Bernard — nie cierpiałem jeszcze... a sił mam dosyć. Bojarski rozpoczął potem rozwijać przed matką plan swój dawania lekcyj na pensyach, przygotowywania uczniów do egzaminów. Dozwalało mu to pozostać w Warszawie razem z matką i skromny chleb powszedni zapewnić mogło. Tegoż wieczora, gdy tak syn z matką rozprawiali o swej przyszłości, hrabina z powiernikiem swym, Francuzem, roztrząsała wielką kwestyą, co począć z Bojarskim: odprawić go, czy zatrzymać? Oboje niezupełnie byli zaspokojeni; oceniali przymioty, lecz obawiali się wielu przekonań, zbyt, zdaniem ich, radykalnych, z któremi Bernard się zdradził. Hrabina, która już wielu kandydatów pozbyła się bez próby i znała trudność znalezienia nauczyciela idealnego, niemal już godziła się na zatrzymanie Bojarskiego, pod ścisłą kontrolą i dozorem. Ksiądz się jej nie sprzeciwiał i żywił nadzieję, że młodzieniec zwolna, karmiony dobremi książkami w atmosferze domu, przerobić się da na to, czem go mieć chciano. W ostatku dla serca matki ważyło i to, że Gwalbertek mówił za Bojarskim, że się do niego przywiązał. — Mój ojcze — wzdychając, mówiła hrabina — to darmo, zupełnie nam odpowiadającego człowieka wątpię, byśmy znaleźli. Ten przynajmniej szlachetny jest, uczciwy, stateczny i otwarty. Ma przymiotów wiele i kocha Gwalbertka... — Droga pani — odparł ksiądz -a jeżeli później wpływ tego nauczyciela, codzień, nieustannie obcującego z uczniem, okaże się zgubnym, albo nawet wątpliwym, cóż pani poczniesz wtedy, związawszy się umową na pewien przeciąg lat? Pozbyć się go nie będzie można inaczej, jak stosunkowo wielką ofiarą. — Dla tego też — przerwała hrabina — chcę jutro z nim mówić, stawiąc mu warunki nowe: umowę roczną na przykład, a wrazie rozstania się, jakąś indemnizacyą. Ksiądz zgadzał się na to milcząco. Tak tedy nazajutrz, po obiedzie, gdy wedle zwyczaju wszyscy się rozchodzić mieli, l'abbe pozostał z Gwalbertkiem, a hrabina skinęła na Bojarskiego, aby za nią przeszedł do gabinetu. Nie chcąc dać poznać po sobie niepewności i walki, hrabina Anna przybrała niezwykły ton wesoły, uprzejmie wskazała krzesło Bernardowi i odezwała się z pewną poufałością: — Trzy miesiące upłynęły nam bardzo szybko, i pomimo małych różnic w zapatrywaniach się naszych, sądzę że pan równie nas znośnymi znaj- dujesz, jak my go nam miłym i pożytecznym. Gwalbertek przywiązał się do swego mistrza. Spojrzała mu w oczy bystro. — Wiesz pan co, mam nowy wniosek, na który może się zgodzisz — dodała. — Nie wiążmy się jeszcze żadnym dla obu stron ciężkim ślubem. Zróbmy umowę na rok, to poznamy się lepiej. Wrazie, gdybyś pan nas nie chciał, a my nie mogli dłużej korzystać z jego poświęcenia, chętnie ofiarujemy półroczną indemnizacyą, chociaż pewną jestem, że im dłużej będziemy z sobą, tem ściślej się zwiążemy i zrozumiemy lepiej. Na wszelki jednak wypadek.... Jak pan to znajdujesz? Bojarskiemu warunek był najdogodniejszym. — Z największą wdzięcznością — rzekł — zgadzam się na żądanie pani hrabiny, z jednym tylko warunkiem, że do żadnej indemnizacyi prawa mieć nie będę. — O nie, nie! — przerwała hrabina, rada że się tak skończyło — ja stoję przy swojem, uznając to sprawiedliwem. Proszę tylko pana o jedno: w rozmowach z Gwalbertkiem, które na niego widoczny wpływ wywierają i rozwijają władze jego umysłowe, chciej pan pamiętać, że chłopiec ten ma od losu zawczasu sobie przeznaczone miejsce i rolę, jaką odegra w społeczeństwie. Do niej go szczególniej przygotowywać potrzeba. Bernard zrozumiał. Nie chciał się w dłuższą o tem wdawać rozprawę i skłonił tylko głowę. Hrabina wstała, podając mu rękę, którą pocałował z poszanowaniem, a poruszenie jej z miejsca natychmiast przywołało niecierpliwego Gwalbertka, który wpadł, wołając nauczyciela na zwykłą przechadzkę. Bojarski radby był zaraz dać matce znać o rozwiązaniu sprawy i uspokoić ją, lecz obowiązek nie dozwalał. Panicz niecierpliwie powoływał go na tę rozmowę na cztery oczy, która służyła mu do badania o tysiące rzeczy, ciekawych, zagadkowych, niezrozumiałych, a tylko przez Bojarskiego mu objaśnianych... On jeden, zastosowując się do pojęcia ucznia, umiał, nie zbywając go milczeniem, zaspokoić pragnienie wiedzy i młody umysł do samoistnego wprawić myślenia. Iść krok w krok za postępami, jakie czynił Gwalbert, za trudem Bernarda, czuwającego nad powierzonym mu sobie uczniem; śledzić zmiany, którym uległ młody hrabia — nie jest zadaniem naszem. Matka śledziła pilnie rozwijanie się syna, umiała je ocenić, ale się niem trwożyła. Chłopak, zdaniem jej, nadto szybko dojrzewał. Ksiądz Francuz znajdował to także i podzielał jej obawy. Oprócz tego w ogólnych pojęciach o świecie, ludziach, obowiązkach, Bernard wpajał mu zasady, wprawdzie godzące się z nauką ewangeliczną, ale nadawał im, zdaniem matki i księdza, jakąś barwę niewłaściwą, zbyt demokratyczną. Hrabina znajdowała, że syn jej, pod wpływem Bernarda, zwolna coraz mniej paniczem się stawał, tracił cechy dystyngowane, odrębne, które mu były w dzieciństwie nadane, stawał się do zbytku popularnym. Zarzucić nie można było nic nauczycielowi, pochwycić go na niczem, a mimo to działał na Gwalberta nie tak, jakby hrabina sobie życzyła. Samo przywiązanie do Bojarskiego, wiara w niego, matkę czyniły zazdrosną. Zdawało się jej, iż przez to straciła część przeważnego swego wpływu na syna. Pół roku nie upłynęło, gdy już dawało się czuć ostygnięcie wzajemne i Gwalbertek tylko coraz się goręcej przywiązywał do mistrza. Mama, zapobiegając przechadzkom samotnym, które posądziła o najniebezpieczniejsze wpływy, potrafiła pod jakimś pozorem dodać do nich Francuza, który towarzyszył Bojarskiemu. Gwalbertek stał się odtąd milczącym. Co do nauk, postęp w nich był widoczny, dozór ścisły i tu Bojarskiemu nic zarzucić nie było podobna. Hrabina, nie umiejąc się dobrze z tego wytłumaczyć, wogóle coraz mniej chętną okazywała się dla nauczyciela, ale on to znosił cierpliwie. Przed przyjaciółkami swemi chwaliła Bernarda, ale pocichu dodawała, iż jednakie pod względem dystynkcyi wychowania wiele zostawiał do życzenia. Druga połowa roku próby cięższą była od pierwszej do przebycia. Bojarski przeczuwał znowu nieuchronne rozstanie, hrabina zaś szukała, kimby go zastąpić mogła, ale znaleźć nie umiała. Gniewało ją to najwięcej, iż nic wyraźnego, dobitnego, oznaczonego zarzucić nie mogła nauczycielowi. Posuwał powolność dla niej do ostatecznych granic, przez miłość dla Gwalbertka. Chłopiec wistocie zasługiwał na nią; budziły się w nim instynkta szlachetne, a właśnie zbyt surowe trzymanie się form ze strony matki, niewola w jakiej ona go trzymać chciała — pragnienie większej swobody podbudzały. Gwalbertek wydawał się przed matką z zachciankami zuchwałemi, które ona nie jemu, ale Bojarskiemu przypisywała. Twarz jej posępniała, stawała się milczącą; l'abbe coraz nieznośniejszym był natrętem i dozorcą. Parę razy przyszło do cierpkich wymówek, zpowoda drobnych rzeczy, które Bernard zniósł cierpliwie. Tak rok ten dobiegał powoli do końca. Jednego wieczora nagle, po dłuższej rozmowie z synem, wezwała hrabina do swojego gabinetu Bojarskiego. Mógł się łatwo domyśleć, iż mu to nic przyjemnego nie zwiastowało. Zastał hrabinę z podniesioną dumnie głową, chodzącą krokami niecierpliwemi po pokoju. Była tak poruszoną, iż zpoczątku mówić nie mogła. — Panie Bernardzie — odezwała się po namyśle — przypomnij pan sobie naszę rozmowę, w której to sobie wyraźnie zastrzegłam i wymówiłam, aby Gwalbertowi nie wpajać myśli i zasad, z jego stanem i położeniem niezgodnych. Tymczasem nie od dziś dnia postrzegam w nim zmianę, której nie mogę czemu innemu przypisać, jak wpływowi pańskiemu. Gwalbert nadto się z ludźmi spoufala, nie umie poszanować swej godności. Śmiał mi niedawno dowodzić, że wszyscy ludzie są równi. — Przed Bogiem i przed prawem — wtrącił Bojarski — nie można ich dzielić na klasy uprzywilejowane. — Ale życie ma swe warunki — przerwała hrabina żywo — które się tym doktrynom sprzeciwiają. Pan pomimowoli wpajasz mu zasady demokratyczne. — Nie czuję się winnym — odparł Bernard — bo z Gwalbertkiem nie mogłem nawet dotknąć tego przedmiotu. Jest zamłodym.... — A jednakże wpływ pański jest na nim widocznym — zaczęła hrabina, głos podnosząc. — Nietylko ja to postrzegam. Dziecko nabija sobie głowę marzeniami niepotrzebnemi. — Powtarzam — rzekł cierpliwie Bojarski — iż się do winy nie poczuwam. Gwalbertek umysł ma żywy, ciekawość rozbudzoną; ja więcej pracuję nad tem, aby go uspokoić i zwrócić ku innym zajęciom, niż wywoływać niepotrzebne i przedwzesne marzenia. Ale być może — dodał — że mimowoli postępuję nietrafnie. Jak skoro pani hrabina znajduje, iż życzeniom jej odpowiedzieć nie umiem, usunę się chętnie... To mówiąc, Bernard cofnął się parę kroków, jakgdyby sprawę uważał za skończoną. Hrabinę to podrażniło. Nie życzyła sobie rozstać się tak nagle; sądziła że mała pogróżka doprowadzi do porozumienia. — Ale ja — rzekła — pragnąc się z panem rozmówić, nie miałam na myśli wcale skłonić go do opuszczenia nas. Spodziewam się, że to nie nastąpi. Zadaj pan sobie tylko pracę baczniejszego czuwania... — Jest to dla mnie niepodobieństwem — rzekł Bojarski spokojnie. — Nie mogę się ani przyznać do fałszywego kroku, do mylnego kierunku, ani dostrzedz, w czem uchybiłem. Jestem sobą i innym być nie potrafię. Hrabina ramionami ruszyła. — Pozwól sobie powiedzieć, że masz trochę uporu — rzekła. — Trudnoby mi było z niego się poprawić — dodał Bernard. — W istocie tam, gdzie przekonanie mną kieruje, nie ustępuję... Lecz ponieważ idzie o Gwalbertka, do którego sio przy wiązałem, którego przyszłość tak mnie obchodzi... Tu Bojarski, o mało strasznej herezyi jakiejś nie wyrzekłszy, połknął ją, nie domawiając. — Ponieważ idzie o Gwalbertka — poprawił się — czy mi wolno zapytać, w czem pani widzi zgubny mój wpływ na niego? Hrabina brwi zmarszczyła. — Sądzisz pan, że to się tak łatwo daje określić? — odparła. — Jest innym, spoufala się nadto, zapomina często co winien imieniowi swemu. Są małe, niedostrzeżone odcienia, które ja jednak widzę jasno i czuć mi się dają dotkliwie. Bojarski stał milczący. — Zdaje mi się — rzekł wkońcu — iż w tym wieku im się więcej zbliży do ludzi, im lepiej pozna życie, które nikogo nic oszczędza, tem na przyszłość więcej skorzysta. Los dał mu wprawdzie położenie wyjątkowe, szczęśliwe, ale któż zapewnić może, iż się ono nie zmieni? Lepiej być przygotowanym na wszystko. — A szczególniej — przerwała hrabina z oburzeniem — do tego, co najpewniejsze, co niezawodne. Spodziewam się, iż Gwalbert będzie tem, czem go uczyniło urodzenie. Czego innego nie przypuszczam. Bojarski, widząc panią domu do zbytku już oburzoną i lękając się dłuższej z nią rozprawy, która rozdrażnienie powiększyć tylko mogła, cofnął się krok jeszcze i rzekł: — Nie pozostaje mi więc nic, nad podziękowanie pani za dotychczasowe zaufanie i opuszczenie jej domu. Hrabina podbiegła ku niemu. — Ale cóż znowu! — zawołała. — Tak się nie rzuca porywczo raz przyjętych obowiązków. Daj mi pan czas wyszukania kogoś, coby go zastąpił, i niech Gwalbert nie wie o tem, dlaczegośmy się rozstali. Proszę pana o to. Nic już nie odpowiadając, Bojarski skłonił się nizko i wyszedł. Był to dzień właśnie, w którym zwykle matkę odwiedzał; nie zachodząc więc do Gwalberta, który zabawiał się z l'abbe, wprost udał się do niej. Na wchodzącym poznała odrazu profesorowa, że coś z sobą przynosił, co mu czoło zachmurzało i uciskało piersi. Nie dał jej długo czekać na wyznanie. — Matusiu — rzekł — z hrabiną przyszło do otwartego wytłumaczenia się. Oddawna postrzegałem, że nie była ze mnie kontenta. Dziś, po wymówkach jakie mi uczyniła, podziękowałem jej- Profesorowa załamała dłonie, które syn ucałował. — Aleśmy to przecie przewidywali — rzekł. — Z tego, co się oszczędziło, możemy spokojnie żyć kilka miesięcy, dopóki ja sobie nie znajdę zajęcia. Gwalberta mi serdecznie żal, bo z niego uczynią paniczyka, gdy być mógł zacnym i pożytecznym człowiekiem. Ale, niestety, niema na to rady. Matce w tej chwili nie szło wcale o młode hrabiątko, ale o własnego syna. Znowu tedy pozostawali z tą nieszczęsną troską o jutro. Bojarski był tak pewnym, że sobie da radę, iż wcale nie myślał o przyszłości. Pensyjka matki, małe oszczędności wciągu roku uczynione, zapewniały conajmniej na kilka miesięcy skromne ich utrzymanie. Uspokoiwszy matkę i do późna z nią zabawiwszy, Bojarski powrócił do pałacu i nie schodząc już do salonu, wprost poszedł do swojego mieszkania, gdzie wkrótce znalazł się i Gwalbert, który za nim zatęsknił. Humor matki, uni- kanie jej w rozmowie wspomnienia o Bojarskim chłopcu dało do myślenia. Obawiał się o swego, kochanego nauczyciela. Ponieważ stosunek nie był jeszcze zerwany, Bernard nie znajdował właściwem oznajmić uczniowi, iż go miał opuścić. Udawał wesołego. Gdy się to działo na górze, hrabina z powiernikiem swym Francuzem siedziała na konferencyi, naradzając się, co począć. L'abbe niebardzo lubił Bojarskiego, nie był dla niego usposobionym przyjaźnie, ale bardzo dobrze rozumiał, jak trudno go będzie zastąpić. Niemiły, surowy, obstający przy tem, aby go słuchano, do czego, jako duchowny, miał prawo, Francuz nadto ludzi znał, ażeby nie ocenił Bojarskiego; ale z drugiej strony tem więcej się go obawiał. I on, jak hrabina, był wahającym się, niepewnym, które z dwojga złego miał wybrać. Z Bojarskim byli oboje pewni tego przynajmniej, że ich nie oszuka. Miłość prawdy w nim była przymiotem uderzającym. Sara Francuz naprzód zwrócił uwagę matki na coraz wybitniejszy wpływ Bojarskiego, jak mu się zdawał niebezpieczny. Teraz niemal się gniewał na siebie za sąd może zbyt pośpieszny, który — wrazie usunięcia się tego nauczyciela— narażał na ciężkie poszukiwania, próby i zawody. Nielepiej-że było pozostać przy tem, co się już. znało, niż trafić może na skryte a gorsze jeszcze niebezpieczeństwo? Hrabina poczęła od opowiadania o swem spotkaniu z Bernardem. — Koniec końcem — rzekła wprost, z krwią najzimniejszą — sam mi podziękował, ten jeden kładąc warunek, że o żadnej indemn izacyi sły szeć nie chce. — Tego ja byłem pewnym — dodał żywo l'abbe — ma uczciwą dumę ubogich. Szkoda człowieka, ale... im czystszym jest i zacniejszym, tem staćby się mógł z marzycielstwem swem groźniejszym dla Gwalbertka. Hrabina zamyślona stała oparta o stolik. — I mnie z nim rozstać się będzie trudno — rzekła — a co najgorsza, przewiduję że Gwalbert, który się przywiązał do niego, będzie go opłakiwał. I jak mu tu wytłumaczyć, że się on z nami, czy my z nim rozstajemy? — Ale on z nami, on z nami! — podchwycił ksiądz. —Tak jest wistocie: on pierwszy podziękował pani hrabinie. Trudno siłą człowieka i gwałtem trzymać, gdy chce odejść. Oboje zadumani czas jakiś milczeli. — Nie mam sobie nic do wyrzucenia — rzekła hrabina — najmniejszego niebacznego słowa. Nie mogłam go obrazić, zwróciłam tylko uwagę nato, że mi demokratyzuje Gwalbertka. Ksiądz ramionami poruszył. — Tak— dodał — a że te demokratyczne przekonania popiera niezawsze własciwemi cytatami z ewangelii, to mi się nie podoba. Daje to twierdzeniom powagę wielką. Wiemy jak słowa Bożego łatwo nadużyć można. Czy sądzi pani hrabina, że Bojarski nie dałby się jeszcze na czas pewien zatrzymać, przynajmniej dopóki my sobie kogoś innego na jego miejsce nie znajdziemy? — O, do czasu pozostanie pewnie — westchnęła hrabina — lecz, przyznaję się wam, iż ze smutkiem przyjdzie mi się wyrzec nadziei zachowania go przy Gwalbercie. Musimy przyznać, mimo zbałamucenia, że ten człowiek o wiele więcej wart od innych. L'abbe westchnął. — Tymczasem więc — dodał — niech hrabina tylko zażąda od niego, aby nie opuszczał Gwalberta, póki się nie znajdzie zastępca. — Postaram się o to — zimno odparła hrabina — ale sprawiedliwość nakazuje postawić oznaczony termin jakiś, bo on też musi się starać o to, aby sobie znalazł zajęcie. Rozstała się hrabina, niezupełnie kontenta z kapelana, który zanadto surowym się okazał względem Bernarda — i l'abbe z hrabiny, mówiąc sobie, iż go nie zrozumiała, zbyt się pośpieszywszy z wymówkami, gdy można było innych je- szcze próbować środków oddziaływania na Bernarda. Nazajutrz dzień się rozpoczął jak zwykle, wedle formy niezmiennej, a po śniadaniu hrabina na chwilkę rozmowy wezwała do gabinetu Bernarda. — Pan naseryo obstajesz przy tem, by nas porzucić? — zapytała go. — Zdaje mi się, że spełniam tylko życzenie pani hrabiny — rzekł spokojnie. — Nie mogę się odmienić, muszę się więc usunąć. — Jest to dla nas niespodzianką — odparła pani domu. — Mówisz pan że kochasz swojego ucznia, Gwalbert też mu płaci za to przywiązaniem; nie zechcesz go więc tak rzucić z dnia na dzień, nie dając nam czasu, byśmy mu poszukali zastępcy. — Pani hrabina pozwoli mi na to zwrócić uwagę, że l'abbe V... może bardzo dobrze zająć tymczasowo moje miejsce— rzekł Bojarski. — Ja będę zmuszonym także szukać sobie... — Ale ja obstaję przy indemnizacyi, dlatego że ona właśnie ma na celu dać panu czas na to poszukiwanie — rzekła hrabina. — Tak — odparł Bernard — ale mogłoby się obejść bez niej i mnieby z tem lżej było. — Nie przesadzaj pan w delikatności — ode- zwala się hrabina. — Słusznie się to panu należy a nam daje czas, abyśmy się rozpatrzyli. Bernard, skłoniwszy się, chciał odejść, gdy hrabina przystąpiła do niego. — Gwalbertkowi proszę nic nie mówić o tem; bądź pan z nim jak dawniej. Bojarski odszedł i rzeczy pozostały w zawieszeniu. * * * Do małego kółka przyjaciół i towarzyszów Bernarda, z którymi go związało koleżeństwo uniwersyteckie i służba wojskowa, należał Cezar Muliniec. Jak Bojarski, sposobił się on do stanu nauczycielskiego, miał wielkie zamiłowanie literatury, niepospolity talent poetycki, pojęcie żywe i bystre, lecz zawczasu zmuszony myśleć sam o sobie i wtajemniczony w ciemniejsze strony życia ludzkiego, nawykł rachować się z niemi i wcale inaczej wytykał sobie drogę życia. Muliniec nie był zepsutym, lecz przedewszystkiem tylko własne dobro zawsze mając na widoku, do wielu ustępstw był gotowym, na które Bernardby się nigdy nie zgodził. Charaktery ich miały pewne bliźnie przymioty, ale i wielkie różnice. Bernard przy uim wydawał się naiwnie dziecięcym. Cezar, jakby przeczuwał naukę Emmersona, miał za zasadę iść do celu własnego, niezbyt się dla drugich poświęcając. Celem tym wprawdzie nie były zdobycze materyalne, nie szło mu ani o zbogacenie się, ani o dogadzanie próżności, ale o wykształcenie siebie, o podźwignięcie swych sił umysłowych; to zaś, co mu na zawadzie stawało, gotów był bez namysłu uprzątnąć z drogi. Syn urzędnika, który nie zostawił po sobie nic nad wychowanie jakiemu dał, Cezar wyrostkiem, na łasce dalekich krewnych, musiał sam dobijać się reszty. Ale czuł w sobie siły i wiodło mu się szczęśliwie. Są ludzie, co mają przeczucie przyszłości swej, i stąpają nieraz zuchwale, dobijając się jej osiągnięcia. Zwano go zarozumiałym niekiedy, choć nie był nim wistocie, lecz miał instynktową wiarę w siły własne. Najlepiej rozumiał czego mu brakło, ale nigdy nie rozpaczał o nabyciu niedosięgniętego. Pracowity, niezmordowany, zawsze pogodnego umysłu, miły w obcowaniu, umiejący się zastosować do ludzi, Muliniec należał do tej młodzieży, którą wymieniano jako świetne rokującą nadzieje. Kilka jego poemacików, kilka rozprawek, parę krytyk teatralnych zwróciły nań uwagę najsurowszych sędziów ówczesnych. Bojarski był bojaźliwym w wyborze zajęć, wahał się często w posłuchaniu natchnienia, bada- jąc siebie, czy ono wistocie odpowiadało jego charakterowi i zdolnościom. Każde zadanie w pierwszej chwili uważał za przechodzące jego siły. Cezar, przeciwnie, mając ogromną łatwość, nigdy nie wątpił o sobie, porywał się na wszystko i gotów był szczęścia próbować w najrozmaitszych rodzajach. Rzucał się na poemata, pisał dramata, marzył o historyi, czuł w sobie powołanie krytyka. Niezawsze bywał szczęśliwym w tych pokuszeniach, lecz to go nie zrażało. Potrzebował być czynnym, poruszać się, pracować. Czytał ogromnie wiele; erudycyą, choć może niezbyt głęboką, ale świetną, zdumiewał Bojarskiego. Poznawszy się z sobą, poprzyjaźnili się łatwo, znajdując się sobie wzajem potrzebnymi. W długich rozmowach, na przechadzkach, poddawali sobie myśli, roztrząsali je, sprzeczali się, a koniec końcem tęsknili za sobą, choć się najmocniej różnili w zdaniach. Dla Bojarskiego miał Cezar ten przymiot wielki, że sam straciwszy matkę, do której był przywiązanym, szanował i kochał profesorową, bo mu ją przypominała. Rzadko dzień upłynął, żeby się nie spotykali. Muliniec nie miał jeszcze stałego zajęcia; ale dwie siostry zamężne za urzędnikami dosyć wpływowymi, obie przywiązane do brata, starały się o coś dla niego. Tymczasem był on spółpraco- wnikiem bezimiennym pisemek niewielu, które podówczas wychodzić zaczynały. Nie przynosiło to nic, lub bardzo mało, lecz nie dawało zardzewieć i rozpróżnować się. Tymczasem Muliniec roił plany olbrzymie prac przyszłych. Równie jak Bojarski, uczył się z chciwością wiedzy niezmierną. Pomiędzy Mulińcem a Bernardem nie było tajemnic; spowiadali się sobie, nie obawiając się zdrady. Drugiego dnia, gdy hrabina wymogła na Bojarskim, że do czasu pozostanie przy jej synu, Bernard, idąc do matki, spotkał na drodze Mulińca. Cezar z powierzchowności też różnił się wielce od skromnego i niepokaźnego Bojarskiego. Był to bardzo przystojny mężczyzna, słusznego wzrostu, zręczny, twarzy pełnej wyrazu, umiejącej się przymilić, rozmowy łatwej i mający pewną dystynkcyą, którą mu nawyknienie do towarzystwa w większem mieście nadawało. Bernard wyglądał na daleko mniej wybitną osobistość, niż był wistocie; trzeba go było poznać, aby ocenić. Cezar więcej obiecywał, niż mógł ziścić, ale zdobywał ludzi łatwiej, zastosowywał się do kółek, w które wchodził, prędzej daleko. Podali sobie ręce. — Cóżeś tak pochmurny dziś? — spytał Muliniec. — Jakie chcesz? odprawiono mnie, czy ja się odprawiłem, bo doprawdy nie wiem tego sam — rzekł Bojarski. — Jestem człowiekiem szukającym kawałka chleba, a mam matkę. Muliniec, który wysoko cenił przyjaciela, szczególniej jako pedagoga, zdumiał się. — A toż są... z pozwoleniem... (tu niegrzecznego mu się coś wyrwało), jeżeli mając cię, nie poznali się na tobie. Chyba nie hrabina, ale ty... — Hrabina zaczęła mi czynić wymówki, posądzając o wpływ na syna w kierunku, który się jej nic podobał. To było powodem, żem usunąć się musiał — rzekł Bernard. — Seryo? — zapytał Cezar. — Nie cofnę się — mówił Bojarski. — Prędzej później przyjść do tego musiało... przeczuwałem to. Ja z Gwalbertka chciałem zrobić człowieka... matka panicza— nie mogliśmy się pogodzić... Muliniec słuchał z uwagą. — Gdybyś troszeczkę, odrobinkę chciał był zażyć przebiegłości — rzekł cicho — byłbyś na swojem postawił. — Udawać nawet dla najszlachetniejszego celu, maskować się nie potrafiłbym, nie mogę — odparł Bojarski. — Żal mi Gwalberta, lecz sumienie moje droższe mi jest nad niego. — Więc rzecz postanowiona, nieodwołalna? — przerwał gorąco Muliniec — miejsce wakuje? — Ja com raz powiedział i postanowił, tego nie odwołuję — potwierdził Bojarski. — Lecz cóż; cię to tak obchodzi? Muliniec na chwilę spuścił oczy, patrząc w ziemię. — Ba — zawołał — więcej daleko, niż sądzisz. Nigdy w świecie nie chciałbym tobie odebrać tak pięknego stanowiska, gdyby mi ono nawet było jedyną deską wybawienia; ale jeżeli ty porzucasz to miejsce, nie będę ci taił, że gotówem wszelkiemi siłami dobijać się o nie. Tak—dodał Muliniec—naprzód wychować przyszłego dziedzica takiego imienia jest-to już zdobyć sobie nieoszacowane stosunki, zapewnić przyszłość; powtóre same korzyści materyalne, pensya i t. p. czynią tę posadę wyjątkowo powabną. Na miłość Boga, nie zrzekaj się! — dokończył Muliniec. — Ale rzecz jest dokonana — odparł Bojarski zimno. —Ja tam nie wrócę już, a ty.... staraj się, jeśli chcesz... Zapowiadam ci jednak, że będziesz miał do walczenia z hrabiną, wymagającą wiele, z księdzem podejrzliwym i z sumieniem.... Muliniec się uśmiechnął. — Bądź spokojny — rzekł. — Jest to wielka między nami różnica, mój Bernardzie, że cel możemy mieć jeden i pojmować go jednakowo, ale w wyborze środków i dróg do tego poczciwego celu różnimy się ogromnie. Ja się nie będę wahał zmilczeć, potakiwać, bylebym osiągnął, czego pragnę; ty idziesz przebojem. Wychować się będę starał Gwalbertka tak jak ty, na prawego i pożytecznego krajowi obywatela, to pewna; lecz nic mnie nie będzie kosztowało oszukać w tym względzie i labusia i mamę. Sumienie mnie moje rozgrzeszy. Bojarski zaciął usta, skrzywił się i nie odpowiedział nic. Muliniec rękę wyciągnął do niego i w milczeniu dłonie sobie ścisnęli. — Przedewszystkiem — zawołał Cezar — słowo honoru, że ty mi za złe tego nie weźmiesz. — Ale owszem, wdzięczen ci bedę, gdy Gwalberta weźmiesz pod swoję opiekę; dam ci nawet wskazówki do postępowania z nim. Staraj się, zdobądź to stanowisko i utrzymaj się na niem — rzekł Bojarski — to będę o Gwalberta spokojniejszy. Raz jeszcze ręce sobie uścisnęli. — Proszę cię o jedno — dodał, śmiejąc się, Mu linieć — abyś ty mnie nie zalecał. Jeżeli się spytają o Mulińca... — To powiem, co o nim myślę, ani mniej, ani więcej — surowo odparł Bojarski. — Zalecać do Od kolebki do mogiły. zbytku nie będę, lecz wiesz, że cieniem nawet kłamstwa się brzydzę. Nie tracąc ani chwili czasu, Muliniec uściskał Bojarskiego i pobiegł natychmiast rozpocząć starania i zabiegi o wakującą nauczyciela posadę. Bernard tymczasem, nie śpiesząc się, układał sobie drogi, któremi miał zdobyć nowe zajęcie, zapewniające mu choćby skromne z matką utrzymanie. Przewidywał teraz, iż Cezar, umiejący żwawo popierać wszystko cokolwiek przedsiębrał, prędzej daleko albo dopnie tego co zamierzał, lub zostanie stanowczo odrzuconym. Pierwsze jednak zdawało się pewniejszem. Trzeba więc było myśleć o sobie, a raczej o matce. Wśród tego zaprzątnienia losem przyszłym i żalu, jaki w nim obudzało rozstanie się z Gwalbertkiem, odebrał kartkę od hrabiny Maryi, w kilku słowach żądającej, aby się z nią widział niezwłocznie. Domyślał się łatwo, iż nieporozumienie z hrabiną Anną wywołało to wezwanie. Protektorka chciała się zapewne z ust jego dowiedzieć, co mogło być powodem, iż miejsce tak korzystne utracił. Wieczorem tegoż dnia wyprosił się Bernard do hr. Zygmuntostwa. W saloniku wyszła naprzeciwko niego hr. Marya, smutna i zdziwiona. Oczekiwała na niego. Hr. Zygmunt szedł tuż. Oboje, jak z twarzy ich widać było, mocno zajęci zdawali się tem, co zaszło pomiędzy hr. Anną a Bernardem. — Ale mów że nam pan, wytłumacz — odezwała się pośpiesznie gospodyni domu, prowadząc Bojarskiego za sobą. — Co to za nieporozumienie? w czem zaszła taka różnica zdań, że się aż musicie rozstawać? Nie pojmuję, nie rozumiem! — Ani ja też — dodał hrabia. — Znamy się trochę i sądzę, że przekonania pańskie, z któremi się nie taisz, są mi wiadome, a nie przypuszczam, ażebyś je miał zmienić. — Hrabina Anna — odezwał się Bernard — znajduje wpływ mój na syna swego wogóle szkodliwym. Dostrzegła w dziecku zmianę i mnie ją przypisuje. Zdaje się, że mię posądza o zbyt demokratyczne zasady. Hr. Zygmunt się uśmiechnął. — Mój panie Bernardzie — odezwał się — jakże tam stoisz z temi zasadami? Miałżebyś nagle stać się demagogiem, tak jak Roussseau niegdyś w urojonym stanie natury szukał zbawienia? Miałżebyś szukać wszystkiego u ludu, który jest zaprawdę wielką skarbnicą in potentia, ale sam do czynu ani usposobionym, ani przygotowanym? Lud potrzeba kochać, umieć go cenić, ale go nie przeceniać... Jestto bogaty pokład rudy, który topić i oczyszczać należy, a hartować, aby stałą uczynić. * * * — Zdaje mi się, panie hrabio — odparł Bojarski — że w tym względzie wcale się nie różnim przekonaniami. Demagogiem nie byłem, nie jestem i nie będę, dlatego naprzód, iż w ostatecznościach i skrajnych pojęciach nie szukani prawdy; powtóre dlatego, że wszelka społeczność jest ciałem, składającem się z wielu organów, i najlepszym sposobem sprowadzenia jej do stanu polipa, jest zredukowanie organizmu do jednego tylko organu, do pierwotnej formy. Cokolwiek rozwinięte i udoskonalone życie społeczne z konieczności wymaga podziału pracy, a zatem i podziału na klasy. Idzie o to tylko, aby one z sobą zostawały w żywotnym i organicznym związku. Bez pewnej arystokracyi, bez możnych, bez reprezentantów idei narodowej, równie jak bez ludu, jak bez klasy średniej, żadna ukształcona społeczność obejść się nie może. Odjąć jej jednę z tych klas, jest to odebrać siłę i narzędzie do pracy wspólnej. Nie wiem czy się dosyć jasno wyraziłem — dodał Bernard — aleśmy nieraz tę kwestyą poruszali i pan hrabia wie, jak ja ją pojmuję. Do tych zasadniczych prawd dodać po- trzeba, iż każdy naród nieinaczej jak na podstawach przeszłości swej i wyrobionego wiekami organizmu życie przedłużać i rozwijać może. I my więc obowiązani jesteśmy iść za wskazówkami, jakie nam pozostawia przeszłość. Jeżelim na małego Gwalbertka wpływał — dokończył Bojarski — to tylko chyba w tem, aby swego położenia, swych obowiązków nie uważał za rzecz odrębną, za oddzielnie dla samych siebie istniejące, ale jako część składową całości. Teoryj tych chłopcu wcale nie wykładałem, bo byłyby zawczesne i nie w miejscu; starałem się tylko wpoić w niego przekonanie, iż powinien był czuć się członkiem, cząstką czynną narodu, a nie jakąś odrębną istotą, dla samej siebie stworzoną. — O wszystkiem tem — rzekła hrabina — mówiliśmy nieraz i my nie różnimy się od pana w pojmowaniu obowiązków arystokracyi, bo idzie tu tylko o to, jak mi się zdaje, aby obok jej praw, położyć obowiązki dla równowagi. Lecz... cóżeś pan przewinił ostatecznie, o co poszło? — Zdaje mi się, że powodu nie dałem żadnego do wymówek — rzekł Bernard. — Wogóle hrabina postrzegła, że chłopak stał się przystepniejszym i mniej bacznym na to, co zwie godnością, jego... Hrabina Anna nie określiła mi wyraźniej, co miała do zarzucenia; ja zaś, nie mogąc się zmienić, gdybym chciał nawet, musiałem się dobrowolnie usunąć. — Bardzo źle się stało — szepnęła hrabina Marya — postąpiłeś pan zapośpiesznie... Widziałam się z Anną i czuję, że ona sama z tego zerwania jest nierada, że porozumienie się jakieś było możliwem. — Być może — wtrącił Bernard — aleby to było tylko odwłoką tego, co nieuchronne. Gwalbertekby się przy mnie demokratyzował, jak utrzymuje hr. Anna; jabym zapobiedz temu nie umiał, więc rozstać się prędzej później musieliśmy. — Ja nad tem boleję tembardziej — odezwał się hr. Zygmunt — że nie widzę kim i jak pana mogą zastąpić, a żal mi Gwalbertka. Są to włanie lata te, dla których wpływ nauczycieli i otaczających osób największej są wagi. To, co się wyciśnie na miękkim mózgu chłopaka teraz, pozostanie na wieki. — Ja się serdecznie przywiązałem do mojego ucznia — dorzucił Bojarski — on potrosze do mnie Boli i mnie, że go porzucę. — Nie możnaby próbować? — łagodnie wtrąci ła hrabina Marya. — Nie, pani łaskawa — przerwał Bernard — nie, ja to uważam za nieodwołalnie rozstrzygnięte. Oboje br. Zygmuntostwo zasmucili się. Szło im o Gwalberta głównie, ale i los Bojarskiego niemniej ich obchodził. — Cóż pan myślisz począć z sobą? — spytała hrabina Marya. — Spróbowałem nauczycielstwa domowego — odparł Bernard — lecz widzę że i odpowiedzialność jest bardzo wielka i zadanie dla człowieka sumiennego trudne. Pierwszym warunkiem byłoby z rodzicami się tak porozumieć, aby najmniejszej różnicy w planie wychowania nie było. Jest to jednak prawie niepodobieństwem. Zrzekam się więc wychowania, a będę tylko nauczał — dokończył Bojarski. — Szukam lekcyj, będę je dawał po pensyach, ograniczę się wykładem kilku przedmiotów. Ja i matka nie potrzebujemy wiele, a to nam życie lźejszem uczyni. Będę miał więcej swobody do pracy nad sobą, do zajęć literackich. Przez cały niemal wieczór pozostał Bojarski u hrabiostwa. Rozstali się z nim, obiecując mu starać się dla niego o zajęcie, a żądając, aby o nich nie zapominał. Zjednali go tem sobie więcej jeszcze. Bojarski, nie dając Gwalbertowi poznać tego po sobie, iż wkrótce rozstać się mieli, mimowoli czulszym był dla niego jeszcze. W stosunkach domowych nic się nie zmieniło, ale czynny i nie zasypiający gruszek w popiele Muliniec już ze wszech stron zabiegał, aby się wcisnąć do domu hr. Anny i być jej poleconym. Znalazł z łatwością kogoś, co się podjął tego i potajemnie wprowadzono go, dla pierwszego poznajomienia się z matką. Trochę zawiedziona na Bojarskim, postanowiła sobie zgóry być nadzwyczaj ostrożną i nie spieszyć się z ostatecznem rozstrzygnięciem. Pan Cezar, zbadawszy przez Bojarskiego plac boju, wystąpił zbrojny i dobrze przygotowany, postanawiając zwyciężyć. Mówiliśmy już, że ustępstwa nic go nie kosztowały, że w towarzystwie znaleźć się umiał i do usposobień ludzi zastosować. Hrabina przyjęła go zimno, sztywnie, od pierwszego słowa zapowiadając, że jest nadzwyczaj wymagającą, ale tam, gdzie szło o całą przyszłość dziecięcia, sumienie jej to nakazuje. Muliniec ze swej strony świetnie rozwinął tę teoryą, że nauczyciel powinien być narzędziem tylko w ręku rodziców, naturalnych opiekunów dziecięcia i najlepiej mogących niem pokierować. Zdanie to nadzwyczaj się podobało hrabinie, a rozwiązywało odrazu niemal wszelkie trudności. Wyrzekając się samoistności, Muliniec już napoły zwyciężył. Szło o to teraz tylko, czy miał zdolności umysłowe i naukowe wykształcenie dostateczne. Z tym talentem popisowym, jaki odznaczał Cezara, łatwo mu było zaraz w pierwszej rozmowie olśnić hrabinę. Znalazła go nieskończenie wyższym nad Bernarda, sympatyczniejszym. Zręczny i przebiegły, odgadywał jej myśli, uprzedzał je, potakiwał. Po półtoragodzinnej rozmowie, hr. Anna uszczęśliwiona, byłaby może odrazu zgodziła się z nim, gdyby niezmierna giętkość Mulińca, nadzwyczajna jedność zdań nie obudziły w niej jakiejś obawy. Po Bojarskim, który się nie dawał przełamać, ten dowcipny, zręczny, śmiały człowiek, tak nadzwyczaj powolny, był dla niej zjawiskiem prawie niepojętem. Rozstając się z nim, hr. Anna zaprosiła go na drugie posłuchanie, obiecując sobie zbadać go lepiej jeszcze. Muliniec wyszedł z najlepszą nadzieją. Wciągu pierwszej konferencyi, hrabina Anna spytała Cezara, czy zna swojego poprzednika. — Jesteśmy towarzyszami z uniwersytetu i bardzo dobrymi przyjaciółmi — odparł Muliniec. — Bojarski jest jednym z najwięcej obiecujących między młodzieżą, ma przymioty wielkie i rzadkie; ale trochę marzyciel, niedosyć się rachuje z rzeczywistością. To jedno mu zarzucić można. Hrabina uśmiechnęła się milcząco. Wprost prawie od niej, Cezar postarał się widzieć z Bernardem i wyspowiadał mu się z całego przebiegu rozmowy. — Zapyta cię może o mnie — dodał. — Co powiesz? — Żem twoim przyjacielem i że cię cenię wysoko — rzekł Bernard. — A jeśli chcesz, dodam i to, że się po tobie większej powolności spodziewać może. Obawiając się zawodu, hr. Anna, której Muliniec podobał się bardzo, poruszyła wszystkie sprężyny, aby o nim, jego przeszłości, charakterze, zdolnościach zasięgnąć wiadomości. Wszystko się składało tak, iż nic p. Cezarowi zarzucić nie było można. Naostatku, jednego poobiedzia, wyprowadziła hr. Anna Bojarskiego do gabinetu. — Znasz pan Cezara Mulińca? — zapytała go, bacznie rnu patrząc w oczy. — Bardzo dobrze, jesteśmy przyjaciółmi. — Cóżbyś powiedział, gdyby on pana zastąpił? — Cieszyłbym się z wyboru — rzekł Bojarski. — Zdolności ma wielkie. — A strona moralna? — Nic jej zarzucić nie można... Obyczaje najlepsze, pracowitość ogromna, a to już samo jest rękojmią pewną. Zadumana, przeszła się hrabina razy parę po pokoju. — Według wszelkiego podobieństwa — rzekła — chociaż waham się jeszcze, będę zmuszoną wziąć p. Mulińca. Proszę pana, abyś Gwalbertkowi przedstawił tę zmianę, jako spowodowaną własną pańską wolą. Ja panu nie miałam nic do zarzucenia, tak jak nic... bylibyśmy się porozumieli, gdybyś nie był tak nieznośnie drażliwym i trochę upartym. Podała mu rękę. — Rozstaniemy się przynajmniej — dodała grzecznie — z wzajemnym szacunkiem dla siebie. Powoli przygotuj pan Gwalbertka. Bojarski wziął się do tego zręcznie, łagodnie, powolnie, ale chłopak niezmiernie uczuł groźbę rozstania i pobiegł do matki jak oszalały. Hrabina złożyła winę na Bojarskiego, przedstawiając synowi, iż zbytnich ofiar od ludzi nie godzi się wymagać. Dla odwrócenia smutnych myśli dziecięcia, hrabina współcześnie zaprosiła Mulińca, którego Gwalbert przyjął bardzo chłodno i z pewnem niedowierzaniem. Nie zraziło to Cezara, umiejącego w każdym razie stosować się do ludzi i położenia. Był pewnym siebie, że młode i wrażliwe paniątko, choćby z początku wstręt do niego miało, pozy- skać sobie potrafi. Nie lękał się trzech razem zdobyczy, których musiał dokonać, jednając sobie zaufanie matki, życzliwość Francuza i przywiązanie Gwalberta... Bernard usuwał się ze smutkiem w sercu, bo miał słabość ludzi wielu, że się do tych, z którymi żył, przywiązywał. * * * Rok upłynął od czasu, gdy Bojarski, uścisnąwszy Gwalberta, milczący, zadumany, opuścił dom hrabiny Anny. Matka, która swem wystąpieniem nieoględnem wywołała rozstanie, żałowała Bernarda, Francuz mówił o nim z szacunkiem, Gwalbertek tęsknił. Muliniec jednak wszystkich sobie, jak postanowił, pozyskać potrafił. Szło z nim daleko łatwiej; ulegał hrabinie, potakiwał księdzu, zabawiał Gwalberta; ale tego poszanowania i uczucia, jakie pozyskał Bernard, on wzbudzić nie umiał. Zarzucić mu nic nie było można, ale przywiązać do siebie nie potrafił. Dogodnym był tylko... Powolność z jego strony dochodziła do tego stopnia, iż Gwalbertowi ułatwiał na przechadzkach spotykanie się z dawnym nauczycielem i długie z nim rozmowy, do których chłopię najczęściej przed matką się nie przyznawało. Bojarski ze spokojem ducha począł zaraz po uwolnieniu swem starania o lekcye i zajęcia literackie... Hrabiostwo Zygmuntostwo dopomogli mu skutecznie do pozyskania pierwszych, w korzystnych warunkach, a to samo już, że zamożniejsze domy powoływały Bernarda, zalecało go pensyom i uczniom, potrzebującym nadzoru i kierunku. Przez czas jakiś mowa nawet była o tem, że Bernard mógł otrzymać pozwolenie na utrzymywanie pensyi męzkiej lub żeńskiej. Obawa jednak, aby dom większy nadto matki nie obarczał, wstrzymała od tego Bojarskiego. Lękał się też wielkiej odpowiedzialności, zbyt pochłaniających go zajęć w chwili właśnie, gdy się czuł powołanym do tworzenia. Do lekcyj prywatnych nie potrzebował się przygotowywać tak mozolnie; wieczory i część dnia miał dla siebie. Mnóstwo planów i projektów przechodziło mu teraz po głowie. Natchnienia poetyczne nawiedzały go niekiedy, częściej jeszcze pomysły dzieł, których brakło dotąd literaturze. Po wielkich kataklizmach, zwykle w zajęciach umysłowych szuka społeczeństwo wytchnienia. Słowo zastępuje czyn i przygotowuje do niego. Ale sama ta droga do niedoścignionej świątyni prawdy była gimnastyką ducha zdrową, wpra- wiała umysły w poważniejsze, głębsze zapatrywanie się na procesy żywota... Bojarski, którego obchodziło mocno wszystko, cokolwiek się zjawiało, niosąc z sobą zarody prawdy i światła, należał do małego kółka ludzi, cicho i spokojnie pracujących nad sobą. Było ich kilku zaledwie, idących w tym poważniejszym kierunku, a obok nich czy przez naśladownictwo, czy z rodzimego gruntu, wyrastało cygaństwo, poezyą zabarwione. W niem także drgało życie, ale nieświadome siebie, i płomień jego więcej dawał kopciu, niź światła. Lekceważenie, ironia łączyły się tu ze szlachetniejszemi porywy, które w nich zasmolone ginęły. Ze spalonych gorzałką rozpaczy gardzieli tych poetów biednych, wśród czkawek dobywały się zarazem urocze dźwięki tęsknicy i rozdzierające wołania rozpaczy, we wdzięczną formę odziane. Musset i Byron zlewali się tu w jedno smutne zjawisko, które jak ogień na rozdrożu miało zgasnąć jednej nocy burzliwej. Niekiedy z tej grupy cygańskiej po trzeźwemu zjawiał się jakiś wysłaniec, ciekawy co w poważniejszem kole się działo i czy cyganów tu brano naseryo; ale dwa obozy te nie zlewały się z sobą. Gdy w jednym cynizm był tonem dominującym, do którego się wszystko stroić musiało, drugiemu smętna powaga wyczekiwania jakiegoś nadawała charakter nieokreślony, niepewny, łatwo dający się w śmieszność obrócić. Bojarski, zmuszony dla niektórych lekcyj prywatnych zająć większe mieszkanie, obrachowawszy z matką, co mógł na to przeznaczyć, dom na nowo musiał urządzić. Wybrał sobie szczęśliwie dosyć, na uliczce od miasta nieodległej, kamienico czystą i spokojną, której drugie piętro starczyło na wszelkie wymagania. Profesorowa, zawsze pamiętając o skromnym dworku, w którym znaczniejszą część życia spędziła, znajdowała lokal ten nowy aż nadto wspaniałym. W środku jego Bojarski miał dosyć obszerny salonik, z dwoma stołami i kanapami, tak że towarzystwo mogło się zawsze podzielić w nim na dwie grupy. W prawo potem szedł mniejszy pokoik jadalny, profesorska pracownia z biblioteczką i sypialnia. W lewo profesorowa miała dla siebie dwa pokoje, które się z kuchnią łączyły. Oprócz starej Katarzyny, która się jeszcze poruszała, ale głos i siły traciła, był do pomocy wyrostek dziewczę. Więcej sług nie potrzebowano. Profesorowa, sama niewiele mogąc pracować, bo jej wzrok nie dopisywał, naglądała czynnie na gospodarstwo. Życie tu płynęło spokojnie i dobrze uregulowane. Bojarski wychodził na lekcye do miasta zrana, powracał zwykle na obiad do domu; czasem schodzili się do niego uczniowie, a około godziny podwieczorku skończone było wszystko i wieczorem zazwyczaj przychodził ktoś z przyjaciół, z nową książką, z dziennikiem lub niedokończoną jakąś rozprawą, o której zdania były podzielone... Staruszka matka, choć część wieczoru spędzała w towarzystwie synowskiem, nie brała udziału w rozmowach i pocichu wysuwała się do swojego pokoju, na pacierze i konferencye z Katarzyną. W saloniku tym, przy szklance herbaty i skromnym kawałku chleba z masłem, w gronie ludzi niepokaźnych, niemających żadnego stanowiska w świecie, często walczących z niedostatkiem i ciężko zarabiających na powszedni chleba kawałek — roztrząsały się nieraz zadania wielkiej doniosłości, z gorącą miłością prawdy. Starano się odgadnąć przyszłość. Wschodziły zorze dokoła, ale byłyż to zwiastuny dnia, czy owe ognie podbiegunowe, które rodzą się i gasną w łonie nocy? Często na stoliku Bernarda znajdowały się nowości, które gdzieindziej zupełnie były nie. znane. Kierunek literatury narodowy, zwrot jej do ro- dzimej rudy, nie przeszkadzał Bojarskiemu i przyjaciołom jego uznawać żywotnego związku z Zachodem i jego cywilizacyą za warunek główny postępu. Czytano więc, co się zjawiało w Niemczech, we Francyi, w Anglii i śledzono nadewszystko pulsa, jakie tam drgały. Do kółka przyjaciół Bernarda należał już nam znany Cezar Muliniec, chciwy wiedzy, zdolny, żywy, obiecujący wiele, ale w początkach, po objęciu kierunku wychowania Gwalberta, ukazujący się tu rzadko. Tęsknił on za Bojarskim i towarzyszami, lecz potrzebował zapewnić sobie uznanie i zaufanie hrabiny, nimby się zaczął emancypować potrosze. Drugim z towarzyszów Bojarskiego był zamknięty w sobie, milczący, wychudły, żyjący z wyrobnictwa literackiego, z tłumaczeń za bezcen, ze sprawozdań jako tako kleconych, z artykułów do gazet, które ani stylu, ani nowych myśli nie wymagały — Piotr Grochowski. Był on daleko więcej wart, niż na oko się zdawało... Nauki miał dosyć, której zużytkować nie mógł. Wielki niedostatek wpłynął na usposobienie jego kwaśne i na pewne lekceważenie pracy... Czuł że mógł więcej i lepiej, ale z cyniczną pogardą szydząc sam z własnej roboty, podejmował ją dla chleba, nie ufając przyszłości. Blady, w okularach krzywo zawsze umieszczonych na nosie małym, trochę już łysy, Piotruś czasem zarywał na cygana... Ubiorem był do nich podobny. Wytarty mocno surdut czarny nigdy się nie zmieniał, a szczelne jego zapinanie zdawało się spowodowane zaniedbaniem reszty ubrania. Gdzie stał, jak się mieścił, co jadał, o tem nikt nie wiedział; były to jego tajemnice. Adresu swojego nie dawał nikomu. Znajdowano go najpewniej w oznaczonych godzinach w malej kawiarence, którą on swoją dziurką nazywał. Zjawiał się rano w biurach redakcyjnych, brał z nich robotę do domu, a bardzo często, gdy była pilną, siadał i wśród gwaru, ze znakomitą przytomnością umysłu, odrazu ją na papier rzucał. W tej walce z pierwszemi potrzebami życia, na których zaspokojenie mu nigdy nie starczyło, posądzany o pewne wybryki, które go rujnowały, Piotr był skwaszony, gorzki, niemiły w towarzystwie, a za to, że go nie uznawano, mścił się nielitościwą krytyką na wszystkiem. Słabe strony w każdej rzeczy, w człowieku i książce, odkrywał najłatwiej, one jedne go uderzały... Piękności albo nie czuł, lub stępiony smak nie dawał mu ich ocenić. Głupia książka więcej mu daleko sprawiała przyjemności, niż najznakomitsze dzieło. Lecz w poufałem towarzystwie, gdy był w kil- ku z Bojarskim, Mulińcem i wśród takich, których musiał szanować, Piotruś innym się stawał. Sąd miał zdrowy, pogląd głęboki, zdanie trafne. Jedna zato obojętna lub niemiła osobistość starczyła, by mu zamurować usta, lub uczynić go szyderskim i nieznośnym. Bojarski litował się nad nim, lubił go i zapraszał często. — Jabym przyszedł czasem do ciebie — odpowiedział na to Piotruś — ale — zapominani się i okrutnie cię objadam, bo prawie zawsze przychodzę głodny. Pociecha ze mnie niewielka, a koszt znaczny... Profesor gimnazyum, Wawrzyn Larski, należał także do małego cenaculum Bernarda. Ten. przy Piotrusiu w wyszarzanym surducie, którego łokcie połyskiwały, wydawał się jakby istota do innego należąca świata. Młody, ładny, choć do zbytku blady, posądzanym był nawet iż się fryzował, chociaż ciemny włos lśniący sam przez się w pukle się układał. Figurkę miał bardzo zręczną, ręce białe, rękawiczki nosił obcisłe, obuwie od najlepszego majstra i stroił się może do zbytku, jak na profesora. A że nie miał lat trzydziestu, i płeć piękna nie. była dlań obojętną. Spoglądano zukosa na jego elegancyą, a przebaczano mu ją dlatego, że pomimo starania o nią, Wawrzyn był nie bez talentu i miał dar wymowy niepospolity. Piotruś utrzymywał, że słowa toczyły mu się z ust, jak kryształowa woda z górskiego źródła, że błyszczały brylantowemi kroplami, ale nie były niczem więcej, tylko zimną, czystą wodą. Larski, dzięki matce Francuzce, mówił doskonale jej językiem, znał najlepiej jego literaturę i wykształcenie to odbijało się w umyśle, w obyczajach, w całym człowieku. Głębokich pomysłów nie miał, lecz drobnym i nieznaczącym nawet rzeczom umiał nadać urok, ubrać je, okrasić, ubarwić i uczynić zajmującemi. Gdy jeden ze swych występów oratorskich rozpoczynał Larski, Piotruś zwykle ostentacyjnie ziewał, lub stawał przypatrywać się ścianie. Wzięty w kołach arystokratycznych już dla samego języka francuskiego, Wawrzyn przynosił ich woń z sobą i niezupełnie się dostrajał do Bojarskiego i jego towarzyszów, czując się tu może nieswoim; ale dbał o to, aby go przyjmowano, chcąc uchodzić za poważnego i uczonego człowieka. Nie potrzebujemy dodawać, że poeci młodej Francyi, z W. Hugo i Lamartinem na czele, byli bożyszczami, przed któremi składał ofiary. Nowości francuskie on najpierwszy otrzymywał i sławę ich głosił. Starszy daleko od nich wszystkich, ale lubujący sin w odżywiającem go towarzystwie młodzieży, profesor, emeryt Żardyński należał także do przyjaciół Bernarda. Był to jeden z tych rzadkich ludzi, którzy na umyśle i duchu nie starzeją. Wykształcony wedle dawnych prawideł, łacinnik znakomity, obeznany z literaturą klasyczną — całe pieśni Wirgiliusza recytujący na pamięć, Żardyński, nie poprzestając na tej specyalności, chciwy wiedzy, czytał co tylko mógł dostać, szedł z ruchem wieku, zapalał się nawet do dzieł jego, choć im wszystkim niedosyć wyrobioną formę wyrzucał, a w towarzystwie młodych łatwością słowa, żywością uczucia stawał się ich rówieśnikiem. Bóżnice w poglądach jego od młodszych były wielkie, ale profesor ani się zrażał niemi, ani pogardzał nowościami... nadewszystko zaś szukał życia, potrzebował go i dlatego w kółkach młodzieży obracał sio z upodobaniem. Sam jeden na świecie, z żoną staruszką, dobrą a prostą kobieciną, nie mając nic do czynienia, czytał po całych dniach ogromnie; książek mu nastarczyć nie było można. W niedostatku nowości, rozpoczynał poraz może setny Pliniusza, który go bawił, listy Seneki, lub Cycerona, komedye Terencyusza i Plauta, a niekiedy przynosił młodzieży jakby z tamtego umarłego świa- ta zaczerpnięte życie nowe... Szanowano go tu, od czego się bronił, chcąc zawsze udawać młodego, a Bojarski, znajdując w nim pewne choć dalekie podobieństwo do swego ojca, kochał go bardzo. Oprócz tych gości zwyczajnych, zjawili się na ulicy Ś-to Krzyskiej niekiedy wprowadzani przez którego ze znajomych młodzi ludzie, przy których starszyzna więcej była milczącą i nieswoja. Z cygańskiego obozu czasami wpadał tu przezwany przez swych towarzyszów nieprzyzwoicie "Skórką na buty," a przez skrócenie "Skórką" — młody Haburski. Niepodobna mu było odmówić rzeczywistego, pięknego talentu poetyckiego; — wiersze pisał i improwizował z łatwością nadzwyczajną; lecz nawet wśród sobie podobnych cynizmem raził i przesadzonem rozpasaniem, z którem się chwalił. Rzadko bardzo można go było widzieć trzeźwym, a często w ulicach zataczał się o białym dniu i sypiał po szynkach. Naówczas bracia cyganie, którzy w nim uznawali rodzaj naczelnika, bo nikt mu ani talentem, ani cynizmem nie zrównał — brali go na barki ostrożnie i jakby z procesyą wiedli tego nieboszczyka gdzieś na strych, na słomę, aby się na niej przespał i przetarłszy zaledwie oczy, zawołał o szpagat znowu. Skórka, obok cynizmu najobrzydliwszego, z którego popis czynił i chwalił się nim, miewał chwile smutku i melancholii, można było nawet powiedzieć zgryzot sumienia, a z towarzyszów, co go naśladowali niedołężnie, szydził nielitościwie. W poezyach jego, obok sarkazmu, dźwięczały struny uczuciowe, niekiedy łzawe. Było w nim coś Heinego i Musseta; najpiękniejszy poryw kończył się swędliwem i obrzydłem szyderstwem. Wszystko to razem wzięte nadawało mu fizyognomią oryginalną i przyczyniło się do zjednania sławy czy osławienia. Poważni ludzie nawet ciekawi byli tego fenomenu, chociaż on obchodził się z nimi, jakby ich chciał od siebie odstręczyć, nikomu nie dając zajrzeć w czarne głębiny swej duszy. Rzadko bardzo koryfeusz ten cyganów, który otoczony bywał naśladowcami i podkomendnymi, dozwalał któremu z nich towarzyszyć sobie do Bojarskiego. Przychodził ta sam i bywał milczący, niekiedy tylko strzelając jakim paradoksem lub sarkazmem. Trafiało się, że przynosił jakł ułamek poematu, czytał go, lub deklamował od niechcenia i śledził wrażenia, jakie wywołał. Jakim sposobem zawiązała się znajomość z Bojarskim i potrafiła się wcisnąć do jego domu i towarzystwa panna Henryka Żabska, nie umiemy wytłumaczyć. Najprawdopodobniej sama pierw- sza musiała szukać tej znajomości, narzucić się i raz dostawszy pomiędzy ludzi nauką zajmujących się, miłujących ją, stosunki te pielęgnowała troskliwie. W owych czasach, gdy jeszcze emancypacya kobiety nie była na porządku dziennym, panna Henryka mogła się liczyć do istot fenomenalnych. Córka profesora, sierota, zawczasu gruntownie obeznana ze wszystkiem, co stanowi podstawę wychowania ogólnego, z głową otwartą, z energią niepospolitą i siłą woli jej równą — niepiękna, chociaż powierzchowność jej odrażającą nie była, a figurę miała zręczną — panna Henryka cała się oddała studyom, własnemu wykształceniu, zdobyciu wiedzy, rozszerzeniu swojego widokręgu poza kresy ogółowi kobiet dostępne. Był to profesor, pedagog w spódniczce. Umiała wcale dobrze po łacinie, uczyła się filozofii, studyowała Kanta, przez jakiś czas zajmowała się naukami przyrodniczemi, a naukowy ten rachunek nie stępił w niej talentu poetycznego. Pisała wiersze i w nich znajdowano więcej siły, wyrazistości, niż w wielu męzkich utworach. Poświęciła się naturalnie nauczycielstwu, ale nie chcąc popaść w niewolę, najkorzystniejsze czynione sobie propozycye z miejscem guwernant- ki odrzuciła. Dawała tylko na godziny lekcye języka, literatury i historyi. W całem jej obejściu, wysławianiu się, w pismach nawet w ruchach i fizyognomii, znać było usiłowanie stawienia się męzko, samoistnie i niemal zuchwale. Czasem tylko, zapomniawszy się, dawała poruszyć się sercu i wybuchnąć uczuciu. Źabska miała już naówczas zdobytą pewną sławę kilku poezyami, urywkami opowiadań i ułamkami opisowemi. Władała językiem dzielnie i styl jej nawet prof. Żardyński innym za wzór zalecał. Osierocona oddawna, panna Henryka żyła sama z kuzynką jakąś daleką, którą wychowywała, biegała na lekcye, resztę zaś czasu spędzała w bibliotece, lub nad książkami, pracowała nad sobą ogromnie, a całą rozrywką jej było spędzić parę godzin u Bojarskiego, albo gdzieś w towarzystwie starszych, poważnych ludzi. Piotruś złośliwy nazywał ją istotą bezpłciową, słuszniej jednak można było określić ją, jako zagadkowe stworzenie, które obie płcie łączyło w sobie; bo chwilami miewała wszystkie słabostki kobiece, oprócz zalotności. Bojarski czuł dla niej szacunek wielki, a że najłatwiej go było ująć, okazując dla matki poszanowanie, panna Henryka, która własnej nie miała, czuła się sie- rotą, a do profesorowej była nadzwyczaj przywiązaną, wielce tem Bernardawi przypodobać się umiała. Nie wypływało to u niej z żadnej rachuby: potrzebowała kochać jakąś staruszkę i tę sobie wybrała, dla niej chętnie czyniąc się prostą kobieciną i zstępując z wyżyn, na których mieszkała, do prozaicznych zajęć starej Bojarskiej, gotowa z nią rozprawiać godzinami o gospodarstwie i bieliźnie. Bernard umiał to ocenić, a Bojarska tę niepiękną i rubaszną jejmościankę kochała jak córkę, może tem więcej, że dla syna jej niebezpieczną nie była. Z innego koła, z którem mało miał stosunków Bojarski, malarz młody Babski, znakomity szkicownik, karykaturzysta, lubiący rozprawiać dużo o sztuce, wiecznie rzucający na papier pomysły, a nie mogący nic stworzyć skończonego, miły w towarzystwie, czasem się do literatów przyplątał. Było to rzeczą uznaną, iż Babskiego natura obdarzyła geniuszem. W owych czasach za cechę genialności uważano łatwość i bogactwo pomysłów, rzutność w ich wykonaniu, a nawet lekceważenie tego, co pomysłom tym rzeczywistą wartość dzieł sztuki nadać mogło. Rozrywano te kawałeczki papieru, na których Babski od niechcenia piórem rozkwaczonem, węglem, kawałkiem ołówka rzucał główki charak- terystyczne, lub figureczki zaledwie kilku rysami onaczone, a jednak życia pełne. Babski też na tem się niemal ograniczał... szkicował. Kilka płócien zaczętych nie mogło się doczekać końca; inne, o których zawsze słyszano, iż miały być rozpoczęte, ] pozostawały w głowie artysty. Wistocie utalentowany młodzieniec był próżniakiem i sumiennie wykończyć czegokolwiekbądź nie był już w możności. Sprzedawał ładnie nakreślone akwarelki, karykatury, małe sceny rodzajowe, a obiecywał, że coś wielkiego kiedyś ma stworzyć. Innej wymówki swojego próżniactwa znaleźć nie mogąc, tłumaczył się Babski koniecznością odbycia podróży do Włoch... ale na nią nie mógł zebrać funduszu. Tymczasem prowadził życie wesołe, z dnia na dzień i... starzał. Obok talentu do szkiców, pan Gerard miał drugi, do wysokiego stopnia wykształcony: rozprawiania o teoryi sztuki, sądzenia o jej płodach, krytykowania tych, którzy pracowali. Sądy jego bywały często trafne i sprawiedliwe, lecz zawsze grzeszyły tem, że się wyłącznie do stron ujemnych przywiązywały. Oprócz talentu rysownika i krytyka, Babsio — tak go poufale nazywano — dobre, miłe, serdeczne chłopię, miał głosik i śpiewał ładne piosenki, których umiał wiele. W wesołem więc towarzystwie był to pożądany gość i współbiesiadnik. Lubili go wszyscy, nazywali go genialnym, lecz nikt się już po nim wielkich rzeczy nie spodziewał. Zjadał swe życie, nie zachowując nic na jutro. Od owego niefortunnego spotkania z Klarcią, która przekonała Bernarda, iż ona była jeszcze dla niego niebezpieczną i nabawiła go strachu, unikał on widzenia się z nią. Nie poszedł na teatr, a razy kilka zdaleka ją spostrzegłszy, nie wahał się wymknąć, uciec, aby nie być narażonym na nową pokusę, lub na nieprzyjemne, otwarte wytłumaczenie się, które za obowiązek poczytywał. Astrea, pochlebiająca sobie, że go potrafi pochwycić, osnuwająca może na tem jakieś plany przyszłości, szukała go nadaremnie, oczekiwała i pogniewała się wkońcu na niewdzięcznika. Chciała teraz koniecznie złapać go gdzieś, połajać, uczynić mu przykrość; ale nigdzie go spotkać nie mogła. Parę razy przesunął się jej tak, że go posądziła o umyślną ucieczkę. Rozgniewana, usiłowała się pomścić. Przez kilka dni siadywała na ławeczce w Saskim ogrodzie, spodziewając się, że może tu go pochwyci. Długo jednak Bernard unikał właśnie tej przechadzki, mając się na ostrożności. Raz w osta- tku, gdy bardzo szybko z lekcyi powracając, przerzynał się główną ulicą zamyślony, nie spostrzegł się jak mu Klarcia, wpoprzek zabiegłszy drogę, zastąpiła ją i głośno go powitała. — A! tym razem nie wymkniesz mi się pan! Bojarski, zmieszany wielce, skłonił się, wyją- knąwszy że bardzo mu pilno; ale Saska się tem zbyć nie dała. — Chodźmy — rzekła — musisz mi się pan wytłumaczyć. Jesteś niewdzięcznym i niegrzecznym. Dlaczego pan unikasz mnie, czemu nie chcesz bywać u mnie? Jestżem tak niebezpieczną? Gdy Klarcia to mówiła - Bojarski całą siłę swą skupił w sobie, aby nie ulegając jej urokowi, powiedzieć prawdę. Nie chciał być okrutnym i brutalem, a jednak wytłumaczyć się musiał. Klarcia zarzucała go pytaniami coraz namiętniej, nagląc o odpowiedź i ścigając oczyma wyraz mieniącej się jego twarzy. — Mów pan — dokończyła — co to ma znaczyć? — Panno Klaro — odparł Bojarski — radbym abyś mnie pani do sumiennej i otwartej odpowiedzi nie zmuszała. Nie chciałbym jej uczynić przykrości. — Przykrości? co to ma znaczyć? Czy ja zasłużyłam na nią? — podchwyciła, rumieniąc się, Klara. — Przypomnij pani sobie przeszłość — począł, ostygając, Bojarski — porównaj ją z teraźniejszością, a zrozumiesz łatwo, iż teraz my należymy nie do jednego świata, ale do dwóch zupełnie różnych, które się ani rozumieć, ani zbliżyć do siebie nie mogą. — Nie rozumiem; mów pan jaśniej! Któż to ja jestem i do jakiego świata pan zaliczasz siebie? — Ja poprostu jestem człowiekiem ubogim, żyjącym z pracy, ale nie wyłamuję się zpod ogólnych praw i nie mam powodu z niczem się taić, niczego ukrywać. — A ja? — gniewnie przerwała Klara. Bojarski stanął i poważnie, surowo spojrzał jej w oczy. — Panno Klaro, mnie jej żal, żal serdecznie. Pani chciałaś dostatku, goniłaś za używaniem życia tylko i obrałaś sobie drogę, której albo się musisz zapierać, lub ją zakrywać. Oczy Astrei strzelały piorunami. — Dalej, mów pan dalej! — Mógłżem ja bywać w jej domu? — dodał Bojarski — patrzeć na ten zbytek okupiony dobrą sławą, na stosunek z jakimś możnym przyjacielem, do którego się przyznać nie możesz? Cóżby to znaczyło?... chyba że pochwalam, że nie mam jej za złe tego lekceważenia... — Dalej! dalej! — wołała, niecierpliwie tupiąc nóżką, Klara — nie masz się co żenować. Uważasz mnie więc za nieszczęśliwą istotę upadłą, której się dotknąć nie można, nie powalawszy? — Wierz mi, panno Klaro, że więcej mam politowania, że boleję nad nią, że do pewnego stopnia tłumaczę sobie to, coś uczyniła bez zastanowienia; ale patrzeć na ten upadek jej z krwią zimną nie mogę. Dlatego wolałem się oddalić. Nawrócić jej nie potrafię, ani pani mnie przekonać, że jest rzeczą godziwą to, co czynisz. — Ale cóż ja czynię? — rozśmiała się Astrea, poruszając ramionami. — Mam jednego kochanka, gdy inne kobiety, wielkie i małe panie, które wy po rękach całujecie, mają ich po kilku. Ten człowiek, rozkochany we mnie, obdarza mnie, ubiera, karmi i poi... Jest-że to tak wielka zbrodnia?... Któż wie, czy nie ożeni się ze mną? Bojarski spojrzał na nią. — Widziałem pannę Klarę niewinną, śliczną dzieweczką; serce mi się rozdziera, gdy widzę ją teraz... — Powtarzam panu, że nie mam i nie miałam nad jednego kochanka, że mój pan hrabia jest nawet nieżonaty, zatem stosunek mój nie tak znowu jest poniżający... — Pani go takim znajdujesz? — zapytał surowo Bernard. Astrea zapłonęła. — Sądź pan zresztą, jak mu się podoba — dodała. — Raz mieliśmy się rozprawić. Wiem dlaczego odemnie uciekasz i wprost wydaje mi się to śmiesznem. Żal mi pana: umrzesz starem dzieckiem, nie rozumiejąc świata ani ludzi, nie skosztowawszy życia. Odwróciła się nagle, poruszając ramionami, i odeszła. Bernard pozostał chwilę, przykuty do miejsca. Zdawało mu się, że niedosyć i zanadto powiedział; chciał coś dadać jeszcze, ale było zapóźno. Szybkim krokiem, nie oglądając się na niego, Astrea szła do swego mieszkania. Tym razem rozstali się na wieki. Patrzył na nią z litością i łza mu się zakręciła w oczach. Tyle wdzięku miała ta istota, skazana na zatracenie! Bojarski w ostatnich latach pisał wiele; niektóre też poezy jego były drukowane w pismach peryodycznych i tak zwanych noworocznikach, które wówczas jeszcze zastępowały niedostatek literackich tygodników i przeglądów. On sam jednak wiedział, że nie odznaczały się niczem tak wybitnem, oryginalnem, ażeby mogły trwalsze uczynić wrażenie. Podobały się, przyznawa- no talent autorowi, ale je przyjmowano, jako zapowiedzi i obietnice tylko. Rozpoczęty poemat, w którym Bernard chciał stan swej duszy, wyrywającej się ku światłu, goniącej za ideałami, odmalować w walce z cielesnemi więzami, które ją krępowały — był napół gotowy. Lecz były to słabą nicią połączone fragmenta nierównej wartości. Niektóre epizody miały niezaprzeczone piękności, inne obok nich, słabsze, raziły. Potrzeba było przerabiać, uzupełniać, poprawiać — i poeta się zrażał. Zwątpił wkońcu o sobie. Nie przynosząc nic nowego, nic doskonalszego, wartoż było się odzywać?... Dumając nad poematem, nad warunkami tworzenia, nad kwestyami treści i formy, nad żywiołami, które powinny były w pewnych ilościach wchodzić do dzieła, mimowolnie zszedł Bojarski do zadań estetycznych, do określania piękna, do krytyki i do dziejów piśmiennictwa. Rzucone na papier myśli stworzyły kilka rozprawek, które samemu autorowi zdawały się nie bez pewnej wartości. Długo się wahając, kogoby mógł zapytać o radę, czy je ogłosić lub nie, dał je naprzód do przeczytania Mulińcowi, prosząc go, aby nikomu o tem nie wspominał. Cezar czytał prędko i niezwykł się był zbyt głęboko zatapiać w żaden przedmiot. Pierwsze wrażenie dla niego stanowiło o sądzie... Przez jednę noc doić spory tom przeczytawszy z zajęciem wielkiem, Muliniec odniósł go nazajutrz. — Przeczytałeś już? — spytał Bernard zdziwiony. — Od deski do deski — rzekł, śmiejąc się, Cezar. —Już to samo mówi za twoją książką, że się od niej oderwać trudno. Rzecz wyborna, poglądy śmiałe, ale... — Słucham twojego ale — przerwał Bojarski — o nie mi najwięcej chodzi. — To "ale" zamyka się w jednem słowie — ciągnął dalej Muliniec. — Książką tą zyskać możesz wziętość i jako występ będzie ona bardzo świetną; ale sobie narobisz nieprzyjaciół we wszystkich obozach i będziesz miał wrogów, którzy ci prawdy wypowiedzianej nie przebaczą nigdy. Jeżeli masz na celu w ten sposób drastyczny dać się poznać, narobisz wrzawy... jeżeli przygotowany jesteś stanąć do walki i chcesz ją wywołać, to bardzo dobrze... — Na Boga! — podchwycił Bernard — nie miałem i nie mam tego zamiaru. Mówię co myślę, uważając to za obowiązek; sądzę według przekonań. Nie idzie mi o to, jakie wrażenie uczynię, ale czy prawdę ludzie uznać zechcą. Muliniec patrzył na przyjaciela smutnie. — Wistocie ci nie idzie o wrzawę?— zapytał. — Idzie mi o to, aby w kwestyach spornych, niewyświetlonych, wywołać polemikę i pozyskać rozwiązanie... o nic więcej. — Nie należysz do żadnego obozu, sąd twój jest surowy i bezstronny, nie oszczędzasz nikogo — dodał Muliniec — pozostaniesz więc sam ze swoją prawdą, a co żywe napadnie na ciebie. — No to co? — odparł Bojarski. - Powtarzani ci, że osobiste względy na stronę odkładam wszystkie. Ale zda się to na co, czy nie? — Niewątpliwie książka będzie czytaną, rozbieraną i nie przejdzie bez korzyści dla ogółu, bez rozgłosu, tylko... ty padniesz ofiarą. Bojarski się uśmiechnął. — Zdaje mi się, że się mylisz — rzekł. — W pierwszej chwili mogą dotknięci w sobie lub swych bożyszczach piorunować, ale ochłoną potem i oddadzą mi sprawiedliwość. Jestem zresztą, zdaje mi się, dla geniuszów i talentów z poszanowaniem wielkiem. — Pięknie z poszanowaniem! — rozśmiał się Muliniec. — Chwalisz, to prawda, ale wykazujesz ich słabe strony, a dla geniuszów i talentów żadna pochwała nie równoważy najdrobniejszej, najsłabszej nagany. Dosyć jednej skazy, aby dyamentowi odebrać wartość — tak o sobie sądzą ci, co się mają za wielkich. Wady nawet ich po trzeba im rachować za przymioty i widzieć w nich znamiona oryginalności, wskazówki nowych zwrotów, piękności dotąd nieznanych. Bernard roztargniony przerzucał rękopis swój, który Muliniec położył na stole. — Wartoż to drukować?— zapytał. — Niema wątpliwości, że ogłosić powinieneś; lecz nawet bezimiennie wydając, zostaniesz odkrytym i nie unikniesz prześladowania. Są w rozprawach zdania śmiałe, są twierdzenia przyjętym ogólnie przeciwne, są rzeczy, jednem słowem, bardzo drażliwe. Dla twojego spokoju wolałbym, ażeby książka w tece została; z innych względów życzę sobie, aby się ukazała conajrychlej. Bojarski ciągle jeszcze przerzucał swój rękopis tak, jakby chciał z jego powierzchowności, z pomiętych przy czytaniu przez Mulińca kart odgadnąć, gdzie one szczególną jego zwróciły uwagę. Cezar chodził tymczasem po pokoju. — Jeszcze jedno — dodał po namyśle. — Jest-to uwaga, którą natchnęła moja szczera przyjaźń dla ciebie. Nie idzie tu o skutek, jaki książka mieć będzie dla literatury. W twojem położeniu niechęć literatów, polemika czysto naukowa może nie pozostać bez wpływu na życie prywatne i stosunki. Straciłeś miejsce u hrabiny Anny, które ja tobie zawdzięczam, przez miłość prawdy nieugiętą; możesz książką tą narazić się ludziom i stracić lekcye, wywołać ostracyzm namiętny... — Jakże możesz przypuścić — przerwał Bernard — ażeby literackie moje przekonania i poglądy mogły i oddziałać na stosunki prywatne? Jaki związek zachodzi między jednemi, a drugiemi?... — Logicznego związku niema — rozśmiał się Muliniec — ale na świecie i u ludzi nie to tylko się spełnia, co logiczne. Ludzie są namiętni, polemika przechodzi zwykle w prześladowanie. Miej to na względzie. Bojarski ruszył ramionami, radę tę lekceważąc. Poszedł tylko uścisnąć Mulińca, aby mu za ten dowód troskliwości o siebie podziękować, i wesoło zakończył rozmowę, nie wyjawiając, co postanowił. Tak się rozstali. Bernardowi pośpiesznie ogłoszony sąd zdawał się nieco lekkomyślnym. Oceniał on trafność poglądów Mulińca, ale nie znajdował ich dosyć głębokiemi, aby nie potrzebowały potwierdzenia. Zdało mu się właściwem pokazać jeszcze swe rozprawy profesorowi Żardyńskiemu. Poszedł z niemi do niego i zastał, jak zwykle, starca pożerającego łakomie jakąś nową książkę, która go rozgorączkowała, a milczącą żonę jego w oknie, z pończoszką, spoglądającą na małżonka, nad którym czuwała, aby się do zbytku w pracy nie zatapiał. Żardyński, kochający Bernarda jak syna, przyjął go z serdecznością wielką. — Przyszedłem kochanemu panu — rzekł Bojarski, w ręku ukazując rękopis — nową pracę narzucić, a masz jej i tak dosyć... Pani profesorowa — dodał, w rękę ją całując — będzie się gniewała na mnie. Żardyński, niecierpliwy jak młodzik, już mu starał się wyrwać zwitek i oczy starego pałały ciekawością. — Co to jest? mów! — wołał. — Okrutna pańszczyzna i w dodatku rzecz pisana, która oczy zmęczy — rzekł Bernard. — Ale ja widzę doskonale! — zawołał Żardyński — o to obawy niema. — Poprostu "oto są grzechy mojego żywota"— rozśmiał się, siadając przy profesorze, Bojarski. — Napisałem coś, a nie wiem czy to się zdało na co, czy ma jaką wartość, czy mam się z tem popisać przed światem, czy nie. Przyszedłem zasięgnąć waszej światłej rady w tym względzie. Chciejcie to przeczytać i ze szczerością ojca, z powolnością nauczyciela, powiedzieć mi zdanie swoje. Żardyński pochwycił go w ramiona, objął i ściskał ze złami w oczach. — Mój drogi Bernardzie — zawołał — czynisz mi cześć i przyjemność! Dawaj... wdzięczen ci jestem. Po wymianie słów kilku, Bojarski odszedł, zostawiając rękopis. Ale ze starym profesorem nie poszło tak łatwo i prędko, jak z Mulińcem, który przez jednę noc połknął wszystko, a nazajutrz rano wyrok ferował. Bojarski, jakkolwiek mu pilno było posłyszeć Żardyńkiego zdanie, nie naglił o nie — czekał. Upłynął tydzień, począł się drugi, a stary nie przychodził. Spotykali się na ulicy; sam Żardyński naówczas zagajał o rękopisie i dodawał: — Daj mi się zastanowić dobrze. Przeczytałem dawno, ale odczytuję i myślę nad tem, co czytałem. Odniosę ci rękopis, gdy będę gotów. Drugiego tedy tygodnia Żardyński nie wieczorem, jak zazwyczaj, ale po południu przyszedł do Bojarskiego, rękopis położył na stoliku i podparłszy się na lasce, medytował długo, nim rozpoczął. — Książka — rzekł — napisana gorąco, narobi wrzawy niewątpliwie. Wrzawa w literaturze, obudzenie w niej ruchu i życia, zawsze jest z pożytkiem dla ogółu. Już więc to samo, że twoje opus poruszy, mówi za niem. Ale w wielu miej scach zdajesz mi się parodoksalnym, może zaśmiałym, w innych zasurowym. Nie na wszystko się zgodzę, choć wszystko z talentem pisane, starannie opracowane i dziś, gdyśmy zastygli, budzące do żywota... Nie spodziewaj się jednak, aby książka przeszła bez opozycyi, bez krytyki, bez wywołania małej wojny. Kilku nowych poetów sądzisz surowo, powiem sprawiedliwie, lecz jednych opromienia aureola poświęceń, blask cierpienia i niedoli, za drugimi mówi gorąca miłość dla kraju, targnąć się na nich nie można, nie narażając ogółowi, nie podając w podejrzenie. — Są to względy podrzędne — rzekł Bojarski. — Quandoquidem bonus dormitat Homerus. Można być wielkim mistrzem i poetą, a niezawszemieć natchnienie i zbłądzić samą gwałtownością uczucia. — Uczucia nie rozumują — przerwał Żardyński. — Możesz mieć słuszność i tę ci za sto lat przyznają; ale za życia, jak świętokradca, zosta. niesz potępionym. — Muliniec mi już coś podobnego mówił i groził za moję zuchwałość — odparł Bernard — ale ja mam lepsze wyobrażenie o ogóle naszym, który potrafi rozróżnić sąd trzeźwy od złośliwej napaści... Żardyński coś mruczał. — Książka jest bardzo dobra — rzekł — lecz czy przychodzi w porę — nie wiem... — Jutro zestarzeje się i na nic się nie zda — dodał Bojarski — a przyznam się profesorowi, że z obawy wilka w las nie iść, z obawy narażenia się prawdą nie głosić jej — nazwałbym nikczemnością. Zawsze ktoś dla idei musi paść ofiarą — dokończył Bojarski. — Dlaczego jabym miał oszczędzać siebie? — Wszystko to śliczne, heroiczne, i ja moję starą głowę skłaniam przed tobą — odezwał się Żardyński — ale dla świętego spokoju wolałbym, abyś guza nie szukał. To naprzód wypowiedziawszy, Żardyński zwolna począł rozbierać pojedyncze rozdziały rękopisu i idee zasadnicze w nim zawarte. Podnosił wysoko przenikliwość i trafność poglądów, piękność nawet formy nieszukaną, która wszędzie, gdzie autor goręcej czuł to co pisał, przychodziła mu sama z siebie. — Ani Michał Grabowski, ani Tyszyński ani potrafią lepiej — zakończył — ani nawet Mochnacki. Przygotuj się tylko, jeśli ogłosisz swe rozprawy, bronić ich i wiele czasu zmarnować na opędzanie się napaściom. Bojarski wysłuchał sądu cierpliwie, podziękował za niego staremu i obiecał zastanowić się jeszcze, czy książkę w świat ma puścić. Profesor, tak samo jak Muliniec, wrazie gdyby wyjść miała, radził wydać bezimiennie, albo pod pseudonymem. — Kochany ojcze — rozśmiał się, słysząc to, Bojarski — anonym nigdy nie zasłania pisarza, a świadczy o jego tchórzostwie. Pseudonym również jest według mnie uwłaczającym dla człowieka, co się pod nim kryje. Jest to zawsze obawa, nieprzyznanie się do własnego dziecięcia. W bardzo niewielu wypadkach można go usprawiedliwić. Na tem się skończyło, Żardyński zresztą nadzwyczaj gorąco się wyraził o zaletach dzieła i przyznał się Bojarskiemu wkońcu, że jakkolwiek wysokie miał wyobrażenie o jego zdolnościach, owoc ich przechodził jego nadzieje. Muliniec i Żardyński obaj nie sądzili się obowiązanymi do zachowania tajemnicy o rękopiśmie. Profesor wspomniał o nim kilku znajomym literatom, Cezar pochwytał myśli śmielsze, które, jako wyjęte z niedrukowanego dzieła Bojarskiego, rozgłaszał i poddawał dyskusyi. W kółkach, które obchodziło piśmiennictwo, rozeszła się wieść o tem. Bojarski, choć nierad był przedwczesnemu rozgłosowi, gdy go poczęto rozpytywać ciekawie, wedle swojego obyczaju kłamstwem i zaparciem ratować się nie myślał. Jedyny ówczesny śmielszy nieco przedsiębiorca, który coś niby płacił za rękopisma, starał się o nie i bardzo dobrze na tem wychodził, choć stękał i skarżył się, był właśnie w Warszawie. On pierwszy uwierzył w to, że polska książka rozkupioną być może i że kraj ma tylu czytelników, by wydawnictwo niekosztowne zysk przynosiło. Po tych czasach, w których za drukowanie rękopisów autor płacić musiał, zmiana korzystna choć jakiej takiej płacy za pracę, łatwości ogłoszenia jej, wydawała się niezmiernym postępem... Pan Teofil więc, choć skąpy, choć ostrożny, ze swemi wydawnictwami niepoprawnemi, na bibule, był owego czasu niemałą figurą. W filialnej jego księgarni warszawskiej, rozprawiano o rękopiśmie Bojarskiego, a nakładca słuchał jednem uchem. Nagle począł rozpytywać o niego i jednemu ze swoich szepnął, że radby się z nim poznać. Ułatwiono zbliżenie się tak zręcznie, jakby ono wcale przygotowanem nie było, ale przypadkowem. Znajomy z Bojarskim literat coś mu powiedział o nowości, której jedyny egzemplarz był w magazynie pana Teofila. Bernard ciekawy był ją przeczytać; obiecano mu to wyjednać, ale trzeba się było panu Teofilowi przedstawić. Są w różnych zawodach ludzie istotnie fenomenalni, obdarzeni instynktem, umiejący nadawać ruch tym sferom, którym wykształceniem są obcy — rzeczom, których wartości ocenić nie potrafią. Znają oni jakieś niedostrzeżone dla innych znamiona, po których mogą wywróżyć przedsiębiorstwu powodzenie... Takim fenomenem był pan Teofil, jako wydawca. Książki, której nakładu miał się podjąć, nie czytał nigdy: patrzył na człowieka, na stosunki, na treść, na przygodną chwilę — i rzadko się zawiódł na tem, co miało być przyjętem dobrze, a przynajmniej czytanem chciwie. Przyjął on Bojarskiego bardzo grzecznie. Niby wypadkiem rozmowa skierowaną została na literaturę, na wydawnictwa. Pan Teofil skarżyć się począł na oziębłość publiki, na straty jakie porobił na najlepszych książkach i najzdolniejszych pisarzach. W ten sposób zagajał on zawsze przy nowych znajomościach rozmowę na wszelki wypadek. Bojarski słuchał ciekawie. Zajnomość została zawiązaną. Pan Teofil prosił o małą przysługę, poddał sądowi młodego literata jakiś rękopism, który mu przyniesiono. Wywdzięczał się, pożyczając mu nowości. Nareszcie jednego dnia spytał znienacka: — A pan tam nie ma czego w tece? Nie zaprzeczał Bojarski, że cośby się może znalazło, ale nie chciał śpieszyć z ogłoszeniem, Bardzo umiejętnie i zręcznie księgarz potrafił zyskać jego zaufanie i skłonić go do drukowania rozpraw. Co do honoraryów, było to rzeczą powszechnie wiadomą, iż polscy pisarze do znacznych, istotnej wartości pracy odpowiadających, prawa sobie rościć nie mogli. Książka się rozchodziła w małej ilości egzemplarzy, była więc ofiarą, składaną na ołtarzu oświaty i postępu. Bernard też wcale na zyski wielkie nie liczył; kilkadziesiąt rubli książkami zdawało mu się znakomitą nagrodą. Rękopis rozpraw dostał się do rąk pana Teofila. Rozprawy, na których stało nazwisko autora, miały wyjść w Wilnie, a na kontrakty kijowskie mogły być gotowe. Powierzywszy pierworodnego swojego panu Teofilowi, Bernard w gorączce i niepokoju, który dla niego był nowym, oczekiwał ukazania się na świat dziecięcia... Przewidywał, że wiele z jego powodu cierpieć może, ale, po ludzku — nie przewidział tego, co go najboleśniej dotknąć miało. Oszczędny pan Teofil żałował na korektorów i niezliczone omyłki wkradły się w tekst, często tam, gdzie wyraz zmieniony najdziwaczniej przekręcał znaczenie myśli. Gdy Bojarski, otrzymawszy pierwszy egzem- plarz, siadł rozcinać go i czytać, trafił na próżnie, na omyłki poczwarne i rozpacz go ogarnęła. W pierwszej chwili chciał ostatnim groszem wykupić obrzydliwe wydanie i spalić je. Rozchorował się. List do pana Teofila, błagania, wymówki, ledwie zdołały na nim wymódz dwie stronice sprostowań błędów druku. Ale któż sobie zadaje pracę poprawiania książki, nim ją czytać zacznie? Całą tę rozkosz oglądania własnego dzieła w szacie, zapewniającej mu ludzką tak zwaną nieśmiertelność, zepsuły te monstrualne eliminacye i błędy. Bojarski zżółkł, zbiedniał, uczuł się upokorzonym i przybitym. Książka tymczasem poczęła krążyć z rąk do rąk i — jak przewidywano, zrobiła wrażenie wielkie. Nie dopatrzono się luk w tekście, nie zważano na druk niedbały; pochwycono naprzód w rozprawach to, co w nich było najzuchwalszem, najśmielszem, najmniej spodziewanem, a najłatwiej podległem krytyce. Chwalono ogólnie, przyznawano talent, ale zarzucano autorowi zarozumiałość, targanie się na świętości, przypisywano mu cel tajemny, mogący cień rzucić na człowieka. W pismach, które się niekiedy zajmowały literaturą i sprawozdaniami, pierwsze wzmianki o rozprawach były suche, zi- mne i jakby zastrzegające sobie sąd w przyszłości, którego wygłosić otwarcie nie mogły. Miało to znaczenie dwoiste. Trochę później, nie mówiąc o rozprawach, zjawiać się zaczęły urywane z nich twierdzenia, poddane najsurowszej krytyce. Dla Bernarda jawnem było, że one się do niego stosowały, lecz nie miał powoda polemizowania z niemi. Wogóle zresztą powiedział sobie, że w początkach polemiki unikać powinien i pozostawić ją innym. Zdawało mu się, że znajdują się ludzie podzielający jego przekonania, którzy wystąpią w obronie. Ale liczba napadających była wielka, a obrońcy milczeli; ci zaś, co występowali na pozór pobłażliwiej, umieli w ten sposób wskazać nowe tylko strony, przeciw którym polemika skierować się miała. Bojarski cierpiał, bo nie był jeszcze do takiej walki zahartowanym; kosztowało go milczenie. Raz wszedłszy w szranki, nie mógłby się już był cofnąć. Wszystkie skutki wystąpienia, przepowiadane mu przez Mulińca i Żardyńskiego, sprawdzały się. Bernard czuł zmianę w swem położeniu i stosunkach: obawiano go się, posądzano, usuwano potrosze i, jak każdy wybitniejszy nieco człowiek, narażonym był na najrozmaitsze tłumaczenia swego charakteru, słów i czynności. Najmocniej mu się to i najprzykrzej uczuć da- ło, gdy raz, po dłuższej niebytności u hrab. Zygmuntowstwa, poszedł ich odwiedzić. Hrabina, która zawsze dla niego była uprzejmą i otwartą, przyjęła go chłodno jakoś, milcząco, nieufnie. Mógł się domyślać, że krytyka poetów, którzy mieli w narodzie wziętość największą i zyskali cześć jego, kazała się domniemywać w Bernardzie nietylko sędziego dzieł pod względem sztuki, ale przeciwnika w przekonaniach, za kres jej wychodzących. Sądzono, że Bojarski samo czyste źródło natchnienia pragnął zamącić. Hrabina nie wspomniała gościowi o jego rozprawach, lecz on sam domyślać się mógł, że one tylko jedne usposobienie jej dla niego zmienić zdołały. Niezagadnięty, nie mógł się tłumaczyć. Rozmowa szła bardzo leniwo między nim a hrabiną, gdy sam gospodarz się ukazał i szorstko powitawszy Bernarda, niedługo czekając, otwarcie go o książkę zagadnął. — Cóżeś to chciał? — zapytał go. — Szukać plam na słońcu, gdy my tego słońca tak skąpo mamy? ostudzić cześć dla geniuszu, gdy ona podnosi nas i uszlachetnia? Przyznam się wam, panie Bernardzie, tego po was anim się spodziewał, ani mogę zrozumieć celu waszego dzieła. Chciałeś chyba, przeciwko prądowi idąc, zyskać Herostratowską sławę? Bojarski stał długo milczący. — Wytłumaczyć mi się i uniewinnić trudno — odparł. — To pewna, iż celów, jakie mi przypisują, nie miałem, a skutków wystąpienia, choć mi je przepowiadano, nie przewidywałem. Zdawało mi się, że sumienna krytyka wszędzie i zawsze jest dopuszczalną i że ludzie nie zechcą w niej widzieć nic więcej nad to, co ona wypowiedziała. Przekonywam się teraz, iż omyliłem się i pokutuję za naiwność moję. Jeżeli co mi jest przy krem, to posądzenie mnie o cel skryty i chęć odjęcia geniuszowi czci, jaka mu się słusznie należy. Lecz geniusz jest że nieomylnym i może-li zawsze być sobą? Hrabina, zajęta boleściwym tonem, z jakim to Bernard wypowiedział, zbliżyła się ku niemu, — Jakżeś pan nie przewidział tego — rzekła — że są prawdy, które, wypowiedziane nie w porę, mogą być użyte za narzędzie przeciwko nam i że często milczenie bywa nakazanem? — Tak, tego nie przewidziałem — wzdychając, odparł Bojarski — i za to pokutuję. Najboleśniejszem jest dla mnie, iż wytłumaczyć się nie będzie mi wolno, bo to, cobym na obronę swoję mógł powiedzieć, nie da się głośno i otwarcie wyrzec. Muszę milczeć i chodzie, okryty więcej niż posądzeniem, bo potwarzą. Cała moja pociecha Od kolebki do mogiły. w tem, iż ci, co mnie lepiej znają, nie uwierzą, abym wistocie był winnym świętokradztwa. Przed hrabiną i jej mężem, pod wrażeniem boleści, Bojarski mógł się otwarcie wyspowiadać. Hr. Marya uwierzyła mu, hr. Zygmunt nie mógł darować omyłki. — Są rzeczy, których u nas człowiekowi nie przebaczają — rzekł wkońcu — Do nich należy odstępstwo od ołtarzy, apostazya od czci tego, co się zachowuje w narodowym przybytku. Pod czysto artystycznym względem poddałeś krytyce dzieła ludzi, którzy, jako artyści, wyłącznie sądzonymi być nie mogą i sąd ten częściowy jest zawsze niesprawiedliwym. Trudno będzie poprawić błąd popełniony, bo w nim nieprzyjaciele nasi szukać będą własnych korzyści i zużytkują głos ten za sobą, przeciwko nam. — Wszystko to dziś przyznaję — odparł Bojarski — niemniej jednak czuję się niewinnym, choć może niezręcznym, bo prawda, zdaniem mojem, miła czy nie, korzystna czy szkodliwa, jako prawda jest rzeczą świętą i zawsze a wszędzie głosić się ją godzi. Zamilczeniem jej świadczy się o słabości swojej, odracza tylko to, co prędzej lub później musi być wypowiedzianem. — Przypomnij pan sobie Fontenella — przerwała hrabina — który powiadał, że gdyby miał garść prawd pełną, nigdyby jej nie otworzył i w świat ich nie puścił. — Tak, pani — rzekł Bernard — pamiętani ten frazes Fontenella, ale jako Francuz, gotów był on zawsze same prawdę dla dowcipnego ucinku poświęcić. — Mój kochany panie Bojarski — dodał hrabia Zygmunt — piękną jest w tobie ta cześć prawdy i gotowość do męczeństwa dla niej; lecz gotujesz sobie tym sposobem życie ciężkie, nieznośne. Wierz mi, że lepiej ci wychodzą, co powtarzają: ergo decipiatur. Nie pochwalam tej zasady, ale z nią jest wygodniej. — Panie hrabio — odezwał się Bojarski — zdaje mi się, żeśmy życia nie wzięli dla szukania w niem wygód, ale mamy obowiązki i wyznaczoną cząstkę pracy, którą, bądźcobądź, spełnić powinniśmy. Samo poczucie się do tego wskazuje mi moje przeznaczenie... Hrabina patrzyła na mówiącego z zajęciem i sympatyą. Rozpromieniony tem uczuciem swojego posłannictwa, Bernard piękniejszym, jakby natchnionym się wydawał; postać jego skromna ale wyrażająca siłę, obudzała poszanowanie. — Wysoki i piękny cel założyłeś pan życiu swojemu — dodała gospodyni — żal mi tylko, że i sam i matka jego będziecie nieuchronnie ofiarami tej idei. Na wspomnienie matki, Bernard pobladł. — Masz dla staruszki obowiązki — dodała hrabina. — Jeśli nie oszczędzasz siebie, powinieneś ją oszczędzać. — Lecz — przerwał Bojarski — nie sądzę abym tak zgrzeszył wiele, by mnie już na osobie mej matki karać miano. — Daj Boże, aby tak było — rzekł hrabia — no, i w każdym razie znajdziesz obrońców w tych, co cię. lepiej znają. Ale, wierz mi, niepodobieństwem jest oddzielić pisarza od człowieka. Po tem pierwszem rozjaśnieniu sprawy, hrabiostwo oboje wrócili do dawnego sposobu obchodzenia się z Bernardem i od trochę się rozchmurzył. W rozmowie hr. Marya wspomniała o Mulińcu. — Hr. Anna, kuzynka moja — rzekła — jest niewymownie z niego kontenta. Ja, com go parę razy spotkała u niej, nie mogę mu odmówić wielkich towarzyskich przymiotów. Jest miły w obejściu się, pełen przebiegłości, umie się zastosować do ludzi i znaleźć właściwie; ale zawsze wolałabym pańską czasem szorstkość prawdomówną, niż jego sofisteryą. Szczególna rzecz: hrabina, wychowaniec; Francuz — wszyscy zarówno są z niego uszczęśliwieni. — Jest to zdolny bardzo człowiek, a w gruncie też bardzo zacny — dokończył Bernard. Uśmiechnęła się gospodyni. — Masz go pan za przyjaciela swego?— spytała. — Jest nim, jak sądzę — odparł zdumiony zapytaniem Bernard. — Co nie przeszkadza, że chórem za innymi przeciwko jego książce otwarcie się oświadcza i napada na nią. Bojarski słuchał, milcząc. — On pierwszy mi przepowiadał jej skutek— rzekł — i nie mam mu za złe, że mimo przyjaźni dla mnie to głosi, co sądzi być i co dla niego jest prawdą. — Powinienby jednak stawać w obronie — szepnęła hrabina. — Zdaje mi się — przerwał Bojarski — że ja sam chyba, rozjaśniając myśl moję, o ile się to da uczynić, będę mógł rozproszyć skutki pierwszego wrażenia; ale to mnie wciąga w polemikę, która jest wielką stratą czasu i siły. Cóż robić? kto rozpoczął niebacznie, kończyć też musi. Rozstanie się z hrabiostwem tego wieczora już było tak serdeczne prawie, jak dawniej. Oboje oni zrozumieli i uniewinnili Bernarda. On wyszedł pocieszony od nich; ale teraz każdy dzień niemal przynosił mu jakąś troskę i dowód ludzkiej złośliwości. Zazdroszczono mu lekcyj licznych, o które się dotąd dobijano; nieprzyjaciele skorzystali z rzuconego cienia na człowieka, aby niepopularnością jego właścicieli i właścicielki pensyj nastraszyć. Zwolna zaczęto się usuwać od Bojarskiego, który dla siebie małąby do tego przywiązywał wagę, ale dla matki lękał się, aby zmniejszony dochód, zmuszający do oszczędności, nie przeraził jej i nie wzbudził obawy na przyszłość. Krył się więc przed nią z temi niepowodzeniami, nie zmieniając trybu i skali życia, w nadziei, że się to da naprawić i trwać nie będzie. Kółko przyjaciół najbliższych stało dotąd przy nim wiernie, chociaż i wśród nich pewna zmiana tonu czuć się dawała. Wszystko to Bernard stoicko i milcząco przyjmował. Ci co mu pierwsi prorokowali skutki wydania rozpraw, Muliniec i Żardyński, nie opuszczali go. Rzadziej zaczął tylko przychodzić profesor Larski, a Grochowski zdawał się poto tylko tu zjawiać, aby robić psychologiczne studya nad obżałowanym. Skórka wręcz i grubijańsko zarzucał Bojarskiemu zdradę. Według niego, poetów i wieszczów, do których on i siebie zaliczał, nikt sądzić nie miał prawa. Obwiniał Bojarskiego o świętokradzkie targnięcie się na przybytek. Wierną pozostała Henryka Żabska, umysłem wyższa nad wielu mężczyzn i równa prawdy bezwzględnej czcicielka, jak Bojarski. — Nie troszcz się pan o te hałasy — mówiła mu — a nadewszystko nie daj sobie narzucić milczenia, ani się onieśmielić. Należy walczyć i na nic nie zważać. Poważniejsze umysły stać będą po waszej stronie. Długo ważąc i rozmyślając co miał począć, Bojarski wkońcu na te zarzuty przeciwko sobie, w znaczniejszej części nie drukowane, ale latające w powietrzu — zdecydował się odpowiedzieć nową seryą rozpraw. — Siadł do pisania. Matka, która go dobrze znała, po wypalonych rumieńcach, po długich czuwaniach, po rozgoraczkowaniu poznała, że pisał coś nowego, co go niezmiernie zaprzątało. Nie śmiąc odwodzić go od pracy, czuwała tylko, aby powszedniego życia warunki czyniły ją jaknajmniej ciężką i wyczerpującą. Stawiała mu niby przypadkowo pozostałe jedzenie i machinkę do kawy. Zrana, gdy zasypiał, chodziła na palcach. Bojarski, wczasie takiego duchowego tworzenia, nie miał zwyczaju myślami dzielić się z nikim. Utrzymywał że należało bronić się od wszelkiego wpływu obcego i być jaknajbardziej samym sobą. Muliniec, znający i przenikający ludzi, odgadywał co się w nim i z nim działo. Nie pytał i nie badał przyjaciela, ale przypatrywał mu się ciekawie. Był pewnym, że po ukończeniu tej nowej pracy, Bojarski, jak pierwszą, odda mu ją pod sąd i radzić się go będzie. Omylił się w tem jednak: Bernard zrażonym był nieco. Jednemu staremu Żardyńskiemu chciał się zwierzyć i jego wrażeniem skontrolować swoje własne. Czas jakiś upłynął i mimo, a raczej właśnie dla wrzawy jaką wzbudziły rozprawy, pierwsze ich wydanie bardzo szybko się rozeszło. List grzeczny pana Teofila oznajmił, że "chociaż znaczna liczba nierozprzedanych egzemplarzy była na składzie, uwzględniając to, że wistocie wydanie bardzo błędne było (nie z jego winy), gotów zrobić nowe, a nawet skromnie wynagrodzić za nie, gdyby autor parę rozpraw dodał nowych" i t. p. W sarnę porę przychodziło to dla Bernarda, mógł bowiem i pierwsze poprawić i dorzucić do nich nowe, po których sobie obiecywał wiele. Z autorstwem dzieje się, jak z nałogiem do picia. Dosyć jest począć od jednego kieliszka, aby on się stał niezbędnym, a po nim coraz ich więcej. Dzielenie się to myślą z ogółem czytelników przeradza się w potrzebę, w konieczność. Bojarski, raz skosztowawszy zakazanego owo cu, pragnął i łaknął. Cynik Piotruś wybadywał go zręcznie i śmiał się. — Czego ty się kwasisz i zrzyrnasz?— mówił czasami. — Głupi ludzie chyba mogą ci wmawiać, że tem pierwszem wystąpieniem popsułeś sobie sprawę. Gdybyś umiał rachować i był filutem, ty prostoduchu, lepiejbyś nie mógł rozpocząć. W pisaniu nie o to idzie, czy się głupstwo napisze, czy rzecz rozumną i doskonałą, ale o to, aby narobić hałasu i oczy zwrócić na siebie. Tego dopiąłeś! Vivat! Myślisz że to mała rzecz zmusić tych próżniaków ludzi, aby się czem zajęli, co im ani chleba, ani wody nie daje? To największa sztuka, a ty dokonałeś jej, sam nie wiedząc jak. Wal- że teraz żelazo, póki gorące, bo zastygnie... Na to mało zważał Bojarski i Piotrusia zdanie miał za wybryk humorystyczny. Nowe rozprawy dostały się do przeczytania, sub rosa, profesorowi Żardyńskiemu, który zapowiedział, że je uważniej jeszcze i dłużej będzie studyował, niż pierwsze. Z księgarzem nie było jeszcze umowy, tylko wstępne listy zamieniono. Bernard ani obiecywał, ani odrzucał propozycyi. Jednego wieczora, gdy zmęczony po pracy w mieście i bieganiu za lekcyami, Bojarski powrócił do domu, matka czekała na niego przy ostygłym podwieczorku, poruszona jakaś i smu- tna. Wciągu dnia była u niej profesorowa Żardyńska, która zwykle dla zabawienia przyjaciółki z miasta jej różne przynosiła historyjki. — Proszę cię, Bernardku — po wstępnych kilku słowach przemówiła profesorowa — słyszałeś co o tej biednej Klarci? nic nie wiesz? — O Saskiej? — przerwał zdumiony Bernard. — Słyszałem i widziałem tylko to co wszyscy, a bardzo dawno straciłem ją z oczu. Można było przewidzieć, że ją spotka to, co wszystkie słabe istoty, narażające się na niebezpieczeństwo. Wiem że została przyjaciółką jednego dyplomaty i zbytkiem a elegancyą gasiła swe współzawodniczki. — Zatem nic nie wiesz, mój drogi? — westchnęła staruszka — to tylko pierwsza część tej smutnej historyi dziewczęcia. — Cóż się z nią stało? — podchwycił Bernard. — Żardyńska mi powiadała, że biedna w balecie na scenie przed kilku miesiącami zwichnęła czy złamała nogę — dokończyła Bojarska. — Z początku zdawało się, że to za sobą żadnych nie pociągnie skutków, obiecywano wyzdrowienie. Tymczasem noga długo się nie dała wygoić, a teraz podobno uczyniła ją zupełnie niezdolną do pokazywania się na scenie. Biedna grzesznica wczasie długiej słabości zmizerniała, zbrzydła, zamęczyła się, niecierpliwiąc. Dyplomata podobno wyjechał za granicę i czy powróci, niewiadomo, a w każdym razie zerwał stosunki i z pomocą jej nie przychodzi. Nie umiejąc oszczędzać, Klarcia miała już stracić prawie wszystko, posprzedawać co tylko było kosztowniejszego i rozpacza, nie wiedząc co począć z sobą. Co za los nieszczęśliwy!... Bojarskiemu ścisnęło się naprzód, potem gwałtownie uderzyło serce. W duszy powiedział sobie, że teraz właśnie czas biedną obłąkaną sprowadzić na drogę prawą. Nie byłoż to obowiązkiem przyjaciela? KONIEC TOMU PIERWSZEGO. TOM II. W maleńkiej uliczce, która pod te czasy jeszcze nawet wybrukowaną nie była, w drewnianym domku niepozornym, mającym tylko małe pięterko wpośrodku wysokiego, łamanego dachu — wielki pokój o trzech oknach jednego dnia wiosennego przedstawiał widok, przypominający scenę z Hogartha. Okno od ogródka, zasadzonego smutnemi drzewami owocowemi, niedającemi cienia, stało otworem; wielka izba nieładem się odznaczała. Obok prostych, bielonych jej ścian, na których dziury i plamy świadczyły o wielu lokatorach, którzy rozmaicie się tu urządzali przed laty, stały rozrzucone sprzęty kosztowne niegdyś i wytworne, okryte dziś pyłem i bezmyślnie skupione. Widać było, że się tu nowy mieszkaniec wniósł niedawno i nie miał czasu lub możności rozgospodarowania. Meble cisnęły się jedne przy drugich, aby jaknajmniej zabierać miejsca, stały nawet niektóre jedne na drugich. Mnóstwo rzeczy pozrzucano na nie w nieładzie. Piękny fortepian okrywały na kupę nagromadzone, pomięte, pstre stroje kobiece. Na krzesełkach i pod niemi stały pudła i pudełka różnych kształtów, formą swą ukazujące, że do strojów kobiecych służyły. Na kanapce, niegdyś ciemno czerwonym pluszem z bogatemi frenzlami obitej, siedziała nawpół, wpół leżała, sparła na białej ręce wychudłej kobieta młoda jeszcze, ze śladami piękności na twarzy, którą gwałtowne cierpienie nagle zgniotło i zwiędłą uczyniło. Na przedłużonej wychudzonej twarzyczce bladej i zżółkłej, z policzkami wpadłemi, dwoje niespokojnych, wielkich oczu niebieskich świeciło jeszcze resztką życia i młodości, ale rozjątrzonej cierpieniem, zrozpaczonej i zmęczonej. Strój, składający się z dawnych pozostałości elegancyi, zmięty był i zarzucony niedbale. Piękne włosy związane od niechcenia, splątane, okalały twarz, nie zdobiąc jej, jak dawniej, a mówiąc równie jak ona, iż troska o piękności zapomnieć kazała... Wsparta na ręku, dumała piękna Klarcia nad swoim losem. Ona to była, ale w krótkim czasu przeciągu z Astrei ubóstwianej przeistoczona w biedną, opuszczoną ex-baletnicę Saską. Z pałacu, w którym mieszkała niegdyś, stopniami schodząc, znalazła się tu w nędznym dworku, z tem co jeszcze jej pozostało. Najkosztowniejsze rzeczy wszystkie już zostały spieniężone; kolej przychodziła teraz na te gałganki kobiece, które się kupują bardzo drogo, a raz włożone, prawie żadnej potem nie mają wartości. Klarcia dumała zrozpaczona, leżąc na kanapie. Służąca jej, brudna, niemłoda, z podwiązaną spuchła twarzą, z oczyma kosemi, kwaśna, chmurna, stała w kącie, mrucząc i przerzucając stosy sukien. Nieco dalej ku drzwiom otyła Żydówka, w wielkiej chuście, nadęta, z ustami pogardliwie wykrzywionemi, czekała na coś, rozglądając się po tem, co ją otaczało. Wszystkie trzy kobiety milczały, jakby znużone długim targiem, a na twarzy Klary malowało się zniechęcenie, gniew bezsilny, który z oczu, mimo wiedzy jej, łzy wyciskał. Niekiedy poruszała ramionami, rzucała się, usta coś pomrukiwały a oczy, utopione w podłodze, nie widziały nic. — No, co będzie? mnie czas drogi — odezwała się stojąca opodal Żydówka, oczami raz jeszcze powiódłszy dokoła. — Niech panna sobie namyśli się. To są gałgany. Może być, że oni wiele kosztowali... Aj! aj! I człowiek, póki młody, więcej; wart, a jak się zwala, to kto co da za niego? To mówiąc, pani Szmulowa w dwu palcach pod- niosła najbliżej siebie leżącą suknię, potrząsnęła nią pogardliwie i rzuciła. Ciche łzy płynęły z oczu Klary. — Mówiłam pannie, za to co lepsze, com wybrała kila sukienek, dam dziesięć rubli. To jest wielki pieniądz... Ja na nich może stracę. A póki u mnie kto kupi, co ja będę czekała! Chce panienka, to dobrze, nie, to nie. Ja się nie napraszam. Klarcia rzuciła ręką, nic nie odpowiadając. Wskazała coś służącej i twarz zakrywszy dłońmi, płakała. Sługa, milcząc, zbliżyła się do Szmulowej i szeptać coś z nią poczęła. Odkładano nabok wybrane suknie, z których służąca lepsze ocalić się starała, a Szmulowa z gniewem szarpała je, ciągnąc ku sobie. Niema ta scena odbywała się zdaleka, u drzwi, a Klara nie spoglądała nawet w te stronę, aby nie być jej świadkiem. Kupcząca temi błędnemi łachmanami Żydówka postawiła na swojem, podszepnąwszy coś tylko służącej, której w rękę wcisnęła papierek. Wszystko potem poszło gładko i cicho. Wybrane suknie, chustki, narzutki leżały już nagromadzone na kupkę, gdy w sieniach dał się słyszeć głos. Zapytano o pannę Klarę Saską. Usłyszawszy nazwisko swoje, płacząca podnio- sła głowę zdumiona, a stara sługa, porzuciwszy Żydówko, prędko wybiegła za drzwi. Nikt od tak dawna się tu o nieszczęśliwą nie dopytywał, przez wszystkich tak była zapomnianą, że i pani i sługa nie mogły pojąć, co tu kogo sprowadzało... Saska domyślała się chyba wierzyciela, bo długów miała jeszcze wiele i te ją wszędzie ścigały. Wtem w progu pokazał się skromnie bardzo ubrany, niepozorny młody mężczyzna, któremu z roztargnieniem przypatrując się, Klara wcale go sobie przypomnieć nie mogła. Pamięć jej błądziła w tych sferach, z któremi przybyły nie był nigdy w żadnym stosunku. Wolnym krokiem, zmieszany, wśród nagromadzonych sprzętów przedzierał się przybyły do Klary, która bezmyślnie poprawiać zaczęła rozrzucone włosy i niedbale wdzianą sukienkę. Nie była wcale przygotowaną do przyjęcia kogokolwiekbądź. Szmulowa zdala mierzyła też oczyma ciekawemi przybysza; ale powierzchowność jego, niewiele obiecująca, po nim się ratunku nie kazała spodziewać. Żydówka, nie mogąc dobić targu, mrucząc, do drugiego pokoju przewlokła się ze służącą. Klara ciągle przypatrywała się przychodzącemu, usiłując odgadnąć z czem przychodził. Był-to Bojarski. Dopiero gdy przystąpił tuż, twarz blada dziewczyny okryła się chwilowo żywym rumieńcem. Przyjaciel dawnych lat, towarzysz jej dziecięcych zabaw, surowy sędzia, który przepowiedział jej niedolę — stał przed nią ze wzrokiem pełnym rozrzewnienia, z twarzą litościwą, z wyrazem współczucia serdecznym. — Panno Klaro — odezwał się. — Dopiero wczoraj się dowiedziałem o jej smutnem położeniu. Gdyś pani była szczęśliwą, miejsca dla mnie przy niej nie było; dziś... stawiam się jej, przychodzę... Mów, czy mogę ci być w czem pomocnym? Klara naprzód sobie oczy zakryła i wybuchnęła płaczem konwulsyjnym, potem, zwolna się uspokajając, łkając coraz ciszej, wskazała mu krzesło przy sobie i zabierała się mówić, ale jej łzy nie dawały. — O ci ludzie! ci ludzie niegodziwi! — poczęła — ci ludzie!... Widzisz pan, patrz na com ja zeszła przez zdradę, przez niewiarę, przez moję głupią ufność!... Wszyscy leżeli u nóg moich, błagali i uśmiech i skinienie... Patrz pan, patrz, co się ze mną stało!... Nikogo, żywej duszy, ani przyjaciela, ani rady, ani litości! Ściśniętą pięść podniosła dogóry. — Pan wiesz już wszystko — ciągnęła dalej, coraz się rozogniając bardziej. — To była intryga; podstawili mi coś pod nogę... To sprawa Karoli- ny, która dawno przeciwko mnie intrygowała... Rzepski, gdy powinien był mnie trzymać, puścił moję rękę. To był spisek! Mogłam obie nogi po łamać! Choroba moja przedłużyła się, a tymczasem ten niepoczciwy Francuz sobie drugą napatrzył... A co mi się naprzysięgał... Potem nawet długów nie chciał płacić. Rzucił odczepnego, jak ostatniej ulicznicy! Zakryła znowu twarz rękami. — O! mężczyźni! — zawołała — któremu z nich wierzyć można? Co u nich znaczą przysięgi? Musiałam na doktorów i aptekę fantować się do ostatniego. Mało co pozostało... nędza, bieda!... Do baletu powrócić niesposób — noga stracona. Ja sama, gdy się spojrzę w zwierciadło, poznać siebie nie mogę. Bojarski milczał, patrząc na nią z politowaniem i dając się jej wynurzyć z całym żalem w piersi wezbranym. — Przyszedłem — począł zwolna, gdy płacz za" stąpił skargi — aby pani przynieść pociechę i ile jest w możności mojej dopomódz. Znajdziemy przecież jakiś środek zaradzenia temu położeniu. Tymczasem ja się z nią gotów jestem podzielić tem, co mam. Łzy powoli osychały; spojrzała na Bernarda z wyrazem jakiejś dumy, czuła że na jego serce rachować mogła. Lecz natychmiast dawna buta powracać jej zaczęła. — Proszę pana, ci Żydzi co miałam najlepszego mi pozabierali. Oto i dziś ta Szmulowa... tyle sukien za dziesięć rubli!... One kilkaset kosztowały, a niektóre prawie nienoszone. Ale cóż robić? Za mieszkanie trzeba zapłacić, na kuchnię codzień dać kilka złotych. Jestem chora, lada czem przeżywić się nie mogę. Załamała ręce. Bernard milczał. Po chwili rzekł: — Mam przy sobie trzydzieści rubli. Jeżeli to może zapobiedz sprzedaży, chętnie je ofiaruję. Bez żadnej ceremonii, z dziwnym cynizmem, Klara wyciągnęła rękę. — Dziękuję — rzekła pocichu. — Rada jestem, że choć raz bez tej niegodziwej Żydowicy się obejdę. I nie patrząc na Bojarskiego, zwróciła się, wołając służącej, która nadbiegła. Oczy się jej zaiskrzyły, gdy jej coś poszepnęła na ucho, pokazując papierki, które trzymała w ręku. Sługa skrzywiła się i miała coś odpowiedzieć, gdy Klara ją popchnęła. — Idź, kiedy ci mówię — nie potrzebuję, nie sprzedaję! W chwilę potem poważnie chustą otulona Szmulowa, pogardliwym wzrokiem mierząc Klarę i izbę, wyszła z tą pewnością, że wkrótce nazad tu będzie powołaną. — Ale niech jej panna powie — odezwała się w sieni do przepuszczającej ją sługi — że ja potem nietylko dziesięć, ale pięć nie dam za te gałgany. Z boleścią słuchał i przypatrywał się Bernard tej Klarze, takiej jaką ją cierpienie uczyniło. Zmieniła się, stała daleko mniej powabną, a w słowach i ruchach zdradzała nawyknienie do obcowania z gminem, który ją teraz otaczał. W pałacu saskim, na pierwszem piętrze, była to wyszlachetniona obcowaniem z Francuzem istota, mająca jeszcze jakiś urok wytworności, coś wdzięcznego i artystycznie pięknego. Starała się być podobną do wielkiej pani, do kogoś dobrze wychowanego. Tu brak pierwotny wykształcenia, rubaszność jakaś wiejska wychodziły na wierzch, czyniąc ją istotą pospolitą i zaledwie na politowanie zasługującą. Bojarski, który przyszedł pocieszać, nie wiedział od czego począć; chciał nawracać, ale usposobienie gniewliwe, mściwe usta mu zamykało. Nie poczuwała się do żadnej winy; ludzie źli, zdrada, intrygi wszystkiemu były winne, a ona ofiarą. Kilka razy, łagodząc ją, wtrącił coś Bernard, lecz natychmiast wracała do narzekań i przekleństw. Rozpacz, jaka ją ogarniała, nie dozwa- lała się jej zastanowić nad tem co mogła, a czego nie powinna była odkrywać przed przyjacielem młodości. Oprócz Francuza, wyliczyła mu cały szereg wielbicieli, kilku co się nawet żenić z nią obiecywali. Wszyscy oni potem pierzchnęli, gdy ją nieszczęście dotknęło. — Widzisz pani, że jednak ja pozostałem, czem byłem, przyjacielem jej wiernym — rzekł Bernard. Popatrzyła na niego milcząca, pomyślała coś, lecz nie odpowiedziała nic. — Rozpaczać i narzekać — odezwał się Bernard — nie prowadzi do niczego. Mówmy seryo, myślmy o przyszłości; coś należy przedsięwziąć, trzeba się wziąć do czego... Klara potrząsła głową. — Naprzód zdrowie trzeba odzyskać — odparła. — Przecież starą i brzydką nie jestem, tylko mnie to nieszczęsne choróbsko tak zmieniło. Jestem pewna, że gdybym przyszła do siebie, jeszcze ludzie zamną latać będą. Bojarski milcząco ręce załamał. — Ale do czegóż to prowadzi? — zawołał rozpaczliwie. — Jakto do czego? — odparta — do tego, aby się zemną ktoś ożenił. Mniejsza o to czy stary, czy młody, ale bogaty być musi. Takie, co mojego palca niewarte, porobiły świetne maryaże. Pan myślisz, że ja już jestem tak zdesperowana? — Mnie się zdaje — szepnął zmieszany Bojarski — że lepiej by było na czem innem oprzeć rachubę. — No, na czem? — zapytała Klara. — Na pracy — rzekł Bernard. — Ja nie umiem nic, a pracować nie lubię — odpowiedziała cierpko. — Zaczynać się uczyć zapóźno. — Tak, ale pani masz smak, masz upodobanie w strojach — przerwał Bojarski. —Toć w ostatecznym razie nawet stroiki robiąc... Wgłos rozśmiała się Klara. — Ja marszandemodą! Nie, tak nizko jeszcze nie upadłam. Pfe! jak panu mogą przychodzić takie myśli. — Nie jest to ani stan, ani zajęcie, którebym ja zalecał — tłumaczył się Bojarski — ale w najgorszym razie... Saska słuchać nie chciała. — Bądżcobądź, na jakieś zajęcie, na pracę tylko rachować można, i to jest najbezpieczniejszem — ciągnął dalej Bernard. — Pomyśl pani i wybierz sobie najstosowniejszą. Najmniej powabna praca zawsze jeszcze lepszą będzie, niż zaprzedanie się. Klara nadąsana nie odpowiedziała nawet, a być może iż nie słyszała już co mówił do niej; myśli jej były gdzieindziej. Po długim przestanku, zdawała się budzić i figlarne spojrzenie zwróciła na siedzącego przed nią Bojarskiego. — A z panem co się dzieje? — zapytała. — Ja — pracuję, daję lekcye, pisze i mam skromny, ale wystarczający chleba kawałek. — Matka żyje? — wtrąciła Klara. — Dzięki Bogu! Zadumała się znowu; myśli jej trudno było odgadnąć. Głos zmieniła i swobodniej, weselej rozpytywać poczęła. — Dobrze, bardzo pięknie pan zrobiłeś, żeś mnie odwiedził i nie zapomniał o mnie. Któż wie? może wkońcu zrobisz pan z tej nieszczęśliwej, oszalałej inną, stateczniejszą kobietę... nauczysz pracować. Skrzywiła usta. — Ale naprzód trzeba żebym zdrowie i siły odzyskała — dodała żywo. — Ja prawie głodem marłam, słowo daje. Nie było komu zgotować, nie było za co kupić, a ja taka jestem pieszczotami popsuta... i tak we mnie ta żółć wzburzona grała. Myślałam że umrę. Wystaw pan sobie — wtrąciła nagle — podły Francuz nawet na listy nie odpisuje już. Ale jeżeli myśli, że ja mu dam pokój i przestanę dokuczać, to się bardzo myli. Bernard siedział jeszcze, myśląc że od pierwszych odwiedzin nie mógł wymagać wiele i po- słannictwo swe rozkładając na powolniejsze nawracanie—gdy w sieniach głos znowu się dał słyszeć. Klara niespokojnie się podniosła i oczy na drzwi zwróciła. Sama nadzieja ta, że ludzie znowu zbliżać się do niej zaczną, twarzyczkę jej ożywiła i zarumieniła. Służąca rozmawiała z kimś w progu. Bojarski, nie chcąc być zawadą dla Saskiej i domyślając się jakiejś domowej sprawy, wstał, aby ją pożegnać. Nim jednak ona to postrzegła, w progu ukazała się dobrze Bernardowi znana, ciągle, choć zdala, widywana piękna i charakterystyczna twarz Emila Twardzińskiego. Nędzne to chłopię, któremu niegdyś podał był rękę Bernard, a potem się z niem rozstać musiał, w tym przeciągu czasu, który Bojarskiemu nic nie przyniósł nad bardzo skromną ileść lekcyj, dobiło się do położenia świetną rokującego przyszłość. Tajemnicą to było dla wszystkich, jakiemi drogami idąc, Emil, tam gdzie inni padali i ginęli, coraz wyżej się podnosił, coraz szczęśliwiej stawał, zawiązywał stosunki, zyskiwał pieniądze i wkońcu dosyć wysoką otrzymał posadę, do której go prawnicze jego wykształcenie przygotowało. Przyznawano mu nadzwyczajne zdolności, lecz one same nie starczą nigdy do podniesienia człowieka, zwłaszcza w chwilach zamętu, wciągu których ci tylko, co zręcznie umieją wciskać się, podłazić, okupywać każdy szczebel — potrafią wzbić się wysoko... Emil Twardziński swe powołanie obrońcy zmienił na urząd dobrze płatny i otwierający wrota do sfer, które przed kilku laty zdawały się dla niego niedostępne. Piękna powierzchowność, wymowa łatwa, humor zawsze wesoły, usłużność dla wyższych, umiejętność zbierania pieniędzy tam, gdzie inni je tracili — zalecały pana radzcę. Od czasu jak się rozstali, od lat bardzo wielu, nigdy Twardziński się nie zbliżył do Bojarskiego, nie przemówił do niego, nie okazał najmniejszej chęci zawiązania z nim stosunków. Bernard też nadto był dumnym, ażeby miał zrobić krok pierwszy, chociaż urazy zapomniał i gniewu w sercu już nie miał. Saska była jeszcze u wuja i przy matce, gdy Emil się około niej kręcić zaczął; dość jej się nawet podobał, ale na zalotach pustych się skończyło. Później z przyjaciółką dyplomaty odnowiły się podobno stosunki; lecz i Klara na ożenienie rachować nie mogła, niewiele też je ceniła. Bawił ją. Od katastrofy i choroby, Emil pierzchnął tak samo, jak inni. Zjawienie się jego zdziwiło Klarę, ale teraz każdemu powracającemu rada była. Ci starzy przyjaciele i wielbiciele zawsze na coś przydać się mogli. Uśmieszek przebiegł jej usta. Bernard chciał się pożegnać i wysunąć, nie będąc zmuszonym ze tknąć się z Twardzińskim; ale Klara była zajęta nowoprzybyłym, a pan Emil, zaledwie ją powitawszy, zwrócił się żywo ku cofającemu się Bojarskiemu. — Panie Bernardzie — odezwał się, wyciągając rękę ku niemu. — Biję się w piersi, zawiniłem względem was. Sto razy zbliżyć się chciałem i nie śmiałem. Mam obowiązki wdzięczności dla niego; bądź wspaniałomyślnym i przebacz mi winę, a nie odpychaj podanej dłoni. Zdziwiony niezmiernie tem przemówieniem, które go zaskoczyło tak niespodzianie, iż stanął jak wryty — Bojarski nie wahał się ani chwili z poda. niem ręki. Wzruszyło go przemówienie to, odwołanie się do przeszłości, pamięć na nią. — Pojmujesz pan — rzekł — że ja mu się pierwszy narzucać nie mogłem... — Cieszę się, że sposobność się trafiła — rzekł Twardziński — spotkania z wami i rozbicia tych długoletnich lodów. Nie odchodź, proszę, ja mam tylko dwa słowa do powiedzenia pannie Klarze, o której położeniu, dopiero co z długiej podróży wróciwszy, dowiedziałem się. Przyjdę tu inną porą, a teraz razem ztąd musimy się oddalić, aby- śmy pomówić mogli. Mam mało czasu, zajęć bardzo wiele, trzeba z każdej chwili korzystać. Bernard zatrzymał się. Tymczasem Klara już dawnego wielbiciela zasypywała wymówkami niemal grubiańskiemi. Twardziński się tłumaczył lekko, z uśmiechem, przerywając mowę jej żarcikami i nie okazując ani wielkiej litości, ani szacunku dla nieszczęśliwej. — Ja pannie Klarze mówiłem zawsze — wtrącił wkońcu — że ten Francuz to łajdak i że nigdy żadnemu takiemu arystokracie wierzyć nie można, lecz trzeba naprzód sobie zapewnić przyszłość... Tymczasem żyło się wesoło, nieoględnie, a Francuz pierzchnął przy pierwszej sposobności. — Co jabym dbała o tego jednego Francuza — przerwała Kiera — gdyby nie ta noga i choroba. Miałam ich do wyboru ilum chciała i lepszych od niego... a teraz... — Jakto? do baletu już powrócić nie można?— zapytał Emil. Klara poruszyła ramionami. — Te doktory, przekupione łajdaki, czy co, umyślnie mi tak nastawili nogę, abym tańcować nie mogła. To sprawa Karoliny. Twardziński się uśmiechnął. — Wiesz pani co? Śpiewać uczyć się pono zapóźno, ale któż wie, czy byś pani ze swą powierz- chownością i głosem nie mogła w komedyi lub dramacie występować. — O! ja już o tem myślałam — rzekła Klara. — Dlaczegobym nie mogła grać komedyi? Ale i tam intrygi i zazdrość staną na drodze. Pan radzca poszeptał coś, przemówił jeszcze słów kilka, ścisnął ręce panny Klary, szybko zwrócił się do Bernarda i wyszedł z nim razem. W ulicy szli czas jakiś milczący. Radzca począł badać dawnego swego protektora o całą tę jego przeszłość, której nie znał bliżej. Wypadki 1830 r. rozdzieliły ich tak, że się zupełnie z oczu stracili. W krótkich słowach Bojarski opowiedział o swoich losach. Nawzajem spytany Emil, nie umiał się wytłumaczyć jasno, jakiemi szedł drogami, iż potrafił tak zajść szczęśliwie i daleko... Zbywał ogólnikami, składał na losy, mało przyznawał sobie, a każdy inny, nie prostoduszny Bojarski, byłby z tej gmatwaniny wyrozumiał, że pan radzca z wielu rzeczami się ukrywał umyślnie, bo się nie mógł chwalić niemi. Wkońcu, rozmowie obrót niespodziany nadał Twardziński. — Słyszałem wiele — rzekł — o waszych drukowanych rozprawach, które wrzawy dosyć wywołały. Przyznaję się, że ich nie czytałem, bo mi moje urzędowe zajęcia mało pozostawiają czasu. Z tego jednak co ludzie powiadają wnoszę, że trzeźwo i zdrowo zapatrujesz się na położenie i nie hołdujesz hasłom popularnym. Myśmy wiarą w ideały, a pogardą rzeczywistości zgubili się i będziesz miał zasługę, otwierając ludziom oczy. Bernard spojrzał na niego zdumiony. — Zdaje mi się — przerwał — że musiano wam fałszywe dać wyobrażenie o tem, co pisałem. Niech mnie Bóg uchowa, abym miał zachwiać wiarę w ideały i targać się na nie. Ci, co mnie o to dążność oskarżają, nie zrozumieli mnie. Radzca popatrzył na mówiącego, podumał i nie nalegając, zamilkł. Razem przeszli jeszcze ulic parę, tak że ich z sobą wiele osób widzieć mogło, a zdawało się że Twardzińskiemu chodziło o to, bo najludniejszą ulicą, pod rękę wziąwszy Bojarskiego, prowadził go z sobą. Niespodziewane to zbliżenie się i pojednanie dla Bernarda starczyło, aby mu dać jaknajlepsze wyobrażenie o Emilu. Mając za zasadę ludzi zawsze widzieć i sądzić z dobrej strony, przebaczał mu przeszłość, tłumaczył ją i gdy powrócił do matki, pierwszą było rzeczą oznajmić jej o spotkaniu się z Emilem i wziąć go w obronę. Bojarska nie sprzeciwiała się synowi i słuchała go pilnie. Nie rozumiała tego tak spóźnionego pojednania, podejrzywała je, ale nie chciała go zatruć Bernardowi. Zamilczała. O Klarze i bytności u niej nie mówił nic matce; wrażenie jakie wyniósł od niej było bolesne. Szedł do niej w nadziei, że nieszczęście skłonniejszą ją uczyni do poprawy, do skruchy, do zupełnej życia zmiany. Znalazł ją przeciwnie zbolałą, ale razem złośliwą, mściwą i nawet umysłowo upadłą, niższą niżeli była za świetnych swych czasów. Serce, na które rachował, nie otworzyło się, nie zmiękło. Łzy, których był świadkiem, wyciskał nie żal, ale uczucie gniewne, bunt przeciwko losowi. Nie przyznawała się do winy... Zrzucała wszystko na ludzi. To pierwsze jednak niepowodzenie nie zraziło Bojarskiego; powiedział sobie, iż wielka zmiana w umyśle człowieka nigdy nagle spełnić się nie może. Wymaga ona czasu, stopniowego, powolnego działania, odrodzenia zawsze trudnego, które całą naturę musi przerobić do szpiku kości. Ideał lat jego dziecinnych, nie bacząc na zszarzanie jakiemu uległ, dla niego, mimo wszystkich swych plam i zwiędnięcia, mimo odarcia z pierwszego blasku młodości — cudownem jakiemś i niepojętem działaniem wyobraźni pozostał zawsze ideałem, co serce poruszał i pociągał ku sobie. Bernard wstydził się swej słabości, była ona niepojętą dla niego samego, ale oprzeć się jej nie mógł. Obudzała w nim litość niezmierną, miłość szaloną, gorączkę pragnienia, aby w nią mógł wlać własnę duszę i nowe życie. Widział w niej uśpioną, od losu poniżoną i rozwinięciu się zatamowaną istotę nieszczęśliwą, w której spoczywały władze, co ją podźwignąć mogły i uszlachetnić. Nie chciał wierzyć, aby ta śliczna Klarcia nie miała w sobie promyka Bożego, ziarna co kwiat wydać mogło. Roił że teraz, zbliżając się do niej, łagodnie, powolnie, obchodząc się z nią jak z dziecięciem, wychowując nanowo — potrafi utworzyć to, czem ją widzieć pragnął. Z rozkoszą myślał o tem, jak poświęcając się dla niej, miał temu aniołowi strąconemu przywrócić białe skrzydła. Było to zadanie trudne, ale godne, aby mu się poświęcić. Cały plan postępowania miał już ułożony naprzód. Potrzeba było uspokoić ją, ukołysać, obudzić miłość pracy i cnoty, zwalczyć fałszywe pojęcia o życiu i używaniu, zmusić umysł do poważnego zapatrywania się na sprawy ludzkie. Bojarski chciał ją wyrwać zpod wpływu i otoczenia dawnych znajomych, ludzi płochych... Marzył, że wszystko to zwolna, ostrożnie, stopniowo, z wielką miłością braterską da się dokonać. A Klara?... po wyjściu swych gości, wstała z kanapki, orzeźwiona i rozmarzona. Gdy nic lepszego się nie trafiło, myślała sobie, że potrzeba było pociągnąć choćby Bojarskiego, zjednać go sobie i zmusić do ożenienia. Gotową była nawet trochę się zmienić, aby go sobą nie zastraszyć... trochę złagodnieć i choć pozornie zmienić nawyknienia. — Potem zrobię z nim co zechcę — mówiła, pocieszając się na zakończenie. Z drugiej strony przybycie radzcy wyobraźnię jej ciągnęło na wcale inne drogi. Była młodą, mogła się podobać, zawracać głowy i w świecie wesołym znaleźć nowego protektora. Zwierciadło, w którem się długo przeglądała, mówiło jej że choroba i zmartwienia chwilowo tylko odebrały jej wdzięk i świeżość. Nie miała lat trzydziestu... wszystko jeszcze było przed nią. Bernard stał tylko w odwodzie, w najgorszym razie, bo z nim życie było dla niej groźbą walki i wojny. Wolała aby pan radzca przez przyjaźń znalazł jej co innego... bogatego rozrzutnika, któryby się dał uwikłać i związać. — Ale tym razem — szeptała pocichu — nie będę tak głupią, jak z Francuzem, o nie!... Będę zbierała i myślała o jutrze i nie dam się tak łatwo wywieść w pole próżnemi obietnicami. W życiu panny Klary był to dzień stanowczy szczęśliwego zwrotu ku nowym nadziejom. Świtała jej znowu jutrzenka dni lepszych... Chciała być młodą i piękną, a wola kobiety nawet tego cudu dokazać może. Stara służąca poznać jej nie mogła, tak kilka godzin tych ją zmieniło. Druga edycya rozpraw przyszła do skutku. Już samo to rzadkie na polskiej książce: "Wydanie drugie, poprawne i powiększone" — zaręczało pewne powodzenie. Bojarski z niepokojem w duszy oczekiwał, jakie teraz uczynią wrażenie. Stary profesor Żardyński, odczytawszy rękopis, wyraził się o nim wątpliwie. — Zbyt jesteś sumiennym człowiekiem— rzekł Bernardowi — ażeby cię ludzie ocenić należycie potrafili. Sami oni po większej części nicponie, a z siebie sądzą o innych. Będą czytali między wierszami rzeczy, których tam niema, których ty powiedzieć nie chciałeś. Nie uwierzą, abyś był całym i szczerym. Prąd krytyki po pierwszych rozprawach jest ci nieprzyjazny, trudno go będzie odwrócić. Ale któż wie? dzieją się cuda! Lepiej może i sprawiedliwiej osądzą, niż się spodziewamy. Aby działać na publikę, wierz mi, trzeba być zepsutym, chytrzejszym, większym komedyantem, niż ty jesteś. Po ukazaniu się książki to tylko dało się naprzód uczuć Bojarskiemu, że ludzie od niego stronili, jakby się obawiali, aby ich o nią nie badał. Nawet na te zwykłe pogadanki wieczorne, które dawniej gromadziły wszystkich dobrych przyjaciół Bojarskiego, mało kto teraz przychodził. Muliniec się tłumaczył, że nie miał czasu, Larski unikał widocznie Bojarskiego, a Piotruś milczał. Panna Henryka także wymawiała się nadzwyczajnem zajęciem, które może nie było prostą wymówką, bo ona jedna szczerze sprzyjała i wierzyła Bojarskiemu. W jednym z dzienników, do którego wiadomem było że Piotruś Grochowski pisywał, ukazała się pierwsza wzmianka o drugiem wydaniu, dwuznaczna, niemal uszczypliwa, zredagowana w ten sposób, że dziełu dopomódz i zalecić go nie mogła. Styl zdradzał Piotrusia, poznał go Bernard; ale nikt nad niego nie szanował bardziej szczerych przekonań i wyrozumialszym nie był na bezwzględne wypowiadanie myśli. Nie miał mu więc wcale za złe tych słów kilku, choć przykre na nim uczyniły wrażenie. Następnego wieczora Piotruś Grochowski, w swym wyszarzanym surduciku i chustce czarnej na szyi, zpod której bielizna nie wyglądała, bo jej podobno nie nosił — stawił się zawczasu, sam jeden. Bernard chodził posępny po pokoju i rad go powitał. Nie skarżył się na to, że go przyjaciele opuszczali i zaniedbywali, lecz bolał nad tem. Piotruś mierzył go oczyma milczący. Rozmowa zaczęła się od kilku słów obojętnych. — Może ty mi co powiesz przynajmniej o tych moich biednych elukubracyach, o których zdania ogółu jakoś się dopytać nie mogę? — zagadnął go Bojarski, podając mu cygaro. Grochowski uśmiechnął się, wykręcając usta charakterystycznie. Siadł przy stole, przysposabiając się do urządzenia sobie cygara. — Ba! gdyby z tobą mówić można, mój ty Katonie — odparł Piotruś. — Ty jesteś jak z jednej bryły ukuty, a my, pospolici ludziska, składamy się z mieszaniny różnych żywiołów. Przygotuj się do tego, że tak jak bronzowego posągu, coby przemówił nagle, i ciebie nigdy dobrze nie pojmą, nie ocenią, a ty znowu, słabostek ludzkich nie biorąc w rachunek, podziałać na nie nie potrafisz, byłeś stworzony na kaznodzieję, a nie na literata. Literat furfantem być musi, musi kłamać, oszukiwać, przypochlebiać się, jednego nie dopowiedzieć, z drugiem się wygadać, gdy co innego myśli, słowem... Machnął ręką Piotruś. — Jak tu mówić z tobą? Skłaniam głowę przed twą cnotą, ale nie poradzę na to, żeś stworzony na męczennika. Bojarski się skrzywił. — Nie mówisz mi, o co się pytałem — wybąknął. — Radbym wiedzieć nie jaką biedną, ułomną istotą ja jestem, ale co warto to, z czem wystąpiłem. Co ludzie mówią o tem? — Troszczysz się o to, co mówią ludzie? — odparł Grochowski — ale naprzód czemże to są dla ciebie ci ludzie? Ogół, moje serce, jest głupi, po- wtarza za panią matką pacierz — owce Panurga... Dbasz-że ty o niego? Naprzód nie czyta wcale, chwyta przeżute i dalej żuje. Wybrani zaś ludzie dzielą się na tyle kategoryj, iż zdania ich muszą także być podzielone. Jedni ci będą zazdrościli, drudzy poczną cię lekceważyć, inni na tobie się popisywać z bystrością umysłu i zarzynać cię na ofiarę swej miłości własnej. Naostatek... numerus est infinitus. — Tak, ale wśród tych głosów coś jednak przeważać musi — odezwał się Bernard. — Ks. Lamennais utrzymuje, że rozum i prawda przeważają i że przyznanie ogólne ma wielką wagę... Inni twierdzą, że tłum i ciżba wybierają zawsze za hasło co najgłupsze... a ja dalibóg nic nie wiem. Bojarski stał, słuchał i zwijał papierek jakiś w ręku. — Nie idzie mi o pochwały i o uznanie — rzekł — lecz o nauczenie się czegoś z krytyki. Grochowski śmiać się począł. — Naiwny jesteś i umrzesz dzieckiem. — Powiedz-że mi przynajmniej własne swe o rozprawach zdanie — przebąknął gospodarz. — To co innego — zawołał Grochowski. — Skłaniam głowę przed twą cywilną i literacką odwagą. Widzę i czuję, że piszesz co myślisz, a to jest rzeczą niezmiernie rzadką. Są przecudowne ustę- py w rozprawach, na które i przeciw którym podniosą się wszyscy głuptaszkowie jako jeden mąż i cisną na cię kamieniem. Te rzeczy oceni przyszłość, gdy my ostygniemy. Są znowu rzeczy przedwcześnie powiedziane i rzeczy zapóźno. Dużo dobrego, nieumiejętność pisarska wielka, choć styl wyśmienity. Człowiek maluje się w książce z najlepszej strony, ale bożyszczem tłumu nie będziesz nigdy, bo mu kadzić nie umiesz, i nie zrozumieją cię, bo potakiwać im nie chcesz. Goniąc za prawdą, wpadniesz w studnię... — Wolałbyś więc, abym, pędząc za fałszem, poszedł szerokim gościńcem? — spytał Bernard. — Zrozumiejmy się — odparł Piotruś. — Aby kogoś za nos prowadzić, trzeba naprzód umieć go wziąć za szacowny ten apendyks. Ty tego nie potrafisz nigdy. Pozostaniesz vox clamantis in deserto. — Prawisz mi ogólniki — rzekł kwaśno Bernard — a jabym chciał ściślej sformułowanych zarzutów: Grochowski śmiać się począł. — Co u licha! — zawołał. — Nikt twoich rozpraw wyżej nademnie nie ceni. Ja im nie mam nic do zarzucenia. Czytałem je, jak smakosz zajada raki; ale niemniej powiadam ci, że twoja książka dla ogółu będzie zapieczętowaną. Nie zrozumieją jej, będą się czepiali drobnostek. — Zdaje mi się, że co było niejasnem i niedopowiedzianem a dwuznacznem w pierwszem wydaniu, w drugiem... — W drugiem tak się wyjaśniło — odparł Grochowski — iż to, o co cię posądzano, dziś stało się pewnikiem. — Mianowicie? — spytał Bernard. — Że ty, czciciel ideałów, obwiniony jesteś o ostudzanie tych, co w nie wierzą, o napędzanie do przejednania się z rzeczywistością. To mówiąc, jakby sobie coś przypomniał, Piotruś śmiać się począł i długo śmiał się sam dla siebie. Dopiero zdumione wejrzenie, które w niego wlepił Bojarski, zmusiło go do jaśniejszego wytłumaczenia się. — Jak ludzie są rozmaici, na czem opierają i czem popierają swe sądy, tego najlepszym dowodem to, że w mieście jako argument przeciw tobie służy, iż cię widziano bras dessus, bras dessous z panem radzcą Emilem. A ponieważ nikt nie jest jawniej przejednanym i ostygłym nad niego, ludzie ztąd wnoszą, iż się musicie godzić ze sobą. Bojarski stał, zpoczątku niedobrze rozumiejąc, o co chodziło. — Wiesz i znasz mój stosunek do pana radcy, który pierwszą całą koszulę w życiu otrzymał odemnie- rzeki, uśmiechając się. — Był w całem znaczeniu tego wyrazu łobuzem, gdym mu dał przytułek. Długo potem, lata całe, nie znaliśmy się. Niedawno podał mi rękę. Widziałem w tem uczucie poczciwe. Miałżem ją odtrącić? Grochowski nie odpowiedział nic długo; wkońcu dorzucił: — Nie idzie o to jak miałeś postąpić, ale co ludzie mówią i jak wnioskują. W tej chwili weszła panna Henryka. Gospodarz pośpieszył ku niej, ale po przywitaniu zimnem, które mu dało do myślenia, nie zatrzymując się w saloniku, spytała o profesorową i poszła do niej, jakby coś nadzwyczaj pilnego miała. Ze zwykłych gości nie zjawił się tego wieczoru nikt, oprócz dobrze podchmielonego Skórki. Wódz Cyganów wszedł pompatycznie, jakby łaskę robił Bojarskiemu, zaszczycając dom jego bytnością swoją, rzucił się na kanapę, wyciągając na niej nogi i dwa cygara z leżących na stoliku schował do kieszeni, a trzecie zapalając, odezwał się od niechcenia do gospodarza: — Spodziewam się od pana dostać egzemplarz tych tam rozpraw, o których po mieście gadają tyle! hę? Bojarski skinął tylko, iż służyć mu będzie. — Ja książek nie kupuję — dodał Skórka — bo to jest ciężar, a mało która tego warta, żeby się z nią nosić... Cóżeś pan tam popisał, że tak wrzeszczą? — Wrzeszczą? — spytał Bojarski — nie wiedziałem o tem. — Gadaj zdrów! — rozśmiał się Skórka. — Jużciż chciałeś tego, to jawna rzecz! Są tacy złośliwi, iż widzą w tem rachubę na dobrą posadę, która nie powinna go minąć. Bojarski zbladł jak ściana, usta mu zadrgały, słowo w nich zamarło. Skórka postrzegł, że za daleko poszedł, i poprawił się. — Rozumie się, że to są potwarze, ale głupi to powtarzają. Co do mnie, chcę sam się przekonać, co jest tak monstrualnego w tych rozprawach, aby ludzie mieli prawo ciągnąć takie wnioski. Struty, zmieszany, Bernard upadł na krzesło, a wtem panna Żabska wyszła od matki jego do saloniku. Widok rozłożonego na kanapce Cygana, którego znieść nie mogła dla jego cynizmu, zmusił ją szybkim krokiem oddalić się w przeciwną stronę pokoju. Bojarski zbliżył się do niej. Spojrzała mu w oczy długo i głęboko, z pewnem politowaniem, i milcząc, ścisnęła jego rękę. — Mój ty biedny męczenniku — szepnęła. — Wielebym miała do mówienia z nim, ale przy Haburskim słowa mi zamierają na ustach. Jak go możesz przyjmować? Bernard ruszył ramionami. — Jestem tego zdania — rzekł — że nikogo odpychać, wyłączać, banitą czynić się nie godzi. Zagradza mu to drogę do powrotu, do poprawy, do nawrócenia. — Pan masz pasyą nawracania? — spytała Żabska. — Ale mi się ono nie udaje — odparł Bojarski. — Szczęśliwe jednak czy nie, próby nie zwalniają od obowiązku. Znasz pani moje przekonania. Upieram się widzieć w ludzkości całej jednę wielką rodzinę; zdaje mi się więc, że brat brata nigdy nie powinien opuszczać. — Dziś się śmieją z tych utopij — odparła panna Henryka. — Ja je szanuję; ale w braterstwie musi być przecie pewne stopniowanie. — Jak w rodzinie dalsi i bliżsi krewni, ukochani i obojętni; niemniej obowiązek solidarności i braterstwa rozciąga się na całą rodzinę. — Piękne marzenia — rozśmiała się panna Henryka. — Przeczuwam że nowa teorya społeczna, która przyjść musi po tej dawnej XVIII wieku, braterstwem poczętej a we krwi utopionej, będzie zupełnie przeciwną i cała się oprze na najciaśniejszym egoizmie. — Byłoby to bardzo smutnem — rzekł Bernard — choć jest możliwem, kto wie, nawet koniecznem, dla wyprzedzenia nowych myśli, nowych ciągle pojęć, któremi ludzkość się karmić musi. Z tem wszystkiem myśmy się w blasku tych ideałów urodzili i im wierni powinniśmy pozostać. Panna Żabska przeszła się parę razy milcząc po pokoju i spoglądając uważnie na Bernarda, który jej towarzyszył w tej przechadzce. Miała zwyczaj zawsze prawie trzymać ołówek w ręku, a zamyśliwszy się, wkładała go w usta. Był to nałóg nauczycielski, mającej zawsze coś do notowania. I teraz trzymała ten ołówek długo w ręku. — I pan, idealista — rzekła wkońcu, obracając się ku niemu — pan, dziwną sprzecznością, której ja sobie wytłumaczyć nie umiem, w swoich rozprawach zdajesz się chcieć ogień gasić i ostudzać? — Ja? — zapytał Bernard. — Stało się to chyba bez mej wiedzy i woli, nieprzewidzianym skutkiem mej nieumiejętności w użyciu słowa. Pani więc także mojej biednej książce to zarzucasz? — Być może, iż czytałam ją pod wrażeniem tego, co o niej słyszałam, i to oddziałało na moje zdanie — rzekła Henryka. Podano herbatę, weszła profesorowa i wszyscy goście zebrali się około stolika. Skórka Haburski zdaje się oczekiwał tylko na książki i ten posiłek. Dolał sobie dobrze rumu do herbaty, tak iż zapach jego rozszedł się po całym pokoju, zaczął zapijać i zajadać, otarł potem usta, wziął za czapkę i po- żegnał się, śpiesząc zapewne do jakiejś dziury, w której mógł bezkarnie utraktować się szpagatem. Po odejściu jego wszystkim się lżej zrobiło na sercu. Za odchodzącym, gdy już był we drzwiach, panna Henryka przesłała krzyżyk na drogę. Żardyński też ścigał go oczyma. — Proszęż mi tu człowieka wytłumaczyć — dodał po chwili namysłu. — Ten pijanica, cynik, brutal, ta po szynkach walająca się istota, jest autorem kilku prześlicznych piosnek, tchnących wiosną, młodością, pełnych rzewnego uczucia. Oprócz tego znam ułamki jego poematu na ludowych podaniach opartego, w których znakomitego czuć kunszt mistrza. Proszęż mi to wytłumaczyć. — To się wykłada tem — przerwała panna Żabska — że istota najobficiej wyposażona od Boga może się zwalać i zezwierzęcieć. Piosnki i poemata należą do przeszłości; myśmy patrzyli na teraźniejszość, wcale do niej niepodobną. -- Przepraszam! — zawoł profesor. — Poemat się dopiero pisze, jest nieskończony... Strach ogarnia myśleć, ile w jednym człowieku sprzeczności pomieścić się może! Biedna, biedna istota! — Której przystała pokora — dokończył Bojarski. Rozmowa, po usunięciu się Skórki, żywiej i swobodniej rozwijać się zaczęła. Piotruś, panna Hen- ryka, profesor, widząc Bojarskiego przybitym i znękanym fałszywemi sądami o jego dziele, usiłowali mu wmówić, że powinien był w innym rodzaju sił swych próbować. — Nie jesteś jeszcze dosyć wyżytym, ostygłym, panem siebie, aby się wdawać w rozprawy—mówił Żardyński.—Dlaczego nie rozpocząłeś od ogłoszenia swojego poematu? Bojarski się zarumienił. — Bo to są tylko fragmenty i epizody, co wam łaskawie podobało się nazwać tem imieniem, do którego one prawa nie mają. — Ja także głosuje za panem profesorem—dodała panna Henryka.—Czytałeś nam pan wyjątki, znam je, są prześliczne. Inaczej wcale z nichby pana sądzono. — Nie chciałem dawać fragmentów — odparł Bojarski—marzyłem o zbudowaniu z nich foremnej, pięknej całości. — Dumą zgrzeszyłeś—odparł Żardyński — gdyż ściśle biorąc, owych budowl o liniach klasycznych, nieposzlakowanych w literaturze starej i nowej prawie niema... Wszystko co jest najpiękniejszego, z fragmentów się składa. Iliada i Odysea urosły z połamanych kawałków, które niezawsze przystają do siebie. — A Eneida?—zapytał Bojarski. Żardyński skrzywił się nieco. — Arcydzieło budowy, elegancyi pełne, ale zato lodowate, zimne i sztywne—szepnął, głowę spuszczając. — Jako przyjaciele — wtrąciła panna Henryka—musimy, nieprawdaż, skłonić go do tego, aby koniecznie teraz wydał choćby ułamki swojego poematu. Oddziałają one na sąd o rozprawach i otworzą ludziom oczy. Piotruś Grochowski milczał, spożywając podobno trzecią już bułkę z masłem i szynką, ale oczy jego świecące dowodziły, że brał udział duszny w rozmowie. — A wy co na to mówicie?—potrącając milczącego, zapytał Bojarski. — Nie mówię nic dlatego - odparł Piotruś, że nie jestem pewny, czy poemat oddziała na sąd o rozprawach, a mógłbym się o to założyć, iż rozprawy na poemat oddziałają. Skrzywiła się panna Henryka, — Pan jesteś pesymistą!—zawołała gorąco. — I wolę nim być, niż ciągle się rozbijać o zawiedzione nadzieje rzekł Piotruś.— Ale nie mam, uchowaj Boże, nic przeciwko wydaniu poematu. I owszem... Znam epizody z niego, które są arcydziełami. Rozprawiano tak do późna, a gdy po rozejściu się gości Bojarski pozostał sam z sobą i wszystko co słyszał w duszy począł rozpamiętywać, aby ja- kiś z tego ostateczny wniosek wyciągnąć — znalazł się wobec tak podzielonych zdań, iż wcale się nie czuł pewniejszym jak postąpić, niż był przed ową przyjacielską naradą. Sięgnął na półkę po teczkę, w której spoczywały luźne karty, mające złożyć owę marzoną całość, siadł i począł czytać. Oddawna już nie miał w roku swego poematu, a ostatnie wrażenie, jakie mu pozostało po nim w duszy, było upokorzeniem i zniechęceniem: wydawał mu się słabym. Zdziwił się wielce, gdy teraz, po wielu miesiącach zapomnienia, odczytując nanowo, znalazł swój niedokończony utwór w wielu miejscach pięknym, wogóle niepospolitym i życia pełnym. Przyczyną tego było, że ideał kompozycyi, jaki miał w duszy, zatarł się i zbladł, a to co pod jego natchnieniem stworzył, zastąpiło go. Uradowany, rozgrzany, doczytał do końca fragmentu. Czuł się usposobionym do wykończenia, do złożenia części, do wydania. Dobrze po północy skończył czytanie i byłby zaraz się wziął do dalszej pracy, tak się czuł natchnionym, ale matka, która czuwała, przyszła mu oznajmić późną godzinę i napędzić go do łóżka. Nazajutrz wstawszy, znalazł jeszcze tekę na stoliku i mając chwilę wolną, powrócił do niej; ale dziwną sprawą jakiegoś wpływu godzin i usposo- bień, to co wczoraj w nocy tak mu się wydawało pięknem, dziś znowu niemal słabe i mierne wyglądało. Z niechęcią jakąś zarzucił teczkę na półkę i poszedł do zwykłych swych lekcyj. Po odbyciu ich tyle miał czasu wolnego, iż mógł pobiedz zobaczyć, co się z panną Klarą działo. Myśl nawracania jej nie opuszczała go. Szedł rozmarzony, z bijącem sercem do dworku tego, z którego obiecywał sobie wyciągnąć nieszczęśliwą, tak mu ulica, dom, sąsiedztwa niemiłemi były. Zbliżając się ku zajmowanemu przez Saską mieszkaniu, dostrzegł w niem naprzód tę zmianę Bojarski, iż okna, z firanek dawniej ogołocone, teraz już zostały w nie opatrzone. Musiały one być pozostałością przeszłości, gdyż zbyt wspaniale zza szyb niebardzo foremnych wyglądały. W dużym pokoju, w którym po raz pierwszy przyjęła go Klara, wśród nieładu, nieporządku desperackiego, porozrzucanej odzieży, skupionych bezmyślnie sprzętów — z wielkiem podziwieniem Bernard znalazł teraz urządzenie prawie eleganckie, a przynajmniej z pretensyą pewną obmyślane. Połowa niepotrzebnych rzeczy znikła, a to co pozostało, poustawiano tak, aby pewna harmonia panowała na pierwsze wejrzenie. Kanapa wytarta stalą w cieniu, stół przed nią osłaniał dosyć świeży kobierczyk, dywan, choć zużyty, pod nim nie raził. Na pólkach było trochę fraszek, albumy z fotorgafiami od niechcenia położone dla gości. W kącie zamknięty fortepian, około niego wazoniki z kwiatami, bukiety w porcelanowych naczyniach, na ścianach kilka ram złoconych... izbę te, niedawno podobną do składu starzyzny, czyniły teraz bardzo przyzwoitą i znośną. Trzeba się było dobrze przypatrzeć, aby odkryć w niej pewne rażące zestawienia rzeczy, które tylko z konieczności się z sobą spotykają. Maleńkie, bardzo kosztowne biurko, boule, które tylko dlatego nie zostało spieniężone, iż Klara znała jego wartość, a za bezcen pozbyć się nie chciała — ocierało się tu o komódkę starą mahoniową, obłupaną; zegar przepyszny bronzowy miał po bokach dwie obrzydliwe szklanki niebieskie na kwiatki; ale na pierwszy rzut oka nie dawały się dostrzedz te kontrasty. Klary nie było w saloniku, prowadziła wojnę ze starą służącą, która ją zdradzała, sprzedawała Żydom, okradała, ale pomimo to pozbyć się jej było trudno. Należały się jej zasługi, wiedziała wiele rzeczy, mogła szkodzić. Rozstawały się z sobą ciągle i... nie rozchodziły. Stuknięcie drzwiami wywołało Klarę z drugiego pokoju. W krótkim czasie zaszła w niej szczęśliwa metamorfoza. Włosy były uczesane bardzo starannie, ranny ubiór, choć może nie ostatniej mody, był świeży, włożony z myślą, aby przystał do figury i do twarzy. Rozpaczliwe to zaniedbanie, które taką litość obudziło w Bernardzie pierwszym razem, znikło, twarz nawet odżyła młodością, lekkim się zafarbowała rumieńcem, wydawała mniej wychudłą. Kaczki białe znowu zdobiło kilka pierścionków i ładne, świeże mankietki. Szlafroczek ranny, koloru kawy z mlekiem, przybrany białemi koronkami i wstążkami niebieskiemi, leżał na zręcznej figurce jak ulany. Trzewiczki nie dawały się domyślać, że jedna z małych nóżek od owego nieszczęsnego wieczora była odrobinkę krótszą, a Klara tak umiała chodzić, iż poznać tego nie było można. Zobaczywszy Bojarskiego, z wesołym uśmiechem podeszła ku niemu. — A! witam mojego protektora—odezwała się z odcieniem małym szyderstwa. — Już od dwóch dni go wyglądałam. Widzisz pan, urządziłam się nawet przyzwoicie na jego przyjęcie. Znośnie teraz u mnie wygląda, nieprawdaż? Widzisz pan, że ja nawet z takich rupieci i niedobitków umiem coś skleić. To mówiąc, siadła na kanapie z pewnym wdziękiem, usiłując się umieścić naprzeciwko Bernarda, któremu wskazała krzesło. Nim miał czas jej odpowiedzieć, ciągnęła dalej: — Razem z panem, doprawdy, wstąpiła na ten próg nadzieja! Powrócą dobre czasy... tak! głupią byłam, żem desperowała. — Ale cóż panna Klara nazywa temi dobremi czasami? — zapytał nieśmiało Bojarski. Wlepiła w niego oczy, zdumiona. — Alboż się o to pytać potrzeba? — odparła.— Dobre moje czasy były tam w pałacu, gdyś mnie pan odwiedził... pamiętasz? — Ale one zakończyły się smutnie — rzekł Bernard. — Wierzaj mi pani, potrzeba teraz innych szukać i wejść na drogę inną. Zniecierpliwiła się panna Klara i rzucając chustkę na stół, zawołała: — No cóż robić? co? powiedz pan! Mówiłeś pan pracować; ale ja nie mam ochoty do pracy. Załamała ręcę. — Ja nie jestem do niej stworzoną! — Niema na świecie człowieka, coby do niej stworzonym nie był — rzekł spokojnie Bernard.— Pani jesteś tylko od niej odwykłą. Klara się zamyśliła i poruszyła ramionami parę razy. Coś mówić chciała niby i zamilkła nagle; tylko chusteczkę ze stołu ściągnęła, zmiąwszy ją w ręku. — Jak pan myśli — rzekła — gdyby w istocie próbować dostać się do teatru? Radzca podał wcale niezły projekt. On jest dobrze z generałem, udałoby się może za jego protekcyą. Wlepiła oczy w Bojarskiego, który długo pozostał milczącym. — Do teatru — rzekł — potrzeba powołania, szczególnego talentu, naostatek i stosownego przygotowania się. — Pedanterya! — przerwała Klara. — Któraż kobieta nie jest aktorką? — Ale pani sama doświadczyłaś poczęści, co się dzieje za kulisami — dodał Bernard. — Też samo co w balecie: rywalizacye, intrygi, znajdziesz pani w komedyi i dramacie. — Właśnie to dobrze, wiem co mnie czeka i nie będzie niespodzianki — zawołała Klara. To mówiąc, podniosła się. z kanapki, zaczęła czegoś szukać pod poduszką, która leżała na niej, dobyła papier zmięty, rzuciła okiem na niego i wysunęła się, nic nie mówiąc, na środek pokoju. Tu przybrała komiczną postawę, zmieniła wyraz twarzy i znienacka zdumionemu Bojarskiemu zaczęła deklamować ułamek z Dziewicy Orleańskiej Szyllera. Deklamacya, z przesadnym patosem, była do śmieszności niedołężną i świadczyła o fałszywem zupełnie pojęciu roli, ale fizyognomia dziewicy-he- roiny, gdyby milczała, mogła zachwycić malarza i rzeźbiarza. Postacią instynktowo, nie myśląc, umiała być tą bohaterką, której mowy, uczuć wcale nie rozumiała. Plastycznie śliczna dziewica orleańska, w słowie była jej karykaturą. Bojarski z przykrością słuchał. Spodziewała się zachwytu; lecz on spuścił oczy i pozostał zimnym. — No, a cóż?— zapytała nagle. — Klaśnij-że pan, pochwal, zachęć! Westchnął Bernard. — Jesteś pani bardzo ładną dziewicą orleańską—rzekł—ale, na miłość Boga, nie deklamuj! Tak ta prosta wiejska dzieweczka, natchniona przez Boga, aby przyszła w pomoc królowi i ojczyźnie, mówić i deklamować nie mogła. Pomyśl sama: chłopka od trzody wprost powołana uciskiem i klęskami do pochwycenia chorągwi w imię niebiańskich zastępów! Słowo jej musiało w sobie mieć coś z biblijnej prostoty, coś surowego i szorstkiego. — A kiedy jej te słowa w usta włożono — zarzuciła Klara, ciskając precz papier od siebie.— Cóżem ja winna temu? — Wina może nie jest wyłącznie pani—rzekł Bernard;—ale to samo, co panna Klara tak pom- patycznie, tak napuszyście deklamowałaś, gdybyś się starała odczuć inaczej, wygłosić w sposób prostszy, surowszy, a silniej duszą napojony... toż samo wydałoby się i brzmiało inaczej. Saska długo zrozumieć nie mogła, czego chciał od niej Bojarski; skrzywiła się. — To są już jakieś wymysły, których ja nie pojmuję. Oto poprostu powiedz pan, że mnie nie chcesz widzieć na teatrze! Poco to w bawełnę obwijać? — Gdybyś pani talent miała... — Więc go nie mam? — podchwyciła obrażona, rzucając się na kanapkę. — O tem ani ja, ani pani teraz wyrokować nie możem). Talent potrzebuje ukształcenia, z dnia na dzień dobyć go z siebie nie można. — To niechże licho weźmie! — zawołała Klara, nogą tupiąc — Będę musiała rok z głodu mrzeć, nim mi powiedzą czy mam talent, czy nie mam. Czasu na to mi braknie. — Nie gniewaj się pani na mnie — rzeki Bernard łagodnie — ale nie chciałbym, abyś się łudziła. Powoli, cierpliwie iść potrzeba do celu, a ja w teatrze go nie widzę. — Więc w czem? — zagadnęła zniechęcona i gniewna. Odpowiedź była nader trudną; gość skłonił głowę. — Będziemy razem szukali — odparł po namyśle. — Nie możesz pani wątpić, że jej dobrze życzę, że jej przyszłość radbym tak zabezpieczyć, aby na nową katastrofę narażoną nie była. Klara ostygła trochę i wyciągnęła rękę. — Ja wierzę w przyjaźń pana — rzekła. — Ale zlituj-że się, nie wystawiaj mnie na zbyt ciężką próbę! Ze mnie inną niż jestem trudno będzie zrobić. — A gdyby to było koniecznością i warunkiem dla zabezpieczenia się na przyszłość? — odparł Bernard. Klara, skrzywiona, zasmucona nagle, nic już nie odpowiedziała. Z następnych kilku słów dowiedział się Bojarski, że wczasie jego nieobecności parę razy odwiedzał Klarę pan radzca, i to mu się nie podobało. Z półsłówek domyślał się, że rady tego drugiego przyjaciela były w zupełnej sprzeczności z tem, co on chciał wmówić Klarze. Przyjmowała też je daleko chętniej i dowodziła, że radzca istotnie praktycznym jest człowiekiem. Spodziewała się robić znajomości, czarować ludzi, zdobyć sobie kogoś i.... być rozumniejszą, ale zawsze na tem samem polu, na którem tak nieszczęśliwa spotkała ją katastrofa. Nawracanie szło tak tępo, iż nawet poczętem go nazwać nie było można. Bojarski wyszedł smutny, ale nie zniechęcony, nie zrzekający się tego, co nazywał obowiązkiem, a w czem wiele też słabości było, do której przyznać się nie chciał. — Miałażby na wieki być zgubioną i ten piękny kwiat przeznaczony, aby go ludzie zdeptali? Stara profesorowa, codzień z trwogą wpatrując się w twarz syna, znajdowała na niej coraz wybitniejsze ślady walki, której nieszczęśliwe skutki Bernard starał się taić przed nią. Początki tego nowego życia zdawały się nie świetną, skromną, ale znośną egzystencyą, która się powinna była zczasem polepszyć. Nadzieje zupełnie zawiodły: właśnie to, co miało Bojarskiego podnieść, wyrządziło mu największą krzywdę. Pierwsze jego rozprawy, którym fałszywe nadano znaczenie i cel przypisano, jakiego nie miały, zachwiały jego dobrą sławę. Powtórne wydanie ich uważano za niezręczne wycofywanie się, do którego został zmuszony. Podejrzywano jego dobrą wiarę. W oczach ludzi, patrzących na niego zdaleka, nie był już tym czystym i niepokalanym, za jakiego niegdyś uchodził. Stosunki z radzcą Emilem zdawały się potwierdzać te domysły. Bronili go ci, co bliżej znali i piękną duszę ocenić umieli, ale to przypisywano szlachetności ich i opinia raz powzięta, nie dawała się zmienić. Na kilku pensyach trwożliwe o sławę ich panie zawahały się z zatrzymaniem profesora, którego posądzano o przekonania niezgodne z temi, jakie większość wyznawała. Liczba godzin zmniejszała się. Dosyć było przykładu jednej z przewodniczek zakładów, aby inne poszły za nią. Za właścicielkami pensyj poszli inni; wypowiadano pod różnemi pozorami lekcye, a następowało to po sobie tak żywo, iż Bojarski, nieprzygotowany, znalazł się w położeniu nader przykrem. Przed matką nie mógł i nie chciał się przyznać; robił więc długi, nie wiedząc, co począć. Nie opuściło go męztwo i gotów był cierpieć a walczyć, nie tracąc ducha, ani się rzucając do jakichś awanturniczych środków podźwignięcia w opinii u ogółu — ale matka, matka!... Sądził, że ona nie wiedziała jeszcze o niczem, nie domyślała się coraz gorszego położenia. Tymczasem biedna staruszka płakała po nocach, bo instynkt macierzyński obdarzył ją jasnowidzeniem. Nie umiała sobie wytłumaczyć przyczyn, które ubóstwianego, szlachetnego, dobrego Bernardka strąciły z tej wyżyny, na której stać był godzien; ale czuła i wiedziała, że szło źle i coraz gorzej, że ludzie się usuwali, że brakło zajęcia, że wkrótce groził niedostatek. Nie miała się zwierzyć komu i wstydziła się odkryć tę swoję boleść, tłumiła ją w sobie i cierpiała okrutnie. Z uśmiechniętą jednak twarzą, z obmytemi po łzach oczyma wychodziła do niego, udawała wesołą, starała się go zabawić, natchnąć męztwem. On tak samo przymuszał się dla matki, jak ona dla niego; ale to długo trwać nie mogło. Zagrożony, nie umiejąc poradzić sobie, Pernard poszedł w ostatku raz do Żardyuskiego, obrachowawszy się tak, aby go zastał samego, gdy żona w kościele była na nabożeństwie. Nie wahał się otwarcie przed nim wyznać, co mu groziło. Był przekonany i nie mylił się w tem, iż profesor mu sprzyja szczerze, a w duszy jego czytać umie. Zastał starego jak zawsze, nad książką, zatopionego w przeszłości i pożyczającego sobie życia od umarłych. Uścisnęli się milczący. Profesor, spojrzawszy na bladą i smutną twarz gościa, domyślił się, iż pewnie mu się z czem zwierzyć przychodzi. — Przerwałem kochanemu panu czytanie mile — rzekł Bojarski — nad czem tembardziej ubolewam, iż ja mu nic miłego nie przynoszę, ale przy- chodzę się poskarżyć, jak bezsilna istota, która sobie sama rady dać nie umie. — No, cóż to znowu — zapytał Żardyński — o co idzie? — Położenie moje coraz się staje przykrzej-szem — odezwał się Bernard. — Nie mówiłem o tem nikomu, ale przed panem przyznać się mogę. Ludzie odemnie się usuwają, jakaś potwarz mię ściga, lekcye tracę. Jakiś niepojęty dla mnie wpływ, posądzenie o winę, której nie popełniłem, odstrasza odemnie. Gdybym był sam, obszedłbym się najmniejszem, nie skarżył i szedł dalej, jak mi wskazują przekonania, ale idzie mi o spokój i szczęście matki. — Jest-że tak źle? — spytał profesor. — Istotnie z lekcyj nie pozostała mi ani część trzecia — rzekł Bojarski — a nowe nie przybywają; codzień prawie ktoś mi dziękuje. Żardyński zadumał się głęboko. — Niepoczciwi czasem i lekkomyślni są ludzie—odezwał się po chwili. — Dla przyjemności pochwalenia się ze swym zmysłem krytycznym, gotowi poświęcić przyjaciela i zaprzeć się prawdy. Połowa tych, co twoje rozprawy osądzili tak surowo, szukając w nich tendencyj szkodliwych, sama nie wierzy w to, co prawi. Inni, nie chcąc się mniej bystrymi od nich pokazać, potakują. Ale cóż przeciwko temu począć? Otwarta polemika jest zupełnie niemożliwą, a gdyby nawet się nią stała, nie radziłbym jej. Przyplątałyby się do niej namiętności, oburzenie i.... skutek byłby wątpliwy. Widzę jedno tylko lekarstwo: trzeba wydać poemat, a w nim wybitnie, gorąco zamanifestować te uczucia, o których brak ludzie cię pomawiają. — Szanowny profesorze -przerwał Bojarski— ale nie bylożby to profancyą poezyi, gdybym ja tej królowej dał miotłę w rękę i kazał jej śmiecie wymiatać? Zresztą nie potrafiłbym nawet świętego języka poezyi użyć do tak poziomego, osobistego celu. Po rozprawach, to, co je miało wyjaśnić, nie przyczyniło się wcale do zmiany opinii o mnie; poezya kazałaby posądzać mnie tylko o wyzyskiwanie talentu dla samolubnego celu. Żardyński myślał znowu chwilę. — Z mojej strony — rzekł — wierzaj mi, gardłuję za tobą, staczam walki, robię co mogę. Potrzeba mieć cierpliwość i męztwo! Podał mu rękę. — Pani Karolina, właścicielka pensyi, jest moją starą przyjaciółką, jutro idę do niej. — Wypowiedziała mi lekcye, a moja miłość własna nie dozwoli już ich przyjąć. — A! dajże mi z nią pokój! Ona cię musi przeprosić — odparł Żardyński. — Posłucha mnie. Nieporozumienie się zagładzi i zapomni. Jesteś du- mny i nie mogę ci tego mieć za złe, że czystym się czując, kłaniać się nie chcesz, ale dla samej matki twej godzi się uczynić jakąś ofiarę. Zmilczał Bojarski. — Proszę was, profesorze — dodał po namyśle — nie nalegajcie zbytnio... dajcie mi raczej ogólną radę, jak mam postępować sobie. Stary ramionami poruszył. — Na co ci się przyda rada moja, gdy ty jej z pewnością nie posłuchasz? — rzekł, powoli cedząc słowa. — Szanuję cię, podziwiam, ale przy twych zasadach twardych, miłości prawdy, a wstręcie do półśrodków, niema sposobu nic zrobić na świecie. Nie chcesz się poniżyć, słabostkom ludzkim ulegając, nie umiesz pochlebiać nikomu, nie masz zręczności, bo nią pogardzasz — więc musisz być męczennikiem. Poradziłbym ci zbadać chwilę i to czego teraz łakną czytający ludzie; poradziłbym uderzyć w ten ton, który rozbrzmiewa najgłośniej, krzyczeć tak, abyś przekrzyczał drugich. Ale możesz-że ty to uczynić? — Nie— rzekł stanowczo Bojarski. — Więcej, powiem profesorowi: chwilowego usposobienia ogółu, choć piękne jego pobudki uznaję, nie widzi mi się dziś godziwem potęgować, gdy raczej opanować je, uśmierzyć i w pewne kluby ująćby należało. — No, to cóż ja ci powiedzieć mogę? — przerwał Żardyński. — Nie mam dla ciebie ratunku... Załamał ręce. — Jednakże — odezwał się, po małym przestanku — pominąwszy prądy, dążności i t. p., poemat twój, który ty nazywasz złożonym z fragmentów, ma piękności wielkie. Niepodobna, aby się na nim nie poznali ludzie. Być może iż poeta przejedna umysły i pogodzi z krytykiem. Potrzeba wydać poemat, jaki on jest, uczynić to prędko, a gdy się ukaże, dopilnować się, aby pierwsze o nim sprawozdania podniosły go, jak zasługuje. Bojarski zbladł. — Jakto! Jakto! panie profesorze; jabym miał starać się i wpływać na sąd o moim poemacie? Spaliłbym się ze wstydu, gdybym miał uczynić choćby najmniejszy krok, uwłaczający powadze krytyki i godności poety. Śmiać się zaczął stary Żardyński. — Jesteś naiwny jak dziecko! — rzekł. — Największe arcydzieło czasem, wyszedłszy niewporę i w niepomyślnych warunkach, zabite zostaje na długie wieki tem, że nie miało rozgłosu. Jest rzeczą pewną, że wiele z tych owoców ludzkiej pracy, które znalazły powszechne uznanie, zawdzięczają je chwili pomyślnej, wjakiejna świat się ukazały. Niewątpliwie głupia całkiem książka nie da się sztucznie arcydziełem uczynić, ani dzieło ge- niuszu zabić milczeniem; ale nawet bardzo znakomite produkcye marnieją, gdy się nie umie ich podnieść i nie postara o pierwsze wrażenia. Później najzajadlejsze polemiki już tylko wrzawę i sławę powiększają. No, ale drukuj poemat — dokończył — ja mu będę ojcem chrzestnym i biorę na siebie, że dopilnuję panów recenzentów. Bernardowi tak przykrą była rozmowa w tym przedmiocie, że ją natychmiast przerwał, okazując zniecierpliwienie. Z Żardyńskim dłużej nie było co rozprawiać. Rozdrażniony wyszedł od niego Bernard i wprost zawrócił do domu. Matka czekała na niego w progu, z listem w ręku. Na widok koperty, Bojarski, który od niejakiego czasu same niepomyślne odbierał wiadomości, zadrżał, chociaż twarz profesorowej nie zdawała się nic zapowiadać groźnego. — Od radzcy Emila — rzekła, podając synowi dużą i piękną kopertę. — Posłaniec mówił, że odpowiedź jest pilna. Bojarski otworzył z ciekawością list i znalazł w nim tylko zaproszenie, aby tegoż dnia jeszcze widział się z panem radzcą, we własnym interesie. Dodatek ten zdumiał wielce Bernarda, gdyż interesów nie miał i ani się mógł domyślać, o co chodziło. Obrachowawszy się z godzinami, poszedł natychmiast po obiedzie. Bojarska tymczasem, z jakąś nadzieją w sercu., na intencyą syna odmawiała modlitwy. Obiecał jej wprost powrócić do domu i wytłumaczyć tę zagadkę. Parę godzin bijąc się z myślami, niespokojna czekała profesorowa na syna, a gdy wkońcu usłyszała kroki, nogi pod nią zadrżały i nie śmiała wyjść przeciw niemu. Bernard też szedł jakoś powoli i nie śpieszył. Zatrzymał się w progu z wymuszonym na ustach uśmiechem, zbliżył do matki, pocałował ją w rękę, wziął krzesło i nierychło mówić zaczął. — Czegóż radzca chciał od ciebie? — zapytała profesorowa z trwogą. — A! małej rzeczy — przysługi, czegoś co mu się zdawało że ja napisać potrafię. Ale — dodał, jąkając się, Bernard — nie czułem się na siłach i nie mogłem uczynić tego, czego sobie życzył. Lę. kam się, aby go to nie zraziło, aby się nie pogniewał; ale ty mnie znasz, matusiu, syn twój i syn tego ojca, którego my tak oboje kochamy, dla osobistej korzyści nie może przeciwko przekonaniom swoim nic uczynić. To, czego radzca żądał, nie zgadza się z mojemi— odmówiłem. Westchnął Bojarski. Spojrzeli sobie w oczy; profesorowej powieki łzami były nabrzmiałe. — A! mój Bernardku— rzekła — wiem, że cokolwiek ty uczynisz, to zawsze z pobudek najszla- chętniejszych wypłynie. Ale zważ, dziecko moje, czy... czy... nie jesteś zasurowym? Lękam się o ciebie. Jakoś ci niebardzo się wiedzie, męczysz się, pracujesz, mizerniejesz, a ludzie cię zrażają. Bernard z głową spuszczoną siedział milczący. — Nie idzie mi dobrze — odparł, pomyślawszy. — Gdy raz już o tem mówimy, muszę się do togo przyznać, że jestem niezręczny i nie mam szczęścia. Ale boli mnie to tylko dlatego, że się lękam o ciebie, matuniu. — O mnie! Jezusie nazareński! — zawołała staruszka, składając ręce. — O mnie! Ale cóż ja tu znaczę? ja, której do życia tak mało potrzeba, bylebyś ty był szczęśliwym?! Widzisz co ja jem, pół tygodnia suszę, sukien mi i bielizny do śmierci starczy. Przy tobie mam kątek, który jeszczeby mógł być ciaśniejszym, a dobrzeby mi w nim było. Co ty się masz troszczyć o mnie! To gorzej, że ty, coś wart aby cię złotem obsypywano, ledwie na biedny ten chleba kawałek zarobić możesz. Rozśmiał się Bojarski, chwytając rękę staruszki, którą do ust przycisnął. — Kochana matusiu — zawołał — słowo ci daję najuroczystsze, że mnie na niczem nie zbywa. To co mam, starczy mi, przechodzi nawet moje wymagania. Spokojny w sumieniu, mogę znieść wszystko, byleś ty się nie gryzła. Prawda że mamy mało, że mi się nie powodzi, choć radbym pracować, ale dla mnie to obojętne. Patrzę tobie w oczy i stracb mnie ogarnia. Bojarska powstała z krzesła, chwytając go za głowę i cisnąc ją namiętnie do ust. — Doprawdy, że możnaby sądzić, iż ty mnie nie znasz! — zawołała. — Pamiętasz życie nasze w miasteczku'? Nigdyśmy wiele nie mieli, ale też nigdyśmy nie czuli ubóstwa. I teraz ono mnie wcale nie przestrasza, tylko dla ciebie. — A mnie dla twej starości, którąbym rad otoczyć pieszczotami — dodał Bernard. — Mogąż być większe, jak gdy ty jesteś przy mnie i ja cię widzę spokojnym i szczęśliwym? Ani co będziemy jedli, ani co pili, wcale mnie nie obchodzi. Potrzeba zmniejszyć mieszkanie — dodała profesorowa — aby ci ulżyć w wydatkach. Proszę ciebie, nie wahaj się ani chwili. Wynieśmy się ztąd; ja jedną komórką się doskonale obejdę. Widzisz jak jem, byleś ty nie był głodny. — Ja potrzebuję bardzo mało — rzekł Bojarski. — Domyślam się, że ci ciężko być musi — pośpiesznie dokończyła matka. — Nie rób-że żadnych niepotrzebnych ofiar dla mnie. Głęboko westchnął Bojarski, a milczenie jego zrozumiała matka. — Proszę cię — mówiła, ręce składając — zrób to dla mnie. Ograniczmy się, zastosujmy do tego co mamy, abyś ty się nie zabijał pracą i nie mę- czył niepokojem. Moja próżność na tem nie ucierpi, ja się wcale nie wstydzę być ubogą, ty... także. Bernard lżej oddychał, ale się jeszcze nie chciał przyznać szczerze przed matką do położenia, które ona odgadła. Profesorowa poczęła się zaraz obliczać ze swą pensyjką, z tem co on mógł zarobić, z wydatkami, które bardzo zmniejszyć było można. Twarz jej rozjaśniła się, głos zabrzmiał weselej. Syn widział ją tak mężną, a tak szczęśliwą z tego, iż mu ulżyć mogła ciężaru, że zaprzeczać jej nie śmiał. — Ja z Katarzyną — dokończyła profesorowa — poszukamy nowego mieszkania. Ściśniemy się trochę; chcę żebyś był spokojny, to i mnie zobaczysz weselszą. Szczęście jest nie w używaniu, ale w pokoju ducha i sumienia. Tak się skończyła rozmowa między matką i synem; profesorowa napróżno starała się wybadać go o to, czego po nim żądał radzca i dlaczego on odmówić musiał. Pernard zbył ją ogólnikami, nie przyznając się do kroku, do którego był zmuszonym. Twardziński chciał go wciągnąć za sobą w koła, których przekonań nie dzielił Bojarski, i ofiarował mu posadę korzystną, do której nie czuł się usposobionym. Odmowa ta nastąpiła właśnie w chwili, gdy przyciśnięty, znękany Bojarski narażonym był na największą pokusę. Ale nawet miłość dla matki złamać go nie potrafiła. — Muszę prosić cię, matuniu — rzeki, odchodząc — abyś o liście radzcy i o mojem widzeniu sio z nim nie wspominała nikomu. Powinno to pozostać tajemnicą. Właśnie gdy Bojarski, więcej teraz mając czasu wolnego, wziął się nanowo do poemata swego, wypadkiem nadjechał do Warszawy pan Teofil, wydawca rozpraw, który zwał się głośno jego przyjacielem. Zaraz pierwszego dnia też z paczką nowości, o których domagał się sprawozdań, znalazł się w pokój u Bojarskiego. — Drugie wydanie — rzekł, siadłszy przy stole i krzywiąc się kwaśno — jakoś słabo idzie. Spodziewałem się, że więcej zaciekawi. Krytyka ostra, która przyczyniła się do dosyć dobrego rozejścia się pierwszej edycyi, zamilkła o drugiej. Dla książki zawsze najzgubniejszem jest milczenie. Bojarski nic na to nie odpowiedział. Pan Teofil nigdy z żadnego swojego przedsiębiorstwa nie był kontent, utrzymywał że na wszystkich traci, ale wspaniałomyślnie, natychmiast prawie zwracając się do gospodarza, dodał: — Ma pan tam co w tece nowego? Bojarski zmilczał chwilę. — Słyszałem już o poemacie? — dodał wy- dawca. — Prawdziwie nie wiem, kto mi o nim mówił. Skończony? obszerny? Można wiedzieć tytuł? Od tytułu bardzo, bardzo wiele zależy. A gdy Bernard spóźniał się z odpowiedzią, dorzucił p. Teofil: — Wogóle poezya źle, bardzo źle się sprzedaje. Najgorsza proza jako tako się rozejdzie, nie obracając na makulaturę, a poemata kończą zwykle sprzedażą na funty. Uśmiechnął się Bojarski — Nie życzę ich też wydawać — odparł spokojnie. — Pański poemat wydam chętnie — żywo odezwał się p. Teofil. — Mam słabość do pana, słowo daję. — Dziękuję, ale poemat niegotowy. — A mnie mówiono... — Omylono się. Są fragmenty, ale do całości daleko. — Fragmenty? No, to mogą się wydać fragmenty. A tytuł? Bojarski zimno objaśnił, że nie ma dotąd tytułu. Nastąpiły pytania o objętość, o treść, o rodzaj i wkońcu naleganie, aby tego w tece nie trzymać. — Po rozprawach, które, jak tam jest to jest, pewne wrażenie wywarły — dodał wydawca — poemat mógłby być dla pańskiej sławy w tej chwili bardzo wielkiem poparciem. Już to, że o nim mówią, dowodzi, iż go są ciekawi. Nie trzeba dać ostygać zajęciu... Bojarski niełatwym był wogóle do przekonania i wzięcia na niezręczne pochlebstwa; pomimo to jednak wciągu dni kilku pobytu p. Teofila, przypominanie poematu, podbudzanie, ofiara nabycia go, pewne naleganie coraz żywsze, wmiarę jak Bojarski się zimniejszym okazywał, zachwiały nieco postanowieniem zatrzymania go w tece. Pan Teofil, umiejąc korzystać z najmniejszej sposobności, jakby przeczuł czy dowiedział się, iż Bernard może potrzebować pieniędzy, ofiarował małą zaliczkę. Bojarski był zmuszonym ją przyjąć. Uczynił to dla matki, chcąc się jej czemś przysłużyć, bo staruszce na wielu rzeczach zbywało, o których się pocichu dowiadywał od starej Katarzyny. Wziąwszy te pieniądze wieczorem, przez całą potem noc męczył się w sumieniu tem, że uległ, że popełnił słabość, że nie powinien był dać się skusić niemi, nawet dla matki. Nazajutrz rano pobiegł do pana Teofila, odnosząc je i pragnąc odzyskać swobodę co do poematu, aby go mógł natenczas dopiero wydać, gdy zechce. Trafił jednak na człowieka, który jak kolwiek niechętnie dawał pieniądze, gdy raz się na to ważył, rachuby nierad się zrzekał. Księgarz wprost odmówił przyjęcia zwrotu za- liczki i uparł się przy zawartej umowie, podnosząc to, że słowu Bojarskiego wierzył. ' • Po długich naleganiach, p. Teofil na swojem postawił; pieniądze zostały przy Bojarskim, ale księgarz obiecał nie naglić o przyśpieszenie wy. dania. Ażeby zaś tem mocniej związać Bernarda, tegoż dnia postarał się wydawca przyszły poematu, aby Piotruś Grochowski, który za parę rubli zawsze był gotów zobowiązać się napisać taki artykulik, jakiego odeń żądano, czarny czy biały — umieścił w Gazecie warszawskiej parę, wierszy, zapowiadających poemat autora rozpraw, który powszechne już teraz obudza zajęcie. Bojarski odczytał doniesienie z przykrością, ale mając już nóż na gardle, chcąc się coprędzej pozbyć zobowiązania, natychmiast zasiadł do ostatecznej redakcyi fragmentów. Była to rozkosz i męczarnia. Któż z tych, co myśli swe wylewali kiedy na papier, utrwalając je, nie zna uczuć, jakich doznaje poeta wobec te. go dziecięcia, naprzemian wydającego mu się cudownem i potwornem, jaśniejącem i ciemnem, doskonałem i niedołężnem? Dziesięć razy Bernard rzucał zrozpaczony robotę poczętą i znów powracał do niej, mazał i dodawał... Natura jego talentu była taka, iż największą pracą nie umiał poprawić tego, co w mniej szczęśliwej chwili zpod pióra mu wypłynęło. Od- rzucić coś łatwiej mu było, niż dosztukować... Przerobienia wcale się nie udawały. Przekonał się sam, iż nie był zdołnym stworzyć tego, co ludzie zwali arcydziełem, bo sztucznego wykończenia na zimno nie umiał nadać swej pieśni. Rodziła się ona w nim cała, pełna, taka jaką pozostać miała, silniejszą lub słabszą, nie dając się już ortopedycznemi środkami naprawić, ani wzmocnić. Fragmenta schodziły się nieźle i łączność ich z sobą była dostateczną do usprawiedliwienia tego, że je w jednę całość zlano. Bernard wszakże, surowo ją sądząc, znajdował zamało oryginalną. Brzmiały w niej głosy wieku podobne do tych, które się odzywały w pieśniach innych poetów. Było to nieuchronnem, ale nadawało fałszywy koloryt naśladownictwa temu, co natchnęły prądy czasu. Bojarski czuł i wiedział, że mu ono zarzuconem zostanie, choć nie był go winnym, bo od wpływu idei nie mógł być wolnym. Rzadko komu danem jest w chwilach wielkich zwrotów w ideach wydać pierwsze hasło i pobudkę do nich. Wszyscy, co śpieszą na ten sygnał i wtórują mu, muszą później szeregowani stać pod chorągwią tego wodza, co pierwszy dostrzegł nieprzyjaciela. Gdy redakcya poematu miała się już ku końcowi, Bojarski, który nad nią z gorączką i niecierpliwością pracował nieustannie, był tak znużony, tak zniechęcony, iż po kilkakroć zabierał się wszystko rzucić w ogień i zniszczyć. W niepewności, walcząc z sobą, radził się to Żardyńskiego, to panny Henryki, której czytywał ustępy, to naostatek Grochowskiego, ostrego sędziego, ale tak giętkich przekonań, takiej obojętności i sceptycyzmu, że gotów był za i przeciw dowodzić, nie czując najmniejszych zgryzot s mienia. Żardyński chwalił i zachęcał, panna Żabska unosiła się, bo miała zmysł admiracyi rozwinięty szczęśliwie, co niewielu wybranym tylko się zdarza — Piotruś słuchał, głową pokręcał, krzywił się i naprzemiany podnosił lub poniżał różne ustępy. Wogóle poemat, Bojarski, sztuka — wszystko to obchodziło go daleko mniej, niż podwieczorek, zarobek i troska powszedniego życia. W nim właściwie było kilku ludzi, którzy nie wiedzieć jak się pogodzić mogli. Czuł chwilami piękno i natychmiast to uczucie budziło w nim przeciwne - zmysł krytyczny, tak że gotów był to, czemu przyklaskiwał niedawno, mieszać z błotem. Na dowodzenie i umotywowanie zachwytu i potępienia argumentów mu nigdy nie brakło. Wtajemniczeni w sprawy jego opowiadali sobie historyjkę, może zmyśloną, o polemice, którą raz w interesie pisemka, dla nadania mu rozgłosu, Piotruś prowadził sam z sobą. Grochowski założył się, że owo pisemko mało znaczące potrafi uczynić głośnem i wagę mu wielką nadać. Wpadł na nie z gwałtownością niesłychaną w recenzyi, która mogła w proch obrócić. Nazajutrz sam siebie, to jest recenzenta, mieszał z błotem, jako nieuka, jako złośliwego potwarcę. Na tę odpowfedż on też napisał replikę i po wymienieniu kilku artykułów, pisemko się rozeszło, a Grochowski sztuczkę tę swoję pod sekretem opowiadać lubił, jako dowód siły swej i.... obojętności. Ze zdań i rad Piotrusia niewiele więc mógł Bojarski korzystać; sam Grochowski tak małą przywiązywał wagę do tego co mówił, iż często nazajutrz po wypowiedzeniu swojego zdania wprost przeciwne objawiał. — Ale wczoraj — przerywał Bojarski - wydawało ci się to inaczej, przypomnij sobie! — Wczoraj? może to być — odpowiadał obojętnie. — Wszystko jest względne. Cóż ja temu winien, że kawa z trzema kawałkami cukru raz mi się wydaje słodką, a drugi niedosłodzoną? Jednego dnia wreszcie rękopis zapakowany, opieczętowany w świat wyruszył. Stara pani profesorowa nad wieczorem pewnego dnia jesiennego siedziała w swem krześle, które z nią jeszcze przyjechało do Warszawy i pamiętało owe ciche miasteczko i szczęśliwe życia chwile. Bernard starał się o to, aby je poduszki i poprawki wygodnem czyniły. Stosowny podnóżek stanowił część jego składową. Krzesło miało swe miejsce stałe przy stoliku, na którym pod ręką staruszki znajdowały się rzeczy, jakich zwykle potrzebowała. Tu leżały okulary, od lat kilku niezbędne do ręcznej pracy, której Bojarska wyrzec się nie chciała, choć ręce jej drżały, choć Katarzyna nawet wyśmiewała się z jej cerowania i obrąbków... tu obszyta suknem cegiełka ze szpilkami, igłami i nićmi, koszyczek z kłębuszkami, kilka różnych nożyczek i dwie książki do nabożeństwa, przy których spoczywał wyślizgany pobożnemi rękami różaniec. Zaraz po obiedzie, przeszedłszy do swego krzesełka, usiadła w niem profesorowa; miała robotę poczętą, ale ta nie szła jakoś, bo się oczy zamykały. Zwróciła się więc do książki, bo zalegały zwykłe pacierze, które jej zrana przerwano. Pacierze zaś odmawiając, broniła się niemi od snu wielką gorącością ducha, bo wiedziała, iż modlitwa ustami tylko szeptana nie ma wartości i wagi, a zasnąć nie chciała, bo się spodziewała że Bernard nadejdzie, z którym o nowem mieszka niu naradzić się potrzebowała. Tymczasem zawiodła ją. nadzieja. Bernard nie przyszedł tak rychło, powieki ciężkie, ołowiane zapadły na znużone oczy i staruszka, parę razy napróżno usiłując się ze snu otrząsnąć — uległa mu wkońcu. Siedziała, jak zwykle, wyprostowana, z głową nieco na piersi spuszczoną, ze spartemi na stoliku rękami, z których uśpienie różaniec wyrwało. Nie upadł on na ziemię, zawisł na palcach. Twarz profesorowej wypogodzona była, spokojna, niemal uśmiechnięta, czoło wygładzone, usta napół otwarte zdawały się ostatnie słowo modlitwy trzymać na bladych wargach. Zmierzchało. Katarzyna kilka razy ukazywała się w progu, chcąc o czemś pomówić ze starą swą panią, ale przychodziła pocichu, z ostrożnościami, bo wiedziała że czasem drzemie, a snu tego jej przerywać nie chciała. Profesorowa też nie lubiła, aby ją na drzemce poobiedniej pochwycono; nie przyznawała się. do niej. Raz i drugi zajrzawszy i widząc profesorową ciągle nieruchomie siedzącą, gdy wedle jej rachuby godzina już się zbliżała do przygotowania podwieczorku — sługa stara weszła, chrząkając i posuwając nogami, aby panią obudzić. Bojarska zawsze sen miała bardzo lekki; zdzi- wiła się więc Katarzyna, gdy razy kilka przeszedłszy po pokoiku i suwając krzesłami, nie potrafiła rozbudzić pani. Nigdy się nic podobnego nie trafiało. Tuż podszedłszy, stara sługa wprost już głośno się odezwała do Bojarskiej. — Jejmościuniu, już późno! Ale i na to nie otrzymała odpowiedzi. Z obawą zbliżyła się do siedzącej, usiłując jej się przypatrzeć. Twarz nie była bynajmniej zmienioną, ale od- dechu czuć ani widać nie było. Zwolna, ostrożnie zbliżyła Katarzyna swą pomarszczoną dłoń do rąk profesorowej: były jak lód zimne, ostygłe i stężałe. Przerażona tem, dotknęła skroni — i tu już ciepła, życia nie było śladu... Staruszka, modląc się, skleiła powieki i... usnęła, aby się już nie zbudzić. Na krzyk, który Katarzyna wydala, wpadł Bernard ze swego pokoju i wprost pobiegł do matki. Okrutna rzeczywistość raziła go jak piorun. Katarzyna biegła już po lekarza, mieszkającego domu sąsiednim, gdy syn tymczasem rozcierał skronie i, sam nie wiedząc co czyni, starał sio życie obudzić, sądząc że omdlała tylko. Przybycie doktora nie pozostawiło wątpliwości,. iż śmierć przed kilku godzinami nastąpiła we śnie i żaden ratunek nie był możliwym. Tak łagodnem uśpieniem skończyło się to ciche życie, całe oddane obowiązkom, czyste, spokojne, niemal szczęśliwe. Bernard, płacząc, z twarzą rękami zakrytą, klęczał u zwłok matki. Miał na świecie pozostać teraz sam, osierocony, biedny, bez tej duszy opiekuńczej, która w niego wlewała męztwo, a w miłości dla niego umiała znaleźć zawsze słowo rady mądrej, pociechy chrześciańskiej. On i Katarzyna, z pomocą duchownego, któremu znać dano, zajęli się pogrzebem skromnym, który zawczasu Bojarska oznaczyła, iż miał być jaknajmniej kosztownym i cichym. Obok męża czekało na nią zamówione miejsce. Niewielka gromadka przyjaciół, którzy się dowiedzieli o śmierci starej Bojarskiej, a cnotę jej wstydliwą, niepokażną cenić umieli, poszła za trumną na Powązki... Bernard, który za łzami nie widział wiele, postrzegł jednak w czerni ubraną pannę Klarę, towarzyszącą pogrzebowi, i uczuł dla niej wdzięczność. Zaraz potem prawie nastąpiły przenosiny do nowego mieszkania, które przypadły wporę, aby wyrwać Bojarskiego wpsomnieniom matki, boleść po stracie powiększającym. Musiał się tem zająć, oderwać od dręczących go myśli, a ze zmianą lokalu i stosunki ucierpiały. Znajomi i przyjaciele niemnodzy potrzebowali się przyzwyczaić, by szukać go trochę dalej, trochę wyżej i niewszystkim było wygodnie za samotnikiem gonić tak daleko. Panna Henryka z żalem wielkim musiała zaprzestać go odwiedzać; Żardyńskiemu po niewygodnych schodach trudno się było wdrapać na trzecie piętro. Grochowski w zmianie mieszkania przewidywał zmianę trybu życia i nie rachując na podwieczorki, nie miał ochoty iść daleko, aby głodnym powracać. Szczupło teraz mieścił się Bojarski w trzech pokoikach, składających połowę piętra. Dla Katarzyny, którą zatrzymał więcej przez litość, niż z potrzeby, pozostawała kuchenka i przy niej mała komórka. Cały dom teraz był na jej rękach ! drżących i niedołężnem krzątaniu się, gderaniu, narzekaniu. Tylko tak mało wymagający człowiek jak Bojarski mógł ograniczyć się tem, co stara sługa mu dostarczała. Zalewając się łzami i wspomnieniami dławiąc, Katarzyna gotowała źle, podawała zimno, zapominała o wielu rzeczach; ale Bernard był na to obojętnym. Życie tu rozpoczęło się nowe, samotniejsze, pracowitsze niż dawne, a że lekcyj nie przybywało, czasu zostawało bardzo wiele do studyów, do nowych projektów i pomysłów. Wśród tych żałobnych początków ukazał się opowiedziany poemat, z nieuniknionym regestrem omyłek, które w poezyi raziły jeszcze okrutniej, niż w prozie. Bernard od deski do deski odczytał jednym tchem drukowaną pieśń tę, wszystkie marzenia młodości zamykającą w sobie. Był nią dumny, wydała mu się lepszą, niż się spodziewał. Z trwogą wyczekiwał, co też ludzie o niej powiedzą. Nie mając tych pism wszystkich, w których wzmianka o poemacie znajdować sio mogła, musiał, rad nierad, szukać ich po kawiarniach i w bibliotekach. Oprócz suchego ogłoszenia księgarskiego, bardzo długo nic o sobie znaleźć nie umiał w żadnej gazecie i dzienniku. Na ulicy spotkał go tylko dawno niewidziany hrabia Zygmunt, podszedł do niego, pozdrowił i z uczuciem powinszował mu poematu. — Żona moja jest zachwycona nim — rzekł. — I rzyjdź-że do nas... nie widujemy cię, słyszeliśmy że straciłeś matkę... nie zapominaj o przyjaciołach. Smutkiem i radością dzielić się potrzeba. Bernardowi trochę ciepła wlało to w duszę; nabrał nadziei lepszej. Hrabina miała zdanie zdrowe i znajomość literatury, które sądowi jej nadawały wielką cenę. Powrócił do domu odżywiony. Tu na stole znalazł z kartą profesora Żardyń- skiego zeszyt bibulasty tygodnika jakiegoś, który na niego oczekiwał. Żardyński pisał: "Choć zapewne nie będziesz rad recenzyi, posyłam ci pierwszą jaka się ukazała, bo lepsza najsurowsza krytyka, niż milczenie. Sunt bona mixta malis. Czytaj, rozważ, nie bierz do serca i myśl, czy ci zarzuty odeprzeć należy, lub wcale się nie bronić. " Świeca stała już na stoliku; Bernard siadł i zapomniawszy o świecie całym, zatopił się w czytaniu. Autora rozbioru tego domyślać się było trudno, ale pióro było wprawne i rzecz opracowana umiejętnie. Bilo to tylko w oczy, nawet mniej czułych od autora, że recenzentowi szło nie o książko, nie o poetę, nie o sztukę, ale o popis z bystrością, erudycyą, z dowcipem i stylem. Poemat nadawał się doskonale do takiego wystąpienia na scenę, do zdobycia powagi i imienia. Autor, podpisany pseudonymem, wysilił się na artykuł, rozbierał wszystko: treść, formę, dążność, analogie z utworami innemi, a wszędzie i zawsze stronę słabą, ujemną wykazywał dobitnie. Zakończenie tylko przyznawało poecie talent niepospolity, wielką świeżość barw w obrazach nieświeżych, uczucie gorące, poprawność języka i t. p. Główną podstawą całego tego rozbioru była myśl, że poeta, przeciwko prądowi wieku, sławił to, co epoka nasza uważała za przeżyte i umarłe. Kilka jasnych postaci, nacechowanych arystokratycznemi rysy, a ustawionych w świetle, spowodowało zarzut niesprawiedliwy, bo obok tych figur, poeta równie sympatycznie odmalował typy ludowe. Ale te nie istniały dla krytyka. Poemat, według niego, był rehabilitacyą przeszłości i jakby westchnieniem do niej, gdy co się przeżyło, nigdy powrócić nie mogło. Z demokratycznych wychodząc zasad, które tyle mają uroku i tak się łatwo dają w świetne szaty ustroić, recenzent wystawił Bojarskiego jako zacofanego i bolał nad jego ślepotą. Wszystkiego się biedny Bernard spodziewał, oprócz tego rodzaju obwinienia. Sam on czuł się cząstką tego ludu, o którego nieuznawanie go pomawiano. Uderzyło go teraz jednak, że hrabia Zygmunt tak serdecznie go powitał i tak chwalił poemat. Godziło się to poniekąd ze zdaniem krytyka. W poezyi więc, bezwiedzy poety, uwydatnioną była myśl, do której on nie przywiązywał wagi szczególnej, a ona jednak przeważała szalę. Bojarski, czas jakiś zniechęcony, odrętwiały, pozostał z drukowanym zeszytem w ręku, nie umiejąc sobie zdać sprawy z tego, co czuł. — Habent sua fata libelli! — szepnął wkońcu. Możeż więc książka mówić to, czego jej w usta autor nie włożył? Wszystko to były dla mego zagadki i tajemnice. Miałżeby pisarz, w ręku jakiejś siły nieznanej, być jej niewiadomem narzędziem? Na te rozmyślania nadszedł Piotruś Grochowski, który go rzadko odwiedzał teraz. Mógł on być posądzonym o autorstwo owej recenzyi, ale nie mając dowodu, Bojarski nie chciał go o to zagadywać. A gdyby wistocie tak było, mógłże mu mieć za zle, że to, co czuł, z całą szczerością wypowiadał? Odwiedziny dla kogo innego, bystrzejszego niż Bernard, wydałyby się tropieniem skutków krytyki. Piotruś zagadnął o nią zaraz. — Nieźle napisana — rzekł — muszę to przyznać, ale jednostronna i niesprawiedliwa. Będziesz na nią odpowiadał? Bojarski zadumał się. — Wiesz co — odparł — wszystko dobrze rozważywszy, czy autor bronić się ma prawo — ja o tem ęątpię. Rozumiem to, że inni mogą za nim przemawiać, ale on we własnej sprawie sędzią być nie powinien. Odpowiada się z konieczności, namętnie, gorąco, i to, coby może przeszło niepostrzeżone, podnosi się wysoko. Koniec końcem, nie chcę zabierać głosu. — Ale nie miałbyś nic przeciwko temu, żebym ja się odezwał za tobą? — odparł Piotruś. — Czyń co ci twoje przekonanie dyktuje, a mnie nie pytaj —dokończył Bojarski. — Nie obchodzi cię więc los poematu? — badał Grochowski. — Wiesz co — po namyśle rzekł Bernard — jestem tego przekonania, że poemata, jak ciała na powierzchni płynów, utrzymują się lub toną specyficzną wagą swoją, a nie sztucznem ich podtrzymywaniem. Nie pomoże więc nic — i Fragmenty doznają tego losu, na jaki zasłużyły. Amen. Z wydania ich skorzystałem tylko tyle, że się wiele nauczę i poznam jak trzeba pisać, aby być zrozumianym. Jestem zupełnie spokojnym. O sławę mi nie idzie. — Masz słuszność — odparł Grochowski — bo sława jest bańką mydlaną, które bawią się umysły słabe i dziecinne; ale ma ona jednakże swą wagę i znaczenie. Jest siłą i daje ją. Pisma ludzi znanych nie przechodzą niepostrzeżone. Z pomocą sławy człowieczyna sobie może tłuściej posmarować powszedniego chleba kawałek. — A! — rozśmiał się Bojarski. — Co do kawałka chleba, różnimy się także w pojęciach o jego wartości. Ludzie przemyślają nad tem, jak na przykład w piecu napalić, najmniejszą możliwą ilość drzewa zużywając, a nikt nie chce popracować nad tem, aby życie utrzymać jaknajmniejszym kosztem i najprostszym sposobem. Ja to liczę do zadań wielkich, gdyż rozwiązanie jego czyni człowieka do pewnego stopnia niezależnym. Nie idzie mi o smakowanie w życiu, o nasycanie się niem, ale o spełnianie obowiązków. — Weszliśmy na drogę teoryj takich, o których ja z tobą, kochany Bernardzie, rozprawiać nie mogą. Różnimy się w premisach: ja uważam życie jako, bądźcobądź, plac, na którym wolno mi najwygodniej się umieścić i gotówem rozpychać łokciami innych, aby mi dobrze było; ty zaś ustępujesz wszystkim i myślisz o... ideałach. Pięknie to być Dyogenesem, ale wolałbym być Lukullem — Mylisz się może, panie Piotrze; Dyogenesem być bezpieczniej i wygodniej. Wystaw sobie swego Lukulla w nędzy, zmuszonego cierpieć... Począł się śmiać Grochowski. — Daj ty mi pokój ze swą filozofią! Wierz mi to zdradzieckie słowo jest obosiecznym narzędziem wszystkiego niem dowieść można i wszystko obalić. Ja nie wiem co prawda, a co fałsz. — Bardzo mi cię żal—zakończył Bojarski. — No, a z lekcyami twemi jak idzie?—zapytał Grochowski.—Czy wistocie ci się liczba ich zmniejszyła? — Tak jest, ale teraz, gdy moja święta staruszka spoczywa już i ja tylko dla siebie potrze- buję coś zarobić na życie, bynajmniej mnie to nie obchodzi. Trochę mniej, trochę więcej, mocno tego nie uczuje. Mam więcej czasu do pracy, zyskuję swobodę. Czegóż pragnąć? — Zazdroszczę ci twej filozofii, jeżeli ona nie jest czczem słowem—rzekł Grochowski.—O sławę nie dbasz, jak powiadasz, o dobrobyt i wygodne życie ci nie idzie, miłujesz pracę—jesteś człowiekiem szczęśliwym. Bojarski się zarumienił i odpowiedział cicho: — Wierz mi, iż pono innego szczęścia na ziem szukaćby próżno. — O tem szeroko mówić można — przebąkną Grochowski. Zakręcił się jeszcze po pokojach gość, wziął cygaro, zagadnął raz znowu o poemat i recenzyą, popatrzył zdumiony na spokojnego Bernarda i poszedł, ruszając ramionami. — Stary dzieciak— rzekł w duchu. Drugiego dnia w ulicy zetknął się Bojarski z podchmielonym, ale jeszcze nie pijanym Skórką, który wprost wpadł na niego, z brwiami namarszczonemi. — A no! czytałem pański poemat—zawołał.— Nie można było piękniejszego talentu obrócić na obronę gorszej sprawy. Więc wy, dziecię ludu, przeszliście do obozu arystokracyi i zacofanych? — Zkądże ten wniosek?—odparł spokojnie zagadnięty. — Ależ to apologia przywilejów i kasty!— gwałtownie począł Skórka. — To bije w oczy. Wszyscy panowie stoją w jasności na piewszym planie. Z zimną krwią poeta przytoczył parę imion osób wchodzących do poematu, które występowały w nim niemniej jasno, choć należały do ludu. — Tak! tak!—zaśmiał się Skórka—ale w tem czuć paliatywę tylko i pewne ustępstwa dla opinii ogółu, gdy arystokracya jest odmalowana con amore. — A gdybym ja utrzymywał, że ona jest i niezbędnie potrzebną społeczeństwu i niezmiernie mu użyteczną? gdybym był przekonanym, że jej wady i zboczenia nie mówią przeciwko klasie, ale przeciw indywiduom? gdybym to, co wyrobiły dzieje, miał za konieczność dziejową — cóż wy na to? Skórka się rzucił. — Powiedziałbym, że jesteście zdrajcą zaprzedanym, lub oślepionym i kaleką... — Zaprzedanym!— rozśmiał się Bernard—to zabawne! Co do ślepoty zaś, Bóg z tobą. I nie rozprawiając dłużej, nie żegnając Skórki, poszedł dalej. Od śmierci matki nie był u Klary i nie widział jej. Chciał podziękować za bytność na pogrzebie i cmentarzu. Zbliżając się do dworku, zdziwił się naprzód, postrzegłszy iż firanek w oknach znowu nie było. Nie rozumiał, co to miało oznaczać. Drzwi zastał zamknięte, a gdy do nich zapukał, z sąsiednich wyszła służąca obszarpana i zawołała szorstko: — Czego się tam dobijacie? Tam niema nikogo. — A ta pani, co tu mieszkała?—zapytał Bernard. Ręką pogardliwie rzuciła kobieta i zamruczała: — Jak to przyszło, tak i poszło. Wyniosła się i niema. — Dokąd? — Albo ja wiem? I stuknąwszy drzwiami, sługa zniknęła. Na zamkniętych drzwiach dopiero teraz dostrzegł Bernard przylepioną kartkę, na której bardzo niezgrabnie nakreślone było: — "Panna K. Saska, ulica Wierzbowa.... Numer... drugie piętro." Nie mógł się domyśleć Bojarski, co znaczyła ta tak nagła zmiana mieszkania, ale serce mu uderzyło niepokojem. Chociaż ulica zapowiadała polepszenie jakieś, zląkł się Bernard, aby ono drogo okupionem nie było. Tu biedną, ubogą, znękaną, spodziewał się jeszcze powolnie nakłonić do zmia- ny życia, do pojmowania go surowiej; w nowem położeniu, kto wie czy to już było możliwem. Nie zwlekając jednak, udał się pod adres wskazany. Kamienica starannie utrzymywana zapowiadała lokal porządniejszy i droższy. Gdy zadzwonił, wyszła taż sama stara sługa, z gębą obwiązaną, popatrzyła na niego, przypomniała sobie zapewne, zawahała się nieco z przyjęciem go; prosiła aby zaczekał i pobiegła do pani. Powróciła jednak natychmiast, otwierając salonik, w którym Bojarski poznał część starych sprzętów, obok których stały wcale nie brzydkie nowe, widocznie niedawno kupione. Świeżo było dosyć, ładnie i pachnąco. Nim się miał czas rozpatrzeć, zaszeleściało i Klara weszła ubrana bardzo starannie, odżywiona, z prawdziwym czy podrobionym rumieńcem, ale bardzo ładniuchna, uśmiechnięta, chociaż pewne zakłopotanie znać na niej było. — Nie czynię panu wymówek — rzekła —żeś mnie od tak dawna nie odwiedził. Wiem że miałeś wiele własnego smutku i cudzych pocieszać nie mogłeś. — Panna Klara zmieniła mieszkanie — odparł Bernard. Nie dała mu dłużej mówić. — A tak! ale bo to był kąt obrzydliwy, nie- znośny, nie do wytrzymania. Musiałam się go pozbyć. Tu niewiele więcej mnie kosztuje, prawie to samo. Gospodarz bardzo dobry człowiek. Spuściła oczy. — Pan także się przeniosłeś podobno?— zapytała. — A! tak— z tą różnicą, że ja na szczuplejsze i skromniejsze, bo teraz nie potrzebuję wiele. Klara przeszła się po pokoju, poprawiła coś na stoliku, była widocznie zmieszaną. — Nie obmyśliłaś pani czego na przyszłość?— spytał Bernard. — Nie. Chciałam, jak pan wiesz, starać się wejść do teatru; ale zraziłeś mnie, jestem zniechęconą i nie wiem co począć. Pan nie masz nic dla mnie? — Niestety—rzekł Bojarski —nie znalazłem nic jeszcze, ale chciałem się naradzić z panią. Coś przecie trzeba postanowić na przyszłość. Klara milczała i nieznacznie poruszała ramionami; rozmowę urywała, niespokojnie spoglądała ku drzwiom... Zawołała służącej nagle i spytała jej o godzinę. — Przepraszam pana—rzekła śpiesznie — muszę wyjść. Obiecałam się mojej przyjaciółce Justysi. Niech mnie pan znowu kiedy odwiedzi. Widząc że się go pozbywa, Bojarski wziął za kapelusz. Radby się był dowiedział czegoś więcej o tej zmianie położenia, z której Klara nie miała ochoty się tłumaczyć; ale natrętnym być nie śmiał. Był prawie pewnym, że Saska milczała przed nim dlatego, iż wstydziła się przyznać do jakiegoś nowego stosunku. Wysunął się smutny i nie widział już, jak w tejże chwili za jego plecami radca Emil wślizgnął się do tej samej kamienicy. Wieczorem poszedł nareszcie do hrabiostwa Zygmuntowstwa, gdzie zastał hrabinę Annę tylko i gospodynię domu. Gwalberta, którego dawno nie widział, nie było z matką. Przyjęto go tu bardzo dobrze, a hrabina Anna nawet, rzadko się kiedy ożywiająca, okazała, że miło jej było widzieć dawnego nauczyciela swego syna. Przez samę grzeczność pani domu wkrótc potem z gorącą pochwałą wspomniała o wydanym poemacie. — O i ja miałam przyjemność go czytać—dodała hrabina Anna—i przyznam się panu, że gdybyś go był wydał wcześniej, nigdybyśmy się nie rozstali z sobą. Pan się tak taisz ze swemi przekonaniami, jak inni z niemi się chwalą. Nie czując, aby na te pochwały zasłużył, Bojarski zmilczał, wkrótce tylko potem dodał, że hrabina, jak słyszał, jest kontenta z jego następcy, który zapewne lepiej mógł spełnić trudne obowiązki kierownika, do których Bernard nie czuł się powołanym. — A! Muliniec — Muliniec jest miły, przyzwoity, giętki człowiek, który spełnia obowiązki swe przykładnie; ale — dodała hrabina Anna — mało ma samoistności i lękam się też, że wpływu na umysł Gwalbertka wielkiego mieć nie będzie. Gdy hrabina Anna pożegnała wkrótce potem gospodynię, a Bojarski samnasam z nią pozostał, zatrzymany na herbatę, troskliwa o los jego hrabina zaczęła go rozpytywać, jak mu się powodzi, co zamyśla nadal. — Jestem teraz, pozostawszy sam - rzekł Bernard—zadowolony tem co mam i nie skarżę się. Niewiele zarabiam, ale potrzebuję też mało... czasu mi zbywa dosyć na pracę. Hrabina, zawahawszy się nieco, przyznała się potem, iż szukała dla niego miejsca i miała znowu na widoku jedno, któreby byt jego polepszyć mogło. Szło o towarzyszenie w podróży dla dokończenia wychowania młodemu książątku, chłopcu bardzo zdolnemu, ale żywego temperamentu. Bojarski, który już słyszał o niem, podziękował stanowczo. Odpowiedzialność zbyt była wielka, zadanie nadto trudne, a on, jak powiedział, tem co miał zupełnie był zaspokojony. — Jest-to podziwienia godne — odezwała się hrabina — ta pańska sumienność i bezinteresowność; ale potrzeba myśleć o przyszłości, o starości, o zapewnieniu sobie spokoju w tych latach, gdzie praca będzie trudniejszą. — Czasu jeszcze mam dosyć — odparł Bojarski. W oczach zacnej pani, która się tak zajmowała losem jego, mógłby był wyczytać pewien rodzaj politowania nad sobą i poszanowania razem. Pytała go nad czem teraz pracuje — nieumiał odpowiedzieć, gdyż myśli miał bardzo wiele, a żadna z nich jeszcze go nie opanowała tak, aby cały się jej oddał. W ten sposób płynęło życie Bernarda, którego wszyscy nawykali coraz bardziej uważać i sądzić jako istotę jakąś dziwaczną, nieprzystającą do świata spółczesnego, żyjącą w innym i nieznośną wymaganiami, jakie zarówno stawiał innym i sobie. Obawiano sio go w wymowie dla prawdomówności dziecinnej, nieoszczędzającej nikogo i mimo dobroduszności a łagodności swej — nieubłaganej. Osierocenie i osamotnienie, życie z myślami własnemi tylko i książkami, wpłynęło też powolnie na sarnę powierzchowność młodego człowieka, który starszym się daleko wydawał, niż był. Zaniedbywał się w ubraniu, zapominał często i spoj- rzawszy nań, można go było posądzić niemal o ma. nią jakąś, tak był zatopiony w sobie. W rok po zgonie matki, starą Katarzynę potrzeba było oddać do szpitala, gdyż zachorowawszy ciężko, z łóżka się już dźwignąć nie mogła. Bernard zapłacił za nią chętnie, przychodził ją odwiedzać, ale po wyprowadzeniu się z domu, musiał znowu myśleć o zmianie życia. Sługi trzymać nie widział potrzeby, a jeść mógł w najbiedniejszej restauracyi, tak mało był wymagającym. Właśnie teraz, gdy o ilość lekcyj swych mniej się troszczył, bo to co z nich miał wystarczało mu do życia, nastąpił zwrot niespodziewany. Zaczęto się dobijać o niego. Było to skutkiem tej trochy sławy, jaką pozyskał, i sumienności, z którą pełnił swe obowiązki, nie będąc wymagającym w zapłacie. Bojarski musiał odmawiać niektórym spóźnionym, chcąc zawsze czasu część poświęcić pracy dla samego siebie. Poemat przebrzmiał bez wielkiego rozgłosu, wydanie pierwsze się rozeszło, a pan Teofil nie upominał się o drugie; przed znajomymi ubolewał on nad tem, że się zawiódł na Bojarskim, który ma talent, ale spożytkować go nie umie. Przez czas dosyć długi Bernard nie miał ani ochoty, ani czasu dowiadywać się o losy Klary. Ktoś mu półgębkiem oznajmił, że jest w położeniu dosyć znośnem, bo przyjaciel, radzca Emil, losem się jej zajmował. Nie potrzebowała więc dawnego swego opiekuna, który stracił nadzieję, aby ją mógł na lepszą nawrócić drogę. Przebąkiwano, że miała ukazać się w teatrze i że się do tego przysposabiała. Znając swą słabość dla niej, Bojarski rad był niemal, że się nie czuł do obowiązku czuwania nad nią. Przypomniał ją sobie dziewczątkiem ze złocistemi kosami, siedzącem w okienku dworku, i wzdychał nad losem, jaki jej był zgotowany. Dałby był za to wiele, gdyby ją mógł widzieć szczęśliwą i spokojną, taką jak marzył. Starał się zapomnieć o niej, a żadna inna kobieta, pomimo że ich wiele spotykał, nie obudziła w nim tego uczucia, co ona. Był wielbicielem piękności, skłaniał głowę przed ideałami plastycznemi, lecz zawiedziony raz, już w nich nie szukał aniołów, których rysy zapowiadały. I byłby może powoli zatarł się w pamięci jego obrazek ów uroczy, gdyby po milczeniu długiem, dnia jednego nie odebrał karteczki znajomym charakterem nabazgranej, w której go proszono usilnie, aby odwiedził starą przyjaciółkę młodości. Wprost z lekcyi około południa pośpieszył na ulice Wierzbową, gdyż adres dawny pozostał. Oczekiwano już tu na niego i służąca skwapliwie mu drzwi otworzyła, prowadząc do saloniku. Na kanapie siedziała Klara, z oczyma zaczerwienionemi, z brwiami ściągniętemi, z wyrazem gniewu i oburzenia na twarzyczce jeszcze ładnej, ale napiętnowanej jakąś namiętnością, nad którą zapanować nie mogła. Porwała się natychmiast z siedzenia, obie ręce wychudłe wyciągając ku niemu. — Pan zupełnie o mnie zapomniałeś! — Nie chciałem być natrętnym. — Wiesz pan co się stało? — dodała bez żadnego przygotowania. — Ten pan radzca Emil, pański przyjaciel, to ostatni łajdak. Uwodził mnie, uwodził, alem ja też rozum miała, bom się raz sparzyła. Mówił że gotówby się ożenić... miał mnie wprowadzić do teatru; wszystko to było oszukaństwo, podłością! Teraz, gdy się przekonał, że ze mną niełatwa sprawa, bo ja drugi raz nie myślę grać roli opuszczonej Aryadny, zwinął się i porzucił. Bojarski, słuchając, pilno jej patrzył w oczy; zmieszała się od tego wzroku, zarumieniła i jakby w nim wyczytała niedowierzanie, dodała: — Słowo daję, tak było, nie inaczej! Niech mi pan wierzy. Bywał u mnie, pomagał mi, alem go trzymała zdaleka. Widząc że ze mną trudna rada, zostawił mnie tak na piasku. W teatrze się pomieścić ani myśleć. Co ja tu pocznę, co pocznę? Bernard, pomimo całej swej słabości dla nieszczęśliwej istoty, uczuł wreszcie obowiązek mówienia z nią otwarcie. — Co panna Klara poczniesz, nie wiem — rzekł — ale że coś trzeba począć i nie rachować na płoche stosunki, to pewna. Widzisz pani, że one do niczego jej nie doprowadziły, oprócz zawodu i narzekania. Nikt na świecie pani nie pomoże, jeśli sama sobie nie zechcesz pomódz, wchodząc na inną drogę. — Na jakąż drogę? na jaką? — niecierpliwie syknęła Klara, przeszywając go oczyma. — Właśniebym rada, aby mi kto ją wskazał. Bojarski uzbroił się w męztwo; długo pobłażał, ale czas było mówić otwarcie. — Droga jest tylko jedna — rzekł. — Każdy musi i powinien pracować, to prawo ogólne. Są ludzie, co na loteryi życia wygrywają próżnowanie, ale to są przypadki. Trzeba pracować i żyć skromnie. Klara się oburzyła i wybuchnęła. — A! to mi piękny przyjaciel — zawołała — to mi piękny dawny kochanek! Czy pan tego nie rozumiesz, że ja do tej grubej, męczącej pracy nie jestem stworzona? Ruszył ramionami Bernard. — Niepodobna żyć kosztem drugich, na miłość Boga! — dodał surowo. — Jeżeli pani nie zechcesz zmienić tych błędnych pojęć i rachować będziesz na nie wiem już co... ani ja, ani nikt jej nie pomoże. Raz musiałem jej prawdę powiedzieć. — Aby się odemnie uwolnić, nieprawdaż? — krzyknęła z gniewem Klara — aby mi nie pomagać! — Przeciwnie, aby dopomódz jej do tego, co może spokojny i uczciwy byt zapewnić — rzekł Bojarski. Saska płakać zaczęła, ale z gniewu. Serce się Bernardowi poruszyło, wytrwał jednakże, bo czuł że inaczej jak surowością nie poradzi tu nic. Wątpił nawet, czy i nią co zrobi z zepsutą i obałamuconą, ale chciał przynajmniej próbować. Nie przerywając jej łez, których wybuchy się powtarzały kilkakrotnie, Bojarski usiadł i czekał. -- Mówże pan, co mam robić? — zapytała wkońcu, milczeniem rozdrażniona panna Klara. — Na nikogo nie rachować, prócz na siebie — rzekł Bojarski — stosunki z płochymi ludźmi zerwać i wziąć się do pracy. Klara tupnęła nogą. — Do jakiej pracy? — przerwała. — Ja nie umiem nic. Chcesz abym innych przyjmować przestała, dlatego żebyś sam tylko bywał u mnie? Zarumienił się Bernard. — Myli się panna Klara — rzekł — ja nie będę bywał, to pewna. Załóż pani sklepik, pracownię bielizny, co chcesz, dam na to pieniądze, choć noga moja tu nie postanie; ale — przepraszam, nie dla pieniędzy moich, tylko dla niej będę kontrolował każdy grosz i słuchał rachunku. Na bieliźnie, na haftach znasz się pani, na to wielkiej umiejętności nie potrzeba. — Ale to podła rzecz! — przerwała Saska. — Daleko uczciwsza i szlachetniejsza, niż łapanie ludzi na swą piękność i rachowanie na ich słabość — dodał Bojarski. Stanowczość, z jaką się tego dnia odzywał, wywarła nakoniec wrażenie na Klarze. Powoli, otarłszy łzy, zadumała się, zdawała poddawać wyrokowi, który zapadł na nią. Bojarski milczał. Przedsięwziął kuracyą heroiczną, choć się nie łudził jej skutkiem. Po chwili przerwał sam milczenie. — Od śmierci matki mojej — rzekł — nie mam wydatków tak wielkich, a lekcyj dosyć; oszczędziłem trochę grosza, gotów więc jestem parę tysięcy złotych i więcej poświęcić, dla uratowania panny Klary; ale ich wyrzucić w błoto nie mogę. Są ubodzy, którzy niemi podźwignąćby się mogli. — Obchodzisz się pan zemną okrutnie — westchnęła Saska. — Inaczej nie mogę — dokończył, biorąc za kapelusz, Bojarski. Klara przeszła się, ręce załamując, po pokoju. — Nie odchodź-że pan. Więc cóż? co mam robić? mów! Znowu się jej łzy z oczu polały. Bernard sam dobrze jeszcze nie wiedział, jak swój pomysł doprowadzić do skutku. — Jeśli się pani poddasz moim życzliwym radom, postaram się poszukać kobiety w wieku, którąbym jej mógł dać do pomocy. — Do nadzoru! — kwaśno przerwała Klara. Na to wcale nie odpowiedział Bojarski i za" kończył: — Dam jej znać. To mówiąc, wyszedł, aby nie zmięknąć. Sam dziwił się męztwu własnemu, ale był razem niem dumny. Miał litość dla biednego dziewczęcia, gotów był do ofiary, ale chciał, aby ona skuteczną się stała. Sam nie mając znajomości, udał się do jednej v, poważniejszych naczelniczek pensyi, u której dawał lekcye, jej prosząc o nastręczenie niemłodej a. statecznej osoby, którejby Klarę mógł powierzyć. Znalezienie kandydatki nie było trudnem, ale zapewnienie się, że ona odpowie wymaganiom położenia — niełatwe. Wzięła do serca tę sprawę pani L... i gorąco się nią zajęła. W kilka dni potem wdowie po urzędniku, osobie długiem nieszczęściem znękanej, powierzyć mógł Bojarski Klarę, nie kryjąc przed nią, że będzie miała wiele do czynienia, nim płochą i zepsutą istotę na poważniejszą drogę wprowadzi. Wszystko co miał, ofiarował Bernard na założenie pracowni, której głową miała być Klara, ale kasyerem i rachmistrzem pani Lacka. Poddanie Saskiej pod kontrolę i nadzór starszej kobiety bolało ją strasznie; przywiedziona jednak do ostateczności, nie mając nic innego do wyboru, uległa. Rachowała zapewne na Bojarskiego, który znaczną dla niej czyniąc ofiarę, zdawał się zakochanym jeszcze i mogącym się wkońcu z nią ożenić Raz za mąż wyszedłszy za niego, obiecywała sobie powetować wszystko i pomścić, co ucierpiała. Mylna to jednak była rachuba, gdyż to, co pozostało w sercu Bernarda, już się miłością nazwać nie mogło. Jak na grobie kładą się wieńce, tak on wspomnieniom zawiedzionych nadziei składał ofiary. Bolesnem mu było pierwszy swój ideał widzieć bez ratunku zgubionym i upadłym, ale czuł, że ją od niego dzieliła przepaść i że nigdy ani szczęśliwymi z sobą być nie mogli, aniby ona mogła go zrozumieć. Pierwsza ta miłość odstręczyła go od wszystkich innych. Ucierpiał zbyt wiele, aby się mógł znowu dać pochwycić złudzeniom, upoić nadziejom. — Beatrycze mieszkają w obłokach! — powtarzał smutnie — nie szukać ich na ziemi. Zmiana w postępowaniu z Klarą była jakby zwiastunką wielkiej metamorfozy wewnętrznej istoty człowieka, który dotąd żył więcej zamknięty w sobie i wahał się z objawieniem na zewnątrz. Mając zwyczaj robić z sobą rachunek sumienia, Bernard właśnie, w tym czasie przebiegłszy myślą życie swoje, znalazł je czczeni, mdłem, bezsilnem, raczej przygotowaniem do żywota, niż rozpoczętą walką. Los, czyniąc go sierotą, dawał mu teraz zupełną swobodę czynu, nie krępując go już łzami i troskami matki, poszanowaniem jej spokoju. Był sam i mógł się poświęcić cały temu, co uważał za obowiązek. Należało tylko zbadać, co miało być jego obowiązkiem, co celem życia. Bernard zamało się cenił, aby sobie zbyt wysoko go postawił. Obawiał się o siłach swych tuszyć zanadto. Kształcić siebie i drugich, czcić dobro i piękno i ku nim prowadzić, walczyć za prawdę, być pracownikiem winnicy nie dla grosza, ale dla rozkoszy znoju... zdawało mu się najpiękniejszem zadaniem. Podniósł głowę mężnie, postanawiając iść raz wytkniętą drogą. Tego dnia, gdy nieco rozgorączkowany rozmyślaniami, uczynił ślub apostolstwa prawdy, dobra i piękna, pobiegł na Powązki, u grobu rodziców go powtórzyć. Związał się niejako przysięgą, iż nigdy apostatą nie będzie. Miewał takie chwile uniesienia Bojarski i czul się. naówczas szczęśliwym. Powracającego z cmentarza w tem usposobieniu rzewnem, w upojeniu jakiemś, spotkał na ulicy zdawna niewidziany Muliniec. Rozpalona twarz, iskrzące się oczy, ożywione rysy, rozpromienione czoło, dały odrazu poznać Cezarowi, iż przyjaciel jego nie był w tym stanie dni powszednich, w jakim go dawniej spotykał. Ścisnęli się za ręce. — Zkąd-że to? — zapytał Cezar. — Z cmentarza, od grobu rodziców — odparł z otwartością Bernard. — Potrzebowałem wnijść w siebie i coś postanowić o przyszłości. Duchem połączyłem się z moim ojcem i matką, aby oni mi z lepszego świata byli pomocą na tem polu walki. Brzmiało to dosyć dziwnie dla ostygłego zawsze Cezara, który nagle przerzucony w sfery, w których rzadko przebywał, potrzebował chwili namysłu, by się do przyjaciela dostroić. — Jesteś dziwnie poruszony — rzekł. — Czy zaszło co w twem życiu? Czy doznałeś jakiego zawodu, zabłysła ci jaka nadzieja? — Nie, w życiu mojem niema najmniejszej zmiany — odparł Bernard — czuję ją tylko w sobie. Dałem się trochę zadługo unosić prądowi życia biernie, muszę więc coś postanowić, trzeba coś robić... Muliniec patrzył na niego, jak lekarz na chorego. — Mów jaśniej — dodał. — Powiadam ci co myślę — uśmiechnął się Bernard. — Czy zamierzasz jaką wielką reformę? — spytał Cezar, idąc z nim dalej — zapragnąłeś innego zawodu? — Nie — żywo przerwał Bernard — mam tylko sobie do wyrzucenia jakąś opieszałość, zleniwienie, chcę z nich wyjść. — A! — dodał Muliniec — ja sobie też mam do wyrzucenia, żem ciebie z tego miejsca, tak właściwego tobie, można powiedzieć, wysadził. Hrabina byłaby się z tobą pojednała, bo i teraz często wspomina cię sympatycznie, osobliwie od wydania poematu. Gwalbertek dotąd za tobą tęskni i kocha cię, a Francuz byłby musiał milczeć. Nie wiem czy tobie równieby dobrze było u hrabiny jak mnie, ale ja jestem jak u Pana Boga za piecem. Opływam we wszystko, przyszłość mam ubezpieczoną i maleńką ofiarą miłości własnej zdobyłem tak wiele, iż mam na sumieniu, żem ciebie tego pozbawił. — A! — rozśmiał się Bojarski — to miejsce nie było dla mnie, a ty jesteś do niego stworzony. Nie mówmy o tem. Wspomniałeś o poemacie. Są tam dwie czy trzy postacie sympatyczne z większego świata; wnosząc z nich, uznano, żem laudator temporis acti i odstępca od demokratycznej idei. Przyznam ci się, że to mnie zabolało. Przykro jest nie być zrozumianym, a boleśniej jeszcze posądzonym o pochlebianie możnym. Będę się teraz musiał starać dowieść, że lud kocham, że oddanie sprawiedliwości wodzom nie przeszkadza mi cenić żołnierzy. Poemat ludowy stał się dla mnie koniecznością. To mówiąc, rozśmiał się Bojarski. — Cóż ty na to? — Ja, pytam się tylko, jak stworzysz poemat ludowy, nie żyjąc z ludem i nie wżywszy się w niego? — To prawda — żywo odparł Bernard — ale nic nie przeszkadza, abym nie miał poznaniu ludu i zbliżeniu się do niego kilku bodaj lat poświęcić. Muliniec spojrzał nań niedowierzająco. — Bodaj zawielka ofiara — szepnął. Bojarski był wesół, serce mu się otwierało jakoś szeroko, duch w niego wstąpił. Uścisnął przyjaciela. — Cóż ja mam lepszego do czynienia na tym świecie? — odezwał się rzeźko. — Będę marzył, śpiewał, uczył się i uczył innych. Na nic więcej się nie zdałem. — Mógłbyś być szczęśliwym, a kogoś uczynić też z sobą szczęśliwym i otoczyć się rodziną — rzekł Muliniec — Nigdyżeś o tem nie pomyślał? Bojarski się zasępił. — Lękałbym sio obarczenia zbyt wielkim obowiązkiem—odezwał się wkońcu. — Swoje szczęście można stawić zawsze na losy, ale cudze.... A potem troska powszednia, myśl nieustanna o chlebie zabiłaby we mnie czciciela piękna i prawdy. — Cóż, nie urodziłeś się przecie na mnicha?— rozśmiał się Muliniec. — No, nie wiem — rzekł poważnie Bojarski. — Myślałem o tem nieraz, że trochę gorętsza wiara uczynićby mnie nim mogła. — Nie jesteś przecie niedowiarkiem. — Ale też nie ascetą i niedość może gotowym do poddania woli swojej rozkazom starszych — mówił Bojarski. Szli kilka kroków milczący. — A kobiety? — szepnął, spoglądając na towaszysza, Muliniec. Kumieniec lekki przebiegł po twarzy Bernarda. — Nie są stworzone dla mnie — westchnął. — Nie kochałeś się nigdy? — Raz i tak nieszczęśliwie, że mnie na wieki odpadła ochota powtórzyć ten sen uroczy, z którego rozbudziła mię boleść. — A! — żartobliwie dodał Cezar — panna cię zdradziła. — Nie, bom się do niej nie zbliżał prawie — mówił dalej Bernard — ale zdradziła ideał niewieści, który ja w niej, widziałem. Stała się nagle z ideału najpospolitszą, niestety, litość tylko obudzającą istotą. Z ciekawością, znaj dując go dnia tego tak otwartym, Muliniec się przysłuchiwał opowiadaniu i badał człowieka. Wydał mu się więcej niż ekscentrycznym, posądził go niemal o jakieś małe umysłowe zboczenie. Rozstali się tak po dosyć długiej przechadzce, a pan Cezar wyniósł z niej to przekonanie, iż z Bojarskiego nigdy porządnego człowieka nie będzie. Marzyciel i dziwak! Rozeszło się to wkrótce po ludziach; a że niejeden już wprzód się wyśmiewał z Bernarda, potwierdziło opinią o nim dwuznaczną. Zauważono potem jakąś podwojoną czynność, krzątanie się niespokojne, podbudzenie nerwowe w Bernardzie. Piotruś Grochowski, uśmiechając się, szeptał — Pisze nowy poemat. Wistocie jednak Bojarski nie pisał jeszcze nic, ale znaczył i plany tworzył olbrzymie. Zarazem z gorliwością niezmierną poświęcał się swoim lekcyom, a doprowadzał do skutku spętanie Klary, która płakała, narzekała, ale poddała się konie- czności i rozpaczała, że musi krajać koszule i kołnierzyki, w nadziei iż posłuszeństwem tem ujmie i zwiąże Bernarda. Tymczasam jedno jej słowu, wyrzeczone w pierwszej rozmowie z przekąsem, że on innych chce od niej odpędzić, aby sam mógł bywać tylko — skłoniło surowego opiekuna do zupełnego zaprzestania odwiedzin u Klary. Stara jejmość przychodziła mu zdawać sprawę z tego, co się u nich działo, lecz on unikał spotykania się z Saską. Niewielka była nadzieja, zdaniem tej pani, którą do dozoru dodano, aby się kiedy Saska dała ustatkować; tymczasem jednak zakład, któremu Bojarski poświęcił co tylko miał, szedł jako tako. Miał mocne postanowienie Bernard, gdyby się ofiara okazała nadaremną, więcej już się losem biednej Klary nie zajmować. Wśród tych zaprzątnień nauką, poezyą, sztuką, wychowaniem, zbliżyły się wakacye, które Bernard miał spędzić w mieście. Spotkał się jednak w ulicy z hr. Zygmuntem przypadkowo i to zmieniło jego postanowienie. — My za parę dni jedziemy na wieś — rzekł do niego hrabia — jeżeli ci nie było bardzo źle z nami pierwszym razem, to jedź, proszę cię. Odpoczniesz na wsi, odetchniesz świeżem powietrzem, a żona moja mieć będzie wieczorami lektora, za którym tęskni. Zawahał się trochę Bernard; ale lud mu przyszedł na myśl, a z nią pokusa. — Jedź — dodał hrabia — nie wahaj się. Mamy dla ciebie miejsce w powozie, prosimy i czekamy. Chciał się jeszcze namyślać Bojarski, ale stary hrabia chwycił go za ręce i z pańską swą, dobroduszną poufałością ujmującą rzekł, nalegając: — Jedź, zrobisz nam przyjemność, a naprawdę i tobie lepiej będzie, niż w mieście. Człowiek nigdy całkiem wsi i natury wyrzekać się nie powinien. Poeta jesteś, masz obowiązek kochać sielankę, zwłaszcza naszę własną.... I jakby odgadnął myśl wahającego się Bernarda, dodał wkońcu, śmiejąc się: — Będziesz lud nasz studyował i poemat napiszesz, w rodzaju Wiesława. W ten sposób dał się namówić do podróży Bojarski. Powierzył swe mieszkanie opiece Żardyń-skiego, Klarę i jej zakład pani L., a sam, odżywiony i wesół, siadł do koczyka, razem z hrabią Zygmuntem. Z głową pełną tego ludu wieśniaczego, u którego się najstarsze całego rodu człowieczego tradycye przechowały i który wszędzie przedstawia jakby źródło, jakby surowy materyał narodu — Bernard przybył do starej, cichej rezydencyi hr. Zygmuntowstwa, dokąd i syn ich Leon miał z Galicyi przyjechać w odwiedziny. Od wielu lat już nie widzieli się i nie spotkali z sobą. Bojarski ciekawym był, co wyrosło z wiele obiecującego, poważnego młodzieńca, który znalazł się teraz wśród społeczeństwa nowego, pokrewnego wprawdzie, lecz stuletniem oderwaniem mającego wyrobione życie właściwe. Oprócz hr. Leona, zaproszonych na polowania przybyło kilku panów galicyjskich, a z okolicy ściągnęła się szlachta, z dawna z domem hrabiów połączona węzłami przyjaźni i klienteli. Dla Bojarskiego nie było tu właściwie towarzystwa, oprócz hrabiny. Wszyscy panowie, nie wyjmując hr. Leona, żyli duchem i ciałem w innych sferach, niedostępnych uczonemu literatowi, z którym obchodzili się grzecznie, ale dając mu mimowolnie uczuć, że do sfery ich nie należy. Kto inny byłby to może uczuł inaczej i wziął za złe, ale Bojarski swój świat, zajęcia i powołanie cenił tak wysoko, iż nikomu niczego nie zazdrościł. Byłby nawet zakłopotanym może, gdyby się go starano wciągnąć w poufalsze obcowanie z ludźmi, nawykłymi zajmować się przedmiotami dla niego obcemi. Biblioteka, ogród, lasy stały dla niego otworem, dalej probostwo, szlacheckie dworki, do których go zapraszano, i klasztor w blizkiem miasteczku, mający też pozostałe szczątki biblioteki z dawnych czasów. Hr. Zygmunt, a nawet pani Ma- rya, której mile było towarzystwo Bernarda i bawiła ją jego dobroduszność a naiwność, dawali mu jaknajzupełniejszą swobodę, z której on korzystał chętnie. Do uprzyjemnienia pobytu na wsi przyczyniło się i to, że hr. Anna zapowiedziała odwiedziny swe z Gwalbertkiem, z nieodstępnym abbe i Mulińcem. Wprawdzie Muliniec zaraz po przybyciu potrafił się wcielić, uczynić potrzebnym towarzystwu paniczów i usiłował na pewnej stopie zająć w niem stanowisko, zato pozostał mu Gwalbertek, zawsze wierny swemu przywiązaniu do pierwszego nauczyciela, a hr. Anna wcale nie broniła im po całych dniach być z sobą. Muliniec przyłączał się na chwilę i odbiegał, zajmując końmi, polowaniem i tą pustą gawędką, w której celował, jak gdyby do niej był stworzony. Z paniczami, dla przyszłych dobrych. stosunków, dobrowolnie się czynił maluczkim, pokornym, nieukiem, choć niemiłosiernie ich później na cztery oczy przed Bernardem wyśmiewał. — A po całych dniach siedzisz z nimi i potakujesz im — czynił uwagę Bojarski. — Nie przeczę, naprzód że to ciekawe studyum dla mnie, a powtóre że chcę mieć stosunki, inaczej zaś jak ofiarą inteligencyi one się nie okupują. Niezmierną pociechę miał Bernard z Gwalbertka, który zdawał się nadspodziewanie iść w kie- runku niezależnym własnym, nie dając się ani obałamucać pobłażaniem Mulińca, ani spętać surowością matki. Czas ten, który Bernard spędził srzy chłopcu, w chwili gdy dusza jego jak kwiat się otwierała, podziałał na przyszłość całą. Niejedno słowo utkwiło i stało się posiewem. Na samotnych przechadzkach, w których im rzadko Cezar towarzyszył, zarzucał Bojarskiego Gwalbertek pytaniami i wątpliwościami, wprawiającemi w zdumienie. Chłopię zdawało się więcej uczyć, wpatrując w postępowanie Bojarskiego, niż prosząc go o rady. Patrzyło na zapał, z jakim się oddawał naukom, na rozkosz jaką go to napełniało gdy coś pochwycił, nabył, rozświecił, stworzył sobie jako zndanie, na obojętność zupełną dla czczych rozrywek, za któremi się inni ubiegali. Gwalbertek śledził każdy krok Bernarda, rzucił czasem nieśmiałe pytanie, żądając objaśnienia, a widząc go tak spokojnym, obchodzącym się małem, wesołym, szczęśliwym, potrosze zapragnął go naśladować. Na przechadzkach, gdy mu Bojarski wskazywał to piękności widoków, to go zaciekawiał tajemnicami życia i natury, to zwracał uwagę na lud pracowity, niewykształcony, a stosunkowo do miary swej cywilizacyi rozumny i umiejący żyć w ciasnych warunkach, jakie mu dola jego zakre- ślała. — Gwalbertek zapalał się, z tą chęcią naśladowania nauczyciela, która wszystkich umysłów młodych jest cechą. Razem z Bojarskim zażądał chłopiec stworzyć sobie zielnik krajowych roślin; potem spisywać zaczął piosenki i przysłowia i t. p. Matka, hr. Anna, uważała to za nieszkodliwe zabawki, jednakże jednego dnia wzięła Bernarda na stronę i bardzo delikatnie prosiła go, aby Gwalbertkowi dał do zrozumienia, że jego powołanie było inne, że życie go cło daleko ważniejszych przeznaczało zadań. Na jednej z przechadzek Bojarski dotknął tego przedmiotu. — Wszystko to — rzekł do herboryzującego paniczyka — dobre jest dla mnie, bo ja nie mam nic innego do czynienia, tylko uczyć się przez całe życie, lub potrosze innym pomagać do uczenia się; ale panu Gwalbertowi, dziedzicowi przyszłemu wielkich włości, mającemu zająć stanowisko wpływowe w obywatelstwie, temu się całkiem oddawać nie godzi. Masz inne obowiązki. — A pan sam mówiłeś, że najpierwszym obowiązkiem człowieka jest samego siebie do jak najwyższego stopnia wykształcenia doprowadzić? Wszakże nauka jest środkiem do tego. — Tak, ale wy możni nauce niekoniecznie macie obowiązek oddawać się sami — mówił Ber- nard. — Dostarczając uczonym środków badania, posiłkując ich, spełniacie posłannictwo, a zato owoc nauki przynoszą wam oni obrany z łupiny i gotowy do przyswojenia. — Rozumiem — odezwał się. Gwalbert — ale zawsze ja na tem tracę, boś pan mi mówił, że badanie człowieka wyrabia, władze jego podnosi, więc my zawsze pozostaniemy niedouczonymi i dyletantami... Nie może-ż człowiek bogaty poświęcić się nauce, którą ukochał, oddać się jej cały? — Kochany mój Gwalbercie — przerwał Bojarski — widzisz to sam, że ludzi ich położenie rozdziela na wiele różnych klas, które pracę ogólną wykonywają wspólnie. Wy też wydział swój macie; stoicie u steru, nadajecie ton pewnemu światu i możecie nim pokierować na drogi piękne i uczciwe. Hr. Aleksander Chodkiewicz bawi się chemią, pisze tragedye, zakłada litografie, a mało ma wpływu na społeczeństwo. Ludzie zacne jego chęci, trud poczciwy wyśmiewają, uczeni je lekceważą, a tymczasem to, czegoby Chodkiewicz mógł dokonać, otwierając tylko salon, dający hasło arystokracyi do czynu — pozostaje niedokonane. Gwalbertek się zamyślił. — A! to mi się podoba! — odezwał się po chwili. — Panu, dlatego żeś Bojarski, ma być wolno pójść za popędem umysłu i serca, rozkoszować się nauką, dociekać tajemnic natury, być szczęśliwym, a kto inny, na przykład hr. Leon, musi nudzić się dóbr zarządem i przodowaniem obywatelstwu.... — Tak jest, kochany hrabio — rzekł Bernard — z tym wyjątkiem, że gdyby w duszy zrodziła się żądza niepohamowana nauki, światła, naówczas iść należy za nią. Nie mam jednak o to obawy, abyś ty się dał zwichnąć, bo zawczasu masz przez matkę wpojone zasady, jakiemi rządzić się będziesz. Wiesz co cię czeka, a dola twoja nie jest znowu tak nieszczęśliwą. — A wolno mi powiedzieć, co ja sobie myślę?— przerwał chłopak, pufale wpół obejmując nauczyciela. — Zawsze... zawsze! — odparł Bojarski. — Czy pan tego nie rozumie, że się może w młodej głowie zrodzić przeciwieństwo, naprzekór właśnie temu, co w nią chcą koniecznie wpoić? — rzekł Gwalbert. — Zdaje mi się, że nawet w logice, której mnie uczy l'abbe, znalazłem potwierdzenie tej prawdy, że rzeczy wręcz sobie sprzeczne równie się wywołują, jak sobie podobne. — Być może, kochany Gwalbercie — dokończył Bojarski, pragnąc uniknąć dłuższej w tym przedmiocie rozprawy— ale uczucie obowiązku powinno walczyć z zachciankami, a w życiu obowiązek idzie przedewszystkiem. Na tem dnia tego skończyła się rozprawa: Gwalbert pozostał zadumany głęboko. Matka, troskliwa o swe dziecię, nawykła czytać w jego duszy, tak się obawiała wpływu Bernarda, choć poemat ją był uspokoił, we względzie jego przekonań, że Mulińcowi wkońcu poleciła nie puszczać go sam na sam z Bojarskim. — Bardzo zacny i miły człowiek, ale to marzyciel—wytłumaczyła się— a na taką sensytywę jak Gwalbertek działa on ogromnie, bo dziecko go kocha. Czuwaj więc pan. Rad nierad, Muliniec musiał oderwać się od myśliwych, a powrócić do swego wychowańca i stać przy nim na straży. Wkrótce też potem hr. Anna odjechała do swoich dóbr, a Bojarski sam pozostał. Na plebanii u hrabiostwa siedział więcej niż siedemdziesiąt lat już liczący sobie ks. Wojucki, kanonik honorowy katedry lubelskiej, dziekan, prałat i duchowny starego autoramentu. W czasach tych, w których kościół nie miał do walczenia z nikim, oprócz filozofów francuskich, a tych wpływ u nas słaby był, nieznaczny i do pewnych kółek ograniczony — duchowieństwo cale miało inny charakter, obowiązki, można powiedzieć powołanie. Nie wydzielało się ono tak z o- gółu, lecz szło z nim równym krokiem, w wielu zadaniach posiłkując mu, było pobłażającem, a w związku serdecznym ze społecznością czerpało siłę, która i religii w pomoc przychodziła. Ks. Wojucki pamiętał te stare dzieje i zupełnie odmienne stosunki społeczne. Był to kapłan tych czasów patryarchalnych, dziś okrzyczanych, w których dwór, plebania, wioska składały jednę całość, wielorakiemi zniszczoną węzłami. Wieśniak nie marzył o emancypacyą ale rachował na opiekę: dwór popierał plebanią, a proboszcz stał po stronie władzy patryarchalnej. Zwolna przyszły pojęcia, wymagania nowe i nagle okazało się, że to co latom długim starczyło, dla przyszłości było zgubne. Zażądano swobody dla włościan, kościół znalazł się pod kontrolą już nie oddalonego Rzymu, ale miejscowej władzy świeckiej. Nastąpiły starcia... dwór coraz się stawał bardziej osamotnionym i poczuł otoczonym nieprzyjaciołmi. Nadchodziły lata walki dla wszystkich, mające nowy organizm państwowy wyrobić, epoka przesileń... Kościół stał się w całem znaczeniu tego wyrazu wojującym. Ks. Wojucki patrzył na to, ze stanem nowym rzeczy pogodzić się nie mogąc. Staruszek był gawędziarz wesoły, niewyczerpana skarbnica wiekowych podań, anegdot, dowcipów, tradycyj; pobożny, dobry, wyrozumiały, lecz musiał znaczną część spraw zdawać na młodszego zastępcę, bo ich nie rozumiał. Po staremu godził, jednał, zbliżał, błogosławił, a na stanowisku bojowem długo wytrwać nie umiał. Dla Bojarskiego plebania z tym staruszkiem, przykutym wiekiem do fotelu, siedzącym zawsze w domu, radym gościowi, opowiadającym o starych dziejach z zapałem, który na chwilę prawie młodość mu przywracał — była najmilszym poobiednim spoczynkiem. Ks. Wojucki bardzo sobie podobał Bernarda, z którym mógł nawet po łacinie się rozmówić, a łaciną chlubił się i lubił ją. Oczekiwał też na niego niecierpliwie i równie ciekawie przysłuchiwał się temu, co Bernard mu o nowych czasach prawił i o wielkich ich wynalazkach. Raz wśród tej gawędy, gdy mówić zaczęli o ludzie, Bojarski się odezwał z zapytaniem o szkółki. — Dawniej w Polsce było ich pełno, każdy znaczniejszy kościół miał swą szkołę, nauczyciela i dozorcę... Ks. Wojucki ręką zamachnął w powietrzu. — Myślisz asindziej, że to ludowi koniecznie potrzebne? — rzekł. — Ma on swój rozum i swoję naukę, a jak liźnie innej, w głowie mu się zawraca i od roboty odpada ochota. Byle pacierze umiał, a katechizm, to dla niego dosyć. — Mnie się zdaje że nie, księże prałacie dobrodzieju— odparł Bernard. — Jak wszędzie, tak i wśród ludu są zdolności różne, rodzą się z talentami ludzie i marnieją bez wykształcenia. Trzeba choć furtkę otworzyć, aby to co ma siły mogło w świat wyjść i tak się podnieść wysoko, jak tylko zdoła. — To są wasze nowe utopie — odparł ks. Wojucki. — Ale choćby dla samego oświecania się w rzeczach wiary, nauka nie jest do pogardzenia. Kto do niej nie będzie miał ochoty i usposobienia, zmuszać go nie potrzeba, lecz... Jużci u hrabiostwa, tak troskliwych o dobry byt ludu, szkółka być musi. Ks. Wojucki strzepnął rękami obiema. — Była szkółka, której budynek rozwalony do dziś dnia stoi; jest paręset złotych dla bakałarza; ale gdzie tu kto myśli dzieci posyłać do nauki? Majętniejszych włościan niewielu, a ci, gdy się uprą dzieci uczyć czytać i pisać, szukają sobie bakałarzy po miasteczkach. Reszta woli, aby chłopaki gęsi pasły. Poruszył głową Bojarski i na tem się skończyło, bo ks Wojucki począł rozwijać szeroko teoryą tego, że każdy powinien trwać w tym stanie dla którego się urodził i t. p., a Cham był do roli przeznaczony. Wieczorem Bernard zagadnął hrabinę, która się czynnie ludem opiekowała, o szkółkę. Nigdy tu o niej mowy nie było. Wspomnienie o tem rozgrzało bardzo panią domu. Nadszedł hrabia Zygmunt, który sam niegdyś próbował wskrzesić szkołę elementarną we wsi, ale się rozbił o tysiące małycb trudności, jakie spotykał na każdym kroku. — Dziś koniecznie potrzeba myśleć o szkółkach po wsiach — począł Bernard — bo inaczej gospodarstwa włościańskie upadną i gdy przyjdzie nieunikniona emancypacyą, oczynszowanie, zmiana która jest w powietrzu — wieśniak się wobec niej znajdzie nieprzygotowanym, ciemnym i może stać niebezpiecznym. — Ja to zawsze mówiłem, mówię i apostołuję za tem — rzekł hr. Zygmunt — ale trudno poczynać pierwszemu i samemu, a początek każdy niezmiernie ciężki. — Któś jednak począć musi — dodał Bernard. Przeszkodziło cóś dalszej rozmowie, ale Bojarskiemu szkółka ludowa, oświata ludu utkwiła w umyśle i nie dawała spokoju. Nie mówiąc o tem nikomu poszedł obejrzeć ruderę dawnej szkoły przy plebanii; służącą za skład drzewa i starych sprzętów, począł, spotykając się z ludźmi na polu, badać usposobienia wieśniaków. Wielkiego zapału do nauki tu nie znalazł, a natomiast bezmierne utyskiwanie na dolę, na nieo- płacający się trud, który nigdy się niczego dorobić i mienia powiększyć nie dozwalał. Ze statystyki dóbr przekonał się, że na ogromnych obszarach, wśród tysięcy dusz, ledwie wyjątki bardzo nieliczne czytaniem i pisaniem pochlubić się mogły. Obok tego ze zdumieniem nadzwyczajnem spotykał ludzi, co nic nie umieli, co cały rozum winni byli sobie i tradycyom, a z którymi o wszystkiem, nawet o największych zadaniach, rozmówić się było można i nauczyć czegoś od nich. Zkąd pochodziła ta mądrość, zupełnie odrębna od książkowej, wyczerpnięta z życia, będąca owocem samoistnego trudu?... Bernard pojąć tego nie mógł. Reszta jakiejś zagubionej starej cywilizacyi tułała się widocznie pomiędzy ludem i potrzeba było przyznać, że naukowe wykształcenie w wielu punktach stycznych schodziło się z temi prastaremi prawidłami życia i obyczaju. Im więcej zbliżał się tak do ludu Bernard, tem miłość dla niego rosła. Zdawało mu się zadaniem wielkiem i Szczytnem z tego surowego materyału najwyższej ceny próbować dobyć nową siłę społeczną. Potrzeba tylko było światła, światła! Poświęcić się temu roznoszeniu go pomiędzy zgłodniałe rzesze, mogłoż być co piękniejszego? Według niego, zbierać umierające piosenki i przysłowia, gusła i zabobony, nie było dosyć; należało uczyć, podnosić, kształcić. Jednego dnia przy stole, gdy się ciągle wznawiana w tym przedmiocie rozmowa wszczęła nanowo, Bojarski już był tak rozogniony, iż mu się wyrwało, że za najszczęśliwszegoby się uważał, gdyby mógł czynnie dla oświaty ludu działać i poświęcić się. — Gotówbym wdziać siermięgę i zostać bakałarzem — zawołał. — Ale zmiłuj się pan — przerwała hrabina — na to panaby było szkoda; masz większe zadanie i zdolności wyższe. Tu dosyć bardzo pospolitych a poczciwych bakałarzy. — Nie, pani hrabino dobrodziejko — odparł z zapałem Bernard — tu potrzeba apostołów, mężów poświęcenia i ducha wielkiego, którzyby swe wielkie powołanie zrozumieli. Biedny taki, ubogi bakałarzyna, któremu życie jest ciężkiem, który walczy z niedostatkiem, naucza z musu, czuje się nieszczęśliwym — szczepi razem z nauką nienawiść do łudzi, zazdrość względem możnych, pożądanie cudzego mienia. Wpaja już w dzieci, zamiast uczuć braterstwa i poszanowania, niechęć i usposobienia nieprzyjazne. Hrabia ujął go za rękę. — Masz wielką słuszność — rzekł — ale gdzież znaleźć takich ludzi, coby się zadaniu cichemu, niedającemu ani sławy, ani uznania, chcieli poświęcić? W dawnych wiekach tworzyła takich, jak słusznie ich zowiesz, apostołów, wiara; dziś agitatorów tylko wywołać może namiętność polityczna, lub obałamucone doktrynerstwo. — Zapewne, że o ludzi niełatwo być może — odezwał się Bernard—ale właśnie dlatego ci, co jak ja czują obowiązek, głosowi sumienia powinni być posłuszni. Czem ja światu lepszem przysłużyć się mogę? Napisaniem rozprawy, której nikt czytać nie będzie, lub ci co ją przeczytają, zrozumieją fałszywie. Ulepieniem poematu, w którym czy telnicy znajdą to, czego ja weń nie włożyłem? Powtórzeniem rzeczy, które postokroć były już powiedziane? Mnie się uśmiecha nauczycielstwo wiejskie. Hrabiostwo obrócili w żart ten zapał Bojarskiego, który też umilkł. Od togo dnia jednak zaczął coraz pilniej chodzić po wsiach i nieustannie wieczorami namawiać oboje państwa, aby się koniecznie dla swych włości postarali o szkółki. Hrabina wreszcie wzięła to do serca, a Bojarski zobowiązał się pomagać. Ks. Wojucki krzywił się trochę na to, gdy mu stary budynek szkolny zaczęto wypróżniać i przysłano ludzi do pokrycia go nanowo, oczyszczenia, ustawienia w nim ławek i stolików. Bojarski po- czął biegać do miasteczka, szukając bakałarza; chciał zrobić jaki taki początek. O nauczyciela wiejskiego trudność była największa. Zapłaty wielkiej otrzymać nie mógł, praca była nużąca i wielka, ludzi do tego usposobionych wcale nie spotykał Bernard. Szło wprawdzie o skromne bardzo nauki czytania, pisania, katechizmu, czterech reguł arytmetycznych, ale i tych nie każdy był panem, a wielu, co je umiało, nauczać nie potrafiłoby wcale. Naostatek w miasteczku napotkał Bojarski starego zakrystyana, który w młodości nieco bakałarzował, a teraz biedny siedział przy kościele, niemal dziadkiem na łasce. Miał on tę wadę, że się napijał, lecz dopuszczał się tego dopiero wieczorem, więc z biedy we dnie mógł klepać z dziećmi ABC. Do pensyjki wyznaczonej przez hrabiostwo, Bojarski w sekrecie dodał sto złotych ze swojej kieszeni i pan Łukasz Sitko przeniósł się do jako tako polepionej szkoły. Książki potrzebne sprowadzono z Warszawy, wszystko było przygotowane, brakło tylko jednej rzeczy — uczniów. Wieśniacy tylko potrząsali głowami, nie chcąc zrozumieć, na co im się mogła przydać nauka i szkoła. Dla nich jasnem było, że dzieci, pomagające im w domu, odrywała od roboty, wdrażała do swywoli; korzyści dalszych dopatrzeć się nie mogli. Pierwszych uczniów potrzeba było werbować, ściągać, namawiać, niemal kupować do szkoły. Bernarda to bynajmniej nie zrażało. Owszem, trudności go podżegały jeszcze, zachęcały i gdy przyszło powracać do Warszawy, Bojarskiemu żal tak było porzucać rozpoczęte tu wielkie dzieło oświaty, iż dla niego gotów był wyrzec się dawnych zatrudnień i sam tu na pustyni zamieszkać, dla marzonego apostolstwa. Szczęściem oboje hrabiostwo łagodnie i rozumnie postarali go się odwieść od tego kroku nierozważnego, dowodząc, że oświecie więcej i skuteczniej mógł służyć w mieście, gdzie klasy rzemieślnicze liczne równie pozbawione były szkółek, opieki i pomocy naukowych, a tam łatwiej się mógł, nie odrywając od zajęć, poświęcić im Bojarski. Trafiło to do jego przekonania. Wymówił tylko sobie, że nad szkółką, przy której Sitkę umieścił, wolno mu czuwać będzie. Hrabia również podjął się sam trwanie jej zapewnić. Z głową pełną myśli tych o wychowaniu klas pozbawionych dotąd oświaty, powrócił Bojarski do Warszawy, i dawni znajomi jego i przyjaciele znaleźli go zmienionym, przejętym, obałamuconym, jak mówił Piotruś, tą misyą oświecania. Żardyński nawet zimno słuchał gorących jego wywodów i zarzucał mu marzycielstwo. — Ale czego-bo ty chcesz? —mruczał. — Non omnia possumus omnes... nie wczyscy są stworzeni do tego, aby na tej Jakubowej drabinie, wiodącej ku światłu, wysoko zajść mogli. Nic dokażesz tego nigdy, abyś masy oświecił, a bądźcobądź wybranym zawsze przypada posłannictwo przodowania. — Ale pewien stopień oświaty jest niezbędnym, bo nas odróżnia od zwierząt, bo człowieka podnosi i uszlachetnia — wołał Bojarski. — Tak, tak—dokończył Żardyński—pewien stopień, a usposobienia są tak różne, że tych stopni oznaczyć niepodobna. Pracownikom jak my potrzeba o tem myśleć, aby nauka stanęła jaknajwyżej, ale rozpowszechnianie jej rzecz nie nasza. Wyśmiewano się wprost z Bojarskiego, a co gorzej, ten zapał podał go teraz w podejrzenie, że poślubił jakieś idee demagogiczne. Radca Emil, który o tem zasłyszał, mając złość do Bernarda, z przekąsem mówił o nim, jako o człowieku niebezpiecznym, chwytającym się niedowarzonych mrzonek i mogącym wpływem swoim źle oddziaływać na młodzież. Znowu więc i właścicielki pensyj i ci co powierzyli uczniów Bojarskiemu, poczęli się wahać, czy mu ich nie odebrać. Wpływ pana radcy był dosyć wielki, słowo jego miało wagę, lekcye przeto uciekać zaczęły. Bernard tak był zajęty i przejęty rozmaitemi pomysłami, iż wcale się o to nie troszczył. Dla siebie potrzebował bardzo mało. W kilka dni po powrocie z wakacyj, poszedł się dowiedzieć o Klarę, którą powierzył dozorowi staruszki, mającej czuwać nad nią. Nie chciał sam iść do niej, aby się nie spotkać z Saską, wezwał ją więc do siebie. Przyszła znękana wielce i smutna. — Robię co mogę—rzekła z westchnieniem— ale ani pańskie ofiary, ani moje dobre chęci nie uratują podobno zwichniętego zawcześnie i obała muconego dziewczęcia. Napozór słucha ona niby powoduje się, robi co się jej radzi, ale nie z przekonania, bez ochoty, niecierpliwiąc się i jakiś inny cel mając przed sobą. Dozoruję krok każdy, ale zmuszona pilnować domu, nie mogę ani ciągle chodzić za nią, ani szpiegować co czyni, gdy się wymknie. Wiem jednak, iż stosunków dawnych z rozmaitemi osobami nie pozrywała, że z niemi potajemnie chodzi to na teatr, to na wieczorki, z których wraca podweselona i podrażniona. Z kasy giną pieniądze. Słowem, kochany panie, wielkich pana nadziei nie czynię i nie życzę się łudzić. Popsuć człowieka bardzo łatwo, ale poprawić go może chyba szczególna laska Boża. Ja prawie rozpaczam, abym się panu przydać tu mogła. Rozpytując o szczegóły, Bernard dowiedział się rzeczy wcale niepociesząjących. Chciał jednak wytrwać i zachęcał swojo współpracowniczkę, aby łagodnie a wytrwale, powoli starała się nawracać tę nieszczęśliwą Klarę. To o czem dozorczyni powiedzieć nie śmiała Bernardowi, było dla niej widocznem, że Saska zgodziła się na zmianę życia, na ten nowicyat dla niej nieznośny, tylko w nadziei, że pozyska tem serce Bojarskiego i skłoni go do ożenienia. Dlatego męczyła się, milczała, znosiła kontrolę, udawała oszczędność, pracowitość, aby pociągnąć tem Bernarda. Gdy jednak przez czas dłuższy on się nie pokazywał i mniej zaczął zajmować nią, Saska, zachwiana w postanowieniu, pozwalała sobie emancypować się. Po powrocie uznał Bojarski potrzebnem odwiedzić ją, sądząc że słowo zachęty przyczyni się do utrzymania jej na dobrej drodze. Niespodziane te odwiedziny uradowały bardzo pannę Klarę. Wszystko co w jej zakładzie było dziełem staruszki w pomoc dodanej, pokazywała z chlubą, jako owoce własnej pracy. — Widzisz pan—odezwała się do Bojarskiego, rozkładając przed nim książki rachunkowe i pokazując porządek jaki panował wszędzie — nie zawiodłam zaufania jego. Jestem na drodze, na której widzieć mnie chciałeś. — Pozostaje tylko wytrwać na niej, panno Klaro—odezwał się Bojarski — przywiązać się do tego trybu życia, uznać że on jest lepszym, zamiłować go. Zukosa spojrzała na niego Saska. — No cóż? i pozostać sobie starą panną?— mruknęła. — Lub za mąż wyjść dobrze, gdy serce przemówi - odparł Bernard. Klara poruszyła ramionami. Gniewało ją to, że nie okazał dla niej czułości najmniejszej. Wszystkie ofiary jakie uczynił ceniła mało; chciała dopiąć celu, a ten się jej wyślizgał i uciekał. Pod koniec rozmowy z Bernardem, która go nie potrafiła rozgrzać, nie ukrywała już swój niecierpliwości. Bojarski wyszedł, łudząc się jakimś postępem i wyprowadzającej go staruszce szepnął, ażeby się nie zrażała, bo wiele już uczyniła i teraz szybkiemi kroki wszystko iść musi ku lepszemu. Omylił się najmocniej, Klara na tych odwiedzinach budowała ostateczną nadzieję, a widząc ją zawiedzioną, zaraz po wyjściu opiekuna odezwała się kwaśno do swej towarzyszki: — Jeżeli się nic nie ma zmienić, a ja muszę pozostać przykutą do tej taczki nazawsze, to prawdziwie powiadam pani, że nie wytrwam. Bojarski tak wszystko to co ja uczyniłam i czynię znajduje prostem i naturalnem, tak ocenić nie umie mojego poświęcenia... — Ale panna Klara czynisz to dla siebie i swojego dobra, nie dla niego—odezwała się dozorczyni. Spojrzeniem pogardliwem odpowiedziawszy tylko na to, Saska wyszła, trzaskając drzwiami. Od tego dnia zmieniło się zupełnie jej postępowanie. Bojarski był zupełnie spokojnym, gdy w parę tygodni potem, o rannej godzinie wbiegła do niego staruszka, ze zmienioną twarzą, przelękła. — Stało się co przewidywałam, ale czemu ja winną nie jestem—zawołała od progu. —Robiłam co tylko było w mojej możności, ale to niegodziwe i przewrotne stworzenie miało jakieś rachuby, a gdy te omyliły.... — Cóż się stało? — podchwycił Bernard niespokojny. — Co? odbiła sobie kasę, zabrała co było pieniędzy, posprzedawała co mogła pokryjomu i uciekła. Bernard zbladł i ręce załamał. — Ale cóż z nią się stało? Nie napisała nic? nie wytłumaczyła tego kroku? nic pani nie wiesz? — Nie czuła się w obowiązku uniewinniać z te- go kroku— odparła wzruszona jejmość. —Starsza panna nasza powiada, iż się domyśla stosunków z jakimś wojskowym, który do niej pisywał i miał się z nią podobno ożenić. Strata jaką poniósł Bojarski była dla niego obojętną, a tym razem oswobodzonym już był raz nazawsze od zajmowania się losem nieszczęśliwej. Żal mu jej było, lecz gonić za nią nie myślał. Zajął się wynagrodzeniem starej jejmości, zlikwidowaniem zakładu, na który Klara potajemnie długi pozaciągała — i umył ręce od wszystkiego. Był wolnym. W kilka tygodni później głośnem było wyjście za mąż panny Saskiej za podżyłego wojskowego, który słynął z zamożności i zajmował w hierarchii dosyć wysokie stanowisko. Ani słówkiem nie odezwała się do opiekuna swojego, nie poczuwając się dla niego do najmniejszej wdzięczności. Bernard nie zajmował się już wcale panią generałową. Własne jego położenie doznało też zmiany znacznej, którą pokątne intrygi radcy wywołały. Najrozmaitsze podejrzenia rzucano ze wszech stron na Bojarskiego; mówiono o nim rzeczy tak potworne, przedstawiano go w świetle tak różnem, że conajmniej posądzić było można tak dziwacznie malowanego człowieka o przewróconą głowę, o brak logiki w życiu. On sam mimowolnie dobrodusznością swą, szczerota, chętnem rozprawianiem o różnych przedmiotach w sposób taki, iż ze słów, jego wnioski było można najgrzeczniejsze wyciągać, przyczynił się też do zyskania sobie sławy jakiegoś egzaltowanego dziwaka. Wczasie lekcyj na pensyach, łatwo było jednem zapytaniem, w przedmiocie który go żywiej obchodził, odciągnąć go od historyi lub nauki języka; w zupełnie obce strefy.... Panienki czyniły na niego zasadzki, w które wpadał naiwnie. Zadawano mu pytania, wiedząc że niemi go było można pociągnąć, i godziny schodziły na rodzaju kazań, zupełnie zbytecznych. Naczelnice pensyj, pomimo gorliwości, sumienności, bezinteresowności Bernarda, musiały wkońcu i pod naciskiem opinii i dla tych dziwactw pana profesora szukać prozaiczniejszych nauczycieli. Powtórnie więc zaczęto się pozbywać Bojarskiego, który tym razem nieustraszony, śmiejąc się i niemal radując, pozbywał tego, co mu dawało jedyny środek do życia. Wprzeciągu pół roku zwolna powymawiano mu wszystkie prawie godziny. Zostało parę tylko lekcyj prywatnych i nic więcej. Urzędowa insynuacya radcy przyśpieszyła te katastrofę. Bojarski, obrachowawszy się jednego dnia ze swoją kasą, z dochodami, z potrzebami, znalazł się w położeniu, które kogo innego przyprowadziłoby do rozpaczy. Bilans w bardzo krótkim przeciągu czasu ukazywał nieuchronny deficyt. Coś na zaradzenie mu potrzeba było przedsięwziąć, ale co? Niepewien trochę, niezbyt biorąc do serca chwilową tę troskę, Bernard poszedł do Żardyńskiego, z mocnem postanowieniem pomówienia z nim o sobie i zaradzenia się co do przyszłości. Złapał starego filologa nad Iliadą Homera. Poczęli tedy rozprawiać o niej, o duchu języka, o przymiotach charakterystycznych epopei, o sprzecznościach jakie się w niej znajdowały, o samym Homerze i kwestyi Homerydów, o łączności rapsodów, o mnóstwie szczegółów, które dostępne są tylko i widoczne dla znawców języka, dla tych, co w poematach owych zagłębiali się. anatomizując każdą w nich żyłkę i nerw każdy.... i — Bojarski o sobie zapomniał. W progu dopiero, po pożegnaniu się już z profesorem, przyszło mu na myśl, iż przybył tu z czem innem; ale dłużej nudzić nie chciał staruszka. Nazajutrz, zamiast niego, los mu narzuci! Grochowskiego. Wiedział o tem dobrze, iż Piotruś, wprawdzie nie opływający w dostatki, żył z tak zwanych prac swych literackich; dlaczegóżby on także nie miał się im oddać i poświęcić cały? Zajęcie to więcej przypadało mu do smaku, niż dawanie lekcyj po pensy ach. — Słuchaj-no, Piotruś—zaczepił go—nie wiem czy słyszałeś o tem, że mi prawie wszystkie lekcye się powymykały. Jestem zupełnie wolny, Prawdę powiedziawszy, mieli słuszność, że mnie odprawili, bo jestem złym nauczycielem, to nie moja rzecz... Otóż, mój Piotrusiu, ty, co żyjesz z pióra, powiedz mi otwarcie, ja ci konkurencyi niebezpiecznej nie uczynię— jakby to można znaleźć co do roboty, coby się jako tako opłaciło? Skrzywił się Grochowski. — Jakto, ty zszedłeś już na pióro? — zawołał. — Nie winszuję ci. Ja, co istotnie ssę z niego soki żywotne, mogę ci najsumienniej zaręczyć, że smutniejszego zawodu niema na świecie... Lepiej już buty szyć, bo te przynajmniej pewną oznaczoną mają wartość, gdy praca literacka zawsze się tak honoruje, jakby ci dawano jałmużnę, a żebrać jeszcze trzeba o nią, aby znaleźć. Bojarski niedowierzająco głową potrząsał. — Jużciż tak źle być nie może. Ty jesteś pesymistą... Niepodobieństwo, aby człowiek sumienny, pracujący uczciwie na skromny kawałek chleba, nie zarobił piórem. Śmiał się Grochowski. — Kochany Bernardzie — rzekł — jak ci się zdaje, co można wymagać za przetłumaczenie tomu, choćby romansu Walter-Scotta? — Nie mam o tem wyobrażenia — odparł Bojarski. — Ja tłumaczyłem tom po dwieście złotych — dodał zimno Grochowski. Spojrzeli sobie w oczy. — Za spory artykuł w gazecie, czasu głodu, pobieram od rubla do złotych ośmiu — mówił dalej Piotruś. — Potrzeba zaś żebyś wiedział, iż za nim biegać musze, że mi nie łatwo się doprosić. Bojarski podumał trochę, ale się nie zmieszał wcale. — Tak — szepnął — ale w najgorszym razie, gdyby w przecięciu zarobiło się od rubla do dziesięciu złotych, dlaczegoby to nie miało starczyć na życie? — Z głodu umrzeć wprawdzie nie można, ale ani utyć także — uśmiechnął się kwaśno Piotruś. — Tyś chyba na anachoretę stworzony. — Nie — odparł Bojarski — ale zawsze to sobie za zadanie ważne zakładałem, aby nawyknąć do najprostszego sposobu życia i umieć się obchodzić jaknajmniejszem. Natura szczęściem obdarzyła mnie temperamentem, który na zmysłowe pokusy nie czyni zbyt czułym. Wychowałem się ubogo; nie mam ani zepsutej gęby, ani nałogów. — Ale siebie nie znasz, a może i ludzkiej natury — przerwał Grochowski — a właśnie dlatego, żeś nie używał nigdy, przyjdzie na ciebie godzina, gdy wszystkie pragnienia śpiące w tobie się obudzą i domagać będą zaspokojenia. — Na to jest jeden tylko sposób — począł Bojarski — należy walczyć i głupim zachciankom ciała opierać się siłą duszy. Grochowski desperackim ruchem okazał jawnie, że dysputować z człowiekiem, który wszedł na to pole, nie myślał. — Ciało ma swe prawa — odparł zimno — i nie rozumiem, dlaczegobyśmy mieli wymagania jego odpychać. To są... to są... Chciał coś powiedzieć dobitnego, ale przez wzgląd na Bernarda, zamilczał nagle. — Mój kochany Piotrusiu — począł, korzystając z jego milczenia, Bojarski. — Gdyby nie było innych powodów do walczenia z ciałem, starczyłby ten, że bój ten prowadzi do wyswobodzenia człowieka. Wierz mi, że potężniejszym jest ten, który po Diogenesowsku obejść się potrafi kawałkiem chleba i wodą, niż pieszczony wychowaniec losu, który bez łakoci istnieć nie może. W życiu mojem spotkałem dwa przykłady potwierdzające to, co mówię... Znam człowieka, który czując w sobie powołanie duchowne i mając wdziać sukienkę kleryka, poświęcił kilka miesięcy umartwieniom ciała, aby się przekonać, że podoła temu, czego powołanie wymagać odeń będzie. Słyszałem o innem, wypieszczonem książątku, które, wystawione na próbę wytrwałości, gdzie o cześć chodziło, ze łzami uległo słabości.. a potem przez całe życie ją opłakiwało, powtarzając: — Bogdaj bym był w dzieciństwie zahartowany! Grochowski słuchał, widocznie zbytniej wagi nie przywiązując do tego co mówił Bojarski, który, ciągnął dalej: — Otóż ja mogę się tem poszczycić, że jestem dosyć nawykły do najprostszego życia. Wiele mi nie potrzeba. Mogę więc zostać literatem, zaspokoić tem wymagania duszne, bo do tego czuję powołanie, a nawet niezbyt czuć, żem uczynił dla niego ofiarę. — Nie przeczę — odezwał się Grochowski, z szyderskim wyrazem skłaniając głowę — że ty, kochany Bernardzie, jesteś między nami istotą wyjątkową. Zazdroszczę ci tego, ale z tem wszystkiem zachęcać cię do porzucenia lekcyj, a zdania się na laskę losu i pióra, nie mogę. Gotujesz sobie ciężkie do przejścia godziny. — Jeżeli one mnie i ludziom wyjdą na korzyść... amen!— dokończył Bojarski i z pogodnem czołem, uśmiechnięty, pożegnał Grochowskiego, który patrzył długo za odchodzącym, ramionami poruszył i mruknął: — Przewrócona głowa!... Rok upłynął Bojarski stał w oddalonej uliczce, ku przedmieściom wysuniętej, na poddaszu niemal, bo część mieszkania które zajmował miała, zamiast pułapu, dach zaledwie od przeciekania zabezpieczony. Najlepsze izby były przeznaczone na bezpieczne umieszczenie książek do pracy, w najciaśniejszych on pisał i tulił sio na spoczynek. Kamieniczka stara, niepozorna, odrazu zbudowana tak, aby jaknajwiększy dochód przynosiła, zajęta była cała przez ludzi ubogich i pracowitych. Dół zamieszkiwali rzemieślnicy i zalegały warstaty; pierwsze piętro najmowali biedni, obarczeni rodzinami urzędnicy, drugie familia zubożała, która do miasta przybyła dla procesu, ciągnącego się od lat wielu. Na trzeciem tulili się robotnicy z różnych fabryk, żonaci, a nad nimi wybrał sobie pół-poddasze Bojarski. Miało ono dla niego dogodność i wdzięk pewien. Był sam jeden i nie przeszkadzali mu w niczem sąsiedzi, a okna wychodziły na stary, cudem ocalały ogród, niepiękny, ale pełen zieleni, drzew i zapachu roślinności. Otworzywszy okno, do którego dosięgały gałęzie kasztanów, słyszał w nich świergot gospodarujących ptasząt, mógł na chwilę zapomnieć, że był w wielkiem mieście. Turkot i wrzawa ulic i rynków nie dochodziły tu prawie; czasem tylko, gay powietrze było wilgotne, a cisza nocna i spokój dźwiękom szeroko dawały się rozchodzić, słyszał zdala dochodzące bicie zegara, który zdawał się powtarzać staropolskie owo godło godzi uników: Bóg patrzy, czas ucieka... .... wieczność czeka... Bez sługi, z pomocą stróża starego, który mu przynosił wodę i niekiedy nagromadzone śmiecie wymiatał, Bojarski się doskonale obchodził. Wiele drobnych usług sam sobie oddawał, znajdując w nich rozrywkę, potrzebny ruch, zajęcie, które nużącą pracę przerywało zbawiennie. Pamiętał na ten przepis ojcowski, na to wielkie prawidło, którego trzymać się powinni ci, co wiele pracować są zmuszeni, aby zmieniać zajęcia, nie próżnując nigdy. Bawiło go niemal zrana czyszczenie butów, trzepanie sukien i wybieganie po wodę. Stróż, którego łobuzy i dzieci przezywali Fafułą, oswojony z tem przezwiskiem, stary, gderliwy człowiek, który dlatego może chętnie służył Bernardowi, iż on niczego prawie odeń nie wymagał, gniewał się i burzył, widząc czasem przychodzącego ze dzbankiem do studni. Wyrywał mu naówczas naczynie, mruczał coś, zżymał się i sam je napełniwszy, niósł na górę. Z pożywieniem działo się różnie... Bojarski miał osobliwszą teoryą, z której się doktorowie wgłos śmieli, a on się przy niej upierał. Dowodził że najsilniejsze i najzdrowsze ludy, najpiękniej wyglądające zwierzęta, ani regularnych pożywienia godzin, ani zapewnionej codziennie strawy nie mają; jedzą niekiedy więcej, naprzemiany głodem mrą, obchodzą się małem i z tem wszystkiem jest im dobrze. Wyprowadzał z tego wniosek, że najhygieniczniejsze jest życie nieregularne, a najniebezpieczniejsze zegarkowe, do godzin przywiązane i zawsze jednostajne. Powtarzał, że z głodu umiera bardzo niewielu, z przesytu zaś i obżarstwa conajmniej połowa ludzi. Ile razy się z tem odzywał przy doktorach, klepali go po ramieniu z politowaniem; on wszakże trzymał się uparcie swej teoryi i zdrowie zdawało się ją potwierdzać. Silny był i rzeźwy, praca nie zdawała się go nużyć i wyczerpywać. Zrana jadał czasem bułkę, popijając wodą, pił mleko, niekiedy robił sobie kawę; siedział potem przy stoliku i książkach, dopóki nie uczuł się znużonym i głodnym. Nie pilnując godzin, wybiegał gdy mógł do najbliższej, bardzo lichej traktyemi, w której ubodzy jak on ludzie się stołowali, i tu, nigdy całego obiadu nie potrzebując, kazał sobie coś podać jaknajprostszego. Na apetycie mu nie zbywało, ale nie zajadał dużo, a nie pił nic, oprócz wody, lub czasem szklanki piwa. Znała go już właścicielka garkuchni, pani Nosińska, olbrzymich rozmiarów niewiasta, z trudnością się poruszająca, ale dla swych gości uprzejma i dobrego serca. Wiedziała co Bojarski lubił i zawsze mu się czemś posilnem a zdrowem umiała przysłużyć. — Tylko to bieda, że pan tak mało jesz — mówiła — a to wszystko przez tę sedenteryą, bo kto ruchu nie ma, ten i apetytu mieć nie może. — Ale ja jem tyle, żem syty zawsze — odpowiadał Bojarski. Nosińska nawykła już była i do godzin niespodziewanych wiernego swego gościa i zawsze do późna coś dla niego zachowywała, bo czasem jadał wieczorami, pod noc, a niekiedy raz tylko na dzień. Z towarzystwa, które się u Nosińskiej zbierało, niewiele korzystał Bojarski, bo czasem już nikogo tu nie zastawał, niekiedy zaś nowych ludzi. Ci z którymi się spotykał częściej, wszyscy podzielali dla niego uczucie gospodyni, bo miał dar ujmowania sobie ludzi. Wiedziano że był jakimś profesorem i człowiekiem pióra, dziwowano się ubóstwu, a jeszcze więcej dobremu humorowi jaki mu towarzyszył i przystępności człowieka, który ani z nauki, ani z mądrości nie szukał chluby i nie wynosił się nad innych. Tak samo w kamienicy, w której mieszkał, począwszy od dzieci — a było ich tu na wszystkich piętrach podostatkiem — aż do starszych, mężczyzn i kobiet, Bernard miał tylko życzliwych. Bliższych znajomości nie zabierał, nie narzucał się nikomu, ale nikogo też nie odpychał. Z dziećmi, które lubił, w dziedzińcu, na schodach, w sieniach się spotykając, rzadko kiedy nie zatrzymał się, aby na ich pytanie odpowiedzieć, lub nawet do zabawy im dopomódz. Fafuła, człowiek który nigdy nikogo nie chwalił i z lokatorów żadnego nie lubił, o jednym Bojarskim mówił, podnosząc rękę dogóry, z uszanowaniem największem. Być może iż stosy książek, które widział u niego, obudziły pewien rodzaj respektu, ale więcej jeszcze cały tryb życia i obyczaj człowieka. Dla wszystkich sąsiadów Bernard był zagadkowym; nie znajdywano go podobnym do pospolitych ludzi i niedobrze rozumiano celu jego życia, a wesołości i pogody, z jaką nosił na ramionach brzemię ubóstwa nietajonego. Podpatrywano, chcąc w nim odkryć jakąś sła- bostkę, coś coby go do pospolitych stworzeń czyniło podobnym — i nic znaleźć nie umiano. Dawni znajomi, którzy go znali, gdy przy matce żył inaczej i na wcale przyzwoitej stopie — trochę zrażeni byli tem, co zwali upadkiem i zwichnięciem. Coraz bardziej utwierdzano się w przekonaniu, że w głowie Bojarskiego czegoś brakło, że jakieś dziwactwo przyplątało się do znakomitych zdolności. Złośliwsi gotowi byli posądzić go, iż umyślnie czynił się dziwakiem, aby siebie od innych wyróżnić. Rzadko kto go tu odwiedzał. Grochowski, który sam się mieścił w nieodgadnionej gdzieś i tajonej dziurze na strychu, dotarł tu, aby się przekonać naocznie, jak Bojarski nowe sobie życie urządził. Obszedł i zrewidował wszystkie kąty, głową potrząsał i znalazł, że stosunkowo ten strych literacki był dosyć praktycznie wybrany i znośny. — To tylko złe - skonkludował — że niezmiernie od miasta daleko, a po robotę i z roboty trzeba jużciż maszerować do ogniska. — Mam trochę ruchu, a na wypadek parasol i kalosze — rzekł Bernard. — No, i jesteś optymistą — dodał Grochowski. — Powiedz coby mi to pomogło, gdybym pesymistą został? — odparł gospodarz. Skórka, ów wódz Cyganów-literatów, dowie- dziawszy się iż Bojarski mieści się gdzieś licho na poddaszu, dostrzegł w tem symptom zbliżenia się do cygaństwa wogóle i wyszukał profesora, aby się naocznie przekonać, do czego była podobną owa pustelnia. Nie znalazłszy w niej ani szpagatówki, ani takiego nieładu, jaki Cyganów odznaczał, zbyt wiele ksiąg i czysto utrzymane izdebki — uspokoił się, iż mu Bojarski jego buławy nie odbierze. Spokojny umysł, zapatrywanie się na świat trzeźwe, wiara w pracę, gdy Cyganie wierzyli tylko w geniusz i z obawy utracenia oryginalności woleli nieuctwo, do reszty przekonały Skórkę, iż Bernard do jego bandy nigdy należeć nie będzie. Żardyński niemal się gniewał za dobrowolne upokorzenie i zniżenie stopy życia młodego pracownika. — Wsystko to bardzo piękne — mówił — ale ludzie jak cię widzą, tak cię piszą. Czynisz się maluczkim, to chętnie powiedzą żeś niczem. Widzą żeś ubogi, niewymagający, więc zamiast, dopomódz, będą wyzyskiwali twe położenie i wymagania skromne. Zła rachuba ze wszech miar. — Ja bo wogóle rachmistrzem nie jestem— westchnął Bojarski. Przez bardzo długi czas Mulińca wcale nie widywał Bernard; zjawił się nareszcie jednego dnia, zatęskniwszy za dawny przyjacielem i zaniepokojony tem, co słyszał o nim. Pobyt w domu hrabiny, wśród towarzystwa najwykwintniejszego, na Mulińca miał wpływ wielki. Zawsze dbający o powierzchowność, teraz przejął zupełnie arystokratyczny obyczaj i zewnętrzną fizyognomią tych, z którymi obcował. Można go było wziąć zdala za panicza czystej krwi, a i żargon w potrzebie, i strój, i ruchy i nawyknienia pańskie złudzenie to powiększały.. Pan Cezar miał przed sobą najświetniejsza przyszłość, stosunki poufałe z ludźmi wielkiego znaczenia, fawory kobiet, uznanie zdrowych zasad jakiemi się w życiu kierował. Szeptano nawet, iż bardzo być mogło, że w kołach arystokratycznych znajdzie towarzyszkę życia. Zastawszy Bojarskiego nad robotą, z pewnem wzruszeniem obie ręce wyciągnął do niego Muliniec. — Nie mogłem już dłużej wytrzymać — zawołał — żeby się naocznie nie przekonać, co się z tobą dzieje, dlaczego sio zaszyłeś w taki kąt. Co robisz i czy ja nie mogę ci w czem być użytecznym? Bojarski posadził go obok siebie na starej kanapie. — Widzisz co się zemną dzieje — rzekł. — Mieszkam na poddaszu, pracuję i jest mi dobrze, bo robię to, do czego czułem się powołanym. Wpra- wdzie rozmiary mojej działalności są szczupłe, ale i te mi starczą. Serdecznie ci jestem wdzięczny za pamięć. No, a ty? — Ja równie jestem uparty i trwam też na stanowisku, które winienem tobie. Jest mi dobrze, z hrabiną się godzę, choć mnie męczy. Labusia uchodziłem, choć cierpieć go nie mogę, a Gwalbertowi daję tyle swobody, ile tylko mi wolno, aby sobie serce jego pozyskać na przyszłość... Cóż ty robisz? Pracuję! — to nie dosyć. Opłacaż ci się trud? masz co przed sobą, coby na ciebie oczy zwróciło i mogło cię wyprowadzić z tej otchłani do sfer jaśniejszych? — Do jakich? — rozśmiał się Bojarski. — Według mnie, są to najjaśniejsze sfery dla takiego jak ja móla i pustelnika. Nadzwyczaj wysoko cenię swobodę, a tę mam zupełną. Mogę pracować w takim kierunku, nad tem co sobie sam wybiorę; jestem panem moich godzin... nie zależę od nikogo i nie mam nadzoru nad nikim, co także jest rodzajem niewoli. Muliniec głową kręcił. — Optymista! — przerwał. — Sofista! Musisz przecie żyć i na życie zarabiać, zatem szukać zajęcia, a, wybierać nie masz prawa. Narzucają ci je. — Rzekłeś żem optymista, chcę więc poprzeć twierdzenie twoje — odezwał się Bernard — ale wierz mi, że mówię to nie na przekorę tobie, lecz z najgłębszego przekonania. Prawdą jest, że dla chleba musze się podejmować prac różnych, niekiedy pośledniej natury, niezawsze miłych; lecz nie sądź, ażeby ten rodzaj niewoli był dla człowieka bez korzyści. Wiem że genialne natury, to jest takie, które się mają za powołane do wielkich dzieł, choć ich nigdy nie dokonywają, wzdrygają się od pracy przymusowej. Deklamacya przeciw tej niewoli brzmi szczególniej pięknie w ustach poetów, jako elegia ducha, skutego w kajdany; ale z drugiej strony ów przymus jest prawie zawsze zbawienny. Jest-to gimnastyka inteligencyi, podbicie jej i uczynienie posłuszną woli człowieka. Dlatego się nie wzdrygam podjąć drobnostki, którą inni odrzucają z dumą, jako siebie niegodną. Zmuszam się do pisania drobiazgów, i wierz mi, że się wiele przez to uczę. — Ale tracisz przez to siły, pozbywasz się oryginalności, odejmujesz sobie natchnienie do dzieł większych. — To pewna — przerwał Bojarski — że owe wielkie dzieła i arcydzieła, jeżeli do nich człowiek jest przeznaczonym, dokonać się muszą, pomimo wszelkich przeszkód, jakieby im na drodze los stawił. Człowiek przynosi je z sobą, żyją w nim i w danej chwili ani Miltona, ani Schillera, ani Goethego ubóstwo, zajęcia urzędowe, życie obcią- żone obowiązkami od wyśpiewania arcydzieł nie wstrzymały. Muliniec zamilkł wkońcu i rozpatrywał się ciekawie po izdebkach. — Cóż teraz piszesz? — zapytał. — Potrzeba rozróżnić — odparł Bernard — to co piszę dla siebie, od tego co muszę robić dla chleba. Uśmiechnął się figlarnie, podsuwając parę zapisanych arkuszy Cezarowi, który z ciekawością je pochwycił. Na jednym z nich było sprawozdanie przeznaczone do dziennika, na drugim poczęta treść nowego dzieła niemieckiego historycznego, leżącego na stoliku... Oprócz tego dojrzał przed sobą Muliniec nową powieść W. Hugo, w którą włożone kartki papieru zdradzały tłumaczenie. — To są moje roboty dla chleba — odezwał się Bojarski. — Gdy umysłowo potrzebuję wypocząć, zwracam się do nich. Sprawozdania i treści nie są rzeczą łatwą właściwie, ale w pewnych momentach i usposobieniach przychodzą lżej, niż własne tworzenie. Tłumaczenie z języka, który dla nas nie ma trudności, jest rzeczą lekką, a niezawodnie pod względem języka własnego nauczającą. Nie poznaje się własnej mowy tak dobrze, jak gdy się ją z obcemi porównywa. — Tak, wszystko to prawda. Cóż jednak robisz dla siebie? — zapytał Muliniec. Bernard spuścił głowę, — Mam mnóstwo rzeczy rozpoczętych — odezwał się — znowu nieszczęsny poemat jakiś i coś z historyi piśmiennictwa. Z poematu nie wiem czy co będzie, może znowu fragmenta, które zmuszony zostanę zszyć jakąś nitką niezgrabną. Historya literatury nasza zdaje mi się dotąd tak jakoś odcięta z jednej strony od dziejów kraju, z drugiej od historyi ogólnej oświaty europejskiej, że pragnąłbym rzucić na nią światło z tych dwóch ognisk. — Myśl piękna — potwierdził Muliniec. — Lecz — dokończył gospodarz — ponieważ na ten budynek cegła niegotowa, ani nawet glina nienakopana, potrzeba samemu, począwszy od gliny, pracować, materyał znosić, obrabiać, oczyszczać — zatem do położenia nawet fundamentów gmachu daleko. Muliniec, przybywając do dawnego przyjaciela, oprócz ciekawości, miał i poczciwą myśl, którą dotąd chował za nadrą. Opowiadano w mieście o wielkiem ubóstwie Bernarda, o prywacyach, jakiemi okupywał swobodę. Muliniec, mający zaufanie hrabiny Anny, której usposobienie dla Bojarskiego nie było nieprzyjazne, korzystał z niego i wyrobił zgodę na to, aby Bernarda umówiono do kilku godzin historyi dla Gwalberta. Profesor, który ją wykładał, nie podobał się Francuzowi; Muliniec ręczył za przyjaciela i przybywał teraz z korzystnem wezwaniem do godzin w domu znajomym, dla chłopaka którego Bojarski kochał. Zagaił wiec natychmiast. — Niepotrzebnie się pozbyłeś wszystkich lekcyj — rzekł. — Jeżeli ci idzie o to, co zowiesz gymnastyką umysłową, one ci także dać ją mogą. Wiesz co... profesor Miller odchodzi, historya wakuje w programie Gwalberta; bierz ją. Trzy godziny w tygodniu, dobrze zapłacone, ciążyć ci nie będą, a życie może choć trochę osłodzą. — Dziękuje ci za pamięć o mnie — odezwał się Bojarski, wyciągając przez stół rękę do uścisku. — Ale do tych trzech godzin sumiennie się gotując, musze dodać dziesięć, bo z historyą trzeba być w żywym związku, aby ją wykładać, a potem.... odwykłem, zleniwiałem. — Cóż znowu! — ofuknął się Muliniec — dla Gwalbertka, którego kochasz, powinieneś przecie to uczynić. Rachowałem na ciebie i nie odstąpię. Zamyślił się Bernard. Tymczasem Cezar nagłos, powoli, dobitnie wyrzekł, co za lekcye ofiaruje. Stanowiło to niemal więcej, niż przynosiły dorywcze roboty. Pokusa była wielka; Bojarski tarł czoło i wahał się. — Ale cóż na to powie hrabina? — Zgadza się i prosi. — A Francuz? — Woli ciebie, niż Millera. — No, daj mi czas do namysłu — zakończył Bernard. — Lekcye twoje wieki trwać nie mogą. Jeżeli się ich podejmę, będę musiał wyrzec się moich literackich zarobkowań, pozrywać stosunki, które się niełatwo zawiązują, a potem... Spuścił głowę i zamyślił się znowu. — Lekcye — dorzucił jeszcze — chwilowo są dla mnie bardzo powabne, lecz to znowu wprzęga mnie w koło, z którego się wydobyłem, i wykoleja. Chcę żyć z pióra i dowieść, że to jest rzeczą możliwą. — Mrąc napoły głodem. — Bogdajby! — dorzucił Bojarski. Skończyło się więc na odroczeniu; chciał sio namyśleó i odważyć. Zaledwie Muliniec, napróżno usiłujący go skłonić do natychmiastowego stanowczego przyjęcia propozycyi, odszedł, nic nie zyskawszy, gdy posłaniec zjawił się z kartką. Na kopercie poznał Bernard rękę zamaszystą pana Teofila, który w tonie poufałym zapraszał go na skromny obiadek do bardzo lichego traktyerzyku przy teatrze, w którym miał na niego oczekiwać w danej godzinie. Rzadko się to nader trafiało, by nadzwyczaj oszczędny wileński wydawca występował w roli amfitryona, i to chyba zapraszając tak niewyma- gających jak pan Bernard gości. Sam on jadł chętnie i dużo, lecz gdy płacić przychodziło, gotów był raczej się nie nasycić, niż pieniądz wyrzucić dla brzucha. Bernardowi niebardzo chciało się iść na tę biesiadę, której lokal zapowiadał serwetki z bibuły i niewykwintne potrawy, z wielką czasu stratą; miał wszakże w stosunkach z panem Teofilem na względzie obowiązek działania na niego i wyobrażał sobie, że go powoli nawraca, tak samo jak niegdyś Klarę. Pan Teofil ze swojej strony pewien był, że poczciwego, skromnego a sumiennego pracownika uzyska. Znał go już doskonale. Miał naówczas w myśli rodzaj encyklopedyi, do której mu właśnie było potrzeba zaprządz takiego wołu, coby się żadnej pracy nie wzdragał, a samo dzieło wziął do serca. Miał nadzieję, że Bernarda skusi do współpracownictwa, przedstawiając mu, jak podobne dzieło niezmiernie krajowi jest potrzebne i jak wielką sumę światła przynieść mu mogło. Gdy Bojarski, przyodziawszy się nieco, nie śpiesząc bardzo, przyszedł do wskazanego mu traktyerzyku, zastał już tam oczekującego na siebie pana Teofila, który tymczasem coś przekąsiwszy sam, piórkiem już w zębach przebierał. Opóźnienie literata było mu na rękę, posilił się bowiem tak, że zbyt już wiele nie potrzebował aby być sytym, i mógł przez to obiadek wspólny uczynić skromniejszym jeszcze. Przywitanie było serdeczne. Pan Teofil wyspowiadał się z utęsknienia za panem Bernardem, rozpytał go o zdrowie, o zajęcia, potem potrącił o to, iż może obiadek bardzo wykwintny nie będzie, ale obrał ten kątek, aby im nie przeszkadzano. Zadysponowana już uczta wistocie była skromną,: na co Bojarski nie zważał, bo jednej potrawy było mu zawsze dosyć. Pan Teofil miał niezmienną jednę metodę zagajania rozmowy z literatami: poczynał zawsze od skarg i użalań na straty które ponosił i od zapewnień swojej gotowości poświęcania się dla ogółu. Z tego wypłynęło, iż mu poddawano myśl wydania encyklopedyi. Spytał o zdanie Bojarskiego. Przedsięwzięcie wymagało kosztów znacznych, współpracowników wielu, połączone było z trudno ściami bardzo łatwemi do przewidywania. Bernard milczał długo; myśl była dla niego nową, ważył ją i rozważał. Gdy potem mówić począł, pan Teofil, trochę już naówczas mający słuch przytępiony, przyłożył rękę do ucha i z natężoną uwagą chwytał każde słowo. Bojarski nie był tak bardzo przejęty encyklopedyą, znajdował że do dzieła takiej doniosłości należało się przygoto- wywać długo, siły pozbierać i albo je uczynić doskonałem, epokę stanowiącem, lub się go nie podejmować. Gotową miał na to odpowiedź pan Teofil. Nie szło mu o stworzenie rzeczy zupełnie nowej; stały otworem bogate źródła obce, o których tylko przyswojenie chodziło i dodanie do nich wiadomości kraju dotyczących. Te właściwie tylko stanowić miały całą dzieła oryginalność. Bojarski przyznał, że i w ten sposób dawało się coś pożytecznego uczynić, zawsze jednak zadanie, choćby ograniczone do tych rozmiarów, nie było zbyt łatwem do rozwiązania. Skończyli już oddawna skromny obiadek i wypili czarną kawę, a rozmowa encyklopedyczna do niczego jeszcze nie doprowadziła. Pan Teofil wyjąknął nareszczie, iż chciał sobie spółpracownictwo Bernarda zapewnić i przebąkiwał o warunkach. Bojarski nadto był skromnym i sumiennym, aby się chwycił lekkomyślnie pracy takiego znaczenia. Potrzebował rozmysłu, naostatek świadomości o spółpracownikach innych i o tym, który miał całości nadać jednolity charakter. Zwolna pan Teofil z imionami ludzi i z planem już osnutym zdradzać się począł, starając się koniecznie Bernarda pożytecznoscią dzieła skusić do niego. Wiedział, że ta pobudka najprędzej go skłonić potrafi. Rozeszli się jednak, nic nie postanowiwszy; ale trzeciego dnia spotkać się znowu mieli i mówić o tem obszerniej. Dla Bojarskiego owa encyklopedyą, jakkolwiek bardzo skąpo opłacana, na lat kilka dostarczała zajęcia, które z natury swój zbyt długich i mozolnych nie wymagało studyów, a dawało sposobność obeznania się z wielu źródłami, których wydawca powinien był dostarczyć. Przez parę dni nosząc się ze swą encyklopedyą, dla której starał się Żardyńskiego pozyskać, Grochowskiego do niej wciągnąć, Mulińca nią zająć — Bojarski wkońcu postanowił nie odrzucać wezwania pana Teofila. Wolał encyklopedyą, niż lekcye u hrabiny. Żardyński od spółpracownictwa wymówił się wiekiem, Grochowski nie wierzył wydawcy, Muliniec nie miał czasu. — Teofil ze wszystkiego chce się, za pozwoleniem, psim swędem wykręcić — rzekł nielitościwy Piotruś. — Spółpracowników będzie wykwitowywał na różny sposób, a za pracę nie zapłaci jak należy. Ja się w to nie wdaję. Na drugą schadzkę przyniósł Bojarski więcej myśli, wątpliwości, ale i ochoty więcej do pożytecznego przedsięwzięcia. Pan Teofil ostrożnie, zdaleka, okazywał perspektywy bardzo wdzięczne, gdyby tylko dzieło powodzenie miało. Ale po- czątek był trudny, pierwsze tomy musiały być oszczędnie redagowane i ostrożnie... Gdy przyszło do cyfr, Bojarski się wcale targować nie umiał, miękł, ustępował i dał się spętać umową najniekorzystniejszą w świecie. W dodatku, przez miłość dla sprawy oświaty, której encyklopedya służyć miała, podjął się, prawie darmo, najcięższego zadania — ostatnich korekt dzieła, które dla najróżnorodniejszych wiadomości wymagało sprawdzeń i poszukiwań niezliczonych. Spisano na wszelki wypadek mały kontrakcik... Praca około encyklopedyi natychmiast rozpocząć się miała. Rozumie się samo z siebie, że prospekta, zapowiedzie, wszystkie przygotowawcze reklamy, Bojarski wziął na siebie bezpłatnie. Natychmiast potem pan Teofil wyjechał. Zostawiony sam sobie, Bojarski dopiero z zimną krwią rozważając co wziął na barki swoje, poczuł, że się nadzwyczaj obciążył, że to go pochłonąć musiało i siły wyczerpać. Pocieszało go tylko, iż ogół miał korzystać z jego ofiary. Grochowski, odrzuciwszy spółpracownictwo niezmiernie jednak całej sprawy był ciekaw i w parę dni przyszedł na zwiady. Nie miał sekretów Bojarski i ze wszystkiego mu się wyspowiadał najnaiwniej. Wczasie gdy mówił, Grochowski okulary poprawiał, ramiona podnosił, prychał, śmiał się i wkońcu ręce spuściwszy, załamał je rozpaczliwie. — Człowiecze, kamień sobie do szyi uczepiłeś!— zawołał. — Rozważ, pomyśl, ciężar ogromny! Nielitościwy Teofil korzystał z twej dobroduszność! i przeciążył cię zobowiązaniami. Zaprzedałeś mu się w niewolę, a z tego wszystkiego ani nawet do syta się nie najesz. Zmilczał Bernard, długo myśląc. — Rzecz jest pożyteczna — rzekł wkońcu — trzeba było zachęcać wydawcę, a nie zrażać wymaganiami. Zresztą nie tak to straszne, jak się zdaje. — Przyjacielu! — przerwał Grochowski — dla mnie może nie byłoby to wistocie tak strasznem, bo jabym się umiał z tego sianem wykręcać, ale ty, z twojem, jak Żydzi mówią, delikatnem sumieniem... ty, co dla jednego wątpliwego wyrazu będziesz ślęczał po nocach, nie ważąc się go pominąć, ty się zabijesz! Bojarski w żart to obrócił. — Impavidum ferient ruinae — szepnął, śmiejąc się. I na tem się skończyło. Encyklopedya, ogłoszona prospektami, rozpocząć się już miała, Bojarski był najlepszej myśli. Dla niej odmówił lekcyj Gwalberta; ale, gdy w tymże czasie hrabina Marya, czynnie się zajmująca szkółkami wiejskiemi, dała mu znać, że je otworzyć zamyśla — porzucił wszystko, aby zbiedz na wieś i pomódz do ostatecznego ich zorganizowania. Był w swoim żywiole... Wprawdzie suknie miał bardzo wynoszone i wytarte, buty nie eleganckie, bieliznę jeszcze macierzyńską, bardzo praniem nadwerężoną; na ulicy wyglądał mniej niż skromnie i niktby w nim nie domyślił się człowieka nauki, mającego w świecie pewne stanowisko i imię — ale nigdy może w duszy nie czuł większej pogody, w umyśle swobody, w sumieniu spokoju większego z dopełnionych obowiązków. Był szczęśliwym. Szkółki nowe, lud, wioska, wszystko co tam było do zrobienia, pożytek jakiego się spodziewał z rozszerzenia oświaty i moralności, bo te u niego schodziły się nierozdziełnie — wlały nowe życie w trochę miastem zmęczonego mola książkowego. Unosił się czasem nad zadaniem oświaty tak dalece, że mu był gotów wszystko poświęcić— całego siebie. Jedna żądza nauki i własnego wykształcenia pociągała go z powrotem na poddasze, gdzie nań czekały rozpoczęte prace, do których także miał słabość. W przeciągu kilku tygodni, spędzonych w pustej rezydencyi hrabiostwa, niezmiernie czynny, wszystkie szkółki zorganizował, plany nauk im pozakreślał, nauczycieli przysposobił, obiecanemi nagrodami usiłował ich zachęcić; sam także dając im przykład, godzinami siadywał z dziećmi, uczył alfabetu, starał się umysły uśpione rozbudzić, i gdy nareszcie do Warszawy powracać trzeba było dla encyklopedyi, wszystko mniej więcej było wprowadzone w życie, nakręcone jak zegarek i potrzebowało tylko czasu, aky wydało owoce. Nigdy lepiej o doskonałości przepisu ojca swego, aby dla ulżenia trudowi zmieniać zajęcia, nie przekonał się Bernard jak teraz, gdy po kilku tygodniach, spędzonych na wsi, do dawnych prac wrócił, z umysłem odświeżonym, z podwojoną ochotą, z siłą, jakiej dawno nie czuł w sobie. Powitali go tu znajomi i przyjaciele z ciekawością ludzi, którzy się przypatrują fenomenowi niezwykłemu, bo nikt sobie dobrze wytłumaczyć go nie umiał. Ten zapał do pracy, to pragnienie po- -święcania się, zaparcia siebie, spartański obyczaj nawet dla najzacniejszych wydawały się raczej rodzajem manii, niż idealnym popędem. Piotruś Grochowski uwielbiał go ale się z nie go wyśmiewał, profesor Żardyński obawiał się o niego, a panna Henryka niespokojna powtarzała: — Wszystkich nas zawstydza, ale czy to podobna, aby wytrwał tak zawsze, zapominając o sobie, a żyjąc tylko dla drugich? To człowiek innej epoki, który przyszedł zapóźno, czy zawcześnie. Encyklopedya, przy najlepszych chęciach, staraniu i gorliwości Bojarskiego, szła nieosobliwie. Miał on w niej udział czynny, ale nie rozporządzał planem i wykonaniem wedle swej myśli. Na czele redakcyi stał człowiek bardzo zdolny, lecz niekoniecznie sumienny, któremu szło więcej o pozory o połysk, niż o wartość wewnętrzną dzieła. Pan Teofil z nim się godził zupełnie. Olśnić czytelników, obiecywać, a potem zbyć lada czem, zdawało się im nieuniknionem i jedynie praktycznem. Bernardem posługiwano się jak mułem, wkładając na niego największe brzemiona, a nie pozwalając mu rozporządzać się. W posiedzeniach i naradach redakcyi nie było dobrej wiary. Bojarski mówił co myślał i o czem był przekonanym, inni zaś to, co im się zdawało dogodnem. Po pierwszych dniach pracy żywej i wesołej, nastąpiły troski, ciężar dał się uczuć... Bernard żałował w duchu, że się związał tam, gdzie nie mógł po swej myśli nie zrobić. Życie popłynęło starem korytem. Jedynemi godzinami spoczynku i wytchnienia dla Bernarda były wieczory spędzano u hrabiostwa Zygmuntowstwa. Oboje państwo cenili go i lubili, sama pani rozprawiała z nim o literaturze, dawała mu książki, wciągała w dyskusyę i wieczory przechodziły niepostrzeżenie. Bojarski byłby z chęcią przestawał w wolniejszych chwilach, znajdując dla umysłu hygienicznem odżywianie się rozmową, z ludźmi, którzy mu jego zdania za złe nie mieli, choćby się ono z ich własnem nie godziło; ale bardzo prozaiczne postrzeżenie onieśmieliło go. Postrzegł się Bernard raz, że na jego wytarte suknie, buty wątpliwych kształtów, ubranie zaniedbane, ubogie, choć czyste, służba hrabiostwa spoglądała jakoś szydersko. Raz nawet nowoprzyjęty sługa wahał się go zameldować i wpuścić, otwarcie się tłumacząc tem, że pan profesor... nie do salonów był ubrany. Bernard, dowiedziawszy się o tem, poddał surowej krytyce garderobę swą, o której dotąd nie myślał. Była ona w stanie opłakanym. Dosyć czysto utrzymywane suknie, i krojem i zużyciem kwalifikowały się na tandetę; bielizna ledwie się trzymała, wszystkie akcesorya ubioru nieszczęśliwie wyglądały. Bojarski, raz na to zwróciwszy uwagę, porównywając potem strój własny do Mulińca, do innych — musiał wyznać w duchu, że nazbyt się zaniedbał. Potrzeba było się odświeżyć, ale nie wiedział jak się wziąć do tego. Za pierwszem spotkaniem spytał o to Cezara. — Dawno ci chciałem zrobić tę uwagę, żeś się opuścił zbytnio, a że ludzie tak cię piszą jak widzą, należałoby na to radzić. Surdut się lśni na łokciach et caetera... Ale to rzecz najpospolitsza w świecie: dam ci adres mojego krawca. — A nie mógłbyś mi powiedzieć co to będzie kosztowało, mniej więcej? — zapytał Bojarski. Muliniec począł liczyć, ale nie byli jeszcze w połowie regestru rzeczy niezbędnych, gdy się Bernard za głowę pochwycił. Znajdował marnotrawstwem wyszafowanie takiej sumy na tak zwane gałgany. — Gdybym już mógł i chciał kilkaset złotych wydać, co nie jest mi łatwem — odparł — to wiesz cobym zrobił? Codzień prawie potrzebuję słownika Lindego, obchodzę się pożyczanym, lub biegam zaglądać do niego. Wolałbym kupić słownik, toby mi daleko było milszem i użyteczniejszem, niż surdut i et caetera. Muliniec śmiał się, pokładając na kanapie. — Ale bez przyzwoitego ubrania nie możesz w przyzwoitych bywać domach —odparł— a bez ludzi i towarzystwa, sam to przyznasz, obejść się niepodobna. — Niewątpliwie — westchnął Bernard. — Ale jakże tu na to wszystko starczyć? — Najłatwiejby ci to przyszło, gdybyś trochę dbał o zarobek, nie odrzucał lekcyj, nie myślał tak ciągle o dobru ogólnem i nie poświęcał mu siebie. Nie dał na to odpowiedzi Bojarski, bo to co czynił, zdawało mu się tak naturalnem i koniecznem, iż zmiany w postępowaniu nie dopuszczał Skutkiem jednak rozmowy i narady z Mulińcem było, że Bernard znalazł sobie partaczakrawczyka, razem z nim zrobił sumienny przegląd garderoby i oszczędnie bardzo, z pomocą jego, przedsięwziął restauracją. Wypadła ona tak, że przez czas jakiś mógł znowu nie zwracać oczu na siebie zaniedbaniem, a o to jedno chodziło mu tylko. Dla pracowitego Bojarskiego życie płynęło nadzwyczaj szybko. Gdy innym ono ciężyło i wydawało się nieznośnie długiem, jemu z piorunową szybkością ubiegały lata. I przeszło ich tak kilka, bez żadnej dotkliwie czuć się dającej zmiany. Wszystkie ciężary i przykrości, do których zkolei nawykał Bojarski, mniej mu dolegały, bo człowiek jest jak koń pociągowy, któremu gdy skóra zgrubieje pod chomątem, tarcie jego mniej czuć się daje. Ludzie też z dziwactwem jego powoli się jednali, umiejąc tylko z niego korzystać. Radzca Emil popsuł mu był sławę, wziętości jego w początkach zaszkodził, był przyczyną że się go obawiano, jako człowieka wątpliwych dążeń; lecz czas zaradził i na to.... Usilną, spokojną pracą, pogodą niezachwianą umysłu, charakterem którego prawości nikt nie mógł nic zadać, Bojarski się zrehabilitował w opinii. Ludzie nietylko mniej stronili od niego, ale rady jego szukali i zbliżali się doń z poszanowaniem. Godzono się na to, iż jest dziwakiem, ale szlachetne rysy tej ekscentryczność! nie mogły być zaprzeczone. Parę lat tak upłynęło, gdy jednego wieczora siedzącego przy lampie nad papierami, w ciszy poddasza, przerywanej tylko czasem bieganiną szczurów, które tam gospodarowały — nadchodzący Fafuła w porze spóźnionej zdziwił, oddając mu pomiętą karteczkę. Przed kilku godzinami przyniesiono ją tutaj, ale Fafuły nie było, i teraz dopiero mógł ją profesorowi doręczyć. Kartka z początku wydała mu się niezrozumiałą. Pisana była ołówkiem, charakterem jakimś chorobliwą ręką kreślonym; podpis miała nieczytelny, i po długich odgadywaniach dopiero domyślił się w nim Bojarski "nieszczęśliwej Klary. " Tak, ona to była podpisaną. Wiedział o niej tylko, że wyszła za starego wojskowego, o którym mówiono, że miał być bardzo majętnym, wcale się więc o nią nie troszczył. Przez lat kilka nie słyszał o niej wcale. Z kartki jednak można było miarkować, że gwałtownie potrzebowała pomocy. Godzina była spóźniona, adres wskazywał uliczkę oddaloną. Bojarski się zawahał, czyby nie odłożyć do jutra odwiedzin, bo że miał wezwania nieszczęśliwej usłuchać, w tem się nie wahał ani chwili. W ogóle jednak zwlekać to co miał uczynić nie lubił. Noc była późnej jesieni, miesięczna, chłodna... Poszedł do kasy naprzód, bo się dymyślał, że pieniądze będą potrzebne. Znalazł w niej sto kilkadziesiąt złotych wszystkiego. Ubrał się coprędzej i Fafule polecając mieszkanie, poszedł. Nie znając tej części miasta, w której uliczka wskazana położoną była, musiał dość długo błądzić i pytać, nim się dostał do kamienicy nad Wisłą, ogromnej, brudnej, powierzchowności odrażającej, widocznie na pomieszczenie bardzo ubogich lokatorów przeznaczonej. Na dole jej był szynk, do którego musiał wejść Bojarski, dla rozpytania się o mieszkanie Klary. Dziwnym trafem, który mu ułatwił poszukiwanie, w gospodyni szynku znalazł dawną sługę swej matki, która go poznała. Wyszła ona za mąż i była teraz żoną utrzymującego szynk i gospodę dla nadbrzeżnej ludności. — Jak Boga kocham, pan Bernard! — zawołała pani Domicella, której Bojarski nie poznał, bo ją znacznie zamążpójście zmieniło. — A pan tu co po nocy robisz? Otarła fartuchem stołek i podała mu go skwapliwie. Począł się rozpytywać Bernard, nie umiejąc nawet nazwiska Klary podać, bo je zapomniał. Gospodyni, palec do ust przyłożywszy, długo po głowie chodziła, nim się zaczęła domyślać, do kogo się. to stosować miało. — A, paniusiu kochany — odrzekła na pierwsze pytanie — żebyś wiedział, ile to tu rozmaitej biedy i nędzy się mieści w tej kamienicy! Cała ona podzielona na małe mieszkanka tanie, a już kto tu zmuszony szukać przytułku, pewno nie z rozkoszy. Administrator hrabiego, do którego dom należy, ma co robić z tą gawiedzią. Powiadają że dom bardzo piękny dochód przynosi, ja tam nie wiem, ale to grosz łzami oblany. Strach, co się tu dzieje! Domicella, przechodząc myślą pokolei lokatorów, których znaczna część u niej się żywiła, wpadła naostatek na trzecie piętro, na którem parę izb już od kilku miesięcy zajmowała wdowa po jakimś wojskowym, z małem dziecięciem, kobieta bardzo nieszczęśliwa, opuszczona od wszystkich, chora i nieumiejąca znosić swej doli. Z opowiadania Bernard wniósł, że to mogła być Klara. Gospodyni ofiarowała się, mimo swej tuszy, pójść na zwiady na trzecie piętro i dostać języka. Bernard tymczasem pozostał w gospodzie, z ciekawością się przypatrując ludziom, którzy tu znad Wisły przychodzili, ogrzewali się i napowrót gdzieś niknęli, wynosząc się pocichu. Po upływie pewnego czasu wróciła gospodyni, uwiadamiając Bernarda, że jejmość ta, w której się on domyślał Klary, leży bardzo chora, mając przy sobie tylko jednę starą kobietę... Zdawała się oczekiwać jakiegoś ratunku. Płacz i jęki słychać było z izby, w której leżała. Bojarski poszedł natychmiast. Domicella dała mu dziewczę, aby na schodach poświeciło. O ile po nocy dojrzeć się tu dawało, okropny ten dom opuszczony, brudny, cuchnący, miał fizyognomią odrażającą, a atmosfera w nim odetchnąć nie dawała, dusząc wyziewami zgnilizny wszelkiego rodzaju. Właściciel, który dochody ciągnął z tego szpitala nędzy, bynajmniej się nie troszczył o to, co nie zagrażało budowie, a może zrozpaczył, aby nędza tu mieszkająca z czystością i porządkiem zgodzić się mogła. Schody były oblepione błotem, ściany pomazane, zwilgotniałe i brudne, tynki opadały gdzieniegdzie, okna w korytarzach powybijane, napół pyłem zasute... Po kątach kupy niewynoszonych śmieci się walały. Im wyżej, tem obraz tego opuszczenia stawał się jaskrawszy. Stara, poobwiązywana płachtami baba, od której mocno wódkę czuć było, otworzyła Bojarskiemu. Napół uchylone drzwi z sieni dawały widzieć izbę pustą i ciemną. Z drugiej słychać było głos kobiecy, rozpaczliwy, gniewny. — Kto tam? czegoś to drzwi otworzyła, Zamechowska? Zmieniony głos ten dał jednak poznać Bojarskiemu, że znalazł tu Klarę. Nim się miał czas rozpytać starej, głos ten sam począł ją wołać nagląco... Razem z nią szedł Bernard z bijącem sercem przez ciemny pokój do drugiego, w którym się świeciło. Naprzeciwko drzwi, gdy się otworzyły, ujrzał na łóżku potarganem, pomiętem, rozrzuconem, do którego był przystawiony lichy stoliczek i stołek zarzucony gratami, flaszkami i garnuszkami.... tę, która niegdyś była Klarą i Astreą. Poznać ją mógł ledwie, tak te lata strasznie zmieniły nieszczęśliwą. Wychudła, stara, z głową którą resztki już lśniących włosów w nieładzie otaczały, z oczyma wpadłemi, z czołem pomarszczonem, w kaftaniku brudnym, na koszulę narzuconym, siedziała z załamanemi rękami... obraz nędzy i rozpaczy... Wypłakane powieki krwawo były obramowane, usta spalone, wyschłe, popękane, otaczały zmarszczki przedwczesne. Z oczu, jakby zbladłych, ostatek siły błyskał gniewem i złością. Na kolanach jej uśpione spoczywało dziecko, trzyletnie może, w jednej koszulinie podartej, mizerne, chude jak ona, ale uderzające pięknością rysów twarzyczki, we śnie wypogodzonej. Ujrzawszy Bernarda, Klara obie ręce naprzód wyciągnęła ku niemu, potem niemi oczy sobie zakryła i nic nie mówiąc, ukazała wreszcie na uśpione dziecko. Wybuchnęła płaczem niepohamowanym. Bernard stał jak przykuty, z sercem litością ściśniętem. Stara, która go przyprowadziła, przyniosła stołek z drugiej izby, bo tu nie było na czem usiąść. Okropny nieład nędzy i choroby panował w sypialni, zarzuconej łachmanami z lepszych czasów pozostałemi. W powietrzu czuć było lekarstwa, jedzenie jakieś skwaśniałe, wilgoć, zaduch, wszystkie miazmata, niosące z sobą chorobę i śmierć. Klara długo mówić nie mogła; płakała i rzuca- ła się namiętnie. Bernard szeptem łagodnym wzywał tylko, aby się uspokoiła. — Widzisz, widzisz — poczęła — na com zeszła, do czego mnie ten niegodziwy szalbierz doprowadził. Bodaj go Bóg skarał na tamtym świecie! Okłamał mnie, złodziej, rozbójnik! Nie miał nic, tylko to co pokradł, a za co go potem osądzili i w kajdany okuli, w których nędzne życie skończył. A ja z dzieckiem, bez kawałka chleba.... 0 żebraninie zpod Uralu musiałam tu się wlec. Patrz, co się ze mną stało! A tu i życia już nie mam, ani siły, ani zdrowia; a to dziecko — sierota... aniołek niewinny! O Boże mój! Żadna ludzka dusza się nad nim nie zlituje. Gdyby choć umarł razem ze mną, a nie męczył się na tym niepoczciwym świecie. Mówiła łkając, przerywając przekleństwy, ręce łamiąc, chwytając wodę, stojącą obok w brudnej szklance, aby nim spalone odwilżyć usta. Trwało to długo. Nie dając sobie przerwać, coraz rozpoczynała nanowo narzekania na los swój i rozpacze... Wśród tych wykrzyków i jęków, dziecko, przywykłe do głosu matki, znużone spało ciągle. Bojarski wkońcu przerwał jej, starając się wlać otuchy trochę. Chciał się rozpytać o szczegóły, ale niczego dowiedzieć się nie mógł. Rozpoczynała mówić i natychmiast wracała do prze- kleństw i narzekań. Plątały się jej myśli, słowa mieszały; zapominała się z kim mówi, schylała do dziecka... zatapiała w sobie... Boleść czyniła ją napoły obłąkaną. Bojarski nie wiedział już, co począć. Spytał czy doktór przychodzi. Okazało się że jeden jakiś litościwy radził, nawiedzał i lekarstwa nawet dawał, ale ten zachorował i oddawna go już widać nie było. Tu zaś więcej jedzenia, powietrza i spokoju było potrzeba, niż medykamentów. W nocy dnia tego już nic; poradzić nie mógł Bernard; dał trochę pieniędzy starej, ażeby na dole kupiła jedzenia, jaj, mleka, bułek; ale Klara, dosłyszawszy, krzyknęła że to pójdzie na wódkę i że pieniądze przepadną. Na dole więc u Domicelli postanowił Bernard postarać się o pożywienie i zostawić na to pieniądze, a sam najutrz obiecał przyprowadzić doktora. Klara nie podziękowała mu nawet, tylko nakazująco zaklęła, aby powrócił nazajutrz i nie dał jej ginąc marnie, a nadewszystko jej Tomciowi. Mówiąc to, przycisnęła usta do śpiącej dzieciny, objęła ją rękami i tak ją porzucił Bojarski, wielką litością przejęty. Sam dotąd, dzięki Bogu, nie potrzebując lekarza, Bojarski nie miał też znajomych między medykami, oprócz jednego uczonego patologa, który był spółpracownikiem encyklopedyi. Nie tracąc czasu, choć godzina była bardzo późna, Bernard zaszedł do jego mieszkania, aby go sobie zamówić na jutro. Strusiński — takie było nazwisko patologa — nie miał wielkiej praktyki i nie bardzo się nią lubił zajmować. Pisał dużo o medycynie, robił doświadczenia, ale do chorych szczęścia nie miał. Zastał go też w domu nad rozprawą jakąś Bernard i dosyć kwaśno był przyjęty, ale ostatecznie Strusiński pomocy swej odmówić nie mógł i przyrzekł nazajutrz czekać na Bojarskiego, chociaż widać było, że to czynił z musu i niechętnie. Rano, po nocy niespokojnie spędzonej, Bernard już był u drzwi doktora i razem z nim poszli do kamienicy nad Wisłę. Strusiński na schodach wpadł w ogromną pasyą i gniewny na ludzi, którzy domy tak zatrutego powietrza pełne wynajmowali, na władze miejskie, niepilnujące porządku i t. d.... zgóry słowem wyrzekł, że najzdrowszy człowiek w takiej kloace zgnić musi. Klarę zastali po wczorajszej gorączce wieczornej osłabłą, wycieńczoną, z głową ciężką i po niedawnej wielomówności, milczącą, jakby osłupiałą. Tomcio, przebudzony, bawił się na podłodze i na widok obcych przestraszony przypadł do łóżka matki, tuląc się pod jej opiekę. Strusiński, nachmurzony, począł badanie cho- rej, chociaż samo na nią wejrzenie nauczyć go mogło o stanie. W dzień jeszcze dobitniej malowała się w twarzy, oczach, barwie skóry wypiętnowana choroba. Lekarstw nie było co zapisywać; wskazał co jeść miała, głową potrząsł, niby chciał dodać odwagi, a w rzeczy okazał najwyraźniej, że tu już nic niema do czynienia. — Najpierwsza rzecz wynieść się ztąd conajprędzej — rzekł do Bernarda. — Zdrowemuby t u było niedobrze, a cóż dopiero wycieńczonej i chorej. Bojarski musiał się starać o mieszkanie. Ponieważ na sługę pijaczkę liczyć nie było można, opiekę tymczasową nad Klarą powierzył Domicelli, która przyrzekła pilnować chorej i karmić ją. — Niech pani się uspokoi, spocznie — dodał po krótkiej naradzie Bojarski. — Postaram się o to, aby mieszkanie wynaleźć lepsze i przeprowadzić ją jaknajprędzej. Mieli się żegnać i odchodzić, gdy Klara, jakby dopiero przebudzona, podniosła głowę. — Ze mnie już nic nie będzie — rzekła — dobiła mnie ta podróż. Chciałam się zwlec tu, pomiędzy swoich, czy też kto nad sierotą się nie zlituje. Panie Bernardzie, czym ja tego warta, czynie, ja ci dziecko oddaję. Zlituj się, nie porzucaj go! Pochwyciła swego Tomcia, który się do niej płacząc przytulił, i tak ją Bojarski porzucił. — No — odezwał się Strusiński, ktory nie grzeszył czułością — napytałeś sobie biedy! Kobieta żyć nie może i nie będzie. Kto wie, zmiana życia na lepsze, jak się to często zdarza, gotowa tylko koniec przyśpieszyć. Zostanie ci na głowic dziecko. Cóż poczniesz? Bernard poruszył zlekka ramionami. — Nie wiem — odparł — to tylko pewna, że nie porzucę sieroty. Będzie to ciężar dla mnie — ale zawieść zaufania tej nieszczęśliwej niepodobna. — Czy naprawdę — dodał po chwili — stan jej za tak niebezpieczny uważasz? — Ale ona cudem tylko miłości macierzyńskiej żyje — rzekł doktór — o leczeniu i wykurowaniu mowy niema. Godziny są policzone. Naprawdę nie wiem, czy ją nawet warto przenosić z tego domu, bo jej to już nic nie pomoże. — Ale ulży w ostatnich chwilach — szepnął Bernard. Doktór nic już nie odpowiedział. Ofiarność Bojarskiego podziałała na niego i skłoniła do przyrzeczenia lekarskiej pomocy, do nieco żywszego zajęcia się nieszczęśliwą. Czynił to więcej dla współredaktora, niż dla jego protegowanej. Bernard dnia tego prawie już nie mógł zajrzeć do domu. Potrzeba było wynaleźć dla chorej mieszkanie, a o to nie łatwo, gdy idzie o wprowadzenie chorego. Po maleńkich hotelikach oba- wiano się wrażenia, jakie śmierć i pogrzeb czynią odstręczając od nich ludzi; inne pomniejsze lokale nie miały sprzętów. Z największą więc w świecie trudnością ku wieczorowi dopiero parę izdebek u ubogiego urzędnika mógł nająć Bernard, związawszy się najuciążliwszemi warunkami. Nazajutrz miała się tam Klara przeprowadzić. O zmierzchu już pośpieszał oznajmić o tem chorej i przygotować ją do przeniesienia się. — gdy we drzwiach kamienicy postrzegł gromadkę ludzi i ruch jakiś niezwykły. W sieniach spotkała go Domicella. — Już po wszystkiem — zawołała, ręce załamując. — Niema co myśleć o przeprowadzce, ino na cmentarz. Biedne kobiecisko zmarło. Ledwieśmy jej dziecko ze skostniałych rąk wydobyć mogli. To mówiąc, wskazała na drzwi szynku, w którym druga kupa ludzi otaczała Tomcia, zawiniętego w chustkę podartą, płaczącego i wyrywającego się dziewczynie, która go na kolanach trzymała. Na górze drzwi stały otworem, a pijana służąca gospodarzyła w łachmanach po zmarłej pozostałych, usiłując się zaopatrzeć na drogę. Ciało biednej Klary leżało na łóżku, okryte brudnem prześcieradłem. Cudem tym, jaki często śmierć sprawia, twarz wychudzona i zbolała męczennicy przybrała wy- raz spokoju i rezygnacyi. Zdawała się słodkim snem rozmarzoną. Bernard stanął, szepcąc modlitwę, i całe dzieje biednej kobiety przebiegły przed jego oczyma. Wszystko było skończone, tylko w spadku po wspomnieniach jemu pozostawała sierota. Bernard widział w tem wolę Bożą, nakaz Opatrzności, aby on nad nią się podjął opieki. Chwilę postawszy przy zwłokach, zszedł pocichu nadół, aby się zająć pogrzebem, który trzeba było komuś powierzyć. Mąż Domicelli i rządzca domu podjęli się pomódz mu. Lecz co było począć z chłopcem? Szynkarka z biedą obiecywała zatrzymać Tomcia dzień jakiś, dopókiby się co nie. znalazło dla niego. Bernard natychmiast znowu biedz musiał szukać jakiejś rodziny, coby sierotę przyjęła za opłatą. Znużony, skłopotany, nie miał się nawet kogo poradzić. Szczęściem na myśl mu przyszła owa wdowa po urzędniku, którą dodał niegdyś Klarze do dozoru. Wiedział jej mieszkanie na Starem mieście, przy znajomych, na komornem. Nie odkładając przeto na jutro, udał się do niej. Ale na pierwsze słowo o dziecku, staruszka za głowę się pochwyciła. Sama jedna, bez sługi, mieszcząc się przy ob- tych, stołując u nich, jakże się mogła podjąć tej opieki? Trzeba się było wyrzec nadziei, aby tu się co dało zrobić; ale litościwa kobieta obiecała przynajmniej szukać, rozpytać, starać się o pomieszczenie sieroty. Około północy, zamówiwszy trumnę i przypomniawszy sobie, że nie jadł przez cały dzień, Bojarski wpadł jeszcze do garkuchni, aby się tu czem posilić. Gospodyni już się go nie spodziewała i lękała, czy nie zachorował. Na widok wybladłego, zmęczonego, bez tchu już niemal Liernarda, jejmość porwała się z krzesła w którem drzemała, aby coś znaleźć dla ulubionego swego gościa. Musiał się jej tłumaczyć ze wszystkiego, a że na sercu miał troskę wielką, nie mógł jej skryć przed nią. Gospodyni plasnęła w szerokie dłonie. — Jezusie nazareński —zawołała — a cóż pan poczniesz z tą sierotą? Niema innej rady, jak oddać do szpitala. - Nigdy w świecie! — przerwał Bojarski. — Matka we mnie miała ufność, nie porzucę biednego chłopca. Ale co ja z nim zrobię? Podano tymczasem jakąś polewkę zgłodniałemu i resztki pieczystego. Otyła jejmość stała nad pożywającym i dumała. — Ile on ma lat? - zapytała. — Wygląda tak, jakby dwa skończył, a zaczął trzeci — westchnął Bojarski. — Ja swoich dzieci nie mam — odezwała się po namyśle traktyerniczka — no, i choć kochałam zawsze dzieci, alem sobie z niemi nigdy rady dać nie umiała. Lecz mi tak żal pana, że tymczasem, póki się co lepszego nie znajdzie, gotowani wziąć chłopaka. Dziewcząt jest dwie i nie jedna, to druga koło niego pobędzie. Tylko nie obiecuję nic, mój dobrodzieju, bo nie wiem czy dziecko do mnie, a ja do niego przystanę. Tymczasem choć z głodu nic umrze, bo co karmić, to mi będzie łatwo. Nie mając nic lepszego do wyboru, Bojarski z wdzięcznością przyjął ofiarę. — Za utrzymanie dziecka co pani sobie policzysz, z wdzięcznością uiszczę — dodał — to mój obowiązek. Gospodyni się uśmiechnęła tylko. Nazajutrz Tomcio z jednej garkuchni przenieść się miał do drugiej. Bojarski padł na łóżko, złamany trudem dnia tego i nie zbudził się, aż gdy Fafuła z wodą do drzwi zastukał. Wszystkie porozpoczynane prace, nie wyjmując encyklopedyi z jej korekturami, musiały dnia następnego spoczywać nietknięte. Bojarski, wyczerpawszy co miał, potrzebował pieniędzy dostać, pogrzebom się zająć, płacić za wszystko, a na- siatek i płaczącego Tomka przeprowadzić do nowej opiekunki jego. Tu dopiero i on i poczciwa jejmość, co się ofiarowała tymczasowo przyjąć dziecię, mogli lepiej się mu przypatrzeć. Chłopczyk był piękny jak aniołek, ale wychudły, znędznialy, opuszczony czasu choroby matki, rozpieszczony przez nią niedorzecznie, zaniedbany—tak że począwszy od kąpieli, nakarmienia, posłania, odzieży, wszystkiego potrzebował. Po zmarłej lepsze łachmany pozostałe schwyciła sługa, której szukać próżno było. Z tej spuścizny nędzy nie doszło nic rąk Bernarda, oprócz trochy papieru i rzeczy niemających żadnej wartości. Dziecię brał tak jak nagie. Ale że w wielkiem mieście wszystkiego dostać można, gdy kto szukać umie, a jejmość, gorąco się zająwszy sierotą, równie jak jej sługi obie, chciała okazać, że radzić potrafi, do drugiego dnia Tomcio miał koszulę, przyodziewek, obówie i na podłodze, w pokoju gospodyni, bawił się już najrozmaitszcmi sprzęcikami, których mu dziewczęta dostarczyły. Wśród tego roztargnienia, przychodziła mu na myśl matka i wyrywał się z płaczem do niej. Karmiono go, pojono, usypiano, kołysano i choć krzyczał, zwolna ułagodzono pierwszy żal, który z każdą godziną tracił siłę. Gospodyni sierotki prawie nie odstępowała. Bernard przyszedł popatrzeć i zadumał się. Nie czuł jeszcze całego ciężaru opieki, jaką wziął na siebie, ale wiedział, że w życiu jego ten nowy żywioł musi z sobą pewne przynieść utrudnienia. Spadło to jak piorun, w chwili gdy znośnie się urządził i nie doznawał niedostatku. Dla dziecka trzeba było albo prace powiększyć, albo własne zmniejszyć wydatki. Na chwilę jednak nie pomyślał Bojarski, aby się mógł pozbyć sieroty i miłosierdziu publicznemu ją polecić. Tymczasowo chłopiec został u starej gospodyni; innego mu pomieszczenia Bernard znaleźć ' nie mógł. Przybrana opiekunka nie mówiła wcale o pozbyciu się Tomcia; zajmował ją i poczciwem sercem zaczynała się przywiązywać do niego. Wieść o tem, co spotkało Bernarda, przez doktora, przez wdowę, przez gospodynię, lokatorów domu w którym stał - rozeszła się pomiędzy jego znajomymi. On też tajemnicy z tego nie czynił. Zaczynali przychodzić ciekawi z zapytaniami; nikt pojąć tego nie mógł, ażeby obowiązku jakiegoś nie mając, przez miłosierdzie tamo, człowiek z trudnością mogący zapracować na własne utrzymanie, miał się podjąć opieki nad dzieckiem cudzem... Pierwszy Muliniec, dowiedziawszy się o tem, wpadł do Bernarda prawie gniewny. — Cóż to znowu głoszą? przyjąłeś dziecko Klary, tej co była tancerką? Gdzie? jak ci je narzucono? Godziłoż się.... Bernard usta mu zamknął. — Posłuchaj — rzekł z powagą. — Postąpiłem może nierozważnie, biorąc na siebie odpowiedzialność i obowiązki, którym mi trudno będzie podołać, alem się oprzeć nie mógł. Nie będę niczego taił przed tobą... Byłem dzieckiem, gdym się zakochał w Klarze, pierwszą i ostatnią miłością mojego życia. Stworzyłem z niej sobie ideał, któremu rzeczywistość straszliwy kłam zadała. Wiesz. Słyszałeś, jaki los spotkał tę kobietę. Jeden krok fałszywy popchnął ją ku przepaści. Wyszła za mąż za jakiegoś łotra, została wdową z tem dziecięciem, bez grosza, bez sposobu do życia. Nie mając nikogo na świecie, przywlokła się tu z synaczkiem, ufając że ja może będę mu opiekunem. Skonała z tą nadzieją... Mógłżebym odepchnąć sierotę? — Lecz cóż ty z nią poczniesz, na Boga miłego! — podchwycił Muliniec, rozgrzewając się. — Myśmy wszyscy o ciebie samego troszczyli się, że rady z trudnością dasz własnemu utrzymaniu, potrzebom i zabezpieczeniu przyszłości.... Cóż teraz, gdy masz nowe brzemię, nowy obowiązek?... Jak temu podołasz? Bernard stał zamyślony, lecz bynajmniej nie zmieszany, ani strwożony. — A pan Bóg? a Opatrzność? — odparł. — Możecie się z tego śmiać, jeżeli się wam podoba, ale ja wierzę w to, że są pomoce z nieba. Filozofowie mi powiadają, żem głupi, wyobrażając sobie pana Boga, mającego miliony światów i niezliczone ćmy istot w prawicy, iż troszczy się jednym takim pyłkiem, jak człowiek. Ale właśnie to jest Bożą wielkością i cudem Jogo potęgi, że światy dźwiga i atomy, wszystko ogarnia, widzi i o wszystko się troszczy. Dla nas to niezrozumiale, ale dla Boga możliwe. Skłonił głowo, mówiąc to, a Muliniec z podziwieniem, w którem był odcień politowania, pochylił też czoło, rozpostarł ręce i zdawał się mówić: — Niema na to ratunku! Marzyciel niepoprawiony! Bojarski tymczasem, jakby sam mówił do siebie — dodał: — Ja potrzebuję bardzo mało; chłopiec długo też niewiele będzie kosztował. Gdy podrośnie, coś się znajdzie, zaoszczędzę, zbiorę. Mam kilka prac rozpoczętych. Sami mówicie, że dawniej nic za nie płacić nie chciano, a dziś, choć źle, ale pła- ca. Jest więc postęp widoczny i można mieć nadzieje, iż im dalej bedzie, tem lepiej. Miał że się z nim sprzeczać i odejmować mu odwagę Muliniec?... Zamilkł. W parę miesięcy potem całkiem inaczej urządził się Bojarski. W tym samym domu, w którym mieszkał na drugiem piętrze, było parę pokoików do najęcia. W nich pani sekretarzowa, która dozorowała niegdyś Klarę, podjęła się zamieszkać razem z Tomciem. W ten sposób opiekun miał go ciągle na oczach. Wprawdzie odebrać go z restauracyi od grubej jejmości i dziewcząt, które go psuły i okarmiały, nie było łatwo, ale należało myśleć o przyszłości, bo pierwsze wrażenia są dla dziecięcia na całe życie drogoskazem. Bernardowi ciężko było dla Tomcia całe zaprowadzać gospodarstwo, ale mu jejmość wyrachowała, że z nią razem niewiele ono będzie kosztowało; — służąca z tego samego piętra, przychodząca parę razy na dzień, starczyła do pomocy sekretarzowej. Bojarski podawnemu stołował się u swojej przyjaciółki, aby dozorczyni Tomcia nie przyczyniać kłopotu; powracał powoli do zwykłego trybu życia, rwał się z potrzeby do pracy jeszcze goręcej, aby zarobić dla dziecka i dla siebie; ale pomimo najusilniejszego starania, aby się jaknaj- mniej odrywać od stolika, pokusa brała często zajrzeć do małego sierotki i zobaczyć, co się z nim dzieje. Bernard miał już całe plany wychowania osnute w głowie, był pewien, że zrobi z tego dziecięcia wychowaniem racyonalnem razem a serdecznem znakomitego człowieka. Zarazem, jak ci wszyscy, którzy kochać i przywiązać się do kogoś potrzebują, a cel sobie znaleźć w życiu, Bojarski począł sercem przylegać do Tomcia. Chłopaczek był zepsuty pieszczotami matki, podrażniony tem co wycierpiał, zaledwie na świat przyszedłszy; ale główkę, miał otwartą, naturę do kochania i przywiązania się skłonną. Z dziecinną łatwością w pamięci jego zatarło się wspomnienie matki; sekretarzowa potrafiła pozyskać go sobie. A że nie miała nic do czynienia, oprócz odmawiania pacierzy, pończoszki i pieszczenia dziecka, po całych dniach się niem zajmowała, rozmawiała, bawiła się, nie spuszczała go z oka ani na chwilę. Bernard po drodze, idąc na miasto, wpadał na drugie piętro na chwilę, zawsze coś przynosząc Tomciowi, a gdy dziecko wybiegło przeciw niemu, usadowiło się na kolanach, poczęło mówić, śmiać się, pieścić, sam nie wiedział jak, dawał się zatrzymać urokiem tego szczebiotania i uśmiechu. Tomcio się stał rywalem nauki, bo teraz myśli jego dzieliły się między wychowańca a pracę. Czytał co tylko mógł o pedagogice, rozmyślał i daleko wprzód nim można było rozpocząć nauczanie, obmyślał systemat, z jakim ma do niego przystąpić. Ciężar stał się zarazem pociechą. Przyjaciele Bojarskiego, przyznając jego złotemu sercu największe cnoty, obawiali się wszakże tego brzemienia, które na siebie tak ochotnie wziął Bernard. Ci co zdala na to patrzyli, nie umiejąc sobie wytłumaczyć takiego dobrowolnego poświęcenia, szeptali cicho, podejrzywając biednego o bliższy stosunek do dziecięcia, niż był wistocie. 0 plotki podobne nie dbał Bojarski wcale. Tymczasem troski życia coraz mu się dotkliwiej czuć dawały. Tomcio i jego dozorczyni kosztowali drugie tyle, co sam Bojarski, niekiedy więcej nawet. Potrzeba było koniecznie zarabiać, aby wystarczyć. Encyklopedya szła kulawo. Pierwsze tomy, jak to się u nas dzieje zwykle, znalazły mnogich abonentów, ale wkrótce potem liczba ich topnieć zaczęła i zmniejszać się coraz. W Niemczech i innych krajach można z pewnością na to rachować, że kto wziął tomów parę, dzieła skaleczonego, niemającego wartości gdy nie jest pełnem— nie porzuci, choćby niezupełnie był niem zaspokojony. U nas niema prawie przykładu prenumeratorów, umiejących wytrwać do końca. Z encyklopodyą stało się, jak z innemi tego rodzaju przedsiębiorstwami: tysiące abonentów naprędce zeszły na seciny, a i te zwolna szczuplały. Pan Teofil trwał jeszcze w silnem postanowieniu dojechania do końca, przewidując że ca3e dzieło potem drogo sprzedawać się będzie mogło, ale koszta go zastraszały. Na spółpracownikach naprzód się niepowodzenie odbiło. Bardzo skromne honorarya zmniejszono jeszcze, sam plan dzieła zagrożonym był, bo pan Teofil, nie dbając o to, że głowa z ogonem nie będzie w zgodzie, gotów był obcinać i skracać. Bojarski, który wagę do dzieła przywiązywał, pierwszy musiał ofiarę uczynić dla niego, zrzekając się części honoraryów. Piotruś Grochowski, który dał się wciągnąć też do encyklopedyi, dowiedziawszy się o tem, wpadł do niego z gwałtownemi wyrzutami. — Wszystkim nam psujesz interesa, chleb odbierasz—wołał, biegając po poddaszu.—Księgarz traci, ale gdyby był zarobił, czyby się z tobą podzielił? To jego rzecz zyskiwać, lub za pomysł niewczesny pokutować. My żyć musimy. Takiego pana Teofila resztki, gdyby nawet upadł, więcej będą znaczyły, niż to co ja i ty przez całe życie zarobimy. Pal ich... licho—dodał—kiedy ty chcesz mrzeć z głodu; ale ciebie jako przykład bezinteresowności nam wskaże pan Teofil i zmusi, abyśmy my na ołtarzu oświaty złożyli naszę kromkę suchego chleba. Ja ci tylko to powiem — skończył podrażniony Piotruś—że więcej do żadnej zbiorowej roboty, w którą ty palce umoczysz, nie chcą należeć. Szanuje cię i wielbię, kocham i weneruję, ale ty żyjesz powietrzem, a ja choć serdelka i kawałka chleba potrzebuję na śniadanie. Bojarski tłumaczył się, uniewinniał, lecz nie to nie pomogło. Encyklopedya chyliła się do upadku. Potrzeba było na gwałt szukać roboty. Bojarski z tą obojętnością człowieka, który jest pewnym tego co ma w duszy i żadną pracą nie czuje się poniżonym, byleby jej uczciwie dokonał, brał co się tylko nawinęło, począwszy od tłumaczeń rzeczy, które przekładu nie były warte, aż do artykułów dziennikarskich, które dzień zaledwie pożywszy, marnie przepadały. Żardyński, dla którego nie miał tajemnic, wyrzucał mu to, jako z godnością poważnego pracownika nie licujące, a wyczerpujące siły. Ale cóż było robić? Gdy encyklopedya zaczęła iść coraz słabiej i powolniej, Bernard podjął się napisania historyi powszechnej, którą miał z najlepszych i najświeższych dzieł obcych kompilować. Nie mogło być mowy o studyach źródłowych — ale i tej łatwej pracy chcąc uczciwie dokonać, utopił się w ogromie obrobień, monografij, notat ściąganych z tego, o czem zasłyszał. Historyi tej objętość była ograniczoną liczbą arkuszy; sumienie iednak wymagało nieco rozszerzonego wykładu. Księgarz odwoływał się do umowy; Bernard więc część znaczną musiał dać darmo, byle dzieła nie zepsuć. Czas schodził na takich darmochach dla sumienia; ale Bernard, gdzie szło o nie, nie umiał żadnych czynić ustępstw: wolał spełnić ofiarę. Skutkiem podjęcia się wychowywania Tomcia, w końcu roku kasa nietylko była wyczerpana, a!e maleńkie dłużki zaczynały się pokazywać na horyzoncie. Bojarskiemu czasu nie stawało na to wszystko, czego się podejmował, tak iż nad cztery do pięciu godzin nie sypiał, resztę nocy spędzając za stolikiem. Czuł się niekiedy potem jakby osłabionym i znużonym, ale najczęściej praca zbyteczna rodziła w nim rodzaj gorączki, która nie dawała uczuć wyczerpania. Aby odpędzić sen, pił kawo lub herbatę i temi sztucznemi środkami, nerwy podbudzającemi, trzymał się napozór. Zarobek byłby zresztą nieskończenie większy, gdyby nie charakter Bojarskiego. Znano jego talent, żywość z jaką rzecz przedstawiał, gdy nią był przejęty; artykuły jego trafiały do przekonania, bo z przekonania wypływały. Często więc usiłowano go pozyskać, gdy szło o ważniejszą jaką sprawę. Ale Bojarski pierwszego lepszego wymagania, choćby mu na wagę złota mogło być opłacone, nie przyjmował i dopóty się nie podjął pisać, dopóki się nie przekonał, że cel był uczciwy i jego pojęciom się nie sprzeciwiał. — Cóżbym ja wart był? — odpowiadał zimno gdy nalegano.—Wprost bym się mógł nazwać najemnikiem, gdybym podejmował się jak żołdak za pieniądze służyć, nie pytając o sprawę. Jeżeli rzecz poczciwa i pożyteczna, to choćby krew za nią, nie atrament, przelewać przyszło... ale jeżeli mi się wydaje podejrzaną, za nic w świecie nie podejmę się jej poruszyć. Komu po rozpatrzeniu się Bojarski raz odmówił pióra, ten już nie miał poco iść do niego. — To jedno mnie ratuje — mówił spokojnie znajomym—inaczej wolałbym drwa rąbać, a piórobym porzucił. Stosunki Bernarda w tym czasie, o którym mowa, nie polepszyły się wcale. Znał więcej ludzi, ludzie go znali lepiej, ale przyjaciół miał niewielu. Prawdomówność mu ich odbierała. Pochlebiać nie umiał nikomu, a im kogo kochał więcej, tem natarczywiej starał się go nawracać, gdy widział w błędzie. Gniewano się na niego... znosił to cierpliwie; podawano mu później rękę do przejednania., przyjmował ją. Powierzchowność zamęczonego pracą nieustanną Bojarskiego, nie przemawiała zanim. Przedwcześnie zaczął starzeć, zaniedbywał się nieco; zatopiony w myślach, zapominał o wszystkiem. Filozoficzne zaniedbanie czasem go w salonie czyniło aż do zbytku dziwaczną postacią. Uprzejmy dla wszystkich, z sercem najlepszem nie miał jednak w obejściu się z ludźmi tych form uniżonych, pokornych, które jednają miłości własne. Czuł się niezależnym, równym wszystkim; nie imponowało mu ani bogactwo, ani stanowisko; miał cywilną odwagę niekłamania się zbytnio nikomu. Czyniło go to niewygodnym, a przy otwartości zbytniej, czasem strasznym. Nie zapraszano go też wcale, a gdzie się zjawił, choć przyjmowano sympatycznie, nie nalegano o zawiązanie bliższych stosunków. Dla pospolitych ludzi miał i tę wadę, że się zawsze kimś opiekował. Nie dla siebie, ale dla innych potrzebował pomocy i prawił o obowiązkach, o których ludzie nieradzi słuchają. W tym czasie, oprócz Tomcia, spadł na niego ciężar drugi niespodzianie. Tak zwany Skórka, autor pięknego poematu z życia ludu i wielu bardzo udatnych pieśni, które wówczas popularnemi się stały, dzięki muzyce, ja- ką do nich dorobiono, lat kilka przeżywszy, prawie się nie wytrzeźwiając, popadł w ciężką, nieuleczalną chorobę. Były to początki tego straszliwego delirium tremens, z którego uleczyć prawie niepodobna. Towarzysze hulanek i rozpusty, gdy legł na strychu, prawie do jednego pierzchnęli. Nie było tu skutkiem ich złego serca, ale słabości. Nie mieli środków ratowania go, a widok chorego nerwowych i wyniszczonych życiem gorączkowem przyprowadzał niemal do szalu. Jeden, najmłodszy, czternastoletni, rozpuszczony jak oni wszyscy chłopak, przez uwielbienie dla mistrza pozostał przy jego barłogu. Lecz i ten był ubogim i oprócz czuwania, żadnej ulgi nie mógł przynieść biednemu Cyganowi. On pierwszy, z wieścią że Skórka dogorywa Opuszczony, przybiegł do Bojarskiego, o którym słyszał, choć osobiście go nie znal, i zaklął go na wszystko najświętsze, aby ratował wielkiego poetę. W takich razach nie potrzeba było wysiłków, by skłonić Bernarda do braterskiej pomocy. Był on rzeczywistego talentu Skórki gorącym wielbicielem, ubolewał zawsze nad tem, że się on tak zwalał i upadł. Zdawało się mu, iż przyszła chwila nietylko ratowania człowieka, ale sprowadzenia go na drogę inną. Wszystko co miał zabrawszy z sobą, pobiegł natychmiast z chłopakiem, który go prowadził, płacząc, na owo straszliwe poddasze, gdzie Skórka na podłodze, w koszuli jednej, wychudły, tarzał się w strasznych boleściach naprzemiany i straszniejszych może jeszcze zdrętwieniach. Zaledwie rzuciwszy okiem na tę nieszczęśliwą ofiarę umysłowej aberacyi jakiejś i szału, Bernard musiał, sam tu nic nie mogąc radzić, biedz po lekarza, a że wiedziano o życiu, nałogach i chorobie Skórki, niełatwo było skłonić kogo, aby szedł radzić tam, gdzie zdawało się że żadnego nie było ratunku, bo w chwilach oprzytomnienia Skórka dopominał się wódki i zalewał nią znowu. Szpital, pilny i ostry dozór nad człowiekiem już sobą niewładnącym, był jednym środkiem wątpliwego ocalenia. Bojarski musiał biegać, aby wyjednać przyjęcie do niego, swoim kosztem chorego przenosić, płacić za pierwsze jego potrzeby i wymodlić dla niego opiekę zwierzchności domu chorych. A że sam już do ostatniego grosza wydal, że jemu i Tomciowi nie było za co kupić powszedniego chleba, musiał restauratorkę tymczasowo uprosić, aby żywiła ich wszystkich. Choroba Skórki trwała kilka tygodni; zdawała się nawet dawać nadzieję uleczenia; ale siły były wyczerpane i Cygan, niewiadomo jakim sposo- bem dorwawszy się w szpitalu spirytusu, nim się dobił. Poecie, którego imię znane było wszystkim, którego pieśni co wieczora brzmiały przy fortepianach, możnaż było nie sprawić pogrzebu, któryby choć litość i współczucie poświadczał? Bojarski pobiegł zbierać składkę na pogrzeb, na trumnę, na zakupno grobu... Byłby sam zastąpił miłosierdzie publiczne, wstręt czując do takiej żebraniny, ale grosza już nie miał przy duszy, a sprzedać nie było co. Książki kupują się drogo, ale biada tym, co je sprzedawać muszą! Dla handlarzy stają się one makulaturą; a zresztą Bernard miał tylko takie, bez których obejść się nie mógł. Gdy po całym dniu biegania za tym groszem, którego tak dostać trudno, tam gdzie go najpilniej potrzeba, powrócił Bernard do swego poddasza, miał jeszcze siły tyle, aby posłać po sekretarzową, oddać jej zebraną składkę, wytłumaczyć o co chodziło, obmyśleć co z Tomciem ma zrobić, dopóki pogrzebu nie dopilnuje— i padł na łóżko, czując że jakaś niemoc i zbłąkane myśli zapowiadały mu chorobę. Od tej chwili postradawszy przytomność, Bernard wcale już nie wiedział, co się z nim działo. Śnił że biega żebrząc, że chwyta ludzi co go odpychali, że się oburza i płacze, że pada i podnosi się. Potem przyszedł sen czarny, z błyskami zamiast marzeń, i świat, życie, poczucie siebie znikały. Gdyby nie pani sekretarzowa i nie stróż Fafuła, który pierwszego lepszego przyprowadził doktora, a potem gdyby nie rozchodząca się po mieście pogłoska o niebezpiecznej chorobie Bernarda—niktby mu z pomocą nie przyszedł. Dnia tego, gdy grzebano poetę za grosz przez niego uzbierany, Bernard leżał w strasznej gorączce, nie poznając nikogo, sam, opuszczony, zapomniany, i dopiero nad wieczór znalazł się lekarz, wróciła sekretarzowa, zaczęto myśleć o chorym. Po wszystkich szukając szufladkach i zamknięciach, w których pieniędzy choć trochę spodziewała się znaleźć, stara jejmość nie wydobyła z nich nad kilka miedziaków. Srebrny zegarek potrzeba było zastawić, aby pierwszym zadosyć uczynić potrzebom. Zgłosić się nie wiedziano do kogo; położenie było rozpaczliwe. Jedna restauratorka brała je do serca, ale ona do wielkich ofiar środków nie miała. Mowa już była o szpitalu, gdy wypadkiem dowiedział się hrabia Zygmunt o chorobie i opuszczeniu Bernarda. Żardyński, który wiedział o stosunkach Bojarskiego z tym domem, sam poszedł do hrabiny. Znajdowała się tam przypadkiem i matka Gwal- bertka, którą los biednego nauczyciela syna poruszył. Obie panie natychmiast złożyły więcej niż było potrzeba i posłały choremu siostrę miłosierdzia. Hr. Zygmunt pojechał do swego lekarza, a ten był jednym z pierwszych ówczesnych stolicy, i skłonił go, aby się natychmiast zajął Bojarskim i do wyzdrowienia go nie opuszczał. Gdy po kilku dniach zupełnej nieprzytomności pierwszy raz oczy otworzył chory i zobaczył u łóżka siedzącą zakwefioną, ze smutną twarzą zakonnicę — nie mógł długo zrozumieć, co się z nim stało, gdzie był. Mówić i pytać mu zakazano. Osłabionym był straszliwie. Usnął po chwili. Przyjście do zdrowia niełatwem było i prędko nie mogło nastąpić, ale pierwsze potrzeby domu zaspokojono, chory miał opiekę, a gdy sekretarzową wezwano do hrabiny Maryi, gdy opowiedziała jej, co było przyczyną choroby i jakie życie prowadził ten biedny ofiarnik — rozpłakała się słuchając jej wielka pani... Szacowała go zawsze, ale nie znała go jeszcze dosyć. Ze wszystkich ust brzmiały pochwały dla człowieka, lecz zmieszane z politowaniem nad niepraktycznością jego. Nawet hr. Zygmunt sądził go surowo. — Bardzo piękny charakter, głowę trzeba przed nim skłonić, ale wiekuiście wymagać bę- dzie opieki nad sobą. Nie umie żyć, nie umie sobie radzić, bierze na siebie więcej, niż podołać może. Poświęcenie jest piękne, ale ma granice. W dawnych czasach było mu zostać zakonnikiem, a z pewnością zostałby apostołem, misyonarzem wzorowym. Inni wyrażali się ostrzej jeszcze i gniewali niemal, ośmieszając biednego Bernarda. Gdy cokolwiek sił odzyskał Bojarski, naprzód zapytał o swego Tomcia. Był on trzymany osobno, choć się do tego, którego tatkiem nazywał, napraszał. Siostra Salomea nie życzyła sobie zbytnich wzruszeń i dziecinnej swywoli przy chorym, który spoczynku potrzebował; ale Bojarski wkońcu tak prosił i nalegał, żeby mógł sierotkę zobaczyć, że mu ją przyprowadzono. Rozpłakał się, ściskając malca, który rzucił mu się na szyję. Miał jego jednego na całym świecie. Odtąd każdego dnia choć na pół godziny wymówił sobie, aby mu Tomcia przyprowadzano i to go odżywiało, gdy szczebiotania jego się nasłuchał. W początkach nie pytał o to, zkąd się wzięły pieniądze na kuracyą i potrzeby domu; wkońcu jednak przyszła mu o to troska. Zawołał sekretarzowej i nieśmiało począł ją badać. Nie taiła przed nim, że musiała się udać do hr. Maryi i że ztamtąd przyszła pomoc chętna i serdeczna. Bojarski uważał ją za pożyczkę i gdy tylko zdołał pisać, uparł się podziękować za nią, upewniając że dług ten spłaci, jak tylko wyzdrowieje. Gdy raz cokolwiek się mu polepszyło, niezużyte siły młodości prędko potem do odzyskania zdrowia pomogły. Tęsknił za pracą, ale mu jej nie dozwalano. Siostra miłosierdzia siedziała jeszcze na straży i z łóżka się nawet podnosić nie dawała. Wyprosił u niej sobie, żeby mu choć potrosze czytać dozwolono, robił ukradkowo notatki, a przez resztę dnia rozmawiał z siostrą Salomeą, bawił się z Tomciem i układał przyszłe plany pracy. Niestety, dosyć przedłużona choroba pozrywała węzły i zobowiązania. Księgarz, który wydawał jego historyą powszechną, zmuszony terminem, wziął Grochowskiego do jej ukończenia. Encyklopedya, przerwana niby tylko i zwleczona, nigdy, nigdy się już nie miała ukazać więcej. Jasne źródła pracy, z których czerpał Bojarski, gdy go nie stało, musiały szukać ludzi coby go zastąpili. Miejsca były zajęte... Wszystko to jemu było jeszcze zakrytem, ale dla przyjaciół widocznem. W chwili uzdrowienia miał się znaleźć wobec najtrudniejszego w świecie problemu — wyszukania zajęcia. Naostatek po trzech miesiącach już wstał, chodził, siostry Salomei nie potrzebował; ale zima trwała właśnie i doktór mu z domu się ruszać nie dozwala!. Chcąc wrócić do robót przerwanych, musiał prosić o pośrednictwo Piotrusia, który przyszedł na wezwanie kwaśny i nierad z tego, co go tu czekało. — Mój drogi — odezwał się Bernard, witając go — chciałem cię prosić, abyś mi był pomocą. Sam z domu wyjść nie mogę, może będziesz łaskaw pośredniczyć między mną, a wydawcą historyi. Piotruś poprawił okulary. — Cóż ja ci tu pomogę? — odparł, mrucząc. — Wydawca nie mógł czekać na twoje niepewne uzdrowienie przez tyle miesięcy, bo abonenci narzekaliby na zwłokę. Musiał dokończenie oddać komu innemu. Winy w tem niema. Nie przyznał się Grochowski, że sam ten dalszy ciąg wziął na siebie. Bernard pobladł, ale nie rzekł ani słowa. — A z encyklopedyą co się dzieje? — zapytał. — I o tem nie wiesz? — odparł Piotruś. — Dalszy ciąg odroczony ad calendas graecas, ale to poprostu znaczy, że z niej już nic nie będzie. Bojarski przeszedł się po pokoju. Były to dwie podpory jego życia. Potarł czoło blade i westchnął. — Nie wiesz gdzieby robotę jaką znaleźć można? — nieśmiało zapytał. — Ja sam na nią poluję — westchnął Piotruś. — Nie wiem. Po chwilce milczenia Grochowski przybrał ton Mentora i zaczął przyjacielowi dawać nauki, jak miał na przyszłość życie ułożyć, aby się stało możliwem. Radził powrócić do lekcyj. — Prawda że pan radca Emil, który ma "ząb" do ciebie, popsuł ci sławę i wystawia cię, jako niebezpiecznego człowieka; ale znajdziesz pomimo to godziny po pensyach. Zostawiłeś wszędzie po sobie pamięć dobrą. Po tej rozmowie, Bojarski coraz się bardziej zaczął niecierpliwić, aby mógł wyjść z domu. Chciał naprzód podziękować hrabiostwu, potem choć spróbować zastukać do kilku redakcyj, wostatku zaś choćby już lekcyj szukać po pensyach. Zasiłek, jaki mu udzielili hr. Zygmuntostwo, już się wyczerpywał. Za nic w świecie o nowy nie byłby prosił Bernard. Nie pojmował tego, aby sumienna praca mogła nie znaleźć zastosowania, zwłaszcza gdy ona gotową była zwrócić się, gdzie tylko uczciwie i godziwie dało się ją skierować — Wolałbym marzyć i śpiewać — mawiał — uczyć się, badać, tworzyć coś; ale kiedy nie można, z rezygnacyą będę to robił, co muszę, nie mogąc tego cobym chciał. W redakcyach powitano bladego konwalescenta ze spółczuciem, ale odkładając znalezienie za- jęcia, wymawiając się teru, że się zobowiązano względem innych. Na list do niego pisany p. Teofil odpowiedział ofertą dykcyonarza, który wydać zamyślał, naznaczając za wykonanie cenę tak śmieszną, że nawet Bernard, niewymagający wcale, przyjąć jej nie mógł. Nie czuł się też stworzonym na leksykografa. Po kilku dniach wędrówek od drzwi do drzwi, Bojarski powrócił do domu niespokojny. W szufladce było zaledwie kilka rubli, Tomcio gwałtownie potrzebował trzewiczków i ciepłej sukienki. Dalej codzienny wydatek na kuchnię, drzewo. Zkąd było wziąć na to wszystko? Postał czas jakiś przed otwartą szufladką, podumał, rzucił się na kanapę, i znalazłszy otwarte na stole Montaigne'a "myśli, " zatopił się w ich czytaniu. — Teraz pora — mówił w duchu — aby się w to wdała Opatrzność! Fenomenalną u nas jest rzeczą spotkać szlachcica, któryby z pieniędzmi się obchodzić i robić je umiał. Talentu tego nie miało nigdy rycerstwo polskie, ale zato mieniem szafować i lubiło i potrafiło pięk- nie i poczciwie. Tak samo jak Bernard, wierzyli wszyscy w Opatrzność i dlatego sami byli nieopatrznymi. Wszędzie jednak spotykają się wyjątki, i takim był pan Jan Paweł Zbrzydowski, który na przekór dziejom, wywodził się od Zebrzydowskich i mniemał ich rodu i krwi potomkiem. Wistocie miał coś w sobie ich natury niespokojnej, gwałtownej, niecierpiącej nad sobą przewagi, rwącej się do przedsięwzięć trudnych. Syn rodzica, który mu zostawił po sobie pomierne szlacheckie mienie, Jan Paweł za zadanie życia wziął sobie rodzinie swej dawną świetność przywrócić. Nie pojmował tego inaczej, jak naprzód robiąc pieniądze. — Na majątku i na worku opiera się wszystko — powiedział sobie — i od młodych lat cały się oddał robieniu grosza. Rzecz to pewna, że gdy się kto duszą i ciałem odda jednemu, gdy cel postawiwszy przed sobą, dąży i zmierza ku niemu nieprzerwanie, wytrwale — zawsze wkońcu nabędzie wprawy w dobijaniu się do niego i zdobyć coś musi. Pan Paweł Zbrzydowski czy Zebrzydowski, dochodząc do lat pięćdziesięciu, mógł sobie powiedzieć, że dokonał co zamierzał. Z dwóch wioseczek doszedł do posiadania kilku kluczów dobrze rządzonych i intratnych, obracał kapitałami znacznemi, miał dwie fabryki, mnogie po wsiach przemysłowe przedsiębiorstwa, słowem na swój czas uchodził za najwytrawniejszego spekulatora i robił pieniądze szczęśliwie. Dziś typ podobny nie jest już tak bezprzykładnym; naśladownictwo innych, utarte drogi, wyrobione jaśniejsze pojęcia, wielu popychają do robienia pieniędzy, a fama aureolą ich przyozdabia, głosząc jako zasłużonych krajowi obywateli. Dawniej niemal się trzeba było uniewinniać spekulując, dziś się tem wszyscy chwałą. Pan Jan Paweł był wyjątkową postacią i w opinii nie stał wysoko. Zarzucano mu, że z sumieniem zbyt łatwo wchodził w kompromisy, że grosz dla niego był bóstwem i wszystkiem, że — jak się wyrażano — sprzedałby rodzonego brata. Na te wszystkie złośliwe sądy nie odpowiadał Zbrzydowski, ani dbał o nie; był nadto zajęty, ażeby mógł dawać im ucho i troszczyć się tem, co o nim po świecie głoszono. Robił pieniądze i wkońcu stało się to namiętnością, robił je często na spółkę z ludźmi, o którychby się w innym razie nierad był ocierać. Zaledwie jeden interes był rozpoczęty, szukał już drugiego, aby nie próżnować; miewał ich po kilka na głowie, a wychodził ze wszystkich zwycięzko i to mu dodawało ochoty do podejmowania coraz nowych. Szukał z tego chluby, że widział tam pieniądz i spekulacyą, gdzie nikt inny ich nie dostrzegał. Życie Zbrzydowskiego było niezmiernie czynne, ruchliwe, niezmordowaną pracą zajęte. Rodzinę miał na wsi, we wspaniałej rezydencyi po-książęcej, nabytej tanio, wyrestaurowanej umiejętnie i oszczędnie. Dla interesów mnogich trzymał oprócz tego dom w Warszawie, miał tu kancelaryą i przesiadywał czasami w mieście, ale rozrzucone i rozgałęzione przedsiębierstwa niemal ciągle zmuszały go podróżować. Rzadko się mógł dłużej zatrzymać i spocząć na wsi lub w mieście. Można było, widząc wchodzącego do salonu p. Pawła, poznać w nim zaraz jednego z tych ludzi, co czasu nie mają i ważne zajmują w społeczeństwie stanowisko, lub przynajmniej sądzą, że je zdobyli. Niepiękny, twarzy brunatnej i plamistej, z czołem pomarszczonem i nizkiem, zbudowany krzepko, dosyć otyły, w obejściu się pańsko-rubaszny i niemyślący o przypodobaniu się nikomu — Jan Paweł miał w sobie coś z Nababa, coś z amerykańskiego spekulanta, który w pieniądz tylko wierzy. W kołach arystokratycznych, do których rad się wciskał, raziła jego zbytnia poufałość ze wszystkimi i stawianie się na równi z tymi, co w nim widzieli tylko szczęśliwego dorobkowicza. Krzywiono się na niego, wyśmiewano na stronie; ale to była potęga finansowa, człowiek który i pożytecznym bardzo i szkodliwym też mógł się stać gdy chciał — musiano więc żyć z nim na dobrej stopie, choć przyjaciół nie miał i nie zdawał się zbyt tęsknić za nimi. Pomiędzy innemi domami, do których Zbrzydowski uczęszczał, był i hrabiostwa Zygmuntowstwa, bo lubił się obracać w tych sferach, do jakich zdawało mu się iż liczyć się miał prawo. Oni go nigdy nie potrzebowali, bo rządzili się szczęśliwie, a stary hrabia, pilnie strzegąc zachowania majątku, robienia go nagwałt nie miał na celu. Zwykle gdy Zbrzydowski kogo zaszczycił odwiedzinami, o czem innem mówić nie umiał, tylko o tem co w sercu miał i w głowie — o sobie, o swoich spekulacyach, o majątku, kłopotach, nawale pracy i olbrzymich przedsiębiorstwach. Lubił chwalić się tem, a przycinać innym, co tracili majątki, co nie mieli tego geniuszu tworzenia z niczego, jakim on się chlubił. Słuchano go w milczeniu i niekiedy tylko hr. Zygmunt pozwolił sobie lekkiego przycinku, który Jan Paweł w żart obracał. Jednego tedy wieczora, gdy Zbrzydowski, wedle swojego zwyczaju, zabawiał hrabiostwo narzekaniami, wyrwało mu się i to, że potrzebował bardzo człowieka zdolnego a sumiennego, któryby zarazem pełnić mógł obowiązki sekretarza osobistego i kasyera. — Ale gdzie tu dziś znaleźć człowieka zarazem zdolnego i takiej nieposzlakowanej uczciwości, któremuby można czasem krociami leżące kapitały powierzyć i być spokojnym? Bedzie poczciwy, to razem głupi i przez głupotę szkodę wyrządzi, a przebiegłego i sprytnego strach użyć, bo każdy z nich przewrotny. Hrabina, której nagle przyszedł na myśl Bojarski, spojrzała na rnęża. — Mnie się zdaje, Zygmuncie — rzekła do niego — iż my kogoś znamy, co i bardzo jest zdolny, a bezinteresowny i poczciwy aż do przesady. Hrabia odgadł o kogo chodziło. — Tak — dodał — zdolności znakomite, poczciwość zdumiewająca, ale nie zdałby się tam, gdzie idzie o interesa pieniężne, o których niema wyobrażenia. — Ale ja nie potrzebuję go do pomocy w interesach, bo temi sam się zajmuję wyłącznie i do nich się nie daję wtrącać nikomu — odezwał się Zbrzydowski. — List napisać, którego ja myśl podam, i pilnować kasy... więcej nic. Mieć oko na subalternów przytem... to wszystko... to wszystko. Specyalisty nie wymagam, nawet buchalteryi zbytniej nie cierpię, byle wydatek był zapisany. Idzie mi o to, abym nie potrzebował się obawiać być oszukanym. — Pod tym względem człowiek, o którym mówi żona moja — dodał hrabia — byłby niezawodnie najlepszym w świecie stróżem. Niemniej jednak zdaje mi się, że literat, poeta do kasy się nie zdał. — A! poeta! daj go kat u! — zamruczał Jan Paweł. — Przyznaję się, że mam wstręt do tego rodzaju ludzi. Są powszechnie niedołęgami, marzycielami. Z drugiej jednak strony redakcyą listów na temby zyskała. Któż to jest? — zapytał Zbrzydowski, obracając się do hrabiny. Hrabina Marya zwolna zaczęła rozpowiadać dzieje Bernarda; odmalowała charakter, użaliła się nad położeniem, ale wcale nie myślała namawiać na to Zbrzydowskiego, aby się starał ściągnąć do siebie Bojarskiego. Jej samej teraz zbliżenie tych dwóch ludzi wydawało się niezbyt właściwem, a nawet niemożliwem. Tymczasem spekulant słuchał z uwagą wielką, główną wagę przywiązując do charakteru, uśmiechając się z naiwności i bezinteresowności, unosząc nad ofiarnością człowieka. — I nie głupi przytem, powiada pani hrabina? — dodał wkońcu. — O! wcale nie można mu odmówić zdolności — potwierdziła pani domu. — Głowa otwarta, nauki wiele, pisze bardzo ładnie, drukował nawet rzeczy parę. Mieć za sekretarza człowieka który drukował — uśmiechało się Janu Pawłowi; a przytem ta nieposzlakowana zacność, poczciwość, to bezpieczeństwo, z jakiem mu klucze można było powierzyć... Hrabia Zygmunt, choćby był rad usłużyć Bojarskiemu, znajdował pomysł żony conajmniej dziwnym — i wkońcu śmiać się zaczął z niego. Zbrzydowski przeciwnie, nad wszystko ceniąc charakter i poczciwość, powtarzał, że dlatego jednego gotów był człowieka wziąć, na inne niedogodności zamykając oczy. Uparł się wkońcu, aby hrabina swego protegowanego mu przysłała, bo się z nim chciał rozmówić i zapoznać. — Choćby pomiędzy nami do żadnych nie przyszło układów — dodał — korona mu z głowy nie spadnie, gdy się zemną zapozna. Któż wiś? Niech pani hrabina mi go przyszłe. Po wyjściu Zbrzydowskiego, hrabia Zygmunt posprzeczał się trochę z żoną, zpowodu jej chęci narzucenia Bernarda takiemu człowiekowi, jak Jan Paweł. — Jak można ich sprządz z sobą? nie rozumiem! Hrabina jednak napisała kartkę do Bojarskiego i przesłała liścik polecający, z którym miał stawić się w kancelaryi Zbrzydowskiego. Tłuma- czyła w kilku słowach, dlaczego to uczyniła i radziła spróbować przynajmniej, czy się nie uda znaleźć tu miejsca, wielkiej pracy niewymagającego, a mogącego dać byt spokojny. Bojarski nie mógł dobrze zrozumieć o co tu chodziło, do czego się miał zobowiązać; lecz nie mając nic lepszego, przyjął z wdzięcznością wezwanie. O naznaczonej godzinie, wdziawszy surdut jedyny, który jeszcze mógł światło dzienne wytrzymać, Bernard poszedł do znanego sobie domu Zbrzydowskich na Krakowskiem. Kancelarye mieściły się na pierwszem piętrze, były rozległe, pracowało w nich dużo młodzieży, lecz z wielkiem zaniedbaniem i oszczędnością, bez żadnego przepychu je urządzono. Zbrzydowski umyślnie im nadawał tę powierzchowność niewykwintną, utrzymując że wszelki zbytek pachnie ruiną, prędzej lub później. Bernard znalazł go w gabinecie, także wcale niepokaźnym, przy starem biurku, zajętego pisa niem brulionu jakiegoś listu, z którym sobie rady dać nie mógł. Spojrzawszy na bladego, mizernego, znękanego, ale z twarzą pogodną i spokojem przychodzącego Bernarda, Zbrzydowski, który się chlubił tem, że wlot poznawał ludzi, znalazł się niespodzianie wobec zagadki. Takiego rodzaju człowieka nie znal. Była to dla niego księga nieznanemi chatekterami pisana. Musiał, zpod brwi naprzód przypatrzywszy się człowiekowi niezrozumiałemu, namyślać się, jak ma mówić do niego. — Pani hrabina Marya poleciła mi pana — odezwał się po chwili. — Wistocie potrzebuję kogoś.. komubym mógł zaufać i któryby mnie zastąpił ale pan podobno miałeś dotąd inne zupełnie za jęcia. — Tak — odparł Bojarski - mojem powołaniem były literatura i nauczycielstwo. Nie jestem pewien, czy panu prezesowi potrafiłbym usłużyć (-zwano pana Pawia prezesem). Nie wiem nawet dokładnie, o co idzie. Prezes się uśmiechnął. — Samo z siebie — rzekł — wynika, że nauczyciela nie potrzebuję, a literatura jest dla mnie rzeczą dosyć obojętną; ale hrabina zaleca mi pana jako nadzwyczaj sumiennego człowieka, i o to mi też idzie przedewszystkiem. — Pan prezes zechce mi powiedzieć może i określić, jakie byłyby moje obowiązki — zapytał Bernard. Zbrzydowski się namyślił. — Naprzód pomoc w mojej korespondencyę potem straż nad kasą, a wrazie mojej niebytno- ści nad rachunkami i wypłatami. Wyjeżdżam często. — Co do form rachunkowych i trzymania ksiąg, do tego nie jestem wcale usposobiony — odparł Bernard. — Nie wymagam form, ale jaknaj prostszego zapisywania wydatków — mówił dalej prezes. — Idzie mi głównie o to, abym był spokojny, że nie będzie nadużycia. — Ne mogę na to panu dać innej rękojmi, nad słowo uczciwego człowieka — rzekł Bojarski — ale niestety, nie jestem mu znany. — Hrabiostwo ręczą za pana — przerwał prezes. — Ile godzin zajętych będę spełnianiem mojego obowiązku? — zapytał nieśmiało. Pytanie to trochę zachmurzyło prezesa. Nie obrachowywał się tak ściśle ze swoimi oficyalistami i nie lubił, aby oni nadto się obwarowywali. On sam pracował dniem i nocą, wymagał też, aby mu każdy stawał na zawołanie. — Trudno mi będzie na to panu odpowiedzieć — odezwał się. — Niepodobna ściśle trzymać się godzin. Ja sam czasem nic nie robię, a niekiedy pracuję noc i dzień. — Ja zaś — przerwał Bojarski — zmuszony będąc przyjąć obowiązki, które właściwie z powołaniem mojem nie są w żadnym stosunku, muszę choć kilka godzin swobodnych zastrzedz dla sie- bie, abym i nie zapomniał czego się uczyłem i.... pracował też dalej. — I tych godzin wolnych mieć pan będziesz aż do zbytku — rzekł prezes kwaśno — tylko niepodobna zgóry oznaczyć, kiedy przypadną. Musisz się pan spuścić na mnie, że go pracą nie przeciążę. Zamienili jeszcze słów kilka. Zbrzydowski widocznie trwał przy toni, aby Bojarskiego pozyskać sobie. W rozmowie ujął go swą prostotą, zrobił na nim wrażenie prawego człowieka. Skutkiem tego i prezes, który z innymi oficyalistami swymi lubił odegrywać rolę raczej przebiegłego i chytrego, z Bojarskim postanowił okazywać się zawsze surowym, ścisłym i przedewszystkiem uczciwym. Szło mu o to, aby nowy oficyalista szanował go i cenił. Ponieważ ani Bernard się nie napierał do tej posady nowej, lękając się trochę, ani prezes chciał okazać, że go potrzebował, umowa nie poszła łatwo. Bojarskiemu potrzebne było mieszkanie dla niego, dla Tomcia i dozorczyni, o co nie czyniono trudności; o pensyą nie targował się prezes, ostatecznie jednak wniósł, aby półroczna próba wzajemna stanowiła o przyszłości. Bernard dłużejby się wahał i namyślał, gdyby nie Tomcio i nie bieda w domu; upokorzało to go sekretarstwo przy dorobkowiczu, ale ubóstwo ma swe wymagania. Zresztą nie wiązał się na wieki, bo wciągu tego półrocza mógł szukać czegoś stosowniejszego i znaleźć. Umowa więc nastąpiła tymczasowa. Żegnając nowego sekretarza, prezes zdobył się na zręczny frazes, w którym wyraził nadzieję, iż bliższe poznanie zjedna mu serce i przychylność Bojarskiego. Rozeszli się tak, nie czując sympatyi dla siebie. Bernard również może lękał się tego pryncypała nowego, jak on swojego pomocnika. Stosunki jednak Bojarskiego z domem hrabiów, u których dorobkowicz chciał być w estymie, zapewniały mu pewne względy. Tydzień czasu miał Bernard na przeniesienie się do nowego mieszkania, urządzenie i objęcie stanowiska potrzeba było pokazać papiery, ściągać książki i w myśli pożegnać się z temi swobodnemi chwilami pracy, w których nie podlegał nikomu. Nie bolało Bojarskiego to, że miał nad sobą mieć zwierzchnika, lecz że tracił wolność, do której przywiązywał wielką wagę dla pracy. Wprzód jeszcze, nim nadszedł termin zajęcia miejsca, Bernard stawił się prezesowi dobrowolnie, ofiarując pomoc, jeśliby jej potrzebował. W istocie niewiele tu było do czynienia. Kore- spondencya pana Pawła wielkiego wysiłku umysłowego nie wymagała. W końcu tygodnia przyszło zdawanie kasy, odbiór kluczów, właśnie to, do czego prezes przywiązywał największą wagę, a czego się Bojarski najbardziej obawiał. Krocie te, za których zachowanie brał na siebie odpowiedzialność, niepokojem go przejmowały. Musiał więc jaknajdrobnostkowszych wymagać instrukcyi i znudził trochę Zbrzydowskiego, usiłując siebie od późniejszych wymówek zabezpieczyć. Zaraz potem prezes, któremu się to bardzo często trafiało, nagle powołany został interesami i wyjechał, zostawiając po raz pierwszy klucze nowemu sekretarzowi. Mówiliśmy już, że kancelarye Zbrzydowskiego dosyć wielu oficyalistów wymagały. Bojarski znalazł się pośród ludzi nowych, mało wykształconych, a zazdroszczących mu tej posady zaufania. Jedni usiłowali zbliżyć się do niego, dla wybadania, drudzy niechętnem patrzyli nań okiem, a wszyscy potrosze rachowali na to, że literat sobie nie da rady i że się go wprędce pozbędą. Roboty nie było wiele. Mógł siedzieć z książką, a przychodzący, nieznajomi, nie utrudzali go rozmowami. Wieczorem wracał do swoich dwu pokoików, przy których sekretarzowa miała dwa dla siebie i Tomcia; bawił się trochę z dziecięciem i próbował wrócić do dawnych zajęć. Choroba jednak, troski, zmiana położenia, obawy jakie ona budziła, myśl ciągle zaprzątnięta odpowiedzialnością, kasą, pryncypałem, tak oddziałały na niego, że uczuł się zupełnie niezdolnym wzlecieć w te sfery, w których dawniej przemieszkiwał. Był po przebyciu tego przesilenia jakby innym człowiekiem. Ochota i zapał w nim ostygły. Przerzucając stare swe szpargały, dziwił się, znajdując w nich jakby człowieka nieznanego i między tym samym a sobą — przepaść. Słusznie czy nie, przypisywał to w początku skutkom choroby, która wycieńczając organizm, osłabiła ducha. Ale owładnął nim smutek, bo mu się zdawało, że postradał młodość, zapał i że już ich nigdy nie odzyszcze. Teraz więc istotnie nie zdał się może na nic więcej, tylko na takiego posłusznego oficyalistę, pilnującego kluczów i stylizującego obojętną korespondencya. Wszystkie mrzonki downe o życiu jakże były daleko, jak ono się przedstawiało ogołocone z ideału, biedne, nieznaczące, bezsilne! Pocieszało go jedno tylko, że będzie mógł wychować Tomcia i z niego zrobić to, czem sam już być nie mógł. Prezes po kilku dniach powrócił i natychmiast powołał sekretarza i kasyera do siebie. Potrzeba mu było zdać szczegółowo sprawę z najmniejszych rzeczy, zaszłych podczas jego niebytności. Bernard wywiązał się z tego z pedantyczną ścisłością i prezes, choć tego nie dawał poznać po sobie, był zupełnie zaspokojony. Nazajutrz było mnóstwo listów do pisania, a i te wypadły szczęśliwie dla Bernarda. Początek więc zapowiadał tu jeżeli nie świetną i nie zaspokajającą wymagań egzystencyą, to przynajmniej bardzo znośną. A co ją czyniło dla Bernarda przyjemniejszą, niż się spodziewał, była to na jego benefis odegrana komedya prezesa. Pan Paweł wszędzie, gdzie tylko mógł, patetycznie się popisywał z surową moralnością w interesach. Mówił o niej aż nadto, głosił ją do zbytku i to powinno było Bojarskiego uczynić nieufnym, gdyż dowiedzioną jest rzeczą, że ludzie się zawsze popisują z tem, czego czują że im braknie. Tchórz sławi swą odwagę, kłamca prawdomówność, człek próżny udaje skromnego, a przewrotny chce się okazać poczciwym. I prezes, który w interesach nie był wcale nieposzlakowanym, chętnie korzystając z każdej nadarzonej sposobności zysku, choćby trochę z krzywdą ludzką, przed Bernardem pozował na bardzo surowego Katona. — U mnie pierwsza rzecz w interesie — powta- rzał głośno — strona moralna. Jeśli pod tym względem najmniejsza zachodzi wątpliwość, wolę się wyrzec zysków, ale w sumieniu zostać czystym. Bernard, słuchając tych wyrazów, bynajmniej nie wątpił, iż z głębokiego pochodziły przekonania, i bywając u hrabiostwa Zygmuntowstwa, sławił też swojego pryncypała z tej cnoty. Hrabia Zygmunt słuchał, ale milczał. Czulszy i bliższy stosunek pomiędzy sekretarzem a panem prezesem nie wyrobił się przy lepszem poznaniu. Ze strony pana Pawła widocznem było, że chciał sobie pozyskać Bojarskiego, a ten byłby się rad przywiązał do niego, lecz jakaś warstwa chłodu ich rozdzielała. Szanował prezesa Bernard, ale pokochać go nie mógł. Zbrzydowski znalazł w swym oficyaliście ideał, o którym marzył. Niewiele czasu było potrzeba na to, aby o jego prawości, uczciwości, bezinteresowności nabył przekonania. Mógł mu ślepo powierzyć wszystko. Listy były aż nadto pięknie i poprawnie stylizowane; prezes wyjeżdżał tedy kiedy chciał, bawił, ile mu się podobało, bo nie miał troski najmniejszej o skarby swoje, a był pewien, że rozkazy jaknajściślej zostaną wykonane. Że zaś o ten spokój głównie mu chodziło, Bernard, który mu go przynosił, był dla niego nieocenionym człowiekiem. Wszystkich małych dogodności, jakie mógł uczynić Bojarskiemu prezes, chętnie i z łatwością, uprzedzając żądania, starał mu się dostarczyć. Pensyą po miesiącu już sam dobrowolnie powiększył. Mieszkanie rozszerzono, aby Tomcio miał gdzie pobiegać. Cała kancelarya prezesa była już przekonaną, że Bojarskiego nic w świecie ztąd wysadzić nie zdoła i nadskakiwała mu, jako faworytowi, którego jedno słowo ważyło wiele. Zdawała się więc jasno zarysowywać przyszłość; ale Bernard pozostał smutnym. W tem życiu, pozbawionem troski o chleb powszedni, brakło żywiołu, coby je dla niego znośnem uczynił. Mechaniczne zajęcie odrętwiało umysł. Gdy prezesa nie było, zajęcia się mnożyły i nie dawały ani chwili spoczynku; gdy powracał, powoływano do niego w godzinach różnych, niespodzianych, a praca umysłowa stawała się niemożliwą. Tych miłych wieczorów, jakie za życia matki spędzał Bojarski w towarzystwie przyjaciół, jedno z nim mających zadanie, tych rozpraw o zadaniach sztuki, o metodach, o nowych prądach, o zjawiskach w piśmiennictwie — tych marzeń poetyckich, które osładzały najczarniejsze godziny — brakło Bojarskiemu. Rzadko bardzo przyszedł kto do niego z dawnych znajomych. Grochowski się zjawiał, więcej pewnie dla podwieczorku, niż rozmowy. Żardyński ociężał nieco i wieczorami wychodzić mu się nie chciało, a w dzień Bernard był zajęty. Muliniec przychodził raz na kilka tygodni; pannę Henrykę spotykał tylko na ulicy czasami. Za ludźmi i za światem, którego oni byli przedstawicielami, Bernard niewymownie tęsknił. Nie miał się czem odżywić, a czuł to teraz najdotkliwiej, że wymiana myśli z równymi sobie jest człowiekowi równie niezbędną, jak czytanie. Piotruś Grochowski często się w tym przedmiocie odzywał: — Bo to, mówcie sobie co chcecie, książki są jak siano, pożywne, ale dlatego bydełku świeżej trawy, a nam żywej rozmowy potrzeba. Piotruś też tej trawy spożywał daleko więcej niż siana, i gdy nie pisał na rogu stołu pośpiesznie, aby grosz zarobić, gawędził niezmordowanie. Oskarżali go niektórzy, iż w rozmowach kradł cudze myśli i obracał je na swój pożytek, z czego się śmiał sam, nie zaprzeczając, lecz powtarzając Molierowskie: Je prends mon bien, partout o? je le trouve. Bijąc się z tem, jakieby teraz zatrudnienie literackie najstosowniejszem było, przy zajęciach ciągle go od pracy odrywających, Bojarski przekonał się, że poszukiwanie materyału rozsypane- go, do jakiejś pracy erudycyjnej, byłoby najwłaściwszem. Począł się grzebać w dziełach historycznych, wracając do obrazu literatury, w najobszerniejszem jej znaczeniu, do życia duchowego narodu. Nie mówił o tem nikomu. Zamknął się w sobie, zbierał notatki, lecz przy tych suchych szczątkach przeszłości, jeszcze niespojonych myślą żadną, rozgrzać się nie mógł. Pozostał smutnym, przybitym, wykolejonym. Twarzy bladość, wzrok jakby obłąkany, roztargnienie jakieś przypisywano przebytej chorobie; przyczyną jednak istotną zmiany był raczej stan ducha. Bernard pytał się często sam siebie, czy poszedł za radą ojca, który mu nakazywał być posłusznym powołaniu? Ono go ciągnęło gdzieindziej, ale wymagania życia, chleb ten powszedni, bez którego obejść się nie można, sierotka którą trzeba było wychowywać, ofiarę czyniły konieczną. Bojarski próżno się krzepił, dźwigał, otrząsał z ogarniającego go smutku — tryb życia nowy jakby ołowianą nad nim ciążył atmosferą. Musiał liczyć, zapisywać, kontrolować, wyprawiać listy, słuchać instrukcyj — a to wszystko razem po dniu czczym i zajętym sprawami, w które duszy wlać nig było można— odbierało siłę i ochotę do życia. Uśmiech Tomcia wieczorem orzeźwiał go na chwilę, lecz i chłopak ten smutne myśli przy wodził. Możnaż było przewidzieć, jakie będzie jego powołanie i czy na za niem pójść zdoła? Z dziecka nic jeszcze wyczytać, oprócz ciekawości i żywości, nie było można. Wprawdzie sekretarzowa znajdowała go cudownie pojętnym, ale ona się tak przywiązała do niego, że jej sercu macierzyńskiemu wierzyć nie było można. Bernard postrzegał, że jeżdżenie na kiju reprezentującym konia i ubieranie się po wojskowemu, zapowiadało rycerskie usposobienie. Miałżeby Tomcio zostać sławnym wodzem? Myśl ta najmniej się opiekunowi uśmiechała. Rok już upływał, a Bojarski zwolna przywykał do położenia, które odejmowało przynajmniej nieustanną troskę o kawałek chleba. Prezes był coraz bardziej rad z nabytku i pokilkakroć za Bernarda hrabiostwu dziękował. — Nie chciałbym go popsuć pochwałami- mówił hr. Zygmuntowi — ale to jest istotnie nieoszacowany człowiek. Prawość niezrównana, charakter na który rachować można, łagodność wielka, najmniejszej dumy i — inteligencya znakomita. Bojarski, nie będąc tak dalece zakochany w swym pryncypale, oddawał mu jednak sprawiedliwość, uważał go za uczciwego człowieka, trochę tylko zapalczywie uganiającego się za groszem. Życie wyrobiło się na tych podstawach, spokojne, dostatnie, odrętwiałe nieco, bez żadnych uciech coby je osładzały, ale też bez wielkich trosk o jutro. Jutro przedstawiał pełen nadziei Tomcio, który dotychczas rósł, mężniał, rozkwitał jaknajpomyślniej. Pani sekretarzowa już mu powoli ukazywała wielkie litery alfabetu; jednakże kij z głową konia i kapelusz papierowy żywiej go od nich zajmowały. Bernard kupił mu szablę drewnianą. Jednego wieczora, gdy chłopak się właśnie uwijał w tym stroju rycerskim po pokoju swegoopiekuna, służąca przyszła oznajmić Bernardowi, że pani jakaś życzy sobie z nim pomówić na osobności. Prezesa naówczas nie było w Warszawie, znajdował się na wsi, a że interesów rozmaitych spadało wczasie jego niebytności bardzo wiele na Bojarskiego, wieczorne te odwiedziny niebardzo go zdziwiły. Tomcia zabrała sekretarzowa, a Bernard wyszedł do progu na spotkanie kobiety, którą prosić kazał. Ubrana czarno, ubogo, a raczej bardzo skro- mnie, z twarzą bladą, kobieta średniego wieku, na której widać było wielkie życiem znużenie, a w oczach wyraz rozbudzonej inteligencyi, weszła nieśmiało, trwożliwie spoglądając na Bernarda. Potrzebowała potem chwili spoczynku, usiadłszy, nim mogła głos zabrać. Bojarski spytał, czem służyć jej może. Łagodnego dźwięku głosem poczęła odpowiedź. która nieprędko wyjaśnić mogła powód przybycia. — A! panie — odezwała się, patrząc w oczy Bojarskiemu, jakby z nich czytać chciała, z kim ma do czynienia — przyszłam do niego z wielką prośbą. Możesz mi być pomocnym. Słyszałam o nim wiele dobrego i dlatego ośmieliłam się z zaufa niem przyjść w mem nieszczęściu błagać o radę i pośrednictwo. Bojarski czekał wyjaśnienia. — Nazywam się Oporowska — dodała powoli; rachując się z każdem słowem przybyła — jestem stryjeczną siostrą Zbrzydowskiego. Spojrzała na Bernarda, który natychmiast przypomniał sobie, że to nazwisko czytał w rachunkach i że jakieś interesa pieniężne łączyły prezesa z rodziną Oporowskich. Z cyfr i wypłat jednak żadnego mieć nie było można wyobrażenia o stosunku tej pani ze stryjecznym bratem. — Mój brat — dodała, zawahawszy się — ma wielkie w panu zaufanie. Pan jesteś człowiekiem prawym i zacnym, wszyscy mu to przyznają. Ja jestem z dziećmi pokrzywdzoną nielitosciwie przez Pawła. Załamała ręce. — Ratuj mnie pan! Słysząc to, Bojarski osłupiał. Nic pojmował, jak człowiek tak surowej uczciwości, takich zasad jak prezes mógł się krzywdy na rodzinie dopuścić. Przypuszczał że biedna kobieta mogła, nie znając interesów, sądzić brata niesłusznie i surowo. — Pani mi przebaczy — odezwał się — ale od czasu jak znam pana prezesa i zostaję przy nim, nigdy nie śmiałem przypuścić, aby on był zdolnym kogokolwiek pokrzywdzić, tembardziej zaś rodzinę. Jest surowym często, ale nigdy niesprawiedliwym. Może to jakieś nieporozumienie, które postaramy się wyjaśnić. Kobieta spojrzała błagająco na Bojarskiego i zamilkła. Ręce jej splotły się na kolanach. Milczała długo. — To jest właśnie mojem nieszczęściem — rzekła — iż nikt mi wierzyć nie chce. Ja pana o jedno tylko prosić będę... nie możesz mi tego odmówić. Jesteś człowiekiem sumiennym, o tem wiem od wielu, co go znają. Nie uprzedzając się więc, nie odpychając matki, którą los dzieci obchodzi, rozpatrz się pan w mojej sprawie i osądź ją. To mówiąc, z westchnieniem dobyła zpod czarnej narzutki zwit spory papierów, na których znać było długie noszenie ich i zużycie. Związane były sznurkiem starannie. Spora wiązka ta mogła przestraszyć. Oporowska, nim je podała Bojarskiemu, wpatrzyła się w nie osłupiałemi oczyma, po których łzy przepływały. Twarz jej obudzała sympatyą, miała wyraz łagodny i nic w niej nie zdradzało tej namiętności, jaką czasem miewają kobiety rzucone losem na pieniacze bezdroża. Mowa, obejście się, powierzchowność okazywały, że nawykłą była do dobrego towarzystwa i należała do niego. Bernard nie mógł odmówić przyjęcia papierów, chociaż się zawahał. — Pani to łatwo zrozumie — rzekł powoli — iż prezes miałby prawo wziąć mi za złe, gdybym przeciwko niemu coś czynił, a nawet wdał się nieuprawniony w sprawę między nim, a rodziną. Jestem jego sługą. — Tak — odparła Oporowska — i jako wierny jego pomocnik, jako przyjazny mu człowiek, czyż nie powinieneś życzyć, aby był uczciwym i czystym? czyż nie masz obowiązku, jeśli jest w obłędzie, starać się go nawrócić na dobrą drogę? Zresztą ja pana nie proszę o nie więcej; przerzuć te papiery, postaraj się poznać sprawę, a jeżeli naówczas przekonasz się, że jesteśmy pokrzywdzonymi... Podniosła oczy ku niemu. — Ja nie mam najmniejszego wpływu na prezesa — odezwał się Bernard. — Gdybym nawet przemówił w interesie pani, jejby to pewnie nie pomogło — a mnie.... Nagle kobieta się poruszyła, jakgdyby coś w niej zagrało. Wstała. — A! tak— rzekła z goryczą— zapomniałam, że każdy naprzód musi myśleć o sobie. To naturalne. Wprawdzie pana mi odmalowano inaczej, ale... ludźmi jesteśmy. Gdy to mówiła, a Bernard już miał rękę wyciągniętą jakby dla ujęcia papierów, które mu podawała — cofnęła je nagle, schowała pod narzutkę i gorączkowo cofnęła się parę kroków. Bojarski był dotknięty żywo i zawstydzony. — Przepraszam, pani mnie nie zrozumiałaś — rzekł surowo. — Wcale mi nie idzie o siebie. Jestem, a przynajmniej staram się być człowiekiem sumienia i obowiązku, wątpię tylko bardzo, abym mógł być pani użytecznym; przechodzi to moje siły. Jednakże teraz już nie odstąpię od bliższego poznania jej sprawy. Proszę o te papiery. Po głosie poznała pani Oporowska oburzenie poczciwego człowieka. I jej się teraz przykro zrobiło. Nieśmiało wysunęła zwitek. — Przeczytaj pan - szepnęła cicho. — Kiedy mogę przyjść, aby się dowiedzieć? I nim Bernard mógł jej odpowiedzieć, dodała żywo: — Lepiej może będzie, abym ja tu nie przychodziła. Jeżeliś pan łaskaw, oto mój adres; gdy papiery przejrzysz, chciej mi powiedzieć zdanie swoje. Bojarski odprowadził ją do drzwi odchodzącą. Zrobiła na nim wrażenie wielkie i natychmiast zasiadł do rozpatrywania się w powierzonych mu papierach. Były one najrozmaitszej treści i formy; listy prywatne, kopie dokumentów, rachunki, a przedewszystkiem ważne w nich miejsce zajmował kobiecem pismem, zapewne samej Oporowskiej, dosyć obszerny wykład całej sprawy. Było w nim tyle uczucia, tyle niewyszukanej wymowy z niego płynącej, taka prawda i szczerość biły z tego prostego opowiadania familijnych stosunków, iż Bojarski, usiadłszy do czytania, nieporuszon y przy niem wytrwał aż do końca. To, co towarzyszyło temu memoryałowi, było tylko dowodem jego prawdomówności. Zaledwie oczom swym mógł wierzyć Bojarski. Człowiek ten, którego on dotąd miał za wzór prawości i szlachetności, z opowiadania Oporowskiej oka- zy wał się nielitościwym, przebiegłym, podstępnym, chciwym spekulantem, który wciągu lat długich czyhał na to, aby stryjeczną siostrę z majątku wywłaszczyć, dlatego że on mu do zaokrąglenia jego posiadłości był potrzebnym. Listy dowodziły, jak naprzód usłużnie się wcisnął w zaufanie wdowy, jak pozyskał u niej wiarę małemi przysługami, jak później z pomocą ludzi, których przybrał sobie, podstępnie dążył do opanowania majątku i nieszczęśliwą z trojgiem dzieci przywiódł jeśli nie do zupełnej ruiny, to do ubóstwa. Dowody pokrzywdzenia były tak przekonywające, iż Bernardowi krew uderzyła do głowy.. Człowiek ten, którego on szanował dotąd, któremu służył, był prostym szalbierzom i zręcznym wyzyskiwaczem wszelkich środków dla grosza. Raz i drugi odczytał Bojarski niektóre części opowiadania, kopie listów i dokumentów. Nie ulegało wątpliwości, iż Oporowska była oszukaną, podchwyconą, gdy się zdrady nie spodziewała, że skarżyła się słusznie... Teraz dopiero spadły łuski z oczu Bernarda i wiele mało dotąd zrozumiałych kroków i spraw prezesa w innem mu się przedstawiły świetle. Widział w nim tem nikczemniejszego człowieka,. że maską surowych zasad okrywał swą przewrotność. Nie szło już o Oporowską, której dopomódz było trudno, ale o to, czy się godziło służyć i pomagać człowiekowi jawnie zepsutemu i być niejako wspólnikiem jego niegodziwych czynów. Bojarskiemu było dotąd dobrze i spokojnie, położenie jego prawie nic do życzenia nie zostawiało, bo mu nawet po pewnym lat przeciągu obiecywano rodzaj emerytury; ale czy sumienie pozwalało w ten sposób dorabiać się spokoju i dobrego bytu? Oburzony Bojarski w glos sobie odpowiedział: — Nie! Co miał począć, nie wiedział, czuł tylko, że w miejscu nie mógł pozostać. Przez całą noc nie zmrużając oka, rozmyślając co ma zrobić, dotrwał do rana. Zabrał papiery i udał się do pani Oporowskiej. Znalazł ją w bardzo szczupłem, ale czysto i ładnie nawet urządzonem mieszkaniu przy Długiej ulicy. Nie spodziewała go się zapewne tak prędko i zdumioną była, zobaczywszy wchodzącego z twarzą zaognioną, poruszonego, niespokojnego. Milcząc, położył na stole papiery. — Odczytałem wszystko — rzekł krótko — masz pani po sobie słuszność, to nie ulega wątpliwości, ale prawnie nic tobie poradzić niepodobna. Jeżeli sumienie i srom nie przemówią, ani ja, ani nikt w świecie nie zdoła dokonanego zmienić. Moje pośrednictwo byłoby i niewczesnem i zupełnie nadaremnem. Pani będę się starał dać jedyną radę, jaka mnie się zdaje skuteczną, lecz przedewszystkiem, abym siebie oczyścił, muszę oświadczyć, że jak najprędzej będę mógł, usuwani się od prezesa i w obowiązkach moich przy nim dłużej nie pozostanę. Nie mam nic, zajęcia żadnego, sierotę na wychowaniu, ale sumienie mi dłużej nie dozwala wytrwać na stanowisku, którego niebezpieczeństwo z łaski pani dopiero pojmuję. Oporowska słuchała, drżąc. — Mam więc słuszność — przerwała z twarzą nieco rozjaśnioną — przyznajesz mi ją pan! — Najzupełniej — rzekł Bojarski — ale sprawa pani zrozpaczona. Jednakże, wywdzięczając się za to, żeś mi pani otworzyła oczy, dam jej ostatnią ratunku nadzieję: prezesowi idzie o to wielce, ażeby świat go miał za uczciwego i prawego człowieka. Są ludzie, o których opinią dba bardzo. Hrabiostwo Zygmuntowstwo należą do nich. Hrabina Marya może tu być pomocną. Proś ją pani, ażeby przeczytała prosty i zrozumiały wykład interesu i mężowi go dała do przejrzenia. Słowo ich do prezesa zaważy stokroć więcej, niż inne środki. — Nie znam hrabiny Maryi. — Będę pośredniczył, jeżeli pani rozkażesz — odparł Bojarski. Oporowska podziękowała cicho. — Pan więc — dodała nieśmiało — nie potrzebujesz wcale rzucać miejsca, bo się względem Pawła nie skompromitujesz. Możesz pozostać. — W żadnym razie — rzekł stanowczo Bernard. — Ze świadomością iż pomagam do złego, choćbym miał wszystko poświęcić, nie mogę w miejscu pozostać. — Słusznie mi wiec pana odmalowano — rękę wyciągając, odezwała się wdowa — jako prawdziwej i niewzruszonej cnoty człowieka. — Zdaje mi się, że na mojem miejscu niktby inaczej nie mógł postąpić — odezwał się Bernard skromnie. Oporowska chciała go wstrzymać, ale wyszedł wzruszony, nie chcąc rozprawiać dłużej, potrzebując rozważyć własne swe położenie i co ono ciągnęło za sobą. Niewzruszone miał postanowienie natychmiast po przybyciu prezesa oświadczyć mu, że służbę u niego porzucić musi. Potrzeba było obmyśleć, nie zwlekając, życie na przyszłość. Poszedł do Żardyńskiego ze swym smutkiem i niepewnością. Nie miał nikogo, oprócz niego jednego. Nie był stary profesor człowiekiem praktycznym, lecz sąd miał trzeźwy i zdrowy, a wiekiem i doświadczeniem ostudzony. — Teraz ty u mnie rzadkim gościem jesteś — rzekł Żardyński — o Homerze z tobą nie rozprawiać, gdy cały w cyfrach i dodawaniu ntonęłeś. Cóż porabiasz? — Właśnie pono z cyframi mi się przyjdzie pożegnać — westchnął Bernard. — Nie jesteś wytrwałym — rzekł kwaśno profesor. — Nie pochwalam żeś wlazł w to? ale raz twej łaźni, gdyś się z nią obył... — Pozostałbym — przerwał Bojarski — ule sumienie stawia veto. Zardyński patrzył na niego wielkiemi oczyma — Sumienie? — zamruczał. — Dotąd miałem mojego pryncypała za uczciwego człowieka, chociaż zajadłego robigrosza — rzekł Bernard. — Okazuje sio jednak, że jest-to szalbierz i oszukaniec, zatem ja mu pomagać do robienia fortuny w ten sposób brudny nie mogę. — Wymagał od ciebie czegoś nieuczciwego?— spytał Żardyński. — Nie — rzekł Bojarski — bo moja rola przy kasie jest bierną, spełniani co mi rozkazuje. Właściwie jestem w jego rękach machiną, ale ręce te są brudne i ja w nich nie mogę pozostać. Profesor głową potrząsał. — Niewątpliwie poruszenie to szlachetne — odparł — ale nie rozumiem dobrze skrupułów. Jak skoro nie jesteś czynnym wspólnikiem szalbierstw, nie odpowiadasz za nie. W świecie codzień się ocieramy o niegodziwość, której zapobiedz nie jest w naszej mocy. — Coś mnie od tego człowieka odpycha, jak skoro wiem, że czystym nie jest — rzekł Bojarski. — Nie, nie! Mam mocne postanowienie rozstać się z nim. — A potem? — spytał Żardyński. Bojarski żywo począł chodzić po pokoju. — Dałem się skusić mamonie — zawołał — słusznie więc jestem ukarany. Nie powinienem był rzucać swojego powołania. Zostałem odstępcą. Bóg widzi, nie dla siebie, ale dla mojej biednej sieroty. Dla niej jednak nawet nie mogę wytrwać tam, gdzie każdy grosz wzięty czuć będzie krzywdą ludzką. Będę pisał, przepisywał, redagował bodaj kalendarze, robił korekty... jadał chleb suchy... Twarz mu rozpromieniała nagle. — A! profesorze — zawołał ochoczo — pomimo nędzy która mnie czeka, czy uwierzysz, że mi się to uśmiecha? Powrót do zajęć mnie właściwych sprawia mi taką radość, jakbym z wygnania do gniazda przybywał. Są fatalizmy! czuję że ta literacka bieda i swoboda stanowią przeznaczenie moje! Żardyński go uściskał w milczeniu. — Co tu powiedzieć na takie oświadczenie?— rzekł cicho. — Jesteś człowiekiem sui generis, przerobić cię niepodobna... klep-że tę biedę, a niech ci Bóg błogosławi. Z dziwną w tem położeniu jakie go czekało, swobodą umysłu, niemal wesołością, powrócił Bojarski do domu. Życie to kasyera i oficyalisty, do którego się był wdrożył jakiemś odrętwieniem, wydawało mu się teraz niewolą ciężką — wyrwanie z niego wyzwoleniem. Czekał tylko na powrót prezesa. Oporowska tymczasem, idąc za radą jego, uda" ła się do hrabiny Maryi. Ażeby wytłumaczyć ten krok, musiała wspomnieć, iż go Bernard jej poradził. Zpoczątku zawahali się oboje hrabiostwo wziąć udział w sprawie familijnej, ale Oporowska tyle dla siebie współczucia obudzić umiała, iż wkońcu, nic nie obiecując, przyrzekli przejrzeć papiery. Hrabia pierwszy się wziął do nich i przesiedziawszy pół dnia nad niemi, przyniósł je żonie, obyczajem swym lakonicznie się wyrażając. — Czytaj, to infamis! Hrabina, która dokumentów czytać ani lubiła, ani chciała, posłała po Bojarskiego, aby jej treściwie opowiedział, o co chodziło. Wieczorom nadszedł powołany, z niezwykle ożywioną fizyognomią, wesół jak oddawna nie był. Hrabina wskazała mu papiery leżące na stole. — Opowiedz mi pan, co to jest? Ja nad tem oczu psuć nie mogę. Bernard posłuszny, Zawarowawszy sobie tylko, iż o jego pośrednictwie w tej sprawie mowy nie bodzie, w prostych słowach opowiedział o krzywdzie Oporowskiej. Oburzyła się hrabina. — Szczęściem — rzekła — ten człowiek jeszcze dba cokolwiek o opinią; mąż mój w cztery oczy nie będzie sio wahał z nim rozprawić i coś uratujemy dla biednej kobiety. Ale któż mógł tego tak głoszącego swą uczciwość, rozprawiającego ciągle o sumieniu prezesa posądzić o podobne szachrajstwa? — Ja, com już dosyć długi czas przy nim i obcuję ciągle, a z interesami jestem obeznany, takżem go nie posądzał — dodał Bojarski. — Dziś, gdy mi się oczy otworzyły, naturalnie nic nie pozostaje, tylko go pożegnać. Hrabina podniosła oczy z robótki na Bernarda. — Czyżbyś to pan uważał za konieczne? — Nieinaczej — rzekł Bojarski — mam wstręt do człowieka, a ciągłe podejrzywanie go o jakieś machinacye, których ja poniekąd musiałbym się czuć wspólnikiem, życieby mi uczyniło nieznośnem. — Źle panu z nim było? — spytała hrabina. — O, bynajmniej, było mi spokojnie, dobrze, dostatnio — odparł Bojarski — alem się czuł nie na swojem miejscu, a teraz mam i uczciwy powód podziękowania za służbę. Wrócę do moich książek i do ubóstwa. Nie było już o tem mowy. W kilka dni prezes powrócił, ale nim Bojarski, zawołany do niego, zajęty zdawaniem rachunków, opowiadaniem o tem co zaszło w jego niebytności, miał czas odezwać sie z prośbą o dymisyą, wieczorem zasłabł Tomcio. Dziecko dostało silnej gorączki, a przywiązany do niego opiekun sam pobiegł po lekarza, sam potem usiadł przy łóżeczku. Z dyagnozy okazało się, że Tomcio od dni kilku niezdrów, miał jakąś wysypkę zaziębioną i przez to groźną. Lekarz, zaledwie obejrzawszy go, nie taił, że stan małego jest niemal zrozpaczony. — Jeżeli wyjdzie z tego, to cudem chyba!— szepnął, odchodząc. Lecz cuda są rzadkie, a nieszczęścia pospolite. Jedyna istota, do której Bernard był przywiązany, którą kochał i przyszłość dla niej budował, miała mu być wydartą. W dni kilka sine zwłoki chłopaka, kwiatami obrzuconego, leżały w trumience, za którą Bojarski szedł na cmentarz, aby ją złożyć w nogach grobu rodziców. Śmierć ta na chwilę wszystko mu zatarła, o czem myślał, czem się troszczył. Siedział osłu- piały, przybity, niezdolny do niczego, a prezes nawet, dowiedziawszy się o tem jak cierpiał, wcale go nie powoływał do siebie. Potrzebował czasu, by się wypłakać i zapomnieć, że znowu był na świecie sam jeden. S-kretarzowa, którą dalecy krewni powoływali, oddaliła się też wkrótce. Stan umysłu Bernarda poniekąd potem wytłumaczył go przed prezesem, gdy zażądał uwolnienia od obowiązku... Zpoczątku pryncypał chciał tylko na urlop zezwolić dla wypoczynku, aby go przy sobie zatrzymać. Ale Bernard stanowczo oświadczył, że pozostać nie może. Sprawa pani Oporowskiej właśnie przyszła nie na stół, bo nikt o niej nie wiedział, ale pomiędzy prezesem a hrabiną Maryą toczyła się pocichu. Sam hrabia znalazł właściwem od niej się usunąć. Z delikatnością i taktem niewieściem hr. Marya zagaiła ją, łagodnie napozór, ale stanowczo. Dała poznać, iż doskonale jest oświadomioną, że żadne tłumaczenie przekonaniem jej zachwiać nie zdoła. — Mój mąż — dodała — nie chciał z panem sam mówić o tem, znajdując że mnie to będzie łatwiejszem. Mogłeś się omylić, prezesie; masz wiele na głowie. Powołaj kogoś na pośrednika; nie dopuść, aby tak blizka krewna żaliła się na ciebie przed ludźmi, którzy pewnie jej wezmą stronę. Niezmiernie zmieszany, Zbrzydowski, nie odpowiedziawszy prawie, uciekł do domu, wzburzony i gniewny. Nie było środka: potrzeba było albo się narazić opinii publicznej, lub ustąpić, układać się i Oporowską zaspokoić. Sprawę tę nieszczęsną pan Jan Paweł rozpoczął był powoli, przed laty, gdy nie miał jeszcze ani połowy tej fortuny, jakiej się później dorobił. Lżej mu było teraz ustępstwo zrobić, dla ocalenia dobrej sławy. Sam udał się do dawno niewidywanej siostry stryjecznej, grubiańsko, ostro napadając na nią, aby mówiła czego chce i nie rzucała na niego potwarzy. Oporowską rozpłakała się, prezes lamentować począł; zgodzono się wreszcie na pośredników i w kilka dni, bardzo cicho, bez rozgłosu, zawarty układ powrócił wdowie znaczniejszą część tego, co jej było wydartem. Z tryumfem poszedł natychmiast Zbrzydowski do hrabiny, przynosząc jej dowód, że siostra została zaspokojoną. Był-to może pierwszy krok na lepszą drogę zbogaconego spekulanta, który mógł już coś dla zyskania imienia człowieka uczciwego poświęcić... Nie powstrzymało to jednak Bojarskiego na stanowisku, tem bardziej, że śmierć Tomcia i oddalenie się sekretarzowej czyniły go niezale- żniejszym... Mógł być ubogim, a potrzebował tak niewiele. Prezes, który przyczyny właściwej oddalenia nie domyślał się wcale, rozstał się z żalem z człowiekiem, którego mu nikt nie mógł zastąpić Miał już Bojarski znowu najęte na strychu izdebki, do których się przeniósł, dawne życie swe rozpoczynając nanowo; ale nie przynosił z sobą dawnej ochoty do pracy, nadziei, wesela... Wracał znękany i potrzebujący odpoczynku. Młody, czuł się już starym i złamanym. Pierwszego dnia po przeniesieniu się na nowe mieszkanie, w tym samym domu, który przedtem zajmował, jakaś tęsknica i duszna potrzeba popchnęła go na Powązki. Tam spoczywało wszystko, co miał niegdyś na świecie najdroższego i co mu dziś w pamięci pozostało, jak nić wiążąca go ze światem. Potrzebował u grobu ojca i matki zaczerpnąć sił, zrobić rachunek sumienia, roztrząsnąć czy był godnym rodziców, lub w czem zawinił... Może i świeża mogiłka Tomcia, z małym krzyżykiem, na którym zeschły wisiał wianek, trochę go tam pociągała. Bernard nie był wcale sentymentalnym, w pospolitem znaczeniu tego wyrazu, i nie popisywał się z czułością, która tak była modną w XVIII w., a pokrywała serca tak samolubne i ostygłe. Krył więcej niż chlubił z uczuciami, które tylko w czyn się obracając, wartość mają. Ale kochał utraconych rodziców i utrzymywał z duchami ich ten związek, który jest wiarą w nieśmiertelność. Czasem zdawało mu się, że głazy z za grobu przemawiały do niego w sposób tajemniczy. Był to dzień jesienny. Cmentarz, ze swemi pomnikami i drzewy, które żółtemi liśćmi spadłemi obsypywały groby, w popołudniowej godzinie prawie pusty, cichym smutkiem jakimś był nacechowany. W tej porze roku mało nawet ptactwa pozostaje u nas i jedne wróble tylko stadami po drzewach osiadają. Z ukosa padające promienie zachodzącego słońca, pasami i smugami złociły kamienie poczerniałe, powiędłe wianki, suche gałęzie i gdzieniegdzie dokwitające jeszcze letnie resztki zieloności. Choć wszystko tu było smutne, a Bernard przychodził niewesoły, przeszedłszy próg i posunąwszy się w głąb cmentarza, uczuł w sercu jakąś ulgę i dziwny spokój. Wionęła nań ta cisza i ochłodziła piersi. Czoło się powoli rozjaśniło, pierś wolniej i swobodniej oddychać zaczęła. Promienie słońca jesiennego zdały się uśmiechać. Szedł powoli ku znajomemu kątkowi. U grobu rodziców stała mała kamienna ławeczka, którą on sobie tu postawił, aby mógł czasem dłużej posiedzieć. Od opasującej galeryjki miał zawsze klucz przy sobie. Wszedł więc i pomodliwszy się u pomnika, poprawiwszy coś na mogiłce Tomcia, usadowił się zadumany na ławce, Zdawali się go tu witać drodzy umarli... ojca głos go pocieszał: — Czegóż ty chciałeś więcej od życia? Nie masz sobie nic do wyrzucenia, ani ci ludzie mogą zarzucić cokolwiek, oprócz żeś nie poszedł ich zwykłym szlakiem samolubstwa i próżności. Szczęście ci nie sprzyjało, ale ono jest krótkim błyskiem, który nie na wszystkich pada głowy. Przed sobą masz jeszcze długie lata pracy, szerokie pole, sił dosyć. Jeżeli nie możesz dla ludzi, czemużbyś nie miał pracować dla siebie? Mój duch błogosławi ci na dobrej drodze... Mężnie krocz dalej. Bóg z tobą! Pokrzepiony wstał Bernard: życie odzyskało urok dla niego. Był w pełni sił męzkich, wolny od zobowiązań, nawykły do skromnego życia, na które dla siebie jednego mógł przecie zapracować. Dlaczegóż miał się trapić i wątpić o sobie? Chwilę jeszcze posiedział w tej ciszy. Słońce zachodziło; pomodlił się i krokiem śmielszym, energiczniejszym zwrócił się nazad ku domowi, szepcąc co niegdyś słyszał od ojca: — Usque ad finem! Z oczu ludzi, którzy niezwykli przypatrywać się temu co się kryje w cichych życia zakątkach, znikł prawie zupełnie Bojarski. Widywali go tylko ci, z którymi niegdyś ściślejsze wiązały go stosunki. Wprzeciągu lat dziesięciu zmienił się niewiele. Mówiliśmy że zestarzał prędko, ale gdy doszedł do pewnej granicy dojrzałości, zdawało się że wiek już przestał każdy krok swój karbować na jego twarzy i postaci. Lata całe nie widać w nim było różnicy żadnej. Niezużyte siły młodości przydały mu się teraz, jako zasób na wiek późniejszy. Zaraz po wyjściu ze służby od prezesa, z małym zapasem, który mu pozostał na pierwsze potrzeby, Bernard pomyślał o zapewnieniu sobie bytu skromnego, ubogiego, lecz zabezpieczonego od troski o to, co mu było niezbędnie potrzebnem. Miał, bądźcobądź, imię człowieka uczciwego, dotrzymującego słowa, a w pracy sumiennego. Co do talentu, jedni mu przyznali bardzo wielki, ale nie dla wszystkich łatwy do ocenienia, bo nie schlebiający smakowi wieku; drudzy podawali go w wątpliwość. Ktokolwiek jednak z przedsiębiorców jakiego wydawnictwa chciał być pewnym, że powierzona robota wykonaną zostanie sumiennie i bez zawodu, zwracał się do Bernarda. Miał i to za sobą, że nie był wymagającym i nie przeceniał swej pracy. Więc choć się z nią. nie narzucał nikomu, zawsze prawie coś miał do czynienia. Poczęło się to nieznacznie, od małych zamówień, a potem już utrzymało szczęśliwie, tak że Bernard miał co jeść, nikomu nie był dłużnym i z ubóstwem swojem czuł się szczęśliwym. Mało też wymagał dla siebie. Ubranie starczyło mu na długo, a było niewykwintne; stołował się zawsze w swej uprzywilejowanej garkuchni; stary stróż mu usługiwał w tem, czego on sam nie mógł zrobić. Znajdował się niemal bogatym, bo często kilku rublami mógł pomódz Grochowskiemu, który gorączkowo pracował, gorączkowo tracił, z niczego nie był rad, narzekał na wszystkich, wyśmiewał każdego i siebie i sarkał na życie. Żardyńskiemu się zmarło w tych latach, a stary profesor w testamencie piękny zbiór swych klasyków i komentarzy do nich przekazał Bojarskiemu. Z dawnych przyjaciół panna Henryka, z którą Bojarski był zawsze w przyjaźni, jedna może losem swym i rezygnacyą godziła się z nim i do niego była podobną. Ale nie miała w duszy tego spokoju, tej pogody, którą Bernard wywalczył sobie głębokiem pojęciem zadań, warunków życia i tego co ono dać mogło, a czego wymagać od nie go nie godziło się. Panna Henryka w pracy szukała upojenia i zagłuszenia wszystkich tęsknot żywota, który uważała za zwichnięty i chybiony. Talent jej rozwinął się świetnie, umysł dojrzał, w pismach które wydawała były niemal błyski genialne; ale ona sama w duszy nie czuła się szczęśliwą. Jako kobieta nie spełniła tego, do czego ją powoływało przeznaczenie. Została samą, bez rodziny. Przybrała sobie dziewczę, ale nie odpowiedziało ono jej oczekiwaniom. Praca i myślenie nie starczyły jej sercu, które kochać pragnęło, a miłością ogólną ludzi zaspokoić się nie mogło. Spotykali się czasami, on wesół i z pogodną twarzą, ona coraz bardziej starzejąca się i smutna. Soglądała mu w oczy ciekawie, jakby szukała w nich rozwiązania zagadki tej, dlaczego widziała go niemal szczęśliwym, gdy ona była tylko zrezygnowaną? Uderzało ją najmocniej to, że Bojarski, im szedł dalej w lata, tem stawał się spokojniejszym i szczęśliwszym. — Powiedz mi pan — pytała — jakim cudem umiesz się zaspokoić tem, co ci daje życie? Wszak nie masz nikogo, jesteś sam? — Jakto sam? — żywo przerwał Bernard. — Bardzo przepraszam. Interesuje mnie cały ko- chany mój świat umarłych i żywych, zajmuje mnie ten proces życia i komedya jego, na którą patrzę. Na jednę chwilę nie czuję się osamotnionym, trwając w związku z tem, co na obu półkulach się dzieje. Wszystko to mnie obchodzi, zaciekawia, żywi. Mówiąc to, zacierał ręce i śmiał się. — Nie jestem sam, czuję się częstką ludzkości i we wszystkich jej pracach udział biorę serdeczny. Wierz mi, kochana panno Henryko, to starczy, aby życie zapełnić i nadać mu urok wielki. Panna Henryka spoglądała na niego zdziwionemi oczyma. — Z kim-że pan żyjesz? bo ja go tak widuję rzadko. Nie spotykamy się nigdzie. — Z mnóstwem nieśmiertelnych i śmiertelników — mówił ciągle wesoło Bernard. — Naprzód mam najlepsze w świecie towarzystwo geniuszów, gdy mi innego braknie, a pośród żywych myślisz pani że potrzebuję czegoś nadzwyczajnego i jestem wybrednym? Wcale nie... Najmniejszy człowiek zajmuje mnie jako jednostka, w swoim rodzaju godna badania. Zaglądam w dusze i gdy w nich na dnie znajdę perlę utopioną, cieszę się jak dziecko. Panna Henryka okazywała nieco zniecierpliwienia. — To są ogólniki. Zkimże pan bliżej jesteś? gdzie bywasz? z kim żyjesz? — Ale z mnóstwem osób — odparł Bojarski. — Czekaj pani. Bywam u hrabiostwa Zygmuntowstwa, jestem jak w domu u mojego dawnego ucznia Gwalberta. Widzisz pani, że mi nawet na stosunkach arystokratycznych nie zbywa, o tyle, o ile one nie wymagają zbyt modnych fraków i nadto świeżych rękawiczek, bo za to co rękawiczki kosztują, można kupić czasem białego kruka. Dalej idzie mój stary przyjaciel Piotruś Grochowski. Panna Henryka ruszyła ramionami. — Przyjaciel?—podchwyciła cicho. — A jakże! — mówił Bernard. — Wiem że się ze mnie śmieje, ale to nie przeszkadza mi go kochać. Grochowski ma pióro znakomite, łatwość olbrzymią i kunszt niepospolity pisania wcale dobrze o tem nawet, czego się nie uczył. W towarzystwie jego sceptycyzm i szyderstwo jest jakby korzenną przyprawą, potrzebną. Żardyński mi umarł—westchnął, mówiąc dalej. —Nieodżałowana szkoda! Ale mam Mulińca. — Muliniec się przecie majętnie ożenił i podobno z literackiego życia skwitował — przerwała panna. — Ale mu to nie przeszkadza interesować się niem i w towarzystwie jest to bardzo miły czło- wiek. Dom jego, w którym ja mało bywam, bo żona, bardzo dobra kobieta zresztą, znajduje mnie nadto ekscentrycznym i zbyt mało dbającym o powierzchowność — jest mi w pewnych godzinach otwarty. — A! w pewnych godzinach? — rozśmiała się Henryka. — Cóż to szkodzi?—odparł Bernard. —Ja się tem nie obrażam, że w innych dnia chwilach nie harmonizowałbym z nimi, gdy ludzi towarzystwa przyjmują. Ale to są bardzo mili... państwo. — A pan bardzo pobłażającym — dodała kobieta. — Bo pobłażającym być, jest to być sprawiedliwym—rzekł Bojarski. — Cóż dalej? — zapytała ciekawa Henryka. — Jak-to? cóż dalej ma być? — Znajomi i przyjaciele pana. — Niezliczona ilość—mówił Bojarski. —Mnie zna pewnie całe miasto, choćby z powierzchowności, o ja też moc wielką mam przyjaciół i dobrych znajomych. Na przykład... nie wypieram się i gosposi z tej garkuchni, w której od lat wielu jadam. Karmi mnie po macierzyńsku. O! są dobrzy ludzie na świecie. — Nie skarżysz się pan na swój los? — Ja?— z wielką gorącością podchwycił Bernard. —Błogosławię go! Proszę pani, mogłem cho- dzić w chomącie całe życie, a szyję mam swobodną. Robię co mi się zamarzy... Myślę, rozpoczynam, rzucam... przedsiębiorę co chcę. — Przepraszam pana—dodała Henryka —będę niedyskretną. — Bardzo proszę. — Masisz jednak zapracowywać na życie? — Nic łatwiejszego, tylko od życia nie trzeba wymagać wiele, a na skromne się zarabia bez utrapienia. Zawsze się znajdzie coś, gdzieś, co potrzeba napisać. — Tak, i narzucają panu pracę tę, więc—niewola. — Nie. Trzeba tylko być dobrze usposobionym, a ten narzucony trud nabierze wdzięku, odkryje się w nim strony nowe... człowiek się rozgrzeje. Maleńki przymus bywa bardzo pożytecznym. Zapewne, gdyby mnie te, jak pani powiadasz, narzucone roboty tak zajmowały, bym tchnąć nie mógł - a! toby było co innego; ale ja niewielą się ograniczam. Byłem miał co jeść.. i to mnie czyni swobodnym. Śmiała się panna Henryka. — Doprawdy, uczyćby się potrzeba od pana. Ale cóż teraz piszesz dla siebie, z natchnienia?.... tegom najciekawsza. Bojarski potarł ręką po czole. — Pracuję zawsze nad tem dziełem, którego pewno nigdy nie skończę, nad idealną, historyą piśmiennictwa, która ma być żywota i ducha naszego dziejami. Jest to pole, na które się wymykam tak, jak czasem na wsi człowiek śpieszy do miłego kątka, pełnego cienia, zieleni, woni, ptasząt i świeżości. A, rozkoszne to są godziny, które spędzam nad tą historyą, choć nigdy z niej nic nie będzie. Dalej idzie- ni mniej ni więcej, tylko epopeja. Siniej się pani! Ale ja ją piszę dla siebie, ja nigdy z niej nawet ułamków nikomu czytać nie będę. Cóż to szkodzi, że ja się w niej kocham i że wprzeciągu kilku miesięcy czasem cztery wiersze do niej dorzucę? Widzi więc pani, że do tkaniny życia nie braknie mi wątku. — Złotych tylko nici nie widzę — westchnęła kobieta. —Rodziny... serca. — Złote nici moje złożyłem w grobie—rzekł— ale one nie zardzewiały. Snują się w pamięci mojej i dziś już w tym porcie są bezpieczne. Nawzajem Bojarski nie śmiał pytać panny Henryki o jej życie; mówiła mu twarzyczka zwiędła, że ono było brzemieniem pomimo rezygnacyi. — Zazdroszczę panu—dokończyła przyjaciółka, odchodząc. Stosunek z dawnym uczniem Gwalbertem był w swoim rodzaju szczególny. Chłopię z tych lat, w których Bernard był przy niem, wyniosło miłość dla niego i poszanowanie, które nie ostygły i później. Rodziców straciwszy, uczeń dawny Bojarskiego był teraz panem ogromnego majątku i miał też wielkie towarzyskie obowiązki. Z powierzchowności był to grand seigneur w całem znaczeniu wyrazu, ale z najlepszej strony wziętem. Dwóch ludzi mieszkało pod tą świetną powłoką: jeden, który obowiązkom stanu musiał czynić zadość i należycie reprezentował dom swój—drugi, który sercu własnemu dogadzał potajemnie, szukając sobie do niego ludzi, jakich we własnym świecie znaleźć nie mógł. Bardzo dobrze będąc z Mulińcem, któremu zawdzięczał swobodę, z jaką się mógł rozwijać po własnej myśli, hr. Gwalbert znał doskonale mocne i słabe strony jego i nie kochał go tak, jak Bernarda, którego przytem cenił wysoko. Gdy tylko został panem swej woli, hrabia natychmiast starał się wyszukać dawnego nauczyciela, po którym mu tak miłe, niezatarte zostało wrażenie. Sam poszedł na strych do niego i można sobie wyobrazić, jak się zdziwił Bernard, gdy go tu zobaczył wyciągającego obie ręce ku niemu i witającego go serdecznie. — A! profesorze! co za dziura okropna! Jak ty tu żyć możesz?—zawołał, rozglądając się. — Ale mnie tu doskonale—odparł Bojarski. — Wszystko jest stosunkowem. Dla hrabiego byłoby to chlewem, ale dla mnie jest pałacem niemal. Gwalbert począł go ściskać. — Mój miły, stary nauczycielu — rzeki — ja sto razy dogodniejszych pod strychem mam kilka niezajetych mieszkań. Przenieś się do mnie! Bojarski potrząsnął głową. — Nie może to być—rzekł. — U was byłbym na łasce, a tu jestem panem. Nie powiadam. ażebym się miał wstydzić waszej łaski i mego ubóstwa, ale dałbym zły przykład. Wasza służba znałaby mnie i sądziła jako pasożyta i próżniaka. — Mam dla pana obowiązki—odezwał się hrabia — czemu mi nie chcesz pozwolić, abym się z długu wypłacił, i to w taki sposób, że ja tego wcale nie poczuję?... Mieszkanie, stół, wszystko możesz mieć u mnie. Bernard ciągle głową potrząsał. — Serdecznie wam dziękuję, ale to nie może być—nie, nie! Pozwólcie mi pozostać niezależnym. Zyszczę na tem to, że wam, kochany hrabio, zawsze będę mógł mówić całą prawdę. Gdybym był chorym i głodnym, z pewnością do wasbym się odezwał; ale dzięki Bogu, zdrów jestem i mam co jeść. Chcę pozostać niezależnym. — Trochę dumy — szepnął Gwalbert. — Godziwej—odparł Bojarski. —Jeśli z czego jestem dumny, to z tego, że w waszem sercu przyczyniłem się do rozwinięcia tych uczuć, jakich dziś mam dowody. — I bądź pan pewnym — dodał wzruszony Gwalbert —że te uczucia się nie zmienią. Pozostanę uczniem waszym. — I Mulińca. — Poczciwy Muliniec byłby mnie popsuł, gdyby nie przyszedł po was—rzekł hrabia. — Szczęściem nie zatarło się, coście we mnie wszczepili. Gwalbert napróżno potem, pod różnemi pozorami, nalegał na to, aby Bernarda do siebie przyciągnąć i przywiązać. Chciał mu oddać w zarząd bibliotekę, pomocnika dodać; ale Bojarski odmówił, bo wistocie była to synekura. Często bardzo, gdy Gwalbert sam był, lub przyjmował wybranych gości, zapraszał i Bojarskiego. Na te dni, ażeby się od innych nie wydawać gorszym i nie różnić, Bernard sprawił sobie frak, ubierał się, kwasząc, i stawiał, będąc pewnym, że towarzystwo znajdzie dobrane. Spędzał tam kilka godzin na miłej rozmowie, puszczał swobodnie wodze myśli i językowi, wiedząc że mu to za złe nie będzie wziętem, i wracał zwykle orzeźwiony na ciele i umyśle. Gwalbert go odwiedzał czasami, słowem byli z sobą jaknajlepiej; a że hrabia miał wielkie znaczenie w kraju, równie imieniem jak olbrzy- mim majątkiem, przyjaciel też jego dla wielu stawał się przez to ważną figurą, chociaż od wszelkich wpływów i pośrednictw się, usuwał. Sam Gwalbert zasięgał czasem jego rady, a wyzwany, z prawdomównością bezwzględną wypowiadał zdanie swoje. Panu radzcy Emilowi Twardzińskiemu, ważne zajmującemu stanowisko, a dwuznacznie przyjmowanemu w towarzystwach, chodziło wielce o to, aby był dobrze widzianym przez hrabiego. Była to chwila jego życia, w której, nabroiwszy trochę dla pozyskania stanowiska, rozpocząć chciał rodzaj rehabilitacyi do dalszej karyery potrzebnej. Salon hrabiego Gwalberta mógł mu być wielce pomocnym, ale tu wpływ i wiadome związki przyjaźni z Bernardem stawały na zawadzie. Potrzeba było albo Bojarskiego ztąd wypchnąć, oczerniwszy, lub znowu się zbliżyć do niego. Radca był mistrzem w przystawianiu stołków i wywracaniu tych, którzy mu stawali na drodze. Rozpoczął bardzo zręcznie, nie sam, ale przez innych, ośmieszanie Bernarda, wystawianie go niemal jak półwaryata, człowieka słabego i niepoprawnego ekscentryka. Ale hrabia Gwalbert odrazu tak stanowczo stanął w obronie dawnego nauczyciela, że się już nie ważono go napastować. Panu Twardzińskiemu nie pozostawało tedy nie, nad zbliżenie się do dawnego dobroczyńcy i przejednanie z nim. Była to rzecz trudna, bo po wielu przejściach, Bernard wiedział już dobrze, co był wart pan radca, i sądził go zimno, ale sprawiedliwie. Spotkali się raz pierwszy, po długiem unikaniu wzajemnem, w salonie hrabiego Gwalberta. Bojarski nierad był temu, trzymał się zdala, ale śmiały i zręczny radzca pierwszy starał się przełamać lody. Zbliżył się do niego, począł rozmowę, a na stronę odprowadziwszy, tak zręcznie nią pokierował, iż mógł uczynić wyznanie wiary swojej. Przyznawał się, iż wiele w życiu popełnił omyłek, że starał się je naprawić teraz, że doświadczenie nauczyło go, jak dalece błądził. Ujęty tą skruchą, która się szczerą zdawała, bo sam nigdy nie kłamiąc, Bojarski nikogo też nie posądzał o nieszczerość —nie podejrzywał Emila o przewrotność i przestał stronić od niego. Zaraz tego pierwszego wieczora długo rozmawiali z sobą, a radzca się o to starał, aby ze zdaniem Bernarda być w zupełnej zgodzie. Drugim razem wyraził życzenie bliższych stosunków. Bojarski odparł skromnie, że ma wiele do czynienia, że mało czasu obraca na stosunki ze światem, ale że zawsze rad będzie dawnemu znajomemu. W ten sposób nietylko Bojarskiego sobie pozy- skał radzca, ale przez niego lepsze usposobienie hrabiego. Nie przestał poza oczyma śmiać się i szydzić z dawnego opiekuna, ani mu szkodzić gdzie mógł bezkarnie — lecz napozór byli z sobą bardzo dobrze znowu. Nie zbywało panu Emilowi na bystrości umysłu, na oczytaniu, na łatwości wysłowienia, na tem co pozyskuje ludzi; lecz nie miał żadnej wiary w nic, ani przekonania... wszystko robił dla— jak to dawniej nazywano—krescytywy. Dla krescytywy urzędowej poświęciwszy naprzód wiele, teraz dla towarzyskiej chciał też coś przynieść w ofierze. Narzędziem do niej niewidocznym miał być Bernard, jawnem hr. Gwalbert. Nikt umiejętniej, stopniowo i nieznacznie do celu iść nie umiał. Zupełnie tak podkradają się drapieżne zwierzęta, cicho pełznąc... dopóki się nie rzucą na swą ofiarę. Emil naprzód spotykał się tylko z Bernardem, potem począł przychodzie do niego, w ostatku zaś do siebie go zapraszać. Samnasam nawet wznawiał wspomnienia młodości i brał Bernarda za serce, mówiąc mu z poszanowaniem o matce. Wszystkie słabe strony Bojarskiego znał, odgadywał, wyzyskiwał. Skończyło się na tem, że go hrabia Gwalbert zastał u przyjaciela na poufnej rozmowie i radcę to w jego oczach podniosło. Zapytany o niego, Bojarski nie taił, że popełnił w życiu kilka błędów, które on raczej temperamentowi, niż sercu złemu przypisywał — ale wysoko oceniał zdolności i sądził że może być bardzo użytecznym, bo wierzył w jego dobrą wolę. Zdanie Bernarda odbiło się zaraz w dalszych stosunkach hrabiego z panem radzcą. Nic łatwiejszem nie było, nad oszukanie dobrodusznego Bojarskiego, którego instynkt ostrzegał, ale serce zawsze ku pobłażliwości skłaniało. Niewielu mając bliższych przyjaciół, zwolna przylgnął do radzcy, który, widząc w tem swą korzyść, nie odsuwał się i nie zrażał go. Miał zapewne tę rachubę, iż później pozbędzie go się, gdy mu nie będzie potrzebnym. Tak stały rzeczy, gdy jednego gorącego dnia letniego, nad wieczór, spotkał się Bojarski z panem radzca. Skwar był dokuczliwy. Zaczęli rozmowę obojętną. Emil, który może się chciał pozbyć towarzysza, bo z nim niechętnie się pokazywał na ulicach — zapytany dokąd idzie, odpowiedział, że radby się w rzece wykąpać i myśli jechać do łazienek nad Wisłę. — To się wybornie składa — odparł Bojarski — bo ja także miałem zamiar iść do Wisły. — Jedźmy więc razem — rzekł radzca. Zawołano dorożkę i siadłszy do niej, kazali się zawieźć do łazienek letnich na rzece. Bojarski był doskonałym pływakiem i lubił bardzo pluskać się i dokazywać w wodzie. Radca Emil ze swych czasów łobuzowskich umiał też nieźle pływać, choć stracił wprawę, bo rzadko miał czas iść do wody. Rozebrali się i skoczyli do rzeki, niewiele zważając na znaki ostrzegające o głębinach i niebezpiecznych wirach. Silny dosyć, zręczny Bojarski puścił się dalej od brzegów, a radzca, choć otylszy od niego i ociężalszy, nie chciał się dać wyprzedzić. Podążył za nim. Kilkanaście minut już orzeźwiali się kąpielą, nieopodal jeden od drugiego, gdy Bernard usłyszał wykrzyk: — Ratuj! Czy to kurcz niespodziany pochwycił Twardzińskiego, czy trafił na prąd, który go pociągnął, dość że Bojarski ujrzał, iż walczy, tonie i wybić się usiłuje na powierzchnię wody napróżno... Jak mógł najrychlej popłynął w pomoc przyjacielowi, który oburącz go pochwycił, ratując się i.... obaj poszli na dno. Z brzegów widziano to i już pośpieszano ku nim, gdy raz jeszcze ukazali się na powierzchni. Bernard jedną rękę wiosłując, drugą ciągnąc Emila, napróżno starał się wydobyć z prądu, który go porywał. Nim rybacy przybyli na to miejsce, znikli znowu. Nierychło potem, opodal od miejsca w którem zatonęli, ukazał się Bojarski, wlokąc za sobą resztą sił Emila, który go nie puszczał, ale zdawał się już bezwładnym i skostniałym. Obu ich razem wywleczono na ląd, gdzie szczęściem znajdował się doktór, który pierwze zarządził środki, aby Emila przywołać do życia. Bojarski był osłabiony, zmęczony, ale zachował jeszcze oddech i dopiero na lądzie omdał z wysilenia. Twardziński, który długo znaku życia nie dawał, wkrótce potem oczy otworzył, począł oddychać i nie ulegało wątpliwości, że był ocalonym. Bojarski, z omdlenia ocucony, okazał się tak słabym, iż potrzeba było, przyodziawszy go nieco, wnieść do powozu i nieprzytomnego powoli przetransportować do domu. Radzca, choć osłabiony, mógł sam udać się na spoczynek, doktorowi poleciwszy przyjaciela, który go ocalił. Dano znać hrabiemu Gwalbertowi o wypadku, a ten natychmiast przybiegł z drugim lekarzem na strych, gdzie rzeźwiono i rozcierano Bojarskiego. Zdawało się wkońcu, iż życie będzie ocalone; ale nazajutrz, skutkiem gwałtownego wysiłku, wywiązało się silne płuc zapalenie. Trzeciego dnia radzca Emil chodził, trochę tylko blady i bardzo jeszcze przestraszony, a Bernard leżał w gorączce. Dawny uczeń go nie odstępował. Dwóch lekarzów siedziało a łoża; ale wszystkie środki użyte nie zdołały zmniejszyć choroby, która zagrażała już życiu. Lekarz hrabiego nie taił, iż stan chorego jest niebezpieczny. Dni kilka przeciągnęła sio choroba, z małemi zmianami, które dozwalały Bernardowi, gdy odzyskiwał przytomność, poznając Gwalberta, doznać tej pociechy, że opuszczonym nie był. Przyznać należy i radzcy, że temu, który ratując go życie poświęcił, okazał się wdzięcznym. Siedział rezem z Gwalbertem u jego łóżka i to go w opinii hrabiego bardzo dobrze postawiło. Bernard ostatniego dnia czuł i wiedział, że żyć nie będzie. Oczyma mierzył zdala papierów swych stosy, niepokończone prace, których nikt nie mógł użyć i nikt nie potrafiłby dokończyć... Uśmiech łagodny przebiegał po jego ustach. Ciężko mu było mówić... Żądał od Gwalberta, aby jego papiery spalono, obstawał przy tem i wymógł słowo, że wola jego będzie spełnioną. Chciał, by go pochowano przy ojcu i matce. Gwalbert dawał mu jeszcze życia nadzieje, których sam nie miał, ale Bojarski głową potrząsał. Czuł w piersi już zaczajoną śmierć, która nagle, jednym złamanym oddechem, koniec cierpieniu położyć miała. Leżał, pobłogosławiony na wielką podróż przez duchownego, spokojny zupełnie. Nie żałował życia, które zamknął poświęceniem się dla ocalenia przyjaciela. Nie mogąc go ratować, lekarze starali się przynajmniej ulżyć cierpieniom i w śnie spokojnym, marząc, duch uleciał w krainy światłości... Za trumną szli hr. Gwalbert, radzca z głową spuszczoną, jakby zawstydzony że żył, gdy Bernard za niego umierać musiał, Muliniec z żoną, panna Henryka, wszyscy aż do Piotrusia Grochowskiego, z zagryzionemi wargami i pomarszczonem czołem. Redaktor gazety zbliżył się do niego, nim doszli dc Powązek. — Słuchaj, Piotruś — rzekł —tyś go dobrze znał, byliście z sobą przyjacielsko. Na jutro mi potrzeba nekrologu. Rozumiesz? Zpod okularów zukosa spojrzał Grochowski. — Daj mi ty pokój— szepnął półgłosem. — Pewnie jakie sto wierszy, nie więcej. — A cóż myślisz? — odparł redaktor — albo to niedosyć dla niego? — Ani dla niego, ani dla mnie tego niedosyć — odezwał sio Piotruś. — To przecie był człowiek nieznany, ale znakomity i oryginalny, a do innych niepodobny. — Rozumiem — zamruczał redaktor. — Wszystkiem tem stał się dopiero teraz, gdy umarł, bo za życia nieraz słyszałem, coś mówił o nim. Mieliście ' go niemal za waryata. — I był niemal waryatem — zawołał Piotruś, który w tej chwili spostrzegł, że woskiem się okapał i wpadł w bardzo zły humor — ale to nie przeszkadza, że zarazem był genialnym. O nim książkę napisać można, a ty chcesz sto wierszy. — Pisz sobie później tomy, ale ja nie mogę mu dać większego nekrologu — rzekł redaktor. — Nie był popularnym... Kogo on obchodzi? — I ja w ten nekrolog mam włożyć wszystko, aby potem obszerniejszych nie czytano? — rzekł Piotruś. — To nie może być, winienem więcej jego pamięci. Redaktor począł mu coś szeptać, ale na ucho. Grochowski słuchał już teraz cierpliwiej, zamienili słów kilka niedosłyszanych i... rozmowa była skończoną. Człowiek, o którym nie mówiono za życia, nazajutrz miał niejeden nekrolog Piotrusia, który zastrzegał, że obszerniejszy życiorys przygotowuje; gorące wspomnienie napisała także panna Henryka, patetycznie pożegnał nieboszczyka Muliniec... Wszyscy podnieśli czyn ten, którego padł ofiarą, uczcili życie poświęceń, a o pracach mało -znanych mało też powiedziano. Hrabia Gwalbert znajdował, że spełnienie woli zmarłego, który papiery spalić kazał, byłoby niesprawiedliwością i barbarzyństwem. Ofiarował swoim kosztem drukować to, coby się znalazło godnem ogłoszenia i zupełnie wykończonem. Piotruś i Muliniec podjęli się przejrzeć niezmierną tę masę papierów, która po nim pozostała. Podzielili ją nawet między siebie i w pierwszych dniach wzięli się do roboty z wielkim zapałem. Po niejakim atoli czasie Piotruś począł ostygać. Darmo wykonać olbrzymi ten przegląd, było dla niego niepodobieństwem. Muliniec też rozkładał prace na lata. Hrabia Gwalbert napróżno naglił, zachęcał i upominał się: rzecz została odłożoną. Nie możemy zaręczyć za to, czy wypisy i notatki luźne nie posłużyły potem Grochowskiemu do wykonania znakomitych studyów nad pewnemi epokami piśmiennictwa. Muliniec dobył wiązankę poezyj, które, połączone z dawniej wydanemi, złożyły się na ładny to- mik, wydrukowany kosztem hrabiego Gwalberta, który się też i o krzyż granitowy postarał na mogile. Tak zgasł, imienia i sławy nie zostawiając po sobie, poczciwy szermierz, który nie umiał wzbić się wgórę i przeszedł małą ścieżynką, obok wielkiego gościńca, pełnego próżnej wrzawy i pyłu... Tak giną inni, nieznani pracownicy w winnicy, nieumiejący wyzyskać dla siebie skarbów pokornego ducha. Któż wie... może geniusz spał w nim, nieśmiałością spowity, niewiarą w siebie skrępowany... Zato iluż bohaterów przy trąb odgłosie wjeżdża do nieśmiertelności, bo z odrobiny wody i mydła umieli wydmuchnąć lśniącą barwami tyczowemi bańkę, bawiącą oczy... a nic niemówiącą do duszy. Sprawiedliwe-li są losy i sądy? Nie wiem — ale pojedynczy człowiek ma-li co w sobie, czegoby w spuściźnie nie wziął z przeszłości, i w ogólnym rachunku idzie-li o to, kto śpiewał, jeśli pieśń w porę zabrzmiała? Dziś i mogiły Bojarskiego niema już na Powązkach, i z jego papierów wysnuło się tyle nitek, utkało tyle kobierczyków i kobierców, że one przeszły na własność tych, co je na krosnach nowych rozpięli. Requiescat in pace! KONIEC