Józef Ignacy Kraszewski MĘCZENNICY Obrazy życia współczesnego CZĘŚĆ PIERWSZA NA WYSOKOŚCIACH TOM I W salonie księżny Eufrezji miano podawać herbatę. Był to wieczór czerwcowy, dosyć gorący — okna wychodzące na cienisty ogród stary stały pootwierane. Z dala przytłumiony słychać było gwar miasta; ale stare drzewa tak osłaniały pałacyk z tej strony, iż tylko z odgłosu można się było domyślać stolicy. Rozrosłe ich konary zielonym sklepieniem pokrywały trochę wilgotny i smutny ogródek, któremu mury, ze wszech stron go otaczające, kradły powietrze i słońce... Jak on, tak i pałacyk miał pozór dobrze zachowanej pamiątki, niezbyt już dla nowszych życia wymagań dogodnej. Wiek musiał co najmniej upłynąć, jak po raz ostatni mury tego gmachu ustroiły się i odmłodziły. Nosił on wybitny charakter końca XVIII wieku, w którym był przerobiony. Teraźniejsza właścicielka czy przez poszanowanie, czy dla fantazji jakiejś nic tu odmieniać i odnawiać nie chciała, choć złocenia były poczerniałe, białe malowania zbrukane, a stare obicia wyblakłe. Zdawało się jej może, iż nie przystało starej rodzinie walczyć o lepszą z młodym zbytkiem naszych czasów. Salon biały ze złotem, z malowanymi nadedrzwiami, ze zwierciadłami w ramach ozdobnych, ze swym adamaszkiem niegdyś amaramtowym, kilkunastu obrazami fla- mandzkiej i włoskiej szkoły, ze sprzętem staroświeckim, z mnóstwem fraszek, w których się dawniej kochano, a które dziś stały się osobliwościami kosztownymi — tak był w sobie cały i harmonijny, iż mimo śladów, jakie czas na nim zostawił, znawcy się nad nim unosili... Księżna Eufrezja, będąc zmuszona zamieszkać tu dla wychowania córki jedynaczki, gdy raz postanowiła utrzymać pałacyk, jakim był, starała się, aby nic w nim nie stanowiło dysonansu. Więcej może kosztowała ta fantazja pańska, niżby restauracja była wyniosła — lecz znajdowano to powszechnie bardzo dystyngowanym. Księżna matka, z domu hrabianka, pochodziła z rodziny, która swego czasu wsławiła się swą ekscentrycznością. Było to już we krwi jej i obyczaju... za młodu niezmiernie żywa, wrażliwa, namiętna, cierpiała z tego powodu wiele... Pozostało jej nawet teraz, blisko sześćdziesiątletniej — dosyć jeszcze imaginacji, życia, fantazji, aby się nie nudzić na starość. Szczęściem dla niej wszystkie wybryki, do jakich by ją mogła krew gorąca doprowadzić — stłumiło jedno uczucie, które nad innymi wzięło górę. Z drugiego małżeństwa, spóźnionego, miała córkę, do której się przywiązała ślepo, namiętnie, gorąco, tak że dla niej i nią tylko żyła... Przyczyniało się może do tego, iż księżniczka Jadwiga przyszła na świat tak wątła, tak biedna, iż z początku wątpiono o utrzymaniu jej przy życiu. Z nadzwyczajnymi staraniami i kosztem udało się dziecię to, bezsilne, trochę ułomne, wychować. Wożono ją do piasków nadmorskich, do powietrza odżywiającego, na słońce życiodawcze, na mleko karmiące po całym świecie i księżniczka Jadwiga nareszcie rozwinęła się, choć słabiutka, delikatna, wątła, bezkrwista, rozpieszczona, z jednym ramieniem nieco od drugiego wyższym — obiecując już, zdaniem doktorów, i wypięknieć, i sił nabrać, byleby się jej w ni- czym nie sprzeciwiano — bo najmniejszego nie znosiła podrażnienia, a mała nieprzyjemność oddziaływała zaraz na stan jej zdrowia i stawała się groźną w następstwy. Staraniem matki nieustannym było czuwać, ażeby uśmiech nie schodził z jej bladej twarzyczki, by miała wszystko, czego tylko zażądać mogła. Dziecię, tak na ręku noszone, osłaniane, chuchane, musiało uczuć się panią i mimo przywiązania do matki wyrosnąć na tyrana. Oczekiwano na herbatę... W salonie lampa z zieloną osłonką paliła się już na stoliku, chociaż przez okna wpadał jeszcze blask dnia schyłku, o ile go drzewa, osłaniające okna, dopuszczały. W fotelu siedziała księżna matka, na której, mimo bardzo starannego stroju i troskliwości o powierzchowność, mało znać było dawniej sławioną piękność. Pomarszczona i zżółkła twarz straciła rysy odznaczające ją i oczy tylko czarne i żywe, mówiące, nie postradały blasku. Usta ginęły w fałdach, a policzki chudość zeszpeciła. Małego wzrostu, prosto się trzymająca, ze zbyt młodymi do swej twarzy ruchami, księżna matka była ruiną, która się kazała burzliwej przeszłości domyśleć. Trudno jej było długo spokojnie w jednym miejscu usiedzieć, poruszała się ciągle, rzucała rękami, sobą, trzęsła głową... a oczy jej, biegając dokoła, wracały co chwila ku córce. Śledziła w niej najmniejsze wrażenia, usiłując odgadnąć, co je spowodowało, i nieustanne rzucając pytania. Księżniczka Jadwiga siedziała na kanapie wsparta na rączce białej, trochę długiej, chudawej, nieładnej lecz wypieszczonej jak ona... Nie była piękną, ale właśnie znajdowała się w tej często prędko przemijającej życia chwilce, gdy młodość opromienia i wdziękiem swym złoci nawet to, co pięknym być nie może. Twarzyczka blada, żółtawa, przezroczystej cery, trochę zanadto przedłużona, z czołem zbyt wysokim, z no- skiem kształtnym — wydawała się starszą, niż miała prawo. Usta szerokie, zaciśnięte, odznaczał wyraz energiczny, samowolny, despotyczny niemal. Oczy w pięknej oprawie, ciemne, nie oznaczonej barwy, patrzyły razem śmiało jakoś i smętnie. Kształty postaci nie wypełniły się jeszcze, bo może się nigdy zaokrąglić nie miały, lecz okrywała je skóra delikatna, a maleńkiej ułomności, dzięki sukienkom i różnym środkom dopełniającym, wcale widać nie było. Średniego wzrostu, słuszniejsza od matki księżniczka Jadwiga miała wiele dystynkcji w ruchach i, choć niepiękna, czyniła wrażenie oryginalnym twarzy wyrazem. Młodziuchna, zdawała się niemal starą, tak siebie była pewna i odważnie w świat i na ludzi spoglądała... Własne upodobanie i troskliwość matki czyniły ją elegantką, a strój powszedni i domowy był tak wykwintny, iż dla jej wieku zdawał się niestosownym. I on czynił ją starszą, niż była. Księżniczka nie miała lat dwudziestu. Ubranie domowe było jedwabne, obszywane koronkami, przystrojone do zbytku, na szyi łańcuszek i medalion, na chudych rękach bransolety, na palcach dużo rozmaitych pierścieni, wreszcie utrefienie włosów dosyć ubogo rosnących — mogło na pierwszy rzut oka omylić i kazać się domyślać młodej mężatki. Śmiałość też i swoboda, których obecność matki nie hamowała, przyczyniały się do złudzenia. Oprócz dwóch pań, z których rzeczywiście nie wiedzieć którą było nazywać gospodynią — mężczyzna w wieku znajdował się w salonie i młodzieniec, którego zaraz zaprezentujemy. Starszy, książę Marcin, zupełnie siwy, trochę łysy, miał fizjognomię przyjemną i łagodną, nic nie znaczącą; oczy piwne niewielkie, usta wygięte stereotypowym uśmiechem, wąsik mały na zwierzchniej wardze, który był przeznaczony, aby twarzy dodać energii i powagi, bo na tych jej zbywało, ubrany mimo wieku starannie, czysto, nie bez smaku, figurką swą i całą osóbką miłe czynił wrażenie. Z tytułem, czy bez niego, każdy w nim czuł jedną z tych istot biernych, które w wielki rachunek życia społecznego nie wchodzą, nie dobijają się stanowisk i zaspokajają tym, co im Bóg dał, kupując powolnością dla wszystkich nad wszystko im miły spokój. Był to jakiś stryj księżniczki, wybrany dla tych swych ujemnych przymiotów na opiekuna przez księżnę Eufrezję, ażeby jak najmniej jej zawadzał. Pierwszy to raz ktoś księcia Marcina brał tak na serio i podnosił go do godności, o którą się nigdy nie dobijał. Dziwił się wyborowi kuzynki, lecz odrzucić go nie mógł, a obowiązki swe spełniał z takim zaparciem się własnych przekonań, iż księżna matka odchwalić się go nie mogła. Książę Marcin nie był może umysłowo tak upośledzony, jak się wydawał, lecz po żwawo spędzonej młodości i różnych przejściach doszedł do tej zasady, że z ludźmi o nic się spierać nie warto, najwygodniej jest potakiwać, uśmiechać się i żadnej nigdy walki nie rozpoczynać. Książę Marcin też milczał najczęściej, miał dar słuchania wielki, słuchał inteligentnie i potakiwał w miejscu, trafnie, z rozmaitymi stopniowaniami, co gadułów uszczęśliwiało. Nazywano go skąpym, w istocie był oszczędny, a próżności miał tak mało, że nigdy dla niej grosza nie poświęcał. W chwili, gdy go w salonie znajdujemy oczekującego z innymi na herbatę — siedział z twarzą zwróconą do starej księżny z atencją wielką i obrachowanym kierunkiem oczu, które z największą łatwością mogły się przenieść ku księżniczce Jadwidze. Czwartym i ostatnim w salonie był młodzieniec tak piękny, że gdyby nawet oblicze jego nie miało na sobie dobitnie wyciśniętego piętna inteligencji rozwiniętej szczęśliwie — musiałby zwrócić oczy na siebie. Słuszny, brunet, zbudowany jak posąg Apollina, kształtny, z wyrazem wielkiej, arystokratycznej dystynkcji — nie miał skazy, nie miał jednego rysu dysharmonijnego. Natura, tworząc nawet takie arcydzieła bardzo często, przez ironię jakąś czymś oznacza ułomność ludzką. Niekiedy jest to plamka zaledwie dostrzeżona, a jednak wielkiego znaczenia. W siedzącym skromnie na trochę w cień odsuniętym krzesełku młodzieńcu najbystrzejsze oko nie mogłoby było dostrzec nic, co by od niego zrażało i rozczarowywało. Do tej piękności fizycznej, nadzwyczajnej, uderzającej, którą podnosiło to, że właściciel nie zdawał się do niej przywiązywać wagi — dodać potrzeba ten promyk na czole, ten ogień w oczach, który piękności dodaje blasku i wdzięku. Chłopak ubrany był bardzo skromnie, czysto, z angielską prostotą, lecz smakownie. Suknie miał czarne, bieliznę niepokalanej świeżości i najmniejszej błyskotki na sobie. Z miejsca, jakie zajmował opodal nieco od trzech osób składających kółko zawarte, wnosić było można, iż do niego właściwie nie należał i zajmował tu podrzędne jakieś stanowisko... Pomimo oznajmionej herbaty na jednej ręce miał już włożoną rękawiczkę i trzymał kapelusz, jakby się gotował do wyjścia. Nikt na niego nie patrzał, ani wyzywał do rozmowy, która się toczyła tak swobodnie, jak gdyby go tu nie było. Księżna matka opowiadała coś kuzynowi, księżniczka Jadwiga pogrążona była w jakimś dumaniu, przerywanym niekiedy dodatkami, które dorzucała do powieści matki; książę Marcin cały był zatopiony w słuchaniu, uśmiechał się i poruszał, dowodząc, że pilno zwraca uwagę i nadzwyczaj się bawi tym, czym go częstowano. Jedna tylko księżniczka Jadwiga kiedy niekiedy nieznacznie oczkami biegała w stronę młodzieńca, zatrzy- mywała na nim wzrok znacząco i jakby sama na siebie gniewna, odwracała go szybko, by po chwilce znowu spojrzeć na milczącego gościa. Czy oczy i wejrzenia ich się spotykały, trudno było odgadnąć — księżniczka wyraźnie strzegła się, by nie być wyśledzoną i pochwyconą na uczynku. Młodzieniec niekiedy drgał, spuszczał źrenice na kapelusz, podnosił je, toczył oczyma po salonie, zdawał się pomieszany i wprędce odzyskiwał panowanie nad sobą. Gra ta trwała dosyć długo, gdy wreszcie podniósł się z krzesła i zdawał chcieć pożegnać. W tej chwili księżniczka, postrzegłszy ten ruch, zwróciła się śmiało i potrząsłszy główką, odezwała się półgłosem. — Siedź pan! Posłuszny gość, zarumieniwszy się nieco, usiadł — a księżna, która dosłyszała rozkaz wydany przez córkę, miała sobie za obowiązek urzędownie go potwierdzić i prędko dodała tonem suchym, prawie niegrzecznym: — Zostań pan na herbatę. Na epizod ten, podrzędnego znaczenia, książę Marcin nie zwrócił uwagi. Księżniczka, jakby chciała wystąpienie swe zagładzić, już ani patrzała na młodzieńca. Wtem drzwi się otwarły do saloniku bocznego, w którym podano herbatę, kamerdyner wszedł, a księżna matka podała z krygiem pociesznym rękę kuzynowi. Księżniczka wstała powoli, ociągając się, niechętnie z kanapy, spojrzała na suknię, poprawiła coś koło niej, rzuciła okiem na powstającego też gościa i poszła za matką przodem, nie podając mu ręki. O parę kroków dopiero za nią stanął zaproszony, trzymając się umyślnie z dala. Księżniczka szła tak wolno, że matka jej miała czas zasiąść do stolika, gdy ona i idący za nią jeszcze się znajdowali w pierwszym salonie. Parę razy obróciła się panna ku gościowi w milczeniu, wlepiając w niego oczy z wy- razem takim, z taką uporczywością, jakich przy matce nie miały. Ten wzrok pociągający zamiast go ośmielać zdawał się przestraszać, co widząc księżniczka zatrzymała się i wciąż patrząc w oczy, rzekła głosem pełnym znaczenia: — Proszę koniecznie jutro o ten tom Mickiewicza — bardzo proszę. Skłonił się powołany... — Pan mnie masz trochę za dziecko i robisz wybór, którego ja nie lubię. Uśmiechnęła się dziwnie i szepnęła: — Ja wszystko czytam... wszystko... nawet czego bym nie powinna może... nie cierpię tajemnic — chcę znać życie!! Przyłożyła rękę do ust, uśmiechnęła się smutnie, lecz spostrzegłszy, że matka od stolika herbacianego niespokojne ku niej rzucała wejrzenia, dała znak głową młodzieńcowi i poszła do herbaty. Tu ona miejsce swe zajęła przy matce, gdy bardzo zmieszany gość jak najskromniejsze sobie wybrał przy końcu stołu. Matka popatrzała na niego, na córkę i dalej prowadziła rozmowę z kuzynem, do której wesoło i śmiało przyłączyła się księżniczka Jadwiga. Przy herbacie gość ów, którego tu zwano panem Celestynem, zachował się milcząco i jak przystało komuś, który jest zaledwie przypuszczony do — wyższego towarzystwa. Nikt go nie zagadnął, tylko oczy księżniczki Jadwigi ciągle prześladowały, a że siedziała naprzeciw, choć dalej trochę, łatwo jej było, nie postrzeżonej przez matkę, prowadzić dalej tę niemą rozmowę. Trwało to dosyć długo, aż wreszcie książę Marcin żegnać się począł, a pan Celestyn wstał także i poszedł za jego przykładem. Księżniczka zmrużonymi oczyma bardzo znacząco pożegnała go i dała znak głową. Gdy matka i córka pozostały same, milczenie zapanowało w salonie, troskliwy wzrok księżny ciągle śledził wyraz twarzy córki, siedzącej w zamyśleniu chmurnym. Widocznym było, że księżna coś powiedzieć chciała, a wstrzymywała się i nie śmiała począć. — Cóż ci dziś jest, Jadziu droga? — odezwała się wreszcie, przykładając jej rękę do czoła... Czoło to namarszczyło się groźno... Dziecko wiedziało, że najlepszym sposobem oswobodzenia się od pytań natrętnych matki było okazać się cierpiącą i nadąsaną. — Ale cóż ma być? — odpowiedziała kwaśno. — Nic mi nie jest... — Zmęczona jesteś — dodała, wzdychając, księżna i poruszając się niespokojnie. — Ty wiesz, moje najdroższe, jedyne dziecię, jak ja cię kocham i że nieba bym ci przychyliła... jestem ci posłuszną, wszystkim twym kochanym fantazyjkom dogadzam... ale ty bo... słabowita... delikatna... nadużywasz sił swoich... Te twoje lekcje i lekcje bez końca, to nienasycone nauki pragnienie... Trzeba w nim mieć miarę, jak ja się boję o zdrowie... Zadumana Jadwinia potrząsała głową. — Właśnie te jedne lekcje i tę naukę jedną lubię — odezwała się. — Pozbawiona ich, umarłabym z nudów. Nie chcę być lalką, taką jak inne moje rówieśnice... Księżna pocałowała ją w czoło i zawołała: — A, jaka główka gorąca! Nie było na to odpowiedzi; córka ani oddała pocałowania, ani zmieniła postawy, siedziała smutna z wyrazem zadumy... Matka żywo poczęła się przechadzać po saloniku, coraz to spoglądając na nią. Trwało milczenie. — Mnie się zdaje — szepnęła po chwili księżna, sta- jąc przed córką — że ten nieznośny Celestyn tobie swymi lekcjami głowę przewraca... Doprawdy! Ja bym się go pozbyć chciała... Spojrzenie na córkę wywołało z ust księżny okrzyk rozpaczliwy... Jadzia zbladła, zmieniła się nagle, a niepiękna twarz jej tak się straszliwie wykrzywiła, takie oburzenie odmalowało się na niej, że księżna, przerażona, objęła ją rękami, przytuliła do piersi i cała drżąca poczęła pieścić jak małą dziecinę... Na pannie Jadwidze to małe sprzeciwienie się matki uczyniło takie wrażenie, iż natychmiast potrzeba było wody, kropel jakichś i nierychło wyraz twarzy powrócił do zwykłego stanu. Księżna więcej niż się godziło zaniepokojona tym była... Oczy jej błyskały, usta się wykrzywiały, czoło pomarszczyło. — Ale, Jadziu najdroższa — szepnęła nieśmiało — z tobą nie można doprawdy pomówić nawet... a ja, ja bym tak chciała, tak potrzebowała... Księżniczka, jakby nagle męstwo i siła w nią nadzwyczajna wstąpiła, wyprostowała się dumnie i odezwała się głosem podniesionym: — Niechże mama mówi — proszę, bardzo proszę — bo i ja potrzebuję też tej rozmowy. Spojrzały na siebie, księżna ją chciała pocałować, córka z lekka odtrąciła ją, powtarzając: — Więc mówmy, mówmy! Chwili namysłu potrzebowała matka, nim drżącym głosem się odezwała: — Jeżeli cię to ma drażnić... — Ja już jestem podrażniona. — Czym? Jadwiga milczała, zacisnąwszy usta. — Czym? Nie było odpowiedzi. — Moja najdroższa — moja najsłodsza, jedyna ty moja — poczęła księżna, ręce załamując. — Nie gniewaj się, nie irytuj, błagam cię. Cóżem ja powiedziała tak strasznego? Poskarżyłam się na tego... Celestyna — nie bierz mi za złe, jestem matką... lękam się go... ty... — Cóż! ja? co? — głośno przerwała księżniczka. — Wiesz — nieśmiało, zniżając głos, szepnęła matka — mogłabym cię posądzić doprawdy o rzecz poczwarną... Cóż cię ten jakiś pan Celestyn tak obchodzi? — Ja tego jakiegoś pana Celestyna lubię — lubię — odparło dziewczę zuchwale — tak! i z tym się nie kryję. Księżna oczy sobie zakryła... — Jadziu moja! Zamilkły obie; oczy córki rzucały ogniem i płomieniami na matkę, wyzywająco. — Tak jest — lubię go — dodała — nawet bardzo... — I dajesz mu to poznać! — Nie wiem — sucho odrzekła córka. — Dziecinna fantazja! — poczęła księżna. — Nie, to fantazją nie jest — zaprzeczyła Jadzia, patrząc śmiało... Księżnie na twarz występowały na przemiany kolory i bladość trupia, usiłowała się poskromić, uspokoić, nie mogła... — Chodźmy — rzekła zrywając rozmowę — chodźmy do twojego pokoju... Spocznij... Księżniczka potrząsnęła głową. — Kończmy — odezwała się — cośmy poczęły. Ja mamie muszę powiedzieć otwarcie, że jeśli jakimkolwiek sposobem pan Celestyn zostanie oddalony — ja — umrę. Ostatnie słowo do pół tylko wyrzeczone matka z krzykiem pocałunkiem zamknęła. Łzy się jej puściły z oczu... Pomimo całego przywiązania do ubóstwianego dziec- ka — księżna, usłyszawszy to wyznanie, nadto była przelękłą, aby się mogła powstrzymać. — Jadziu, na miłość Bożą! przecież wiesz, kto on jest, a kto ty! Przepaść was dzieli! To szaleństwo... Księżniczka, usłyszawszy to, wstała nagle z krzesła i nie odpowiadając już na nic, krokiem chwiejnym poczęła iść do pierwszego salonu. Matka wzięła ją niemal przemocą pod rękę i podtrzymując szła razem... Nie mówiły już do siebie, ale na twarzy księżny Eufrezji tak rozpaczliwy wyraz się wypiętnował, tak drżała, iż można było równie się o nią jak o córkę obawiać. Scena ta nie musiała być ani niezwykłą, ani pierwszą — bo w pogotowiu gdzieś stojąca średnich lat kobieta nadbiegła cichymi krokami i wyręczając księżnę, poprowadziła, coś szepcząc, pannę Jadwigę do jej pokoju. Matka wlokła się za nimi jak nieprzytomna. Była tak zamyślona, że na zadane pytanie jej przez kamerdynera, po dwakroć powtórzone, odpowiedzi nie dała. W salonie, zatrzymawszy się nieco, księżna kazała sobie podać co potrzeba do pisania, ręką niepewną nakreśliła wyrazów parę i oddała służącemu. Gdy potem pośpieszyła do pokoju córki, znalazła go zamkniętym, a u progu stojąca służba oznajmiła, że panienkę zaraz do łóżka trzeba było zanieść — i zdawało się, że usnąć miała. Wyszedłszy z pałacyku, pan Celestyn, gdy za bramę się dostał i znalazł w ulicy, stał długo, zbierając myśli, jakby nie wiedział, co począć. Co kilka postąpił kroków, zatrzymał się i dumał znowu. Widocznie nierad był z siebie, znać to było z ruchów wszystkich... Przechodnie potrącali go, nie zważał... Wreszcie szybko idący naprzeciw mężczyzna, otarłszy się prawie o niego, już miał pominąć, gdy rozpoznawszy o mroku Celestyna, pochwycił go za rękę. — Dobry wieczór! a! to ty! Celestyn, jakby się dopiero obudził, szepnął: — Dobry wieczór... — Idziesz dokąd? Dawnośmy się nie widzieli — począł głos wesoły. — Czy powracasz na Pragę do ojca, czy nocujesz w mieście? Pytającego uderzyło milczenie posępne pana Celestyna. Wziął go pod rękę. — Co ci jest? Znajduję cię w jakimś niezwyczajnym usposobieniu? — W istocie — przebąknął zapytany — a nigdy może pożądańszym mi nie było spotkanie z tobą. Jesteśmy przyjaciółmi od szkolnej ławy i nie nazwiskiem tylko... Tu przerwał i odetchnął mocno. — Tak — dodał — znajduję się w położeniu dziwnym. Wiele sobie na świecie dotąd jakoś radzić umiałem... a dziś, doprawdy, czuję potrzebę poradzenia się... Chciałbym, ażeby inne, zimniejsze niż moje oczy w to wejrzały, co się ze mną dzieje. Przyjaciel słuchał z wielką uwagą. — Ty — rzekł — ty byś potrzebował czyjejś rady? Celestyn za całą odpowiedź ścisnął go za rękę. — Chodźmy — odezwał się — siądźmy gdzie... Wstąpmy... Po krótkiej naradzie obaj wstąpili do pierwszej lepszej cukierni, która już była pustą. W pierwszym pokoju stary jegomość szklankę dopijał, w drugim było ciemno, przeszli do niego, wołając o światło. Spotkany w ulicy przyjaciel, jakby się przy nim. okazało, był tegoż wieku, co Celestyn, zdrowy i silny mężczyzna, twarzy pospolitej, lecz ożywionej wejrzeniem rozumnym. Czoło prawie niskie, szerokie było i niezwykłej budowy. Wyraz fizjognomii wskazywał chłodnego i praktycznego człowieka. Siedli, kazawszy dać limonadę. Ale Celestyn, który na tę radę powołał, zadumawszy się, długo nie mógł przyjść do słowa... Pan Michał wpatrywał się w niego uważnie i czekał. — Tak — rzekł nareszcie głosem przytłumionym Celestyn — jest to położenie osobliwsze i tylko takiemu, jak ty, wypróbowanemu druhowi zwierzyć się mogę z niego. Ojcu nawet mówić o tym nie śmiem... — Cóż to jest? Celestyn ręką potarł czoło i począł: . — Wiesz, że mi nastręczono, narzucono dawanie lekcji historii, języków, literatury, nie wiem tam czego, u księżny Eufrezji... Wcale mi to nie było na rękę, bo nie lubię dawać lekcji panienkom, tym bardziej rozpieszczonej księżniczce... Musiałem jednak przyjąć wezwanie. — Westchnął. — Doznałem przyjemnego bardzo zawodu — ciągnął dalej Celestyn — zbliżywszy się do mej uczennicy. Wydała mi się nieładną, obejście się jej ze mną było w początku dosyć niegrzeczne nawet — ale płaciła za to wcale niepospolita inteligencja, głowa otwarta, pojętność i pamięć nadzwyczajna. Słowem, zdumiewać się jej musiałem. — Cóż dalej? — podchwycił Michał. — Lekcje te przeszło rok trwają — dodał Celestyn smutnie — i doprowadziły mnie do tego szaleństwa, żem się prawie pokochał w mojej uczennicy. Ale to by niczym jeszcze było — rzekł głosem drżącym — głupią miłość moją schowałbym tam, gdzie by jej ludzkie nie dojrzało oko... gorzej jest, to rozpieszczone, biedne dziecię... ja nie wiem, jak ci powiedzieć. Weźmiesz mnie za samochwalca... ona... ona — mam tego dowody... ona... — Kocha się w tobie!! — podchwycił, śmiejąc się, Michał. — Ale to było do przewidywania! Bez pochlebstwa, nie ma kobiety, która by się w tobie w końcu nie musiała zakochać. Jesteś przeklęcie piękny. — Dajże mi pokój! — zawołał Celestyn. — Jest to sobie fantazja dziecinna młodego dziewczęcia — ale w końcu to upaja... Bądź co bądź — stanowisko, imię, zwyczaje wykwintne — wszystko to ma urok, uderza, chwyta za serce... Niepiękną wydaje mi się dziś — czasem dziwnie zachwycającą! Oczy i serce znałogowały się do niej... Co mam począć? co począć? Pochwycił się za głowę pan Celestyn, a przyjaciel patrzał na niego z politowaniem. — Nie brać dzieciństw na serio! — zawołał po chwili. — Jeżeli się czujesz słabym — co u licha, uciekaj! Zdradzić położonego w tobie zaufania nie zechcesz... Miłość ta czy fantazja, jak sam wiesz, do niczego nie prowadzi. Ty jesteś chudym pachołkiem, a ona księżniczką. To by jeszcze było niczym — ale tyś szlachetka sobie — a ona należy do tych rodzin, które mezaliansu nie dopuszczają... Sam wiesz, że z tego nic być nie może. Kochasz czy nie, 'kocha się ona w tobie czy ma fantazję tylko — trzeba z drogi zejść i to co najrychlej!... Sumienie i rozum tak każą... Pan Michał, dopijając limonadę, dokończył rezolutnie: — Wiesz, że się dziwuję, iż mogłeś potrzebować rady czyjejkolwiek i wątpić o tym, co masz czynić? Celestyn westchnął i mały uśmieszek przebiegł po jego ustach. — Źle się wyraziłem — rzekł — właściwie nie rady potrzebuję, ale pociechy... Michał, realista chłodny, odparł trochę ironicznie: — Na miłosne cierpienia pociechy nie ma! A doprawdy nie pojmuję, jak... mogłeś się w twej uczennicy tak rozkochać! — Jak? — podchwycił Celestyn — tego ja ci sam wytłumaczyć nie potrafię. Widziałeś ją pewno nieraz, wszyscy mówią, że nie jest wcale piękna, a dla mnie ma urok i wdzięk niewysłowiony... W pierwszych tygodniach, gdy do dawania lekcji zastałem wezwany, były mi one nad wyraz przykre. W kątku pokoju z robótką siedziała nieodstępna stara panna, stara sługa domu, panna Klara. Nie przeszkadzało to księżniczce najswobodniej sobie postępować ze mną. Nie życzyła sobie, abym się z nią obchodził jak z dzieckiem, i zapowiedziała mi z góry, że tylko wyjaśnienia pewnych kwestii i skazówek wymagać będzie ode mnie. Wysypała zaraz cały w. istocie zdumiewający zasób wiadomości, ogromnym czytaniem nagromadzony, i odkryła mi niepospolity umysł i zdolności, ale zarazem uparte przekonania pewne, od których odstępować nie chciała... Kilka tygodni trwały nużące spory o najrozmaitsze kwestie... Byłem zupełnie zimny i trzymałem się w mej roli nauczyciela, profesora. Nie wiem, czy ten chłód i obojętność moja, czy istotnie jakaś budząca się sympatia w tym sercu, nie cierpiącym żadnych kajdan i niewoli... wkrótce zmieniły ją zupełnie. Sprzeczała się ze mną zawsze, ale wśród tych rozpraw niekiedy zamyślona, wsparta na ręku, wlepiała we mnie oczy tak dziwnie mówiące, wtrącała takie pytania więcej życia niż literatury tyczące się, żem się mieszać poczynał. Przedsięwziąłem unikać wejrzeń, nie rozumieć aluzji — i znowu wejść w ściśle oznaczone szranki nauczycielskie. Naówczas zaczynała się niecierpliwić, dąsać, przerywała lekcje, odsyłała mnie precz kapryśnie, powoływała ze wschodów... Byłem nad wyraz tym znużony. Lecz razem, przyznać to muszę, ta istota tak młoda, tak pojętna, sięgająca myślami tak daleko i wysoko, zdająca się pragnąć jakiejś duszy bratniej, współczucia... zaczynała we mnie wywoływać politowanie, sympatię, niepo- kój jakiś. Nie unikałem już wejrzeń, nie mierzyłem tak troskliwie słów moich. Księżniczka, którą przytomność panny Klary niecierpliwiła, wymogła na matce, ażeby ona siedziała w drugim pokoju, którego drzwi zostawiano otworem. Stało się według jej woli. Lekcje literatury, czytanie i komentowanie poetów szło dalej, ale się odbywało w sposób najfantastyczniejszy. Księżniczka sama wybierała przedmiot i z powodu jego rozpoczynała rozprawy częstokroć dla mnie tak drażliwe i niezupełnie właściwe, żem nie wiedział, co począć z sobą. Widząc mnie zakłopotanym, śmiała się i powtarzała ciągle: — Ale ja nie jestem dziecko! Z rozmów łatwo mi było odgadnąć, że czytała bez kontroli, co tylko chciała, co jej wpadło w ręce, z tą ciekawością chorobliwą temperamentów pewnych, które granicy żadnej znać nie chcą. Obejście się ze mną było najdziwaczniejsze. Niekiedy czułe do zbytku, poufałe, to dumne i chłodne. Sam na sam była zupełnie inną, przy matce bardzo ostrożną, jak gdyby się lękała, ażeby jej nie odebrano zabawki. Tak przeżyłem rok w mękach, mój Michale, ale niekiedy i w marzeniach idealnych. Księżniczka pod pozorem zadań stylowych dawała mi opracowania, w których odzywały się uczucia, malowało położenie, znajdowały aluzje najwyraźniejsze do nas obojga. Dawała mi je, wymagając krytyk, uwag, odpowiedzi... A przebieg tej choroby — bo inaczej uczucia mego nazwać nie mogę — opisać się nie daje. Znasz mnie nadto, ażebyś mógł posądzić, żem wyszedł choć na chwilę z mej roli biernej. Nie zapomniałem się — to pewna; nie powiedziałem słowa, nie posunąłem się ani na pół (kroku poza granicę mych obowiązków... ale gdy się kocha... miłość tajona i tłumiona zdradza się oczyma, milczeniem, jednym niczym... Pan Michał słuchając tych zeznań więcej okazywał zniecierpliwienia, niż zajęcia, nimi. W końcu przystąpił do Celestyna, ręce mu położył na ramionach, wstrząsnął nim i zawołał: — Dość tych ślamazarnych marzeń! Potrzeba być mężczyzną i uczciwym człowiekiem. Co byś powiedział o młodym nauczycielu przyjętym do zacnego domu, który by korzystał ze zbliżenia się do niewinnego, a rozpieszczonego dziecięcia i chciał mu zawrócić głowę? — Potępiłbym go — odparł wstając Celestyn — nie wątpisz o tym. — No — a zatem nie pozostaje ci nic nad uwolnienie się od lekcji — rzekł Michał — i to co najprędzej. Ty weź się do pracy i staraj się o marzeniu zapomnieć... Celestyn, smutny i milczący, poczynał się już wybierać z powrotem do domu, widząc przyjaciela prawie nadąsanym. Na stole przy kapeluszu jego leżał tom poezji Mickiewicza, który właśnie księżniczka mu oddała. Michał machinalnie wziął go w rękę, a w tej chwili kartka z niego wypadła. Celestyn zarumienił się mocno; spojrzeli na siebie. Podniósł ją drżący i nie mógł się wstrzymać mimo przytomności przyjaciela, by na nią nie rzucić okiem. Poznał od razu znany mu już charakter księżniczki Jadwigi, pismo jakby pośpiesznie, wielkimi głoskami, szeroko na papier rzucone. Był to urywek jakiś bez podpisu, bez końca, myśl niby od niechcenia zanotowana. Miłość jest niezwyciężoną, jeśli jest prawdziwą i wielką — czyni cuda... Nie ma dla niej niepodobieństwa... nie ma przepaści, której by albo skrzydłami lub pełznąc nie przebyła... Tak — choćby pełzać przyszło i to jej nie zastraszy... Miłość potężna jest jak śmierć... Ludzie, imiona, względy wszelkie nikną w jej oczach. Dla dwojga kochających się nie ma świata poza nimi, nie ma prawa, oprócz ich uczucia... Lecz czy mężczyzna kiedy kochać tak może? Nie, potrzeba, ażeby miłość kobiety oblała go płomieniem i ogień swój mu wszczepiła. Z posągu tego musi ona stworzyć nową istotę — taką, jaką marzyła... W końcu stało po dwakroć coraz większymi głoskami: Miłość wszystko może! Jest niezwyciężoną... Gdy Celestyn czytał, Michał, mający wzrok dobry, choć stał trochę dalej, rzucił oczyma na kartkę i burząc się, niespokojny, chmurny, przebiegł ją także oczyma. — Czy to pierwsza podobna włożona do książki podpałka? — spytał ironicznie. Celestyn prędko schował ją do kieszeni i nie odpowiedział nic. Wyszli z cukierni, a że pierwszy z nich miał się dostać na Pragę, drugi szedł do miasta, musieli się rozejść. Michał ucałował przyjaciela z wielkim uczuciem. — Kochany mój — rzekł poważnie — żal mi cię niewymownie, wpadłeś w niepotrzebną, przykrą, niesmaczną kabałę. Co najrychlej ratuj się heroiczną rejteradą. Innego sposobu nie ma... Celestyn poszedł zamyślony. Około mostu znalazł jeden z tych lichych wózków, które zwykle Żydkom służą do wycieczek na Pragę, i znajomy woźnica podjął się go odwieźć do rodziców, których dworek stał dosyć daleko na małej uliczce przedmieścia. Dworek pana Joachima Kormanowskiego, kto by starego właściciela nie znał, starczył sam, by się w nim domyśleć było można ubogiego, ale o dobro swe pieczołowitego człowieka. Była to posiadłość niewielka, nie imponująca — kawał spory ogrodu i drewniany dom porządny z przynależytościami — ale miło było spojrzeć na to, tak czysto, starannie wszystko było utrzymane, tak. wypielęgnowane. Pewno nie przez próżną chętkę pochwalenia się tym czuwano nad małą posiadłością, gdyż domostwo stało z boku, w uliczce bez nazwiska, kędy rzadko kto przechodził. Pan Joachim Kormanowski, człek nietutejszy, od lat kilkunastu przesiedlił się był z Ukrainy, gdzie wielkimi dobrami możnej rodziny zawiadował i rządził lat wiele. Majętności te nagle stracili książęta, a stary ich sługa musiał przejść w świat szukać sobie nowej siedziby i chleba. Chociaż milionami rozporządzał przez czas długi, Kormanowski, gdy przyszło wyrzec się miejsca, które zajmował, zaledwie obliczywszy się, tyle znalazł zapasu, aby móc wyżyć bardzo skromnie i wychować dzieci. Ale był to purytanin, jak go zwali przyjaciele i znajomi, mąż charakteru niezłomnego, odwagi wielkiej, spokoju ducha niezachwianego. Szło mu głównie o danie synowi i córce jak najlepszego wychowania. Wedle jego zasad była to spuścizna, którą każdy ojciec powinien się był starać dzieciom zostawić, niezbyt się troszcząc o majątek dla nich... Pan Joachim dla syna i córki z Ukrainy, mimo odległości, kosztów, nieznajomości miejsca, przeniósł się odważnie do Warszawy. Tu rozrachowawszy, iż życie najtaniej mu kosztować będzie, gdy kupi grunt i dworek w pobliżu miasta — wybrał sobie grunt na Pradze. Nie było to zbyt dogodnym, ale tańszym niż gdzie indziej w owych czasach. On i żona jego, pani Monika, która w męża wierzyła jak w wyrocznię — osiedli na dość opustoszonej realności i — Bóg ich pracy poszczęścił. Dzieci dorosły, wychowały się, ogródek bardzo troskliwie pielęgnowany przynosił jakiś dochód, życie oszczędne i obrachowane dozwalało bez trwogi patrzeć w przyszłość. Pan Joachim, chociaż nierad był nikogo prosić o pomoc, ani się kłaniać nikomu, choć utrzymywał, że człowiek sam powinien był starczyć sobie, a drugim pomagać, od nikogo nic nie żądając — ż dawnych swych stosunków ukraińskich pozostał w pamięci wielu znakomitych rodzin, które z jego książęty były w pokrewieństwie i przyjaźni.. Znano go jako człowieka nieposzlakowanej, aż do przesady posuniętej uczciwości, wiele więc osób zgłaszało się do niego to po radę, to dla zobaczenia go, a nawet z ofiarami przyjacielskimi; wielu go kusiło do objęcia zarządu dóbr, ale pan Joachim czuł się starym, ciężkim i grzecznie odmawiał. Chciał czuwać nad dziećmi. Bądź co bądź te stosunki w świecie niezupełnie mu były bezużyteczne. Miło było spojrzeć na tego człowieka, który dochodził już lat siedemdziesięciu, ale tak był rzeźwy, zdrów, chodził tak wyprostowany, siły miał tyle, że niejeden cherlawy młodzik mu nie sprostał. Życie pracowite, surowe, czynne zahartowało go potężnie. Pan Joachim krótko niegdyś służył wojskowo, chociaż o tym nie mówił nigdy prawie. Z tych lat nominacjatu militarnego, dawno ubiegłych, zapomnianych, zostało mu coś wyjątkowego w postawie, powaga jakaś i trochę może sztywności. Piękny to był typ starego szlachcica, bo Kormanowscy Junoszowie byli dawną szlachtą, a choć pan Joachim się tym nie chwalił, nie zaprzeczał też, że miał i kasztelanów w rodzinie. Ruszał jednak ramionami pogardliwie, gdy o tym wspominano. Ubogim chłopakiem, rzuciwszy służbę wojskową, jak bardzo wielu innych dostał się na Ukrainę, szukając szczęścia w tym kraju płynącym mlekiem i miodem. Zdaje się, że po krótkiej próbie życia wojskowego jako oficjalista pomieścił się w dobrach książęcych. Stopniami idąc, bardzo rychło oceniony, doszedł do zawiadywania kasy, kontroli, wreszcie do pełnomocnictwa i zarządu dobrami. W tej funkcji dotrwał on aż do katastrofy, która i książąt, i jego z długo zajmowanej rezydencji precz wyrzuciła. Wdzięczna rodzina pańska byłaby pewnie staremu, zacnemu człowiekowi wynagrodziła poświęcenie jego dla siebie — ale ona sama została rozproszona, straciła wszystko nie przez swą winę. Cios ten, który i ukochanych mu ludzi, i jego samego dotknął, zniósł pan Joachim ze stoicyzmem chrześcijanina, którego w nim nic zachwiać nie mogło. Z twarzy jego poznać nie było można, że ten piorun weń uderzył. Zdał majętności, zebrał szczupłe swe mienie i z męstwem a wiarą w siłę własną pociągnął do Warszawy. On i żona zarówno, nie myśląc o sobie — chcieli dzieci przygotować do życia — dla nich gotowi byli wszystko poświęcić. Syn Celestyn, o parę lat starszy od córki Leokadii, od młodu okazywał zdolności wielkie. Skończył szkoły bardzo świetnie, uniwersytet ze wszystkimi honorami, jakimi on mógł obdarzyć. Niezupełnie jednak w myśl ojca poszedł pan Celestyn. Stary rad był go widzieć prawnikiem, a bodaj lekarzem, ale człowiekiem, któremu by nauka dawała chleb łatwy i sposób do życia zapewniony. Tymczasem okazało się, że Celestyn nie miał ani powołania, ani ochoty do nauk prawnych i przyrodzonych.. Zajmowała go literatura, języki, słowem, właśnie te przedmioty, których praktyczne zastosowanie do życia dla chleba — jest najtrudniejsze. Rad nierad ojciec zgodzić się musiał na to, by syn szedł za wskazówką własnego ducha. Celestyn więc wyuczył się języków, historii, literatury, wielu pięknych rzeczy bardzo miłych dla niego, kształcących, lecz nie otwierających innego pola nad skromne powołanie nauczycielskie. Troszkę pieszczony przez matkę, przez siostrę, a nawet przez ojca, który się do tego nie przyznawał, że dla chłopca miał słabość wielką, Celestyn wyrósł na prześlicznego młodzieńca, którego sama powierzchowność ściągała oczy i budziła sympatię — ale na chudego pachołka miał nadto pańską postawę, do zbytku może lubił elegancję dobrego smaku i przy spartańskim ojcu dziwnie jakoś się wydawał. Matka i siostra napatrzyć się nań nie mogły; cieszył się nim stary pan Joachim. Pochlebiał mu może ten ładny paniczyk ze krwi jego; a jednak czasem, poglądając na niego, chmurą zachodziło mu czoło. W istocie na dwoje dzieci ów dworek na Pradze i bardzo mały kapitalik były wielce skromną spuścizną — a samemu Celestynowi potrzeba było dużo — i dotąd nie szczęściło mu się w znalezieniu trwałego, przyszłość zapewniającego zajęcia... Nie zagrażał niedostatek, ale widoków pewnych na jutro nie było. Celestyn, pragnąc rodzicom nie być ciężarem, starał się o rozmaite posady, lecz wszędzie prawie kandydatów było niż miejsc więcej. W tych czasach, gdy się to działo, literatura, kto się jej poświęcał, wymagała ofiar, a nic nie przynosiła oprócz trochy rozgłosu i zaproszeń na obiady do generała hrabi Wincentego. Młodzieniec więc musiał tymczasowo szukać sobie po prostu lekcji języków, dozoru nad młodszymi — nim by różne plany osnowane na przyszłość ziścić się mogły. Od roku przeszło znajomy z dawnych czasów panu Joachimowi hrabia M., przyjaciel księżny Eufrezji, niemal gwałtem skłonił ojca i syna, aby Celestyn podjął się dawania lekcji historii i literatury księżniczce. Celestyn nie zawsze na noc do rodziców powracał. Jeżeli go zajęcie jakie do późna wstrzymało, zostawał u Michała lub u którego z dawnych kolegów uniwersyteckich... Rodzice nie mieli najmniejszego powodu niepokojenia się o niego, znali go bowiem jako zbyt szanującego się, zbyt chłodnego, aby się mógł jakiegoś wybryku młodzieńczego dopuścić. Nie lubił nigdy ani zabaw hałaśliwych, ani biesiadowania, ani gry, ani hulanek w podejrzanym towarzystwie. Ojciec znajdował go na swój wiek może nadto sensatem i to go niepokoiło tylko, że jak wszyscy ludzie za młodu do zbytku wstrzemięźliwi — mógł później szałem to jakimś przypłacić. I tego dnia, gdy minęła godzina, o której zwyczajnie Celestyn przybywał, stary pan Joachim stojący w oknie na zwiadach odezwał się do żony, że z wieczerzą na syna chyba już czekać nie ma potrzeby. Dworek praski, który zewnątrz tak schludnie, czysto i ładnie wyglądał, nie mniej starannie wewnątrz był utrzymywany, ale z prostotą nadzwyczajną. Sprzęty, które sobie państwo Joachimostwo przybywszy tu nabyli, nie zmienione dotąd trwały. Z lepszych czasów małe pamiątki po książętach, kosztowniejsze fraszki trochę pokoiki przyozdabiały. Lecz najbardziej stroiła je wykwintna, wyszukana czystość, do której tu już wszyscy byli nawykli. W największym pokoju gościnnym, w którym się wszyscy znajdowali wieczorem, oczekując na Celestyna, paliła się staroświecka lampka z umbrelką na stole, przy którym pani Monika w białym czepeczku, z gładko przyczesanymi włosami siwymi robiła pończochę. Trochę opodal stała siostra Celestyna, panna Leokadia, dziewczę rysami przypominające trochę brata, ładne, ze smutnym twarzy wyrazem, lecz nie mające tego wdzięku i tej, co on, dystynkcji. Były to bliźnięce natury, a jednak różne od siebie... Brat miał coś idealnego, coś prawie niewieściego; siostra powagę ojcowską i męską energię w obliczu. Piękność Leokadii, rzeczywista i uderzająca po rozpatrzeniu się, nie czyniła wrażenia na pierwszy rzut oka. Nie była tak promienista i czuć było, że się ożywiająca ją dusza zamykała cała we wnętrzu, nie chcąc światu okazać. Panna Leokadia miała w sobie coś tajemniczego, zagadkowego — chociaż powierzchowność jej, przybrana umyślnie, zdawała się pospolitą i mało znaczącą. Gdy pan Joachim od okna odezwał się, że już syna się nie spodziewa, matka podniosła oczy na córkę, nimi ją zapytując... Leokadia nie odpowiedziała nic, ale spojrzała ku oknu. — Mnie się zdaje — szepnęła po chwili — że Celestyn jeszcze może powrócić. Miał dziś lekcję popołudniową u księżniczki, która zwykle trwa do herbaty, a księżna go czasem zaprasza... Pan Joachim odwrócił się ku córce i głową potrząsł. — Tak, zaprasza go — rzekł — ale tylko gdy gości nie ma... Leokadia zarumieniła się nieco. — Kochany tatku — odparła z wyrzutem — jużci Celestyn, nie pochlebiając mu, w najlepszym towarzystwie nikomu wstydu nie zrobi. — Tak — gdyby nie wiedziano, że jest nauczycielem, można by go wziąć za panicza — odezwał się ojciec — i... gdyby nie był daleko przyzwoitszym i lepszego tonu od zwykłych paniątek... Mówili jeszcze, gdy wózek się zatoczył pod bramę i ojciec pierwszy postrzegł i poznał ukochanego. Twarz mu się rozjaśniła. — Otóż i on! o wilku mowa! Leokadia żywo ku drzwiom podbiegła, które się otwarły i Celestyn wszedł, najprzód witając ją, bo mu, podając ręce, zastąpiła drogę. Zbliżył się potem do ojca, którego staropolskim obyczajem pocałował w rękę, i pośpieszył do matki... Pani Monika pocałowała go w głowę, a gospodarz zawołał wesołym głosem: — Leotko — wieczerza! jam już głodny. Nie wymawiając, czekaliśmy na jegomości. — Księżna mnie była łaskawa zatrzymać na herbatę — rzekł, rumieniąc się, Celestyn. Matka, która z niego nie spuszczała oka, pierwsza dostrzegła, czy poczuła, że syn był w niezwykłym usposobieniu, z chmurą na czole, z troską na licu, z jakimś niepokojem i roztargnieniem, które się ruchami zdradzało. Nie odpowiedziała jednak nic. Leokadia miała tę samą intuicję z pierwszego wejrzenia i kazawszy dać wieczerzę, wróciła co prędzej, aby się rozpytać brata... Ten siadł milczący, jakby zmęczony, trąc czoło, rzucając oczyma dokoła, a że zwykle starał się dla rodziców być wesół i rozrywać ich, przynosząc z miasta jakieś wiadomostki — w końcu i pan Joachim począł się w niego wpatrywać, posądzając o jakiś niesmak przyniesiony z miasta. W drugim pokoju zastawiona była skromna wieczerza, której nigdy nie odmawiał pan Celestyn. Wstał i teraz, idąc razem z rodzicami, ale w progu Leokadii szepnął, że do wieczerzy nie siądzie, że ma robotę i chce zaraz przejść do swego pokoju. Dosłyszał to pan Joachim. — Cóżeś się to tak nasycił książęcą herbatą, że naszymi kluskami pogardzasz? — zapytał go. — Nie mam apetytu — rzekł Celestyn — w istocie jestem trochę zmęczony. — Lekcjami? — przerwał ojciec, bacznie wpatrując się w niego, bo zawsze posądzał, iż młodość, która ma swe prawa, musi dać uczuć siłę swą Celestynowi. Obawiał się, aby ta godzina nie nadeszła, której się lękał. Syn wydawał mu się dnia tego bardzo podejrzanym. — Prawdę powiedziawszy... i lekcjami — odpowiedział po małym namyśle Celestyn. — Sądzę, że też one wprędce się bądź co bądź skończyć muszą — począł, jedząc spokojniej już, pan Joachim. — Twoja uczennica ma, jeśli się nie mylę, ośmnaście czy dziewiętnaście lat; niepodobieństwem jest, aby się dłużej uczyć i udawać chciała wyrostka. Spojrzał na syna, który stał, sposobiąc się do wyjścia z kapeluszem i książką pod pachą... — Księżniczka Jadwiga — odezwał się powoli Celestyn — ma zamiłowanie w nauce... — Powiedz fantazję czy próżnostkę — przerwał ojciec — niewinną wprawdzie — ale wątpię, ażeby ona długo trwać mogła. Zresztą i swatać ją już zaczną. Majątek trochę zaszargany, prawda,. ale bardzo znaczny... imię piękne. Konkurenci się zjawią. Wieść chodzi, że ją mają wydać za kuzyna Eustaszka. Podniósł oczy na Celestyna, który zdawał się myśleć o czym innym, i nierychło zebrawszy myśli, rzekł: — Nie słyszałem nic o tym. — A nie widać go tam? — mówił ojciec, jakby umyślnie wstrzymując syna, by wybadać lepiej. — W moich godzinach on nie bywa — rzekł Celestyn — a o innych nie wiem. Księcia Eustachego widywałem gdzie indziej... Siostra pamiętała o tyra zawczasu, ażeby miał lampę przygotowaną na stoliku. Pokój był jeszcze studencki i Celestyn go zajmował od dawna. Półki z książkami na ścianach, łóżeczko, stolik duży, zarzucony papierami, i ręką Leokadii pielęgnowane kwiatki w oknach były całą jego ozdobą. Celestyn, który przy rodzicach twarzą swą choć nie bardzo zręcznie kłamał, wstąpiwszy na próg izdebki, w której już mógł zupełnie być swobodnym — niespokojnie rzucił książkę i kapelusz, a sam, rękami twarz i czoło tuląc, padł na łóżko. Zamyślił się głęboko. Zapomniał się tak jakoś i stracił czasu rachubę, że wchodząca po skończonej wieczerzy siostra zastała go w tej postawie desperackiej i z twarzą straszliwie zmienioną. Nim miał czas się opamiętać, podbiegła ku niemu przelękła i ręce mu zarzucając na ramiona, krzyknęła: — Co tobie jest! Ja od razu postrzegłam, żeś powrócił wzruszony i nieswój! Na Boga! jestem przestraszona... drżę — zlituj się... mów... Nic przecież groźnego... nic takiego, do czego byś się przyznać nie mógł przede mną... Z lekka odtrącił ją Celestyn... — Nie bądźże dzieckiem — zawołał — niema zupełnie nic. Nic! Miałem żywą rozmowę z Michałem, posprzeczaliśmy się trochę... To mnie wzburzyło... Siostra potrząsnęła głową. — Ty! z Michałem! — odpowiedziała. — Za kogóż mnie masz, abym ja temu uwierzyła, żeście się wy posprzeczać mogli i to jeszcze aż do tego" stopnia... Mój drogi... - Wy bo, kobiety, nie rozumiecie tego — ostro począł się bronić Celestyn, wstając z łóżka i chodząc po izdebce — że się można powaśnić o zasady, o przekonania... o naukowe poglądy... Otóż... — Ja to rozumiem — zimno wpatrując się w brata rzekła Leokadia - ale ty — i Michał... — To chodząca proza... — zawołał Celestyn. — Najzacniejszy człowiek, ale jak kamień zimny... nie rozumiejący nic oprócz... tego... co w pięć palców ująć może... Siostra słuchała z uwagą, wpatrując się razem w mówiącego, z jego pomieszania i żywości tłumaczenia czyniąc wnioski, które ją doprowadziły do tego, że — pocałowawszy brata, szepnęła cicho: — Kłamiesz, mój najdroższy... Celestyn zatrzymał wzrok długo na niej, nie odpowiedział nic, i — oparłszy się o stół, począł patrzeć na książki. — Która godzina? — spytał, tłumiąc niby ziewanie. — Odpędzasz mnie? — szepnęła natrętna. — Nie mam już twojego zaufania? Brat, spuściwszy oczy, milczał. Dumał długo. — Wierz mi —- począł zmienionym, cichym głosem — że są rzeczy, z których się spowiadać i nie godzi, i — na nic nie zdało... — Jak to! jak to! — podchwyciła żywo Leokadia — przed siostrą? przed siostrą, dla której nie miało się tajemnic? Siostra może by nie pomogła... to prawda, ale by choć podzieliła boleść, bo ta — jest! Z przyciskiem wymówiła to. Celestyn, jakby wahając się i namyślając, począł się przechadzać po izdebce, stanął przed nią, zbliżył usta do jej czoła i rzekł z westchnieniem: — Idź spać i bądź spokojna... Nie dopuściłem się niczego, czego bym mógł albo się wstydzić, lub żałować... Mam przykrość... to prawda... Zamilkł... Leokadia nie ruszała się z miejsca... Była pewną, że się jej w końcu serce brata otworzy. Celestyn, jakby koniecznie chciał się pozbyć upartej i czekającej na zwierzenie się jakieś siostry, począł wypróżniać kieszenie surduta, wyjął pugilares i razem z nim schowaną kartkę księżniczki, którą nieuważnie na stół rzuciwszy, sam się ku oknu oddalił. Oczy Leokadii śledziły pilnie każdy ruch jego. Kartka padła otwarta na stolik i znane zapewne pismo księżniczki Jadwigi zwróciło uwagę Leokadii, która, zbliżywszy się do stołu, zaczęła czytać, zarumieniła się i rzucając papier na stół, krzyknęła. Celestyn, zapatrzony w okno, dopiero teraz zobaczywszy, co się stało, podbiegł za późno, zdradzając się i papier chwytając nagle. Leokadia, której twarz po rumieńcu szkarłatnym skryła bladość trupia — stała osłupiała i osłabła... W milczeniu załamała ręce przed bratem, zdawała się błagać go i czynić wyrzuty... — Tak! tak — ozwała się cicho ze łkaniem w głosie — nie mówiłam ci nigdy o tym, alem miała trwogę i przeczucie nieszczęścia tego! O! bo to jest największe nieszczęście, jakie spotkać nas mogło! Byłam pewną, że ona nie potrafi widywać cię, żyć, mówić, uczyć się od ciebie i — nie rozmiłować się w tobie! Celestyn milczał z głową spuszczoną. Chciał skłamać. — Skądże znowu to przypuszczenie. To jest wyjątek z jakiejś książki... — Doskonale wybrany! — zawołała Leokadia — i dlaczegożeś tak chciał się z nim ukryć przede mną? — Właśnie dlatego, abyś dziwacznych z niego nie robiła wniosków. Leokadia poczuła się w końcu obrażoną. — Niech tak będzie — odpowiedziała z goryczą — odtrącasz mnie, nie będę ci się narzucała — czyń, jak ci się podoba, ale mi nie odbierzesz tego przekonania, że ona się w tobie, kocha... Większy cios nie mógł nas dotknąć. Łzy się jej polały z oczów, zakryła je chustką, chciała odejść, gdy Celestyn wzruszony zbliżył się do niej i szepnął: — Tak — nieszczęście... mnie spotkało, alem niewinny... Siedli milczący u stolika. Leokadia ocierała oczy co prędzej... — Powinieneś się od tych lekcji uwolnić — poczęła gorączkowo — od jutra! Powiedzieć, co chcesz, żeś chory... że wyjeżdżasz... Co ludzie powiedzą! o mój Boże! Celestyn milczał wsparty na ręku, ona szeptała wciąż żywo: — Ojciec i matka nie powinni ani wiedzieć, ani się tego domyślać. Ja znam ojca, jego by to zabić mogło. Ty musisz się oddalić... Znajdź jaki chcesz powód, skłam, kłamstwo będzie święte. Powiedz, że cię wezwano do Wilna lub do Krzemieńca. Wszak ci tam miejsce obiecywano. Jedź, schowaj się... , Nie mogąc się od brata słowa doczekać, schwyciła go w końcu za rękę. . — A ty? — zawołała — ty? nieprawda? ty jej nie kochasz? to zepsute, rozpieszczone dziecko... ty nie mogłeś się do niej przywiązać? Ja ją widziałam w kościele, nieładna jest... ułomna... Gdy to mówiła, spotkała wejrzenie brata, które jej więcej powiedzieć musiało niż słowa — bo nagle, przerwawszy mowę, krzyknęła. Zaczęła płakać znowu... Celestyn odzyskał trochę krwi chłodnej. — Uspokój się! — zawołał — nie dałem po sobie znać, nie rzekłem słowa... Jestem niewinny. Lecz Leokadio ty moja! ty nie wiesz, jaką potęgą jest miłość, która pierwszy raz pada na serce nią nie tknięte i wywołuje z niego życie... Oprzeć się było nad siły... — Milcz... milcz... — przerwała siostra — dosyć... Zerwała się z krzesła, bo w sieni kroki słychać było... Drzwi się uchyliły i matka w nocnym czepcu, ze świecą w ręku poczęła wołać od progu: — Ale dosyćże już tej paplaniny! Spać! spać! Ty bo mu nie dasz nawet spocząć... Chodź bo... proszę ze mną. Nazajutrz rano, o godzinie, w której księżna gości nie zwykła była przyjmować, nadjechał książę Larbin, a że dane były rozkazy, aby go natychmiast do pani domu zaprowadzono, oczekujący kamerdyner wskazał mu schodki, prowadzące do pokojów gościnnych, bo w tych już księżna Eufrezja wyglądała kuzyna. Wybrała je zapewne dlatego, ażeby rozmowę poufną ukryć przed córką. Książę, już biletem odebranym przestraszony trochę, jeszcze bardziej się uląkł, gdy mu oznajmiono, gdzie nań księżna oczekiwała. Było więc coś ważnego i tajemniczego — coś nadzwyczajnego! Książę Marcin tak dobrze znał słabość swą, nieudolność, łatwe powodowanie się drugim, iż w razach podobnych doznawał niewysłowionej trwogi. Zbliżając się do księżny, która w fotelu u stolika siedziała, a zobaczywszy go, zerwała się z niezmierną gorączką i ruchami konwulsyjnymi — książę Marcin stracił zupełnie przytomność. Twarz, postawa gospodyni domu wprawiły go w większe jeszcze zwątpienie. Nie pojmował co się stać mogło, lecz czuł, że piorun jakiś miał spaść na niego... Szedł jak na ścięcie... Księżna zaniosła się przy powitaniu spazmatycznym łkaniem. — Siadaj! słuchaj! — poczęła — ale jakże ja ci to opowiedzieć potrafię. Głowę straciłam... Książę Marcin słowa nie znalazł nawet na ułagodzenie wybuchu... Drżał jak liść. — Wiesz! — zawołała, chwytając go za ręce — wiesz — moja Jadzia! Jadzia... zakochana... śmiertelnie w tym podłym Antynousie... którego ja miałam... nierozum wziąć do niej za nauczyciela... Książę, słuchający z największą uwagą w początku, zdawał się nie rozumieć. Naprzód Jadzię uważał on dotąd za dziecko, po wtóre jakże mogła osoba tak wysoko urodzona do tego się stopnia zapomnieć... Po chwili zamyślenia książę uderzył ręką w stół. — Więc natychmiast precz z nim! — nie dokończył jeszcze, gdy księżna za rękę go drapieżnie szarpać zaczęła i zawołała: — Ona umrze! ona mi to śmiała powiedzieć. Ja tego nie przeżyję... Dziecko moje jedyne! Łzy się z oczów puściły, a książę Marcin osłupiał. Dalej już ani wiedział, ani mógł się domyśleć, co począć wypadało. Wezwany do rady — okazał się tak przygnębionym — tak nieszczęśliwym, że litość brała nań patrzeć. To, co by mógł poufnie doradzić, było tak poczwarnym, iż nie śmiał się z tym odezwać. Inszego wyjścia nie widział. Księżna płakała i spazmowała. Nie było sposobu rozwiązania zadania. Po raz to pierwszy nieudolność tego opiekuna, którego sobie wybrała z tą myślą, aby jej nie był w niczym przeszkodą, dała się uczuć dotkliwie, książę Marcin był doskonałym i wygodnym do podpisywania, do potakiwania, do pochwalania, co księżna Eufrezja mieć chciała — lecz w chwili, jak ta, na nic się nie zdał. Ze spazmatycznego łkania i rzucania się księżna przeszła nagle w jakieś usposobienie rozpaczliwe. — Ale przecież to nie może być! Jadzia jest nadto rozumną. Ona wie, że taka głupia miłość dziecinna do niczego nie prowadzi... — Naturalnie — nie prowadzi — potwierdził książę. — A wczoraj mi wręcz odpowiedziała, że jeśli go odprawię — umrze! Księżna zakryła sobie oczy, łkanie słyszeć się dało. Książę Marcin zebrał się przecież na słowo pociechy. — Kuzynko dobrodziejko — rzekł — to się tak mówi... Nie zna ani świata, ani własnego serca, nawykła do powolności z twej strony... — Ale ja ją znam — wtrąciła księżna gwałtownie — uczucia ma nader żywe, przekonać i pokonać ją trudno. A... uchowaj Boże nieszczęścia — ja nie przeżyję tego, ją jedną mam tylko. — Nie trzeba brać tak na serio — dodał kuzyn. Księżna chodziła zamyślona, wzdychając i jęcząc, chwytając się za głowę. Książę Marcin szukał w swojej, co by mógł przecię jako opiekun poradzić łagodzącego, a niezbyt radykalnego. Zebrał się na ciche słowo. — Wie kuzynka co? — rzekł — Jadzia przez osamotnienie wpadła w tę nienaturalną dla młodej panienki fantazję uczoności. Trzeba ją wprowadzić w świat i świat wpuścić do domu. Rozrywka będzie najlepszym lekarstwem. Tu książę się zawahał i zarumienił, gdyż był zmuszony dotknąć struny bardzo delikatnej, a lękał się, żeby ona w oczach matki nie zabrzmiała zbyt rażąco. Począł, głos zniżywszy: — Są, kochana kuzynko, takie temperamenta, to rzecz wiadoma... krew... wyobraźnia żywa... które tylko dotknięcie... w rzeczywistości może uspokoić. Najlepiej by było wydać za mąż. Księżna wykrzykiem zaprotestowała... — Nieraześmy mówili o tym — dodał nieśmiało książę Marcin — że Eustaszek byłby dla niej bardzo stosowną partią. Kuzynka nie byłaś przeciwko temu... Eustaszek za mało bywa, należałoby go zachęcić, pociągnąć, a ja to z chęcią wezmę na siebie... Matka, słuchając tego wniosku, dała pewny znak przyzwolenia. — To niezła rada — odezwała się — wcale niezła... Ale Eustaszek jest bałamut, trzpiot, lekki. — Ale — c'est la coqueluche des toutes ces dames — rzekł kuzyn. — Jadzia, choć młoda, jest bardzo serio — odparła księżna — o ho! — Ale się jej może podobać ładny chłopiec... Księżna westchnęła. — Tak, ładny — rzekła — prawda, ale ma coś lalkowatego, fizjognomia banale, nie wytrzyma porównania z tym łajdakiem, panem Celestynem... Podniosła pięści ściśnięte do góry. — Nie ma jednak innego ratunku — dodała śpiesznie— przyprowadź Eustaszka, niech częściej, niech co dzień bywa. Przecież krewni jesteśmy... Zrób mu nadzieję... Zamyśliła się księżna Eufrezja mocno i mimowolnie wyrwało się jej z ust: — Gdy za mąż wyjdzie? Nie kończąc, ręką zamachnęła... Książę Marcin, któremu ta mniemana narada ciężyła, chcąc się co rychlej uwolnić, jął się kapelusza — księżna mu go odebrała. — Na Boga, czegoż bo się tak spieszysz? — Bobym chciał dziś jeszcze przyprowadzić wieczorem Eustaszka, a złapać go i namówić niełatwo. Te panie go psują. Ma zawsze zaproszeń do zbytku. Księżna nie sprzeciwiała się już odejściu doradcy, lecz przeprowadziła go do drzwi... — Kochany książę — szepnęła, chwytając go za rękę — jesteś człowiekiem honorowym! Zwierzyłam ci się — jest to tajemnica domowa, nie daj poznać po sobie! nie wygadaj się! Marcin zaprotestował oburzony, pocałował w rękę gospodynię i co najrychlej oddalił się, winszując sobie, iż mu się tak szczęśliwie i prędko wymknąć udało. Księżna po tym tajemnym posłuchaniu, które pragnęła przed córką utaić, przemknęła się zaraz do swoich pokojów. Księżniczka, o którą się wprzódy już matka dowiadywała — i powiedziano jej, że dopiero zasnąwszy nad ranem, odpoczywała jeszcze — już była wstała. Nie dając po sobie poznać niepokoju, udając jakby zapomniała o tym, co wczoraj zaszło, matka z uśmiechem weszła do apartamentu córki. Był to w istocie cały apartament, jaki rzadko miewają panienki. Pieszczone dziecię urządziło go sobie wedle fantazji własnej z wielką elegancją, zbytkiem, z wyszukanymi dogodnościami. Duży salon zawierał wiele prześlicznych kwiatów, wspaniały fortepian, organek, stół okryty ciężkim dywanem i mnóstwem książek. Oprócz tego wspaniała rzeźbiona szafa gdańska, stara, przerobiona na rodzaj biblioteczki zdobiła ścianę jedną. Od ogrodu drzwi łączyły salon z zimową szklarnią, w środku której był mały wodotrysk i śliczny, choć nieco pospolity posąg, wyobrażający milczenie z palcem na ustach. Za salonem tym był gabinet jeszcze, w którym zwykle odbywały się lekcje, cały i wyłącznie poświęcony nauce. Ściany jego prawie wszystkie okrywały szafy z książkami, a wielki stół w środku zarzucony był nimi. Dopiero za nim następowała sypialnia księżniczki, jak gniazdko ptaszyny wysłana kobiercami, osłoniona, ogrzana, z łóżeczkiem, pawilonami białymi, podbitymi niebiesko, osłonionym, z lampą nocną u sufitu, z komin- kiem, na którym zegar brązowy, stary, z przynależytościami wystawiał jakąś scenę mitologiczną. Księżniczka miała jeszcze osobną gotowalnię i pokoik, w którym nieodstępna sypiała sługa. Księżna matka obchodziła się daleko mniejszym mieszkaniem dla siebie, lecz jedynemu dziecięciu chciała, by było w domu jak w raju i jedno ku czemuś wstchnienie starczyło, aby nazajutrz Jadzia miała, czego zapragnęła chwilowo, czasem zapomniawszy natychmiast o fantazji, która jakby cudem natychmiast się ziścić musiała. Tak powstał przy salonie ten ogródek zimowy z palmami i wellingtonią — i fontanną w nim, i biały posąg — tak przybyły tu wszystkie ozdoby, których dziesięciu niekiedy się zachciewało... Matka zastała swą drogą Jadzię w salonie przy śniadaniu i nad książką, ale bez apetytu do kawy i bez zajęcia lekturą. Siedziała bledsza niż zwykle, podparta na ręku, mizerna, z oczyma podbitymi, co matkę niewymownie przeraziło, ale postanowiła być wesołą i usiłować ją rozruszać. Weszła więc żywo, uściskała ją, zaszczebiotała o rzeczach obojętnych, ucałowała powtórnie, spytała, czy nie ma ochoty się przejechać... Czas był piękny bardzo. Jadzia wzruszyła ramionami obojętnie i na pytanie odpowiadając bardzo chłodno — zaręczyła matce, że woli pozostać w domu, będzie czytała... — Bylebyś się nie męczyła tym czytaniem do zbytku — rzekła księżna. — Ja uwielbiam to twoje pragnienie mądrości, ale młoda, potrzebujesz ruchu, powietrza, rozrywki... Księżniczka ramionami poruszyła. Matka zagadała o czym innym. Ażeby okazać, że jej rozmowa ta nie bardzo była do smaku, Jadzia, nie zważając na przy- tomność księżny, wzięła książkę ze stołu i czytać ją zaczęła... Było to znakiem dla matki, że oddalić się może. W razie gdy do tego była zmuszoną, księżna w dozorze nad ukochaną wyręczała się tą panną Klarą, która i przy lekcjach miała siadywać obowiązek i nieustannie tuż pod bokiem czuwała nad księżniczką. Była to stara przyjaciółka domu, do którego weszła bardzo za młodu i w którym zwiędła, przebywszy wiele cichych przygód, zawodów, zakończonych smutnym panieństwem bez nadziei. Milcząca, rozważna, łagodna, doskonale znająca z długiego doświadczenia i samą księżnę i Jadzię, co się przy niej i pod jej dozorem wychowywała, panna Klara była cierpliwością samą. Mówiła mało, umiała znosić wiele i nawet ta straszna niewola, która do późnej nocy rzadko jej na chwilę odetchnąć dozwalała, zdawała się jej nie ciężyć. Zrezygnowana, spokojna, była prawdziwym skarbem dla księżny, która pomimo to wcale dla niej czułości nie okazywała. Jadzia wprost znajdowała ją — nudną i głupią. Rzadko raczyła się nawet do niej odezwać, ale posługiwała się nią chętnie. Panna Klara miała ten wzrok bystry starych, biednych panien, który wszystko przenika łatwo i najdokładniej znała, co się działo, co się myślało w domu. Nie wyzywana jednak, milczała o tym. Cały stosunek księżniczki do Celestyna i przebieg tej miłości, która się poczęła od tego, że dziewczę uraziło się obejściem z nim jak z dzieckiem — cały ten romans wywołany przez Jadzię, w którym imaginacja i głowa większą grały rolę niż serce — był pannie Klarze lepiej może znany z najdrobniejszymi szczegółami, niż obojgu młodym... Wygnaną do salonu w czasie lekcji, siedząc z dala ze swą robotą, chwytała słowa, wejrzenia, ruchy — i wie- działa zawczasu, iż to się może skończy czymś dla domu niemiłym. Dawała nawet półsłówkami do zrozumienia o tym matce, która wcale nie chciała nic podobnego przypuścić. Spełniwszy obowiązek, panna Klara westchnęła i — zamilkła. Teraz dopiero przypomniała sobie księżna ostrożne napomknienia starej sługi. Wygnana grzecznie przez córkę księżna skinęła na pannę Klarę, aby szła za nią. W kątku przedpokoju wybadała ją naprzód, jak dziecię kochane noc spędziło — potem z westchnieniem poczęła coś szeptać i ze łzami uścisnęła Klarę. Dzień szedł jak zwykle. Jadzia spędziła go w swoim mieszkaniu przechadzając się, nad książkami które brała i rzucała. Kilka razy siadała pisać i chowała starannie, co na papier rzuciła — parę razy wysunęła się do ogrodu. W godzinie obiadowej wyszła czarno ubrana do matki, mało mówiąca, zadumana, jadła niewiele, patrzała w sufit — i po kawie cofnęła się znowu do siebie. Dnia tego lekcji nie było. W godzinie herbaty oznajmiono księżniczce, że matka jej prosi do salonu. Przynoszącą tę wiadomość pannę Klarę zapytała, czy są goście. — Książę Marcin i książę Eustachy — odpowiedziała panna. . Przy wzmiance o ostatnim brwi księżniczki się ściągnęły i usta pogardliwie skrzywiły. Chociaż matka wyraźnie jej nigdy nie mówiła o swych projektach, bardzo domyślna Jadzia dobrze o nich wiedziała. Było to dostatecznym, aby wstręt powziąć do Eustaszka, którego znaj- dowała dla siebie — wcale niestosownym. Jak wielu innych, księżniczka i jego nazywała — głuptaskiem. Wyższość umysłowa w tej dobie życia panny Jadwigi była warunkiem niezbędnym, by zwróciła uwagę na mężczyznę. Im powszechniej chwalono tego przyjemnego wietrznika, jakim był Eustaszek, tym księżniczka bardziej go lekceważyła. Dnia tego przybycie jego, po wczorajszym starciu z matką, wydało się jej podejrzanym. Przygotowała się więc zawczasu na przybycie tego, którego uważała za pretendenta skrytego, w sposób mający mu obrzydzić konkury i od nich odstręczyć. Nim wyszła do salonu, twarzyczka jej ożywiła się nadzieją walki i usta sarkastycznie uśmiechnęły się pewnością zwycięstwa. Ukazanie się księżniczki zdziwiło matkę, która się spodziewała nadąsania, a niezmiernie ucieszona znalazła córkę w usposobieniu — prawie wesołym. Mówiliśmy już o księciu Eustachym. Był to blondynek ładny, zręczny, trochę za swobodny w salonie, pewien siebie, wesół, umiejący grać ze wszystkich tonów wymaganych, i nadzwyczajnej wirtuozji w towarzystwie. Od bardzo młodego wieku puszczony na śliskie posadzki salonów, książę nabrał takiej wprawy w obejściu się z ludźmi, szczególniej z kobietami, do których szczęście miał wielkie — iż z najzawikłańszych kolizji wychodził zawsze zwysięsko... Twarzyczkę miał mało mówiącą, ale pięknych rysów, jasną, niby dobroduszną, oczy duże niebieskie, usta miłego wyrazu. Tuzinkowy dowcip, który się nabywa kawałkami, a potem składa jak kastecik, służy mu na dni powszednie bardzo wystarczająco. Książę naprawdę mało się uczył w życiu, a umiał wielce — chwytać w powietrzu ulatującą mądrość, wiadomostki, i cudnie umiał je zużytkowywać... W istocie był zupełnym nieukiem — lecz i ludzie o tym nie wiedzieli, i on był pewien, że się z tym nie wyda. Z żywością wielką i grzecznością nadskakującą Eustaszek zbliżył się do kuzynki. Liczył się bowiem do kuzynów... ale w tym stopniu, który do ołtarza nie jest zawadą. Panna Jadwiga przyjęła go zrazu tak zdradziecko dobrze — iż nabrał otuchy. Stał się prawie zuchwałym. Księżniczka go wyzywała; wygadywał się nadzwyczaj śmiało i stanowczo... Już się był tak rozpędził, a matka z rozkoszą przysłuchywała się rozmowie, prowadząc niby po cichu drugą z księciem Marcinem, aby młodym zostawić swobodę jak największą, gdy księżniczka paplaniną zniecierpliwiona nagle zwróciła zręcznie rozmowę ku przedmiotom naukowym... Z literatury — Eustaszek znał tylko to, co było modnym, leciuchnym i chodziło po salonach... Były to właśnie lata, gdy we Francji rozpoczynała się walka szkoły nowej ze zbutwiałym klasycyzmem. Zajmowała ona umysły i u nas, bo się też wkrótce, choć w inny sposób, odbić miała we własnej naszej literaturze. Panna Jadwiga żwawo poczęła naciskać na księcia pytaniami w przedmiocie, który był dla niego tak jak obcym. Nawet imiona szermierzy nowych, głośne we Francji — księciu po większej części były nie znane. Księżniczka, która się przygotowywała może za wcześnie z erudycją nie tylko francuską, ale, co gorsza, niemiecką, tak poczęła nacierać na kuzyna — iż nie mógł już inaczej się ze swej niewiadomości wytłumaczyć, tylko w żart obracając uczoność. — Przyznaję się kuzynce — rzekł z uśmiechem wy- muszonym — że w tych przedmiotach mało jestem biegły... Lubię bardzo poezję i literaturę w ogóle, ale od czasu, jak mnie wir życia pochwycił, zajmuję się nimi mało... — Lecz lubiąc poezję — odparła Jadwiga — nie pojmuję, jak ją można zaniedbać... kuzynek przynajmniej musisz choć nieśmiertelnych klasyków znać dobrze. Co mówisz o Dantem? Dantego imię zaledwie było znane księciu Eustaszkowi. — A! — podchwycił, przypominając coś sobie. — Tak! Dante! Piekło! Jadzia się uśmiechnęła. — Nie tylko Piekło — przerwała, patrząc nań z góry. — Czyściec i Raj są może piękniejsze jeszcze... Wolisz zapewne Homera? Kuzyn spojrzał na nią, jakby błagając o litość — nie odpowiedział nic. Księżniczka była nielitościwą. Poczęła zachwalać Goethego i unosić się nad nim. Wspomniała o Herderze... Przeskoczyła potem do V. Hugona i Lamartine'a... Szczęściem książę znał Medytacje i coś o nich powiedzieć umiał pochwyconego od drugich. Jadzia natarła nań zaraz i po wymianie kilku słów zmusiła go do milczenia. Wyczerpał się rychło... Bardzo prędko pobity — Eustaszek stracił pierwszą swą śmiałość i wpadł w humor niedobry. Zręcznie dosyć zaczął próbować, czy mu się nie uda rozmowy sprowadzić na grunt inny, lecz Jadzia była nieubłagana. Wszystko to, czym zwykle wojował w salonach młody paniczyk, tu na nic mu się przydać nie mogło. Wtrącił coś z plotek miejskich, lecz panna, nie dając mu dokończyć, oświadczyła, że to jej nie obchodzi wcale. Matka, śledząca nieszczęśliwy przebieg rozmowy, uląkłszy się o swego protegowanego, musiała się do niej wmieszać sama, aby go wyratować. Naówczas panna Jadwiga z sarkastycznym uśmiechem zasunęła się w głąb kanapy, założyła ręce i gryząc kwiatek w ustach, swoim zwyczajem poczęła na sufit spoglądać. Eustaszek, trochę śmiałości odzyskawszy, przeszedł do herbaty, lecz w głębi duszy darować nie mógł kuzynce, że się na nim nie poznała — tak zły smak miała. Przy herbacianym stole śmiała panna Jadwiga wystąpiła z formalnym pozwem przeciw młodzieży męskiej bawiącej się końmi, tańcem, grą — wszystkim oprócz tego, co było poważnym i mężczyzny godnym. Książę Marcin słuchając truchlał. Kuzynek pozwolił sobie stanąć w obronie rodzaju męskiego i swych rówieśników, dowodząc, że właściwie nauka, jak inne powołania, jest rzeczą pewnej klasy, a dla ludzi du monde jest dosyć poloru... — Za zielone dla was te winogrona — odparła Jadzia — i dlatego gotowiście oddać innym. Ja, przyznaję się — dodała głośno i dobitnie — nie mogłabym nigdy na serio wziąć mężczyzny, którego by zadania wieku najwznioślejsze, zaprzątające umysły wielkie nie obchodziły i były mu obce... Zmieszali się tym nie tylko książę Eustachy, ale matka, która wymieniała spojrzenia z księciem Marcinem... Młody gość widząc, że już nie ma nic do stracenia, żartować począł. — Kochana kuzynko — odpowiedział, głowę przed nią skłaniając — przyznaję ci słuszność co do nas, biednych nieuków; lecz pozwól sobie powiedzieć, że o ile nauki brak może nam uwłaczać, o tyle jej zbytek w kobiecie bywa... Jadzia się zaczerwieniła; książę urwał nagle. — Miejże odwagę dokończyć — dodała — miałeś ochotę powiedzieć — śmiesznym? Tak? Więc wolę być śmieszną niż — głupią — dołożyła po francusku (J'aime mieux ?tre ridicule que b?te). — Przepraszam — wtrącił już na swoim gruncie będący Eustachy — śmieszność zabija. — Tak — tych, co są słabi jak muchy — odezwała się panna Jadwiga. — Wiesz, książę, que du sublime au ridicule... Śmiać się i wyśmiać można wszystko, nawet Boga i religię; ale to nic jeszcze, gdzie rozumu brakuje... Zarumienił się kuzynek. Księżna matka siedziała jak na szpilkach. Wtem Jadzia, jak gdyby litością tknięta nad gościem, z uśmieszkiem szyderskim rzekła głośno: — No — kuzynku — dosyć już tej polemiki bardzo nie w miejscu: mów nam o ostatnim balu hrabiny Krysztofowej, będziesz w swoim żywiole... Dotknięty do żywego Eustaszek, udając, że nie zrozumiał, chwycił temat podany i z werwą, której mu gniew dostarczył, począł opis komiczny balu, który miał w istocie obfitować w bardzo ciekawe epizody... Jadzia, założywszy ręce, rozparta słuchała z uśmieszkiem pogardliwym. Kiedy niekiedy Eustaszek rzucał na nią okiem i mieszał się, spotkawszy wejrzenie pełne wyższości, politowania, niesmaku i pogardy. Krew biła mu do głowy — lecz musiał dotrwać do końca, wysypać, co miał rakiet i bukietów, udając, jak gdyby wcale się pobitym nie czuł. Jadzia zresztą, płacąc za ostre słówka, którymi go skarciła, przysługiwała mu się herbatą, przysuwała ciastka, była grzeczną jak dla dziecięcia. Znaczenie całej tej utarczki, szczególniej dla matki było wielkie i — bolesne. Zrozumiała ona, że została odgadniętą i — pobitą; że córka tego nic nie znaczącego salonowego panicza odprawiła, aby jej pokazać, że się na podobny lep nie da złapać... Wieczór skończył się ostygnięciem rozmowy, znużeniem, i książę Marcin, który, choć niejasno, widział, że się Eustaszkowi nie powiodło, trochę wcześniej niż zwykle go wyciągnął. Zaledwie znaleźli się w ulicy, gdy Eustaszek, ziewnąwszy szeroko, zagadnął opiekuna: — Z Jadzi zrobiło się coś — prawdziwie politowania godnego! — Jak to? jak to? — przerwał Marcin. — Pedantka i sawantka! nieznośna... — W istocie bardzo uczona, ale to nie przeszkadza... — Owszem, to przeszkadza bardzo, aby kto niebiegły w tych wszystkich pięknych rzeczach, które ona udaje, że umie i zgłębia — mógł się do niej posunąć. Kochany kuzynie — gdyby miała nie jeden, ale cztery klucze Zabiskie... — Och! och! — przerwał Marcin. — Mnie do tego domu ani czterema parami wołów nie wciągniesz... admiruję ją, ale w tym jej papierowym rozumie nie sposób mi się zakochać... — Och! och! — powtórzył książę. I tak się rozstali. Trzeciego dnia potem przypadała lekcja pana Celestyna u księżniczki. Przygotowania do niej nie uszły ani oka matki, ani bystrego wzroku panny Klary. Z wieczoru Jadzia była ożywiona i wesoła, a rano wstawszy nie mówiła o niczym tylko o lekcji i nauczycielu. Zdawała się nawet naumyślnie go przypominać przy matce, która, zagryzając usta i szarpiąc chusteczkę, milczała. Tymczasem około południa przyniesiono list do księżny matki, gdy córka była w salonie... Nie zwracała ona na niego uwagi, dopóki nie zobaczyła, że księżna Eufrezja rzuciła się na kanapie, drgnęła i zerwawszy się z niej żywo — siadła widocznie rażona odebraną wiadomością. Przychodziło to tak niespodzianie, tak nieprzygotowanie, iż księżna, straciwszy głowę, zawołała głośno: — Słowo honoru! jam temu nie winna! Uderzona tym wykrzyknikiem Jadzia, która miała, albo raczej przywłaszczała sobie pozwolenie czytania, co się jej podobało — pochwyciła list w rękę... zaczęła drżeć, zbladła i z krzykiem dziwnym osunęła się na krzesło zemdlona. Spostrzegłszy to, księżna o mało nie padła też z przestrachu, chwyciła dzwonek ze stolika i tak gwałtownie poczęła wołać na pomoc, iż co żyło w domu się zbiegło... Panna Klara, kamerdyner, pokojówki, matka otaczali omdlałą, którą cucić poczęto wszelkimi środkami, zawsze będącymi pod ręką, gdyż księżniczka skłonna była do podobnych wypadków, które przybierały czasem znamiona epileptyczne. Księżna Eufrezja starała się dlatego zapobiegać wszelkim gwałtowniejszym wzruszeniom dla Jadzi — bo po każdej kryzys tego rodzaju następowała słabość, której lekarze unikać polecili. Gdy po długim odcieraniu, kropieniu, poddawaniu do wciągania różnych rzeźwiących zapachów księżniczka nareszcie otworzyła oczy — nie mogła się podnieść o swej sile i kobiety, wziąwszy ją na ręce, musiały zanieść na łóżko. Matka we łzach szła za nią. List, na który panna Klara rzucić okiem czas miała, bo leżał na ziemi u nóg omdlałej, zawierał grzeczną, wymówkę pana Celestyna, iż z powodów nieprzewidzianych, a od woli jego niezależnych, będzie musiał zaprzestać udzielania lekcji. Dziękował on za wszystkie względy, jakich doznał w domu księżny i — polecał się zimno a grzecznie łaskawej pamięci. Księżniczka, chociaż odzyskała przytomność, leżała z oczyma osłupiałymi, bezmowna, blada jak trup; chwilami tylko spazmatyczne drgnienie zdradzało w niej grę myśli... i uczuć. Czoło miała zmarszczone groźnie, usta zacięte, a zwykle starszą się nad wiek swój wydając, teraz coś chorobliwie strasznego miała w rysach zmienionych. Matka i panna Klara, odprawiwszy sług resztę, krzątały się koło niej w milczeniu, bo księżna lada słowem niebacznym obawiała się burzę i nowy atak wywołać. Lekarz, po którego już dwóch posłańców pobiegło, nie przybywał. Od dawna w domu tym znany doktór Landler oswojony był z wypadkami podobnymi i jemu jednemu biedna matka zwierzyć się mogła poufnie, mówić z nim otwarcie. Był on przyjacielem, dla którgo nie miano tajemnic. Jako człowiek ze wszech miar zacny, doktór Landler, jako lekarz nawykły do chorób wielkiego świata, które są w połowie chorobami imaginacji, miał tę wadę, że je lekceważył. Nie dawał tego znać po sobie, lecz — może miał słuszność w znaczniejszej części — leczył je środkami obojętnymi, dając działać czasowi i tej wyobraźni, która słabości rozpieszczonych tworzyła. Prawie zawsze pacjenci czynili z nim, co chcieli, dozwalał im, czego zażądali, sprzeciwiał się jak najmniej. Lubiono go bardzo, gdyż oprócz sławy swej doktorskiej był w towarzystwie człowiekiem miłym i muzyką się zabawiał, którą namiętnie, choć dość nieszczęśliwie uprawiał. W ciągu dnia trudno było znaleźć doktora Landlera w domu i tym razem dwaj posłańcy z niczym powrócili. Panna Jadwiga leżała ciągle w takim stanie osłupienia, gdy nagle, jakby rzucona siłą jakąś piorunową, zerwała się, siadła, powstała. Oczy jej zwróciły się ku matce... panna Klara, przewidująca scenę, której nie powinna była być świadkiem — wymknęła się natychmiast... — Mama więc chce, abym umarła! — zawołała Jadzia. — Rozumiem dobrze, co ten list znaczy. Dano odprawę Celestynowi... Mówiłam wczoraj mamie — jeśli go widzieć nie będę — umrę! Ze złożonymi rękami księżna Eufrezja stała przed nią. — Dziecko moje! — krzyknęła — słuchaj — przysięgam ci na wszystko, co jest najświętszego — nie jestem winna temu, co się stało — nie wiem nic — na Boga! na krzyż, na Ewangelię ci przysięgam! Jadzia popatrzyła na matkę, płacząc rzuciła się na łóżko, odwróciła, zakryła twarz i szlochanie jej tylko słychać było... Zaczęta rozmowa skończyła się na tym. W chwilę później księżniczka zawołała, aby jej list Celestyna podano... Wzięła go w ręce drżące, odczytała milcząc raz i drugi i potargany rzuciła na ziemię. Matka płakała. Sama nie wiedziała, jak radzić. Niepodobna jej było posyłać po Celestyna i prosić go — krok to był upokarzający, kompromitujący, niemożliwy. Sądziła, że może ofiarą jej kryzys i cierpienia pozbędzie się z domu niebezpiecznego gościa. Czekała doktora: książę Marcin, choćby był wezwany, wiedziała, że jej nic oprócz kondolencji nie przyniesie. Jadzia pozostała nieruchoma na łóżku, nie chcąc ani spojrzeć, ani się odezwać do matki. W kilka godzin dopiero nadbiegł niespokojny doktór Landler. Matka wyszła na jego spotkanie do pierwszego pokoju. — Nowa kryzys — zawołał całując w rękę księżnę Landler, który miał powierzchowność człowieka wielkiego świata i był wcale pięknie zakonserwowanym średnich lat mężczyzną. — Nowa kryzys spowodowana pewnie jakąś fraszką! Księżna nie chciała się zwierzyć całkowicie — Na ten raz, kochany konsyliarzu, nie była to fraszka, ale przykrość — wypadek... fantazja, która, boję się, - aby niełatwą nie była do zwyciężenia. — Nie mogę wiedzieć, co to było? — szepnął, bacznie wpatrując się w matkę, doktór Landler. Księżna zamyśliła się. — Doktór — rzekła — jest tak dobrze jak spowiednik obowiązanym do tajemnicy, szczególniej gdy niebaczne słówko może fałszywe wykłady ściągnąć... Landler się skłonił, księżna zbliżyła się do niego. — Jadzia się po dziecinnemu przywiązała do profesora, który dawał jej lekcje — rzekła. — Odebraliśmy list, że zmuszony jest się oddalić; to ją tak dotknęło... Doktór spojrzał bacznie w oczy księżny, która niespokojności swej ukryć nie umiała. — Fantazja dziecinna? — podchwycił bardzo cicho. — Mówmy otwarcie, mościa księżno... panna Jadwiga ma lat ośmnaście... — Ale jest dziecinną. — Jest nadzwyczaj na swój wiek rozwiniętą i umysłowo, i uczuciowo, i... co do temperamentu...— mówił doktór. — Któryż to profesor? Księżna się zawahała. Nierychło szepnęła nazwisko, jakby zmuszona. Znał go doktór i poruszył głową, marszcząc się. — Chodźmy do chorej — rzekł sucho. Spodziewali się zastać ją leżącą z głową zakrytą, tak jak ją matka porzuciła. Jadzia siedziała już na łóżku, z włosami rozpuszczonymi, blada, oczy wlepiwszy w podłogę, jakby zdrętwiała. Niezmierna boleść malowała się na jej twarzy. Wejście doktora, którego kroki posłyszeć i poznać mogła, nie zdawało się na niej żadnego czynić wrażenia — nie poruszyła się nawet. Doktór Landler podszedł bliżej, powoli ujął ją za rękę — lecz księżniczka cofnęła mu ją ' natychmiast. Siadł, poczynając badać łagodnie. — Znowu jakaś nieostrożność — rzekł do niej. — Nie — odparła sucho, nie patrząc na niego — ale wielka, bardzo wielka przykrość. Tym razem — dodała — nie tak łatwo mi będzie przyjść do siebie... Landler pomyślał trochę. — Ja, po energicznym charakterze pani, który znam dobrze, spodziewam się więcej — rzekł łagodnie. — Życie nie może być przy najczulszej opiece zabezpieczone od wypadków, od przykrości... księżniczka wie to dobrze i wymoże na sobie. — Są boleści silniejsze nad wolę człowieka — rzekła śmiało panna Jadwiga. Doktór się zdumiał; pojął, że rozmowy dalej niepodobna prowadzić. — Pozwoli mi pani puls zobaczyć? Obojętnie księżniczka wyciągnęła rękę — oczy jej ciągle wlepione były w podłogę. Po chwili Landler wstał i nic nie mówiąc, poszedł receptę zapisać. Matka i on poszeptali z sobą — oddalił się z grzecznym pożegnaniem. — Doktorze! — szepnęła księżna przy rozstaniu, kładąc palec na ustach — doktorze... Z uśmiechem przyciskając białą swą rękę do piersi na znak, że mu zaufać było można, Landler wyszedł z twarzą, która aż do progu zachowała się wypogodzoną. Za drzwiami zachmurzył się i zadumał. Przyniesionego lekarstwa księżniczka pomimo zaklęć i próśb matki brać nie chciała. Próżne były nalegania na klęczkach. — Żadne lekarstwo mi nie pomoże — odezwała się sucho. Wieczór i noc przeszły w trwodze, czuwaniu, a stan księżniczki nie zmienił się wcale. Milczała, pokładała się, zadumywała, płakała, a na zapytania i pieszczoty matki odpowiadać nie chciała wcale. Ponieważ nie pogorszyło się widocznie, księżna nabierać zaczęła otuchy, iż cierpienie samą naturą swą z czasem złagodzi się i — wielkie zadanie pozbycia się niebezpiecznego dla Jadzi człowieka, okupione kilku dniami trosk, szczęśliwie rozwiązane zostanie. Doktor, który przybył nazajutrz, nie znalazł nic nowego, nastawał tylko na jakiś środek uspakajający, który zapisał — i odszedł, potakując nadziei księżny — iż choroba sama przez się przesili się i przejdzie. Trzeciego dnia jednak księżniczka z łóżka nie wstała, osłupienie się zwiększyło, przyszła gorączka, doktór zmienił lekarstwo i — nie taił, że się to przeciągnąć może. Stanu biednej matki, na przemiany nabierającej nadziei i śmiertelną trwogą drżącej — odmalować niepodobna. Przywiedziona była prawie do rozpaczy; ale jedyny ratunek — przywołanie na powrót nauczyciela — był uznany za niemożliwy. Wezwany dla roztargnienia raczej, niż dla dorady, książę Marcin podzielał zdanie matki, iż — bądź co bądź — pozbyć się było potrzeba tego człowieka. Upłynął tydzień. Chociaż choroba rozwijała się pozwoli, postęp jej jednak był bardzo widoczny; księżniczka nie wstawała z łóżka, chociaż sama kilkakroć próbowała. Siły ją opuszczały, mdlała. Nocami panna Klara słyszała ją płaczącą, mówiącą do siebie i z przerażeniem kilkakroć rozeznała wyrzeczone słowo: — umrzeć. Doktór Landler tłumaczył się z nieskuteczności swych leków tym, że na cierpienia moralne, na przypadłości nerwowe medycyna środków nie ma. Księżna zalewała się łzami. Jadzi było coraz gorzej. Po wieczornej z siostrą rozmowie Celestyn noc całą przesiedział na łóżku, nie kładąc się. Czerwcowy wczesny poranek zastał go przy zgasłej lampce w myślach pogra- żonego. Walczył z sobą — cierpiał; lecz obowiązek był tak jasny, tak niewątpliwy, droga tak jedyna i prosta, że wahać się nawet nie godziło. Wiedział, co był powinien uczynić. Pierwsze to serce, które dla niego zabiło tak gwałtownie, rozbudziło w nim uczucie wielkie, jedno z tych, co na całe życie w sercu, jak pierwszy odcisk na nietkniętej płycie zostają. Księżniczka była dla niego duszą siostrzaną, bez której życie musiało być wieczną żałobą. Lecz ponad uczuciem stała niezbłagana powinność. Nawykły dotąd spowiadać się ojcu ze wszystkiego, nie umiejąc kłamać, nie chcąc zbyć go fałszem, Celestyn postanowił w głównych przynajmniej zarysach wyznać ojcu, co go zmuszało natychmiast dom księżny opuścić. Miał zamiar, choć bez wielkiej nadziei umieszczenia się, wyjechać do Wilna i starać się o posadę nauczyciela. Przyznanie się ojcu — tym konieczniejszym mu się zdawało, że zabezpieczało go od słabości własnej, której się lękał. Przywiązanie do księżniczki już mu poddało sofizmat — by nie rozstając się z nią, starał się uleczyć ją i siebie z uczucia, które nigdy uprawnionym być nie mogło. Tak zwana wedle dawnego obyczaju, z czasów rządów na Ukrainie, kancelaria pana Joachima znajdowała się przez ścianę od pokoju syna. Zwykle bardzo rano z sypialnego pokoju przychodził do niej stary i tu chodząc pacierze i koronkę półgłosem odmawiał. Celestyn tak był nawykły do regularnego spaceru ojca, do mierzonych kroków jego i przestanków, że mógł niemal przewidzieć z pewnością, kiedy ukończy pacierze. Czekał tylko na to. Stary pan Joachim do odwiedzin syna o tej porze nie nawykły, zdziwił się trochę, ujrzawszy go nieśmiało przekraczającego próg. Wczorajsza twarz posępna, dzisiejsze przybycie zapowiadało ojcu jakiś wypadek niezwyczajny. Rodzicielskie serce zadrżało: nie mogło to być nic — pomyślnego... Zakłopotanie Celestyna przy powitaniu zwiększyło jeszcze trwogę pana Joachima. Lecz nie darmo go purytaninem niegdyś zwano. Wlepił oczy w syna i westchnąwszy, odezwał się głosem męskim: — Mów; od wczoraj widzę, że masz coś na sercu. Mężczyźni jesteśmy, bez przygotowań — śmiało... Wyciągnął rękę, którą syn ucałował. — Chciałem tylko uprzedzić kochanego ojca — rzekł Celestyn — że lekcje u księżny porzucić muszę. — Z jakiego powodu? Celestyn się zawahał, pot mu wystąpił na czoło. — Cóż? uchybiono ci? — dodał ojciec. — Nie — przeciwnie — odezwał się syn. — Księżniczka aż nadto jest dla mnie uprzejmą — lękam się, abym nie był posądzony, żem się starał pozyskać jej serce. Osoba młoda, żywa... Zachmurzył się pan Joachim. — Pokochała się w tobie — rzekł ponuro. Celestyn nic nie odpowiedział. — Jeżeli masz najmniejszą oznakę, że księżniczka jakąś fantazją pańską zaprzątnęła sobie głowę — potrzeba stamtąd uciekać. — Z tym postanowieniem tu przyszedłem do ojca — odezwał się Celestyn — ale muszę księżniczkę wytłumaczyć... Jest to zapewne tylko proste nawyknienie do kogoś, co ją umysłowo lepiej mógł ocenić i zrozumieć... Żyje w otoczeniu ludzi tak... pospolitych... Pan Joachim ręką dał znak, aby mówić przestał. Sam zamyślony jak wryty stał długo. — Zdaje mi się też, kochany ojcze, że najlepiej będzie, gdy usprawiedliwiając moje wyjście z domu księżny, na jakiś czas się oddalę... Chciałbym wyjechać do Wilna; mogę, spodziewam się otrzymać z czasem posadę choć gimnazjalnego profesora... — Wiesz, że ja cię w niczym nie krępuję — odparł pan Joachim. — Radzę, ale już nie rozkazuję. Opieka ojcowska nie ustaje nigdy, lecz w twych latach władza musi ustać. Moje pojęcia o świecie i przyszłości, zastarzałe trochę, fałszywe być mogą. Masz własną wolę, nią się powinieneś kierować. To mówiąc uścisnął go, oczy miał łzami zaszłe. — Jedź — rzekł — niech cię Bóg błogosławi! — zacnym jesteś i rozumnym... Głos mu drżał. Widać było, że zapytać chciał jeszcze nie o jeden szczegół może, ale się wstrzymywał przez uczucie delikatności. Niemiło mu było męczyć syna, w którego twarzy boleść widział. Lękał się zanadto dowiedzieć, nawet odgadnąć. — Jedź — powtórzył. Celestyn pocałował go w rękę, odetchnął lżej — i widząc, że pan Joachim milczy, oddalił się po cichu. Teraz już cofnąć się z postanowieniem było niepodobieństwem. Wróciwszy do swego pokoju, Celestyn, jakby mu brzemieniem ogromnym ciążyło spełnienie ostatniej ofiary, usiadł list pisać natychmiast, aby go wysłać jak najprędzej. Dzień cały miał wolny — oznajmił matce, iż spędzi go w mieście, i chciał wyjść, siostry nie żegnając, gdy Leokadia zabiegła mu drogę. Spojrzała w oczy i wciągnęła do swego pokoiku. — Byłeś u ojca — spytała głosem drżącym. Celestyn potwierdził skinieniem głowy i dobywszy list, pokazał adres jego. Ze łzami w oczach Leokadia rzuciła mu się na szyję. — Jesteś — moim kochanym, szlachetnym — moim idealnym Celestynem! — kocham cię! — zawołała. — Wiem wszystko... walczyłeś z sobą — wyspowiadałeś się ojcu — mosty spalone! honor ocalał... Bóg ci ofiarę osłodzi! Celestyn wymknął się, pożegnawszy ją ściśnięciem ręki... Na Pradze jeszcze znalazłszy posłańca, pozbył się listu, który go palił, i — powlókł się bez żadnego celu do miasta. Wszystko zdawało się skończonym — lecz w istocie od tej chwili dopiero zaczynała się męczarnia, o której Celestyn nie miał wyobrażenia. Na próżno starał się otrząsnąć ze wspomnień natrętnych, z tęsknoty przygniatającej go... Niepokój serca przychodził do myśli, mącił głowę. Usiłował odpędzić naciskające się widma — i z przerażeniem czuł się bezsilnym. Nie widzieć jej nigdy, nigdy nie słyszeć, nie usiąść już przy tym stoliku, u którego tak długie razem spędzali godziny, być nagle wygnanym z tego raju, w którym tyle było rozkosznych męczarni i rozkoszy dręczących, cała filozofia Celestyna nie starczyła, aby to uczynić obojętnym. Wiedział dobrze, iż gwałtowne uczucia przechodzą, że owoc zakazany był nie do poścignięcia, że ból ten musiał zwyciężyć — a w tej chwili cierpienie zdawało się nie do pokonania. Wstydził się słabości swojej. W tym stanie ducha zdawało mu się najlepszym pójść się pokazać choć pozornym zwycięzcą Michałowi i w jego chłodnym realizmie, choć on go kaleczył i był mu przykrym — szukać antydotu na truciznę. Pan Michał, syn wysokie w hierarchii urzędniczej zajmującego stanowisko człowieka — szczęśliwszy od Celestyna, miał już posadę w biurze, stał jedną nogą wprawdzie na niskim szczeblu, ale wiodącym do góry. Urzędowe jego zajęcia nigdy go z domu nie wywoły- wały przed dziesiątą; Celestyn spodziewał się więc zastać w domu przyjaciela. Rodzice pana Michała, państwo referendarstwo, mieli własną kamienicę na Nowym Świecie, a syn zajmował w niej na tyłach kawalerskie mieszkanie. Sam on dzwoniącemu do drzwi Celestynowi otworzył. Ubierał się właśnie. Przywitali się dosyć chłodno. — Przychodzę ci oznajmić, mój Michale — rzekł Kormanowski — że alea iacta est — uwolniłem się od lekcji i w tych dniach wybieram się do Wilna. Michał pocałował go, twarz mu się rozjaśniła. — Tak, to dobrze — odezwał się — wszystko skończone, wolny jesteś i czysty... O twej (księżniczce zapomnisz łatwo... Celestyn głową potrząsł tylko. — Radziłbym ci jako lekarstwo co najrychlej — rzekł, śmiejąc się, Michał — wejść w towarzystwo niewieście. Nic tak nie pomaga na miłość nieszczęśliwą jak miłość szczęśliwa. Jesteś bardzo przystojny — miły... nie będzie ci zbywało na pokusach... Śmiał się. — Jedziesz więc do Wilna, no, tym lepiej! — I dodał: — Kiedy? — To zależy... — odparł lakonicznie Celestyn — zawsze jednak, jak będę mógł najprędzej. Rozmowa przybyciem gościa nowego została przerwana. Celestyn, który nie czuł się usposobionym do towarzystwa — wyszedł. Błądził czas jakiś po Saskim Ogrodzie, potem po ulicach bezmyślnie. Spotkał kilka osób, z którymi obojętną zawiązywał rozmowę na- chwilę — w końcu nie widział sposobu na zabicie czasu, tęsknoty i nudy, nad powrót do domu i zakopanie się w książkach. Czytał, ale nie rozumiał. Dzień wlókł się, jakby nigdy nie miał się skończyć. Leokadia zaglądała do niego, nie wznawiając rozmowy o drażliwym przedmiocie; ojciec chodził posępny, ale nie zagadywał go już o nic więcej; matka, która o wyjeździe do Wilna była zawiadomiona, nie będąc wtajemniczoną w powody, kłopotała się wyprawą. Serce jej coś odgadywało, lecz nawykła była nie pytać i nie badać, przyjmować, co los przynosił — modliła się więc po cichu. Mówiła sobie: — Jeśli mi oni nie zwierzają się z tego, widać, żem ja o tym wiedzieć nie powinna... Ale coś w tym jest... Podróż zapowiedziana do Wilna nie tak była jednak łatwą do uskutecznienia, jak się zdawało. Ówczesne środki komunikacyjne wcale były inne i podróżny niezamożny czekać musiał na żydowską budę, na towarzyszów podróży, na okazję. Celestyn sam nająć sobie furmana nie mógł, koszt był wielki. Ojciec, mający znajomości i wielce praktyczny, sam wprawdzie starał się ułatwić podróż synowi, chodził, rozpatrywał, posyłał — lecz, jakby na przekorę, okazji przyzwoitej, bezpiecznej, dogodnej nie było. Tydzień więc przeciągnęły się te poszukiwania na próżno. Celestyn spędził go już, nie mając wcale do miasta ochoty, siedząc w domu i męcząc się pracami, które mu nie smakowały, ani się wiodły. Nareszcie Leokadia, widząc go coraz bardziej smutnym i znękanym, sama zaczęła wypędzać na miasto, do znajomych, do rozerwania się. Oprzeć się jej nie mógł. Bez ochoty, z musu poszedł powoli do Warszawy, niedobrze wiedząc, co zrobi z sobą. Na Krakowskim Przedmieściu, gdy jak najmniej chcąc być spostrzeżonym przemykał się bokiem, sykanie i wołanie, których z początku nie brał do siebie, zmusiło go głowę odwrócić. Z karetki wysiadał doktór Landler, którego w domu księżny spotkał, ale się z nim znał mało. Z pośpiechem wielkim, grzeczny zawsze lekarz, po bardzo uprzejmym powitaniu i uwadze, że dawno nie miał przyjemności itd., szepnął, że miałby parę słów do pomówienia. — W ulicy, widzi pan — dodał — niedogodnie jest stać na oczach ludzi... Siadaj pan ze mną na chwilę. Naleganie to zdziwiło trochę Celestyna, wprawiło go w niepokój — lecz oprzeć się nie miał powodu. Siedli więc razem do powozu, którego firanki ostrożny doktór zapuścił i zwrócił się do Celestyna. — Bardzo rad jestem, żem pana spotkał — rzekł — bo w nader drażliwej okoliczności potrzebuję od niego objaśnienia. Pomyślał trochę i wyciągnął do niego rękę. — Wiem, że pan dobrze życzysz domowi księżny Eufrezji, znam szlachetny charakter jego... nie potrzebuję go prosić, aby to, co mówimy, zostało pomiędzy nami. Celestyn zapłonął cały, mrucząc coś niewyraźnie. — Księżniczka Jadwiga — mówił doktór dalej — jest chora, jest nawet mocno chora — mogę powiedzieć wreszcie, iż... słabość przybiera charakter ewentualnie życiu zagrażający... Popatrzył w oczy długo Celestynowi, który zmieszany wzrok spuścił. — Tak jest — powtórzył — księżniczka niesłychanie nerwowa... temperament żywy, rozpieszczona... Matka i rodzina są w rozpaczy; ja, jako lekarz i przyjaciel domu — rad bym to biedne dziecię ratował... Ale do tego potrzeba może więcej świadomości położenia niż leków... Mam powody do silnego podejrzenia, iż księżniczka Jadwiga... choruje z przyczyny oddalenia się pańskiego od tego domu... Celestyn chciał zaprzeczyć, doktór mówić mu nie dał. — To nie ulega wątpliwości — dodał żywo. — Kwestia tylko dla mnie, czy to samowola, czy inne uczucie główną gra rolę. Mogło się jej nie podobać, że się ktoś śmiał uwolnić, chociaż ona go sobie mieć życzyła — i mo- gła się też... przywiązać. Ostatnie przypuszczenie dla mnie byłoby zupełnie usprawiedliwionym... Celestyn milczał. — Tu idzie może o życie księżniczki — dorzucił doktór bardzo poważnie. — Daję panu słowo na to, iż ono jest zagrożone. Ja potrzebuję wiedzieć, jak... bliskie były pańskie z księżniczką stosunki. Oburzył się Celestyn. — Stosunki moje ograniczały się do lekcji obowiązkowych — zawołał. — Księżniczka była dla mnie uprzejmą... nic więcej. Gdy to mówił, twarz mu pałała, głos drżał. — Lecz — dorzucił mimowolnie — miałżeby stan zdrowia księżniczki istotnie... — Stan jej zdrowia jest bardzo zły — bardzo groźny. Czas nie tylko nie przynosi ulgi, ale groźne te symptomata potęguje. Nerwy są niekiedy tak rozdraźnione, iż się niemal o umysł lękać by można. Wlepił oczy w Celestyna, który drżał z poruszenia. — Panie konsyliarzu — odezwał się — boleśnie by mi było, gdyby, z pozorów sądząc, ludzie, rodzina, pan wreszcie na mnie winę składali tego dla mnie nie pojętego wypadku. Mogę panu zaręczyć słowem uczciwego człowieka, żem uczucia żadnego ani się starał wywołać, ani był świadom... Jestem zupełnie niewinien. — A ja o tym najmocniej przekonany — wtrącił doktór, kładąc mu dłoń na rękach. — Znam Jadzię od dzieciństwa... nikt się jej narzucić nie może, ma fantazje własne, jest samowolna, ale idzie o jej życie... a razem i o matkę... o rodzinę... Mów mi pan otwarcie, ja potrzebuję to, ja to wiedzieć muszę... Ona kochała się w panu... dała mu to poznać? Mów pan otwarcie, jak na spowiedzi...— powtórzył doktór. — Gdym się mógł tej fantazji domyśleć, bo inaczej nazwać nie śmiem tego uczucia — rzekł Celestyn — natychmiast oddaliłem się. — To było postępowanie piękne, szlachetne — odezwał się Landler — lecz przebacz mi, że go tak egzaminuję — jest to w obyczaju doktorskim. Panna Jadwiga dała to panu poznać? w jaki sposób? Celestyn zarumienił się mocno — milczał. — Powtarzam mu, że tu idzie o życie, o spokój — rzekł żywo Landler — w jaki sposób? — Bardzo nieśmiały i może nawet niewyraźny — począł Celestyn, stając w obronie księżniczki. — Ja nawet mam sobie do wyrzucenia, żem to wziął nazbyt serio... nic w tym nie było... — Choroba dowodzi, żeś pan się nie mylił i że uczucie było bardzo... serio — odparł, uśmiechając się, doktór — chociaż wcale za tym nie idzie, aby gwałtowność uczucia zwłaszcza w tak młodym dziewczęciu za jego trwałość ręczyła. Dlatego ja jestem tego zdania — mówił lekarz, w oczy patrząc Celestynowi — że zamiast walczyć z tym uczuciem, należało i należy dać się przesilić! Doktor odchrząknął i począł poprawiać rękawiczki. — Tak, kochany panie — ciągnął dalej — życie księżniczki jest zagrożone; wszystko, co możliwe, czynić musimy, aby ją ocalić, aby umysłowi wrażliwemu nie dać dojść do szału i obłąkania — dlatego ja pana widzieć chciałem i na wszelki wypadek go prosić — zaklinać, abyś cofnięcie się swoje sam odwołał... To ją uleczy, jestem pewien, a że później owo gwałtowne uczucie przy innych wrażeniach, o jakie się matka postara — osłabnie i rozwieje się... za to prawie ręczyć można. Więc... Celestyn przerwał żywo: — Przepraszam doktora, ale ja powrócić do dawania lekcji nie mogę... Ojciec mój wie, dlaczego się ich wyrzekłem, on na to nie pozwoli, a ja sam, mimo całego szacunku dla domu księżny, nie mogę być jakąś igraszką w rękach ludzi, chcących się tylko mną posłużyć, aby się mnie pozbyć. Doktor zagryzł usta. Karetka właśnie się przed jego mieszkaniem zatrzymała w ulicy Bielańskiej, Landler ujął obie ręce Celestyna. — Zrób mi tę łaskę — rzekł — wstąp do mnie na kieliszek wina i cygaro. Musimy jeszcze pomówić z sobą, nie skończyliśmy. Kormanowski upierał się trochę, ale doktór był tak zarazem grzeczny i tak napastliwy, że odmówić mu było trudno. Celestyn zaś wolał od razu nieprzyjemną tę rozprawę skończyć, niż mieć w przyszłości obawę nowego jej rozpoczęcia. Weszli więc na górę do bardzo eleganckiego, wygodnego, wonnego i wytwornie umeblowanego apartamentu. Lokaj w liberii otworzył im drzwi; zasiedli przy stoliku w salonie zarzuconym książkami i nutami; Landler się przysunął do Celestyna, który siedział pogrążony w sobie i chmurny. — Wiedziałem z góry — rzekł — iż ofiary wielkiej wymagam od pana. Jest to myśl moja tylko, matka jeszcze jej nie powzięła, jest w rozpaczy i nie widzi wyjścia... Ja upatruję w tym ratunek... Jakże pan, pan, który nie mogłeś nie powziąć pewnej sympatii dla uczennicy, bo takie uczucia zawsze ją wywołują, pan nie chciałbyś jej — ocalić życia... przez dumę i — draźliwość miłości własnej? - Nie mówmy o tym — przerwał Celestyn — proszę. Ja bym chciał się, owszem, sprzeciwiać szanownemu panu w jego diagnozie i wyborze lekarstwa... Moja przy- tomność może raczej podnieść chorobę, jeśli jej źródło jest w tym, co pan wskazujesz. Przykrość chwilowa przejdzie, przesilenie nastąpi, zostanę zapomniany... i — wszystko będzie skończone. — Wcale nie! — sprzeciwił się Landler. — Nie tylko przesilenie nastąpić nie może, ale choroba wzrasta — nie mamy na nią innego środka... — Tylko mnie poświęcić! — mruknął Celestyn. — Tak, ale pan masz męską energię i to, co dla tego... dziecięcia jest chwili życia osią, dla pana zaledwie ciekawą przygodą. Pan łatwo zapomnisz. Przyniesiono wino, przerwano na chwilę przykrą rozmowę. Doktor, zadumany, namarszczony, przestał nalegać... Zwracając się z powodu nut porozkładanych na stole do swego zamiłowania muzyki, zaczął się sam z niego wyśmiewać. Jakiś czas mówili o rzeczach obojętnych, choć czuć było, że myśleli o czym innym. Celestyn wziął kapelusz. Doktor Landler zbliżył się do niego z wielką natarczywością. — W imię współczucia i litości, jakie pan musisz mieć dla domu księżny — rzekł — o jedno pana proszę tylko — nie oddalaj się, zaczekaj. Będziesz miał na sumieniu, gdy dziewczę dostanie obłąkania albo umrze.... Nie wyjeżdżaj... Wiem i wierzę, żeś pan świadomie nie przyczynił się do rozbudzenia tego uczucia — lecz zawsze byłeś powodem mimowolnie, iż się ono rozwinęło. Wkłada to na pana niejaki obowiązek. Daj mi pan słowo, że nie wyjedziesz... Celestyn uczuł się wzruszonym, nie odpowiedział nic, ścisnął rękę doktora, dając znak głową, że się zastosuje do jego żądania. Gospodarz odprowadził go aż do wschodów. W pałacu księżny, od czasu jak choroba księżniczki zaczęła coraz groźniejsze przybierać oznaki, panował niepokój, zamęt, wrzawa, którą księżna matka z nieustannymi, a coraz innymi myślami i środkami dręczyła siebie i drugich. Jakkolwiek wierzyła w doktora swego, bezskuteczność leków, które wskazywał, przyprowadziła ją do zwątpienia. Wieść o chorobie rozesła się była po mieście, łączono do niej komentarze, ciekawość była do najwyższego stopnia rozbudzona. Przyjaciółki i dalekie krewne księżny pod pozorem troskliwości o jedynaczkę dowiadywały się nieustannie. Księżna jednym z nich dziękowała przez pannę Klarę, inne przyjmowała sama. W rozmowach jednak, choć się czasem zdradzała, nie wydała się nigdy wyraźniej z tym, po, kryzys spowodowało. Skarżyła się na słabowitość córki; przypominała, iż podobnych ataków przebyła już Jadzia wiele. Do najserdeczniejszych przyjaciółek domu należała tegoż co księżna Eufrezja wieku, od dzieciństwa z nią związana węzłami najczulszymi, pani markiza de la Beaume. Była ona z tego samego domu, co mąż księżny Eufrezji, łączyły je więc stosunki familijne, a charaktery i temperamenty zbliżały. Choć już niemłoda, markiza dotąd zwała się i znana była w towarzystwie pod poetycznym imieniem Żuliety. Z dawnej podobno piękności dziś jako ślady pozostały na szerokiej rumianej twarzy: maleńki nosek, ładne jeszcze usteczka i oczy, które z niebieskich wypłowiały na szare. Biała, rumiana, ale do zbytku otyła, zawsze zmęczona najmniejszym ruchem Żulieta lubiła wesołe towarzystwo, rozrywki wszelkiego rodzaju, swobodę, podróże, co tylko uprzyjemnia życie. Ciekawa, trochę wścibska, nie była złośliwą, choć często drasnęła dowcipem. Owdowiawszy, wychowawszy szczęśliwie syna, który już rozpoczynał karierę dyplomatyczną, swobodna, należała do tych od opatrzności ubłogosławionych i wybranych, którym życie płynie tak jakoś równo i gładko, że gdy im palec narwie lub głowa zaboli, liczą to do wielkich utrapień. Z księżną Eufrezją, kochały się, znały, zwierzały sobie, wszystko; jednakże w pierwszych dniach, gdy Jadzia zachorowała, a Żulieta nadbiegła dowiedzieć się, pocieszyć, ofiarując, usługi swoje, księżna istotnej przyczyny wypadku nie odkryła przed nią. Żulieta badać nie miała zwyczaju natarczywie, domyślała się wiele, ale czekała aż ból i potrzeba współczucia skłoni księżnę, by się jej zwierzyła. Bywała co dzień, a że miała prawo wnijścia o każdej godzinie, miała też zręczność przypatrzyć się. całemu przebiegowi macierzyńskiej rozpaczy i męczarni. Wreszcie, co przewidywała, nastąpiło, księżna się jej rzuciła na szyję i wyznała wszystko po cichu. Chciała rady, wzywała ratunku. Żulieta rozpłakała się, załamała ręce, dobyła flaszeczkę wódki kolońskiej, bez której,, nie wyjeżdżała nigdy z domu, oblała nią głowę, natarła skronie — i siadła obok księżny. Nastąpiło szczegółowe spowiadanie, od pierwszego omdlenia począwszy aż do obecnego stanu, który, jak mówił doktór, zagrażać mógł obłąkaniem — a z półsłówek jego domyślać się było można gorzej jeszcze. Matka miała tylko łzy i rozpacz. Ratunku nie widziała. — Ale droga moja Freziu! — zawołała Żulieta — ty bo doprawdy tracisz głowę. Najprzód zdaje mi się, że chociaż Landler jest bardzo dobrym doktorem, można by wezwać innych do porady... — Musiałabym wyznać przed nimi przyczynę choroby — przerwała księżna — to niepodobieństwo... — Landler mylić się może... — Tu Żulieta przysiadła się bliżej jeszcze do kuzynki i na ucho szeptała żywo: — Ja wierzę tylko w jednego doktora, pewnie słyszałaś o nim... zowią go dziwakiem, nazywają szarlatanem — jest przykry, jest niemiły — to prawda, ale dokazuje cudów. Domyślasz się, że mówię o Pietraszku... Księżna Eufrezja obiema rękami strzepnęła i chwyciła się za głowę. Ten doktór Pietraszek, który od lat kilku osiadł był w Warszawie w małym dworku w Alejach, w istocie nie był podobny do zwyczajnych lekarzy. Posądzano go, że umyślnie ekscentrycznym był, ażeby obudzić ciekawość; ci, co go bliżej znali, utrzymywali,. iż dziwactwa jego wypływały z charakteru, a tego znamieniem szczególnym była miłość swobody, niemożność zastosowania się do ludzi i zupełna form przyjętych pogarda. Pietraszek zajmował dworek lichy, nabyty przez siebie, sam jeden. Był on oparkaniony wysoko, odosobniony i nie zawsze łatwo się do niego dostać było. Stara kucharka i niemniej stary sługa, gbur jak pan, w długiej kapocie, z krótko przystrzyżoną głową, składali cały dwór doktora. Sam Pietraszek, niemłody, średniego wzrostu, mocno przygarbiony mężczyzna z głową nad miarę wielką, na pół łysą, zawsze brudną czapeczką pokrytą, chodził zwykle w kapocie wytartej, odziany tak, że go za wyrobnika wziąć można było. Zadawano mu w początkach samouctwo i nieznajomość medycyny, lecz się podobno wywiódł dyplomem jakiegoś uniwersytetu. Mrukliwy był, niegrzeczny, opryskliwy, niekiedy w mowie aż do grubiaństwa weredyk, a miał to do siebie, iż bogatym i wysoko położonym nie folgował i owszem, jak najostrzej się z nimi obchodził. Klientelą jego najulubieńszą byli ubodzy i gdy go czasem do najznakomitszych domów powoływano, z przekąsem opowiadał, że wprzódy żebraka musi opatrzyć — bo ten doktorów na zawołanie nie ma. Jeżeli raczył się udać do którego z pałacowych chorych, szedł zwykle ubrany jak najbrudniej i zdawał się mieć w tym przyjemność, by nic i nikogo nie poszanować. Nie powoływano go też, chyba w tych razach zdesperowanych, gdy inni doktorowie opuścili chorego — a cała i jedyna nadzieja pozostała w tym, którego szarlatanem zwano. Prawdą jednak było, że ten dziwak i grubianin miał oko nadzwyczaj bystre i trafne i że udawało mu się robić cuda tak małymi i prostymi środkami, iż kompetentni sędziowie z uśmiechem poruszali ramionami. Bardzo często Pietraszek wprost odmawiał: — Tak, tak — mówił — przychodzicie do mnie, gdy już . wasze eskulapy chorego lekarstwami otkali, struli zniszczyli, i chcecie, abym ja naprawił, co partacze popsuli. Jam nie Pan Bóg! Niech ci sobie kończą, co zaczęli... Gdy się raz dziwak Uparł, największym datkiem niepodobna go było skłonić do zmiany postanowienia. Od bogatych żądał dużo, od ubogich nie brał nic lekarstwa im sam przyprawiał, jadło posyłał. Mówiono, że to było komedią — o ludzkie języki nie dbał wcale. Szyderca nielitościwy nie oszczędzał nikogo. Po całych dniach zajęty z chorymi i około jakichś medykamentów, które przyprawiał, doktór Pietraszek żył nadzwyczaj prosto, na kuchni chłopskiej, na chlebie razowym i nie miał innych w życiu przyjemności nad swe powołanie. Do domu swego mało komu się wcisnąć dozwala!; ci, co bywali dopuszczeni, mówili o oryginalnym urządzeniu wewnętrznym, porozrzucanych książkach, schnących ziołach, butlach i osobliwych aparatach, co w mniemaniu powszechnym szarletaństwa dowodziło. Tego to doktora, wyśmiewanego, ale mającego też namiętnych obrońców, ośmieliła się poradzić przyjaciółce Żulieta. Widząc, jak rada ta była źle przyjęta, dodała żywo: — Proszęż cię, gdzie o dziecko idzie, a doktór na próżno wszystkie środki wyczerpuje i choroba się powięk- sza — trzeba się chwytać, jak mówi przysłowie, choć brzytwy. Księżna słuchać nie chciała. Nazajutrz jednak po namyśle oświadczyła Żuliecie z wahaniem jeszcze, że — gdyby nikt o tym nie wiedział, a można potajemnie uprosić Pietraszka... gotowa by się zgodzić na to. Markiza wzięła na siebie przywiezienie dziwaka. Była z nim znajoma, bo raz zagrożona chorobą gardła, w której ją lekarze odstąpili, winna była Pietraszkowi cudowne ocalenie. Odtąd odwiedzała go, posyłała mu kwiaty, które lubił, i stała się jego wielbicielką. Stary dziwak oswoił się z nią, mniej dla niej niż dla innych był niegrzeczny, czasem kwadrans jaki z nią pogawędził, słowem — wedle wyrażenia Żuliety — miał słabość dla niej. Z tej słabości markiza postanowiła korzystać i nazajutrz rano pojechała w Aleje. Sługa pana konsyliarza, którego zwano Tymczą, hojnie obdarzany przez markizę, chętnie jej wyrabiał audiencję. Chociaż to była najniewłaściwsza godzina, bo poświęcona chorym ubogim, a tych u wrót ścisk był wielki, Żulieta umiała wpłynąć tak na Tymczę, że panu ją oznajmił i zaprowadził do izby, w której na krótko oświadczył się ją przyjąć. Niepiękna była powierzchowność pana Pietraszka, który dnia tego miał jeszcze od pół tygodnia nie ogoloną brodę, a przyodziany był w kapotę ranną i pantofle z obciętych butów zrobione na bose włożone nogi. W rękach zasmolonych doktór trzymał nasmarowany właśnie plaster, którego woń aromatyczna rozchodziła się po izdebce, gdy Żulieta wesoło weszła, pozdrawiając go. W pokoiku zarzuconym gratami siąść nawet nie było na czym. Był to rodzaj laboratorium czy apteczki. Na oknach, na półkach, na podłodze pełno było garnków, flaszeczek i słoików. Papier, sznurki, korki stolik niewielki okrywały. — Konsyliarzu, jeśli kiedy miałam u was odrobinę łaski — poczęła markiza — ja, com ci winna życie... — Ale ba! — mruknął doktór, patrząc na nią — nie mnie, ale naturze. Inną by po tych lekach, jakie jej dawali, diabli w z i ę n i. O cóż idzie? — Jakby o moje własne dziecię, jakby o mnie samą! — zawołała Żulieta. — A siła tam już tych trutniów było przede mną? — zapytał. — Jeden tylko... — Choroba trwa od dawna? — Dni z dziesięć. — Co to jest? Na to ostatnie pytanie zmieszana Żulieta odparła, że nie wie i że księżniczka... — E! e! księżniczka! — krzyknął doktór, ręką wywijając w powietrzu — a dajże mi acani pokój! Ja jestem doktór dla chłopów, nie dla książąt. Na ich chorobach ja się nie znam... Lecz Żulieta, nie zważając na odmowę, zaczęła gwałtownie prosić, modlić, zaklinać i doktór zniecierpliwiony jęknął: — No, to muszę ulec... bobym się jej ani dziś, ani jutro nie pozbył. Zapowiadam jednak wcześnie, że ja będę ją kurował jak chłopkę... Dla mnie nie ma książąt, tylko wątroby i kiszki takie same jak u chamów. Sprzeciwiać się dziwakowi nie było sposobu, markiza musiała podziękować, umówiła się o popołudniową godzinę i wprost pojechała do księżny upewnić się, aby doktór Pietraszek nie spotkał się z Landlerem, co by nieprzyjemną kolizję sprowadziło. Jadzia dnia tego była gorzej jeszcze, miała spazmatyczne płacze i śmiechy, rzucała się, nie dawała matce nawet zbliżyć się do siebie, księżna, przelękła, godziła się na wszystko, byle dziecię ratować. O umówionej godzinie karetka markizowej przywiozła Pietraszka, który ranny swój strój zmienił tylko o tyle, iż wdział buty długie i rodzaj czarnej chustki skręconej jak sznurek na szyję. Na witającą go grzecznie w saloniku księżnę matkę ledwie spojrzawszy, rzekł gburowato, iż na komplementa nie ma czasu, i kazał się prowadzić do chorej. Obawiano się, aby na Jadzi ta postać obca nie uczyniła zbytniego wrażenia; musiała więc matka pójść jej wprzód oznajmić tego doktora, o którym ona dawniej słyszała. Zmieniona strasznie, żółta, z oczyma zaczerwienionymi, z włosem potarganym, leżała księżniczka na łóżku na przekorę pannie Klarze zrzucając z siebie, czym ją okrywano. Brwi jej zmarszczyły się groźnie, gdy zobaczyła wchodzącego, który krokiem powolnym zbliżał się, wlepiwszy w nią oczy. Wzrok ten siłą jakąś magnetyczną podziałał na chorą, twarz jej odbiła wrażenie. Krzesło stało w nogach. Pietraszek zajął je spokojnie, wciąż przypatrując się księżniczce. — Co to panience jest? hm? — zapytał głosem chłodnym. Nie było z początku odpowiedzi. Oczekując na nią, Pietraszek przypatrywał się bacznie pacjentce, twarzy, rękom, najmniejszym szczegółom, które organizm wewnętrzny zdradzić mogły. Potrząsał głową. — Cóż spowodowało chorobę? — zapytał łagodniej. Jadzia milczała jeszcze, lecz równie bacznie wpatrywała się w doktora, jak on w nią, i zdawała się łagodnieć... uspakajać. Machinalnie podciągnęła kołdrę i zakryła się nią aż do twarzy. — Co pannę boli? — odezwał się Pietraszek. — Serce! — szepnęła księżniczka. Doktor się uśmiechnął z lekka... W pokoju panowało milczenie dziwne i straszne, matka sobie oczy zakryła. — Doktorowi potrzeba się spowiadać jak księdzu — z wolna odezwał się Pietraszek. — Proszę mi mówić, co się to tam temu sercu stało... I nie czekając odpowiedzi, Pietraszek wtrącił pytanie: — Ile lat? Matka odpowiedziała trwożliwie i z daleka, a doktór głową pokiwał. — No — rzekł — jeśli lat aż tyle ma panna, to łatwo zgadnąć, że się może serce ozwało o swe prawa!... Jakże tam? Spojrzał na Jadzię, która głową dała znak potwierdzający. — I serce pewno nie po książęcemu, lecz po ludzku musiało zrobić wybór, który się nie podobał i tam dalej. Doktor wstał z krzesła. —.Ja na takie choroby nie leczę... tu ani mięta, ani rumianek,, ani naparstnik nie pomoże... Pani matka niech nie dziwaczy — a córka będzie zdrowa... Dać sercu, czego chce — prosta rzecz... Jadzia, słysząc to, rozpromieniona powstała na łóżku, wlepiając oczy w matkę, która stała z twarzą zakrytą. Pietraszek podszedł do niej. — Po co tu leki? — rzekł — na co doktór? Co asindźka wolisz, czy żeby ona księżniczką, czy kobietą, jak inne, żyła? Masz do wyboru... Darmo dziewczyny nie męczcie. Wychowaliście ją tak, że nawykła czynić po swej woli, wojować z sobą i sercem nie umie. To darmo... Daliście jej takie serce, teraz go słuchajcie... Nie dziwaczcie — jutro wstanie! To mówiąc, uśmiechnął się Pietraszek, zabierając do wyjścia. — Lekarstwami ją strują i zamęczą — dodał — belladonę, morfinę, laurowe krople będą dawali — darmo. Tu co innego potrzeba... Skinął głową sympatycznie księżniczce i posunął się do progu. Żulieta i księżna Eufrezja ciągnęły za nim. Zatrzymał się w salonie. — Czy w istocie grozi jej niebezpieczeństwo takie? — zawołała matka. — A grozi — odparł doktór. — Z zapaleniem bodaj mózgu czy płuc my sobie rady dajemy, ale kiedy na młody organizm padnie wielkie uczucie — zabić może. Oszaleje albo... zamęczy się... Nie chciał już więcej mówić Pietraszek, powtarzał tylko: — Samiście tego piwa nawarzyli: dziecko pieszczone być musiało. Nie odmawialiście jej nigdy nic, teraz się sprzeciwiać za późno. Z tym wyszedł w dziedziniec i podziękowawszy markizie za karetkę, pieszo się powlókł do domu. Księżna matka wypłakała się, nagniewała, lecz ostatecznie zawyrokowała, że to był bezwstydny cynik i szarlatan. Chodziła jednak pod wrażeniem jego wyroku jak w gorączce, gdy doktór Landler z wieczorną zwykłą, wizytą się zjawił. Miął minę nasępioną bardzo i smętną. Zwyczajem swoim, gdyż pilnował form wszelkich nałogowo, pośpieszył najprzód do księżniczki, w milczeniu obejrzał chorą, która na pytanie mu odpowiadać nie chciała, i wyszedł z twarzą jeszcze bardziej zasępioną do księżny. Przysiadł do niej w sposób taki, iż się kazał domyśleć jakiejś niezbyt pomyślnej nowiny. Znano go z tego, iż pragnął zawsze osłodzić, gdy miał co gorzkiego do wypowiedzenia. — Jakże pan dziś znalazłeś Jadzię? — spytała dość obojętna księżna, przygnębiona wyrokiem Pietraszka. — Hm — odparł doktór — polepszenia nie widzę, gorzej nie jest, choroba się wprawdzie nie zwiększa, ale kryzys przeciąga. Medycyna niewiele tu uczynić może. Nie będę taił, iż — zdawałoby mi się — że w interesie zdrowia... należy pewne uczynić ustępstwa... Matka spojrzała na niego, wyzywając go do jaśniejszego tłumaczenia. — Tak, mościa księżno — dokończył doktór po cichu. — Tak... Ośmielam się wnieść, co mi sumienie nakazuje... Należałoby w jakikolwiek sposób powołać odprawionego nauczyciela... Wszak ci to żadnych za sobą następstw nie ciągnie. Mnie się zdaje, iż księżniczka, gdy się jej sprzeciwiać nie będziemy, sama spostrzeże... iż to było fantazją dziecinną. Nie widzę innej rady... Trzeba jej dać tę zabawkę, którą ona sama może potem połamie i na świat nisko wyrzuci. Księżnę Eufrezję, słuchającą z uwagą, uderzyło to głównie, iż dwaj doradcy, nie znani sobie, zgadzali się na jedno. Było to dowodem, iż w istocie nie miała nic innego do czynienia. Załamała ręce w milczeniu. — Mościa księżno — dodał Landler — gdyby nie szło o zdrowie, a może o życie — nigdy bym tak heroicznego nie przepisywał lekarstwa... ale... ja z moją medycyną jestem bezsilny. Rozpostarł ręce. Nastąpiło milczenie długie. — Jeżeli to wyrok ostateczny — rzekła matka głosem osłabłym — dla ocalenia dziecka... Spuściła głowę. — Lecz mówiono mi — dodała żywo — że ten... pan miał wyjechać, jeśli go nie ma już w Warszawie. Doktor nie wydał się ani ze swą rozmową, ani z wiadomością o Celestynie, szepnął tylko, że mu się zdaje, iż jest prawie pewien, iż widział go w ulicy... Spojrzał na zegarek i pożegnał księżnę. Gdy się działo to w pałacu, prawdziwie nieszczęśliwy Celestyn męczył się myślami, które musiał przed wszystkimi ukrywać. Siostra, która go znała jak siebie samą i czytała w nim każde wrażenie, postrzegła zmianę, pogorszenie, którego przyczyny nie umiała odgadnąć, próbowała go badać i nic się nie dowiedziała. — Cóż ty chcesz? — rzekł jej smutnie — wiesz, żem się do niej przywiązał, tęsknię, walczę — odbija się to na mojej twarzy... Słyszałem, że jest mocno chora. Leokadia, która nienawidziła tej nieznajomej sobie istoty, co niepokój wniosła do serca ukochanego jej brata — nie chciała uwierzyć w chorobę. — Kaprysi tylko! — zawołała. Ze swej strony ojciec, któremu pilno było syna wyprawić, bo zmianę atmosfery, otoczenia i stosunków uważał za uzdrawiającą — dręczył się, że okazji do Wilna wynaleźć nie mógł. Wynalazł jedną, wprawdzie nie bardzo dogodną, ale w towarzystwie starego znajomego profesora, przynaglał mocno syna, aby z niej korzystał. Celestyn już po rozmowie z doktorem wymówił się błahym pozorem. Uderzyło to pana Joachima. Starał się i on wybadać go — lecz nie dowiedział się nic, oprócz że syn widocznie się ociągał. Znając jego pracowitość, pan Joachim spodziewał się, . że dni teraz nie zajęte niczym zechce Celestyn poświęcić nauce. Nie mieszał on się do spraw jego, lecz miał nadzór nad nimi, przekonał się, że po całych dniach biedny chłopak lub w domu chodził zadumany po swym pokoiku, lub spędzał je na przechadzkach. Tym bardziej więc pragnął go wyprawić z domu, czując, że tu powietrze, wspomnieniami przesiąkłe, nie jest dla niego zdrowe. Tak upływały dni — tygodnie, gdy jednego wieczoru, w czasie niebytności Celestyna, list nadszedł do niego. Dostał się on w ręce ojca, który korespondencji dzieci swych nie zwykł był tykać i szanował jej tajemnice. Położył więc go na stole w bawialnej izbie — ale uderzyła go pieczęć książęca na nim, którą znał, i charakter, w którym się domyślał— księcia Marcina. Czekał z niecierpliwością powrotu syna, który nadszedł późnym wieczorem. Wszyscy byli zebrani około starego okrągłego stolika, a Leokadia gorączkowo robiła pończochę swą, ciągle się na drzwi oglądając, bo ją ten list więcej niż ojca niepokoił — gdy wolnym krokiem, opieszale wchodzący ukazał się Celestyn. — Jest list do ciebie — rzekł znacząco podając mu go ojciec. Dla oka ojca i siostry dość było spojrzenia na zmienionego i drżącego Celestyna — by poznać, jak go widok listu tego poruszył. Wahając, się, wziął go do rąk, nie śpiesząc z otwarciem,' jakby się czytać obawiał, spoglądał błędnym wzrokiem dokoła — słowem, widać było, iż trwoga i niepewność go ogarnęła. Zwłoka ta i wahanie się najbardziej uderzyły ojca. Nie śmiał naglić — ale stał się niespokojnym. Celestyn trzymał kopertę w ręku, patrzał na nią, zmieszany był i musiał usiąść na krześle, bo nogi pod nim drżały. Leokadia bladła, serce jej biło i z rozpaczą powtarzała sobie: — On ją kocha... Matka, wielbiąca syna, nieświadoma tej historii jego serca, w prostocie ducha spoglądała po twarzach męża, córki, Celestyna, i nie wiedziała, co to jakieś ich zakłopotanie znaczyć miało. Wreszcie Celestyn,. długo list wytrzymawszy w ręku, musiał go rozpieczętować, rzucił na niego okiem i ze spuszczoną nad nim głową pozostał dłużej niż czytanie wymagało. Myślał, co ma uczynić, jak postąpić... List był od księcia Marcina. Pupila moja, księżniczka Jadwiga, po cierpieniu, które nieostrożne zaziębienie spowodowało, z rady doktorów potrzebuje rozrywki. Znane jest panu jej zamiłowanie w literaturze, nic więc pożądańszym dla niej i dla nas być nie może nad to, byś pan był łaskaw czas jakiś jeszcze lekcje swe przedłużać. Prosimy o to najmocniej w interesie jej zdrowia i ona sama łączy prośby swe z naszymi. Wiemy, że pan dobrodziej znajdujesz się w mieście, i spodziewamy się, że nam tego nie odmówisz. Gdyby zaś nawet miało to go narazić na jakie straty — będziemy się czuli w obowiązku wynagrodzenia ich. Ufamy więc, iż przez życzliwość dla domu naszego zechcesz w najbliższym czasie odwiedzić swą uczennicę itd. Księżna dodała przypisek własnoręczny: Proszę pana bardzo, abyś był u nas koniecznie jutro i oczekuję na niego. Bez żadnej wymówki. Celestyn, odczytawszy raz i drugi list cały, w milczeniu położył go otwartym na stoliku, naprzeciw ojca. Pan Joachim dobył okulary i z widoczną obawą zabrał się do czytania. Zmarszczyła mu się brew, zagryzł wąsy, stał długo z listem w ręku. Zwrócił się potem do syna z niemym zapytaniem. Celestyn nie odzywał się. — Co to jest? Igraszki jakieś? — mruknął. — Masz zabawiać rekonwalescentkę? Ruszył ramionami. — Potrzeba było zawczasu do Wilna wyjechać, bylibyśmy nieprzyjemnej tej korespondencji i niemiłej odmowy uniknęli. Matka, która także list sobie przysunęła i przeczytała go, odezwała się ze zwykłą prostodusznością: — Dlaczegoż odmowy? To biedactwo przywiązało się widać do swojego profesora... Tęskni — dlaczegoż Celestyn ma odtrącać? Oni płacą dobrze... — Biedactwo! — wtrącił pan Joachim, patrząc na żonę. — Biedactwo to, co się do jejmościnego syna przywiązało, także po nim tęskni, ma lat ośmnaście czy dziewiętnaście, Celestyn dwadzieścia kilka. Zarumieniła się pani Monika. — Cóż bo znowu jegomość takie jakieś niedorzeczne robisz przypuszczenia! Leokadia jak w tęczę patrzała na brata, który siedział zdrętwiały. Ojciec także zwrócił wejrzenie na niego, domagając się, aby wypowiedział myśl swoją. Celestyn bladł, rumienił się, nie mógł zebrać się na słowo. Nagle powstał z krzesła, potarł ręką po czole i rzekł: — Zdaje mi się, że odmówić byłoby niewłaściwym... Pan Joachim głowę podniósł. — Tak — zawołał — tak asindziej sądzisz, a ja, ja sądzę, że te stosunki fałszywe co prędzej należy zerwać. Masz swój rozum, nie narzucam ci mojego, ale powiadam, że to do niczego dobrego nie prowadzi... Jeśli kaprys, zabawką być poważnemu człowiekowi nie przystoi; jeśli co więcej — sumienie nie pozwala narażać się na jakieś przyjaźni, które do niczego oprócz kalumnij ludzkich nie prowadzą. Wolno księżnie matce pobłażać zepsutemu dziecięciu — ale cóż za rola dla waćpana? Leokadia oczyma potakiwała ojcu, matka ramionami ruszała, ale przeciw zdaniu jegomości odzywać się nie śmiała. Milczała więc. Celestyn zdawał się niepewien, co pocznie. — Bądź co bądź — rzekł po namyśle — zamiast na list odpowiadać, będę sam jutro i postaram się o to, aby mnie uwolniono... — Ja bym list wolał — odparł ojciec. — Ty, mój Celestynie, nie masz dosyć energii, miękki jesteś... Syn potrząsł głową. — Byłoby niegrzecznością nie stawić się — odparł — muszę pójść. Pan Joachim, usłyszawszy to — zamilkł, ręce założył na piersiach i zaczął chodzić po pokoju. Tak rozmowa się skończyła, ale po niej pozostało coś jakby oczadzenie. Wszyscy czuli się skłopotani. Leokadii łzy się w oczach kręciły. Nie miała ona nadziei nawrócenia brata, a jednak chciała choć spróbować jeszcze skłonić go, by zmienił zdanie i poszedł za radą ojca. Po wieczerzy, gdy się wszyscy porozchodzili — siostra wbiegła do pokoju brata, który się jej spodziewał i był do walki przygotowany. Od pierwszego spojrzenia na ten list, lice Leokadii gorzało i można było zaręczyć, że gdyby on jej pierwszej wpadł w ręce, byłaby go niechybnie zniszczyła. — A zatem — odezwała się porywczo — idziesz z wizytą do księżny? To postanowione? — Muszę — rzekł Celestyn lakonicznie. — Nie widzę musu — przerwała — widzę tylko chęć wielką zobaczenia... ideału... i wielką słabość w mężczyźnie... Pfe! Celestyn syknął. — Masz słabość dla niej — dodała — wiem o tym; dlatego właśnie powinieneś unikać jej... Idziesz w ogień! po co? aby więcej cierpieć! — Czy zawsze tylko własnym cierpieniem mają się mierzyć czynności? Może też i cudze cierpienie wpływać na nie! Leokadia siadła przy stole, podpierając się na rękach obu i rozrzucając piękne swe włosy ruchami, które zdradzały, jak była poruszona. — Nie rozumiem tych ludzi! — wykrzyknęła — matki, opiekuna! Widzą, bo nie ślepi, że ona jest zakochana, i zamiast wybić jej to z głowy, w najśmieszniejszy sposób podsycać chcą jej kaprys — który... na który nazwiska nie ma. Bo juścić nie mogą pomyśleć nawet, aby ją wydać za ciebie! Ściągają na tę biedną istotę potwarze... na ciebie — ohydę... W przyszłości gotują... Z bólu i gniewu dziewczę płakać zaczęło. Wszystko to nie trafiało do przekonania Celestyna, który słuchał wcale nie poruszony. Na próżno siostra ze wzrastającą gwałtownością malowała mu następstwo, oburzała się, przemawiała do niego w imię wszystkich uczuć, które musiał szanować — Celestyn, nie spierając się z nią, trwał przy swoim. Rozpłakana wreszcie i zrozpaczona, po próżnych usiłowaniach opuściła izdebkę brata, przy rozstaniu uściskawszy go, jakby żegnała — na zawsze... Nazajutrz rano Celestyn, z nikim się nie widząc, wyszedł z dworku na Pradze. Potrzebował być sam z sobą i do południa przesiedział w ciemnym kącie kawiarni, otaczając się obłokiem dymu. Dwunasta biła, gdy w przedpokoju oczekujący kamerdyner wprowadził go do salonu. Widocznie oczekujący tu na niego książę Marcin, który niby siedział nad książką rozłożoną, nie wiedząc nawet jaką, zobaczywszy go, powstał żywo i przywitał z przesadną grzecznością wielkiego pana, który nią płaci często za niechęć, jaką czuje w sercu dla — plebejusza. — Nieskończenie — nieskończenie jesteśmy kochanemu panu obowiązani — począł, jąkając się aż z pośpiechu — że byłeś tak grzeczny... Księżniczka była nam mocno, mocno chora! Doktor polecił rozerwać się... a jej niepodobna niczym zabawić... Ona tak lubiła rozmowę serio z panem... Celestyn chciał wtrącić coś, tłumaczyć się, gdy książę zagadał natychmiast, umyślnie mu nie dając się odezwać, a tu już żywy, popędliwy krok i szelest sukni księżny matki słychać było, która wbiegła jak burza, wprost się rzucając na swą ofiarę. Przywiązanie do córki czyniło ją nieopatrzną. Nie mogła ukryć radości, z jaką widziała Celestyna, bo od wczoraj dręczyła się tym, że odmową zimną zbyć ich może i że ona narażona będzie na upokarzające błaganie tego człowieka. Podała rękę Celestynowi, nic nie mówiąc, ścisnęła ją i natychmiast zwróciła się ku pokojom córki. — Jadzia jest ubrana... czeka na profesora... Proszę ze mną. Była bardzo chora — a! com się ja nadręczyła!... Zmiłuj się, miej litość nad tym dzieckiem. Goś wesołego... czytaj... potrzebuje rozrywki... roztargnienia... Doktor zalecił... Umysł potrzeba oderwać, zająć... Księżna mówiła zdyszana urywanymi wyrazami i nie słuchając Celestyna, który ciągle chciał wcisnąć słówko jakieś, ciągnęła go do pokoju chorej, do sypialni jej, gdyż Jadzia wstać jeszcze z łóżka nie miała siły. Z dala przez otwarte drzwi widać już ją było siedzącą, ubraną całą w czerni, bladą, zmienioną, z oczyma powiększonymi, błyszczącymi. Stoliczek z książkami, który panna Klara własnym domysłem przysunęła do łóżka... dziwnie się tu jakoś wydawał. Na Celestynie ta twarzyczka znana, której on nigdy jeszcze nie widział tak zoranej boleścią, tak znękanej i litość obudzającej, uczyniła wrażenie niezmierne/Zbladł i on i zmieszał się, przystępując drżący ku niej. Jadzia wyciągnęła do niego rękę. Rumieniec chorobliwy, gorączkowy wystąpił na jej lica... uśmiechnęła się z jakąś gorączką i z uczuciem odniesionego zwycięstwa. Czuła się teraz tu panią. — Siadaj pan — zawołała nakazujące — Tu, przy mnie... Proszę mamy, aby nam nie przeszkadzano. Panna Klara może sobie siedzieć w saloniku, jeśli chce... a my ciągniemy dalej czytania nasze... proszę o sonety Mickiewicza — ale — nie krymskie... Celestyn nie mógł się nawet odezwać; matka, uradowana, dawała mu znaki, aby był posłuszny. Pocałowała córkę w czoło — obejrzała się po pokoju — i — wyszła natychmiast. Jadzia wlepiła oczy w siedzącą naprzeciw ofiarę swoją. Milczała długo, ale przyspieszony oddech, ręce drżące — wzrok śmielszy niż kiedykolwiek mówiły za nią. Powtórnie bladą, długą, chudą swą rączkę wyciągnęła do Celestyna, ścisnęła jego dłoń silnie i głosem niepewnym, ale zdobywającym się na energię, mówić poczęła.... — O małoś mnie pan nie zabił... Tak jest... Ale teraz wszystko skończone. Mama wie, że ja... pana kocham... Celestyn, przestraszony, oczyma wskazał jej drzwi, przy których siedziała panna Klara. — Może słuchać, kto chce — dodała śmielej jeszcze — ja z tego nie robię tajemnicy... Oddałam serce — i... Nie kończąc, rękę wyciągnęła znowu... Profesor był jak piorunem rażony. — A! zapewne — poczęła mówić z pośpiechem i ironią — skandal będzie ogromny! Księżniczka wyjdzie za profesora... Ale mają do wyboru lub to, albo moją śmierć! Oczy jej pałały. — Pan nie wierzysz temu? — wtrąciła. Celestyn nie mógł ust otworzyć. — Kochasz mnie czy nie? — dodała. I nie doczekawszy odpowiedzi, zawołała: — Ja wiem, że kochasz, ja to czuję; mam dosyć energii, aby przeciwko wszystkim pójść za sercem. Był to jakby sen jakiś dziwny, nieprawdopodobny, straszny dla nieszczęśliwego i szczęśliwego razem młodzieńca, który przewidywał jakieś straszliwe przebudzenie, katastrofę... Jadzia nie puszczała jego ręki... lice się jej rozjaśniało... — Wiem — rzekła, nie mierząc głosu wcale — że będę miała do zwalczenia wiele jeszcze; ale mama mnie zna — ja nie ustąpię. Choroba moja dała mi siłę. Wiem, czego chcę, a to, czego chcę, spełnić się musi... Serca się nasze rozumieją — o resztę nie dbam... W samym początku tego wybuchu, do którego księżniczka się przygotowała zapewne, panna Klara, posłyszawszy, co Jadzia mówiła, rzuciła się za odchodzącą księżną i zmusiła ją — wysłuchać, co córka podniesionym głosem z energią ciągle wzrastającą wywoływała. Księżna, chociaż znała Jadzię, do takiego wystąpienia nie była wcale przygotowana. Chciała krzyknąć rozpaczliwie, lecz sił jej zbrakło i padła podtrzymywana przez pannę Klarę na krzesło — prawie bezprzytomna. W sam czas zjawił się doktór w progu, aby ją ratować. Księżniczka tak była zajęta sobą i Celestynem, że nie postrzegła przesuwającego się Landlera, a gdyby go była zobaczyła, może nie byłoby to jej powstrzymało od wyzwań, które jak najgłośniejszymi uczynić chciała. Celestyn potrzebował całej siły ducha, aby nie być ogarnięty tym szałem... od którego serce mu biło... Ile razy usiłował powstrzymać Jadzię, stawała się gwałtowniejszą jeszcze... Widocznie chciała być nieodwołalnie skompromitowaną. Scena ta przeciągała się jeszcze, gdy popchnięty przez matkę doktór wszedł do sypialni. Zdawało się księżnie, iż przytomność jego córkę potrafi powstrzymać... — Cieszę się, że panią widzę dziś lepiej. — A! — rozśmiała się Jadzia, wskazując na Celestyna. — Znajdujesz mnie pan w tej chwili nawet szczęśliwą... Oto jest mój wybawca, któremum winna tyle, że chyba... ofiarą samej siebie potrafię mu się wywdzięczyć... Doktor stanął, udając niezmiernie zdziwionego. — Pan mi dopomożesz do przekonania mamy, że — albo zgadzając się na to, co ma moje szczęście stanowić, ocali mnie — lub sprzeciwiając się, zabije... Matka, która słuchała — łkała i płakała tak; że jęk jej dochodził aż tutaj. Księżniczka chwyciła za dzwonek stojący przy niej i poruszyła nim gwałtownie. Wbiegła panna Klara blada i przelękła. — Proszę do mnie wezwać mamę i księcia Marcina — odezwała się Jadzia. Wymówiła to tonem nakazującym, a panna Klara, zawahawszy się nieco — wyszła. Księżna, otarłszy łzy, sama wybiegła jak na wpół obłąkana do salonu, w którym na nią książę Marcin oczekiwał. Ujrzawszy ją, biedny opiekun, nie wiedząc, co się stało, krzyknął z przerażenia. — Wiesz! — zawołała, podbiegając i chwytając go za rękę, głosem przerywanym szlochaniem — wiesz! Ona w głos powiedziała mu, że bez niego żyć nie może! O! ja nieszczęśliwa! Co my poczniemy! Książę — ratuj! Dziecko moje! obłąkana — ja nie wiem... Wtem krokiem śpiesznym nadążył doktór do salonu. — Co się jej stało! — zwróciła się do niego matka — szał... obłąkanie! — Księżniczka jest najzupełniej przytomna — odrzekł Landler. — To było do przewidzenia. Ma energię niezmierną — nie ma sposobu, trzeba się zgodzić z położeniem, dziś już nie do zmienienia... Niech się księżna uspokoi... Książę Marcin stał jak słup. — Szlachcic? czy choć szlachcic? — począł bełkotać. Na to odpowiedzi nie było. — Księżniczka się domaga matki i opiekuna — dodał doktór — idźcie państwo do niej. Książę się wahał — matka płakała, ręce łamiąc, gdy powtórnie panna Klara wpadła z żądaniem koniecznym, aby księżna przybywała. — Jadziu! o nieszczęsne dziecko moje! Opiekun opierał się, nie uważając przytomności swej za potrzebną — obawiał się odpowiedzialności przed rodziną — drżał cały. Lecz matka nie chciała iść sama, a wołaniu córki oprzeć się już nie mogła, chwyciła go za rękę i pociągnęła z sobą. Jadzia miała czas ochłonąć trochę do przybycia matki i opiekuna, nie tracąc wcale energii. Widząc matkę i bladego jak ściana księcia Marcina, z powagą wskazała na — ofiarę swą. — Oto jest narzeczony mój. — rzekła — którego wybrałam sobie...Tak, kochana mamo. Ten lub żaden... Wiem, że się to dziwnie wydawać może, ale moje serce mu oddałam, rękę muszę... Inaczej żyć nie chcę... — Jadziu! Jadziu! — poczęła matka — unosisz się. — Tak — unoszę się, bo go kocham — odparła księżniczka. — Jeśli się nie zgodzicie na to... ja potrafię umrzeć — ale com postanowiła, dotrzymam: albo za niego, lub za nikogo... Trącony ręką przez księżnę opiekun otworzył usta i zaczął coś bełkotać tak niewyraźnie, iż nikt go zrozumieć nie mógł. Wobec matki i jego księżniczka zdjęła z palca przygotowany pierścionek i wyciągnęła już rękę z nim ku Celestynowi, gdy myśl jej jakaś przyszła dziwna. Spojrzała wyraziście na matkę i wskazała jej wolę swą, aby ona zaręczynną obrączkę sama oddała narzeczonemu. Niepodobna było dalej despotyzmu rozpieszczonego dziecka posunąć. Księżna błagała ją wzrokiem, aby jej tego upokorzenia oszczędziła, nie pomogło nic. Jadzia trzymała pierścionek uporczywie, marszcząc brwi, i biedna matka poddać się musiała. Celestyn stał jak na mękach, pojmując dobrze, ile ta miłość Jadzi nienawiści zrodzić musi, ilu męczarniami w przyszłości odpokutować przyjdzie za nią. Uciekłby był, gdyby mógł, ale dziewczę rozgorączkowane i jego trzymało wzrokiem nakazującym. Z jakim uczuciem wreszcie księżna zbliżyła, się do Cełestyna, oddając mu pierścionek córki, opisać trudno. Książę Marcin stał wryty, czując, że sama przytomność jego czyni go świadkiem wypadku, którego wina spadała w części na niego. Jadzia, która od dawna upatrzyła bardzo prostą obrączkę z niezapominajką na ręku Celestyna darowaną mu przez siostrę, upomniała się o nią — i natychmiast na palec włożyła... Dopiero gdy się to wszystko dopełniło, obie ręce swe chude wyciągnęła ku matce, wołając: — Chodź! chodź! I z namiętnością rzuciła się jej na szyję, ściskając, całując, pieszcząc, chcąc jej nagrodzić wszystko, co ucierpiała. Serce macierzyńskie tak było spragnione tej czułości dziecka, której ono najmniejszej oznaki nie dało jej w przeciągu choroby, iż na chwilę księżna zapomniała o wszystkim, rozpłakała się szczęściem, przebaczyła i okrywała pocałunkami gorącymi swą jedynaczkę. Książę Marcin, stojący w pośrodku pokoju z chustką od nosa w ręku, nie wiedział ani co z sobą, ani co zrobić z oczyma, bał się spojrzeć na Celestyna, nie śmiał na Jadzię i przypatrywał się tymczasowo końcom butów swoich, wcale nie uroczym. To, co się tu w tej chwili stało, było niczym — następstwa... jak chmura piorunami brzemienna wisiały przed oczyma jego, a głos jakby z górnych stref wołał mu do uszu: — Opiekunie! co zrobiłeś z wychowanicą swoją? Położenie wszystkich osób biorących udział w tej scenie, jakby z dramatu francuskiego wydartej, było przykre, lecz w najprzykrzejszym może znajdował się Celestyn. Jadzia zapanowała tak nad nim wybuchem miłości, której się oprzeć nie umiał, że zapomniał o swym stanowisku, o rodzicach, o przyszłości, jaką gotował sobie, o godności własnej. Teraz dopiero z wolna przychodził do siebie i zimny pot go oblewał. Jadzia, uściskawszy matkę, szepnęła jej na ucho, żeby jej pozwolono jeszcze chwilę z narzeczonym pozostać. Miała z nim wiele do mówienia. Po tym, co się już stało, nie ulegało to trudności żadnej. Księżna, ułagodzona znacznie, wzięła pod rękę kuzyna, uśmiechnęła się Celestynowi, krzesło mu wskazując — i wyszli. Wiedzą to wszyscy z doświadczenia, jak twarze osób nerwowych nadzwyczajnym, szybkim ulegają zmianom pod wrażeniem tego, co przygnębia i drażni lub rozwesela. Księżniczka niemal w oczach ze szczęścia czy z odniesionego zwycięstwa stała się znowu odmłodzoną, promieniejącą. Życie jej powracało, siły się wzmagały. Skinęła na Celestyna, aby się ku niej przybliżył. — Proszę mnie słuchać — rzekła. — Walną bitwę wygrałam wprawdzie, zaskoczywszy nieprzyjaciela, gdy się nie spodziewał napaści; ale wiem dobrze, iż na tym nie koniec jeszcze. Ja dotrwam do końca — ale proszę, abym w was pomoc miała. Będziesz wiele pewnie znieść musiał... ale szczęście coś warto... Odetchnęła nieco. — Najprzód proszę co dzień i to najmniej raz koniecznie mnie odwiedzać. Po wtóre, wcale się nie zrażać tym, że kochana rodzina krzywo na nas, na was i na mnie, patrzeć będzie. Co się tycze wszystkich drobnych szczegółów, ja biorę je na siebie... Szybko zaczęła szeptać różne przestrogi i rady, tak jak jej na myśl przychodziły — śmiała się głośno i na ostatek kazała Celestynowi odejść, bo czuła się już tak silną, że wstawać chciała. Nazajutrz miał się stawić. Gdy odchodząc, całował ją w rękę, pochyliła się i na czole gorący złożyła pocałunek. Upojony wyszedł od niej Celestyn. Niemałym nabawiało go strachem spotkanie w salonie matki i księcia Marcina. Zdaje się, iż zawczasu, unikając tego przykrego zetknięcia się, uciekli do bocznego gabinetu, którego drzwi były zamknięte. Tak więc Kormanowski mógł się wysunąć nie widząc nikogo i odetchnął swobodniej, gdy się znalazł w ulicy. Lecz co go czekało w domu? Wieczorem tegoż dnia piorunowa wieść o zaręczynach księżniczki z jakimś guwernerem, synem jakiegoś rządcy, chłopcem ubogim, bez rodziny, bez stosunków — zgromadziła wszystkich bliżej lub dalej z księżną połączonych w domu markizowej Żuliety. Wprawdzie rzecz się zdawała nieodwołalnie skończona, uświęcona pośrednictwem matki, przytomnością opiekuna — lecz była tak monstrualną, tak oburzającą, tak upokarzającą dla wszystkich, tyle rachub wniwecz obracała, że począwszy od księżny samej, gdy ochłonęła, nikt jeszcze wierzyć nie chciał, aby się to w istocie stać mogło. Jednozgodnym instynktem familia zbiegła się wieczorem do przyjaciółki księżny Eufrezji. Przez cały dzień szeptano sobie do uszu nieprawdopodobną powieść, którą książę Marcin, wyszedłszy z pałacu, rozniósł po krewnych i powinowatych. Obwiniano matkę, zadawano nieporadność i ciemięgostwo. opiekunowi, gniewano się na księżniczkę — ostatecznie konkludowali najzaciętsi: — Nic z tego nie będzie! Od ołtarza się ludzie rozchodzą... Są sposobów tysiące, potrzeba zapobiec... Oprócz już nam znanych osób: Żuliety, gospodyni domu — matki, która, zostawiwszy na straży pannę Klarę przy córce, zbiegła żalić się, narzekać i tłumaczyć do przyjaciółki — prócz księcia Marcina, obwiniającego te- raz wszystkich, aby siebie uniewinnić, ks. Eustachego, drwiącego po cichu z tej przygody, którą — jak mówił — delirium tylko tłumaczyć mogło — salon był pełen dalszych krewnych rozciekawionych a gniewnych. Hrabia i hrabina Kozerscy, których księżna wujem i ciocią nazywała, zajmowali tu pierwsze miejsce. Hrabina Róża, osoba sześćdziesięcioletnia, wyprostowana, wysznurowana, ogromnego wzrostu, majestatycznej postawy, sławną była z rodowej swej dumy, z pretensji arystokratycznych i nie mniejszych do wielkiej wyższości umysłowej. Polegała ona prawie wyłącznie na doborze słów, na pewnej deklamacji wymuszonej, która ludziom nie analizującym treści w istocie imponować mogła. Sam hrabia Tymoleon, mąż jej, człek bardzo bogaty i umiejący nie tylko robić, ale trzymać fortunę, mówił mało — również jednak miał się za znakomitość i powagę jak żona. Oboje oni zawsze mieli za złe kuzynce Eufrezji, iż się im powodować nie dawała, mało żyła z nimi i roztrzepana, gorączkowa, szła tylko za własnej fantazji natchnieniem. Państwo Kozerscy mieli zamiar jednego z synów swych swatać księżniczce. Próbowali się w tym celu zbliżyć do księżny, ale imponująca hrabina Rosa nie mogła znieść tego, że się księżna Eufrezja jej sprzeciwiała i waśniły się nieustannie. Prorokowali też i jej córce najstraszniejszą przyszłość, a proroctwo to na nieszczęście prawie się teraz ziściło. Oprócz państwa Kozerskich stary książę Herman, skąpiec bezdzietny, od stryjecznych stryjeczny jakiś brat nieboszczyka męża księżny Eufrezji, znajdował się także. Uważano go za głowę domu, a że słynął z nagromadzonych milionów, kłaniali mu się wszyscy. Powadze jego ujmowało wiele, iż władze umysłowe, które nigdy wielce rozwinięte nie były, teraz pod starość w najopłakańszym były stanie; książę się zapominał, nie- kiedy bałamucił, mieszał ludzi i sprawy, a że jedni i drugie dość mu były obojętne, nie zadawał sobie pracy długo się zastanawiać nad nimi. Po upływie tygodnia mniej znajomi musieli mu się na nowo prezentować i przypominać. Niekiedy najzabawniejsze popełniał omyłki, gdy słabej swej pamięci zawierzył. Dlatego miał zawsze u boku swego nieodstępnego siostrzeńca bez żadnego tytułu, pana Jerzego Wejdenreicha, młodzieńca zahukanego, znudzonego i zdającego się na tym chlebie męczeńskim oczekiwać — sukcesji. Jerzy Wejdenreich należał do tych, którym się śniła księżniczka Jadwiga. Był słuszny, przystojny, prezentował się dobrze i to jedno mu zarzucano, że choć się taił, miał do kart pasję, a z tego powodu długi utrapione. Książę Herman co do zasad arystokratycznych nie ustępował nikomu, a akolita jego miał je wpojone głęboko od dzieciństwa. W jakim stopniu pokrewieństwa po kądzieli był z domem książęcym pan Rymund, Litwin majętny, niepozorny, rubaszny, który drwił sobie ze wszystkich, udając prostaka — nie umiemy powiedzieć — nie wypierano go się jednak. Pan Rymund miał znaczne majętności na Litwie i wysoki urząd w Warszawie, co go podwójnie poszanowania godnym czyniło, choć nie lubiono go i zżymano się na niego. Nim jeszcze nadeszła księżna matka, napadli wszyscy zgodnie na księcia Marcina z taką gwałtownością, że zwykle nie umiejący ani polemizować, ani się obronić opiekun stracił całkowicie przytomność. Sypały się wymówki, znosił je zżymając ramionami, oczy podnosząc, ręce wyciągając. Wodzem wszystkich atakujących księcia Marcina była hrabina Rosa. Głową wyższa od niego, wyprostowana, podrażniona, rozpalająca się coraz mocniej hrabina takimi ruchami komentowała swój występ, iż zdało się, jakby zamierzała zgnieść w końcu przeciwnika. Dla świadków śmiesznym prawie wydawać się musiało, że każdy gwałtowniejszy ruch tych rąk rozmachanych zmuszał księcia Marcina do wyginania się, jakby uderzenia chciał uniknąć. — Ale, proszę księcia, proszę księcia! — wołała deklamując hrabina — przyjąłeś na siebie obowiązki opiekuna, więc za wszystko jesteś odpowiedzialnym. Cóż? malowany byłeś! Wszakże niemal co dzień uczęszczałeś do tego domu, znałeś słabość tej księżny Eufrezji, która dziecku nie umiała nigdy nic odmówić — patrzałeś na to, gdy przez rok ten jakiś szerepetka sam na sam jej dawał te śliczne lekcje... — Ale nie sam na sam! — zawołał książę Marcin, którego zagłuszono. — Co to tam! co to tam! — zamruczał tuż siedzący książę Herman. — Winien jesteś! Skandal, ohyda... — Z tego nic być nie może — wtrącił hrabia Tymoleon — tylko pozostanie właśnie skandal. — Rzecz monstrualna! — odezwała się gospodyni. — Wprost niemożliwa — rzekł chłodno książę Eustachy. — Wszelkimi środkami familia musi oprzeć się, zapobiec — zakończyła hrabina Rosa. Wśród tej hałaśliwej rozmowy drzwi się otworzyły i wbiegła księżna. Milczenie nastało nagle. Wchodziła upokorzona, czując się obżałowaną, zawczasu szukając oczyma, kto by jej tu mógł przyjść w pomoc, a znajdując tylko nadąsane dumnie, niechętne twarze i wejrzenia, i ludzi bezlitosnych a szyderskich. Na twarzy jej, zawsze dziwacznie się wykrzywiającej, ból był widoczny, oczy miała zapłakane, oddechu jej brakło. Rzuciła się na pierwsze krzesło wolne, a litościwa gospodyni, widząc ją w tym stanie wódkę kolońską, którą się leczyła sama, pośpieszyła jej podsunąć. Tyle miano tylko litości nad przygnębioną, że długo nikt się nie śmiał odezwać; czekano, ażeby sama niemiłą zagaiła sprawę. Książę Herman, siedzący naprzeciw, -dyszał głośno i wzdychał, a marszczył się. Opiekun, korzystając z chwilowego milczenia, trochę myśli zebrawszy, bąkać coś zaczął. Zwrócił się do przybyłej. — Niechże kuzynka mnie ratuje, bo tu wszyscy na mnie — rzekł — jak gdybym ja sam był winien. Com ja winien? Księżna poruszyła ramionami. — Nikt nie winien — rzekła — fatalizm! nieszczęście... Któż mógł coś. podobnego przewidzieć, wpaść na myśl tę? Nie posądzałam Jadzi... Do dziś dnia tego sobie wytłumaczyć nie umiem... Hrabina Rosa zbliżyła się do niej, przypominając postawą i wyrazem twarzy tragiczną królową Elżbietę. — Moja droga — poczęła — dziś już tłumaczyć za późno i do niczego nie prowadzi. Potrzeba zapobiec temu szaleństwu! Stary książę Herman głową kiwnął potakująco. Hrabia Tymoleon zbliżył się, idąc za żoną, i dodał: — Należy rozerwać... bądź co bądź, nie dopuścić... Księżna Eufrezja, której ta opozycja tak zgodna przekonaniem zachwiała — cicho szepnęła tylko: — Byle Jadzia nie przypłaciła tego zdrowiem i życiem... — Moja droga — poczęła hrabina Rosa, dając znaki dokoła, aby jej samej głos dano i nie przerywano — pozwól sobie powiedzieć, że... z pewnym taktem postępując, są na wszystko sposoby... Słuchano w milczeniu uroczystym. — Rozgorączkowane dziecko zamieniło pierścionki — cóż to znaczy?... — mówiła, oglądając się, hrabina. — Zostawić należy rzeczy w zawieszeniu — a tymczasem oddziaływać... działać na Jadzię... otworzyć jej oczy... tego jegomości w oczach jej uczynić śmiesznym. — Tak — potwierdziła Żulieta — bo śmieszność zabija. — Przepraszam — przerwał książę Eustachy — nie cierpię tego jegomości, mało go znam, lecz co prawda, prawda — śmiesznym on nie jest na nieszczęście... Księżna Eufrezja wtrąciła żywo: — Wcale nie jest! — Ale go takim można uczynić — zagrzmiał głos hrabiny, którą małżonek poparł dobitnym: — Można! zawsze można... Księżna matka zasunęła się w głąb fotelu, słuchała zrezygnowana. — Pierwszą rzeczą — mówiła dalej dydaktycznym tonem hrabina Rosa — ciągnąć, przeciągać, zwłóczyć... Tymczasem być nie może, aby coś dobrej sprawie w pomoc nie przyszło... — Ciągnąć! ciągnąć! — rzekł z dala z powagą wielką książę Herman. — Mówi rozumnie, słowo daję. — Zwrócił się do Wejdenreicha i spojrzał na niego, a ten głową skinął na znak, iż podziela to przekonanie... — I to sobie powiedzieć potrzeba z góry — ciągnęła dalej hrabina — powiedzieć stanowczo, iż z tego nic nie będzie... — Nie może i nie będzie — zaakompaniował mąż. — Nie będzie! — wtórował książę Herman. Wejdenreich głowę spuścił; książę Eustachy, jak znudzony, album na stoliku leżące zaczął przeglądać. — Kto najwięcej winien, to doktorowie, słowo daję — poczęła żywo księżna. — Tak, bo i Pietraszek, i Landler napędzili mi strachu, że idzie o życie! zagrozili obłąkaniem! Dwóch jednego dnia — toż samo, nie znając się i nie znosząc z sobą — powiedzieli mi. Cóż czynić miałam? Tymczasem zaraz po tym nieszczęściu... Jadzia wstała — jest prawie zdrowa, siły powróciły... Ruszano ramionami. — Moi państwo — dodała z pośpiechem księżna — jestem matką... kto z was ma dzieci i kocha je, kamieniem na mnie nie rzuci... Majestatyczna Rosa spojrzała na nią z góry. — Ja ci tylko to powiem, że gdybym córkę miała, a chciałaby mi iść za ekonomczuka, wolałabym ją widzieć na marach. Heroiczne to wyrzeczenie powitano uroczystym milczeniem: obejrzała się mówiąca, nikt nie oponował, ale nikt nie przyklaskiwał. Księżna Eufrezja oczy sobie zakryła, a Żulieta litościwa podała jej znów wódkę kolońską. — Za naszych dawnych czasów, panie tego — począł się jąkać książę Herman — ja wiem, jak by postąpiono... Ekonomczuka by tego sprzątnięto i — koniec... Środek ten nie znalazł sympatycznego przyjęcia w nikim, oprócz obowiązanego do potakiwania Wejdenreicha. Stary zwrócił się ku niemu, znalazł gotowy uśmiech... i tym się zaspokoił. Książę Marcin pot ocierał z czoła. Popatrzywszy na biedną matkę, stojąca naprzeciw niej hrabina Rosa obejrzała się, szukając krzesła, kazała je podać Wejdenreichowi i siadła jak najbliżej obżałowanej... Po cichu zaczęła jej coś kłaść do ucha. Tymczasem towarzystwo się porozdzielało i zaczęto rozmawiać ciszej. Wszyscy ciekawi byli tego — indywiduum, które nagle z nic nie znaczącego przeistoczyło się w tak groźne dla rodziny. Książę Marcin, zasłyszawszy o czym była mowa, rad, że się czymś przysłużyć będzie mógł rodzinie, odezwał się z pośpiechem: — Ja doskonale znam całą ich procedencję... Za czasów, gdy zarządzał dobrami książąt C. Kormanowski... Imię to pobiegło do ust. — Kormanowski! Kormanowski! - powtarzano z przekąsem, poruszając ramionami. — Kormanowski — mówił dalej książę — był ulubionym pryncypałowi... Ja go u stołu starego księcia widywałem i pamiętam, że czasem go nominował: — Panie bracie... — Szlachcic? — przerwał książę Herman. — Niewątpliwie — dodał Marcin — a i to przypominam sobie, żre książę raz, będąc w dobrym humorze, z Paprockiego przypomniał staremu, że Junoszowie Kormanowscy mieli kasztelana w swoim rodzie. Szmer, szyderskie śmieszki powitały tę powieść księcia Marcina. — Ale cóż bo znowu! — oburzyła się hrabina Rosa. — Proszęż mi dać dokończyć — szybko rzekł książę Marcin. — Pamiętam, że stary rządca na to odparł księciu: — Mości książę, wolałbym odziedziczyć wioskę niż tytuł po prapradziadzie... — Przecież to kasztelaństwo książę stary, który żartobliwym był — przerwała hrabina — musiał skomponować? — Nie wiem — mówił Marcin dalej, nie dając sobie odebrać raz zabranego głosu. — Nie wiem, ale to wiem, że ze starego ojca tego panicza byli kontenci. Jest to bardzo zacny człek. — A syna wychował na intryganta — wybuchnęła hrabina — bo że to była rachuba i intryga niecna na fantastyczne usposobienie Jadzi, na ślepe przywiązanie do niej matki — to przecię jawne... Matka, która by była mogła stanąć w obronie Celestyna, bo najlepiej wiedziała, iż wcale się nie starał o tę miłość Jadzi — nie śmiała się odezwać. Siedziała w my- ślach pogrążona. Całe towarzystwo zresztą z nią razem przemyśliwało teraz nad tym tylko, aby nie dopuścić tak dziwnie im na głowy spadłego małżeństwa. Hrabia Tymoleon spoglądał na żonę, bo w istocie ona tu była główną sprężyną. — Kochana moja Fraziu — poczęła, obracając się do matki. — Mogłaś się dać niespodzianemu wybrykowi córki pochwycić — ale teraz, teraz my ci wszyscy pomożemy, wpłyniemy, aby to zerwać. Zwróciła się do obecnych. — Słowo sobie dać potrzeba, aby familia, jeżeli się ta plotka rozejdzie po mieście, a rozejść się może, bo ci Kormanowscy umyślnie to rozbębnią — wprost zaprzeczała jak kalumnii, jak bajce! Wszyscy się zdawali zgodni; jedna matka, głęboko zadumana, nie dała znaku życia. Siedziała z głową zwieszoną, z myślami pewnie u łoża córki. — Jadzia jest jeszcze chora — dodała hrabina — nie potrzeba do niej puszczać gości, nie dawać jej wychodzić do salonu, dopóki na nią nie wpłyniemy. Tu się zwróciła nachylając do matki. — Pozwolisz mi, ja jutro przyjadę. Zostawisz mnie z nią sam na sam na jakie pół godziny. Jadzia ma bardzo dobrze w główce, niepodobna, żeby mnie nie zrozumiała i żeby to na nią nie oddziałało. Nie można dla kaprysu jakiegoś dziecinnego kompromitować całej familii. Cóż za mariaż! Pani Kormanowska? Kto to zna? A przy tym już to samo, że był guwernerem czy profesorem w domu, rzuca cień, każe się domyślać! Matka podniosła głowę i twarz zmarszczyła groźnie. — Ludzie są źli, a tu temat bardzo podatny do haftowania na nim... Uśmiechała się złośliwie, inni panowie robili miny, jak gdyby domyślali się w istocie jakichś okropności. Hrabina zwróciła się do matki. — Pozwolisz mi przyjechać jutro? — spytała. — Bardzo cię proszę — odpowiedziała księżna — lecz zdaje mi się, że im energiczniej będziemy występowali... znam Jadzię... tym skutek pewniej będzie przeciwny. Na nią jeden sposób,. ażeby sama zmieniła postanowienie... zostawić ją swobodną — a przewlekać... Książę Marcin śmiało potwierdził. — Tak jest! tak! my ją lepiej znamy. Nikt zresztą nie zdawał się zdania jego podzielać. Milczano. Księżna, która już niespokojną była, zostawiwszy córkę samą, wstała i chłodno się żegnać poczęła... Nie zatrzymywano jej, wyszła. Żulieta tylko odprowadziła ją do przedpokoju i chwilę tam na rozmowie pozostała. Śmielej się teraz odzywać zaczęły głosy. Książę Eustaszek opowiadał dowcipnie, jak go Jadzia przyjęła ostatnim razem — jego! jego, którego przecię znali wszyscy, że nie był pierwszym lepszym. Ruszano ramionami. — Ależ proszęż mi powiedzieć — odezwała się hrabina, zwracając do księcia Marcina — cóż ten pan Kormanowski, ekonomczuk, ma oprócz ładnej twarzyczki? — Uczony! bardzo uczony! — śmiał się książę Eustachy. — Bardzo serio!... Doskonały komediant, bo w salonie z daleka można go wziąć za wcale coś dystyngowanego... Dopiero z bliska poznaje się ciężkiego pedanta... — Umie języki? — pytała Rosa. — Doskonale i kilka innych — mówił Eustaszek. — Oprócz francuskiego angielski, włoski, niemiecki... — Urodził się na pedagoga... — mruknęła hrabina. — A Jadzia na niebieską pończochę — wtrącił Tymoleon... — Niepojęta rzecz! — mruczał książę Herman. — No, książki może lubić — mniejsza o to, ale profesora sobie brać na małżonka! Znaleziono to dowcipnym, a że księciu Hermanowi coś dowcipnego powiedzieć prawie się nie trafiało, milionerowi zaś każdy chciał dworować, podniesiono głośno to wyrażenie. Książę spojrzał na Wejdenreicha, jakby mówił: — A co? Akolita aż w ręce klaskał. Wieczór zszedł na paplaninie, na przypuszczeniach i w końcu prawie wszyscy oprócz milczącego opiekuna zgodzili się na to, że skandal jest przykry — ale do skutku przecię nie przejdzie. — Namyśli się sama — mówiła hrabina — ja wam ręczę... niech mi tylko matka do pieszczoszki nie broni przystępu... Zobaczycie... Książę Marcin, nic nie mówiąc, patrzał na nią spod oka. Zdawał się mówić: — Zobaczysz!! Nazajutrz hrabina Rosa, przygotowana już do rozmowy z Jadzią, zajechała przed ganek pałacowy. Księżna czekała na nią w salonie z twarzą bladą i pomieszaną. Uściskała ją bardzo czule. — Moja droga Różo — szepnęła — błagam cię, proszę — Jadzia jeszcze bardzo osłabiona... nie... rozdrażniaj jej, bądź łagodną... — Proszę cię, bądź spokojna — wiesz, że mi na takcie nie zbywa. Oznajmiłaś jej o mnie? — zapytała hrabina. — Nie — cicho szepnęła matka. — To lepiej — odezwała się Rosa i nie siadając nawet, pokazała na drzwi, tak jej do Jadwigi pilno było. Księżniczka siedziała w swoim saloniku na kanapie, blada jeszcze, ale z twarzyczką już ożywioną, wesołą prawie, strojna z wielką elegancją. Spodziewała się może kogo innego, bo zobaczywszy w progu hrabinę, której nie lubiła, skrzywiła się i na matkę popatrzała z wyrzutem. Rosa zbliżała się tymczasem, okazując czułość wielką. — Słyszałam, kochane dziecię — poczęła — że byłaś ciężko chora... Wszyscyśmy dzielili twej matki cierpienie... lecz, dzięki Bogu, widzę, że już wszystko szczęśliwie przeszło... Jadzia witała zimno natrętną kuzynkę. — Tak, w istocie jest mi nieco lepiej. Hrabina zabrała przy niej miejsce na kanapie, rozsiadła się szeroko i poczynała mrugać na matkę, aby je same zostawiła. Księżna znalazła pozór jakiś i ociągając się wyszła. Wzrok córki ścigał ją wymówką, że sam na sam zostawiała ofiarę z tą nieznośną kaznodziejką. Jak tylko matka znikła za drzwiami, hrabina przysunęła się do Jadzi, usiłując ująć jej rękę... co się nie udało. — Moja droga kuzyneczko... proszę cię — zamruczała, głos łagodząc — jakieś plotki — ja nie chcę im wierzyć... Co to jest? Zarumieniło się samowolne dziewczę. — Cóż to za plotki? — przerwała. — Ludzie mówią o głupim jakimś... zamążpójściu? ale to nie ma sensu... temu nikt nie wierzy. Jadzia oczy ciągle trzymała spuszczone, słuchała cierpliwie, na twarz jej tylko wystąpił silny rumieniec gniewu, który hamowała. Z wolna poczęła podnosić powieki, wpatrzyła się śmiało w hrabinę i zimno przemówiła: — Nie wiem o plotkach żadnych — ale w istocie wychodzę za mąż. Jestem zaręczona. Zrobiłam wybór, który się dziwnym wydać może, lecz jest to razem serca i rozumu wyborem. Uśmiechnęła się z dumą i ironią. — Cóżem winna, że z tych paniczów z mitrami i bez mitr, których mi pokazywano, żaden się nie podobał? Z żadnym z nich rozmowy poprowadzić niepodobna... tak są dziecinni! Hrabina marszczyć się zaczynała. — Ma ch?re! — przerwała — można lubić ludzi bar- dziej na serio, chociaż są okrutnie nudni, gdy się ich ma dłużej — ale nie wychodzi się za mąż za człowieka... nie naszej kondycji... — Hrabina znajduje? — odparła Jadzia. — Ja jestem innego przekonania. Prawa nie ma żadnego... — Pisanego nie ma, ale są tradycje, zwyczaje, konwenanse przyjęte w świecie, do którego należymy, a te szanować musimy... — Hrabina znajduje! — powtórzyła księżniczka ze wzrastającym wyrazem szyderstwa. — Ja jestem innego zdania. Mój narzeczony jest człowiek bardzo przyzwoity, miły... — Proszęż cię, ekonomczuk! — zawołała hrabina oburzona. — Szlachcic — odparła księżniczka zimno. — Lecz gdyby nim nie był, ponieważ teraz i szlachectwa, i hrabstwa się kupują... kupiłabym mu, co potrzeba. Hrabina, której męża ojciec w istocie kupnym był hrabią, rzuciła się na kanapie... Powstrzymała jednak wzruszenie. — Jadziu, kochanie moje... — rzekła — zastanów się nad tym krokiem... Ani dla ciebie on, ani dla niego nie przyniesie szczęścia; pierwsza ta namiętność czy szał przejdzie... a zostanie żal, zgryzoty... — Kochana kuzynko — przerwała księżniczka — wiem bardzo dobrze, choć nie z własnego doświadczenia, że miłość przechodzi i ostyga; ale chcę mieć jej choć jedną chwilkę w życiu... Hrabina Rosa tak była oburzoną i zdumioną śmiałością dziewczęcia, że się już nie mogła odezwać. Załamała ręce... — Nie! nie! — poczęła niewyraźnie, mieszając się i plącząc — to być nie może! My nie wierzymy w to — niepodobna, abyś się wyrzekła rodziny, stosunków... bo... — Ale, kochana hrabino — odezwała się Jadzia, na- bierając śmiałości coraz większej — rodzina! rodzina! wiem to — nadąsa się, a potem, gdy dom otworzymy, przejedna... Mój Celestyn będzie miał za sobą ludzi rozumnych... — Merci! — zawołała wzburzona, podnosząc się z kanapy, Rosa. — Prawdziwie to nie do pojęcia! Jadwiga, nie spuszczając oczu, patrzała na gniewną z chłodem nad wiek i temperament. Nie gniewała się już i nie myślała nawet unikać rozmowy. Czekała cierpliwie. — Nie! nie! to prawdziwy szał jakiś, to coś tak poczwarnego... — wtrąciła, zapominając o zwykłe] powadze i deklamacji, hrabina — że... uwierzyć temu trudno... Nie widziszże tego, iż kompromitujesz siebie i matkę, i dom? Cóż ludzie powiedzą?... Księżniczka potrząsnęła głową. — Ludzie by zawsze coś mówili — rzekła Jadzia. — Gdybym na przykład wyszła za księcia Eustachego, którego mi zalecano, a musiała z nudów zapraszać dawnego profesora — mówiono by jeszcze gorzej. Hrabina się zarumieniła. — A to by ci w oczach świata mniej uwłaczało niż takie — małżeństwo. — Ale w moich własnych — daleko więcej! — zakończyła Jadwiga. Popatrzyły na siebie dwie zapaśnice, z których jedna miała już poza sobą młodość i długie doświadczenie, druga była młodziuchnym stworzeniem — i hrabina Rosa przekonała się teraz dopiero, że z całą swą powagą i wymową nie sprostała energicznemu wyrostkowi. — Niech się kuzynka uspokoi — dodała z sarkazmem księżniczka. — Wypadek ten bezprzykładnym nie jest... mogłabym na wytłumaczenie mnie przypomnieć mezalianse... — Na których żadna z kobiet, co się zapomniała, nigdy dobrze nie wyszła... — Więc i ja z rezygnacją czekać będę przeznaczenia — dokończyła Jadzia. To mówiąc, potarła ręką po czole i zadzwoniła. Weszła nieśmiało panna Klara. — Proszę się dowiedzieć, czy pana Celestyna nie ma w salonie — rzekła i zwracając się z uśmiechem do kuzynki, szepnęła: — Chciałam go zaprezentować! Hrabina, która była przysiadła na kanapie, zerwała się żywo, chcąc ją pożegnać, gdy panna Klara powróciła i oznajmiła chłodno, iż — pana Celestyna nie ma dotąd jeszcze. Mimo wielkiej chęci dalszego nawracania i przekonywania, hrabina, która tak z niczym przecie odjechać nie chciała i siedziała jeszcze — szukała nadaremnie w głowie nowych argumentów. — A! zakrwawiłaś nam wszystkim serca — odezwała się. —Nie masz wyobrażenia, jakie ta wiadomość uczyniła wstrząśnienie, przerażenie, żal... Ty, ty, która mogłaś aspirować do najświetniejszych partii rodem, tytułem, rozumem, młodością — ty! — ale to nie do uwierzenia!! — Być może — ale dzieją się cuda i trafiają się szały... — śmiejąc się, obojętnie rzekła Jadzia. — Zakochałam się... Gdyby hrabina bliżej go poznała, może by mnie uniewinniła. Jest w nim coś tak szlachetnego, iż mu żaden z naszych paniczów nie dorówna... Nie brak mu nic, oprócz tytułu, a ten... kupimy! Kupnym tym tytułem doprowadziła hrabinę do ostatniej niecierpliwości. Wstała z zagryzionymi ustami. — Ponieważ ten pan lada chwila spodziewany, a tak bardzo jest uroczy — rzekła —pozwolisz mi się pożegnać. Niebezpieczny człowiek: mimo wieku mojego lękałabym się zbliżyć do takiego... ideału. I skłoniwszy się Jadzi, która ją żegnała zimno; z uśmieszkiem na ustach, zasapana poszła do drzwi. Tu niedaleko — oczekiwała na nią księżna. Zmierzyła ją ciekawymi oczyma; nie potrzebowała pytać: gniewna, zarumieniona twarz wydawała tajemnicę niepowodzenia. Wracała pobita na głowę. — A co? — spytała księżna. Rosa nie chciała się przyznać do klęski, jaka ją spotkała. — Miałaś słuszność — rzekła — nie pora jest jeszcze z nią mówić — nadto rozgorączkowana. Lecz to nic nie dowodzi — to przejdzie. — Sądzisz? — szepnęła matka. Hrabina nie umiała inaczej się wywinąć, tylko zużytym frazesem: — Tout passe, tout casse, tout lasse! I pochyliwszy się do uścisku, prędko" wprost podbiegła do przedpokoju... Rzuciła się do karety i zawołała: — Do domu! Gdy Celestyn po tym upojeniu, w jakie go scena niespodziana z księżniczką wprawiła, znalazł się sam z sobą — długo nie mógł zebrać myśli i rozplątać tysiąca węzłów, którymi uczuł się skrępowany... Szedł, stawał, powracał, chciał zaraz biec do domu i brakło mu odwagi — przede wszystkim potrzebował ochłonąć... Gdy taki piorun uderzy w człowieka i zwichnie mu życie, chociażby otwierał przed nim jasne niebiosa — istota słaba, nawykła iść krokiem powolnym, trwożąca się każdą zmianą gwałtowną — przeraża się szczęściem nawet. Celestyn więcej był przelękły niż szczęśliwy... Spoglądał na pierścionek, który miał na palcu, przypominał sobie brzmiące jeszcze w uszach jego wyrazy Jadzi, widział ją przed sobą z tą potęgą uczucia do szału posuniętą — i w rzeczywistość wierzyć mu się nie chciało. Wyrzucał sobie słabość — nie miał siły oprzeć się jej, wymóc cierpliwość, czas do przygotowania... Teraz wszystko było skończone. Pierścionek, dany w imieniu córki przez matkę wobec opiekuna, czuł na palcu... Miał jej słowo... Cóż na to powiedzą rodzice, a szczególniej ten ojciec, spartanin, o którego oporze z góry był przeświadczony? Co będzie, jeżeli ojciec wyrzecze się go — opuści, nie zechce znać? W głowie kołowały mu myśli dziwne — upokorzony, przygnębiony, machinalnie siadł do dorożki i kazał jechać do pana Michała. Nie był pewien, czy go zastanie, lecz szło mu o zyskanie na czasie — powrót do domu był dla niego tak strasznym, iż chciał go przynajmniej przeciągnąć. Trafem, któremu niezupełnie rad był może, pana Michała zastał powracającego z biura i wybierającego się na obiad do rodziców. Spojrzawszy na niego, przyjaciel zakrzyknął: — Co ci jest? przypadek jaki? chory jesteś? Celestyn podążył do krzesła, wsparł głowę na ręku. — Daj mi odetchnąć — rzekł słabym głosem. Michał ze swą energią, której nigdy nie tracił, stał nad nim z wyrazem politowania. — Na Boga! — rzekł — baba z ciebie. Co ci jest? Wyrzut ten dotknął żywo Celestyna, zerwał się z krzesła. — Mam prawo być, jak mnie widzisz, pijanym — rzekł — każdy inny w moim położeniu... — Cóż się stało? Celestyn podniósł rękę, ukazując mu pierścień na niej. — Jest to przed chwilą mi dany zaręczynny pierścionek księżniczki, który matka mi wręczyła w przytomności opiekuna. Michał osłupiał. — Pft! — zawołał po chwilowym milczeniu—- żartujesz, czyś oszalał? — Słowo uczciwego człowieka. Tak jest... — Przyznam ci się, kochany Celestynie — odparł Michał chłodno — że gdybyś tę rękę, którą mi pokazujesz, złamał,. mniej bym był przerażony, niżeli żeś na nią pozwolił włożyć to ogniwo łańcucha... który cię czyni na całe życie niewolnikiem... Celestyn stał z wyrazem twarzy w istocie więcej zbolałym niż szczęśliwym... — Ponieważ rzecz jest dokonana — odezwał się Michał — po harapie trudno już nawoływać... na nic się nie zdało czynić ci uwagi. Ale mi cię z duszy żal... Piekło cię czeka... Westchnął... — Księżniczka kocha cię — to rzecz jawna; o niej nie ma co mówić, choć tak gwałtowna miłość jest bardzo, bardzo podejrzaną, czy potrwa... księżniczką to najmniejsza rzecz, ale żenisz się ty, szlachetka drobny, bez majątku, z całą tą rodziną, z matką, z księciem Marcinem, Hieronimem et tutti quanti... Nie potrzebuję ci mówić, że to nieprzejednani wrogowie twoi... że dzień ślubu będzie dniem wypowiedzenia ci nie skończonej nigdy wojny... — Wszystko to jam już sobie powiedział — odparł Celestyn. — Na wytłumaczenie moje mam jedno, słuchaj wiernej powieści, jak się to stało, i osądź, czym mógł postąpić inaczej... Michał usiadł, Celestyn ze szczegółami rozpoczął opowiadanie. Miłość księżniczki, jej chorobę, jej niezłomne postanowienie... wszystko żywo odmalował przyjacielowi, który wsparty na ręku słuchał w milczeniu pogrążony. — Gdybym cię nie znał — rzekł wysłuchawszy — posądziłbym, że kłamiesz. Wypadek jest nieprawdopodobny... położenie było w istocie trudne, a mimo to... — Lecz chodziło o życie! — przerwał Celestyn. Michał zrobił minę niedowierzającą. — Gdybyś ty był miał siłę powstrzymania jej — rzekł — mogłoby się to wcale inaczej skończyć. Byłaby ochłonęła... i... — Ale ja ją kocham! — zakrzyknął Celestyn. — Otóż właśnie — to nieszczęście! — rzekł Michał. — Skończona rzecz, nie mówmy o tym. Pomimo tak zamkniętej rozmowy Celestyn chciał rady, jak miał z ojcem postąpić... Michał byłby się może zebrał na nią, lecz służący wszedł, wzywając go na obiad na górę. Czekano na niego. Celestyn prosił, aby mógł pozostać w mieszkaniu i spocząć trochę, a wychodzącemu Michałowi szepnął na ucho: — Błagam cię, nikomu ani słowa! Po wyjściu przyjaciela jak skamieniały pozostał w fotelu. Wracający Michał znalazł go nieporuszonyni tak, jak porzucił. Obudzał w nim litość. Szczęście jego miało wszystkie oznaki boleści i przygnębienia. Nie odezwał się litościwy Michał z niczym, co by go bardziej jeszcze rozdraźnić mogło. Mówili o rzeczach zupełnie obojętnych. Dopiero nierychło, gdy Celestyn powtórzył prośbę o zachowanie tajemnicy, Michał poruszył głową i rzekł cicho: — Jakże tu z tego czynić tajemnicę, o czym już mówi miasto całe?... Mój ojciec przy obiedzie zagadnął mnie o to pierwszy. Złożyłem się niewiadomością. Opowiadał, że w tych kołach, do których należy księżna i jej rodzina, oburzenie jest posunięte do najwyższego stopnia — i wszyscy twierdzą, że — to zerwanym być musi... Celestyn, pogrążony, nie odpowiedział nic. Im bardziej się zbliżała godzina, w której musiał nareszcie powrócić do domu, tym większa go porywała obawa o spotkanie z ojcem. Rad by był ciężką tę chwilę odciągnąć — prze- wlec jak najdłużej... Michał mu się nie sprzeciwiał i z chęcią pozwolił u siebie pozostać do zmroku. Pan Joachim bardzo rzadko widywał kogo i do Warszawy nie chodził, chyba zmuszony jakim interesem. Z dawnych stosunków pozostało mu wielu znajomych, których prawie unikał teraz, nie chcąc się narzucać nikomu. Byli to po większej części ludzie możni, a stary miał dumę ubogiego, który lęka się być posądzonym o to, że kogoś potrzebować może. Dnia tego, szczególnym wypadkiem, musiał pan Joachim iść do adwokata dla uregulowania małego jakiegoś interesu, tyczącego się zastarzałego długu. Wybrał się więc zawczasu do miasta, a Żydek z Pragi podwiózł go przez grzeczność aż na drugą stronę Wisły. Tu pan Joachim, zsiadłszy, pieszo dalej szedł na Krakowskie. Było około dziesiątej, gdy się znalazł przed znaną kamienicą. Prawnik kazał mu trochę czekać na siebie, sprawa potem zajęła blisko godziny, tak że gdy pan Joachim się uwolnił, była już owa hora canonica, o której, do kieliszka wódki nawykły, uczuł robaka w żołądku... Znalazła się cukiernia blisko. Wchodząc do niej, pan Joachim spostrzegł dawniej sobie znanego Rymunda, owego krewnego księżny, o którym wspomnieliśmy, iż się na naradzie familijnej znajdował, chociaż mało w niej brał udziału. Rymund miał litewską naturę rubaszną i choć pan całą gębą, obyczaj i prostotę zachowywał szlechecką, a w kołach panów braci czuł się swobodniejszym niż między jaśnie oświeconymi koligatami. Pan Joachim chciał uniknąć przypominania się panu Rymundowi, który sam przyszedł do niego i jak najserdeczniej go pozdrowił. Żartowniś wesoły, Litwin rozpoczął rozmowę przy kieliszku, która i starego rozruszała. Rymund w tej godzinie jeszcze nie był uwiadomiony o scenie, jaka się właśnie odegrywała w pałacu, ale wiedział, że syn pana Joachima dawał lekcje księżniczce i był bardzo ceniony w tym domu. Chcąc staruszkowi powiedzieć rzecz przyjemną, zaczął po szlachecku zagadywać, że piękny chłopiec gotów jeszcze kuzynkę zbałamucić. Zamiast wziąć to za żart, pan Joachim nasrożył się mocno. — Wierz mi pan dobrodziej — odparł — że mój syn nadto ma dumy, poczucia godności, a i rozumu wreszcie, żeby o czymś podobnym pomyślał. Rymund uściskał go i na tym się skończyło. Ktoś inny ze znajomych pochwycił starego z kolei i po wyjściu Rymunda pan Joachim, usiadłszy, wdał się w długą rozmowę z nim. Zagajona rzecz o książętach tych, u których był rządcą, a których kochał bardzo, rozwiązała mu usta. Nie postrzegli się jak dobrą godzinę przegawędzili, bo Joachim gorliwie bronił sławy tych, których chleb jadł, w najmniejszej rzeczy. Już spojrzawszy na zegarek miał się stary wybierać, gdy tylko co widziany Rymund zamaszyste, wpadł do cukierni, a postrzegłszy pana Joachima, chwycił go pod rękę i prawie gwałtem pociągnął z sobą do bocznego pokoiku, którego drzwi 'zamknął... Stary, pochwycony tak impetycznie, nie mógł zrozumieć, czego Rymund chciał od niego, gdy ten, obejrzawszy się, zdyszany krzyknął: — A cóż? nie mówiłem! nie mówiłem! Litwin był w uniesieniu, trząsł się, choć niepodobna poznać było, czy z przestrachu, zdziwienia, gniewu, czy złośliwej uciechy. — Cóż? co? — zapytał, wyrywając mu się i odstępując na krok, pan Joachim. — Wyszedłszy stąd, spotkałem w ulicy księcia Marcina bladego jak trup... Waćpana syn zaręczony z księżniczką! Stary oburzył się z takim gniewem, iż Litwin na krok się cofnął. — Co to są za żarty! — krzyknął. — Ba! żarty! Nie żarty to są, ale najprawdziwsza prawda. Księżniczka virago zmusiła matkę i opiekuna. Tenże mi sam opowiadał całą scenę zamiany pierścionków... Rymund podparł się w boki. — Tak jak mnie żywego widzisz, mówię prawdę! Mdlała moja szanowna kuzynka, książę Marcin nieochybnie to odchoruje... Lękam się, aby księcia Hermana nie tknął paraliż, a hrabina Rosa... krew pewnie puści... ale co się stało — consummatum est! Litwin śmiał się ironicznie. Pan Joachim skamieniały patrzał na niego, a wargi mu się trzęsły i pot okrywał czoło. — Boże — szepnął cicho — odwróć ten kielich ode mnie. Postawa starca, który naprzód o stół się musiał oprzeć, aby nie paść, a potem runął na krzesło, obudziła politowanie w Rymundzie. — Czegóż znowu tak desperujecie! — zawołał, zbliżając się — ani to pierwszy casus podobny, ani ostatni... Nie ma w tym nieszczęścia... — Owszem, jeśli to prawdą jest — przerwał, wybuchając z całą siłą, stary — nieszczęście to jest dla nas takie, że większe nas spotkać nie mogło... Mój syn — mój poczciwy Celestyn posądzony będzie... oczerniony... on, który się o to ani starał, ani marzył o tym. Ale któż uwierzy... — Słuchaj asindziej — zawołał Rymund, biorąc go za rękę — ja, com znał księżniczkę i jej matkę, ja pierwszy wierzę, że nie on się starał o to, ale Jadzia go pociągnęła... — Nie powinien się dać był pociągnąć — krzyknął pan Joachim. — Nie rozumiem wcale tych zaręczyn, o których mi pan mówisz tak serio... że w końcu nie wiem, co trzymać o tym... ale mój syn nie mógł rozporządzać sobą — beze mnie i mojego błogosławieństwa... Z tego nic nie będzie... Rymund się uśmiechnął dziwnie. — Daj pokój, stary — rzekł — za daleko zaszło... Nie mieszaj się do tego... Niepotrzebniem ci może pośpieszył to zwiastować, alem wytrzymać nie mógł. To mówiąc, milczącego poklepał po ramieniu, popatrzał na niego z politowaniem, ścisnął jego rękę, jak martwą leżącą na stole, i wyszedł. Pan Joachim chciał co najprędzej powracać do domu, spodziewając się tam znaleźć Celestyna — burzył się cały i buchał gniewem. O piechotnej wędrówce na Pragę mowy być nie mogło: choć nie miał zwyczaju tego, musiał posłać po dorożkę i z ciężkością wsiadłszy do niej, ruszył do domu... Dorożka zajeżdżająca przed dworek była rzeczą tak niezwykłą, że Leokadia wybiegła przelękła naprzeciw ojca, domyślając się przypadku czy choroby. Pan Joachim siedział w niej tak blady i zesłabły, że na pytanie córki przyznał się, iż mu się źle zrobiło. Me chciał wyznać, co go tak przygnębiło. Z pomocą córki powoli wszedł do dworku, na którego progu już i żona stała, niespokojnie pytając i ręce łamiąc. Stary miał oblicze człowieka w istocie chorego, zmienił się strasznie. Zaprowadzono go do pokoju, w którym dwie troskliwe kobiety wymogły, aby się położył. Skarżył się przed nimi na zawrót głowy. Spytał cicho i nieśmiało o Celestyna; odpowiedziano, że dotąd nie powrócił. Pani Monika, wierząca w rumianek, natychmiast poszła gotować, a Leokadia przy ojcu została. Pan Joachim, choć się starał uspokoić i nie dać poznać nie po sobie, zdradzał się oglądaniem ku oknom i pytaniem o syna. Uderzyło to Leokadię. Jeść nie chciał nic. Im dłużej się przeciągało oczekiwanie, a zbliżał się bardziej wieczór, tym stary niespokojniejszym się stawał. Córka na próżno mu tłumaczyła, że Celestyn często się spóźnia i że w tym nic tak nadzwyczajnego nie ma. Pani Monika już gotowa była, widząc ten niepokój mężowski, wyjść szukać syna; ale Leokadia przekonała ją, że to byłoby próżno, bo nie mieli żadnej wskazówki, gdzie by znaleźć go można. Zmierzchać zaczęło, a Celestyna nie było jeszcze; stał się wieczór, nadeszła noc prawie, ucichło przedmieście, ruch ustał... Leokadia wybiegała ciągle na próg — nie można się go było doczekać. I ją już trwoga ogarniać zaczynała. Wychodziła aż w ulicę, sama nie wiedząc czemu strwożona i drżąca... Opóźnienie Celestyna właśnie dnia tego dawało jej wiele do myślenia. Już zrozpaczyła prawie, czy powróci, gdy usłyszała w dali turkot wózka, a potem szybkie kroki. Po chodzie poznała brata i aby go uprzedzić daleko wybiegła naprzeciw. W istocie on to szedł krokiem powolnym, opieszałym — przystając. Zobaczywszy siostrę, jakby zawstydzony zbliżył się do niej. — Ojciec chory powrócił z miasta — zawołała, rzucając mu się na szyję. — Nie pamiętam go tak niespokojnym jak dziś; jesteśmy przerażeni — dopytuje ciągle o ciebie... Celestyn stanął. — O mnie? — wyjąknął trwożnie. Siostra, która twarzy jego po nocy nie mogła widzieć, strwożyła się głosem, jakim to wymówił. Domyślała się już czegoś. Celestyn zamiast śpieszyć stał wryty. — Chodźże, chodź! — zawołała Leokadia. Brat ociągał się jeszcze. . — Celestynie — odezwała się nagle — w tym wszystkim ja coś przeczuwam, widzę. Mów mi, co się stało? Ojciec musiał jakąś wiadomość przywieźć z miasta. — Jak to? Ojciec miałby już wiedzieć? — zawołał brat. — Ale o czymże, na Boga! — krzyknęła Leokadia i ręce załamała. Milczał, nic nie odpowiadając, Celestyn. — Nie róbże przede mną tajemnic... — nagliła. Ociągającego się jeszcze pociągnęła gwałtem ku dworkowi. W sieni zaledwie dały się słyszeć kroki, gdy ze swej izby pan Joachim donośnym głosem zawołał: — Celestyn... Zadrżeli oboje. Wyraz, z jakim wymówił to ojciec, był nakazujący i groźny... Leokadia zmiarkowała, że musi brata wpuścić samego i pokornie została u drzwi. Gdy się one otworzyły, spostrzegła starca siedzącego na łóżku z oczyma, wlepionymi we wchodzącego brata. Ten podobien był do winowajcy, który przed sędzią ma stanąć. Ojciec zmierzył go wzrokiem sięgającym do głębi duszy. — Celestynie — odezwał się — tłumacz mi się... objaśnij... głupią jakąś wieścią zabito mnie w mieście. Co to za plotki? jaką to potwarz rzucono na ciebie?... Ty — zaręczony z księżniczką? Ty? Co to jest! Celestynie... mów... patrz, co się ze mną dzieje! Widok drżącego starca zrazu Celestynowi odjął mowę. Powoli potrzebował zebrać myśli. Zbliżył się ku niemu i rękę jego ująwszy, pocałował ją. — Posłuchaj mnie — rzekł — nie sądź i nie potępiaj. Nie jestem winien, choć ci się takim wydam. Wysłuchaj i zrozumiej, bądź cierpliwy, zawyrokujesz później, czy syn twój jest występnym — czy ofiarą jakiejś fatalności niepojętej. Starzec nic nie odpowiedział. Głosem słabym z początku Celestyn począł od pierwszych swych lekcji w domu księżny i pierwocin tego stosunku, w który go niepohamowana w swych fantazjach księżniczka wciągnęła... Nie taił nic... aż do ostatniego swojego kroku, o którym ojciec był uwiadomiony; na ostatek z największymi szczegółami opisał mu tę scenę — w której odegrał rolę tak bierną, na inną się zdobyć nie mogąc. — Cożem miał uczynić? Przyznaję się — dodał — kochałem ją i kocham, alem ani jej, ani nikomu w świecie nie dał tego poznać. Zobaczywszy ją chorą, wymizerowaną, bladą, nieszczęśliwą, nie mogłem zdobyć się na opór, obawiając się najgorszych skutków... Jeżelim winien... to winna natura moja, która mi siły nie dała do tak strasznej walki z sercem kobiety... Odepchnąć jej nie umiałem. Spuścił głowę — głos mu osłabł. Stary słuchał pogrążony i począł płakać, żywo ocierając łzy. Nie mówił nic długo. Skinął ręką. — Byłeś moją jedyną nadzieją i chlubą — odezwał się nareszcie — a dziś — jesteś straconym dla mnie, dla nas, dla siebie... Nie chcę cię sądzić ani starym obyczajem klątwą cię moją przestraszać. Potępić nie miałbym siły — przekląć nie potrafię; a jednak, Celestynie, między tobą a nami przepaść staje od dziś dnia. Jesteś mi prawie obcy... Boleję nad tobą — a pobłażać ci, równie jak potępiać, nie godzi mi się... Oderwałeś się od nas albo raczej obca zuchwała dłoń oderwała cię od łona naszego... A co za losy cię czekają! Zamilkł jęknąwszy. — Miłość! miłość! — dodał — to dla was, młodych, owa ultima ratio, którą gdy postawicie naprzeciw światu, prawu, rodzinie — wszystko musi przed nią skłonić głowę... Miłość! Tak, potężne to uczucie — ale nie starczy na życie całe... a wy za nią oddajecie wszystko... Celestyn stał, już się nie tłumacząc... — Co dalej będzie — odezwał się pan Joachim — ja ani wiem, ani przewidzieć mogę. Stanie się to, czego ta nieszczęsna zwodnica chciała: będziesz męczennikiem, a dla mnie, powtarzam, tyś stracony... Zerwie się ten związek, bo o to rodzina starać się musi wszelkimi siłami, a siły jej są wielkie i rozliczne — zostanie plama niezasłużona. Zakończył wykrzykiem: — O, nieszczęsna godzina, gdyś wstąpił na próg tego domu! Celestyn, chociaż znał ojca, obawiał się więcej wybuchu gniewu jego niż takiego końca. Padł na kolana przed starym. — Przebacz mi! Pan Joachim w głowę go pocałował. — Idź — rzekł. Posłuszny, już miał odejść — gdy niewyraźny głos ze łkaniem pomieszany usłyszał. Stary wyciągał ręce do syna, aby go raz jeszcze uścisnąć i pożegnać. Twarz jego zmieniona boleścią, gwałtownym woli wysiłkiem przybierała wyraz powagi surowej, która jej była zwykłą. Przycisnąwszy do piersi syna, pan Joachim odtrącił go z lekka: — Uczyniłeś po dobrej woli, czy zmuszony, bez rady mej i zgody — to, na co ja ani zezwolić nie mogę, ani pobłogosławić... Nie moja wina, ale rozstać się musimy; bo przyszłości tej nie wierzę i protestować muszę. Pomilczawszy, stary dodał: — Musimy się rozstać; o tym, co się stało, ja wiedzieć nie chcę... bądź swobodny... Znowu słów mu zabrakło. — Miałem zawsze zamiar wyposażyć cię — dodał — dziś staje się to koniecznością... Cały jedyny fundusz przeznaczony dla ciebie składa się z tysiąca dukatów... Leżą one od niedawna w gotówce, bo traf chciał, żem je podniósł na święty Jan, a umieścić nie miałem czasu jeszcze. Weź je sobie... W dzisiejszym twym położeniu bez grosza być — upokorzenie większe jeszcze; tego ci oszczędzić muszę. Przepadnie ten grosz ciężką pracą uciułany — mniejsza o to, gdyby nim swobodę i cześć okupić można. Być może, iż familia postara się was rozerwać jeszcze... Natenczas powrócisz do nas... Oby się to stało! Celestyn przeciwko zabraniu przeznaczonego mu kapitału zaprotestował gorąco. — Ojca twarz się zarumieniła gniewnie. — Pod błogosławieństwem ci nakazuję wziąć — zawołał — inaczej byłbyś na łasce ich... tego ja znieść nie mogę... Z głodu nie umrzemy... trzeba ci męczarni oszczędzić. Lecz — dodał z rosnącą energią — widywać się nie możemy i nie będziemy, aż dopóki wszystko się skończy... To mówiąc, wstał pan Joachim, dobył kluczy i powtórzył głosem poruszonym: — Pod błogosławieństwem! Bierz i — niech Bóg ma miłosierdzie nad tobą, biedna ofiaro... Drżącymi rękami dobył stary pieniędzy i gwałtem je wcisnął Celestynowi — łzy mu się zakręciły w oczach, wskazał na drzwi... Tu więcej wzburzona niż rozczulona czekała Leokadia... Drzwi nie domknięte pozwoliły jej całą wysłuchać rozmowę. Zdumiona była postępowaniem ojca, a niemal gniewna na brata, nad którym nawet litość jej osłabła bardzo... Obwiniała go o nieprzebaczoną słabość... Gdy Celestyn krokiem niepewnym przygnębiony wy- sunął się od ojca, Leokadia przyjęła go, z dala stojąc, surowym wejrzeniem wymówek pełnym. Z dala poczęła iść za nim do jego izdebki. Tu stanęła w progu — nie cisnąc się jak dawniej do Celestyna. Poznać mógł, że w sercu jej zaszła zmiana uczuć dla niego. — Tak więc — odezwała się ponuro — poświęciłeś jej wszystko... Ojca, matkę — o sobie nie mówię, bo ja czymże dla ciebie jestem? Poświęciłeś siebie, przyszłość... Wszystko to dla zdziwaczałego dziewczęcia, któremu w chwili fantazji zachciało się postawić na przekór całej rodzinie, a ciebie uczynić męczennikiem! Wszystko dla niej! Wszystko dla tej... Nie dokończyła Leokadia, patrzała potrząsając głową. Celestyn nie miał odpowiedzieć czasu, gdy matka, niespokojna, domyślając się już czegoś, weszła do pokoju syna, a znalazłszy córkę z tak zmienionym wyrazem twarzy, syna z głową w rękach zwieszoną nad stołem... podbiegła ku Celestynowi, dopominając się z niezwykłą sobie energią, aby przed nią tajemnic nie czyniono. — Mówcież mi przecież zaraz, co się tu dzieje? — poczęła. — Jakieś tajemnice przede mną robicie wszyscy, nie wyjmując jegomości! Przecież ja wiedzieć powinnam, czego płaczecie i co was boli! Ręce łamiąc stała nad synem, który począł od uspakajania: — Niech się mama nie trwoży — rzekł — ja winienem wszystkiemu temu i ja jeden odpokutuję. Ja... Pani Monika odwróciła się do Leokadii. — Gadajcież mi, co to jest? Na rany Chrystusowe! Zagadki, zagadki... a ja ich rozwiązywać nie umiem. Leokadii oczy były oschły — ale gniew ją miotał! — Mama się mogła domyśleć — rzekła — że tu idzie o tę nieszczęsną księżniczkę i Celestyna... Oto rozpiesz- czone dziewczę pokochało się w panu profesorze — i — nie wiem — podobno myśli go obdarzyć swą rączką... Leokadia mówiła szydersko i namiętnie, spodziewając się, że to na matce uczyni takie wrażenie, jak na ojcu i na niej. Zdziwiła się, widząc niemal radość tylko niespokojną w twarzy matki, która się zwróciła do Celestyna. — No, to cóż znowu w tym tak strasznego i osobliwszego widzicie? — odparła. — A to mi się podoba? Cóż to? Celestyn nasz nie wart choćby i księżniczki; albo nie może ona wyjść za niego! A to — dobrze! Czegoż znowu tak desperować! To mówiąc, pani Monika zbliżyła się do syna i ściskać go zaczęła... — Dajcież bo pokój tym fochom i dąsom — dodała żywo. — Wszystko to egoizm, egoizm... Zdaje się wam, że Celestyna wam odbiorą i on się nas wyrzec będzie musiał dla niej... Najprzód wierzę, że poczciwe dziecko nas nie porzuci i nie zapomni, a potem choćby i siebie poświęcić dla niego przyszło? Ruszyła ramionami. — Duma i egoizm! — dodała. Obróciła się znów do syna przybliżając: — Mówże ty? prawda to? jakże się to stało? Zamiast odpowiedzi Celestyn jakby mimo woli pokazał matce pierścionek, a ta w ręce uderzyła: — Więc zaręczeni jesteście! Lice się jej uradowało. Leokadia z politowaniem i gniewem spoglądała na matkę. — Niech mama lepiej pójdzie ojca pocieszyć — rzekła. — Biedny ojciec! — Ale bo wszyscy, nie wyjmując jegomości, który tyle ma rozumu, potraciliście głowy, jakby się nie wiem co stało nadzwyczajnego. Toż prosta rzecz! — mruknęła pani Monika i po namyśle niewielkim wymknęła się, spiesząc do męża. U pani Żuliety wieczorem w kilka tygodni po opisanych wypadkach zgromadzeni byli znowu wszyscy ci członkowie rodziny, których tu widzieliśmy pierwszym razem naradzających się i narzekających na niepojęty wybryk księżniczki Jadwigi. Stanęło naówczas na tym, iż wszelkimi możliwymi środkami familia starać się miała o rozerwanie małżeństwa projektowanego, które jako poczwarne i niemożliwe jednozgodnie obwołano. W środkach tych w ciągu upłynnionego czasu nie przebierano zapewne, jednakże po twarzach osób zebranych nie widać było najmniejszej oznaki zwycięstwa ani jego nadziei. Lica były chmurne, nadąsane, smutne; milczenie długie świadczyło, że rozmowa się wyczerpała, zostawując po sobie kwasy i wzajemne urazy. Nawet łagodny zwykle i akomodujący się książę Marcin, gotowy do największych ofiar dla miłego spokoju, chodził wzburzony po salonie, trąc włosy niecierpliwie i wzdychając, jakby wzywał niebios pomocy. Książę Herman, który mówić nie umiał i nie lubił, razem z Rymundem i akolitą swym, Jerzym, siedzieli posępni przy stoliku whista nad grą rozpoczętą, do której on jeden tylko zdał się większą przywiązywać wagę. Rymund złośliwie spoglądał po przytomnych. Jerzy ciekawie podsłuchiwał, azali się kto z czym nie wyrwie. Lecz milczenie ciężkie trwało długo uparte, przerywane tylko westchnieniami nie tłumionymi księcia Marcina. A nad tym nie tylko się nikt nie litował, ale na niego z pewnym szyderstwem spoglądano. Księżny matki nie było... Książę Eustachy uśmiechał się z porozumieniem jakimś do gospodyni domu, zakrapiającej się wódką kolońską i ocierającej pot z czoła. Była uznojona i podrażniona. Nowym w salonie był syn gospodyni, młody dyplomata przybyły chwilowo do matki — pono w interesie kieszeni, gdyż życie w Brukseli, gdzie nowicjat odbywał, kosztowało dużo, a pokusy małego tego Paryża były zbyt nęcące, aby się im dwudziestoletni młodzieniec mógł oprzeć zwycięsko. Był to młody, ładny chłopak, nieco znudzonej twarzy, kosmopolitycznej powierzchowności, elegant, trochę dumny i najmniej się pono interesujący tym, co tu wszystkie umysły i serca poruszało. Nawet go to rozerwać nie mogło. Po dość długim milczeniu ponury głos siedzącego z kartami w ręku księcia Hermana zamruczał: — Widziałeś przecię, że inwitowałem w piki? Rymund, do którego się stosowała ta wymówka, uśmiechnął się. — Nie zrozumiałem inwitacji — odparł — i godzi mi się to przebaczyć; bom cały był sercem i duszą w kondolencjach nad naszą familijną katastrofą! Szydersko naśladując wzdychania księcia Marcina, Rymund także tchnął i prychnął śmiechem. — Nie o naszego robra tu chodzi, któryśmy na głowę przegrali — dodał — ale o klęskę poniesioną na innym polu... Mieliśmy viribus unitis murem stanąć przeciwko księżniczce Jadwidze i jej nieszczęśliwej matce, przeciw temu obrzydłemu panu Celestynowi, mieliśmy poruszyć wszystkie sprężyny, ruszyliśmy je i tak się nam nie powiodła kampania... Pobici! pobici na głowę! Mówił, niby podzielając uczucia rodziny, lecz w istocie z nich szydził. Ale znano go jako człowieka wszystko w świecie, nawet własne nieprzyjemności, nawykłego w żart obracać — i nie miał mu nikt tego za złe. — Księżniczce Jadwidze — wtrącił głośno Eustaszek — potrzeba przyznać siłę woli i wytrwałość doprawdy godną lepszej sprawy. — Przepraszam, że ja moje zdanie powtórzę— rzekł stając książę Marcin. — Moje! — z przyciskiem szepnął Eustaszek, spoglądając na gospodynię. — Ja zawsze mówiłem — ciągnął dalej opiekun — bom znał pupilę moją, że opór w niej wywoła tylko upór... To było do przewidzenia... Tymczasem starano się ją draźnić i stało się, com przepowiadał: spotęgowano w niej tylko samowolę! — Dziewczyna bo wprost oszalała — poczęła siedząca na kanapie hrabina Rosa. — Mówić z nią rozsądnie nie można. Rozkochana jest w nim tak, że słowo daję, wiem to od panny Klary i od matki — ona! ona go po rękach całuje! Ktoż to coś podobnego widział przed ślubem! — Ja znajduję, że to bardzo dobry znak — rzekł szydersko książę Eustaszek. — Po ślubie wprędce się jej sprzykrzy. I dziś — jak się mnie zdaje — już potrzeba z rezygnacją patrzeć na ten mariaż, starając się tylko, aby go później jak najrychlej rozbić... — No — nie wiem — odezwała się Żulieta. — Prawda, że te gwałtowne przywiązania z natury swej są krótkotrwałe — ale pierwsza miłość... no! i także ładny chłopiec... — Co za ładny? — mruknął książę Herman oczu od kart nie odrywając. — Lalka sztywna... lalka... — Ano — rzekł Rymund — piękności mu zaprzeczyć niepodobna — no — i niegłupi — i w salonie, jakby się do niego rodził. — Bardzo przepraszam — wtrącił żywo książę Eustachy. — Są pewne odcienie, które tylko bystrzejszy wzrok chwyta... — A ja go nie mam? — zapytał Rymund. — Nie, szanowny Litwin go nie masz — odparł, śmiejąc się, Eustaszek. — Dla nas zaś ów pan Celestyn, mimo że gra nieźle swą rolę, na pierwszym kroku zdradza się jako. intruz. Uważałem — dodał z uśmiechem — że narzeczona, której bardzo idzie o to, aby wyglądał dystyngowanym, ciągle go po trosze musztrować musi... Książę Herman, który słuchał trochę, trzymając karty do zadania w ręku, spytał chodzącego Marcina: — No, więc kiedyż wesele? kiedy? Opiekun stanął, z lekka potrząsając ramionami. — Indult się wyrabia — rzekł. — Toć przecię indultowi mogliście przeszkodzić — dodał Herman. — A mogli — zamruczał mąż hrabiny Rosy — pewnie, że mogli. — Zwlec mogliśmy — rzekł książę Marcin — a przeszkodzić nie było sposobu. Zresztą matka płacze i powiada, że już dłużej Jadzi się sprzeciwiać nie może — a dziewczyna gotowa na wszystko... — Wszystko! — powtórzył książę Herman. — Waćpan bijesz moje kiery? — Biję, bo słucham o indulcie! — odparł Rymund. — Dzisiejsza taktyka — począł Eustaszek — powinna się ograniczyć do tego, by nieunikniony ów mariaż przyśpieszyć, a potem go jak najrychlej doprowadzić do absurdum... Rymund głośno się rozśmiał. — A potem z rozwódką wasza książęca mość gotów się jesteś ożenić? — zapytał. Eustaszek ruszył ramionami. — Więc kiedyż, gdzie i jak ten ślub? — pytał z oburzeniem hrabia Tymoleon. — Wprędce... wprędce — westchnął książę Marcin — ja tam nie wiem, księżniczka Jadwiga stanowi o tym, a matka na wszystko się zgadza... W początkach — dodał — moja pupilka życzyła sobie, na złość nam wszystkim, ślub i wesele jak najświetniej obchodzić; teraz, podobno za wpływem pana młodego, zmieniło się to i ślub mają brać rano w kapliczce pałacowej, w przytomności niewielu zaproszonych świadków, a potem zaraz wyjeżdżają — nie wiem dokąd.... — Otóż — zawołał hrabia Tymoleon — ci, których uparta księżniczka zechce powołać na świadków i raczy ich zaprosić, powinni się zdobyć na cywilną odwagę — i — nie przybyć... — A! — rozśmiał się Rymund — to będzie jak z ucztą ewangeliczną: panna gotowa z ulicy sprowadzić sobie pierwszych lepszych... — Jakie małżeństwo, tacy świadkowie — z przekąsem dokończył hrabia Tymoleon. Książę Herman, grający ciągle, lecz ciekawy tego dnia wyjątkowo, począł się jąkać, zwróciwszy do Marcina... — A! tego? jak się zowie? cóż z majątkiem księżny? jakie rozporządzenia? Opiekun... więc... Kiwnął głową nie kończąc. — Verbum personale! — zamruczał uśmiechnięty Rymund. — To w istocie ciekawe... — Księżna matka — odezwał się opiekun — ma, jak wiadomo, dożywocie na całym majątku, może więc wydzielić dziś, co zechce... ale słabość jej dla córki... — Cóż jej da? co? — podchwycił hrabia Tymoleon. — Klucz Zbiski, to już nie ma wątpliwości — rzekł książę Marcin — zupełnie się go chce zrzec, sobie zostawując tylko Niedzielice i Pachnówkę... — Prawie połowę — odparł świadomy wartości Rymund. — To by było niczym, ale księżniczka, co narzeczonego po rękach całuje — wtrąciła hrabina Rosa — nie ma wątpliwości, że mężowi porobi zapisy... Nie oparliście się jej w jednym, to i w tym nie potraficie. — Ja sądzę, że on by ich nie przyjął! — rzekł książę Marcin. Śmiech wybuchł i zmieszał go; tylko Rymund, namarszczony, potwierdził zdanie opiekuna. — I ja jestem tego zdania! Ruszano ramionami. — Zagarnie on wszystko — dodał cicho książę Herman. — A gdyby i prawnie się nic nie zrobiło — począł książę Eustachy — to! to! księżniczka ma gusta i fantazje pańskie, a ten chłystek, głodny wszystkiego, czego nie kosztował, pewnie jej prędzej dopomoże do trwonienia, niż powstrzyma... — A pałacyk w Warszawie? — zapytał Tymoleon — czy księżna sobie ekscypowała? — Zdaje się, że nie... — rzekł opiekun. — Jak tylko z wycieczki powróci małżeństwo, księżna chce mieszkać z nimi... Spoglądano po sobie. — Ja tylko za to ręczę i gotowym zakład trzymać — wstając z krzesła, zaintonował Eustaszek — że wszystko to nie potrwa długo... Romans to wcale co innego, można go jakiś czas prowadzić bez wstrętu z ładną garderobianą i z przystojnym pisarzem prowentowym, ale pożycie rzecz różna; w nim występują dopiero sprzeczności obyczaju, pojęć i ktoś taki, jak księżniczka Jadwiga, rychło się przesyci Antinousem — zapragnie... Rymund milcząco wskazał na mówiącego, który udał, że tego nie widzi. — Wszystko to — z politowaniem poczęła gospodyni domu — są przypuszczenia... domysły... Wszakżeśmy długo w rzeczywistość tego związku uwierzyć nie chcieli... Tymczasem ona postawiła na swoim. — Ale jeszcze bo nie — przerwał hrabia Tymoleon — Ba! ludzie się od ołtarza rozchodzą... Uwadze tej towarzyszyła mina tak znacząca i tajemnicza, iż wszyscy się zwrócili ku mówiącemu, spodziewając się posłyszeć coś więcej. Hrabia chrząknął i zamilkł. — A o tymżeście państwo słyszeli — ozwał się książę Marcin, który tego dnia dziwnie był gadatliwy — że księżniczka powołała sama kogoś z heroldii i kazała formalną genealogię Kormanowskich wygotować! Książę Eustachy zrobił minę szyderską. — Cóż tedy? doszli do tego bajecznego pana kasztelana? — spytał. — Doszli — doszli — jest i jeden ks. oficjał, i urzędników różnych co niemiara... — Cóż to kosztowało? — wtrącił złośliwie hrabia Tymoleon — boć genealogie takie darmo nie przychodzą? Rymund z pewną złośliwością od kart się odwrócił do pytającego i potwierdził. — Pewno — hrabia to wiesz dobrze! Żona zagadniętego tak niegrzecznie zarumieniła się; on sam udał, że nie rozumie. — Ja powtarzam — dokończył książę Eustachy — że istotnie z uwielbieniem jestem dla tej Jadzi... Proszę, gdyby to inaczej było pokierowane, co za determinacja, jaka siła postanowienia, co za przytomność umysłu! — Przymioty cenne bardzo, zapewne — pośpiesznie zawołała hrabina Rosa — tylko dla męża niewygodne... Rola jego w przyszłości nie do pozazdroszczenia... — Ale hrabina sama powiadasz, że go po rękach całuje! — odparł Eustaszek. — I będzie go całowała po rękach, a za nos prowadziła... — Innej też roli taki jegomość się spodziewać nie mógł — rzekł hrabia Tymoleon — miejsce jego pod pantoflem... Gospodyni powąchała wody kolońskiej; spojrzała na syna znacząco i z czułością szepnęła: — My, biedne matki, co kochamy nasze dzieci... uczymy je zawczasu... być despotami... Dyplomata w uśmiechu ukrył ziewanie. Wszystkie te sprawy familijne mało go obchodziły. Rozmowa, po raz wtóry wyczerpana, byłaby może zmieniła kierunek, gdyby w tej chwili nie zaszeleściało we drzwiach i księżna Eufrezja z pośpiechem nie wkroczyła do salonu. Biedna ta zawojowana matka miała twarz tak wesołą, ożywioną, jakiej od dawna u niej nie widywano... Dla niej wszystko już było zwyciężone i skończone, ofiara miłości własnej dokonana. Widziała córkę szczęśliwą, karmiona była co dzień wdzięcznymi jej uściskami — nie pragnęła więcej. Rada była przyśpieszyć rozwiązanie, podróż weselną, aby te swoje, jak je nazywała, dzieci widzieć co prędzej z powrotem. Krzątała się więc niezmiernie około przygotowań i opór rodziny już ją tylko niecierpliwił. Gospodyni z pośpiechem podeszła na jej powitanie, książę Marcin także zbliżył się dla ucałowania rączek. Reszta towarzystwa z pobudzoną ciekawością, ale chłodno ją przyjęła... — Jeżeliście państwo nas ogadywali — śmiejąc się, poczęła wchodząca — niechże nie przeszkadzam. Wiem, że na mnie i na tę biedną Jadzię rzucacie pioruny, ale myśmy się już z tym oswoiły... Obejrzała się księżna dokoła i siadła. — Ja już tylko pana Boga proszę — mówiła żywo — aby co rychlej wszystko się skończyło. Doktor Landler podróż na południe dla Jadzi znajduje bardzo pożądaną i potrzebną. Dziecko tymi wszystkimi historiami tak jest znękane... Wyzywała oczyma księżna odpowiedź jakąś, ale Rosa zacinała wargi, książę Herman patrzał i głową kiwał, książę Eustaszek śmiał się złośliwie. — Dzieci wyjadą do Włoch — ciągnęła dalej — a ja tymczasem skończę im dom urządzać na wsi, bo podobno Jadzia w mieście nie myśli mieszkać, a ja za nimi też pociągnę... Dom stary, obszerny, ale musi być bardzo opuszczony, będę miała dużo do czynienia, to mnie rozerwie... Nikt nic nie odpowiadał. — Żulieta, co ma tyle gustu — dodała księżna — a zajęcie jej tu żadne nie trzyma — powinna by, jak tylko syn wyjedzie, ulitować się nade mną i towarzyszyć mi na wieś. Słuchano z ciekawością księżny, która mówiła tak, jakby uniknąć chciała jakiejś niemiłej zaczepki od familii. Książę Herman patrzał na nią pilno, żując coś i przygotowując się do zagadnięcia. — A to prawda — podniósł głos — że księżna córce klucz Zbiski oddajesz? hę? — Choćby wszystko, co mam! — zawołała wyzwana. — Miłości Jadzi dla mnie jestem pewna... nie zabraknie mi przy niej nic — niechże sobie gospodarują; — Tak, i tracą! — dodał niegrzeczny milioner... — Dlaczegoż mają tracić? — Bo, mościa księżno, kto się w pocie czoła nie dorabiał grosza, a cudzy pochwyci, uszanować go nie umie... Hołyszowi, gdy się co dostanie... Zarumieniła się mocno księżna Eufrezja. — Ja o moim przyszłym, zięciu trzymam lepiej — rzekła sucho. — Ona już w nim rozkochana jak córka — szepnęła hrabina Rosa mężowi do ucha. — Trudno jej perswadować. W istocie żywa i podrażniona matka, stając w obronie córki, gotowa była i przyszłego zięcia bronić. Miała do niego żal wielki, nie cierpiała go — ale przed obcymi musiała brać stronę znienawidzonego. I jej cała milcząca nadzieja na tym polegała, że małżeństwo to rozwieść potrafi. Krótko zabawiwszy u Żuliety, bo czuła, że była otoczona ludźmi nieprzyjaznymi, księżna, okazując im, że małą do tego przywiązuje wagę, prawie nie przemówiwszy do hrabiny Rosy, z daleka głową ledwie pożegnawszy resztę gości — wyszła gniewna. Smutno było we dworku na Pradze, smutno jak w grobie, od czasu jak Celestyn do miasta się wynieść był zmuszony. Ojciec widywać go nie chciał; matka stęskniona, narzekając na to, zalewała się łzami, lecz wolę męża nawykła była szanować. Leokadia w początku rozgniewana na brata i biorąc stronę ojca zrzekła się była zupełnie nadziei widywania się z Celestynem. Postanowienie to jednak niedługo trwało. Wypłakawszy się przez dni kilka, zaczęła tęsknić i niepokoić się tak, iż w końcu zwierzyła się matce i uprosiła u niej pozwolenie, aby mogła czasem choć w tajemnicy przed ojcem mieć o bracie wiadomość. Trafiało się dawniej, że Leokadia, wyręczając matkę, jeździła do miasta, biorąc z sobą starą sługę. Wycieczka jej kilkogodzinna nie mogła na pozór obudzać podejrzenia w ojcu— można mu ją było wytłumaczyć. Stary domyślać się i posądzać mógł córkę, lecz i jego bolało serce — surowym do zbytku być nie chciał. Wszyscy byli ciekawi, jak ten nieszczęśliwy Celestyn da sobie rady w położeniu przykrym, drażliwym, wymagającym wielkiej energii, na której mu właśnie zbywało. W istocie byłby może nie umiał sam wydołać temu, gdyby zaraz w pierwszych dniach księżniczka nie opanowała go i nie wzięła pod swe rozkazy. Ż dziwną świadomością albo raczej przeczuciem tego, co Celestyn powinien był czynić, czego unikać, młoda panienka dawała mu wskazówki bardzo trafne. Nie miał dla niej tajemnic, bo gdyby nawet chciał w sobie zachować, umiała z niego wydobyć wszystko. Kazała mu, po wyniesieniu się od rodziców, nająć mieszkanie w bliskości pałacu. Nie py- tając go o środki, przepisała nawet, jakie ono być miało — wchodziła w najmniejsze szczegóły. Z rana Celestyn musiał się stawić, jak tylko była ubrana. Przychodził tu na śniadanie, po którym wyprawiano go z najrozmaitszymi poleceniami. Czasem księżniczka, jadąc z matką, zabierała go z sobą, afiszując się, jak mówiła ze śmiechem — naumyślnie. Przygotowania do wesela całą ją zaprzątały... Matka, jak we wszystkich jej zachciankach, tak i w tym ulegała pieszczoszce, ciesząc się, że Jadzia pod ciepłym promieniem szczęścia odzyskiwała zdrowie, siły, świeżość, jakich nigdy nie miała. Wypiękniała nawet, tak iż wszyscy przyznawali to z przekąsem, mówiąc o cudownym uleczeniu. Celestyn mało godzin miał wolnych, bo księżniczka ciągle go mieć chciała przy sobie; a dość się jej było zmarszczyć, aby matkę, protestującą czasem nieśmiało, zmusić do milczenia. Siadywali więc narzeczeni po całych dniach z sobą, a nic im tej miłej samotności nie przerywało, bo goście prawie zupełnie bywać u księżny przestali. Obcy przychodzili rzadko z ceremonialnymi wizytami, familia ostentacyjnie usunęła się oprócz jednej pani Żuliety... I ta nawet, bywając prawie co dzień, zdawała się z tym ukrywać: przychodziła do księżny, rzadko widywała Jadzię, unikała spotkania z Celestynem. Książę Marcin bywał także rzadziej, ale go teraz mniej potrzebowano. Narzeczony nie mógł tego nie uczuć, iż rodzina cała ignoruje go i nienawidzi. Jadzia, z pogardą o tym mówiąc, dodawała, że potrafi, gdy powrócą, zmusić rodzinę do zmiany postępowania. Nie chciała dopuścić, aby Celestyn na tym cierpiał, nie dawała mu się poskarżyć, wyśmiewała się i odgrażała. Wielka tylko miłość mogła nieszczęśliwemu osłodzić położenie w istocie nieznośne, upakarzające — okropne: Jadzia- też przywiązaniem namiętnym płaciła mu i wszystkie wrażenia przykre zacierała. Dziwić się musiał osobliwej dojrzałości tej młodziuchnej istoty, która zdała się mieć doświadczenie długiego życia. Charakter jej nad wiek rozwinięty odbijał się i w twarzy starszej niż lata, jakie przeżyła... Celestyn tchnąć, pomyśleć, zaboleć prawie nie miał czasu: albo go powoływano do pałacu, lub posłańcy biegali z listami, których Jadzia po kilka na dzień pisała. Leokadia wiedziała adres brata; uzyskawszy więc ciche matki przyzwolenie, pojechała do niego i — nie za- stała. Kilka godzin bawiąc w mieście dla innych sprawunków, powróciła powtórnie i nie znalazła go w domu. Służący, którego Celestyn z rozkazu narzeczonej przyjąć musiał, oznajmił pannie Leokadii, że pan rzadko siaduje w domu, wychodzi rano bez śniadania, a powraca często około północy. Na niczym więc spełzły odwiedziny i Leokadia zostawiła kartkę do Celestyna, prosząc, aby jej jaką innego dnia wyznaczył godzinę... Leokadii nie wypadało codziennie się wymykać do Warszawy; upłynął więc tydzień nim się mogła zobaczyć z bratem i musiała przybyć tak rano — aby mu nie przeszkodzić stawić się na zwykłe śniadanie do pałacu. Z płaczem rzuciła mu się siostra na szyję, a gdy oczy podniosła i wpatrzyła się w niego, nie mogła wstrzymać się od lekkiego wykrzyku, tak go znalazła, zmienionym. Nieustanne wzruszenia, wrażenia, niepokój, codzienne prawie upokorzenia, które potrzeba było znosić w milczeniu - podziałały tak - na Celestyna, iż zdawał się chorym prawie. Piękna twarz jego zbladła była, oczy zapadły, ruchy stały się jakieś gorączkowe i niepewne... Celestyn zapytał najprzód o ojca i matkę... Leokadia uspokoić go chciała, lecz mimowolnie w uniesieniu wydała się z tym smutkiem, który z domu przyniosła. Nawzajem zaczęła go rozpytywać o niego, o księżnę, o ro- dzinę, a Celestyn pokrył wszystko, unosząc się nad sercem Jadzi, nad jej przywiązaniem, nad ofiarami, jakie dla miłości jego czyniła. W pokoju, w którym siedzieli, na biurku stała piękna akwarela wyobrażająca Jadzię, niezmiernie do niej podobna, choć trochę wyidealizowana. Leokadia nie mogła się powstrzymać, aby nie zbliżyć się do niej, nie wpatrzyć — i nie ukryła wrażenia wstrętu, z jakim się odwróciła wprędce od kobiety, której przebaczyć nie mogła, że jej odebrała brata. Rodzeństwo, niedawno połączone z sobą tak blisko i serdecznie, teraz stało przy sobie obce, - nie rozumiejąc się już i zbliżyć nie mogąc... Celestyn milczał, gdy mu siostra opowiadała o rodzicach, Leokadia chłodno i z widoczną niechęcią słuchała o księżniczce. — Nigdyż ona nie pomyślała — odezwała się po cichu do brata — że tobie błogosławieństwo rodziców jest potrzebne, że wam obojgu ono na drogę życia należy? — Widzisz, Leokadio moja — rzekł Celestyn — jak względem niej jesteś niesprawiedliwą. Ona sama mi to zaproponowała, ażebyśmy po ślubie natychmiast, nim wyjedziemy za granicę, udali się do ojca... Chciałem właśnie powiedzieć ci o tym, abyś go wybadała i przygotowała... — Po ślubie! — szepnęła siostra '— tak! i to jest zapewne z jej strony ustępstwo wielkie, jeżeli nie przekora tylko względem własnej famili. — Przed ślubem ona samowolną nie jest — dodał Celestyn — matka by nie dopuściła. Zamilkła siostra. Celestyn gorąco stawał w obronie narzeczonej, wynosząc jej serce, szlachetność charakteru, dobroć, wyrozumiałość — lecz z wejrzeń Leokadii mógł się przekonać, iż się nawrócić nie dawała... Spytała z cicha o dzień ślubu... Ten jeszcze naznaczony nie był. Wiedział tylko Celestyn, że jak skoro indult uzyskają, natychmiast obrząd się odbędzie prywatnie w kaplicy... — A my — dodało dziewczę z wymówką bolesną — my, cośmy ci najbliżsi, może nawet wiedzieć nie będziemy, kiedy się to odbędzie, aby do kogo westchnąć za tobą. — Za nami! — poprawił Celestyn... Leokadia zamilkła. Rozmowa zbliżała się do końca, bo Celestyn, zmuszony stawić się do narzeczonej, spoglądał na zegarek niespokojnie. Siostra, spostrzegłszy to, pożegnała go urażona, zimniejsza, niż przyszła, i na wschodach łzy jej się puściły znowu. — A! nie nasz to już Celestyn — wołała w duszy — nie ten, któregośmy kochali i który był tak kochania godzien! Jak ta niegodziwa kobieta zmienić go i ostudzić potrafiła... Tak myślała biedna, lecz nim dojechała na Pragę, wymogła na sobie, by nie dać poznać matce smutku, jakiego doznała. Litościwe dziecko zamknęło w sobie boleść, postanawiając przynieść strapionej matce choć kłamaną pociechę... Jednego z pierwszych dni sierpniowych rodzina wielce rozgałęziona księżny Eufrezji, bliżsi i dalsi powinowaci, znajomi, przyjaciele odebrali sztychowane zawiadomienie urzędowe o mającym się nazajutrz odbyć ślubie księżniczki Jadwigi z panem Celestynem Junoszą Kormanowskim, a razem zaproszenie, aby bytnością swą obrzęd ten zaszczycić raczyli. Mówiliśmy już, że familia najuroczyściej się zobowiązała wskazać nieobecnością swą, jak dalece wyboru nie pochwalała. Jeden tylko książę Marcin, jako opiekun, nie mógł uwolnić się od asystowania ślubowi. Za to rodzina wszelkimi możliwymi środkami starała się podziałać na obcych i wciągnąć ich w ten rodzaj manifestacji, jaką Jadzię i jej matkę ukarać chciała... Wiedziano więc w mieście o ślubie, ale słowo sobie dali wszyscy nie znajdować się na nim. Księżna się po trosze tego spodziewała, nie przypuszczała jednak tak wielkiej solidarności wszystkich członków rodziny, a najmocniej dotknęło ją, iż w wigilią grzecznym listem wymówiła się, składając chorobą, nawet przyjaciółka Żulieta. Księżna nie mogła jej tego przebaczyć; córka uśmiechała się tylko, a każdy nowy dowód niechęci familii podnosił w niej dumę milczącą. Gdy matka odgrażała się i narzekała, ona starała się uniknąć nawet wspomnienia o tym, co ją najboleśniej dotykało, a im ludzie więcej okazywali wstrętu dla wybranego przez nią, tym ona czulszą się stawała dla niego... W ciągu tego dosyć krótkiego stosunkowo czasu panna Jadwiga rozwinęła się, dojrzała, spoważniała, zmieniła się, przybierając już wszystkie formy, które miały jej na całe życie pozostać. Było w niej coś z tego owocu nadgryzionego przez robaka, który wcześniej niż inne zarumienia się, dojrzewa i łudzi barwami, będącymi oznaką wewnętrznego bolu, choć zdają się zdrowia i świeżości dowodem... Nadszedł nareszcie dzień naznaczony. Księżniczka nie chciała być bardzo przystrojoną do ślubu, ubrała się biało, ale skromnie, a że obrząd odbyć się miał po mszy rannej, toaleta zastosowała się do dnia i godziny... Matka we łzach od rana to. z gniewu przestawała płakać na chwilę, to wybuchała jękiem i rzucała się na szyję córce zupełnie spokojnej, z twarzą, wypogodzoną, uśmiechającej się do niej i do narzeczonego, który, blady i poruszony, równie cierpiał, jak księżna. Książę Marcin wedle wydanych rozkazów zjawił się rano, lecz grał rolę bierną i milczącą. Zabawiał, nie mając co robić, w salonie starego kanonika Zamulskiego, przyjaciela rodziny, który państwu młodym ślub miał dawać. Obaj oni po cichu ubolewali nad tym wypadkiem, a staruszek pocieszał się tylko wolą Bożą i niedościgłymi widokami Opatrzności... Chociaż łudzić się już nie było można, iż z familii ktokolwiek przybędzie, księżna rozkazała małą kapliczkę przystroić w kwiaty i zieleń, obwieszać wieńcami, zasypać różami... Domownicy, ile ich było, zapełniali wcześnie korytarz prowadzący do niej i przedsienie... Księżniczka była Jeszcze w swoich pokojach, Celestyn siedział sam w jej saloniku. Nie spodziewano się już nikogo, gdy książę Marcin ujrzał z podziwieniem otwierające się drzwi i Rymund we fraku i białych rękawiczkach, z rumianą swą pucołowatą, uśmiechniętą twarzą zjawił się, witając wesoło opiekuna i kanonika. Księżna, której o tym donieść pośpieszono, wybiegła naprzeciw niemu, obie ręce wyciągając z uniesieniem wdzięczności najżywszym. — A! ten Rymund poczciwy! — wołała — Bóg ci to nagrodzi! — Mościa księżno! — odezwał się Litwin rubasznie — nie będzie mnie pan Bóg miał za co płacić, bom dopełnił obowiązku — bardzo miłego dla mnie! Rymund wniósł do smutnego domu trochę wesela, - które go nigdy nie opuszczało... Dano o nim znać księżniczce, a ta kazała go prosić do siebie i już w bieli, z wieńcem pomarańczowych kwiatów na skroni, wybiegła ścisnąć jego rękę. — Nigdy ci tego nie zapomnę! — rzekła poważnie. Nie oczekiwano już nikogo i w salonie narzeczeni, wedle obyczaju, przyszli prosić o błogosławieństwo najprzód matki, opiekuna, potem wszystkich przytomnych... Księżniczka podała wprost rękę narzeczonemu i w parze z nim, z główką podniesioną, śmiała, majestatyczna wkroczyła do kaplicy, gdzie klęczniki dla obojga były przygotowane. Księżna Eufrezja, nie mogąc się w płaczu utulić, przez całą mszę z zakrytą twarzą, schylona, łzy ocierała. Ciche jej szlochanie słychać było ciągle, przerywające szeptanie kanonika i szmer zebranego u drzwi dworu. Z tą samą energią, nie opuszczającą jej na chwilę, księżniczka postąpiła do ołtarza z Celestynem. Przysięga jej brzmiała głośno i wyraźnie, tak że wszyscy słyszeć ją mogli. Kanonik był poruszony i drżący. Po krótkiej modlitwie wszyscy się udali na przygotowane śniadanie. Młoda pani zatrzymała się tylko chwilkę w korytarzu i zadysponowała, aby za parę godzin konie były gotowe, gdyż potrzebowała z mężem wyjechać na miasto. Matka, dosłyszawszy wydany rozkaz, zbladła i zmieszała się. — Dokądże chcesz jechać? — szepnęła, przysuwając się do córki — dokąd? Jadwiga zaczęła odpowiedź od pocałunku. — Mamciu kochana — rzekła — dosyć już wymęczyłam mojego Celestyna i dla niego coś uczynić potrzeba. Pojedziemy do rodziców jego po błogosławieństwo. Winnam to mojemu mężowi. Księżna, nie śmiejąc się sprzeciwiać, spojrzała na córkę błagająco. — Ale dlaczegóż dziś? I to tak jawnie, tak głośno? — spytała. — Dlatego, aby to nie pozostało tajemnicą dla rodziny — odparła pani młoda. — Poczciwy Rymund, który zna starego ojca i jest z nim dobrze, nie odmówi nam i towarzyszyć będzie... Litwin, dosłyszawszy, głośno potwierdził: — Jadę i cieszę się z tej myśli. Nie mogła więc księżna sprzeciwiać się, westchnęła tylko. Przy śniadaniu Jadzia była w jak najlepszym humo- rze, ożywiona, roztrzepana prawie i szczęśliwa. Nieśmiałego Celestyna podbudzała ciągle żartobliwie, aby już grał rolę gospodarza. — Jesteś tu panem — mówiła głośno — mama dziś, biedna, głowę traci, ja nie mam pamięci na nic, bom szczęśliwa, ty powinieneś zastąpić nas wszystkich. Pomimo usiłowań pani młodej, towarzystwo ożywić się i rozchmurzyć nie mogło i jeden tylko Rymund zabawiał je żarcikami. On też jeden miał apetyt szlachecki, w każdej godzinie gotowy do półmiska i kieliszka, nabierał sobie, rozdawał drugim, nalewał i pierwszy wzniósł zdrowie państwa młodych. Książę Marcin, czując się słabszym niż kiedykolwiek, skłopotanym, zbiedzonym, nie znalazł na to innej rady nad wzmocnienie się winem. Rymund pilnował go i napełniał kieliszek, a wyzywał do spełniania go z sobą i skutkiem tych libacji w końcu opiekun, zarumieniony, uczuł wstępujące w siebie męstwo i determinację. Zdawało mu się na chwilę, że gotów by był stawić czoło choćby całej sprzymierzonej przeciw sobie klice, a w duchu powtarzał ciągle: — Pal ich diabli! Śniadanie przedłużyło się więcej, niż obrachowano. Pani młoda, szepnąwszy coś mężowi i matce, wstała, prosząc, aby wszyscy zostali u stołu, póki ona nie powróci. Szła się przebrać. Przed wieczorem chciała koniecznie być na Pradze, nazajutrz wyjeżdżali za granicę. Gdy się. to działo w pałacu, na Pradze od powrotu Leokadii ojciec stary, ciągle nieswój i uskarżający się na ból głowy, coraz się czuł gorzej. Rumianek pani Moniki nie pomagał, zawezwano doktora Maniszewskiego, staruszka, który z panem Joachimem był od dawna w stosunkach... Ten, nieprędko przybywszy, zastał starego w łóżku, z gorączką silną i choć pocieszał, że ona prędko przejdzie, a składał ją na gastritę, przed panną Leokadią na osobności wyznał, że go za późno wezwano. — To bo się już dawniej począć musiało — rzekł — ale stary, silny, choć się powinien był położyć, włóczył się i dźwigał — a teraz... choroba górę wzięła... Na zapytanie, czy nie ma niebezpieczeństwa, Maniszewski odparł, że sumienny doktór nigdy nie może za nic ręczyć. — Ojciec asindźki niemłody jest, a choć krzepki, ale to z tymi naturami silnymi nam najgorzej. Ze słabowitymi, co nawykli kawęczeć, da sobie człowiek radę; a to są dęby, co długo stoją, lecz gdy przyjdzie burza, jednym zamachem je obala... Zlękła się panna Leokadia, a stary doktór ramionami poruszył. Kazał po swój worek podróżny posłać do domu i ulokował się już stale we dworku, w dawnym pokoju Celestyna. Ażeby pani Moniki nie przestraszać, wytłumaczył jej to tym, iż więcej dla zabawienia i dystrakcji przyjaciela, niż dla leczenia go chciał być przy nim. Choroba szła bardzo szybkim krokiem — i mimo wszystkich środków, jakie Maniszewski wspólnie z zawezwanym kolegą przepisywał, powstrzymać jej w biegu nie było podobna... W kilka dni stracono nadzieję... Jedna pani Monika, nawykła w długim życiu widywać męża zawsze wychodzącego zwycięsko ze wszystkich cierpień, nie przypuszczała, aby mu co mogło zagrażać. Poiła go ziółkami, okrywała i widząc załzawione oczy córki, pocieszała ją upartym: — Przesili się to lada godzina, zobaczysz. Leokadia wiedziała już od lekarzy, że wszelka nadzieja stracona była. Zdaje się, że i pan Joachim miał poczucie stanu swojego, gdyż po cichu prosił córki, aby mu księdza sprowadziła w takiej godzinie, w której pani Monika odpoczywała, ażeby jej nadaremnie nie trwożyć. Stało się, jak pragnął. Córka z męstwem heroicznym, od wielu dni nie kładąc się, nie spoczywając, starcząc za wszystkich, musiała oszczędzać matkę, służyć choremu i połykać łzy, aby boleści nie zdradzały. Chciała ona posłać po Celestyna koniecznie, lecz ojciec jakby się tego domyślał, powiedział jej, aby się nie ważyła go niepokoić. — Wiem — szepnął po cichu — iż w tych dniach ślub jego się odbędzie — niechże mu moja choroba nie zatruwa tych chwil. Ja go z daleka błogosławiłem i błogosławię. Zakazuję ci mu oznajmować. Córka musiała się do tego zastosować, W samą wigilię wesela, wieczorem, stary pan Joachim, ująwszy w zimne dłonie rękę żony, która przy nim siedziała, spojrzawszy na stojącą tuż córkę, spokojnym westchnieniem żywot poczciwy zakończył. Nie chcącą wierzyć w ten zgon, biedną staruszkę mu.siano gwałtem od zwłok oderwać, a doktór poszedł czuwać nad nią. Starania wszelkie o pogrzeb i przygotowania do niego spadły teraz na Leokadię, która miała jeszcze dość siły, aby obowiązkom tym podołać. Nie miała nikogo, co by ją wyręczył; a bratu — nie chciała śpieszyć z oznajmieniem o nieszczęściu. W tym samym pokoiku, w którym niegdyś pan Joachim pacierze odmawiał, na skromnym tapczanie złożone były zwłoki jego, gorejącymi otoczone świecami. Kilka wazonów ustawiła przy nich córka własnymi rękami... Zapłakana klęczała, patrząc na wypogodzone ojca oblicze, i modliła się — gdy pod wieczór drugiego dniav właśnie gdy trumna była spodziewana, w spokojnej uliczce dał się słyszeć turkot powozu. Cała w myślach swych i cierpieniu Leokadia nie byłaby zwróciła na to uwagi, gdyby sługa nie przyszła jej oznajmić, iż — jacyś państwo do dworku zajechali... W chwili, gdy pan Celestyn drżący wysiadał z powozu i miał rękę podać żonie, oczy jego padły na otwarte okna pokoiku ojca, spostrzegł gorejące światła u katafalku i— osłupiał... Jadwiga, już mająca wysiadać, rzuciła wejrzenie na domek — serce jej uderzyło przeczuciem jakimś. Doszedł ją głos posępny wikarego, który nucił powolnie modlitwę nad umarłym. Każona tym widokiem pani młoda niewiele potrzebowała czasu, aby oprzytomnieć. Mąż jej stał blady i osłabły; wyskoczyła z powozu i schwyciła go za rękę. Nie mówiąc słowa, skierowała się z nim razem do sieni i weszła na próg izby, w której ciało było złożone. Uklękli u zwłok oboje... Leokadia, która powstała przestraszona, pierwszy raz w życiu oko w oko spotkała się z wejrzeniem tej — którą za nieprzyjaciółkę swą i wroga rodziny miała... Boleść czyniła Leokadię tak piękną, tak wyszlachetnioną, tak dumną — nadawała jej taką wyższość nad tą drugą niewiastą, samowolną, rozpieszczoną, a teraz zawstydzoną i przygnębioną, iż młoda pani wzroku jej wytrzymać nie mogła. Zwyciężona spuściła oczy, lecz zarazem uczucie gniewu jakiegoś sercem jej poruszyło... Pierwszy raz widziała, na jakie ofiary serca naraziła nie tylko własną rodzinę, ale tego, którego kochała. Los rzucał jej na progu nowego życia tego trupa, którego może cichy żal po synu wiódł do grobu... Celestyn płakał, padłszy na kolana, i drżał... Leokadia usunęła się na bok dumnie. Wśród ciszy głos tylko śpiewającego psałterz kapłana brzmiał jednostajnym, stłumionym jękiem... Długą chwilę Jadwiga przebyła, to chwytając męża za rękę, to oczyma przestraszonymi oglądając się dokoła po tym dworku ubogim, w którym uczuła dopiero, jaka przestrzeń dzieliła ją od wybranego. Ludzie właśnie do sieni przychodzili z trumną, gdy Jadzia, na której ten widok coraz przykrzejsze czynił wrażenie, wstała, nie mogąc już wytrwać dłużej. Dusiło ją to powietrze grobowe kadzidłem i wonią świec katafal- kowych przejęte...Celestyn, ocucony jakby ze snu okropnego, podniósł się, wodząc oczyma obłąkanymi dokoła. Siostra stała o kilka kroków, nie zbliżając się do niego, żona wołała na niego, błagając litości. — Na miłość Boga... jedźmy... słabo mi... nie mogę dłużej. Twarz jej okrywała bladość śmiertelna, znamionująca jedno z tych przesileń, w które niekiedy księżniczką wpadała. Celestyn, zapominając o wszystkim, musiał ją na ręce pochwycić i co prędzej wyjść, a bardziej wynieść na świeże powietrze. W sieni drogę im zapierała trumna, ludzie co prędzej usunęli ją, aby przejść mogli. Celestyn oglądał się za siostrą, ale ta już, oczy zakrywszy, klęczała u katafalku... Nie mógł nawet zapytać o matkę; księżniczka głosem słabym, coraz bardziej naglącym, powtarzała: — Jedźmy... umieram! jedźmy... Z pomocą służącego dźwignięto ją osłabłą na powrót do powozu, a Celestyn, samej nie mogąc pozostawić, musiał siąść razem i towarzyszyć do pałacu, do którego przywiózł ją na pół omdlałą... TOM II Wiosną następnego roku księżna Eufrezja w parku starym rezydencji swej w Zbyszewie pewnego pięknego poranku majowego siedziała pod starą lipą rozłożystą na ławce kamiennej, list otwarty trzymając w ręku. Była nim tak zajęta, tak wczytana weń, tak myślami gdzieś daleko, iż nie tylko nie słyszała pewnie wywodzącego miłosne trele słowika, ale nie widziała już od kilku minut stojącego przed sobą niemłodego mężczyzny, który w postawie pełnej uszanowania oczekiwał cierpliwie końca czytania i miłościwego wejrzenia. Oczekującym był pan Podroba, od lat trzydziestu zarządzający dobrami książęcymi, siwiejący już, ale zdrów i silny, z policzkami rumianymi, zażywny, krzepki zresztą, na pierwsze wejrzenie jedna z tych postaci, które nie uderzają niczym i nie czynią wielkiego wrażenia. Nic pospolitszego nad tego człowieka niepozornego wystawić sobie nie można. Ani twarz, ani postawa, ani strój bardzo prosty i prawie zaniedbany nie ściągnęłyby na niego oka. Wśród zaokrąglonych policzków, niegdyś przebytą ospą naznaczonych pstrymi plamkami, siedziało oczek dwoje małych, bystrych, rozumnych, lecz tak powiekami się zasłaniających, że ich najczęściej dostrzec było trudno. Może też unikały tego, by się im pilniej przypatrywano. Nos nie miał wyrazistego kształtu, usta małe nic nie mówiły. Twarz wygolona czysto świeciła zdrowiem. Czoło dość niskie, ale wypukłe, pokrywało" wydatnymi skrońmi oczy, które się pod nimi tuliły... Ani zbytniej inteligencji, ani wielkiego życia zasobu nie zdradzała fizjognomia, zdająca się dobroduszną i spokojną. Wejrzenie tylko niekiedy wymykające się spod powiek wydawało bystrym połyskiem, że w tym niepozornym jegomości wewnątrz się coś ukrywało. Pan Podroba, z obawy zapewne, aby go ono nie zdradziło, rzadko "kiedy dawał sobie spojrzeć w te oczy. I teraz trzymał je spuszczone w ziemię. Dostatni surdut szaraczkowy i podobneż ubranie całe, buty grube, kij W ręku prosty, czapka z daszkiem dużym od słońca piętnowały go dobrze na wiejskiego oficjalistę, a wyglądał tak niepocześnie, że się prędzej w nim ekonoma niż pełnomocnego rządcy było można domyślać. O pozory nie szło mu wcale... był to człek stateczny, a nie uganiający się za nimi. Postawa wielce pokorna, w której oczekiwał na księżny zmiłowanie, malowała stosunek, w jakim z nią zostawał. Księżna Eufrezja czytała jeszcze, a twarz jej, wielce zmienna i ruchoma, wyrażała coraz nowymi grymasami wrażenia, jakie list czynił na niej. Podnosiły się brwi, kurczyły usta, otwierały do uśmiechu, zaciskały. Oczy to się mrużyły, to rozszerzały do zbytku, a głową potrząsała dziwnie i ramiona a ręce na chwilę nie mogły wytrwać spokojnie. Jednakże ogólne wrażenie, jakie czytanie sprawiało, wesołym być musiało... List, charakterem szerokim i dużym pisany, zajmował cztery ogromne stronnice, a na ostatniej w poprzek jeszcze raz był pokreślony dodatkami. Koperta na ławce leżąca miała na sobie pocztowe oznaki pochodzenia z zagranicy. . W ciągu kilku miesięcy tych księżna matka niewiele się zmieniła, powietrze tylko wiejskie trochę zwiędłą twarz jej odżywiło... Odczytawszy, a raczej pożarłszy list córki, księżna wróciła znowu do początku jego, ciągle jeszcze nie widząc Podroby, który w milczeniu spoglądał na swą panią i zdawał się pilno ją studiować. Słowik tymczasem wyśpiewywał i lekkim poruszane wietrzykiem gałęzie lip szemrały. W dali widać było spoza starych drzew różne części ogromnego ogrodu i parku zbyszewskiego. Cale pańska to była rezydencja, choć z drugiej strony stojący dwór powierzchowność miał staroświecką i niewspaniałą. Drewniana, długa, z wysokim dachem budowa, niejednego planu i pokroju, była dziełem różnych czasów, zlepionym dosyć nieforemnie. Z jednego tylko końca poza klombami wystawało skrzydło piętrowe rozpoczęte, mieszkalne, niby projekt nowego pałacu, który nie przyszedł do skutku. Łączyło się ono ze starym dworem, zapowiadając mu ruinę. Tymczasem jednak przybysz ten i dawny gmach żyli z sobą w zgodzie. Ogród też nie był jednolity. Część jego, bliższa dworu, składała się ze szpalerów starych, prosto wysadzanych ulic, kondygnacji kilku, poza którymi w dali dzika promenada angielska szeroko się rozpościerała. Równie w ogrodzie jak koło domu widać teraz było wielkie staranie o utrzymanie troskliwe. Ulice wiły się żółtym powysypywane żwirem, stare szpalery ostrzyżone były świeżo, trawniki pokoszone, a rabaty kwiatów lśniły się mieszaniną najbujniej rozwiniętych dzieci wiosny. Księżna już powtórnie dokończyła czytanie, gdy, chcąc spojrzeć, na kopertę i szukając jej, zobaczyła stojącego Podrobę. Twarz jej się rozjaśniła. — A to ty, kochany mój panie Adamie — nie postrzegłam cię... przepraszam... Podroba się nisko ukłonił i jeszcze pokorniejszą przybrał minę. — Jaśnie pani miała, chwalić Boga, wiadomość od księżniczki... Rządca dotąd panią Kormanowską tak nazywał. — Widzisz! — podnosząc kopertę do góry, rozśmiała się księżna Eufrezja. — Dzieci wracają nareszcie! A! już też marłam z niecierpliwości widzenia ich... Jadzia pisze, że zdrowa, rada ze swej podróży, ze wszystkiego szczęśliwa! Księżna westchnęła. Podroba dziękczynne wejrzenie wzniósł ku niebiosom. — Pisałam już do niej — mówiła dalej księżna, powolnym krokiem zaczynając iść ku pałacowi i wiodąc za sobą w pewnej odległości idącego rządcę, ku któremu oglądała się, na próżno go ośmielając, aby się przybliżył — pisałam, aby zaraz, nie zatrzymując się w Warszawie, przybywali tu, na wieś... Będą mogli spocząć trochę, odetchnąć tym powietrzem balsamicznym, a ja się nacieszyć nimi, bo tu nam nikt nie przeszkodzi. Myśl jakaś musiała przebiec księżnie przez głowę, gdy to mówiła, bo twarz jej namarszczyła się, ale natychmiast wyjaśniła znowu. — Mój kochany panie Podroba —. dodała — przygotujże się do tego, żeby przyjąć nowego pana, bo ja, jak wiesz, klucz ten oddałam Jadzi, a ona chce, aby mąż miał zajęcie, i zapowiada, że wszystko poruczy jemu... Podroba się uśmiechnął, kłaniając. — Rozumie się — rzekł chłodno — iż wszystkie rozkazy waszej książęcej mości i wola jej będzie spełniona — ale nierychło nowy pan da tu sobie radę i będzie mógł się rozpatrzyć. Księżna pani wie najlepiej, co to tu za interesa poplątane, jakie ciężkie gospodarstwo i co ja miałem biedy, nim się jaki taki ład wprowadziło... Chociaż nie mam szczęścia znać jaśnie wielmożnego Kormanowskiego, a jużci jak najlepiej trzymam o nim, ale to pono człowiek książkowy, a rozum największy nie zastąpi doświadczenia i kto gospodarstwa i interesów nie tykał... — Ależ poczciwy stary Podroba pomagać mu będzie! — dorzuciła księżna wesoło. — Z duszy i serca, jak na wiernego sługę domu jaśnie oświeconego przystało... — rzekł z pokorą, uginając się, Podroba. — Byle się im po tych Włoszech i zagranicy u nas podobało! — zawołała księżna, ręce składając. — Ty najlepiej wiesz, boś mi w tym był prawą ręką, co ja tu miałam biedy, żeby Zbyszew wypiękniał... tyle lat nie mieszkaliśmy, dużo się zapuściło... — Niech mnie Bóg skarze — przerwał żywo rządca — że w tym winy mojej nie było. Nie mogłem na wszystko starczyć, nie chcąc nadaremnie ani pieniędzmi, ani robotnikiem szafować, kiedy to pustką stało... — Ja cię też wcale nie obwiniam — dodała księżna. — Teraz, chwała Bogu, wszystko w porządku... — A co to kosztowało! — westchnął Podroba. — Byle tylko kontenci byli... — To jest, nasza księżniczka — dodał rządca — boć jaśnie wielmożny Kormanowski nie będzie pewnie wymyślał. Było złośliwości trochę w tej uwadze, lecz widać, że stary znał księżny usposobienie lub je odgadywał, gdy sobie mógł to pozwolić. Księżna zagadała o czym innym. Szli tak z wolna ku dworowi, który dziwnie trochę wyglądał, ale był oryginalny. Widać na nim było starą jego budowę i nowe przerabiania. Okna nierówne, drzwi różnej wielkości, wschodki, galeryjki, pięterka przybierały kwiaty, powoje i różne rzeźby z drzewa, które zakrywały niepiękne i poczerniałe ściany. Z wielkim staraniem pozamaskowywano nie tak brzydotę, jak trywialną powierzchowność budowy, która miała w sobie coś fantastycznego. Księżna sama z pomocą architekta wykonała te upiększenia, jedyne, jakie były możliwe... Murowane skrzydło odbijało od starego domostwa dosyć niesmaczną architekturą, a ta się zmienić naprędce nie dała. Wewnątrz dwór był niemal wspaniale urządzony i z wielkim smakiem, bo na tym księżnej Eufrezji nie. zbywało. Kilka dużych sal trochę niskich, mnóstwo pokojów i pokoików, a w murowanej części apartamenta mieszkalne dla państwa młodych — stały wyświeżone, czekając na ich przybycie. Naturalnie pokoje Jadzi były najbardziej wypieszczone i najwygodniejsze. Obok przeznaczone dla pana Celestyna wydawały się nieco szczupłe i ciemne, ale czyż mógł wymagać i potrzebować więcej? Pan Podroba znajdował, że dla takiego Kormanowskiego i tego było za wiele; księżna zaś tłumaczyła się, iż małżeństwo, które się tak kocha, prawie zawsze razem być musi — więc po cóż osobne dla pana pokoje? Jeszcze raz z rządcą księżna obeszła dom cały, niektóre sprzęty rozkazując przestawiać, inne przynosić, co rządca znajdował zawsze nadzwyczaj genialnym. Uwielbienie jego dla księżny nie miało granic, ale też mu je ona spłacała równie nieograniczoną ufnością i mnogimi dowodami, że zasługi jego oceniać umiała. Tyle lat strawił, życie całe prawie poświęciwszy książęcemu domowi! Prawda, że dwie córki wyposażył sowicie stary i wydał za zamożnych panków, że syn miał wioskę i że — fama chodziła o bardzo znacznych kapitałach, z którymi się Podroba nie wydawał. Owszem, opowiadał się zawsze ubogim — a wioskę syna tłumaczył jego ożenieniem. Człeczyna był skromny, jeździł bryczką na resorach, a w domu nie widać było wielkiego dostatku. Jejmość, prosta kobiecina, gospodyni zawołana, chodziła w suk- niach perkalowych, w fartuchu i. nikt by jej nie wziął za żonę rządcy, gdyby nie to, że głos jej trwogą napełniał żeńskich i męskich oficjalistów. Zwano ją herodem-babą, a sam Podroba lękał się jejmości, chociaż cenić ją umiał. Bez niej, powiadał, poszedłby dawno z torbami. Folwark, położony tuż przy parku pałacowym, mający ogród osobny, z którego furta do niego prowadziła, wygodny był, czysty, ale wcale nie wykwintnie zbudowany przez samego już Podrobę. Otaczały go pomniejsze budowy gospodarskie, gdyż rządca konie, bydło i różne stworzenia hodował. Tu po staroświecku uwijały się baby z wiejska poubierane, parobcy i chłopięta bosonogie wśród mnogich kur, gęsi, indyków, gołębi i czworonożnego dobytku. Czuć było gospodarną i zabiegliwą panią Podrobinę, a często i słyszeć się też dawała, zawsze poczynając od jednej formuły: — Ażeby cię jasne pioruny zatrzasły! — której w pomoc przychodził tylko wariant: — Bodaj cię diabli wzięli! W chwili, gdy sam rządca z księżną obchodził dwór odnowiony, przed folwark zajechał koczyk bardzo elegancki czterma końmi; z niego wysiadła młoda i piękna, zręczna, wiotka, z twarzyczką smętną i wdzięczną osóbka, której w ganku, wybiegłszy, pani rządczyni o mało nie udusiła ściskając. Nikt by w tej istocie idealnie prawie pięknej, wątłej, powietrznej, z oczyma czarnymi, jakby we łzach pływającymi, nie domyślił córki rodziców tak realistycznie krzepkich, wypasionych i prozaicznych... A jednak była to rodzona ich pani Kamila z Podrobów Zastawska... ukochane dziecię obojga. Miłość rodziców dla niej nic nie przeszkodziła im przecież wydać ją za dziedzica wioski, pana Emanuela, zwanego Manciem, Zastawskiego; który lepiej do rodziców był dobrany niż do żony. Szlachcic rubacha, wesół, który by był ani prochu nie wymyślił nigdy, ani rękawiczek na dzień powszedni. Doskonały człek, hreczkosiej, myśliwiec, w męskim towarzystwie nieoceniony, dla trochę sentymentalne], delikatnej, wykształconej Milki był za szorstkim i za pospolitym. Ale miał wioskę, miał sperandy na stryju i choć Milka płakała bardzo, choć wstręt miała do niego, rękę mu oddać musiała. Nie był on złym mężem, ale dobrym po swojemu, tak że czułości jego biedną istotę zamęczały... Życie się wlokło jakoś, a Milka raz za mąż poszedłszy, nie skarżyła się już na nic. Na nic by się to nie przydało. Milka wśród ludzi, co ją otaczali, była prawdziwą pustelnicą, nikt tu jej, ona nikogo zrozumieć nie mogła. Rodzice, starając się ją wychować jak najlepiej, zrobili z niej nieszczęśliwą prawdziwie istotę. Rozwinął się jej umysł, uderzyło serce, wzrok uleciał w wyższe strefy, a żyć potrzeba było, albo na tym folwarku z rodzicami lub potem z Manciem, dla którego wszystkie przymioty żony były księgą na siedm pieczęci zawartą. Myliłby się jednak, kto by, wnosząc z powyższego zarysu, o sentymentalizm chorobliwy panią Kamilę posądził. Była naturalną, miała nawet usposobienie wesołe — lecz los ją postawił wśród ludzi daleko od niej umysłowo . niższych, z którymi kilku słów zamienić było trudno. Milka lubiła czytać, miała talenta, wszystko to ją w oczach męża i rodziców niemal czyniło śmieszną. Ojciec i matka utrzymywali, że pannie te rzeczy były potrzebne, ale gdy raz za mąż wyszła, po co się to wszystko zdało? Najczęściej sama jedna zostając w domu, pani Zastawska, której mąż polował, bawił się i kręcił nieustannie po sąsiadach, nudziła się biedna i — odwiedzała rodziców, ażeby się odżywić trochę widokiem ich dobrego bytu i szczęścia domowego. Uściskawszy, córkę, pani Podrobina wprowadziła ją do pokoju bawialnego, zaczynając już kląć męża, że nie przybywa. — Poszedł do tej księżny — odezwała się, ocierając twarz fartuchem, zasapana z radości jejmość — a jak pójdzie do niej, to przepadnie. Ja nie wiem, co ona tam z nim ma do gadania... A to wszystko dla tego przeklętego dworu, który przerabiają i cackają dla księżniczki... Końca, powiadam ci, temu nie ma. Już mi ona kością w gardle siedzi — ot, tu! Co ona wymyśla, czego jej tam potrzeba, ot, włosy na głowie wstają. A jak czego zażąda! rozstąp się ziemio, musi być! — A młodzi państwo? Jeszcze nie przyjechali? — zapytała córka głosem, który słodyczą od krzykliwego matczynego dziwnie odbijał. — Chwała Bogu, że ich jeszcze nie ma! — składając ręce, zawołała rządczyni. — Dosyć już z tą starą kłopotu; dopiero jak te gagatki zjadą, ja powiadam, choć stąd uciekaj!! Na te słowa nadszedł pan Podroba i gdy zobaczył córkę, twarz mu pojaśniała... — Ja tu Milce opowiadam — odezwała się jejmość do męża — co my za biedę mamy z tymi księżny wymysłami! A co to dopiero będzie, gdy młodzi nadjadą! Podroba westchnął, kręcąc głową. Twarz mu się wykrzywiła znacząco. Obejrzał się dokoła, jakby mu nieraźno mówić było. — Ano! — rzekł cicho — jakoś to będzie, przy łasce Bożej. Zobaczymy! zobaczymy! Zapowiada się nowy regiment, bo księżna dobra wszystkie córce oddaje. Imci pan Kormanowski ma się sam zajmować gospodarstwem i interesami. — A po cóż ty? — krzyknęła jejmość. — Jeszcze nie wiadomo, co z nami będzie — cicho, odchrząkując i oczy spuszczając, odparł Podroba. — A nuż nie będę miał szczęścia się podobać jaśnie panu? No, to pójdziemy sobie innego szukać chleba. Mówił to z taką rezygnacją, jakby nie bardzo wierzył we własny prognostyk. — A niedoczekanie jego! tego jakiegoś przybłędy! — podniosła głos Podrobina — prędzej on stąd jeszcze wyniesie się niż my! Rządca znacząco chrząknął, dając znać żonie, aby tak głośno nie wywoływała myśli swoich. Zbliżył się do stolika i począł cicho: — Bóg ci to tam święty wiedzieć raczy, co z tego wyrośnie — ale ja bym w jego skórze być sobie nie życzył. Stara go po dziś dzień nienawidzi, a gdy się pozbyć będzie mogła... da na wotywę! Familia tylko czeka ich powrotu, aby na niego ze wszech stron uderzyć; bo powiedziano jest, że oni nienawistne małżeństwo rozerwą. Książę Marcin toż samo mówi. No cóż? uparła się księżniczka, dali jej go, miała się czas nacieszyć... pójdzie intrygant z kwitkiem! O! pójdzie! — A jeśli ona go kocha? — odezwała się Milka. Jejmość ruszyła ramionami, a Podroba zrobił minę osobliwą. — To się już nakochała — rzekł. — Mówią, że piękny był; ale Grzegorz, co z nimi do Włoch jeździł i co z Mediolanu powrócił, bo jakoś podróży znosić nie mógł, powiada, że się bardzo zmienił. Schudł, sczerwieniał, zbrzydł, a taki chodzi posępny, jak struty... Na twarzy Milki odmalowało się politowanie, a rządczyni uderzyła w stół pięścią ogromną. — Dobrze mu tak... niechby nie lazł w cudzy groch! — zawołała — dobrze mu tak! Także! przypiął kwiatek do kożucha, było mu sięgać po księżniczkę i to jeszcze w taki sposób, że musieli mu ją dać! Milka chciała zaprotestować, ojciec przerwał: — Jak tam było, to było — rzekł — ano dopiero teraz pocznie się heca!! No! no!... Niech popróbuje tylko wścibić w co nosa... my mu pokażemy! Daj Boże tylko, aby prędzej począł się jak szara gęś rządzić! Czekamy na jegomości! Prosimy! Podroba się uśmiechał... — Ja moją starą księżnę znam — dodał — jak kieszeń własną. Ona jest w spisku — byle przybyli, powiadam, zacznie się heca... Milka nie odpowiedziała nic; ale widać było, że się jej żal kogoś, księżniczki czy skazanego jej męża, zrobiło... Stara jejmość klęła po cichu na zapas... Podroba był w usposobieniu gadatliwym, a między swymi wstrzymywać się nie potrzebował. Szepnął więc córce na ucho: — Książę Eustaszek, którego dawniej do naszej panny prowadzili, hulał i, słyszę, z kretesem wszystko utracił. Otóż teraz forsa cała pono, aby wyforować intruza, a ją za niego wydać. Rzecz napięta i księżna, choć milczy, ale wie o tym i sprzyja projektowi... Niech tylko przyjadą! — dodał rządca zacierając ręce — czekamy!! Cicho było, smutno we dworku na Pradze od śmierci tego, który wlewał życie we wszystko, czego dotknął. Chociaż wdowa i córka starały się utrzymać to, co on stworzył, w tym samym porządku i ładzie, znać było, że tu jego ręki pracowitej i czynnego umysłu zabrakło. Dwie sieroty, po nim pozostałe, z religijnym poszanowaniem zachowywały, co on pielęgnował niegdyś, ale i ogródek i dom nie były już tak świeże i tak rozkwitłe i wesołe jak dawniej. Zajęte smutkiem swym i sieroctwem, nie widziały nawet, że się ich nieszczęście odbijało we wszystkim jakimś zaniedbaniem i żałobą. W przededniu pogrzebu, gdy Celestyn zjawił się tu z żoną i musiał odwieźć ją chorą i przerażoną do pałacu, co struło im wesele i wyjazd przeciągnęło — musiał się pan młody dzielić między żoną, powołującą go nieustannie, a obowiązkami względem rodziny... Nie mogąc sam pozostać przy Leokadii, której męska pomoc była potrzebna, Celestyn rozpaczliwym listem wezwał Michała, który nadbiegł natychmiast do dworku i zastąpił tam wdowie syna. Księżniczka zaledwie dozwoliła Celestynowi pójść za trumną ojcowską i gniewała się, że ją opuszczał na chwilę dla swoich. Pierwszy raz młode małżeństwo w dniu ślubu już musiało się posprzeczać. Celestyn obstał silnie przy obowiązku względem zwłok ojca i utrzymał się przy swoim, czego mu Jadzia darować nie mogąc, rzuciła w oczy gorzką wymówką, że rodzinę swą więcej od niej kocha, gdy ona — wszystko i wszystkich poświęciła dla niego. Celestyn zaledwie zdołał ją przebłagać łzami — lecz w duszy już pozostał zaród żalu, wymówka niewdzięczności. Księżniczka nie zapomniała mu nigdy, iż dla niej nie wyrzekł się przeszłości... Celestyn musiał się w przeciągu tych pierwszych kilku dni wymykać do matki i siostry niepostrzeżenie, a za każdym powrotem znosić nieskończone wymówki. Na ostatek, choć słaba jeszcze, Jadzia zapowiedziała wyjazd natychmiastowy, dlatego tylko, aby męża oderwać od jego rodziny. To pierwsze zajście małżeńskie tym pełniejsze było goryczy, że w sumieniu swym zazdrosna księżniczka czuła, iż słuszności za sobą nie ma i że każdy człowiek z sercem musiał ją przyznać mężowi. Księżna matka była świadkiem tych sporów i chociaż się zachowała biernie, stawała po stronie córki, a nie bez pewnego wewnętrznego ukontentowania patrzała na to, spodziewając się, iż wypadek ten miłość Jadzi dla męża ostudzi. Nie dało się to jednak uczuć tak prędko — choć pamięć przykrego wrażenia w Jadzi pozostała. Czuła się obrażoną. Państwo młodzi wyjechali w żałobie w pierwszą podróż swoją. Włożył ją po ojcu Celestyn, nic nie mówiąc żonie, która też wymówek mu nie czyniła za to, ale nie wdziała jej i podzielać z mężem nie chciała. Zabolało go to — lecz żal musiał w sobie pogrzebać. Najniezręczniej potem młoda pani starała się w ciągu podróży rozerwać i rozweselić Celestyna, gniewając się i niecierpliwiąc, gdy się to nie udawało. Charakter jej despotyczny, dziwactwa chorobliwe, fantazje coraz odmienne występowały z dniem każdym dobitniej, dając się czuć mężowi. Nie mógł on ani próbować opierać się zachciankom żony, chyba w imię jej zdrowia. Miłość obojga, teraz gdy więcej zbliżeni poznawali się nawzajem coraz lepiej, na straszne próby była narażona. Właściwie księżniczka, gdy pokochała swego profesora, Celestyn, gdy się do uczennicy przywiązał — znali się tak mało, tak jednostronnie, on ją tak powierzchownie i z dala, że teraz dopiero odkrywali w sobie cechy charakteru, których się ani domyślali. Do niczyjego przywiązania lepiej, niż do gwałtownej miłości Jadzi, nie dawała się zastosować francuska definicja: que l'amour est un égoisme á deux. Jadwiga kochała, jak była nawykła od dzieciństwa matkę i swój dwór kochać — dla siebie. W domu ona była ogniskiem, osią, bóstwem; w małżeństwie też chciała być ołtarzem, do którego na kapłana wybrała Celestyna. Nie mogła pojąć, aby ten człowiek, którego ona do siebie podniosła, śmiał coś samoistnie poczynać, żądać dla siebie. Celestyn i przez przywiązanie dla żony, i przez wrodzoną łagodność zastosował się skwapliwie do wszystkich jej kaprysów — lecz zawsze jeszcze poświęcenia się tego było mało. Jadzia zaczynała się skarżyć, że ją nie tak kochał, jak się spodziewała... Miłość jej była tak wymagającą, iż nie znosiła nawet różnicy zdań w najmniejszej rzeczy. Celestyn powinien był jej prawdę uważać za jedyną możliwą i to, co uznawała pięknym, uwielbiać. Najmniejsza sprzeczka o dzieło sztuki, o książkę, o zdanie jakieś, które Celestyn usiłował sprostować, doprowadzała ją do niecierpliwości i gniewu. — Ja takiej miłości nie rozumiem — mówiła otwarcie. — Tyś powinien poślubić wszystko, co ja kocham, pragnąć, czego ja żądam, nasze przekonania różnić się nie mogą. Nasze dusze i umysły muszą zlać się w jedno... Spróbowawszy w początku łagodnie walczyć z tym despotyzmem, któremu ulegał we wszystkim, oprócz zagadnień wyższych życia i tego, co za prawdy zasadnicze uznawał — Celestyn, w końcu przekonawszy się o niemożliwości przezwyciężenia żony, zamknął się w zrezygnowanym milczeniu. Ale to gniewało Jadzię, czyniła mu wyrzuty, że ją nie znajdował godną rozprawiania i walki. Bystrego pojęcia, odgadująca łatwo, co się w duszy męża działo, Jadzia nie pominęła najmniejszej zręczności drobnego prześladowania, mającego prowadzić do zwycięskiego podboju. Celestyn słabym był dla niej, kochał tę rozpieszczoną istotę, której umysł daleko był wyższy niż serce — gotów się był poddać jej wszystkim kaprysom powszednim — ale gdzie szło o prawdę, kłamać nie mógł i nie umiał. Nazywała go nieznośnym i upartym. Pomimo tych utarczek, które się zaraz od pierwszych dni pożycia rozpoczęły, miłość gwałtowna dla Celestyna nie osłabła w Jadwidze, owszem, zdawała się rosnąć aż do namiętności. Miała ona jakiś charakter chorobliwy, dziki, a że piękność męża zwracała na niego oczy, połączyła się jeszcze z zazdrością dziwną, do której on najmniejszego nie dawał powodu. Nie wolno mu się było oddalić krokiem, zająć czymkolwiek bądź, nawet książką. Natychmiast następowały wymówki, że ostyga, że woli czytanie niż rozmowę z nią i jej towarzystwo... Nie dawała mu chwili spoczynku, zamęczała go potem pieszczotami, a wśród nich przychodziły wybuchy gniewu, wyrzuty, kłótnie, pod których ciężarem Celestyn upadał. . Zdrowie księżniczki, mimo tych nieustających drażnień, polepszało się w podróży, sił nabywała, była jakby w swoim żywiole, gdy Celestyn, od pogrzebu ojca zacząwszy mizernieć i blednąc, widocznie cierpiał zarówno fizycznie, jak moralnie. Żona i to mu wyrzucała, znajdując, że szczęśliwym nie był dlatego, że kochać nie umiał. Ona teraz lekarzem dla niego być chciała, karmiła, poiła, narzucała mu swoje gusta i gniewała się, widząc, że ukochany coraz wyglądał smutniej i bardziej bolejąco. — Masz minę ofiary — a to jest dla mnie upokarzające i nieznośne... Wszystko to nie przeszkadzało młodemu małżeństwu do przeżycia kilku dni rozkosznych w tych Włoszech, których oboje nie znali i nimi się zachwycali. Jadwiga miała smak wykształcony, wielkie poczucie piękna, wielkie pragnienie nauki; wcale więc zapominała na chwilę o sobie, o swej miłości, o ofierze, jaką dla niego uczyniła, i całą duszą dawała się unosić wrażeniom. Celestyn naówczas znowu występował jak dawniej w swej roli inicjatora i profesora — słuchała go wdzięczna, oceniała i przywiązywała się duchem spragnionym do niego. Trwało to jednak zwykle krótko. Jedno spojrzenie, jedno słowo wyrywało ją z tego zapomnienia się, a dość było, aby Celestyn Tryumfującą Wenecję Weroneza pochwalił, aby się jej czoło zachmurzyło, a znajdowała w tym wymówkę, że ona równie piękną plastycznie nie była. W istocie księżniczka, choć chorobliwą fizjognomię swą traciła, choć świeższą była, odmłodzoną i nabierała nowego wyrazu, choć się jej kształty wypełniły, bladość nikła — coraz mniej stawała się uroczą, coraz, jednym słowem, była pospolitszą. Twarz miała rozumną — lecz poezja dziewicza dawnej twarzyczki starła się z niej zupełnie. Zdrowszą była — lecz brzydła. Celestyna zaś piękność klasyczna, trochę dawniej sztywna i zimna, wyrazem skrytego bólu i rezygnacji nowego nabrała uroku. Gdy szli razem, oczy kobiet zwracały się mimowolnie na ślicznego mężczyznę, przy którym, zwieszona na jego ramieniu, trochę ułomna istota była rażącym kontrastem. Jadzia postrzegła rychło tę zmianę w sobie i to jej także psuło humor, niecierpliwiło ją, chciała uciekający wdzięk zastąpić wyszukanym strojem, błyskotkami, toaletą, która tylko uwydatniała, czego jej brakło... Ubrania osobliwe, bijące w oczy, jaskrawe, dziwnego kroju niemal ją czyniły śmieszną. Chociaż sama zażądała tej podróży t?te á t?te z mężem, nie pozwalając nawet matce towarzyszyć sobie, Jadzia wprędce się znużyła samotnością we dwoje. Brakło jej słuchaczów potakujących, wielbicieli jej umysłu, admiratorów dowcipu, którego, jak się jej zdawało, Celestyn ocenić nie umiał. W dalszej po Włoszech podróży kilka pobieżnych znajomości z cudzoziemskimi turystami rozerwało ją przyjemnie. Żeńskiej tylko znajomości unikała, gdyż coraz bardziej była o męża zazdrosną. Celestyn, który w pierwszych dniach na próżno usiłował znaleźć jakiś środek porozumienia się z żoną i wyjścia z gorączkowego stanu do spokojnego życia zgodnego — w końcu widząc, że chyba czas i cierpliwość doprowadzą od tego, stał się powolnym, biernym sługą, lecz nie umiał ukryć pognębienia swego i uczucia zawodu, jakiego doznał. Uśmiechał się smutnie, nadskakiwał jej, lękał objawić woli swojej w najmniejszej rzeczy. Oboje widzieli teraz co chwila wyraźniej, że się na sobie zawiedli. Harmonii tej, jakiej się spodziewali, nie było między nimi. Księżniczka kochała i tym mocniej drażniło ją to, że ideał, do którego się tak przywiązała, tracił w jej oczach. Jakkolwiek Celestyn miał obyczaje i zewnętrzne cechy jak najlepiej wychowanego człowieka, w bardzo wielu drobnych odcieniach, które tylko życie wspólne uwydatnia, zdradzał plebejuszostwo swoje. Ruch jakiś, słowo, nawyknienie prostacze raziły rozpieszczoną księżniczkę. Jadzia nielitościwie mu to zaraz uczuć dawała. W podróży on, nawykły do oszczędności, pilnował zbytnio, aby próżnych nie czynić wydatków. Księżniczka chciała być panią i sypała pieniędzmi na przekorę. Potrzeba się było poddać jej fantazji. Wprawdzie było teraz tylko na biletach i w hotelach: Madame Junosza de Kormanowska, ale pod tym nazwiskiem wydatnymi głoskami stało: neé Princesse de... Księstwem tym Jadzia chętnie się popisywała. Szyte mitry świeciły na jej wyprawie i wszystkich przyborach... Do Neapolu dojeżdżając, państwo młodzi oboje byli sobą dosyć znużeni. Pomimo to księżniczka w częstych swych listach do matki, które dla niej stanowiły rozrywkę i potrzebę duszną, opisywała ciągle tylko szczęście, jakiego doznawała. Nadto była dumną, aby się przyznać do zawodu doznanego, do przychodzącego powoli rozczarowania. Owszem, im ono groźniejszym się stawało, tym Jadzia w listach stawała się weselszą... tym unosiła się bardziej nad dolą swoją i wyborem, jaki uczyniła. Lecz co człowiek chce pisać, a z czym się mimo woli zdradza, nie uchodzi oka doświadczonego... Księżna matka wyczytywała w listach córki więcej, czego w nich brakło, niż co tam stało. Jadzia pamiętała o tym zawsze, aby mąż się przypisy- wał do jej korespondencji. Przypiski te były, choć treść ich często dyktowała żona, suche, zimne jakieś i pełne zawsze zakłopotania, niezręczności zdradzającej, że pan Celestyn z nowym stanem swym wcale się jeszcze nie obył... Księżna matka odgadywała pożycie córki' i jeśli się nim nie cieszyła, przynajmniej nabierała nadziei, że rozerwanie związku nienawistnego po pewnym przeciągu czasu możliwym się stanie... Drobniuchne szczegóły zdradzały, w jakim usposobieniu była pani Jadwiga. Matka cieszyła się głównie tym, że zdrowie jej się polepszyło, reszta była dla niej obojętną; im prędzej miały wystąpić nieporozumienia, doprowadzić mogące do rozwodu, tym księżna Eufrezja szczęśliwszą by była. Nagliła teraz tylko o powrót do Zbyszewa — reszta miała się dokonać sama. Celestyn na wsi musiał być narażony na stosunki, starcia, które, wedle tajemnej myśli księżny, do reszty miały go uczynić żonie nieznośnym. Zupełna ruina księcia Eustachego, który zdawał się najwłaściwszym następcą po pierwszym mężu — przypadła i rodzinie, i księżnie Eufrezji bardzo w porę. Lew ów salonowy, który miał tyle szczęścia u pięknych pań, nie mógł sobie jednak znaleźć posażnej jedynaczki, która by go uratowała. Znano jego lekkomyślność — charakter księżniczki Jadwigi dawał pewne rękojmie, iż po smutnych doświadczeniach młodości w jej ręku miało się ustatkować książątko... Nie wątpiono bynajmniej, iż teraz jako kontrast po profesorze Celestynie Eustaszek znudzonej pani podobać się potrafi. Matka przebiegła czuła i to, że Jadzia, niższą umysłowo będąc od Celestyna, podrażniona tym, będzie wolała dowcipną nicość, nad którą łatwo uzyska przewagę. Rachuba nie była zbyt przesadzona. W jaki sposób miano się pozbyć Celestyna, nie zda- wała sobie sprawy matka; lecz pewna była, że on sam broni przeciw sobie dostarczy... Przed obcymi naturalnie księżna Eufrezja o niczym nie mówiła tylko o szczęściu córki, o zięciu zaś nigdy nie wspomniano, jakby go na świecie nie było i w listach Jadzi, oprócz przycisków oficjalnych, mąż grał bardzo małą i podrzędną rolę. Mówiła o sobie — górowało w nich to „ja", które pod różnymi formami stanowi u egoistów punkt wyjścia i cel każdej ich myśli... W Neapolu tyle było do widzenia, urocze okolice taki obudziły zapał w obojgu podróżujących, iż na chwilę harmonia między nimi zapanowała. Drobne spory ustały jakoś, a Celestyn, doskonały cicerone i tłumacz rzeczy starożytnych, nawet przewagę miał nad żoną, która, pragnąc się uczyć, stała się łagodniejszą dla nauczyciela. Trwało to jednak krótko. W Capri pan Celestyn był tak nieopatrzny, iż stanął zachwycony czternastoletnią dziewczynką, która na wpół naga niosła brązowe naczynie na głowie i jak posążek grecki była piękna. Żona obraziła się tym entuzjazmem dla plastycznej piękności, pokłóciła się z mężem i w najgorszym humorze wrócili nazad do Sorrenta... Skutkiem wycieczki tej burzliwej na Capri było postanowienie jak najprędszego powrotu do kraju. Jadzia tęskniła do matki, do domu, skarżyła się na znużenie, mówiła, że Włochy są brudne i że ma ich już dosyć. Wola jej była naturalnie dla męża rozkazem. W początkach pani chciała jak najprostszą drogą jechać do domu; namyśliła się jednak, aby dla uzupełnienia toalety zwrócić na Paryż i poznać po wielu latach niewidzenia słynną stolicę mody. Celestynowi była ona zupełnie nie znana. Księżna matka, już uwiadomiona o bliskim córki powrocie, z następnym listem dowiedziała się, że ma jeszcze posłać pieniędzy i że nad Sekwaną Jadzia kilka dni chce zabawić. Wydatki podróży były już bardzo znaczne ł dotkliwe. Skarżył się na nie i Podroba, dając do zrozumienia, że młody pan wcale coś oszczędnym nie jest. Jemu przypisywano tę. rozrzutność, chociaż Celestyn dla siebie nie zażądał nigdy ani wydał grosza. To, co mu z sumy przez ojca danej pozostało, służyło na bardzo skromne jego potrzeby. Przywiązana żona nie zwracała uwagi na rachunki, ani się kiedy zajęła tym, aby towarzyszowi uczynić jakąś przyjemność. Sama ona potrzebowała wiele, aby nieustannym fantazjom swoim dogodzić. Celestyn bardzo oszczędnie się obchodził, a pomimo to znacznie ostatki swego mienia nadwyrężył. Jadzia albo nie rozumiała tego, lub wiedzieć o tym nie chciała. Tymczasem Podroba mruczał, że jużciż dużo ekspensować musiano, kiedy takiego hołysza, jak Kormanowski, począwszy od koszuli trzeba było oporządzać, a taki panicz, co nigdy nic nie kosztował, zawsze najwięcej wymaga i grymasi. Delikatnych tych przymówek słuchając, stara księżna nie protestowała wcale, uśmiechała się i zagadywała czym innym. Właśnie nadszedł był list Jadzi oznajmujący o zwróceniu na Paryż drogi, przeciwko czemu nic nie miała matka i chciała, korzystając z tego, dla siebie żądać małych sprawuneczków. Już zasiadała do odpowiedzi, myśląc, jak u Podroby wymoże nową przesyłkę pieniężną, gdy — oznajmiono gościa. Był to przybywający na zwiady książę Eustaszek, którego rodzina wysłała do Zbyszewa. Za pretekst mu służyła chęć zwiedzenia rezydencji, o której wyrestaurowaniu i upięknienm mówiono wiele. Nie było znać na nim bynajmniej, że świeżo utracił ostatni majątek i spadłe z niego długi ciążyły na nim jeszcze. Otaczała go taż sama elegancja, cechowała ta sama co dawniej lekkomyślność. Gdy go oznajmiono, księżna się uśmiechnęła znacząco, pobiegła poprawić strój i włosy, które z powodu żywości jej zawsze bywały w nieładzie, i pośpieszyła do salonu świeżo pięknym rzeźbionym sufitem przyozdobionego na powitanie kuzynka. Eustaszek bardzo zręcznie rozpoczął od uniesień i pochwał nad smakiem nieporównanym, z jakim Zbyszew umiała księżna przystroić. Zachwycało go wszystko. Powiadał, że po całym świecie głoszono już o tym gnieździe, jakie troskliwa macierzyńska ręka dla ukochanego dziecięcia usłała. — Słyszałem — dodał — że księżniczka (familia inaczej jej dotąd nie nazywała) wkrótce już ma powrócić. — Spodziewałam się jej w istocie bardzo wprędce — odpowiedziała księżna — ale... nie wiem prawdziwie, czy mąż, czy ona, zażądali po drodze być w Paryżu. Spóźnią się więc o kilka tygodni. Książę Eustachy na wspomnienie męża uśmiechnął się. — Spodziewam się — rzekł — iż szczęśliwy ten pan... przynajmniej w miodowych miesiącach z wolą swoją objawiać się nie będzie. Księżna tylko spojrzała na niego. — Przyznam się — odparła — że o tym panu, jak go zowiesz, wiem bardzo mało z listów Jadzi. Może to dowodzić, iż jej przynajmniej nie zawadza... Ona zdaje się szczęśliwą i wszystkie jej korespondencje tego dowodzą... ale — zobaczymy... Książę Eustaszek skłonił głowę. — Bylibyśmy wszyscy bardzo radzi, aby istotnie mariaż ten ziścił nadzieje księżniczki, chociaż... chociaż... — Chociaż!! — powtórzyła księżna Eufrezja i zwróciła na piękny strop uwagę kuzyna. — To że wszystkiego najlepsze — dodała, od sufitu zwracając się znowu nagle do Jadzi — że ona zdrowszą się czuje, pokrzepioną i że jej to powietrze włoskie bardzo dobrze posłużyło... Usiedli. Rozmowa dziwnie plątana, choć się zwracała do różnych przedmiotów, ciągle potrącała o księżniczkę. — Niech się księżna nie dziwuje — rzekł w końcu Eustaszek — że ja się tak troskliwie dopytuję o wszystko, co się mojej kuzyneczki tycze... Była to zawsze moja potajemna pasja... kochałem ją. Nieszczęściem nie mogłem nigdy pozyskać łaski w jej oczach... — Westchnął. — Zdaje mi się, żeś trochę sam winien temu — rzekła matka po cichu. — Drażniłeś ją, sprzeciwiałeś się jej, a ona była naówczas w takim usposobieniu. I z uśmiechem dodała, patrząc na podłogę: — Któż wie? może teraz będziesz szczęśliwszy? Lecz wnet w żart to obróciła... książę Eustaszek wynurzył gorące swe i teraz nawet nie ostudzone uwielbienie dla Jadzi. Znajdował ją genialną, znajdował piękną, wdzięczną — uroczą. Dla niego, jak powiadał, drugiej, jej podobnej, na świecie nie było... — Wszystko to trochę po niewczasie uznałeś — gdyśmy ją stracili! — westchnęła matka. Spojrzeniem wszakże żywym zdawała się mówić przeciwnie, że nic jeszcze straconego nie ma. — Jak tylko ta droga moja Jadzia powróci, przyjeżdżaj do nas... Proszę, pewna jestem, że i ona ci będzie rada, bo — zawsze lubiła cię, choć zbliżyć się nie mogliście. Samotność długa z tym mężem, który jest trochę pedant, musiała ją znużyć... Książę Eustachy oświadczył się z gotowością przylecenia na skrzydłach, jak tylko księżniczka powróci. Mówiono o rzeczach wielu. Księżna nawiasowo ubolewała nad niezmierną kosztownością podróży, a choć winy tych nadzwyczajnych wydatków nie przypisywała — „temu panu" — czuć było, że nie kogo innego tylko jego nią obarczała. — Jadzia w tym nie miała doświadczenia... a jej towarzysz — mówiła — trudno, by ją w tym zastąpił i umiał powstrzymać. C'etait si neuf pour lui! Mnie Jadzia towarzyszyć sobie nie pozwoliła! Mniejsza jednak o wydatki, byle zdrową nam i silną powróciła... Ze dworu poprowadziła księżna do ogrodu gościa, pokazując mu i tam wszystkie pomysły swe i wykonane upiększenia. — Jednego mi żal — dodała — że oprócz Jadzi, która ma, jak ja, wiele gustu — mało kto się na tym. pozna, co ja dla nich zrobiłam... Smak nie wszystkim jest dany.:. Książę starał się dowieść, iż on przynajmniej był nim obdarzony, ale zarazem dotknął tego, iż ludzie nawet najrozumniejsi, a bez pewnych tradycji, nabyć go nigdy nie mogą. Księżna się na to godziła. Gość, usilnie się starając przypodobać, pozostał na obiedzie, zabawiał doskonale, dowcipował, badał i doszedł do tego przekonania, iż — przy szczęśliwym składzie okoliczności — projekta życzliwych mu krewnych u matki nie znajdą oporu... Po kilkakroć księżna Eufrezja z widoczną niechęcią i wstrętem odzywała się o mężu swej córki. Książę Eustaszek niby przypadkiem wspomniał, iż słyszał, jakoby rodzona siostra „tego pana" miała zamiar przyjąć obowiązki guwernantki w domu bogatego bankiera. Nie mogło to być przyjemnym familii. Księżna usta zagryzła. — Spodziewam się, że gdy ten pan powróci, a dowie się o tym, potrafi zapobiec przecie... Jadzia może uczynić jakąś ofiarę, aby tego nie dopuścić. Byłby skandal dla nas wielce nieprzyjemny, a dla naszych nieprzyjaciół zbyt miły... Mówiono wiele jeszcze o zgubnych skutkach wszelkich mezaliansów i książę Eustaszek późnym wieczorem w najlepszym usposobieniu odjechał... Pierwszą myślą księżny matki było w Zbyszewie na córkę oczekiwać i tam przyjąć powracającą. Niecierpliwiło ją wyglądanie ciągłe i zwłoki, a że stęsknioną była do swej Jadzi, zmieniła wkrótce pierwsze postanowienie i zamierzała spotkać się z córką w Warszawie, zapowiadając Podrobię, aby wszystko miał w pogotowiu, bo natychmiast razem do Zbyszewa przybędą. Księżna, gdy raz powzięła myśl jakąś, a nic jej do wykonania nie przeszkadzało, niecierpliwiła się i natychmiast przyprowadzała do skutku. Jednego poobiedzia, zażądawszy wybiec do Warszawy, wyprawiła list do córki, a nazajutrz była już w drodze... Tu nudziła się trochę, bo nawet najukochańszej Żuliety nie miała, od czasu wesela przebaczyć jej nie mogąc, że się wymówiła od przybycia. Pierwszego kroku dla przejednania uczynić nie chciała. Z dnia na dzień spodziewani byli państwo Kormanowscy; tymczasem list nadszedł już z drogi, że Jadzia się czuje cokolwiek cierpiącą i zmęczoną, więc podróż musi odbywać powoli i zapewne spocząć jej wypadnie jeszcze we Wrocławiu. Nie licząc już dni, nie mogąc wytrzymać nowego tego opóźnienia, księżna Eufrezja w kilka godzin po odebraniu wiadomości ruszyła pocztą do Wrocławia bez odpoczynku. Stanąwszy tam, naturalnie pod „Złotą Gęsią", bo wszyscy tam od wieków stawać byli przywykli, nie znalazła córki jeszcze, lecz była pewna, że i ona zajechać tam musi. Tymczasem drugi już dzień nudziła się, zamówiwszy mieszkanie, posyłając na zwiady, a córki się doczekać nie mogła. Zaczynała się już trwożyć, aby nie zmieniła planu podróży i żeby się nie rozminęły, gdy wieczorem — o radości! — zjawiła się oczekiwana Jadzia, a matka i córka rzuciły się sobie w objęcia z wybuchem czułości, którą księżna Eufrezja oblała łzami. Odetchnąwszy dopiero zaczęła się córce przypatrywać. Rok prawie upłynął, jak jej nie widziała, i nadzwyczajną znalazła w niej zmianę. Jadzia zmężniała, zdawało się, że urosła, twarz jej stała się poważniejszą jeszcze, niż była, i choć niepiękną, ale pełną życia i wyrazu. Matka napa trzyć się jej, nacieszyć się nią nie mogła i tak była zajęta ukochaną, że nie uważała nawet, gdy Kormanowski zbliżył się i w rękę ją całował. Dopiero po chwili obejrzała się, szukając go oczyma, i spostrzegła pokornie stojącego, bladego, mizernego, zawsze pięknego mężczyznę, na którego twarzy wypiętnowany był głęboki smutek, źle pokryty pozorną, wymuszoną, fałszywą wesołością. Jadzia prawie w tejże chwili odwróciła się do niego, wydając rozkazy. — Proszę cię, Celestynie, idźże dopilnuj, aby mi moje tłumoki zniesiono wszystkie i aby znowu co nie zginęło... A! moja torebka! poszukajże mi torebki... Zadysponuj herbatę... Gospodaruj — bo ja nie mam ani głowy, ani czasu. Celestyn, spełniając polecenie, ruszył się natychmiast, wyszedł z pokoju i zniknął. Matka i córka zostały same... Księżna Eufrezja ponawiała uściski i pocałunki, patrzała na córkę i uradowana nią powtarzała zachwycona: — Wiesz, żeś urosła i wyładniała! Słowo ci daję... O! moja Jadziu, jakżem szczęśliwa, że cię mam znowu... No — a ty rada jesteś ze swej podróży? Nie śmiała zapytać o męża. Jadzia się zarumieniła. — Pisałam mamie — zaczęła mówić śmiejąc się — podróż była zachwycająca, nauczająca — i mój dobry Celestyn... Matka badająco spojrzała na nią. — O! proszę nie wątpić — dodała córka — Celestyn jest bardzo dobry, łagodny, przywiązany do mnie... — Niewielka zasługa — rzekła matka — kto ma taką żonę, jak ty... na klęczkach ci służyć powinien. — O! na klęczkach, to znowu nie! — poczęła Jadzia — sprzeczaliśmy się nieraz — ale zawsze kończąc najlepszą zgodą. — Sprzeczali? wy? — oburzyła się matka — on śmiał? — Ale, kochana mamo... w rzeczach naukowych on ma swe zdanie, a nawet bywa uparty... co nie przeszkadza mu kochać mnie. Księżna Eufrezja gryzła wargi. — Zdaje mi się — rzekła cicho — że on dawniej jakoś świeżej i ładniej wyglądał... Znalazłam i w nim zmianę. — Być może — odpowiedziała Jadzia — zdrowie ma dosyć delikatne... — Tego przewidzieć było trudno, boć wychowanie pieszczone być nie mogło — dodała księżna. Córka zaczęła już mówić o czym innym. Tymczasem znoszono niezliczone pakunki, ludzie się kręcili, a wpośród nich przesuwał się Celestyn, ciągle zakłopotany, zajęty, nie mając czasu przyłączyć się do towarzystwa. Parę razy przychodził coś szepnąć żonie, która go natychmiast po coś wysyłała, posługując się nim ciągle. Kazano podawać herbatę, a że wszystkie drobne takie gospodarskie zajęcia Jadzię nudziły i wcale się do nich wziąć nie umiała, powołany został Celestyn do przygotowania herbaty. Z uśmiechem wyciśniętym na ustach bladych wszedł pośpiesznie spełnić tę funkcję, do której był nawykły, a księżna przez jakieś uczucie politowania czy ciekawości parę razy go zagadnęła. Celestyn silił się na odpowiedzi w myśl żony — co nie zapobiegło temu, iż natychmiast z poprawkami i objaśnieniami przerywała mu, prawie mówić nie dając. Kilka razy tak odprawiony mąż usiadł trochę z boku do herbaty, ale tej mu Jadzia wypić nie dała, chcąc matce pokazać sprawunki, które dla niej przywiozła. — Zmiłuj się, idź ty sam i dopilnuj... herbata ci nie uciecze... bo mi służąca wszystko poprzewraca... Celestyn o tyle tylko się wyemancypował, że spragniony herbaty wziął ją z sobą, a Jadzia pognała go przestrogą, aby nią pudełek nie pooblewał. To służebnictwo nieme Celestyna, posłuszeństwo jego i zahukanie, nawet księżnę jakoś uderzyło nieprzyjemnie i szepnęła — że należało mu dać dopić przynajmniej, nie wypędzając go znowu. Tak zszedł wieczór cały, a że matka i córka bardzo dużo do mówienia z sobą miały, postanowiono, aby nocowały w jednym pokoju. Celestyn zająć miał osobny... Wkrótce też pożegnał księżnę, która uważała, że dając żonie dobranoc, nie w twarz, ale w rękę ją pocałował, ona zaś niby się pochyliła ku niemu, jakby miała zamiar musnąć czoło jego ustami — ale czasu na to nie było... Najmniejszy ruch, skinienie, słowo nie uszło uwagi matki, która w duszy cieszyła się z tego, co widziała... Nie spodziewała się, aby niespełna rok tak tę gwałtowną miłość ostudził. Nazajutrz cały dzień miano pozostać we Wrocławiu, bo księżna płócienne rzeczy kupować zamierzała. Celestyn stawił się do śniadania, a po dniu księżna jeszcze go bardziej zbladłym znalazła. Miał zamiar, korzystając z tego spoczynku, obejrzeć miasto, kościoły, ratusz — ale Jadzia się temu oparła. — Proszę cię — to fantazja, co tu może być godnego widzenia w tym Wrocławiu dla nas, co z Włoch i Paryża powracamy? Po wtóre ja ciebie ciągle potrzebuję i wiesz, że się obejść bez ciebie nie mogę... Była to jedyna czułość, jaką mu Jadzia powiedziała, ale w obejściu się ani znaku jej nie znalazła matka. Na cichą powtórzoną jej uwagę, że Kormanowski zmizerniał — odpowiedziała: — Tak się mamie zdaje... a choćby nawet pobladł trochę, to się będzie wydawał dystyngowanym... Cały ten więc dzień znowu Celestyn spędził na posługach, a przy obiedzie, choć się mieszał dyskretnie do rozmowy — ile razy zdania jego i żony nie zgadzały się, natychmiast ustępował i milczał. Jadzia, jak znajdowała księżna, nabrała pewności siebie, śmiałości, dowcipu i była tak bujnie rozwiniętą, tak zachwycającą, iż nieustannie matka się dziwiła, ściskała i przyklaskiwała. Mówiła wiele, sądziła zuchwale, nie cierpiała, aby się jej sprzeciwiano, i zdawała się bardzo szczęśliwą z tego, co wygłaszała. Celestyn też nie szczędził żonie pochwał i starał się podnosić każde jej słowo... Księżna matka, która go nienawidziła, zdziwiła się sama sobie, iż teraz — mimo niechęci, litość w niej jakąś obudzał. Z powodu interesów, o których była wzmianka, Jadzia objawiła zdanie, iż ponieważ mama była łaskawa oddać im klucz zbyszewski, Celestyn za powrotem zaraz się musi zająć interesami i gospodarstwem. — Ale najprzód pozwól mi się obeznać z nimi i rozpatrzyć — odparł mąż łagodnie. — Zapewne, że to jest moim obowiązkiem być ci pomocą — lecz wprzód nauczyć się muszę tego, o czym nie mam jeszcze wyobrażenia... — A! to są rzeczy proste — zawołała Jadwiga. — Kto tyle, co ty, umie, a głowę ma otwartą, długo nie potrzebuje studiować. — Bo... wie mama co? — dodała nieuważnie — ja jestem przekonana, że ten ukochany mamy Podroba, więcej tam o sobie, niż o nas pamiętał... a ja — nie chcę być oszukiwaną... Dotknięta ze słabej strony, księżna mimo całego przywiązania do córki zaprotestowała... — Jesteś w błędzie — nie ma uczciwszego człowieka nad niego — on mnie z kłopotów wyprowadził i pewna jestem, że pan Celestyn się bez niego nie obejdzie... — Zobaczymy! — rzekła Jadzia, nie ustępując. Po obiedzie wypuszczono pana Celestyna na cygaro, a matka z córką rozpoczęły rozmowę o rodzinie. — Wiesz, że ten biedny Eustaszek — rzekła księżna — który, nawiasem mówiąc, zawsze się w tobie kocha — stracił wszystko... Niezmiernie nam go żal, bo zdaje się, że w tym winy jego nie ma — a chłopak jest zdolny, miły i bardzo dystyngowany... — Żal mi go — odezwała się Jadzia — chociaż dawniej mnie nudził. — Tak, kiedy byłaś tym swoim... zajęta i rozgorączkowana — przerwała matka. — Teraz, gdyś ostygła, wyda ci się inaczej... — Mama znajduje, żem ostygła? — podchwyciła Jadzia. — Bo to jest w naturze rzeczy — krótko zakończyła księżna. Po chwilce milczenia Jadzia, śmiejąc się, wtrąciła: — Skądże mamie myśl ta przyszła, że Eustaszek kochał się we mnie? — Wiem to z najlepszego źródła — zagadkowo odparła matka — i że nawet nie przestał się kochać. — A! to zabawne — zawołała Jadzia — nigdy bym tej lekkiej istoty o uczucie żadne nie posądziła... Na tym się skończyło, bo księżna umyślnie rozmowę odwróciła. Celestyn, zaledwie się zjawił, miał sobie polecone przygotować dalszą podróż jutrzejszą i dopilnować pakowania tak, jak czuwał nad rozpakowywaniem. Matka i córka nazajutrz siadły do jednego powozu, a mąż ze służącą do drugiego. Byłby może uniknął tego rozporządzenia Celestyn, bo żona jeszcze o niego była zazdrosną, ale sługa była stara i brzydka. W podróży miał czas, sam będąc, zastanowić się nad sobą i swym położeniem. Czuł on dobrze, w jak fałszywym był i przykrym, ale wyjść z niego nie widział sposobu... Zbliżanie się do Warszawy przypomniało mu matkę, ojca, siostrę i te czasy szczęśliwe, te dni jasne na pół pracy, na pół życiu z rodziną poświęcone. Jakże one teraz wydawały mu się szczęśliwymi obok tych, które przeżywał w męczarni coraz wzrastającej, której końca przewidywać nie mógł! Miłość dla Jadzi wprawdzie trwała w sercu jeszcze, były chwile, w których ona odżywała — lecz poznał wszystkie jej słabości, doświadczył okrutnego egoizmu i uczucie dawne pozostało w nim niemal tylko jako wspomnienie. Życie z nią za granicą, wśród obcych, stosunkowo było jeszcze stokroć znośniejsze nad to, jakie się im w kraju zapowiadało. Wprawdzie żona zapewniała go, iż familia musi się przejednać z nimi, że ona potrafi ją zmusić do tego — ale Celestyn wiedział dobrze, iż mu nigdy nie przebaczą. Jeden Rymund na przekorę drugim mógł tę zgodę popierać i dać dobry przykład, ale ten wpływu nie miał i sam ledwie był znośnym księżny rodzinie, choć Rymundowie nad herbem z dawna mitrę nosili. Księżna matka zapowiadała, że w Warszawie ledwo tyle zabawić mogą, ile Jadzia dla spoczynku potrzebować będzie. Chciała się co najprędzej pochwalić Zbyszewem, w którym ich oczekiwano. Celestyn miał nadzieję w jakikolwiek sposób wyrwać się dla widzenia matki i siostry. Nie mówił o tym żonie, lecz zdawało mu się, że tego wzbronić nie mogła, ani chciała. Chciał też zobaczyć Michała i kilku dobrych przyjaciół, po których tęskno mu było... Lecz zaledwie powozy zaszły przed pałacyk, żona przywołała go, polecając mu tyle i tak rozmaitych posług dla siebie i matki, że cały dzień pierwszy ledwie wystarczył na nie. Wieczorem znalazł chwilę, gdy Jadzia w swoim daw- nym apartamencie się rozpatrywała, i wszedł do niej, korzystając z niebytności matki. — Jutro, moja Jadziu — odezwał się dosyć nieśmiało, zbliżając — pozwolisz mi się na kilka godzin uwolnić... — Przeczuwałam to — odparła sucho żona, nie spoglądając na niego. — Ale — proszę cię — jest że to konieczne? — Konieczne — rzekł Celestyn tonem tak pewnym, że żona się na niego obejrzała. Zdumiał ją objawem tej woli swej stanowczym. — Zapewne będziesz się widział z siostrą — rzekła po namyśle Jadzia. — Właśnie mama mi mówiła, że nie wiem, czy z potrzeby, czy dla fantazji, ma podobno przyjąć miejsce guwernantki u bankiera... nie wiem — zdaje mi się Izraelity, czy ex-Izraelity... Wyperswadujże jej to — bo by nas to okryło nową śmiesznością. Celestyn zarumienił się mocno. Przywiązany był do siostry i dotknęło go wspomnienie o niej. — Nową śmiesznością — podchwycił z goryczą — a... więc już ją jakaś poprzedziła? Jadzia usta zacięła — i zwróciła się do swych książek. — Co się tycze siostry mojej — dodał Celestyn — ja nie mam żadnego prawa wzbronić jej postąpić, jak zechce... — Możemy wyindemnizować stratę! — sucho odezwała się Jadzia. — Ale Leokadia od nas — ode mnie nic by nie przyjęła! — zawołał Celestyn. Ten opór, może po raz pierwszy tak wyraźny, podrażnił mocno żonę... Zamilkła groźnie... Celestyn czekał jeszcze, gdy śpiesznie krzątając się wyszła do drugiego pokoju. On został w saloniku i gdy po kilku minutach żona powróciła, zastając go w tym samym miejscu z twarzą namarszczoną posępnie — popatrzała na niego dumnie. obeszła go dokoła i nie przemówiwszy do niego, udała się do matki. Celestyn podumał jeszcze chwilę, stojąc jak wryty, i zawrócił się do swojego pokoiku... Tu mu oznajmiono, że herbata czeka. Wszedłszy do jadalni, znalazł już żonę i księżnę za stołem, a pannę Klarę zajętą herbatą, z którą, jak się zdaje, nie oczekiwano na niego, a może się nie spodziewano. Obie panie były nachmurzone, nadąsane, jakby po niemiłej rozmowie, którą przyjście jego przerwało. Domyślić się mógł łatwo, co było jej przedmiotem. Gdy usiadł, nikt się nie odezwał do niego, nie patrzano nań... Jakby dla wyrwania ich z tego przykrego położenia kamerdyner zdziwionej niby księżnie oznajmił — księcia Eustachego... Wcale się go tu nie spodziewano; ale księżna, żywo bardzo poruszywszy się, prosić kazała, a Jadzia okazała wielką uciechę z przybycia kuzyna. Już to samo w tej chwili dogadzało jej, że mogła wobec męża okazać się wesołą, zemścić się na nim lekceważeniem, a przed Eustaszkiem popisać się owocami podróży i doświadczenia... Wreszcie — wiedziała od matki, że Eustaszek zawsze się w niej kocha, a kobiety, choćby najobojętniejsze dla zakochanych, zawsze pewną słabość ku nim czują. Książę Eustachy wpadł raczej, niż wszedł do salonu, udając niecierpliwego, poruszonego, zgłodniałego, przywitał księżnę i rzucił się do rąk Jadzi z takim zapałem, jakby zakochany był w istocie. Nie kosztowało go nic odegranie tego prologu, bo miał niezmierną wprawę do ról salonowych miłostek. Na Jadzi uczyniło to widoczne i miłe wrażenie, przyjęła go daleko lepiej, serdeczniej, poufałej, niż kiedykolwiek. Grunt był doskonale przygotowany przez matkę, chwila trafnie wybrana. Książątko, nie wiedząc dobrze, jakie tu stanowisko zajmował mąż teraz, a domyślając się qu'il était dégrosii, otargany i na stopie równości z rodziną, zwrócił się bardzo grzecznie do niego, ścisnął za rękę, przemówił żywo i zawiązał rozmowę. Celestyn, zwykle milczący, nawykły do biernego stanu, w tej chwili jednak podraźniony przez żonę, uczuł w sobie odwagę, ochotę do mówienia —. zuchwalstwo dziwne. Śmiejąc się, ze swobodą odpowiedział księciu i — Jadzia patrzała na niego ze zdumieniem — stał się jakby innym człowiekiem. Księżna matka, dla której to było jakby rewelacją nową bo od spotkania się z nim we Wrocławiu nie słyszała go mówiącego tym tonem i z taką śmiałością — osłupiała niemal. Miałażby się na nim omylić? Książę dopytywał o podróż. — Podróż była jakby snem czarującym — począł Celestyn. — Włochy mają dla wszystkich urok wielki, dla tych nawet, co na piękności natury są ślepi, a sztuki i piękna poczucia nie mają, cóż dopiero, gdy się je zwiedza w takich, jak my, szczęśliwych warunkach i z takim usposobieniem do pojęcia wszystkiego, co piękne, jak moja żona! Włochy też dla mnie oświecone tym słońcem były prawdziwie zachwycające. Jadzia, słuchając, zarumieniła się. Pozazdrościła Celestynowi tego wystąpienia i natychmiast mowę mu przerwała. — Ja zaś — rzekła —- choć się często zachwycałam i tą naturą tak do naszej niepodobną, a tak życia pełną,. i dziełami sztuki, na przekór Celestynowi gotowam dziś strony ujemne podnieść! Nie zbywało na nich! Włochy są brudne, Włosi są oryginalni — ale grosza chciwi — starożytności pofałszowanych mnóstwo — powietrze albo gorące nadto, lub przejmujące chłodem... Słowem... Książę Eustachy gotów był stanąć po stronie kuzynki, gdy Celestyn z odwagą, z jaką wystąpił naprzód,— mówił dalej, nie zważając na to, iż żona dawała widoczne oznaki zniecierpliwienia. — Strony ujemne — rzekł — nikną przy wrażeniach silnych i dopiero teraz może Jadzia je sobie przypomina, bo na miejscu widziałem ją równie, jak ja, zachwyconą. Nie nawykła do tak śmiałego występowania męża młoda pani groźnie się zmarszczyła. — Ja sądzę — wtrącił książę grzecznie — że właśnie to, iż poglądy państwa może były różne i każde z nich jedną stronę widziało silniej — dopełniało to wrażenia i mogło być wielce przyjemnym. Nic smutniejszego nad monotonną zgodę umysłów... Celestyn się uśmiechnął z lekką ironią. — Książę masz słuszność — rzekł — maleńkie różnice zdań wywołują dyskusję i doprowadzają do nowych i niespodzianych poglądów. Właśnie ja wiele pod tym względem winienem mojej żonie, bez której na bardzo znaczną część włoskich piękności byłbym przy mej admiracji ślepym. Jadzię coraz bardziej draźniło to występowanie mężowskie; książę uśmiechał się, patrzał, badał. Zwrócił się jeszcze raz grzecznie do Celestyna, który mu odpowiedział swobodnie, ale wnet młoda gospodyni pociągnęła go ku sobie. Nie mogła już dłużej wytrzymać w tym cieniu, przez męża zepchnięta na chwilę na plan drugi, pilno jej było olśnić kuzyna i wtrąciła się przebojem do rozmowy, sypiąc jak z rogu obfitości najdziwaczniejsze paradoksa, poglądy, postrzeżenie. Ten popis, powstrzymany trochę, wybuchnął tym gwałtowniej, ale skutkiem niecierpliwości i pośpiechu stał się jakimś poplątanym, niejasnym — a w wielu rzeczach sam z sobą sprzecznym. Eustaszek jednak słuchał go z wyrazem uwielbienia i zachwytu, potakując gorąco, dając oznaki najżywszej admiracji — nie śmiejąc przerywać... tchnąć niemal... Matka równie z nim się unosiła. Nie uszło uwagi Jadzi i mocno ją dotknęło, że siedzący naprzeciw Celestyn pozostał zimnym, parę razy ośmielił się sprostowywać, co rumieniec gniewu na lica wywoływało... i — wcale sympatycznym słuchaczem dla żony nie starał się okazać. Księżna matka była oburzona; Jadzia nadrabiała humorem przesadnie wesołym. Unikała już spoglądać na męża, od którego i książę Eustachy się odwracał, ale to nie onieśmieliło Celestyna. Był wyjątkowo zuchwałym dnia tego, jak się to często trafia ludziom słabym. Nie znał miary, gdy był podrażniony. Znalazłszy sposobność w chwili, gdy żona zamilkła trochę, zabrać głos, Celestyn wystąpił z poważniejszym obrazem Włoch, z humorystycznym opowiadaniem przygód podróży. Był tego dnia natchniony. Żona nigdy go nie słyszała z takim talentem i swobodą mówiącego, nade wszystko z taką lekkością i dowcipem. Książę Eustachy, znawca i smakosz, mimo woli zwrócił się znowu do Celestyna, dał się urokowi jego rozmowy podbić — i mocno zniecierpliwił Jadzię, mężowi jej okazując współczucie... Wszystko to dla Jadzi było tak nowym, niespodziewanym a niemiłym, iż nie mogła utaić przed matką nieukontentowania. Pochyliła się do jej ucha, zasłaniając wachlarzem, i szepnęła: — Celestyn dziś — nie do zniesienia; Księżna to potwierdziła ruszeniem ramion. Ale Jadzia się tak dać pobić nie mogła; szło jej zawsze o zachwycenie kuzyna, o popis chybiony, nie znalazła więc innego sposobu na to, nad bardzo niezręczny. Zwróciła się do męża, dając mu jakiś rozkaz, który on zwykł był dawniej skwapliwie sam spełniać. Tym razem Celestyn zamiast wstać i pójść sam po żądane intaglie i starożytności, które Jadzia pokazać chciała kuzynowi i tłumaczyć — przywołał kamerdynera, wskazał mu, gdzie się znajdują — i przynieść polecił. Na twarz Jadzi wystąpił straszny rumieniec, brwi się ściągnęły, usta ścięły, a matka, śledząca ruch jej każdy — zbladła ze strachu. Celestyn widział to, czy nie poznał, czy nie zrozumiał — lecz nie zdawał się bynajmniej poruszonym. Mieszał się do rozmowy, a oczy żony, które go z groźbą szukały, nie mogły z wejrzeniem jego się spotkać. Książę Eustaszek nadto był dobrym znawcą ludzi i fizjognomii, aby całej tej gry nie dostrzegł i po części jej sobie nie wytłumaczył. Cały wieczór zszedł na utarczkach podobnych. Zyskał w nich najwięcej książę, bo Jadzia na przekorę mężowi, dla obudzenia w nim zazdrości, może przez fantazję jakąś chorobliwą starała mu się przypodobać, kokietowała go jawnie, poufaliła się, zawróciła mu głowę i poszła tak daleko, że matka, która była uszczęśliwiona tym, musiała dawać znaki, aby się do zbytku już od razu nie kompromitowała. A Celestyn? Rachuba na umartwienie go zdawała się zupełnie chybiona: siedział spokojny, prawie bez zmarszczki na czole, nie okazując ani zazdrości, ani złego humoru. Naturalnie powiększało to jeszcze gniew Jadzi, która, gdyby nie oczy na nią patrzące, może by się rozpłakała. Oburzona była przeciw niewdzięcznikowi i poprzysięgała mu zemstę. Nie wiedząc już, co wymyślić, aby go znękać, zabrała Eustachego, podając mu rękę, do swojego saloniku, poszła z nim sama i pozostała dość długo, zostawując męża z matką, zaniepokojoną tym wybrykiem córki. Celestyn tymczasem bawił nadąsaną mamę z tąż samą swobodą i humorem, jakich już wprzódy dał próby. Po długim dosyć pobycie w swoim saloniku z kuzynem Jadzia wróciła, szepcząc z nim coś i uśmiechając się do niego. Była pewna, że Celestyn owi wyrządziła boleść wielką — lecz nie znalazła śladu jej na jego twarzy. Na ostatek, uszczęśliwiony swym nadzwyczajnym powodzeniem, książę pożegnał matkę, ścisnął rękę Jadzi, która go głośno zapraszała do Zbyszewa i odprowadzała aż do drzwi, a Celestyn równie uprzejmie wywiódł aż do sieni i— nie powracając już do salonu, wprost odszedł do siebie. Matka i córka zostały same i pewny przeciąg czasu panowało milczenie. Jadzia zasępiona ciągle oczekiwała męża, sposobiąc się mu dać burę — a przekonawszy się, że nie przyjdzie, co ją ostatecznie wprawiło w największą pasję, odezwała się do matki: — Nie mogłam dziś poznać Celestyna! Był do — niezniesienia; zdawał się chcieć wszystko mówić i czynić na przekorę. — Bo i ty, kochana moja, trochę go draźniłaś! — Niecierpliwił mnie tymi popisami przed Eustachym — mówiła Jadzia — nie dał mi ust otworzyć. Co ja biało, on zaraz malował czarno... Pocieszając ją księżna Eufrezja uściskała... — A cóż Eustaszek? — spytała cicho — nieprawdaż, że ci się teraz wydał inaczej ? — W istocie zyskał wiele — odparła córka. — Znajduję go bardzo miłym i inteligentnym. Można by z niego zrobić wcale niepospolitego człowieka. Spojrzały na siebie; matka się uśmiechnęła, Jadzia zagadała znowu o Celestynie i dając matce dobranoc, wróciła do swoich pokojów. Zdało się jej, że mąż z pewnością przyjdzie do niej — oglądała się i słuchała, czekała na próżno. Niecierpliwość wzrastała. Parę razy zerwała się sama pójść do niego i zrobić mu scenę — ale duma nie dopuściła. Około północy wzburzona położyła się do łóżka. Nazajutrz rano pierwszym pytaniem, jakie zadała pannie Klarze, było: czy mąż wstał już?. — O, już go nawet w domu nie ma! — odparła stara sługa — wyszedł bardzo rano i prosił, aby go z obiadem nie oczekiwano... Nie odpowiadając na to — pani Jadwiga ubierać się zaczęła... Panna Klara łatwo poznać mogła, iż dnia tego nie trzeba jej było drażnić najmniejszym przeciwieństwem. Celestyn, spędziwszy noc w gorączkowych marzeniach — wstał rano, postanowiwszy udać się na cały dzień na Pragę. Siostra już się go spodziewała. Wczorajszy wieczór byłby może dotknął go daleko boleśniej, gdyby nie zajęcie rodziną własną i nadzieja widzenia matki. Z bijącym sercem pojechał na Pragę i porzuciwszy dorożkę z dala od dworku, pieszo poszedł do niego... W ganku widać już było białą sukienkę, pod którą się Leokadii domyślał. Łzy dobywały się spód powieki, przyszła na pamięć ostatnia bytność pogrzebowa — trumna ojca w dniu wesela. Dworek wydawał się ten sam, a jednak jakby już opustoszały... Szedł i stawał. Wtem biała owa postać w ganku podniosła się; odwróciła, dojrzała go i ręce otwarte wyciągnęła ku niemu. Patrzali na siebie z dala... Leokadia była jak dawniej piękną, lecz zbladła nieco i znękaną; zmiana w niej wszakże prawie nieznaczącą się wydawała obok tej, jakiej uległ Celestyn. Na widok tego zwiędłego, przedwcześnie zestarzałego, smutnego brata — jakim go nigdy Leokadia nie znała — przestraszyła się i wykrzyknęła mimowolnie... Szczęściem okrzyk ten mógł sobie tłumaczyć inaczej. — O mój Boże! — w duchu mówiła Leokadia — oni go zamęczyli! Celestyn, wywołując uśmiech na usta, szedł do siostry... Uścisnęli się, nic nie mówiąc... — Matka? — spytał po cichu przybyły. — Spodziewa się ciebie — odpowiedziała Leokadia — ale dnia jej nie mówiłam. Obawiałam się, aby ci co nie przeszkodziło... — Dobrześ zrobiła... — rzekł Celestyn. — Chodźmy — odezwała się, drżąc, siostra — ja wejdę pierwsza, a ty za mną. Pani Monika od śmierci męża, którą odchorowała i przebolała straszliwie — była cała w sobie i modlitwie pogrążona. Żyła w innym świecie i potrzebowała nieustannej pieczy córki, bo o nic się nie troszczyła, o niczym nie pamiętała i o niczym mówić teraz nie umiała, tylko o swym nieboszczyku albo o życiu przyszłym i niebiosach. Oznajmienie o przybyciu syna trochę ją z tej apatii wywiodło. Spłakała się, ucieszyła — spodziewała się go widzieć szczęśliwym... Leokadii przyszło na myśl, prowadząc Celestyna, iż w twarzy jego matka dojrzy może zmiany strasznej; tym się tylko pocieszała, że oczy wypłakane, wymodlone niedobrze już widziały... Gdy Leokadia wsunęła się do pokoju, w którym pani Monika w krześle u okna na książce się modliła, staruszka głowę podniosła... — A co, dziecko moje? nie ma go? — zapytała. Leokadia wskazała na drzwi ręką. Celestyn wchodził i już był u nóg staruszki, która, zachodząc się z płaczu, ściskała go i całowała. — Ten poczciwy mój Celestyn — że też on o nas nie zapomniał!... Kazała mu usiąść naprzeciw siebie i poczęła mu się przypatrywać. — A to ta podróż cię musiała zmęczyć, bo mi coś mizernie wyglądasz... — szepnęła. — Tak, kochana mamo — w istocie znużony jestem długą podróżą... — rzekł Celestyn — ale... zdrów jestem. — O! i szczęśliwy? i szczęśliwy? — niespokojnie się w niego wpatrując, rzekła matka. Celestyn uśmiechnął się — potwierdzając. — Bardzo szczęśliwy! — Oni ciebie wszyscy, tak jak my, kochać muszą, bo któż by ciebie nie kochał? Na to Celestyn jakoś nie odpowiedział, zaczął opowiadanie, gdzie bywał... matka słuchała zachwycona. Obok stojąca Leokadia wejrzeniem pilnym badała brata. Przerażało ją to wyniszczenie twarzy, to wychudzenie rąk bladych, cera żółta. Zdawało się jej nawet, że bujne, piękne włosy jego znacznie przerzedziały... Rok ten zaciążył na nim lat dziesiątkiem... Celestyn o ile możności starał się być wesołym, ożywionym i matkę oszukał łatwo, bo ona go takim widzieć pragnęła — ale nie siostrę. Leokadia widziała w tym zniszczeniu przedwczesnym brata cały przeżyty dramat jakiejś miłości niezdrowej, jakichś boleści tajonych życia niezbadanych. Wszystko było zmienione w tym Celestynie, którego znała tak szczęśliwym i spokojnym; ciężar życia przygniótł go i jakby spłaszczył brzemieniem swym. Głos jego nie brzmiał, jak dawniej, myśl nawet chodziła inaczej. Był to człowiek nieszczęśliwy, który, jak ów spartański chłopiec, lisa za nadrą szarpiącego mu piersi ukrywał... Pilno było Leokadii, dawniej powiernicy wszystkich brata uczuć i myśli, wziąć go na osobność i w imię dawnej miłości zmusić, aby sobie ulżył, a serce zbolałe przed nią otworzył. Ale staruszka nie puszczała syna. Wszak ten jeden, jedyny dzień mógł jej darować, a potem — nie wiedzieć kiedy się już widzieć mieli lub — może nigdy nie zobaczyć. Staruszka wzdychała do tego grobu, który sobie obok mężowskiego przygotowała. Siedzieli więc razem aż do obiadu... który po staremu był podany. Nawet w tych znanych potrawach i ich smaku Celestyn znajdował wspomnienie ojca i przeszłości — niepowrotnej. Po kawie znużona pani Monika zdrzemnęła się trochę; Leokadia brata wywiodła do ogródka. — Celestynie — zawołała, chwytając go za rękę — na naszą miłość od kolebki zaklinam cię, błagam, nic nie taj przede mną. Na tobie widać heroicznie znoszone męczeństwo — ty cierpisz, cierpisz okrutnie, a nie masz nikogo, kto by twą boleść podzielił... Mów... nie kłam! Co fałsz pomoże, gdy ja przeczuwałam to, co widzę, gdy ja w duszy twojej czytam!... Celestyn zmieszał się mocno. — Dziecko — rzekł — skądże te domysły? — Domysły! nie! — poczęła Leokadia. — Są przecież związki serdeczne, które dają jasnowidzenie — ja się nie domyślam, jam pewna, że ty z nią, czy z nimi jesteś nieszczęśliwy. Ty biedna ofiaro... — Mylisz się, powiadam ci, ja się na Jadzię skarżyć dotąd nie mogłem — kocha mnie, aż do zazdrości... jest przywiązana namiętnie. — Tak, ale ty jesteś umęczony — odparła siostra. — Wyście się nie znali wcale, gdyście rozpoczęli życie we dwojgu... Tyś musiał i musisz walczyć — ty nie masz, spokoju. — Alem ja do tej walki był przygotowany — odparł zadumany Celestyn. — Tak, przyznaję, muszę walczyć, różnice wychowania i pojęć są wielkie. Z Jadzią jednak dałbym sobie radę, gdybym sam z nią był tylko, jak byliśmy w podróży... Teraz dopiero zaczyna się dla mnie, co ty nazywasz męczeństwem, ja walką — wpływ matki, familii, wspomnień dawnych oddziałać musi na nią.... Cóż chcesz?... Stało się! Brzemię, jakie wziąłem, nosić muszę... Leokadia słuchała ze łzami w oczach.. — O ty, biedna ofiaro serca! — odparła. — Nie potrzebujesz już mi nic mówić, domyślam się wszystkiego... Niestety! — związek to nierozerwany, kajdany, które tylko śmierć kruszy. Zaczęła płakać, szli powoli ulicą zarosła teraz i nie obcinaną. Krzaki, które stary pan Joachim co rok na wiosnę sam ostrzygał i oczyszczał, wybujały dziko. Trudno się było przez nie przecisnąć. Ławka drewniana, na której ojciec często wieczorami siadał: odmawiać pacierze — stała, mchem porastając — Leokadia wskazała ją bratu. —i Jedziecie więc na wieś? — zapytała. — Tak — odpowiedział brat. — Zapowiadają mi zdanie interesów i gospodarstwa, których ja uczyć się muszę, bo nie mam o tym wyobrażenia. Dotąd grałem rolę zupełnie bierną. Jadzia chce, abym czynnym był... — Tak i przez to nowych sobie zjednał nieprzyjaciół! — dodała siostra, — Nieochybnie — uśmiechając się, rzekł Celestyn. — Wiem już z małych wskazówek i tego, co słyszałem od żony, że dobra były rządzone więcej dla tych, co nimi. zawiadowali, niż dla właścicieli. Starzy faworyci, których trzeba będzie ruszyć — użyją wszelkich sprężyn... Oprócz tego mam jawnie całą rodzinę przeciwko sobie. Wiem z kilku słów księżny matki, iż krewni, którzy na ślubie być nie chcieli i protestowali przeciw niemu, usuwając się od wszelkich stosunków — chcą zmienić taktykę. Uznają fakt spełniony, zbliżą się i naturalnie przeciwko mnie intrygować będą. — Ale cóż oni ci uczynić mogą, gdy raz jesteście połączeni! — zapytała Leokadia. — Mogą nam truć życie — odparł Celestyn z rezygnacją. — Ja do tego zupełnie jestem przygotowany... — A żona? żona? — poczęła naglić Leokadia. — Mów mi o niej... Celestyn zachmurzył się i zamilkł. — Cóż ja ci więcej nad to powiedzieć mogę, iż kocha mnie, a jest, jak była — księżniczką zawsze! Ja z niej dotąd pani Kormanowskiej uczynić nie mogłem — i — wątpię już, bym tego dokazał. Celestynowi mimo woli otwierało się serce; wiedział, iż siostra go zrozumie, a usta jej nie powtórzą nikomu tego, z czego się jej zwierzał. — Tak — mówił z wolna — Jadzia jest księżniczką, a ja prince consort zawsze... Stosunek to przykry i fałszywy... lecz konieczny. Cierpieć tak czy inaczej musi każdy, mnie się dostał ten rodzaj katuszy, którą miłość osładza... Leokadia spojrzała z jakąś wątpliwością w to uczucie., — Tak, ja ją kocham — potwierdził Celestyn — ze wszystkimi jej słabostkami zepsutego dziecka i biednego paniątka — kocham ją... Nie jest to może miłość, o jakiej marzyłem — łączy się z nią i góruje politowanie — lecz... jest żoną moją. Dobrowolnie podałem jej rękę i choćby teraz ona ją miała odepchnąć, ja nie cofnę... Siostra wciąż łzy ocierała i cisnęły się jej do oczu nowe... Trzymała rękę brata w dłoni, poczęła mówić żywo.... — Miejże siłę, męstwo, mój Celestynie — nie bądź zbyt dobrym, do czego jesteś skłonnym. Gdy jej nadto będziesz ulegał, jej samej stanie się to szkodliwym. Na twarzy twej widać, że już sam początek walki tej cię wyczerpał, cóż będzie dalej?... Oni cię zabiją, zakolą drobnymi tymi ukłuciami mrówczych żądełek, które po odrobinie trucizny wlewają w człowieka, aż źródła życia w nim zatrują. O mój Boże!... Brat chciał zwrócić rozmowę... i przypomniał sobie wczoraj od żony usłyszaną wiadomość o postanowieniu Leokadii przyjęcia gdzieś obowiązków guwernantki. — Cóż to za plotki o tobie chodzą po mieście? — zwrócił się do niej. — Słyszałem, że u jakiegoś bankiera miałaś... ale to nieprawda! — Kto ci to mówił? — przerwała Leokadia spokojnie. — Jest w tym coś prawdy i dużo fałszu. Tak jest, ofiarowano mi bardzo korzystne miejsce przy dzieciach... bo mnie tam znają przez kuzynkę ich, z którą razem na pensji byłyśmy. Byłabym z pewnością nie odmówiła — lecz jakże mogę matkę opuścić? Dopóki ona żyje... Leokadia spuściła oczy na ziemię... — A! i tego dworku naszego opuścić — nie miałabym siły — chyba z konieczności. Chodzi po nim cień ojca naszego! Nie! nie!... lepiej ta uboga cisza niż najświetniejsze widoki. Podniosła oczy na brata i poczęła, uśmiechając się: — Domyślam się.— domyślam! wiadomość ta musiała zatrwożyć rodzinę. Siostra własna pana Kormanowskiego ożenionego z księżniczką... guwernantką u bankiera i to jeszcze... Celestynowi usta się szydersko wykrzywiły... — Być może, iż im by to było przykro — szepnął — ale co do mnie, ja cię w żadnym razie krępować niczym nie myślę. Uczynisz, co uznasz za lepsze... — Uspokój ich — rzekła siostra — bo ciebie wiem, że nie potrzebuję uspakajać. Dopóki matka żyje, ja jej nie opuszczę. To, co mamy, starczy nam na skromne utrzymanie; ja zarabiam trochę skromnymi lekcjami na Pradze, na które do mnie panienki przychodzą... Uchowaj Boże ostatecznego sieroctwa — dodała — nie wiem, co pocznę... Musimy ten przytułek zachować — kto wie, czy w nim długich mi lat nie przyjdzie tęsknić samej... Zamilkła. Celestyn począł dopytywać o interesa i fundusze. Z obawą dotykał tej struny, bo rad był siostrze przyjść w pomoc, a to, co od ojca odebrał, już się prawie całkiem wyczerpało. Żył z tego... Na samo wspomnienie o potrzebie pomocy jakiejś od brata Leokadia podniosła się w płomieniach... — Na miłość Bożą! — zawołała z roznamiętnieniem— gdyby mi jak wyrobnicy pracować przyszło, nigdy, nic od nich... A! grosz ten jałmużny spaliłby mi ręce... Od ciebie wzięłabym go, ale to nie starczy, co masz, a nie godzi się, byś został na ich łasce... — Nie potrzebowałem też jej dotąd — odparł Celestyn — spodziewam się nie być zmuszonym żądać... Mam jeszcze trochę, później znajdę jakiś sposób nabycia własną pracą. — Jaki? — zapytała Leokadia. — Nie wiem jeszcze — rzekł brat. — Wezmę za resztki, jakie mam, dzierżawę może u kogoś. — Czy oni ci próbowali... — szepnęło dziewczę, nie mogąc dokończyć. — Nie. Jadzia niewiele wie o tym, co się z jej pieniędzmi dzieje; ale utrzymuję regestra i złamanego szeląga nie wziąłem nigdy dla siebie... Uścisnęła go siostra. — Tak! tak — to dobrze! — poczęła żywo. — Nadto byś był upokorzony... Wytrwaj w tym postanowieniu; gdybyś kiedy potrzebował, udaj się do mnie... Ja... my... mamy więcej, niż przeżywamy... To nasze; to krwawy pot ojca naszego. Z ich rąk... nic... nic! Służąca nadbiegła, wołając ich do staruszki; wstali więc, śpiesząc do przebudzonej, która się już syna dopominała. Leokadia po rozmowie uspokojona była i — weselsza. Wieczór nadchodził, musiał więc Celestyn rozstać się ze swymi, gdyż wyjazd był zapowiedziany na dzień następny — miał do niego poczynić przygotowania. Wprawdzie spodziewał się zmiany i przeczuwał ją — lecz nie chciał dać do niej powodu... Staruszka ze łzami pobłogosławiła syna, a siostra wyprowadziła go, jak mogła najdalej. — Pisz do nas częściej — rzekła — potrzeba, byśmy o sobie wiedzieli i stanowili tę spójną całość, która daje siły. Tam ty zawsze pozostaniesz obcym... — Nie zapominaj o nas... ja myślą o tobie żyć będę... Smutny, zrezygnowany Celestyn rzucił się do wózka i pojechał do miasta, przeczuwając, że mu za ten dzień spędzony ze swymi ciężko przyjdzie odpokutować. Dał mu on jednak siłę nową i pokrzepił go do tej walki, której nie mógł uniknąć. Dzień ten cały księżna matka i Jadzia przebyły w niepokoju i gorączkowym oczekiwaniu. Młoda pani szczególniej dopytywała, posyłała po męża, zżymała się, gdy aż do wieczoru nie powrócił, i chodziła zasępiona. Z księżną jednak wcale o tym nie mówiła, a choć obie miały na myśli to samo — nie chciały się przyznać do tego. Jadzi mąż jej w czasie podróży dosyć spowszedniał; miała dla niego uczucie jakieś, a raczej namiętną, powracającą niekiedy miłość, ale i ta ostygała; upokarzał ją ten człowiek, przypominając ofiarę, jaką dla niego uczyniła, dziś już dla niej samej niepojętą; byłaby się go może dosyć obojętnie pozbyła — lecz dopuścić, ażeby on sam ją porzucił — nie mogła. Myśl o tym burzyła ją gniewem. Tymczasem ten długo zahukany i tak posłuszny męczennik nagle się jej buntował! Jadzia była nadto rozsądna, ażeby w chwilach spokoju nie widziała, że słuszność była po jego stronie; ale temperament gwałtowny, nawyknienie do rozkazywania, powolność matki czyniły ją niesprawiedliwą. Rozumiała tę miłość, której od niego wymagała i czuła się godną, jako zupełne oddanie się w niewolę. Nie byłoż szczęściem dla niego, że się mógł jej poświęcić i służyć? Przez cały dzień zawczasu przygotowywała się w myślach do stanowczej z nim rozmowy. Trzeba go było skarcić i znowu go na właściwym stanowisku postawić. Wyjazd, naznaczony na dzień następny, został odłożony. Po południu zjawił się książę Eustachy, ale znalazłszy chmurne twarze i złe humory, Jadzię w usposobieniu kwaśnym, pożegnał wprędce, łamiąc sobie głowę, co zajść mogło? Niebytność pana Kormanowskiego wiele dawała do myślenia. Miałżeby za wczorajsze zaloty żony zrobić jej scenę? Od księżny, chociaż się przysiadał do niej, nic dowiedzieć się nie mógł. Na zapytanie o męża Jadzi odpowiedziała sucho, że nie wie, co się z tym panem stało. Celestyn, powróciwszy, wprost poszedł do swojego pokoju, a panna Klara natychmiast pobiegła młodej pani o tym oznajmić. Jadzia w pierwszym popędzie chciała sama pójść do niego; namyśliła się jednak i prosić kazała do siebie. Krokiem powolnym wszedł Celestyn do pokoju żony. — A, nareszcie! — odezwała się zwracając do niego. — Tylko co powróciłem od matki — rzekł przybyły spokojnie. — Przecię jednego dnia jej poświęconego za złe im mieć nie można. — Nie czynię też żadnych wymówek — kwaśno ciągnęła dalej żona. — Pytam tylko, czy to już jest skończone?... czy możemy się wybierać do Zbyszewa? — Wyjazd był naznaczony na jutro — rzekł Cele- styn — wszystko w pogotowiu, a z mojej przyczyny żadnej zwłoki nie będzie. — Nie wiedząc o tej powolności — odparła Jadzia z przekąsem — wołałam wyjazd o dzień odroczyć, abym potem nie była obwiniona o despotyzm... — Jadziu! — zawołał drżącym głosem Celestyn — nigdym cię o nić przed nikim nie obwinił. Jesteś niesprawiedliwą. Byłem i jestem ci powolnym, posłusznym we wszystkim... Godziż się?... —. Ja przecię też nie winię i wymówek nie czynię — a jeśli mam żal — chowam go w duszy. — Żal? za co? — zapytał mąż. — Bom, czyniąc ofiarę z siebie, nie takiej miłości się spodziewała! Celestyn ręce załamał. — Jadziu moja — zawołał — nie dręcz mnie... nie zasłużyłem na to. Z ofiarami się nie liczmy; kto je wymawia, ten je cofa... Na Boga, miej litość nade mną... — dodał. — Chciałaś mieć ze mnie niewolnika — masz go... Dałaś i dajesz mi uczuć, że miłość nas nie porównała — że ja stoję zawsze niżej — gdzieś u stopni twojego tronu... Wszakżem się zgodził z tym i milczę... Ostatnich słów wysłuchawszy, Jadwiga, odwrócona do niego plecami, nagle krzyknęła przeraźliwie i łkając padła na łóżko... Celestyn rzucił się ku niej — odtrąciła go. Atak, którego od dawna już nie miała, powracał. Panna Klara, która głos znany sobie dawniej posłyszała, natychmiast nadbiegła, drugimi drzwiami wpadła księżna, potrącając Celestyna, i z krzykiem spiesząc na córki ratunek. Wszyscy rozumieli dobrze, iż jakaś scena małżeńska była przyczyną ataku, a księżna przeklinała męża jako winowajcę. On stał osłupiały, obwiniając siebie. — Po doktora! — krzyknęła do niego matka — jedźże natychmiast... Celestyn wypadł, ledwie chwyciwszy kapelusz, i znalazłszy szczęściem konie zaprzężone, kazał pędzić do Landlera. Zastał go przygotowującego się do amatorskiego kwartetu i był mu wcale niemiłym gościem. Rad nierad Landler musiał siąść do powozu. — Cóż się to znowu stało? — pytał po drodze. — Rozmawialiśmy dosyć spokojnie — rzekł Celestyn — chociaż przedmiot rozmowy był drażliwy... Jadzia łatwo się porusza... Musiała być usposobioną... nie wiem. — Otwarcie, kochany panie — przerwał doktór — scena małżeńska? Tak? zapewne nie pierwsza? — Owszem... nigdyśmy nie mieli sporu, starałem się być jak najpowolniejszym. — System matki! Zły system — przerwał doktór — trzeba było powoli przyzwyczajać ją do ukrócenia samowoli. Mąż poruszył ramionami. — Ale spodziewam się, że państwo po dawnemu się kochacie? —. dodał Landler. — Jam się nie zmienił — rzekł trochę urażony Celestyn — a i żonie też nie mam nic do zarzucenia. — Na ten atak ja nie pomogę — dorzucił Landler — pan sam musisz być doktorem. — Księżna mnie posłała — odezwał się, już wysiadając przed pałacem, Kormanowski. Jadzię zastali w łóżku rozdrażnioną, ale przytomną i nie tak cierpiącą, jak Landler się lękał. Matka z twarzą zmienioną, w płomieniach, siedziała przy niej. Doktor, opatrzywszy chorą i coś nic nie znaczącego przepisawszy, zwrócił się do księżny. — Proszę pani ze mną — rzekł, podając jej rękę i gwałtem wyciągając z pokoju. — Niech pani małżeń- stwo samych z sobą zostawi, to będzie najlepsze lekarstwo. Inaczej choroba się przedłuży... Celestyn stał przybity u łóżka, ale żona ani spojrzała na niego. Landler z powagą lekarza precz odesłał pannę Klarę, Celestynowi szepnął, aby nie odchodził, dopóki nie zawrze pokoju i drzwi zamknąwszy, sam, wyrzekłszy się już kwartetu, pozostał na straży... Parę godzin upłynęło tak, wśród których siedzący w dalszych pokojach kilka razy słyszeli podnoszące się głosy... Nareszcie ucichło jakoś i — o cudo — ubrana w prześliczny negliż, blada trochę, żółta nieco, wsparta na ręku męża ukazała się Jadzia, wprost idąc do matki... Skarżyła się, że jej od rana było niedobrze, ale teraz wszystko już przeszło. Celestyn znowu w roli sługi, pełen troskliwości o żonę, biegał, chodził, czuwał nad nią, a księżna ze łzami w oczach powtarzała: — Anioł ten mój, Jadzia! święta, męczennica! Uspokojony Landler mógł nareszcie odjechać i skutkiem wypadku było tylko odłożenie podróży o dzień jeszcze a wprzężenie Celestyna w jarzmo, które osładzał nowy paroksyzm miłości dla niego. Jadzia widocznie przy matce okazywała dla niego czułość prawie namiętną, tak że księżna zakłopotała się w przekonaniu, iż tej nieszczęsnej miłości i zaślepienia końca jeszcze nie ma. Głośniej niż kiedy Jadzia powtarzała, iż chce mężowi dać koniecznie zajęcie, zupełną moc nad interesami i dóbr zarządem, całkowitą władzę w domu. Matka potrząsała głową, lękając się już sprzeciwiać. Przed wyborem w podróż księżna Eufrezja miała tę pociechę, że stęskniona do niej Żulieta przybyła z deprekacją, z przeproszeniem, z zapewnieniem swej najgorętszej przyjaźni i przysięgą, że bez niej żyć by nie mogła. Dwie przyjaciółki uściskały się, zapłakały, a księżna zamknęła się ze swą dawną powiernicą, mając, jak powtarzała, tysiące rzeczy do opowiadania. — A! moja najdroższa — poczęła — jak mi ciebie brakło, jak ja tęskniłam do ciebie, nie mając z moich utrapień wyspowiadać się komu!... To małżeństwo, to nieszczęśliwe małżeństwo Jadzi ona gotowa życiem przypłacić. Ten człowiek niegodziwy, brutal, grubianin, jak on się z nią obchodzi!... A ona, ten anioł dobroci, ta męczennica, z jaką świętą cierpliwością znosi to, zaciera, nie daje poznać... i tak ślepo w nim zakochana. — Lecz byćże może, aby ten... Celestyn — przerwała Żulieta. — Tyran... tyran, powiadam ci!... — wołała księżna.— Pozawczoraj taką jej zrobił scenę, że gdyby nie doktór Landler... — Ale cóż za powód? — Me wiem, ta anielska Jadzia nawet mi się poskarżyć nie chce... Domyślam się tylko zadrości głupiej. Był Eustaszek... Jadzia go dosyć lubi... poszła z nim na chwilę do swojego pokoju, żeby mu coś pokazać. Człowiek bez wychowania, bez znajomości świata, nazajutrz cały dzień nadąsany się nie pokazał. Co ta biedna ofiara wycierpiała! Potem, wróciwszy, jak wpadł na nią... Żulieta słuchała ze zdumieniem niezmiernym, prawie z niedowierzaniem. — Ale możeż to być? możeż to być? — powtarzała ciągle. — Znasz mnie — odparła księżna — że ja... nie przesadzam... O podróży mi Jadzia nic nie mówi, rada by pokryć, co doznała... ale co ona tam musiała cierpieć! — Przecież to tak zostać nie może? — odezwała się Żulieta. — Zaślepiona! namiętność! — wzdychała księżna. — Czekam, aż się jej oczy otworzą... Wystaw sobie, moja najdroższa... nie dosyć na tym: ten despota chciwy... zmusił ją, żeby mu wszystko oddała. Chce sam rządzić, gospodarować... Żulieta załamała ręce. — I tego Jadzi wyperswadować nie mogę... Odda mu wszystko! Postaw się w moim położeniu, przy mojej miłości dla dziecka... zmuszona będąc patrzeć na to i milczeć... Już nie o majątek mi idzie — ale o dziecko! o dziecko — on ją zamęczy... Chociaż markiza skłonna była do uwierzenia wszystkiemu, powieść księżny tak była żywo zabarwiona, tak jakoś nieprawdopodobna, że posądziła ją w duchu o przesadę. Skądinąd wiedziano o niezmiernej powolności Celestyna. Księżna na wspomnienie o tym uniosła się, tłumacząc ją hipokryzją i umyślnie odegrywaną komedią, aby świat oszukać. Markiza utrzymywała, że tu już chyba innej nie ma rady nad — rozwód — na co się matka godziła, lecz... potrzeba było Jadzi otworzyć oczy... W dodatku księżna obwiniła jeszcze Celestyna o nadzwyczajną rozrzutność, posądziła . go o przywłaszczenie sobie pieniędzy żony — słowem, oczerniła zięcia w najokrutniejszy sposób. Lecz co w tym wszystkim najdziwaczniejszym było, to że księżna, cały szereg tych obwinień stworzywszy sobie, bez żadnych dowodów najmocniej \ w prawdziwość ich uwierzyła. Wyobraźnia bujna i przywiązanie do córki w takich barwach jej stan rzeczy przedstawiały... Nikt nad panią Żulietę nie był spospobniejszym do rozpowszechnienia tych potwarzy. Księżna wiedziała o tym dobrze i może rachowała na to. Konferencja dwóch przyjaciółek, które się sobą nasycić nie mogły, trwała godzin kilka i wywarła ten dobry skutek, iż księżna, wylawszy wszystką gorycz z duszy, znacznie, się potem uspokoiła. Jadzia, przywdziawszy teraz postać niewinnej ofiary i męczennicy, była melancholiczną, uśmiechniętą, spokojną. Pomimo osłabienia, na które się skarżyła, chciała przyspieszyć wyjazd do Zbyszewa, a że i matka pochlubić się pragnęła swym dziełem, czwartego dnia pałacyk już stał pustką, a Celestyn ze służącą ciągnął za żoną, posłuszny, do nowej rezydencji. W kilkanaście dni po przybyciu na wieś pan Celestyn siedział już nad stosami papierów, które posłuszny pan Podroba w milczeniu mu złożyć był zmuszony. Dla obeznania się z tym nowym dla siebie zadaniem Celestyn musiał zażądać papierów z dawnych lat — chociaż do kontrolowania ich prawa nie miał. Nie w smak to było rządcy, jednakże odmówić nie mógł. Zmuszony do niebezpiecznego kroku tego stary obrachował, iż mnóstwem regestrów, nawałą dokumentów, obrzuceniem nimi Celestyna taki chaos i zamęt wywoła, że nowy pan nie wybrnie z niego... Znawca ludzi niepośledni, stary Podroba omylił się jednak na swym przyszłym pryncypale. Wziął go za jednego z tych ludzi, którzy do głębi iść i pracować nie lubią, za lekkiego i powierzchownego. Dopiero po dniach kilku, gdy z pomocą służby dokonane śledztwo okazało, że pan Celestyn rozpoczął bardzo systematyczne rozpatrywanie akt gospodarskich — stary się zatrwożył... Rachunki wieloletnie doskonałe były dla kobiet, które do nich nigdy nie zaglądały, dla księcia Marcina, który się na nich wcale nie rozumiał; ale u takiego pana Celestyna, który miał pojęcie bystre, umysł wprawny do ba- dania... mogły najsmutniejsze następstwa wieść za sobą. Podroba uląkł się niepomału. — Tu nie ma co — rzekł w duchu — ratunek w tym jeden, aby nie dać mu się do końca dobić — i wyparować go stąd! Bądź co bądź... Życie na wsi skutkiem kontrastu podobało się Jadzi. Urządziła je podług swej myśli, była tu panią, Celestyn odegrywał rolę poważną i miał zajęcie, które go ożywiało, księżna bawiła się ogrodem i upiększeniami, sąsiedztwo zaczynało napływać — słowem, nic prawie do życzenia nie pozostawało, oprócz, aby to trwać mogło. Nieznacznie jednak zbierały się burze. W chwilach wolnych od utrapionych rachunków pan Celestyn chodził i rozpatrywał wszystko. Wieczorami Jadzia go zapytywała o wiele rzeczy. Znalazł rozrzutność i szafowanie pieniędzmi nadzwyczajne, potrzebę zaprowadzenia oszczędności i ładu, zmniejszenia liczby sług, zredukowania stajni itp. Jadzia, która chciała okazać się gospodynią i panią samoistną, zapożyczała myśli mężowskie i powoli zagadywała o to matkę. Księżnie łatwo się było domyśleć, kto był istotnym twórcą projektów, a że one obwiniały ją o nieudolność — obruszyła się i obraziła nimi. Wina i gniew spadły na Celestyna. Podroba miał już wskazówki, że grunt był należycie przygotowany,' gdy jednego poranku wcisnął się do pokoju księżny, prosząc o prywatne posłuchanie. Z tą miną poufale pokorną starych sług, znających już na wylot panów swoich i umiejących jednym spojrzeniem odgadnąć ich usposobienia, a wnet się do nich zastosować, Podroba zbliżył się do księżny, która mu tego dnia w dowód szczególnej łaski rękę do pocałowania dała. — Cóż, mój stary przyjacielu — odezwała się, mierząc go oczyma — jakże tam z nowego pana... jesteś zadowolony? Coś się bierze, słyszę, bardzo do gospodarstwa? Podroba głową poruszył i rękami się musnął; twarz wyrażała wahanie się i zakłopotanie. — Czy tylko nie zanadto się bierze? — odważył się szepnąć, patrząc, jakie to uczyni wrażenie. Księżna uśmiechała się, wyzywając dalsze poufne zwierzenia. — Hę? — spytała — zanadto? — Gorąco bardzo — począł Podroba, rachując się ze słowami tak, aby od razu nie przestraszyć zbytecznie. — Młody pan, no... zdaje się, doświadczenia ma mało, a rozumny, to mu się naturalnie zdaje, iż rozumem wszystkiego dojdzie; a tu, jak to wasza książęca mość wie najlepiej, doświadczenie i praktyka grunt... Ale cóż? trzeba się akomodować i być cierpliwym, gdy taka jest wola jaśnie oświeconej pani i księżniczki... — Ja się lękam — szepnęła, wahając się, księżna — aby on nam tu tą zbytnią gorączką i ochotą przerabiania wszystkiego nie poplątał i nie popsuł... Podroba głową kiwnął, potakując z sardonicznym uśmiechem. — Cóż tu mówić — dodał — jaśnie oświecona pani najlepiej, najtrafniej to pojmuje... Ja się tego lękam... — No — a jakże go waćpan znajdujesz? — przerwała pani — mów mi szczerze, otwarcie... Rządca cofnął się, niby przestraszony. — Wasza książęca mość przebaczy mi — odezwał się — nie moja to rzecz sądzić o tak wysoko dziś położonym człowieku... — Ale przecie, przecię... waszmość pan ma wzrok bardzo bystry, sąd bardzo trafny. Nieraz tego doświadczyłam. Podroba spuścił głowę — milczał. — Waćpan mnie znasz od tylu lat! — mówiła, zachęcając do zwierzenia się, księżna — jesteśmy starymi przyjaciołmi. Rządca pospieszył w rękę pocałować i do kolan się schylił. — Cóż tam moje mizerne zdanie znaczy — rzekł, krzywiąc się. — Jak skoro nasza księżniczka go wybrała, a dziś on małżonkiem naszej panienki — co pomoże sądzić o nim?... Księżniczka jest z nim szczęśliwa — to grunt. Spojrzał na starą, która usta wydęła i ramionami poruszyła. — No — szczęśliwa! — zamruczała — o tym szeroko pisano... Ja waćpamu otwarcie powiem, że ja jej wyboru nigdy nie pochwalałam, a dziś coraz się więcej przekonywam, że miałam słuszność. — Jaśnie oświecona pani zawsze, zawsze ma słuszność— pośpieszył stwierdzić Podroba. — Ja ludzi znam! — ciągnęła dalej, ożywiając się, księżna. — Tyle za sobą miał, że dosyć przystojny był, a dziś i tego już o nim powiedzieć nie można. Jadzia dała się obałamucić zręcznemu intrygantowi... Załamawszy ręce, boleściwą twarz sobie uczynił rządca; próbował, czy nie potrafi zapłakać, co by było dobre uczyniło wrażenie, ale mrużył oczyma próżno — łzy nie chciały być posłuszne. Natomiast wybuchnął gwałtownie, jakby sentyment ogromny wziął nad nim górę. — Jaśnie oświecona pani, dobrodziejko moja — zawołał — zaszczycony jej zaufaniem byłbym ostatnim z ludzi, mogę powiedzieć łajdakiem, gdybym już szczerym nie był. Co tu rzeczy malować i krasić! To zły człowiek jest! Zły zepsuty z gruntu! Księżna powstała z krzesła; rządca mówił przerywanym głosem; — Ma cel jeden, żeby wszystko w swe ręce pochwycić. Księżniczka jest dobroduszna, on przebiegły, na czym się to skończy? Że wierne sługi stare powygania, swoje kreatury tu powprowadza, zagarnie majątek... Kazał sobie złożyć — het — wszystkie papiery od nie wiem ilu lat z administracji, dochodów, rozchodów i szpera w nich, siedzi, dłubie wprost, aby mnie, który na zawadzie mu stoję, pozbyć się... Księżna potakiwała. — Domyślałam się tego — rzekła... — Proszę jaśnie oświeconej dobrodziejki mojej — kończył gorąco rządca — co może być łatwiejszego niż dziś, kiedy się wiele rzeczy pozapominało, w starych szpargałach znaleźć jakąś lukę?... Lada moment się tego spodziewam, że pozwie do jakiego tłumaczenia i — na honorze mnie jeszcze pokrzywdzi; a honor — dodał, bijąc się w piersi — człowiekowi najdroższy, bo takim ja dobry szlachcic, jak i on... — Ja waćpanu krzywdy uczynić nie dam — odezwała się księżna — bądź spokojny. Skłonił się do kolan Podroba i westchnął. — Ciężkie na nas przyszły czasy — począł znowu. — Mnie to najwięcej trapi, że ja u księżniczki już nie mam łaski... Patrzy na mnie krzywo... widzę to, jest już przez niego uprzedzona. — Nie zważaj — rzekła księżna — ja tu coś znaczę... bądź spokojny... — Ja też w łasce jaśnie oświeconej dobrodziejki mojej całą pokładam nadzieję. Służyłem jej wiernie, mogę powiedzieć, że życie całe; niechże przynajmniej, choćby wyszedł z torbami, pohańbiony nie będę. Ocierał oczy suche biedaczysko. — Księżniczka zaślepiona — dodał — na to chyba czas pomoże, a jego przywiązanie do tego anioła... Machnął ręką rozpaczliwie. — Mówić o tym nie chcę, choćbym coś mógł powiedzieć... Księżna, usłyszawszy to, podbiegła ku niemu z oczyma zaiskrzonymi. — Podrobciu mój! na miłość Bożą, zaklinam — jeśli co wiesz, mów. Większej mi oddać nie możesz przysługi nad to, gdy pomożesz Jadwisi oczy otworzyć! Mów... co wiesz... gadaj! Stary rządca, który szedł tu z gotową denuncjacją i przygotował ją tak zręcznie — udał przestraszonego, drżącego... Potrzeba było ponowionych nalegań, próśb, zapewnienia, że źródło wiadomości zostanie w tajemnicy, by Podrobę zmusić do zwierzenia się. Po cichu i z trwogą rozpoczął następne opowiadanie. — Jaśnie oświecona dobrodziejka moja przypomina sobie pewnie swoją chrzestną córkę, a moją rodzoną Kamilkę, wydaną za mąż za Zastawskiego. Księżna głową potwierdziła. — Nie chwaląc się, mogę powiedzieć — ciągnął dalej Podroba — że takie to dziecko wyrosło piękne cudownie, delikatne, a tak się do niego przyjęła edukacja... Dziś już trzeci rok jak za mężem, a wygląda jak panienka. Nie mogę ja nic powiedzieć przeciwko Zastawskiemu, człowiek uczciwy, no i wioszczynę ma, i żonę kocha, i mąż z niego dobry, ale dla Kamilki — może za ordynarny. Dzieci nie mają, on w domu nie siedzi, ona się, niebożątko, nudzi. Często gęsto u nas siaduje. Otóż i teraz była przez kilka tygodni, właśnie gdy jaśnie państwo przybyli. Z naszego ogródka furtkę mamy do parku i wasza książęca mość byłaś łaskawa pozwolić, żeby czasem kto z nas wyszedł tam użyć świeżego powietrza... A nasza Milka lubi pasjami chodzić w cieniu sama jedna... Księżna z coraz bardziej natężoną uwagą się przysłuchiwała, twarz jej zachodziła rumieńcem. — Raz powraca Kamilka bardzo poruszona i powiada — ciągnął dalej Podroba — że się z panem Kormanowskim spotkała — i że nawet gadali z sobą. No — nie było w tym nic szczególnego, powiadam jej tylko: A nie chodźże do parku, póki państwo są, bo się może kto pogniewać. Tymczasem Kamilka, jak się okazuje, nie posłuchała mnie, ale myśląc, że w późnych godzinach w parku nikogo nie ma, wyrwała się znowu... Ja już o tym nie wiedziałem nic, bo mi się nie przyznała — alem nierychło podpatrzył, a oni sobie na ławeczce pod lipami mało nie co dzień na gawędkę chodzą! Fiu! fiu! dwoje młodych ludzi o takiej godzinie. Dopieroż ja na Kamilkę... Księżna przerwała Podrobie. — Czyś waćpan oszalał — na cóżeś ich spłoszył? Toć była doskonała rzecz zejść ich na romansowaniu! — No — ja o romansowaniu znowu, proszę jaśnie oświeconej dobrodziejki —wtrącił Podroba — nie mam żadnego przekonania. Kamilka jest stateczna i uczciwa, ona by się nie wdała w to, ale że temu jegomości, po roku ledwie ożenienia, mając takiego anioła, któremu by powinien tylko u nóg leżeć — zachciewa się już nowych łakoci... Ja za Kamilkę ręczę, ona pewnie złego na myśli nie miała, ale lubi gadać, czyta dużo... i to ją gubi, bo się w głowie od tego mąci. Jegomość ten widać jedwabnych słówek ma zapas dobry na oplątanie nieszczęśliwych niewiast. O! to ptasio... Zamyślona, wzruszona stała księżna, niepewna, co ma począć. — Ale słuchaj że, Podroba! Czemużeś ty mi tego zaraz nie powiedział? — odezwała się. — Teraz już za późno. Córce zakazałeś chodzić... Niech by była Jadzia na swe oczy i na uszy widziała i słyszała... a przekonała się o zdradzie, byłby jegomość należytą dostał odprawę. Podroba spuścił głowę zadumany. — Niech księżna dobrodziejka raczy mnie posłuchać — dodał — żebym ja znowu na niewinną moją Kamilkę nie naciągnął podejrzenia — bo to poczciwe dziecko Bogu ducha winne... Trudno jej' było zagadniętej nie odpowiedzieć, a zaraz uciekać... Nic tam nie było oprócz rozmowy, tak... bom słuchał — o różnych rzeczach obojętnych... ale że on miał na myśli, że nie darmo się wieczorami przechadzał! — Łajdak! — zawołała księżna poruszona mocno. — Trzeba go zdemaskować... Czekaj no! — Kamilka bo już wyjechała nazad do męża — odezwał się Podroba. — Pomówimy o tym, mój stary — dorzuciła księżna, słysząc nadchodzącą córkę i odprawiając co rychlej rządcę, który rad był uniknąć spotkania z młodą panią. Księżna matka, osnuwając cały plan na tym, co jej rządca zwierzył — chociaż wzruszona i podraźniona, przed córką się tego dnia nie wydała z niczym. Tymczasem osnuta już intryga w części przynajmniej tegoż dnia sparaliżowana została. Przy stole, do którego dnia tego panna Klara nie przyszła — w rozmowie o Zbyszewie, o parku, o życiu na wsi pan Celestyn, będący rozważniejszym jakoś, począł opowiadać o swych wieczornych przechadzkach. — Gdy się zmęczę nad papierami — rzekł dobrodusznie — muszę jakie pół godziny ochłodzić się i spocząć przechadzając. — Ale — dodał, śmiejąc się— miałem też parę razy wcale dziwną niespodziankę. Zdało mi się, że już tu wszystkich znam w Zbyszewie, tymczasem kilka dni temu, dosyć późno wyszedłszy, spotkałem na ławce siedzącą panią, którą z daleka wziąłem za Jadzię. — Za mnie? — oburzona przerwała żona. — O kilkadziesiąt kroków przecież, suknię tylko wir dząc jasną, mogłem się omylić. — A! — zawołała złośliwie księżna — i któż to był? — Podszedłszy, nastraszyłem tę panią mimo woli — mówił dalej Celestyn — i... musiałem przeprosić. Zawiązała się krótka rozmowa. — Któż to był? — z gniewem zawołała Jadzia. — Córka pana Podroby — rzekł mąż spokojnie — ale nikt by z powierzchowności ojca i matki nie domyślił się w niej pochodzenia od nich... Bardzo ładna i miła pani. — Ładna i miła! i miła! — powtórzyła Jadzia. — Dziwna rzecz, że późnym wieczorem mogłeś się tak dobrze przypatrzyć i zapewne bliższą zrobić znajomość, kiedyś ją tak ocenić umiał. Głos młodej pani drżał, księżna patrzała na nią i Celestyn. Nowa burza była w powietrzu. Celestyn, jakby się czuł zupełnie niewinnym, śmiać się począł. . — Kochana Jadziu — rzekł — nie ten jeden raz, ale parę razy spotkałem się w parku z panią Zastawską... Zdaje się, że przechadzki po nim mają dla niej urok wielki... a nie. sądzę, żeby zabraniać jej tej rozrywki godziło się. — Może nie przechadzki urok mają, ale spotkania — dorzuciła mocno zagniewana Jadzia. Mąż spojrzał na nią i śmiał się. — Jadziu kochana — rzekł — gdyby w tym było coś podejrzanego, pozwólże sobie powiedzieć, iżbym ci z tego nie zwierzał się. Jakże mnie możesz posądzić? Patrzał na nią z tak naiwnym podziwieniem, iż się zawstydziła w końcu swej zazdrości i poczęła udawać obojętną. — Nie przywiązuję do tego żadnej wagi — rzekła dumnie — ale ludzie mogliby z tego upleść coś dla nas wszystkich niemiłego. — Ja też do parku wieczorami chodzić przestałem — rzekł Celestyn— i przechadzam się teraz w alei lipowej naprzeciw dworu. Tam oprócz włościan wracających do do domu nie spotkam nikogo... Jadwiga zwróciła rozmowę na co innego, lecz pomimo udanej obojętności obrażona była i nadąsana. Celestyn nie zważał na to. , Po obiedzie matka z córką zostały same. — Ciekawa bym też była tę tak ładną i miłą córkę pana Podroby poznać — odezwała się Jadwiga. — Mama ją podobno do chrztu trzymała, jak wszystkie dzieci rządcy — należałoby ją kiedy zaprosić. — Jak chcesz — odezwała się matka, uśmiechając się. — Ja o całej tej historii w parku, którą z taką naiwnością opowiada twój pan Celestyn, wprzódy już i trochę inaczej byłam zawiadomiona. Rzuciła się na krześle Jadzia. — I mama nic o tym nie powiedziała? — wybuchnęła gorączkowo, nastając na matkę. — Ale proszęż mi powiedzieć: jak, od kogo mama wiedziała o tym? Księżna dała czekać na odpowiedź. Potrzeba było namysłu do dalszego prowadzenia popsutej już wyznaniem męża intrygi. — Nie gorączkuj się, uspokój — rzekła do córki. — Skąd ja się o tych wieczornych schadzkach dowiedziałam, bo to były schadzki — o to mniejsza — idzie głównie o Celestyna, czy w istocie tak jest niewinnym, jak powiada. Me chcę go posądzać, ale mi się zdaje, że przewidując, iż się to wydać może, zapobiegł zręcznie opowiadaniem. Palec położyła na ustach, a widząc, że córka rumieni się i rzuca, dodała: — Zmiłuj się, jeżeli chcesz się dowiedzieć prawdy, il ne jaut pas les effaroueher. — Więc w istocie — Celestyn! mamo! mogłoby coś być! — wykrzyknęła Jadzia. Księżna głową tylko dała znak potwierdzający. Zerwała się młoda pani z krzesła i żywo poczęła chodzić po balkonie. — Być zdradzoną! zdradzoną! przez tego człowieka, którego ja wyciągnęłam z błota, któremu dałam serce, . rękę, wszystko — a! tego tylko jeszcze brakło do mojego tragicznego losu! — zawołała księżniczka. — To by była ostatnia kropla tego kielicha goryczy... — Jadziu moja — ściskając ją i utulając, odezwała się matka — spokoju! chłodu! na miłość Bożą! Błagam cię! Tak — to by było okropne, ale mogłoby być wybawieniem. Przekonałabyś się nareszcie, że to małżeństwo było i jest niemożliwe. Spazmatycznie rozpłakała się młoda pani — nadbiegła panna Klara, potrzeba było odcierań, rozsznurowania, spoczynku, kropel, zaklinań matki, aby ten paroksyzm przed wieczorem ułagodzić, by i Jadzia do herbaty wyjść mogła. Namowy księżny, prośby jej wyrobiły sztuczne uspokojenie— chociaż gniew wrzał w sercu okrutny. Długie szepty z matką miały ten skutek, że nazajutrz rano powołano do księżny Podrobę. Przez cały dzień poprzedzający rządca chodził zasępiony i niespokojny, a żona, łając go i szturgając, nic nad to dowiedzieć się nie mogła, iż ważne rzeczy zachodzą. — Postawiłem grubo na kartę! — zakończył. Z obawą stawił się stary filut na zawołanie i od progu już zmierzył ciekawym okiem księżnę, która twarz miała dosyć wesołą i nic złego nie zwiastującą. — Chodź no tu bliżej! — odezwała się, kiwając ręką. Podroba zbliżył się skwapliwie. — Córka odjechała? — spytała księżna. — A tak — nie ma jej — odparł rządca. — Zaproścież ją do siebie... — dodała pani z tajemniczą miną. Podroba dziwić się zdawał. — Zaproście... — mówiła dalej — a gdy przyjedzie, dasz mi wiedzieć... Ja z przechadzki do was zajdę, bobym ją zobaczyć chciała. Przecież to moja chrzestna córka... Wypadnie ją może kiedy na obiad zaprosić. Zagadkowo jakoś wypowiedziawszy to, księżna potarła czoło. — Proszęż cię, abyś zrobił, jak mówię. Ani złego, ani dziwnego w tym nic nie będzie... Spuść się na mnie. Milczał Podroba. — Waćpan wiesz — dodała — ten filut zwąchał pismo nosem i wczoraj u stołu sam, niby tak sobie, obojętnie zaczął mówić o spotkaniu z córką waćpana w ogrodzie! Rządca zadrgał cały i twarz mu się zaczerwieniła mocno, a pot na czoło wystąpił. Nie mógł odpowiedzieć nawet, bełkotał tylko. Poszeptała mu księżna coś na ucho i odprawiła go co rychlej. Jadzia pomimo próśb i zaklęć matki, aby się zachowała z taktem, zbyt była poburzona, aby nie dała poznać po sobie gniewu i żalu. Wieczorem drugiego dnia sani Celestyn wywołał otwarte wystąpienie. Fenomenem nie bezprzykładnym było, iż ile razy gniew czuła Jadzia i żal do męża, tylekroć miłość jej dla niego się wzmagała i gasnąca już wracała z dawną gwałtownością. Rachuba matki w tym była fałszywą właśnie, iż rozbudzając namiętność jedną, związku jej z drugą widzieć nie chciała. Celestyn z taką szczerością i dobrą wiarą wyspowiadał się przed żoną, tak był przekonywującym, iż — Jadzia w końcu ze swych podejrzeń sama się śmiać poczęła. Jakież było podziwienie księżny, gdy nazajutrz potem przy śniadaniu, sama z nią będąc, Jadzia jako niedorzeczną plotkę historię spotkań tych w parku wspomniała i gotowa była za niewinność Celestyna przysięgać. — Kochana mamo — ja jestem zazdrosna, jestem podejrzliwa, a jednak muszę przyznać, że Celestyn nigdy mi żadnego powodu nie dał do posądzania go o lekkomyślność. Zawsze się okazało, jak teraz, iż pozory być mogły, ale w istocie ani mu w myśli nic nie postało. Matka urażona ruszyła ramionami. — Ty, moje dziecko, ze swojego zaślepienia nie wyjdziesz chyba nigdy — rzekła zimno. — Dajmyż temu pokój — niech będzie niewinny... Jadzia z czułością wielką uściskała matkę. — Mamciu kochana — odezwała się — wierz mi, im dłużej ja z nim żyję i jego a siebie lepiej poznaję, tym się mocniej przekonywam, że to był jedyny na świecie mąż dla mnie... Mama nauczyła mnie być despotyczną i samowolną. Żaden inny nie zniósłby takiego panowania — ciągnęła dalej, śmiejąc się. — On jest łagodny, dobry, wyrozumiały — i kocha mnie... Kłócimy się, gniewamy, ale zawsze najczulszą kończymy zgodą... To mówiąc, uścisnęła matkę i dłużej jej o tym mówić nie dała. Księżna z całym swym przywiązaniem dla córki prawie się pogniewała na nią. Obalało to wszystkie jej plany... Potrzeba było cierpliwie czekać nowego składu okoliczności przyjaźniejszych. Tymczasem Pódroba, powróciwszy od księżny, natychmiast z żoną pokonferowawszy, posłańca wyprawił do Milki, aby na kilka dni do nich przyjechała. Za pretekst służyło niby jakieś niedomaganie pani Podrobinej, która mimo to klęła i kułaki rozdawała, chodząc po gospodarstwie. Pani Zastawska rada była zawsze, gdy się do rodziców wyrwać mogła. W domu jej było bardzo nudno, a w Zbyszewie, do którego powietrza i pięknych widoków nawykła, znajdowała się szczęśliwą. Mogła tu choć marzyć o innym życiu nad te, które na jej przypadło dolę. Natychmiast więc koczyk znowu zajechał przed folwark i rządca mógł po cichu oznajmić księżnie o przybyciu córki. Nie kazała na siebie czekać niecierpliwa pani. Niby przypadkiem około południa znalazła się na folwarku. Tu przybycie jej zawsze witane było jako nadzwyczajna łaska, jako dowód niewysłowionej dobroci. Wybiegali wszyscy na spotkanie, wyprowadzali z odkrytymi głowy i zgiętymi plecami. Podrobina ze wzruszenia mówić nie mogła. Chrzestnej córki księżna nie widziała od bardzo dawna, przypominała ją sobie wyrostkiem dosyć ładnym, ale nic tak szczególnego nie zapowiadającym. Pierwszy rzut oka na tę tak cudnie rozwiniętą z niepozornego pączka istotę tak zdumiał księżnę, iż zaniemiała... Miała urazę do Boga, iż takim Podrobom, ludziom prostym, mógł dać dziecię tak promieniście piękne, tak pańskim i dystyngowanym obdarzone obliczem. Obok bladej, nie bardzo kształtnej Jadzi, z twarzą długą i rysy nieforemnymi, melancholiczne lice pani Zastawskiej wydawało się idealnie pięknym, postać jej powietrzną. Była to istna sylfida, jak się wyraziła księżna, patrząc na nią. Nade wszystko szlachetne jakieś piętno wyższości, które jej nadało wychowanie, uderzyło księżnę Eufrezję. Nie mogła ukryć ani podziwienia swego, ani może zazdrości... Rozpoczęta rozmowa zwiększyła jeszcze to wrażenie: głos harmonijny, dobór słów, znajomość doskonała tej francuszczyzny, bez której u nas do wyższego towarzystwa dopuszczonym być niepodobna — w nowe wprawiły zdumienie chrzestną matkę. Zaproszenie na obiad bardzo łatwo i zręcznie wypadło. Wymawiała się. Milka, iż jadąc do rodziców, stosownej toalety z sobą nie wzięła, ale księżna zapewniła ją, że na wsi nikt się nie stroi, że może przyjść nawet w. rannym ubraniu itp. Wykonawszy zamierzony ten krok, księżna pośpieszyła do córki. — Jadziu — odezwała się z progu żartobliwym tonem — wiesz, będziemy mieli gościa na obiedzie?... — Któż? Eustaszek może? — zapytała młoda pani, która zdawała się go spodziewać. — O tym nie wiem, chociaż lada dzień być by powinien — ale zaprosiłam ową piękną córkę Podroby, co lubi się przechadzać po parku... — A! — zawołała z nieukontentowaniem Jadzia — przyznam się, że nie bardzo byłam ciekawa — ale, kiedy się stało... — Juściż zobaczyć ją warto — mówiła dalej księżna — wcale osobliwe na wsi i na folwarku zjawisko. W istocie — bardzo ładna i... no... przekonasz się. Jadzia objętnie to przyjęła. Przed godziną obiadową skromnie dosyć ubrana, zarumieniona, onieśmielona siedziała już w salonie ze starą księżną pani Zastawska, gdy Jadwiga strojna, dumna, z minką pogardliwą nadeszła krokiem mierzonym. Z ubioru i z miny widać było, że biednej kobiecie chciała zaimponować, lecz — po pierwszym spojrzeniu tak się zdumiała niespodziewanemu zjawisku, iż pomieszaniem się zdradziła. Wyobrażała ją sobie wcale inaczej. Piękność i wyraz twarzy obudziły zazdrość w Jadzi, która uczuła w niej szczęśliwiej uposażoną istotę. Zostawała jej tylko wyższość umysłu i ukształcenia, które naturalnie zaraz chcąc okazać poczęła rozmowę o literaturze, o książkach, spodziewając się panią Zastawską znaleźć do tego zupełnie nie przygotowaną. Jakoż w istocie w początku odpowiadała nieśmiało, jąkała się nieco, dopóki, odzyskawszy odwagę, ożywiwszy się, nie wydała się z tym, co umiała i czytała. Umysł żywy, osamotnieniem może rozwinięty i spotęgowany, objawił się w ich rozmowie tak świetnie, iż Jadwiga nie mogła ukryć trochę niegrzecznego zdumienia. — Pani dużo czytać i pracować musisz? — zapytała. — Jestem sama i nie mam się czym zająć — odpowiedziała Milka. — Mąż mój najczęściej za domem, towarzystwo na wsi nieliczne, książki są jedynym pokarmem. Lubiłam je zawsze, dziś mi się upodobanie to wypłaca... Jadzia poczęła mówić wiele, zadawać pytania trudne, usiłowała w kłopot wprawić wieśniaczkę, ale ta ze skromnością i prostotą przyznawała się w wielu rzeczach do niewiadomości — i słuchała z takim zajęciem, że Jadwigę po części rozbroiła. Księżna Eufrezja z natężoną ciekawością oczekiwała przyjścia zięcia, który o zaproszonej nie wiedział. W istocie Celestyn się zdziwił, zobaczywszy tu swą znajomą, pani Zastawska zarumieniła się ogromnie, ale powitanie było tak wesołe i naturalne, że Jadwiga, trochę zaniepokojona, ochłonęła i — spojrzeniem na matkę dała jej poznać, że wcale nie jest strwożoną. Niewinność Celestyna malowała się w jego twarzy... Miano już iść do stołu, gdy ów książę Eustaszek, którego się spodziewano od dawna; nadjechał. Celestyn wyszedł na jego spotkanie, wstrzymano się trochę z obiadem i po chwili kuzynek strojny wpadł z przygotowaną zawczasu czułością witać księżnę i córkę. Jadzia, chociaż była mu rada, nie okazała tego i widocznie strzegła się zazdrości w mężu obudzić. Wśród powitań wzrok księcia Eustachego, wielkiego wielbiciela żeńskich powabów, padł na skromnie z boku siedzącą Milkę i — jakby oczarowany, nie mógł się od niej odwrócić. Młoda pani postrzegła to i uczuła się obrażoną. Przybyły, chociaż wprędce odzyskał całą swą swobodę i salonową wprawę, choć strzegł się zbyt uwagę zwracać na tę. zagadkową piękność, która go intrygowała mocno — miał jednak nieustanne dystrakcje. Wlepiał wejrzenie w tę twarzyczkę Madonny jakby z jakiegoś obrazka Carla Dolcego wykrojoną i zamyślał się mimowolnie. Kto to mógł być? Nie wytrzymał w końcu i wziąwszy na bok Celestyna, zadał mu pytanie: — Któż jest ta piękność? — A! — rozśmiał się Celestyn — jest to córka starego rządcy naszego, zamężna już, pani Zastawska. Cichego szeptu z Celestynem z wejrzeń rzucanych Jadzia domyśliła się przedmiotu i — książę Eustaszek ukarany został groźnym wzrokiem... Przy stole książę, posadzony naprzeciwko uroczego tego zjawiska, unikał wpatrywania się w nie, a jednak od wejrzeń ukradkowych wstrzymać się nie mógł. Kilka razy oczy się spotkały i pani Zastawska spuściła je zakłopotana, krusząc w drobnych paluszkach chleb, mnąc serwetę, poprawując sukienkę. W ciągu rozmowy przez grzeczność odezwała się do niej kilka razy młoda pani i — dała jej zręczność okazać, że w tym towarzystwie wcale się onieśmieloną nie czuła ani zbłąkaną. Mówiono po francusku, a książę mógł ocenić doskonały akcent i wprawę pięknej sąsiadki. Po obiedzie jak najprędzej pani Zastawska znikła... Chociaż się czuła tu więcej w swoim żywiole niż zwykle, niezwyczajne położenie, uwaga, jaką na siebie zwracała, mieszały ją — i gdy powróciła do rodziców, ze zmęczenia długo nie mogła wypocząć, a na pytania ojca dać jasnej odpowiedzi... Po wyjściu pani Zastawskiej z przekąsem zapytała Jadzia księcia Eustachego, jakie na nim uczyniła wrażenie? — Uważaliśmy wszyscy — dodała — żeś książę pilno ten piękny owal i wyraziste oczy sąsiadki studiował... Prawda, że to twarzyczka Madonny? Książę zażartował niezręcznie, wdał się w krytykę nieszczerą, zbałamucił się i zdradził niezgrabnością tłumaczenia. Zaręczał, że mu się nie wydała wcale tak piękną, że bądź co bądź brakło dystynkcji, tego czegoś... Młoda pani nieubłagana poczęła ze śmiechem sprzeczać się z kuzynem, dowodzić, że śliczna Milka była zachwycająca, i dodała, że — oprócz tego lubiła się po księżycu przechadzać w parku... gdzie Celestyn pierwszy zrobił z nią znajomość i odkrył tę gwiazdę. Nie przeczył temu zagadnięty, ale z takim chłodem się przyznawał do tego, iż go o żadną płochość nie można było posądzić. Mały ten wypadek wpłynął może tylko na stosunek adoratora do pani Jadwigi. Stała się dla księcia Eustachego chłodniejszą, odzywała się do niego szydersko i księżna matka ze swych zaprosin nie miała się cieszyć powodu. Tak jakoś dotąd małe intrygi, którymi małżeństwo starano się oplątać — nie miały powodzenia. Księżna matką nie traciła jednak nadziei i powtarzała w duchu: — Cierpliwości! Od dawna postanowione było uroczyste sproszenie całej rodziny do] Zbyszewa na dzień urodzin Jadwigi. Przypadał on późną jesienią. Zgoda i porozumienie z członkami familii na różnych drogach już były upewnione; szło o to, aby się jawnie zamanifestowały. Księżna Eufrezja lubiła takie przyjęcia ostentacyjne, świadczące o zamożności domu, dozwalające się popisać ze smakiem, z umiejętnością życia. Jadzia, która się po trosze już jednostajnością wiejskiej ciszy nudziła, rada była projektowi. Nadchodziła zima, mówiono półgębkiem o wyjeździe do Warszawy, ale stanowczo nic jeszcze nie było umówionego.. Warszawa przypadałaby była obu paniom do smaku, gdyby nie dworek na Pradze. Wspomnienie jego niemiłe było Jadwidze. Mieszkając w mieście, Celestyn nie mógł się wstrzymać od odwiedzania matki i siostry, a oderwać od nich męża było staraniem ciągłym Jadzi. Chociaż wielki przyjaciel oszczędności, a gromadnych i wrzawliwych zabaw nie lubiący, Celestyn zaprosin tych nie pochwalał, nie mógł się głośno przeciw nim odzywać, w obawie, aby mu tego za złe nie wzięto. Żona sobie ich życzyła. Z pomocą jej uczyniwszy już znaczne reformy w domu, na które się księżna matka krzywiła — nie mógł na nowo wywoływać z nią sporu. Rozesłano więc listy, a księżna matka zapowiedziała stanowczo Celestynowi, że na ten raz ona sobie wymawia urządzenie przyjęcia i śmiesznych oszczędności, które by domowi uwłaczały, nie dopuści. Trzeba się było do tego zastosować. Stosunki młodego małżeństwa były znośne, pozorna zgoda panowała, lecz gorącej miłości pierwszej śladu prawie nie zostało. Celestyn był przywiązany do żony, troskliwy o nią, lecz nadto ją znał, samolubstwo jej i próżność, aby te słabe strony nie oddziaływały na niego. Jadzia znajdowała męża teraz jako plenipotenta i gospodarza zupełnie na swoim miejscu, zwłaszcza że się w zdaniach ogólnych o zarządzie godzili. Celestyn po- woli się wtajemniczał w interesa, rozpatrywał papiery, robił notaty, ale o rezultatach tych badań nie mówili otwarcie. Ze sposobu tylko postępowania jego z Podrobą wnosić było można, iż był wtajemniczony w nadużycia. Stary rządca przekonał się o tym z rozmaitych dyplomacyj pańskich, które mu atrybucje, z jakich korzystał, odbierały lub je pod kontrolę ściślejszą poddawały. Przewidywał, że się burza nad nim zbierała — uspakajało go to jedynie, że zwlekała się jakoś, a na wszelki wypadek miał sobie zapewnioną protekcję księżny. Matka niezmordowanie śledziła wszelkie poruszenia i słowa córki, aby z nich skorzystać, lecz pora do czynnego wystąpienia przeciwko znienawidzonemu Celestynowi nie była nadeszła. Wojnę czuć było w powietrzu, choć mocarstwa jej jeszcze sobie nie wypowiedziały. Dla Celestyna ten zjazd familii był groźny. Wiedział, że członkowie jej przyjaźni mu być nie mogą. Kilka więc co najmniej dni sposobił się na ciężką próbę cierpliwości. Żona zalecała mu z góry, aby się starał przypodobać jej krewnym. Na kilka dni przed urodzinami pierwszy zjawił się książę Eustachy, który pomimo ostatniego chłodnego przyjęcia nadziei nie tracił, że się w łaski Jadzi wkraść potrafi. Z wielką zręcznością na wypadek wszelki należało mu i postanowił poprzyjaźnić się z Celestynem. Pierwszy względem niego wystąpił z pewną poufałością, nazywał go kuzynem i zaczął go nachodzić, godzinami się zasiadując. Pomiędzy tymi dworna ludźmi punkta zetknięcia się były tak małe, kierunek umysłów tak różny, temperamenta tak odmienne, iż przy największym staraniu księcia Eustachego zbliżenie się rzeczywiste nastąpić nie mogło. Eustaszek zabawiał dowcipem, zajmował opowiada- . niami, lecz do żadnego szczerszego wywnętrzenia nie przychodziło. Książę się tym nie zrażał. Im Celestyn bardziej się okazywał zamkniętym, tym ciekawszym był go otworzyć. Eks-profesor był jednym z tych ludzi poważnych we wszystkim i ze strony poważnej zapatrujących się na życie, gdy Eustaszek, nawet najbardziej serio chcąc się okazać, lekko brał wszystko. Dla jednego życie było zadaniem, dla drugiego zabawką. W przeciągu tych kilku dni książątko, nie podoławszy Celestynowi, szczęśliwszym było z Jadzią. Ta po mężowskiej powadze znajdowała dowcip kuzyna wcale miłym i bawiła się nim chętnie. On zaś tak ją wynosił, tak umiał słuchać, tak uwydatniał wszystko, co robiła, pochlebiał jej miłości własnej, a zręcznie przypominał swe uwielbienie, że zyskał żywą sympatię. Zaszedł tak daleko, iż żartami zawsze, delikatnie, z lekka wyśmiewał Celestyna, jego sztywność, jego pedanterię; a że dodawał pochwały — uchodziło mu to. W ten sposób przyzwoity wyszydzany człowiek, choćby mu z innych względów oddawano sprawiedliwość, zawsze w oczach kobiety napiętnowany zostanie. Pewne śmiesznostki, na które Jadzia nie zwracała dawniej uwagi, staraniem kuzyna zostały uwydatnione i przylgnęły do obżałowanego. Książę był dla niego, jak mówił przed żoną, z najwyższym szacunkiem — ale któż słabostek nie ma? W wigilię dnia wrześniowego, który pamiętny był narodzinami księżniczki, cała rodzina, koligaci, powinowaci zjechali do Zbyszewa. Celestyn miał niezmiernie wiele do czynienia, bo pierwszy mężczyzn przyjmował, umieszczał ich i czuwał, aby im na niczym nie zbywało. Znamy już głównych matadorów, księcia Hermana z akolitą, panem Jerzym, hrabiostwo Kozerskich, Rymunda, markizę Żulietę. Oprócz nich na usilne prośby i nalegania przybył hrabia Paweł, dwakroć i blisko z rodziną spokrewniony, dumą i pańskością przechodzący wszystkich jej członków. Arystokrata w najtrywialniejszem wyrazu tego znaczeniu, hrabia Paweł był otwarcie i jawnie śmieszny swoimi pretensjami do znakomitego imienia, zdawał się posuwać niekiedy wyznanie swej wiary do takich krańców ostatecznych — jakby mu szło o pochlubienie się ekscentrycznością. Powierzchowność też miał odpowiadającą roli, jaką grać pragnął. Słuszny, chudy, z głową długą do góry podniesioną, z piersią wydatną, patrzący na ludzi z wyżyn jakichś, mało mówiący i często niegrzeczny, hrabia był w towarzystwie nieznośny. Wielkie stosunki po dworach, w świecie urzędowym, stolicach, tytuły, o które się starał, ordery, jakimi był okryty, zmuszały oszczędzać go i znosić. Hrabia był wdowcem, a dwaj synowie jego, jeden w służbie wojskowej, drugi w administracyjnej, na dalekich posadach, prawie byli rodzinie nie znani. Nadjeżdżającego senatora hrabiego sama księżna i 'Jadzia wyszły powitać w ganku, a ostatnia męża mu zaprezentowała. Senator spojrzał na niego z góry, zaledwie głową kiwnąć raczył i chociaż wszystkim rękę podawał, jemu jej nie wyciągnął. Celestyn z dumą małego człowieczka zniósł to, nie dając poznać po sobie. Z obowiązku gospodarza odprowadził senatora do jego apartamentu, ukłonił się i nie próbując nawiązać rozmowy, wyszedł. Była to pierwsza przykrość jawna, na którą został narażony. Uczuł ją mocno, ale i Jadzia poruszyła się trochę, i matka ledwie ją mogła uspokoić, tłumacząc hrabiego znanymi jego dziwactwy. Ponieważ wszyscy prawie wyszli byli na ganek dla powitania, niczyjego oka nie uszło znalezienie się hrabiego i ośmieliło drugich do wstępowania w jego ślady. Ignorowano więc zupełnie pana Celestyna, choć gospodarzem tu się nazywał. Od nadchodzącego niektórzy się odwracali, inni, na zapytanie odpowiedziawszy zaledwie, śpieszyli zaczepić kogo innego, nawet niedawno tak pragnący spoufalenia się Eustaszek starał się nie widzieć Celestyna i unikać zbliżenia do niego. Było to tak dotkliwe i widoczne, że Jadzia dostała wypieczonych rumieńców, a księżna ucieszyła się tym wielce. Celestyn, w najboleśniejszym położeniu ledwie jednego znalazłszy Rymunda, który z nim mówić był łaskaw — blady, rozdraźniony, stał się jeszcze sztywniejszym niż zwykle. W takim usposobieniu trudno mieć umysł przytomny, nie wszystko więc, na co by był powinien zwracać uwagę — widział i rozporządził, jak chciano. Na ochotnika wystąpił książę Eustachy nieproszony, w roli jakby przyjaciela domu i wicegospodarza. To jeszcze bardziej zepchnęło Celestyna z jego stanowiska i — unicestwiło. Rządziła się księżna matka, Jadzia, książę Eustachy, tak że Celestynowi prawie nic do czynienia nie zostawało; a że i bawić nie miał kogo, osamotniony, w kąt zepchnięty, nie wiedział już, co począć z sobą. Jak w bajkach zaklęci jacyś, co się stali niewidzialnymi, Celestyn zdawał się nie istnieć dla nikogo. Z każdą chwilą położenie to stawało się nieznośniejszym. Spróbował kilka razy przebojem wcisnąć się w jakąś grupę, ale składający ją ściskali się, rozchodzili i zdawali nie postrzegać go prawie. Na odezwania się albo nie dawano mu odpowiedzi, lub taką, że dalsza rozmowa była niemożliwą. Przy herbacie miejsca sobie nie znalazłszy, u wieczerzy dobrowolnie już nie siadł i jako gospodarz chodził poza krzesłami. Żona kilka razy przez miłosierdzie go przywołała do siebie i posłała do kogoś z tych lubych gości, ale i to mu lepszego nie zdobyło przyjęcia. Wieczór ten jak wiek długi skończył się wreszcie, a Celestyn uczuł się tak niedobrze, głowa go rozbolała straszliwie, dreszcze go porwały, iż musiał paść zaraz na kanapę, aby cokolwiek wypocząć. Miał silną gorączkę. Jadzia, która długo zabawiała z matką markizę Żulietę, nierychło sobie przypomniała swą ofiarę, zaczęła posyłać, szukać i znalazła leżącego w salonie w takim stanie, iż się przelękła. Usłyszawszy wołanie jej, Celestyn podniósł głowę, cisnąc ją rękami — i zmienionym, słabym głosem odezwał się, że — się czuje mocno chorym. Jadzia trochę strwożoną przystąpiła do niego. — Co ci jest? — Nie wiem — odparł Celestyn — czuję coś, jakby febrę... — Ale — na Boga! to być nie może! Jakże — jutro... — A! jutro — rzekł chory gorączkowo — jutro będzie to, co dzisiaj... Obejdzie się beze mnie... Widziałaś, jak mnie przyjęła rodzina, hrabia Paweł i inni. Odwracano się ode mnie, nikt słowa przemówić nie chciał. Choroba więc przychodzi w porę i uwolni was ode mnie. — Celestynie! na miłość Boga — zawołała żona. — Cóż ludzie powiedzą! Żeś się ich uląkł i uciekł! W chorobę nikt nie uwierzy. Potrzeba dostać na placu... Ja wszystko widziałam, to się jutro odmieni. Księciu Eustachemu wypowiedziałam oburzenie moje... Na Boga... dotrwaj. Kormanowski słuchał obojętnie. — Jadziu moja — rzekł smutnie — są rzeczy nad siły ludzkie... Nie wiem nic... Jeśli jutro dźwignąć się potrafię... a każesz mi spełnić ten kielich do dna... Nie dokończył. Gorączka była tak silna, iż musiano posłać po służącego, aby mu pomógł zawlec się do łóżka... Jadzia postała chwilę, patrząc za odchodzącym, i pobiegła do matki. — Celestyn zachorował mocno!— zawołała wchodząc. Księżna się uśmiechnęła. — I ty temu wierzysz? — zapytała. — Ale on istotnie chory! — Ze złości! — odparła księżna. — Chciał, aby mu familia robiła honory... nie umiał się znaleźć, bez taktu... Posłano po księcia Eustachego. Ten był tu teraz najpożyteczniejszym pośrednikiem. Jadzia zaklęła go, aby poszedł zobaczyć, co się z chorym jej mężem dzieje. Zastawszy już przy łóżku siedzącego Rymunda, Eustaszek zakręcił się po pokoju, nachylił się do Celestyna, kiwnął głową i pobiegł oznajmić paniom, że ból głowy nerwowy, żadnej obawy nie wzbudza i do jutra ze snem przejdzie. Księżna matka tryumfowała. — Chciał, żeby go na ręku nosili — szepnęła Eustaszkowi. — Familia przecież nie ma mu za co dziękować, powinien być kontent, że go i tak cierpią. Poczciwy Rymund, który dobrze położenie zrozumiał i chorobę też uznał za nie tak lekką jak inni, po cichu wysłał po doktora, a sam przy chorym pozostał. Celestyn miał jeszcze przytomność zupełną, ale gorączka się wzmagała... — Uspokój się tylko — szeptał nad nim Litwin nielitościwy. — Z takich rzeczy właściwiej, jak ja, żartować sobie, niżeli je brać do serca... Na dumę głupią trzeba dumą odpowiadać i nie ustępować trutniom... Mówił, lecz Kormanowski nie bardzo już rozumiał... W głowie mu szumiało i trzaskało... Okłady zimne nie pomagały. Służba zajęta gośćmi nie miała czasu dowiadywać się do gospodarza; księżna matka chorobę w żart obracała. Jadwiga była znużona — Celestyn, gdyby nie Rymund, pozostałby sam i opuszczony. Idąc spać, Litwin posadził chłopaka kredensowego na straży i — Celestyn chorobliwym snem, majacząc, się zdrzemnął. Po rozejściu się gości książę Eustachy, uproszony przez Jadzię, poszedł w misji po członkach rodziny, aby ich skłonić, przez wzgląd na księżniczkę, do grzeczniejszego obejścia się z jej mężem. Nie zbywało na zręcznościu książątku, które by było posłannictwo swe spełnić mogło, gdyby chciało. Lecz Eustaszek nie miał wielkiej ochoty ratowania Celestyna i w żart obracał rzecz całą. Z hrabią Pawłem nawet mówić o tym wyraźniej nie było można. Z góry zamknął usta kuzynowi. — Proszę cię — rzekł — zrobiliśmy to ustępstwo, iż przybywamy do nich. To dosyć! Nie idzie za tym, ażebym się ja miał kumać z tym jegomością i oglądać się na niego. Ja go wprost ignoruję. I to już wiele... Hrabina Rosa znajdowała, iż postąpiono sobie bardzo właściwie i że żądać więcej od familii było śmieszną pretensją. — Wzięła sobie jakiegoś parobczaka za męża — wołała — niech go nam nie narzuca... Hrabia Tymoleon aplaudował zdaniu żony. Książę Herman kazał za siebie odpowiedzieć panu Jerzemu, że ukłonił się przecież temu jegomości i impertynencji mu żadnej nie zrobił. Zbyteczną czułość i draźliwość męża księżniczki znajdowano po prostu śmieszną. Nad ranem doktór nadjechał. Stan chorego był taki, iż zapalenie mózgu już rozpoznać mógł doktór i środki właściwe przepisać. Jadzia, wstając, dowiedziała się od panny Klary, iż pan Celestyn jest bezprzytomny, ale doktora już ma przy sobie, a zatem nie ma się czego obawiać. Nazwano chorobę gorączką, a księżna wpadła do córki, zaklinając ją, aby się nie ważyła ani na próg do męża, bo choroba może być tyfoidalną i zaraźliwą. Zresztą zapewniali wszyscy, iż nie było najmniejszego niebezpieczeństwa, a dom pełen gości i gospodyni nieodzownie potrzebna. Jadzia nie lubiła nigdy patrzeć na chorych — obawiała się słabości, miała wstręt do cierpiących... Uspokojono też ją tak dobrze, iż nie wahała się, staranną toaletę poranną ukończywszy, wynijść do gości na śniadanie. Książę Eustachy gospodarował... Nikt ani spytał o Celestyna, nie było mowy o nim; znaczniejsza część osób była tego przekonania, iż chorobę udawał, aby się od przykrego obowiązku uwolnić. Humor więc gości był jak najlepszy, a osypana podarkami i powinszowaniami młoda pani zapomniała o mężu... Książę Eustachy, pan Jerzy — dworowali koło niej, matka czuwała. Program dnia nie zmienił się w najmniejszej rzeczy... Z sąsiedztwa przybyło wśród dnia wiele osób i do stołu w jadalnej sali zasiadło przeszło pięćdziesiąt... Szumno, wrzawliwie, z toastami odbył się wystawny obiad oblany jak najstarszymi winami. Piwnica była sławna w Zbyszewie. Rymund parę razy cichaczem wymykał się zobaczyć, co się z chorym dzieje, lecz nikomu się nie zwierzał z tym, co przynosił. W twarzy tylko jego widać było zasępienie wielkie, a zaczepiany dowcipkował tak nieznośnie, tak krwawo docinał wszystkim, że go nikt nie śmiał już zagadnąć. W małym pokoiku, do którego niekiedy wrzawa biesiady dochodziła, leżał z głową lodem pookładaną, okrwawioną od pijawek pan Celestyn. W marzeniach gorączko- wych ciągle się odzywał jakby do ojca lub do siostry... Doktor nie odstępował go na chwilę. O inną posługę trudno się było doprosić, bo do ostatniego kuchty wszyscy w dniu takim byli potrzebni i ledwie wydołali nadzwyczajnym obowiązkom. Doktor sam musiał chodzić dopilnować przyniesienia lodu... a później, głodny, przypomnieć, żeby mu co zjeść dano... Wieczorem zabawiano się równie wesoło do późna. Jadwiga zdawa się ani czuć niebytności męża, ani pamiętać o nim. Była tak zajęta jednaniem sobie familii, łagodzeniem hrabiego Pawła, pozyskiwaniem księcia Hermana, uchodzeniem hrabiny Rosy, a przy tym tak szczęśliwa tryumfem własnym, iż o Celestynie zapomniała zupełnie. Księżnie szło o to, aby żaden z tak pospolitych dysonansów nie zaćmił fety, aby niczego nie zabrakło, aby dom wystąpił świetnie — że o niczym innym 'nie pomyślała nawet. Dopiero około północy, gdy znużona Jadzia oddała się w ręce panny Klary, aby ją rozbierała, i cicho jakoś, nieśmiało zapytała jej o męża, nie odebrawszy odpowiedzi, zwróciła ku niej głowę i postrzegła znaczące jakieś ruszenie ramion. — Lepiej mu? wstał? — zawołała. — Gdzie tam! — odparła stara sługa markotno. — Leży bezprzytomny, doktór go nie odstępuje. Źle bardzo... Serce zastygłe poruszyło się trochę. — Ale czemuż mi nie powiedziano? — zawołała. — Bo pani by tam nic nie pomogła — odpowiedziała flegmatycznie panna Klara. Księżna już wprzódy zawiadomiona była o stanie pana Celestyna. Choroba ciężka nie była jej na rękę, mogła litość obudzić. Z okrucieństwem macierzyńskiego przywiązania do córki mruknęła, dowiadując się o tym: — Żeby sobie przynajmniej umarł, nas by i siebie wyswobodził, ale tego rozumu mieć nie będzie! Czatowała więc na moment, w którym córka się dowiedzieć miała o stanie męża, aby rozczuleniu zapobiec i niepotrzebnym, jak się wyrażała, objawom sentymentu. Jadzia, która była na wpół rozebrana, już chwyciła szlafroczek, chcąc iść się dowiedzieć do męża, gdy matka ukazała się w progu. Rozstawiła ręce szeroko. — Dokąd? dokąd? — zawołała — nie pozwalam! Chory — no to jest przy nim doktór — a choroba gorączkowa, jakaś zaraźliwa, i wzruszenia widokiem tym niepotrzebne. Powinnaś się szanować. Nie masz i ty zdrowia zanadto. On młody i silny, a ty możesz mi gorzej zachorować. Nie pozwalam. — Ależ — przerwała Jadzia — niepodobna go tak opuścić! — Wcale opuszczony nie jest — żywo odparła matka. — Rymund posłał zaraz po doktora. Zrobiono wszystko, co można... On leży jeszcze nieprzytomny, nie pozna cię nawet. Co ty tam będziesz robiła? Proszę iść do łóżka — ja nie puszczę... Księżna występowała tak gwałtownie, iż Jadzia, może nie mająca zbytniej ochoty do spełniania obowiązków siostry miłosierdzia, zawahała się. Szlafroczek wypadł jej z rąk, usiadła na krześle przy łóżku, a księżna dała znak pannie Klarze, aby panią rozbierała. Apatycznie dając z sobą czynić, co chciano, Jadzia pozostała zadumana i smutna... Wstyd jej było ulec... a zarazem obawa jakaś odpędzała ją od tego łoża chorego. — Więc nie ma niebezpieczeństwa? — spytała, zwracając się do matki. — Jakież, skąd miałoby być niebezpieczeństwo? — poczęła księżna. — Gagacik, któregoś rozpieściła, zgryzł się, że go nie tak honorowano, jak żądał, żółć się w nim wzburzyła... Nic mu nie będzie... — Jest doktór? — dodała Jadzia. — Jest, jest — i Rymund, który wszystkim zawsze na złość robić lubi, umyślnie tam zagląda i przysiaduje... Jadzia, uspokojona, westchnąwszy ciężko, dała się położyć do łóżka i ze znużenia zasnęła prędko. W ciągu dnia więcej przez ciekawość niż przez miłosierdzie książę Eustachy kilka razy zabiegał do przedpokoju chorego, dopytując, co się z nim dzieje? Raz nawet wywołał doktora i wprost go znaglił, ażeby mu kategorycznie opowiedział, czy jest i jakie niebezpieczeństwo zagraża Celestynowi? Lekarz, którego oburzało postępowanie rodziny, kwaśny i gniewny, wprost odpowiedział pytającemu, że w zapaleniu mózgu tak silnym za nic ręczyć nie można. Książątko z tą nieprzyjemną wiadomością powróciło do salonu i udzieliło jej na ucho wszystkim znajomym z kolei. Nikt tego nie wziął do serca, ale ponieważ nieprzyjemne było, uchowaj Boże, śmierci, znajdować się w domu i być zmuszonym do asystowania przy pogrzebie tego, któremu za życia ręki się podać nie raczyło, naradziwszy się, postanowiono nazajutrz się wynosić. Stara księżna, jak tylko o tym zasłyszała, wystąpiła z najwyższą opozycją. — Ja jutro nikogo nie puszczę! — wołała, chodząc od jednego do drugiego ze swych gości. — Proszę to sobie powiedzieć z góry. Że tam ten pan zachorował — co to ma kogo obchodzić! Przecież tak nagle nie umrze. Właśnie Jadzia potrzebuje dystrakcji, a ja, jako matka, błagam, aby jej nie opuszczano. Zostaniemy same, to biedne dziecko więcej ucierpi... a tak dla gości zada sobie gwałt i musi się rozerwać. Księżna i sama, i przez Eustaszka tak zabiegała, iż się wreszcie uspokojeni goście dali nakłonić, aby dzień jeszcze zabawili. Przed wieczorem dnia tego wiadomość o chorobie, już wsprzódy zaniesiona na folwark, gdzie Podroba przyjął ją jako wyraźny palec Boży — dokładniejszymi szczegółami się uzupełniła. Ludzie, przebiegający ze dworu z różnymi żądaniami od księżny, opowiadali, jak pan Celestyn zupełnie został opuszczony, że przy nim oprócz doktora nikogo nie było — nawet usługi, jaka należała, że doktorowi zapomniano dać obiadu, że stara księżna i księżniczka ani się dowiadywały nawet o chorego — na koniec, że słabość miała być niebezpieczną. Pani Zastawska, która była właśnie u rodziców, usłyszawszy o tym, uczuła niezmiernie całą — jak mówiła otwarcie — niegodziwość takiego postępowania. — A! — zawołała gniewnie prawie i twarzyczka jej zaogniła się jakimś zapałem, wcale jej charakterowi niewłaściwym, który zdumiał rodziców. — A! to już nad wszelki wyraz — szkaradne! Żeby też żona... Nie mogła dokończyć, łzy miała w głosie. Ojciec przerwał: — Co ci jest! oszalałaś! Widać, że na nic innego nie zasłużył. Ma to, czego wart! Co ty się znowu tak nad nim rozpadasz? — Bo to niegodziwe... niegodziwe! — zawołała Milka, unosząc się. — Człowiek ten i tak miał z nimi dosyć do wycierpienia... a teraz... — A milczże ty! — zakrzyknął Podroba. — Ot, to mi adwokat! — Ojciec słyszał, że doktór dla niego lodu nie mógł dostać, a po wodę sam chodzić musiał! — zawołała żywo Milka — tymczasem w pałacu wznoszono toasty i ucztowano. A! to ludzie bez serca. Podroba tak na ten wybuch czułości córki zwykle ła- godnej i spokojnej uniósł się, iż jej ręką chciał usta zatulić. Milka cała drżąca cofnęła się parę kroków, oczy jej się zaiskrzyły, zamilkła i szybkim krokiem zbiegła do swojego pokoiku, panieńskiego niegdyś, który teraz, przybywając do rodziców, zajmowała. Ojciec sądził, że wszystko się na tym skończyło; ale pani Zastawska bez namysłu, pod wrażeniem tego, co usłyszała, natychmiast wzięła chustkę na głowę i tylnymi drzwiami z folwarku przez parkan wybiegła. Sama nie wiedziała, co ją gnało do pałacu — nie zastanawiała się nad tym, co czyni... Litość przemogła wszelkie względy... Znała doskonale cały dwór, który w czasie niebytności księżny stał dzieciom rządcy otworem; łatwo więc jej było przemknąć się niepostrzeżonej o mroku do sieni, w korytarz i do — mieszkania chorego. Zastała tam doktora tylko, który jej nie znał. Drżącym głosem odezwała się do niego, iż słyszała, że posługi przy chorym nie ma, a że pałacowa służba zajęta... może by... ona... Doktor, usłyszawszy to, a ze skromnego stroju wziąwszy ją za sługę, choć twarzyczka go uderzyła, zawołał: — To prawdziwie Opatrzność Boża tu pannę sprowadza — wziął ją za panienkę, tak wyglądała młodo. — Koło chorego nie ma nikogo, tylko ja... chłopca się nawet doprosić nie mogę... jestem na śmierć zmęczony, chciałbym choć w krześle spocząć. Na miłość Bożą posiedź pani przy chorym, bo i okłady zmieniać potrzeba, i pić dawać... Pani Zastawska w milczeniu zrzuciła z siebie chustkę, poszła do łóżka i — ani się zastanawiając nad następstwami swego kroku, objęła nadzór nad chorym. Doktor, nauczywszy ją, co robić miała, sam padł w krzesło i zdrzemnął się. Na folwarku Podroba przechadzał się zadumany i nadąsany na córkę: — Co się jej stało? — myślał — czy oszalała? Nigdym jej taką nie widział? Po chwili jednak, ponieważ do tej Milki był przywiązany i chciał się z nią przejednać, otworzył drzwi jej pokoju. Córki nie było. Poszedł szukać do matki i tam nie znalazł; jejmość powiadała, że jej wcale nie widziała... Rządca wyjrzał do ogródka. Stróżka, która ziele w nim rwała dla krów, na zapytanie opowiedziała, iż pani młoda poszła do parku... Podroba zawrócił się do dworku uspokojony. Tymczasem robiło się ciemno, późno, a Milka nie powracała. Wpadła jejmość zaperzona, klnąc męża i rozpędzając sługi, aby Milki szukały, czy gdzie nie osłabła — co się z nią stało?... Noc już nadchodziła. Podroba sam, niespokojny, jakby go co tknęło, czapkę pochwyciwszy wprost pobiegł do pałacu... i do mieszkania pana Celestyna. Tam cisza panowała, choć pałac cały był w ruchu, śmiechach i wrzawie. W przedpokoju nie znalazłszy żywego ducha, Podroba ostrożnie drzwi uchylił... W mroku słabo lampką nocną oświeconym ujrzał uśpionego w krześle doktora, a nad łóżkiem schyloną córkę, która głowę chorego okładała płatami mokrymi... Usłyszawszy drzwi skrzypnięcie, Milka spojrzała ku nim. Widok ojca, którego poznała, bynajmniej jej nie strwożył; dała mu znak, aby zaczekał i skończywszy okładanie, wyszła do niego. — Cóż ty, jak Boga kocham! oszalała? — zawołał Podroba. — Co ty tu robisz? po co? — Byłam potrzebna — odparła Milka — nie ma nikogo do posługi. Bez litości są ludzie. Proszę ojca powracać — ja tu zostanę. Targnął ją za suknie rządca, ale mu się wyrwała. — To obowiązek miłosierdzia chrześcijańskiego — odezwała się — spełnię go bądź co bądź... — Cóż ludzie powiedzą? — Co zechcą! to mi wszystko jedno! — odparła z energią Zastawska. Podroba postał chwilę osłupiały, nacisnął czapkę na uszy i poszedł. Trzebaż było, aby własna jego córka poświęcała się dla wroga jego! Przy doktorze nie śmiał robić wrzawy ani popełniać gwałtu. Milka zaś okazywała tak mocne postanowienie, iż walczyć z nią było trudno. Pomyślał więc, iż matkę po nią posłać będzie skuteczniej. Rządczyni, lamentując, niespokojna biegała około folwarku, gdy zdyszany wrócił Podroba. — A co! — zawołał z daleka — pięknie się acani córka spisała! Wiesz, gdzie jest? Oszalała! Poszła chorego pilnować! Ani jej stamtąd wyciągnąć! Podrobina nawykła była zawsze brać stronę ulubionego dziecka i nigdy z mężem w ogóle nie godziła się na nic. Było jej może przykro, że się córka tak zaafiszowała — ale potępić jej nie chciała. — No, to co? — odparła — to co? Kiedy tam nikogo do dozoru nie ma, że się poczciwa kobieta znalazła, co mu wody poda? to co? — Otóż masz! — krzyknął rządca. — Ale ona tam na całą noc chce zostać, ani myśli odchodzić! Rządczyni splunęła... — Bo ma poczciwsze serce, niż wszyscy! — zawołała — ja jej za to nie połaję. Co ma być? Będą jej w pałacu wdzięczni. — Ale! wdzięczni — wołał rządca. — Już i tak paplanina była, że się w parku schodzili, teraz powiedzą gorzej! — Milczałbyś! — tupiąc ogromną nogą, zahałasowała żona. — Ty sam na córkę gadasz... a to jest anioł. Na nią nikt nie śmie nic powiedzieć. Tyś takiej córki niewart. Podniosła pięść do góry, wszystko było skończone. Podroba zamyślił się głęboko. — Ano! — rzekł w duchu — może to i dobrze! Pan Bóg wie, co robi. Jeżeli wyjdzie z tego kasza, prędzej się jegomości pozbędzie księżniczka, a Milce co ma być? Ruszył ramionami. Pani Zastawskiej do rana nie było. We dworze nie postrzeżono z początku, iż się przy łożu siostra miłosierdzia znalazła — ale przez doktora dowiedziano się, iż tam jakaś kobieta siedzi. Panna Klara bardzo ostrożnie zajrzała, poznała Zastawską i za głowę się pochwyciwszy, uciekła. Nie mówiła o tym jednak nikomu, pierwsza nie chcąc roznosić plotki i zostawując sobie tylko jej potwierdzenie — jako na własne oczy to widziała. Zastawską, przez całą noc nie zmrużywszy oka, dopiero jasnym dniem, gdy doktór zapewnił, iż się bez pomocy jej obejść może, wcale się z sobą nie kryjąc wobec służby pałacowej, wyszła z powrotem na folwark. Goście dnia tego pozostali, choć dosyć niespokojni; hrabia Paweł wyprosił się wieczorem, bo mu pilno, książę Herman konie dysponował do dnia, inni jechać mieli po śniadaniu. Spytany doktór o polepszenie na złość może i dla nastraszenia pokręcił tylko głową i rzekł: — Zmiany znacznej nie ma... Wieczorem Jadzia znowu zapytała panny Klary o męża, ale już z mniejszą troskliwością. Księżna stała na straży, aby i tym razem córki nie puścić do męża. — Nie masz tam po co chodzić — odezwała się — choroba idzie swoim porządkiem. Doktor siedzi a siedzi... i pięknie sobie pewnie za to każe zapłacić. — Ale mamo! — oburzyła się już Jadzia — wszakże gdyby furman zachorował... — Nic też nie mówię — z przekąsem przerwała ma- tka — tylko, że ty powinnaś odpoczywać, bo on ma aż nadto dobry i miły dozór przy sobie. Córka, odwróciwszy się, złośliwy uśmiech zobaczyła na ustach matki i zmarszczyła się. — Jaki dozór? — Pani Zastawska sama się ofiarowała siedzieć przy nim, dowiedziawszy się o chorobie. Spędziła tam całą noc, tkliwa i miłosierna istota! cha! cha! To coś znaczy... Rumieniec wystąpił na twarz Jadzi. — Możesz to być? — zamruczała, obracając się do Klary. Panna Klara zasznurowała usta, potrzęsła głową i milcząc — nie zaprzeczała. — Przyznam się — zawołała Jadzia — że ta pani... ta pani dała nam piękną naukę! A! to bardzo przyjemne! Widząc, że się na spór między matką a córką zanosi, panna Klara ze zwykłym taktem pośpieszyła do garderoby. Jadzia siedziała w fotelu, szarpiąc na sobie wieczorne ubranie — była zadumana smutnie. — Widzisz — poczęła po cichu matka. — Teraz się przekonywasz, że twój ubóstwiany pan Celestyn... zdobywał sobie na zapas i inne serduszka... Miłosierdzie! miłosierdzie! Młoda kobieta nie ryzykuje się tak do łoża chorego bez... przyczyny. Te schadzki w parku nie były tak niewinne, jak się wydawały. Księżniczka milczała, łzy się jej z pod powiek dobywały, łzy gniewu i obrażonej miłości własnej. W innej chwili może by była uczuła jeszcze mocniej krzywdę wyrządzoną sobie; teraz świeżo upojona hołdami, wyrwana ze zwykłego koła swych uczuć i myśli — gniewała się tylko na niewdzięcznika, a miłość ku niemu nie odzywała się już w sercu jak dawniej. Więcej niż kiedy rozumiała, iż dla siebie stworzeni nie byli. Usprawiedliwiała prawie rodzinę swą, obwiniała siebie, myśli się jej plątały dziwnie. Trzeba było wyjść z tego fałszywego położenia, ale — jak? Matka siedząc patrzała w nią chciwie i domyślała się, co się w sercu jej działo... Krok wielki był uczyniony — traf szczęśliwy sprowadził córkę rządcy, która rozcięła nareszcie węzeł gordyjski. Tak się zdawało matce. Jadzia w głębokiej zadumie, nie odzywając się do matki, spędziła w fotelu długą chwilę, ocierała oczy już suche, na ostatek poszła do łóżka. Matka uściskała z czułością tego anioła;.. Następnego dnia rano reszta gości po śniadaniu opuszczała Zbyszew, pozostał tylko jeszcze na pół dnia książę Eustachy, chcąc korzystać ze sposobności — i posłużyć jeszcze księżnie... O chorym powiadano, iż się ma cokolwiek lepiej, ale doktór zapowiada rekonwalescencję bardzo długą i wielkich starań wymagającą. Ponieważ mówiono już o tym w salonie przy księciu Eustachym po wyjeździe gości, a Jadwiga tylko zimnymi westchnieniami nad sobą, nie nad chorym, mieszała się do rozmowy — księżna otwarcie wynurzyła zdanie swe, iż gdy takich starań troskliwych potrzeba, których chory na wsi mieć nie może, bo panie prawdopodobnie dla wypoczynku i rozerwania Jadzi będą zmuszone jechać do Warszawy — najwłaściwiej by było pana Celestyna wyprawić do miasteczka, w którym doktór mieszka... Spojrzała na córkę namarszczoną jakąś, która nic nie odpowiedziała. Ale myśl była rzucona... Celestyn, gdy mu przytomność powróciła, wcale nie pamiętał, ani co się z nim działo, ani jak długo w tym stanie bezwiednym zostawał. Jak przez mgłę jakąś śniło mu się, że wdzięczną twarz kobiecą widział u łoża swojego, schyloną nad nim. Nie była to twarz żony... nie mógł nawet powiedzieć, z jakimi się ona wspomnieniami łączyła... Książę Eustachy, który doznał wielu łaskawych względów od kuzynki w ciągu tych dni kilku, pozostawszy jeszcze na parę godzin, spodziewał się teraz, gdy byli sami, zbliżyć się bardziej jeszcze, wymienić kilka słów znaczących, pozyskać jakąś, choć dwuznaczną nadzieję. Zawiódł się w tym, bo Jadzia smutna teraz, jakby wytrzeźwiona, okazała się chłodniejszą, widocznie unikała pozostać z nim sam na sam i odprawiła go bardzo powszednią grzecznością... W sercu jej odbywał się jakiś, mówiąc językiem wieku, proces, z którego ona sama sobie nie umiała zdać sprawy. Było w nim coś z dawnej miłości, coś ze znużenia życiem, które nie odpowiadało nadziejom, trochę uporu i dumy, trochę pragnienia życia w świecie, do którego była przeznaczona, a zawadą do niego był ten mąż. Bytność u jego łoża pięknej Milki — wskutek wyjaśnień pewnych przyniesionych wprost z folwarku przez pannę Klarę, która miała politowanie nad Celestynem, a w duszy nie cierpiała swatającego się Eustaszka — mniej się teraz wydawała podejrzaną Jadzi. Panna Klara przekonała ją, że tam na posłudze brakło, że się doktór dopominał pomocy, i pani Zastawska, o której nawet chory nie wiedział, sama się ofiarowała przez litość itd. Jadzia była zawstydzona tym, iż Celestyną tak wszyscy opuścili, czuła się winną. Miała trochę żalu do matki, do wszystkich, najmniej do siebie. Tłumaczyła się w duchu obowiązkami gospodyni, koniecznością pozyskania familii.. Wieczorem chciała koniecznie odwiedzić męża, ale matka i tego dnia nie dopuściła jej do niego. Pocieszano ją tym, że był znacznie lepiej, potrzebował spoczynku, a unikać kazano wzruszeń. Kazała więc do siebie przywołać doktora, który, zrażony obejściem się z sobą i z chorym, wprawdzie stawił się, lecz w najgorszym humorze. Człowiek był młody, energiczny i o dwór ów książęcy nie dbający wcale. Na sercu miał wypowiedzieć żal, jaki czuł do wszystkich. Jadzia, ułożywszy wielce zafrasowaną twarz, pośpieszyła z podziękowaniem przeciw niemu. — Chciałam panu konsyliarzowi podziękować — odezwała się rumieniąc — za staranie około męża mojego. Ta nieszczęśliwa choroba przypadła właśnie w taki moment, gdy ja obowiązku mojego spełniać nie mogłam, a com wycierpiała... — Wierzę, wierzę — odparł doktór głosem wielce poruszonym. — Pojmuję, co się musiało dziać w sercu pani... zwłaszcza, że to choroba była nie żarty. Takiego zapalenia mózgu, jak to, obserwować mi się nie zdarzyło. Nie chwaląc się, prawdziwym cudem ocaliłem go... Należy też podziękować tej pani czy panience, co mi w pomoc przyszła, bobym sobie nie dał by rady. W domu tak wszyscy byli zajęci, że ja dla siebie ani obiadu, ani szklanki wody doprosić się nie mogłem. Sam chodziłem do studni po wodę. Zaledwiem mógł dostać. — A! tak! tak! — dodał doktór — dziękować Bogu, iż się to nie gorzej skończyło! Jadzia, słuchając, stała w płomieniach, bladła; zuchwalstwo doktora, obawa, aby nie rozgłaszał tego — odejmowały jej prawie przytomność. — Jam temu nie winna — rzekła cichym głosem, tłumacząc się — nie dano mi wiedzieć, mama mnie nie dopuściła. — Ja też pani nie obwiniam — począł doktór — bo takiego zapomnienia o chorym, choćby to był parobek z kuchni, osoba takich uczuć i szlachetności jak pani — dopuścić by się nie mogła. — Ja... Doktor się skłonił, urywając rozmowę — chciał odejść. — Ale jakiż jest stan chorego... mojego męża? — poprawiła się Jadwiga. — Zwykły, zwykły, po takim przejściu groźnym — rzekł doktór — Potrzeba nadzwyczajnego starania, rekonwalescencja będzie długa, a uchowaj Boże recydywy... — Więc może by — przerwała gospodyni — lepiej było dla chorego, gdybyśmy go łaskawej opiece pańskiej powierzyli i odwieźli do miasta?" Mówiła to nieśmiało; doktór się ironicznie uśmiechnął. — Zapewne — rzekł — ja tu widzę, żeście państwo wcale do pielęgnowania chorych nie nawykli... Pani dobrodziejka może by też chciała być przy mężu? Mieszkanie stosowne by się znalazło. Jadzia zawiązywała węzeł na chusteczce, spuściła głowę, nic nie odpowiadała. Doktor poczekał trochę, nogą szasnął głośno i wyszedł... Serce ludzkie jest narzędziem tak w swych czynnościach niepojętym, ze nigdy wrażenia, jakie na nim czynić mogą wypadki i ludzkie słowa, ściśle obrachować niepodobna. Raz działają one na nie wprost, czasem wywołują przeciwne skutki zamierzonym, niekiedy z dwóch wprost sprzecznych sił wyradza się jakaś pośrednia. Śmiałe wystąpienie doktora, które powinno było obudzić dla chorego współczucie i uznanie własnej winy, w sercu Jadzi gniew tylko zrodziło. Gniewała się na zuchwałego a nieproszonego mentora, na ludzi swych, na dwór — ale siebie uznawała' za niewinną. Force majeure ją tłumaczyła. Nie mogło być inaczej; matka, oszczędzając ją — w błąd wprowadziła. Teraz, gdy Celestyn odzyskał przytomność, nie pytając już księżny, postanowiła koniecznie pójść do niego. Na nerwowej i nie. nawykłej do podobnych widoków kobiecie sama myśl tej izby chorego, atmosfery otaczającej go, cierpienia, którego miała być świadkiem — była już męczarnią wstrętliwą. Ale — musiała! Powiedziawszy to sobie, porwała flakonik ze stolika, oblała się jakimś zapachem, nasyciła nim chustkę i poszła... Doktor stał nad łożem. W półmroku, bo okna były pozapuszczane, zobaczyła na poduszkach bladą jak trup głowę męża, obwiązaną, zdefigurowaną cierpieniem, straszną. Wyraz jej był całkiem zmieniony, stał się prawie innym człowiekiem... wiało śmiercią od niego, a Jadzia tak się jej obawiała! Zobaczywszy z dala nadchodzącą żonę z chustką na ustach, z wejrzeniem przestraszonym, Celestyn się poruszył, doktór się odwrócił i usunął na bok. Niepewnymi krokami, wahając się, przystąpiła do łoża Jadzia i jąkając się, prawie niedosłyszalnym głosem coś przemówiła... Z uśmiechem głowę ku niej zwracając, Celestyn poruszył wargami; ręka jego blada, drżąca, wysunęła się, szukając jej rączki... Pomimo wstrętu podać mu ją musiała żona, a on - z uczuciem do ust ją przyłożył. Serce niewieście zadrżało, obudziła się litość. Odważyła się pochylić ku niemu i szepnęła słów kilka; ale już to ciężkie powietrze pokoju chorego, woń lekarstw i mokrej bielizny — ta cisza smutna i mrok zaczynały do niezniesienia działać na wypieszczoną kobietę. Prędko więc wyrwała swą dłoń z ręki jego, uśmiechnęła się i pośpieszyła ku drzwiom. Tu na nią czekała matka strwożona i poprowadziła do pokojów, gdzie Jadzia padła na krzesło, wybuchając płaczem. Obok dworku doktora, w domku, którego połowę najęto od wdowy po urzędniku, mieścił się teraz już powoli do zdrowia przychodzący pan Celestyn... Stało się, czego księżna najmocniej życzyła sobie. Jadzia, której zdrowie wymagało porady doktorów, poje- chała z matką do Warszawy, sam mąż się tego domagał — jego wziął doktór w opiekę... Była zima już... Chory powolnie do sił przychodził, a młodość jego bezpowrotnie już znikła; zestarzał się nagle o lat dziesiątek. Włosy mu wypełzły z głowy prawie zupełnie, oczy przygasły. Śliczne rysy twarzy, wychudzone, były jakby szkieletem dawnej męskiej jego piękności. Cierpienie swe znosił z męstwem i rezygnacją, która go w oczach wszystkich podnosiła. Opuszczony zupełnie, bo się ledwie o niego dowiadywano, bez zasobów, bo resztką własnego grosza się utrzymywał, nie tylko nic nie żądając, ale nic nie chcąc przyjąć od żony, która w początkach ofiarowała pomoc swą — Celestyn, oszczędzając się, żyjąc po dawnemu, dni spędzał na pracy, do której powrócił z nowym zapałem. Ponieważ książki jego i notaty wszystkie były w dworku na Pradze pozostały, musiał się o nie zgłosić do Leokadii, którą uwiadomił o chorobie w sposób jak najbardziej uspokajający. Zapewniał, że się już ma zupełnie dobrze, lecz doktór tylko go z powodu zimy trzyma jeszcze W zamknięciu. Leokadia po piśmie domyśliła się stanu brata, byłaby natychmiast pojechała do niego, ale opuścić matki nie mogła. Nie powiedziała jej nawet o chorobie i skłamała, że Celestyn na wsi pozostał dla interesów gospodarskich, bo o przyjeździe księżny z córką do Warszawy — wiedziano... To rozwiedzenie się małżeństwa było dziwnym trochę — ale samo ono też niemniej się dziwnym wydawało. Na wszystko można się było przygotować. Leokadia pisała często. Celestyn z wielką pociechą zawiązał z siostrą korespondencję, ale o, sobie nie mówił w niej wcale. Z Warszawy i do Warszawy także listy chodziły, rzadsze jednak, zimne, przymusowe, obowiązkowe; ze strony Celestyna czulsze, Jadzi pośpieszne, bo nigdy nie miała czasu, bo niezmiernie była zawsze zajęta, a oprócz tego jakąś przedsiębrała kurację. Dowiadywała się o męża, nie przynaglając go wcale do przyjazdu i zalecając, aby zimę przebył przy doktorze, który tak szczęśliwie prowadził cały przebieg choroby i konwalescencji. W niektórych z tych listów czasem odzywało się jakby wspomnienie dawnej miłości, drgała jakaś struna niewieścia, lecz w większej części ich chłód był straszny... Jadzia skarżyła się tylko na bardzo zaniedbane interesa. Celestyn z tego powodu czuł się w obowiązku znowu zająć nimi, ściągać papiery, powoływać pana Podrobę — i czuwać, o ile mógł, nad zarządem. Jadzia wyraziła w jednym z listów żądanie, aby gdy mu pozwoli zdrowie, naprzód się udał do Zbyszewa, dokąd ona może by też później przybyła. Lecz później to, jak się ze wszystkiego domyślać było można, nie mogło nadejść przed wiosną. W Warszawie życie płynęło teraz po myśli księżny matki. Familia, pozbywszy się pana Kormanowskiego, w gościnnym pałacyku tłumnie się zbierała. Książę Eustachy był gościem codziennym. Matka z wielką radością widziała go zyskującego z każdą chwilą w oczach Jadzi, która teraz zupełną mu oddawała sprawiedliwość. Przyznać też należy książęciu, że o pozyskanie łask umiał się starać. Znając już upodobania kuzynki, nadał . sobie pewien werniks uczoności, łatwo zdobyty z pomocą jakiejś encyklopedyjki. Podnosił nieustannie każde słowo tej wyroczni, której był wielbicielem — zachwycał się nią, służył, wielbił i tak zakochanego grał dobrze, jakby był pierwszym amantem francuskiego teatru. Księżna matka wynosiła go pod niebiosa. Nie wiedziano jeszcze, jak się tam złoży z tym Celestynem, który teraz był tylko zawadą nieznośną, ale księżna spodziewała się, że umrze, zresztą i Jadzia dawała już sobie mówić o rozwodzie, boć z trupem schorzałym żyć jej było niepodobna. Wzdychała, nic nie odpowiadając. Gdyby ta przeszkoda usunięta została, nie było najmniejszej wątpliwości, iż książę Eustachy nawet przed upływem roku żałoby zostanie szczęśliwym małżonkiem. Nie mówiono o tym z sobą wyraźnie, Jadzia unikała tłumaczeń jasnych, ale dwuznaczne słowa uchodziły! Litowała się jeszcze nad Celestynem — lecz nie przypuszczała, aby razem żyć mogli. W najgorszym razie mógł sobie siedzieć w Zbyszewie. Tak upłynęła zima — Celestyn do zdrowia przychodził. Choć osłabiony jeszcze, do niepoznania zmieniony, wychudły, blady, łysy, był to jeszcze piękny mężczyzna, a raczej piękna ruina. Obudzał litość we wszystkich, z taką jakąś słodyczą pogodną znosił swój los, z taką rezygnacją, wszystko znajdując dobrym i nie zdając się nic pragnąć oprócz połączenia z żoną. W nim przywiązanie do niej rozłączeniem się wzmogło i urosło. Każdy list, którym go rzadko obdarzała, chwytał gorączkowo, czytał, odczytywał, cieszył się nim i chwalił. Sam on pisał często i długo, tak jakby jeszcze był owym kochankiem przedślubnym, rozmiłowanym w niedostępnym ideale. Jadzia zaledwie połowę tych listów czytywała z roztargnieniem, znajdowała je monotonnymi. Większa część leżała nie rozpieczętowana w szufladzie, o czym i matka, i panna Klara wiedziały. Postrzegano też, że do męża pisywała z obowiązku, czasem się skarżąc na tę pańszczyznę. Zbywała się jej kilku wierszami, a że pisała zawsze głoskami wielkimi, szeroko, zajmowały one jako tako dwie lub trzy stronice. Celestyn tłumaczył to brakiem czasu, bo w stolicy obowiązki towarzyskie tak pochłaniały! Nadeszła wreszcie wiosna i doktór już nie miał nic przeciwko wyjazdowi do Zbyszewa lub Warszawy. Celestyn czuł w sobie sił więcej, niż miał ich w istocie. W ciągu pobytu w miasteczku nie miał prawie żadnego towarzystwa, oprócz lekarza, z którym się zaprzyjaźnił. Doktor był żonaty od niedawna. W domu, jego spędzał Celestyn często wieczory bardzo miłe. Tu też od niejakiego 'czasu spotykał się z panią Zastawską. Zrobiła ona znajomość z żoną doktora, sama się jej narzuciwszy, co trochę dziwiło panią konsyliarzową. Uderzało i to, że rozmaitymi przysługami starała się ją sobie pozyskać, zbliżyć się, i wciskała do ich domu. Doktor, który poznał w niej ową siostrę miłosierdzia, co się narzuciła do pilnowania Celestyna, miał trochę podejrzenia, iż te odwiedziny i przyjaźń niekoniecznie dla nich tylko były przeznaczone. Po cichu mawiał żonie, że Zastawską musi się kochać w jego pacjencie. Lecz były to proste domysły tylko, bo ani Celestyn, ani ta pani nie dawali najmniejszego pozoru jakiegoś miłosnego stosunku. Byli z sobą przyjaźnie, serdecznie, lecz z daleka. Prawda, że wieczorami, gdy się spotykali w domu doktora; zasiadali na tak długie i ożywione rozmowy, iż często godzinę spóźnioną przypominać im musiano. Ale rozmów tych wszyscy słuchać mogli, toczyły się one o książkach, o ludziach, o świecie, o tych tysiącu zagadnień, na których lubią się próbować serca i umysły sobie sympatyczne. W sporach ich nawet czuć było porozumienie ducha i wzajemną łączność jakąś. Pani Zastawską całą tę zimę ciągle potrzebowała to porady doktora, to towarzystwa konsyliarzowej, przybywała do, miasteczka co najmniej raz na tydzień, a bawiła czasem po dni parę. Mąż, który się bawił polowaniem, kartami i mało w domu siadywał, nic nie miał przeciwko temu, ażeby i żona się też kurowała i rozrywała. Celestyn, choć przywiązany do żony i choć mu nie postało w głowie kochać się w tej pięknej Madonnie, w której pała młodzież powiatu się kochała, co ją niecierpliwiło — miał dla niej najżywszą sympatię. Lubił jej rozmowę, zapatrywał się w piękne jej oczy, ale nigdy słówko żadne dwuznaczne nie wyszło z ust jego... Gdy z wiosną już zaczęto mówić o wyjeździe Celestyna, który najprzód miał być w Zbyszewie, potem jechać do Warszawy, pani Zastawska posmutniała. Doktor utrzymywał, że chciała mu wmówić, ażeby Celestyna, osłabionego jeszcze, nie wypuszczał tak prędko. Konsyliarz zaś trochę gburowato miał odpowiedzieć zarumienionej pani: „Owszem, czas, ażeby sobie jechał, bo mu pani głowę zawrócisz, a to ani dla niej, ani dla niego nie będzie zdrowym. Ja, jako doktór, muszę profilaktyczne środki zapobiegające chorobie radzić państwu obojgu". Milka pogniewała się trochę, ale to nie przeszkadzało jej, gdy czas wyjazdu się zbliżał, prawie co dzień pod jakimś pozorem zajeżdżać do konsyliarzostwa i zasiadywać się u nich bardzo uparcie. Żona doktora, zdaje się, że coś więcej wiedziała od męża i brała' stronę swej przyjaciółki tak dalece, iż po pana Celestyna posyłała potajemnie, gdy Milka przybyła, jej jednak o tym nie mówiąc wcale. Ostatniego wieczoru, gdy Celestyn przybył się żegnać, panią Zastawska znalazł już siedzącą w kąciku i bardzo smutną. Nie przyszła nawet wedle zwyczaju z nim się przywitać, a gdy się zbliżył, odezwała się, główkę podnosząc: — Jak to niebezpiecznie do dobrych się rzeczy przyzwyczajać! Ot, ja nawykłam tak do pańskiego towarzystwa, że teraz... a! teraz nie wiem, jak się obejdę bez niego! Celestyn podziękował jej pocałowaniem ręki, która w dłoni jego zadrżała. — Pani moja — rzekł — na świecie wszystko, złe i dobre, przesuwa się przed nami, nic nie trwa! Wierz mi, pani, że te wieczory spokojne, któreśmy tu na cichych spędzili rozmowach, i dla mnie najmilszym zostaną wspomnieniem. — A! Pan sobie znajdziesz innych... — odparła cicho Milka — a ja — nikogo. Głos, którym to mówiła, drżący był i rozrzewniony. Celestyn popatrzał na nią z uczuciem. — Któż wie — rzekł powoli — spotkamy się jeszcze może. Ja miałem nawet stąd jechać do Zbyszewa, ale — dodał, wahając się — dowiedziałem się, że matka moja jest cierpiąca, muszę do niej pośpieszyć. — Więc wprost do Warszawy? — pytała ciekawa Milka. — Tak jest — ale potem zdaje się, że przyjadę i do Zbyszewa, gdzie spodziewam się znaleźć panią. — A! pewnie! — podchwyciła z radością Zastawska. — Przyjedź pan tylko! Dotrzymaj słowa... — Ale — dodała z uśmieszkiem smutnym — już w parku unikać będę spotkania, bo nas za nie oszkalowano... Spojrzała na niego, Celestyn uśmiechał się smutnie. — Kochana pani — rzekł — do niej się bezkarnie zbliżyć nie można... Jesteś bardzo piękną, każdy posądzony być musi, że dał się urokowi tej piękności pochwycić. — O! tylko nie pan!— odparła Zastawska. — Ja oprócz uroku piękności — rzekł Celestyn — śliczniejszą jeszcze duszę w niej uwielbiam... i bądź pani pewna, że gorętszej przyjaźni dla niej nikt nie ma. Milka zarumieniła się, spojrzała mu w oczy, podała rękę i zamilkła. Wieczór zszedł smutnie. Celestyn wyjeżdżał z jakimś przeczuciem nowego cierpienia, które go czekało. Doktor żałował miłego pacjenta, konsyliarzowa litowała się nad jego losem, a Milka łzy miała w oczach. Przy pożegnaniu ścisnęła mu rękę, nic nie mówiąc, zatrzymała ją długo, rozpłakała się i uciekła. Celestyn nazajutrz był już na drodze do Warszawy. Zmuszony się oszczędzać, bez sługi, na prostej bryczce przebył mil kilkadziesiąt, które go, osłabionego po chorobię, niewymownie zmęczyły. Na ostatniej stacji uczuł się niedobrze, potrzebował wypoczynku, a wiedział, że w pałacu go mieć nie będzie. Więc choć mu pilno było zobaczyć tę żonę, do której tęsknił — postanowił najprzód zajechać do dworku na Pragę i tam dzień wytchnąć jaki. Zbliżenie się do swoich było mu zarazem niewymownie miłe i smutne. Nie wiedział, jak znajdzie matkę... Zajeżdżająca bryczka wywołała na próg Leokadię, która stanęła w ganku, spojrzała na Celestyna i postrzegłszy w nim tak okropną zmianę, od wykrzyknienia się wstrzymać nie mogła. Było to widmo Celestyna już tylko. Leokadia przerażona podała mu rękę, bo wysiadając z bryczki z trudnośpią się mógł utrzymać na nogach. Nie powiedziała mu, jakie na niej uczynił wrażenie, nie chcąc go tym przestraszać, lecz ulękła się, aby matka na widok jego nie wydała się z tym, co uczuć musiała. Zaprowadziła go więc do pokoju ojca pod pozorem, że pani Monika odpoczywa. Sama zaś pobiegła ją przygotować, że Celestyn nadzwyczaj jest — drogą zmęczony. Rozpłakana z radości staruszka, która zaledwie o chorobie lekkiej wiedziała, przyszła zaraz powitać syna. Szczęściem mrok był w pokoju, a ona niedowidziała. Głos tylko znalazła zmieniony. W istocie wszystko się w nim zmieniło, były to resztki złamanego na zawsze człowieka. Siły młodości nawet nie mogły go podźwignąć, utrzymywały tylko gasnące życie. Nie chcąc dać poznać po sobie ani znużenia, ani smutku, Celestyn starał się być wesołym; opowiadał, co mógł znaleźć najzabawniejszego, i matkę potrafił tym uspokoić — ale nie Leokadię. Chciała ona go zatrzymać dłużej we dworku — lecz Celestyn od razu zapowiedział, że dłużej nad jeden dzień odpoczywać nie może. Mówiliśmy, że przy pogrzebie ojca przyjaciel Michał wyręczał Celestyna. Znał on dawniej jego rodzinę i był wielbicielem wielkim panny Leokadii, która i pięknością, i rozumem łatwo serce pozyskać mogła. Pan Michał byłby się nieochybnie zakochał, czuł to, lecz, człowiek pozytywny, obrachowywał, że ubogo żenić się nie może. Choć więc czas mu bardzo schodził mile w towarzystwie siostry przyjaciela, unikał częstych odwiedzin. Niekiedy tylko zapędzał się na Pragę, ulegając słabostce, i pod pozorem ofiarowania swych usług spędzał tam jaką godzinę. Właśnie następnego dnia, gdy Celestyn bawił się w poobiedniej godzinie, Leokadia zarumieniona przywitała go w ganku i zaprowadziła do brata, ostrzegłszy, aby nie dał poznać po sobie wrażenia, jakie na nim musi smutny stan przyjaciela uczynić. Pomimo tej przestrogi Michał wszedłszy zmieszał się mocno, żal mu się zrobiło tej ofiary — i powitał go niewyraźnymi słowy... Celestyn rad mu był nadzwyczajnie i zawołał ściskając, że go sam Pan Bóg chyba tu sprowadził. Michał wiedział wprawdzie o losach przyjaciela, słyszał, co powszechnie mówiono, o niektórych rzeczach na wpół dowiadywał się od panny Leokadii — ale to wszystko tak poplątane — niedokładne... iż potrzebowało objaśnień wielu... Leokadia, czując, jak miłym być może dla Celestyna poufałe zwierzenie się przed Michałem, samych ich zostawiła. Celestyn miał na sercu najprzód przyjaciela przeko- nać, że był jak najszczęśliwszym, że nikt oprócz familii nie zawinił przeciw niemu, że żona była najlepszą żoną, matka bardzo przyzwoitą świekrą i że on tylko sam wiele sobie miał do wyrzucenia. Oczyszczał szczególniej Jadzię ze wszelkich zarzutów... Michał słuchał z pewnym rodzajem politowania o tym, co się działo w pałacu, o jawnych konkurach księcia Eustachego, o projekcie rozwodu mówiło miasto całe. Nie ulegało to żadnej wątpliwości, sam tylko Celestyn wcale o tym nie wiedział. Słuchając go, pan Michał ważył w sobie, czy lepiej jest nie uprzedzać go wcale i dopuścić, aby go po przybyciu rzeczywistość jak obuchem uderzyła — czy otworzyć mu zawczasu oczy. Stan zdrowia Celestyna — zdawało się Michałowi — czynił przygotowanie obowiązkowym. Rad był, że się tu znalazł opatrznościowo, i powoli rozpoczął rozmowę ostrożnie. — Wszystko to, co mi mówisz — odezwał się — dziwnie jakoś jest w sprzeczności z tym, co tu ludzie bardzo bliscy księżny i żony twojej opowiadają. Że ty kochasz ją, o tym nie wątpię; ale nie widzę w niej czułości, gdy cię tak opuścić mogła. — To są potwarze i z zupełnej nieznajomości prawdziwego stanu rzeczy tworzone wnioski — odezwał się Celestyn gorąco. — Ludzie plotą o tym, czego nie znają. Żona była i jest dla mnie najlepszą, pisuje do mnie ciągle. Potrzebowała kuracji i wyjechała z matką. Księżna Eufrezja jest dziwaczna, a córka czasem jej ulegać musi. Michał zmilczał. — Wierz mi — rzekł — że serce twoje poczciwe łudzi się... My tu wiemy w Warszawie wszystko, co się w domu księżny dzieje. Gdyby nikt inny, najlepsza przyjaciółka księżny, markiza Żulieta, rozpowiedziałaby i rozniosła... — Bajki! — odparł Celestyn. — Ale cóż mówią? co mówią? — Niech więc to będą bajki — odparł Michał. — Nie będę się upierał o to. Potrzeba wszakże, abyś o tych bajkach był uprzedzony... — Mów, proszę — naglił Celestyn. Michałowi, z przykrością przychodziło zdzierać zasłonę z oczu przyjaciela. — Mój drogi — rzekł — mówią powszechnie, iż się do rozwodu gotują... Celestyn dobrodusznie śmiać się zaczął. Nosił zawsze przy sobie listy żony, dobył ich z pugilaresu ręką drżącą i położył przed przyjacielem. — Na, masz, czytaj! — zawołał. Machinalnie Michał wziął do ręki list na wierzchu leżący... Był on tak przerażająco suchy, zimny, martwy, tak widocznie z musu, czy litości pisany, że Michał, odczytawszy go, spojrzał tylko na Celestyna i ramionami poruszył. — Przeczytaj go sam — rzekł — jest że tu najmniejsza oznaka czułości czy przywiązania? Kormanowski wziął go w ręce... odczytał na nowo i położył zadumany. — Ona nie ma zwyczaju rozpisywać się z serdecznościami — rzekł. — O to mniejsza; lecz rozwód jest po prostu niemożliwy... Może być w myśli matki, w rachubach familii, nie przeczę, lecz Jadzia na to nie pozwoli. Nie — nigdy! ja — także! — A gdyby ona, dajmy na to, przez matkę i familię namówiona, zażądała go sama? Cóż byś począł w takim razie? — zapytał Michał. — Nie wiem, bom nigdy nie przypuszczał nic podobnego — odezwał się Celestyn. — Jakaż przyczyna do rozwodu? Ja ją kocham... Michał ramionami poruszył. — Księcia Eustachego, którego znasz — rzekł cedząc — prowadzą na męża dla niej. Jest w łaskach wiel- kich u pań obu, bywa tam codziennie, ledwie że nie mieszka. Celestyn poruszył ramionami. — Doskonale o tym wiem — rzekł z uśmiechem lekceważenia — ale to jest, z pozwoleniem, salonowy dudek, który bawi Jadzię, ona go nigdy na serio nie bierze. Może im być do posług potrzebny — może mu wygodnie jeść dobre obiady księżny; ale dla kobiety, jak ona — jak Jadzia, tak wykształconej, tak znającej ludzi — taki bąk kręcący się po salonach! Widzę, że nie znasz mojej żony... — Powtarzam ci, co powszechnie powiadają — powtórzył Michał. — Przekonasz się sam wkrótce, czy to jest prostą potwarzą, czy też ma jaką podstawę. — To nie ma sensu! — zakończył Celestyn. — Zatem nie mówmy już o tym — rzekł Michał, ściskając go — i obyś nie miał powodu do zmartwienia. — O rozwodzie nikomu się ani śniło! — dodał Celestyn — wprost brukowe plotki. Na tym się skończyło. Kormanowski wcale nie poruszony tym, co za nikczemne potwarze uważał, był najlepszej myśli. Podżartowywał z miejskich próżniaków, którzy, nie mając nic do czynienia, komponują rzeczy niestworzone. Michał zabawił do późna, po części dla przyjaciela, w części dla panny Leokadii, od której, ile razy tu przybył, oderwać się nie mógł. On i ona tak się jakoś w poglądach na świat, charakterach i temperamentach godzili, iż czas im schodził jakby na harmonijnym duecie. Nazajutrz Celestyn dosyć rano wybrał się do pałacu. Myśl, że swą Jadzię zobaczy, ożywiała go i rozweselała. Zapomniał wszystkiego, co od niej i przez nią wycierpiał, dawna miłość spotęgowana dłuższym niewidzeniem napełniała biedne serce. Wyobrażał już sobie powitanie, radość jej i swoją, przyjęcie... Stanąwszy przed pałacem, gdzie służba dosyć zdziwio- na go przyjęła, jak stał, nie oznajmując się, z bijącym sercem pobiegł do Jadzi. Była to właśnie godzina śniadania. U stołu w saloniku młodej pani siedziała księżna matka, ona i — ranny dosyć gość Eustaszek. Towarzystwo było bardzo ożywione, gdyż z dala śmiechy się słyszeć dawały, gdy blady, wzruszony pan Celestyn ukazał się w progu. Istny posąg Komandora... Jadwiga, spojrzawszy na niego, krzyknęła i padła na krzesło, tak ją przeraził tą twarzą na pół trupią, księżna Eufrezja odwróciła się z gniewem, Eustaszek zerwał się z krzesła i stał, nie wiedząc, co począć. Trwało to chwilę. Celestyn posuwał się ku Jadzi, która z niewymowną trwogą podała mu rękę i zimno wskazała mu krzesło! — Któż tak wchodzi, nie oznajmując się? — odezwała się posępnie. — Tak się nastraszyłam... — Pan wyglądasz okropnie! — zawołała księżna — istotnie można się było nastraszyć... Celestyn, prawie nie słysząc, co mówiono, patrzał na żonę, czekał na jakąś oznakę uczucia, na uśmiech, półsłowo, wejrzenie. Jadzia, nadąsana, wsparta na ręku siedziała, patrząc w okno. Niepotrzebny wcale Eustaszek chwycił kapelusz. — Więc ja kuzynkę pożegnam i biegnę po sprawunki... Ukłonił się i zniknął. Księżna matka chodziła, rzucając się i mrucząc coś po saloniku. Celestyn jeszcze oczu nie mógł odwrócić od żony. — Jadziu! — odezwał się. Jak rozbudzona młoda pani spojrzała ostro na niego, odsunęła się z krzesłem i poczęła głosem jakimś nienaturalnym. — Wiesz, jak ja chorych się obawiam — jestem wraźliwa... Taki widok może mnie przyprawić o chorobę. Jak było można choremu... — Ale ja zdrów jestem! — odparł Celestyn. — Ale waćpan wyglądasz jak trup! — przerwała księżna. — Zobaczże się w zwierciadle. Jadzia — pan wiesz... Celestyn zmieszany podniósł się z krzesła, chciał ją ująć za rękę, cofnęła się żywo. — Proszę mnie nie dotykać! — zawołała. — Cóż mam zrobić z sobą? — odezwał się tonem litość obudzającym. Głos ten, postawa nieszczęśliwego zdały się wreszcie panią Jadwigę zawstydzać, że się tak okazała okrutną. Nim się zebrała na odpowiedź, matka poczęła żywo: — Najlepiej waćpan zrobisz, gdy pójdziesz do łóżka i poszlesz po Landlera... — Ja się nie czuję chorym! — powtórzył Celestyn. — Droga może tylko zmęczyła, śpieszyłem tak, aby Jadzię zobaczyć. Żona ruszyła ramionami. — Czułości wcale nie w miejscu — odezwała się stara księżna — najprzód potrzeba o tym myśleć, aby być do człowieka podobnym... Jadwiga przyszła nieco do siebie i łagodniejszym głosem dodała: — Potrzeba, abyś się położył! Pisałeś, że jesteś zdrów, ale ten wiejski doktór nie umiał leczyć... Wyglądasz okropnie... w istocie zastraszyłam się. — Jadziu! — wyjąknął Celestyn, jakby błagając litości. Księżna porwała za dzwonek i gwałtownie zaczęła nim poruszać. Kamerdyner wpadł jednymi drzwiami, drugimi panna Klara. — Niechże dla... pana pokój przygotują natychmiast i — posłać po Landlera — odezwała się księżna. — Pokój pański zajęty! — mruknął kamerdyner. Jadzia podchwyciła żywo: — Jest przecież żółty na dole... Kamerdyner wyszedł. Celestyn, którego się tak pozbywano, ciągle jeszcze zwracał się ku żonie, która unikała jego wzroku, a wreszcie, dawszy z dala znak Klarze, prędko wysunęła się do swojej sypialni, drzwi zamykając za sobą. Pozostawszy sam z matką, Celestyn namyślał się, czy ma wyjść, gdy księżna się odezwała szorstko: — Jadzia to odchoruje! Idź pan do swego pokoju... Przecież się pewne względy należą kobiecie, której pan znasz draźliwości... Nic już nie odpowiadając, Kormanowski, którego ta scena przygnębiła, zwlókł się z krzesła i wolnym krokiem Wysunął się z saloniku. W głowie mu się tak pomieszało, iż przeznaczonego dla siebie żółtego pokoju, który znał dobrze, znaleźć nie umiał i potrzeba było, aby go do niego służący zaprowadził... Tu w istocie położyć się musiał na kanapie, bo resztę . sił postradał. Miałożby prawdą być, co mówił Michał? Tego nie mógł przypuścić nawet — zwalał winę na siebie, że się zjawił tak nagle i że serce Jadzi na widok śladów cierpienia, które nosił na twarzy, poruszyło się tak mocno... Ona była tak wraźliwą! Był pewien, iż sama naprawi to wprędce — i okaże mu dawne przywiązanie. Mimowolnie uderzony tym, co mu po dwakroć powtórzyła księżna, że był do trupa podobny, przejrzał się w zwierciadle i po raz pierwszy przekonał się, że istotnie zestarzały był, wymizerowany, zmieniony. Miałażby miłość być przywiązana do rumieńców i do zdrowia? — zapytał sam siebie i odpowiedzieć na to nie umiał. Było mu nad wyraz smutno. W domu tym, który powinien był swoim nazywać, czuł się obcym. Służba spoglądała na niego z jakimś wyrazem niechęci i wstrętu, słuchano go jakby z musu... Wszystko, co otaczało, zdawało się nieprzyjazne... Księżna w istocie posłała zaraz po Landlera, ale więcej jako po przyjaciela domu i pośrednika, niż po lekarza. Wydała rozkaz, ażeby gdy przybędzie, najprzód go do niej proszono. Czekała na niego we własnym gabinecie... Po długim dosyć oczekiwaniu zjawił się doktór i zapytał najprzód, czy młoda pani nie chorą jest? Księżna posadziła go w krześle, zamknęła drzwi, nie kazała wpuszczać nikogo. Widocznie zabierało się na jakąś ważną konferencję. — Kochany konsyliarzu — odezwała się, przysiadając do niego z oznakami wielkiej niespokojności — jesteś od dawna przyjacielem naszego domu i dziś chcę cię prosić o dowód życzliwości swej dla nas. Możesz być naszym wybawcą — będziemy ci wdzięczni nad wyraz wszelki... Słuchaj, Celestyn powrócił — i Jadzia, zobaczywszy go, o mało nie padła z przestrachu i obrzydzenia. Powiadam ci, to trup chodzący. Patrzeć na niego bez wstrętu nie można. Wiesz, jak ona choroby i chorych się boi, jaka nerwowa. Ta myśl sama, iż trup krok w krok za nią chodzić będzie i prześladować ją swoimi obrzydliwymi czułościami, o mało nie wywołała ataku!.. Niepodobieństwem jest, aby ona z nim żyła. Zobaczysz go... Wniósł się nam tu do domu — wypędzić go niepodobna, a żyć z nim na karku rzecz nieznośna. Ja na to pozwolić nie mogę. Jadzia mi zachoruje... Samo dotknięcie ręki tego człowieka... — Ale cóż się z nim stało? — zapytał Landler.— Przecież młody jest i silny... jedna choroba nie mogła go tak obalić, zmienić? — Zobaczysz go, zobaczysz — zawołała księżna gorączkowo. — Nie ma o czym mówić — dosyć, że Jadzia ma wstręt, boi się go, póki on tu będzie, chwili spokoju nie mamy... Doktor zadumał się. — Naturalnie, zobaczę go — rzekł — będziemy radzili. — Na miłość Bożą — pracowała księżna — w jakikolwiek sposób trzeba go stąd wziąć. Wymyślić jakąś kurację, wody — co chcesz, byleśmy się my go pozbyli. Landler popatrzał w sufit. — Ale cóż dalej ? — zapytał, widząc, że księżna gotuje się z czymś jeszcze wystąpić i sili na wynalezienie właściwego wyrażenia. — Cóż dalej? — Nie mam co w bawełnę obwijać — odezwała się matka. — Znam Jadzię, pragnę jej szczęścia. Ona z tym człowiekiem, spętana, z tą kulą u nogi żyć nie może. Potrzeba ich rozwieść. Landler popatrzał, czekając, czy więcej nie powie. — Znajdziemy jej męża — dodała księżna — który zatrze wspomnienie tego nieszczęśliwego wybryku, bo go w młodości i niedoświadczeniu przebaczyć można. Doktor ruszył się, jakby chciał odchodzić. — Czekaj — rzekła księżna — na ciebie, kochany konsyliarzu, wkładam przyjacielski obowiązek, abyś mu wytłumaczył, przygotował go do konieczności rozwodu... Zrób, jak sam będziesz uważał... Daj mu do zrozumienia, że nie może nas swoją chorobą, swoim widokiem zamęczać, zabijać. Jeżeli potrzeba będzie jakich ofiar, ja z własnego majątku gotowa jestem... — O ile go ja znam — podchwycił Landler, który zimno słuchał gorączkowego wykładu księżny — o ile ja go znam, o niczym podobnym mowy być nie może... Księżna poruszyła ramionami. — Przygotuj go — rzekła — wytłumacz mu, by się Jadzi nie narzucał. Ona widoku jego znieść nie będzie mogła... — Lecz jeśli wyzdrowieje? — wtrącił Landler — przecież nie ma lat trzydziestu. — Niech sobie wyzdrowieje, wypięknieje — prze- rwała księżna żywo — my na to czekać nie możemy i nie chcemy. Otwarcie powiadam, jako matka, chcę korzystać z tego, że jest dziś odstręczający i — pozbyć się go, pozbyć á tout prix. — Pani Jadwiga jest w tymże usposobieniu co księżna? — zapytał Landler. — Tak — odparła stanowczo matka. — Naturalnie ona tego tak jasno i otwarcie nie powie, lecz ja ją znam. Miłość dla niego, gdyby nawet był jej ślad jakiś pozostał, ustąpiłaby dziś przed tą obrzydliwością, jaką w niej wzbudził. Będzie szczęśliwa, gdy się go pozbędziemy... Wstał doktór i jakby czując nieprzyjemne brzemię, które na niego włożono, ociągając się, wybierał wyjść. Dumał. — Spełnię, co mi księżna poleca — rzekł — jednakże uprzedzam, że muszę to wykonać stopniowo, przygotowując go, oszczędzając. Niepodobna chorego — jeśli w istocie chory, dobijać tak przykrym wyrokiem. Księżna poruszyła się, nic nie mówiąc i nie bardzo uznając potrzebę oszczędzania, nie śmiała się jednak odezwać. Landler grzecznie, lecz chłodniej niż zazwyczaj, rozstał się z nią, odebrawszy rozkaz, by po widzeniu się z Celestynem przyszedł raport zdać księżnie. Usiłując twarzy swej nadać wyraz wesoły, doktór wszedł do żółtego pokoju. Był on przyjacielem domu, lecz nie tak dalece, aby za dobre uznawał wszystko, co się w nim działo. Akomodujący się chętnie w małych rzeczach swoim możnym pacjentom, miał przecież sumienie i charakter szlachetny. Postępowanie tak bezwzględne z biednym człowiekiem oburzało go. Celestyna zastał jeszcze spoczywającego na kanapie, ubogie jego tłumoczki właśnie zniesiono, a że nie było ich komu rozpakować, stały nie ruszone. Jednym spojrzeńiem na pacjenta Landler zrozumiał stan jego. Długie doświadczenie dozwalało mu z oznak zewnętrznych poznać łatwo, co się z organizmem działo. W istocie Celestyn był ruiną, jeżeli nie obrzydliwą, jak mówiła księżna, to przerażającą. Nie był to jednak stan zrozpaczony... ratować można było i potrzeba. — Cóż to? niezupełnie zdrów nam pan powracasz? — zapytał, biorąc go za rękę i przytrzymując ją — osłabienie drogą? co? — Talk sądzę — odparł z uśmiechem Celestyn — osłabienie. Zresztą, chorym się nie czuję. Zostało mi po przebyciu choroby to, co każda po sobie zostawia — pewna dezorganizacja... Doktor usiadł, pilno się wpatrując w niego; wziął za puls, który bił gorączkowo. Oczy patrzały źle, wpadłe były a zaognione... — Spoczynku, spoczynku najprzód potrzeba — odezwał się lekarz — dla ducha i dla ciała. To najpierwszy warunek — no i lepszego powietrza, niż u nas, w Warszawie. Należało na wsi pozostać. — Stęskniony byłem! — westchnął Celestyn. — Pańska żona — począł doktór — jest tak wrażliwa... Księżna mówiła mi, iż zmizerowanie pańskie niezmiernie ją uderzyło... — Tak, tak — rzekł Celestyn — ale ja tego nie mogłem przewidzieć, a sercu mojemu tak było potrzeba... Landler siedział jak na żarzących węglach; nagle wstał z krzesła i począł się przechadzać. — Pan tu pozostać nie możesz — rzekł — i dla pana, i dla żony byłoby to... groźnym... Im czulszym będziesz, tym... się to mocniej odbije w organizmie... podbudzających wszelkich wrażeń potrzeba unikać. Ja bym panu radził albo do wód, lub do jakiejś klimatycznej z lepszym powietrzem stacji, a czym prędzej, tym bezpieczniej. Celestyn milczał, nie chcąc się przyznać, że mu stan jego funduszów myśleć o tym nie pozwalał. Milczenie trwało czas jakiś, aż Kormanowski począł: — Ja się tak źle nie czuję — trochę wypoczynku znajdę i tu... posiedzę parę dni w domu, a potem interesa zapewne zmuszą na wieś... Są obowiązki. — Ale najpierwszy ze wszystkich, abyś pan zdrowie ratował — rzekł Landler. — Nie ma się czego obawiać zbytnio — jednakże i zaniedbywać nie godzi. Pan potrzebujesz nieodzownie pilnej opieki i kuracji. Dla jego zdrowia życzyłbym gdzieś wyjechać. — Żona moja... — przerwał Celestyn. — Z żoną się trzeba rozstać na czas jakiś — dodał Landler — pan ją kochasz, będziesz miał nieustanne powody niepokojenia się, poruszania... Ona jest wrażliwa... Nie! nie! pan tu pozostać nie możesz... Jakiś czas Celestyn nie odpowiadał, zapatrzył sie w okno, zadumał, potem zwrócił się do Landlera z uśmiechem: — Doktorze — widziałeś księżnę Eufrezję? Doktor nie zaprzeczał. — Mówiła ci, że się chce mnie pozbyć przez troskliwość dla córki? Zmieszał się Landler, lecz tak postawiona kwestia ułatwiała mu wnijście in medias res. — No — tak! — rzekł — gadajmy otwarcie. — Proszę! — zawołał Celestyn. — Księżna jest niespokojna o córkę, na której widok pański miał uczynić wrażenie bardzo... przykre... Celestynowi przychodziło teraz na myśl, co mu Michał opowiadał: rzeczywistość smutna narzucała mu się coraz silniej — łudzić się dłużej nie mógł. — Chcą, abym im zszedł z oczu? — odezwał się smutnie. — Słuchaj, kochany doktorze, przede wszystkim ja muszę się przekonać, że to nie jest wymysłem matki, ale wolą Jadzi, potrzebuję sam mówić z nią. Jeżeli to nie- możliwe — proszę cię, abyś był łaskaw ty — widzieć się z nią i posłyszeć z jej ust... Nie dokończył Celestyn — Landler podszedłszy do niego, chwycił go za rękę i serdecznie ją ścisnął. — Odwagi, odwagi, panie Celestynie! Idę natychmiast do żony pańskiej, musi mi kategorycznie powiedzieć, czego chce. Chwila ta może być stanowcza dla was i dla nich. Lepiej, niż się dręczyć wzajemnie, koniec położyć fałszywej sytuacji. — Chciałbym sam mówić z Jadzią — powtórzył Celestyn — i z jej ust posłyszeć. — Postaram się o to — idę — odparł doktór mocno przejęty i poruszony. — Czekaj pan na mnie, powracam... ale proszę, proszę być spokojnym. — Widzisz, jestem spokojny — odezwał się smutnie Kormanowski — zrezygnowany jestem na wszystko, bo ją kocham i chcę widzieć szczęśliwą. Tak — kocham ją. Landler już wychodził. Oczekiwała na niego niecierpliwie księżna i podbiegła, zarzucając pytaniami. — Księżna mi przebaczy — ale przede wszystkim muszę mówić z panią Jadwigą. Oburzyło to matkę i nadąsała się na doktora. — Tak — chodźmy do niej razem... chodźmy. Młoda pani jeszcze była w swej sypialni, tak znękana rannym spotkaniem, że się ubrać nie mogła i służące odprawiwszy, siedziała w jakimś osłupieniu — gdy matka Landlera do niej wprowadziła. Podniosła głowę, spojrzała i — czekała. — Byłem u pana Kormanowskiego z polecenia księżny — począł doktór. — Jest osłabiony, potrzebuje spoczynku, tłumaczyłem mu, że powinien by go szukać gdzie indziej... Będzie posłuszny i doktorowi, i życzeniu pań — ale chciałby z ust jej (wskazał Jadzię) wyrok swój usłyszeć... Mnie się zdaje, że gdy tak rzeczy stoją, jak tu znajduję — dla obu stron otwarte rozmówienie się i rozstrzygnięcie... byłoby najlepszym. Będziesz pani miała siłę to wykonać? Księżna chciała coś wtrącić, doktór przeszkodził. Jadzia siedziała, wahając się. — Moje dziecko — zaklinam cię! — zakrzyczała napastliwie matka — miejże odwagę potrzebną raz te więzy nieznośne potargać. Raz na zawsze... Powiedz mu, że z nim żyć nie możesz... Dość tych ofiar dla niego... Trzeba ratować siebie — i mnie! bo ja tobą żyję. Rzuciła się córce na szyję. — Jadziu — męstwa i otwartości! Miałaś odwagę wystąpić przeciw mnie i rodzinie, gdy się ten nieszczęsny związek kojarzył; miejże je, gdy potrzeba go zerwać i gdy to czujesz sama. Jadwiga wstała z krzesła. — To pewna — odezwała się, zwracając się ku doktorowi — że ja... ja bym umarła, patrząc na niego... Jest okropny... jest chory... ja nie mogę... ja... — Po prostu jest obrzydliwy! — dodała księżna. Doktor słuchał niemy. — Im prędzej, tym lepiej dla obojga — rzekła księżna. — Przyprowadź go tu, doktorze, bądź świadkiem... Landler spojrzał na Jadwigę, która nic nie mówiła, ale nie sprzeciwiała się. Zwrócił się ku drzwiom... Oczekiwanie trwało chwilę, księżna ściskała czule, gorączkowo swą jedynaczkę, szepcząc jej coś do ucha... Na koniec dał się słyszeć chód i doktór wprowadził jeszcze bledszego i straszniej niż rano wyglądającego Celestyna. Jadwiga unikała spojrzenia na niego. — Kochana Jadziu — odezwał się, chcąc do niej zbliżyć, lecz ze strachem cofnęła się młoda pani. — Doktor mi oznajmił, że potrzeba, abyśmy porozumieli się, przychodzę po twe rozkazy... Głos mu drżał. — Sam widzisz — poczęła, nie podnosząc oczu żona — że — my już z sobą żyć nie możemy. Jesteś strasznie chory, ja tego widoku znieść nie mogę, to nad moje siły... — Mam się oddalić, dopóki nie wyzdrowieję? — spytał Celestyn cierpliwie. — Wyzdrowieję! — podchwyciła matka. — Waćpan możesz wyzdrowieć, ale nie odzyskasz nigdy całkowicie zdrowia tak, aby pożycie z nim było możliwe... Po co się tu łudzić? Trzeba się rozstać raz na zawsze... — Na zawsze! — jęknął Celestyn, zwracając się do żony. — Tak jest! — potwierdziła głosem stłumionym. Kormanowski przygnębiony nie umiał odpowiedzieć. — Więc separacja! — zamruczał, ledwie mogąc przemówić. — Jest to dla mnie wyrokiem strasznym, lecz jeśli szczęście twoje wymaga... — Co za separacja! — zawołała księżna. — O separacji nie ma mowy, ona powinna być wolna — rozwód -i po wszystkim. Jadwiga milczała. — Na rozwód ja się nie zgodzę nigdy — odparł cicho Celestyn. — Przysiągłem nie opuścić do śmierci i dotrzymam mej przysięgi. Jeżeli zdrowie wymaga, abym się oddalił — pójdę, nie będziesz patrzała na mnie; ale... zostanie mi nadzieja... — Żadnej waćpan mieć nie możesz nadziei — wtrąciła księżna. — Nie ma się czym łudzić. Separacja nie zdała się na nic, kula u nogi pozostanie... Ja nie pozwolę na to. — A ja na rozwód — nigdy! — dodał Celestyn spokojnie. — Ja kocham i przysiągłem. Młoda pani stała jak słup. — My to rozumiemy dobrze — poczęła księżna, tracąc cierpliwość i pomiarkowanie — waćpan nie masz resursów pono żadnych, a ten, który miał szczęście zwać się mężem mojej córki, z głodu umierać nie powinien. Myśmy gotowi zapewnić mu egzystencję dożywotnią. Wyrazy te księżny były jakby piorunem, który dotąd zrezygnowanego, odrętwiałego raził człowieka i w mgnieniu oka go zmienił. Podniósł głowę, twarz mu się zarumieniła, wyprostował się dumnie. — Mościa księżno! — zawołał — ja wszystko znoszę, oprócz tak obelżywych propozycji. Grosza jednego nie wziąłem z tego, com miał w ręku dla siebie; żyłem z tego, co mi zostawił ojciec, nie tknąłem nic waszego i gdybym w istocie miał umierać z głodu — od was nie wezmę nigdy nic... Wyrzekł to z taką dumą i gwałtownością, że księżna się nastraszyła. Nigdy go takim nie widziała. Głos mu drżał, ale rosnął coraz. — Mościa księżno — dodał — straciłem wszystko, poświęciłem wszystko, cierpiałem wiele, bom kochał i kocham — ale podłości nie dopuszczę się nigdy, a podłością by było sprzedać tę wolność, której się domagacie dla mojej żony. Ona dla mnie zostanie żoną zawsze, choćby mnie za męża mieć nie chciała. A zatem, jeżeli chcecie mnie wypędzić, separacja — rozwodu nigdy. Słów tych domawiając, zakaszlał się, osłabł i doktór podał mu rękę, aby go podtrzymać. Gwałtowność, z jaką wystąpił, do wściekłości doprowadziła księżnę, a na Jadwigę podziałała także nie tak, jakby się domyślać było można. Wywołała w niej gniew tylko. — Zdaje mi się — odparła dumnie — że do rozwodu niekoniecznie potrzeba będzie pańskiego zezwolenia... Ja z chorym żyć, na chorobę patrzeć nie mogę... to dosyć. Celestyn po wystąpieniu żony tak wyraźnym zamilkł długo. — To jasne — rzekł po namyśle — a zatem, żegnam cię, Jadwigo... Powtarzam ci tylko jeszcze z pożegnaniem, że cię kocham i kochać nie przestanę. Ludzie źli uczynili cię nielitościwą, ale serce się twe odezwie, uczujesz, jak byłaś okrutną... Odwrócił się ku drzwiom i nie spojrzawszy na księżnę, która się rzucała jak szalona, począł szukać klamki dłonią drżącą. Doktor musiał mu pomóc do otwarcia drzwi, a widząc go osłabłym i chwiejącym się, wyszedł z nim razem. W żółtym pokoju tłumoki stały jeszcze nie rozpakowane. Celestyn zadzwonił, aby mu sprowadzono powóz, miał w ręku kapelusz podróżny, przyjść jeszcze do siebie nie mógł. Landler uspakajał go na próżno cichymi słowy. Nie zdawały się one na nim żadnego czynić wrażenia. — Panie Celestynie — szeptał mu — nie narzucam tu mojego zdania... — lecz pozwól sobie powiedzieć, że postanowienie twe niedopuszczenia rozwodu czyni cię niewolnikiem i ich pęta... jest to półśrodek... Widzisz sam, że tu się już niczego spodziewać nie można... — Na rozwód nie pozwolę — odparł Celestyn — to moje ostatnie słowo, możesz go im powtórzyć. — Cóż robisz z sobą? — Jadę na Pragę do matki — rzekł Celestyn — pozostanę tam, dopóki nie znajdę zajęcia... schronienia... nie wiem. — Najprzód uspokojenia... — dodał Landler. — Tego wola dać nie może... — Daje czas... — rzekł doktór. Powóz zatoczył się przed ganek, z pośpiechem gorączkowym Celestyn kazał znosić tłomoki, siadł co prędzej i nie spojrzawszy już na stojącego w ganku Landlera — ruszył, żegnając pałacyk na zawsze. Po wyjeździe Celestyna matka i córka długo siedziały martwe na pozór, ale nie mogąc ochłonąć z gniewu. Księżna podawała krople i zapachy, tuliła i całowała swe dziecię, w duszy klnąc człowieka, którego pokonać nie mogła... Z wolna drzwi otworzył Landler i wszedł, domyślając się, że będzie potrzebny. Obawiał się ataku nowego, lecz gniew mu zapobiegł. Pani Jadwiga była oburzona, podraźniona — nic więcej. — Wyjechał — rzekł Landler chłodno — mogą więc panie być spokojne. Rzecz tak jak skończona. Powiedział mi tylko raz jeszcze stanowczo, że na rozwód nigdy nie zezwoli. — A my się o pozwolenie jego pytać nie będziemy! — wybuchnęła księżna. Nie było sprawą doktora dłużej tę kwestię roztrząsać; zaleciwszy uspokojenie, chciał się oddalić, gdy księżna, ująwszy go pod rękę, wyprowadziła aż do progu, zaklinając, aby to, czego był świadkiem — pomiędzy nimi zostało. Mogła zresztą pewną być swego, bo Landler słynął z dyskrecji nadzwyczajnej. Wypędzony od śniadania przybyciem niespodzianym męża książę Eustachy na czatach był około pałacu. Chciał upatrzyć chwilę, ażeby się wcisnąć do księżny, a nie życzył spotkać się z Celestynem. Nie spodziewał się, ażeby tak rychło rozstrzygnięcie nastąpić mogło. Usadowiwszy się naprzeciw w restauracji, nie spuszczał z oka bramy, widział przyjeżdżającego Landlera i nadchodzący powóz, który Celestyna z jego pakunkiem wywiózł z pałacu. Zaledwie oczom swym wierząc, książę Eustachy natychmiast pośpieszył do księżny, która córkę położywszy, sama chodziła po gabinecie swym, trzeźwiąc się i mrucząc do siebie. Zjawienie się Eustaszka powitała wykrzykiem. — Wiesz, mieliśmy scenę! — zawołała — Landler nam niby usłużył — „ten pan" wyjechał bezpowrotnie. Ale cośmy z nim mieli — tego opisać nie potrafię. W ostatniej chwili napadł na mnie, gdym mu indemnizację zaofiarowała. Mało mnie nie zjadł. Zdemaskował się z całą swą złością i charakterem... Powiada, że na separację się godzi, ale na rozwód — nigdy! Jak gdybyśmy pozwolenia jego na to potrzebowali! Eustaszek głową potrząsał. — Jednakże to może skomplikować nieco sprawę — rzekł smutnie. — Jadzia znalazła się heroicznie, tak jak to ona umie, kiedy chce. Powiedziała mu wręcz, że z nim żyć nie może i nie będzie... Cartes sur table! — Aż do tego przyszło! — zawołał uradowany książę. — O! Jadzia, Jadzia ma tyle energii... — Przyznaję się, żem się lękała, aby jej nie poruszył, bo się odzywał strasznie patetycznie, ale się źle obrachował — dała mu odprawę... — Z tym wszystkim — dorzuciła księżna, trąc włosy i mnąc ubranie na sobie — co tu robić? co dalej? — Ano — proces rozwodowy!— rzekł książę — rzecz nieunikniona. Landler da świadectwo, iż żyć z nim niepodobna — wstręt, obrzydzenie... — Zresztą — wtrąciła nagle księżna Eufrezja — nie chce od nas nic, to, cośmy jemu dać mieli, damy na rozwód. Niech kosztuje, co chce, a otrzymać go musimy. Pójdziemy do Rzymu, gdy potrzeba. Książę, który już, widać, konferował w tym przedmiocie z ludźmi kompetentnymi, szepnął cicho: — Oprócz tego, że życie z nim jest niepodobieństwem, mnie się zdaje, że w ślubie znajdzie się jakaś vice de forme, tak że on uznany być może za — nieważny. Zaledwie zrozumiawszy, co mówił książę, wzdrygnęła się księżna. — Co pleciesz! — krzyknęła — przecięż żyli ze sobą, to nie może być — to by było... Eustachy ruszył ramionami. — Połowa rozwodów nie otrzymuje się inaczej — dodał nieśmiało. — C'est reçu... Młoda pani dnia tego nie wyszła do obiadu, Eustaszek pozostał przy księżnie i doczekał się jej dopiero wieczorem. Zjawiła się z postawą dumną męczennicy znękanej, ale niosącej cierpienie swe heroicznie. Nie mówiła nic o porannych wypadkach, umyślnie rzeczy wyprowadzała obojętne na stół, ale wejrzenia jej wyrażały, że myślami była gdzie indziej. Księżna dla córki udawała wesołą, chociaż w duszy niepokój miała. Szukała jakiegoś środka, aby jeszcze działać na Celestyna i zmusić go do powolności. Pocieszała się wreszcie tym, że człowiek ten schorowany żyć nie może. Śmierć jego była ze wszystkiego najpożądańszą, oszczędziłaby wiele kłopotów i pieniędzy. Księżna tak naiwnie sobie jej życzyła i tak mało z tym się ukrywała, że nazajutrz oczekiwała Landlera z niecierpliwością, aby zasięgnąć jego rady, czyby na to rozwiązanie nie lepiej czekać było, nie rozpoczynając procesu. Doktor przybył ze zwykłą wizytą dla przekonania się o stanie zdrowia młodej pani i znalazł ją nadspodziewanie dobrze, księżna na ustęp go wzięła. — Mój konsyliarzu — szepnęła — ty masz oko tak trafne, tyle doświadczenia... powiedzże ty mi, proszę, tak poufnie: jak ci się zdaje, czy ten człowiek żyć może? Długo on pociągnie? — Kto? — zapytał Landler, choć się dobrze domyślał. — A! — ten pan, wiesz — dodała z trochą niecierpliwości. . — Kormanowski! Landler się namarszczył. Wstręt, jaki w nim budził ten egoizm, skłonił go do odpowiedzi może niezupełnie zgodnej z przekonaniem wewnętrznym, ale złośliwej umyślnie". — Kormanowski — dodał po namyśle — zmiłuj się wasza książęca mość! Ten człowiek sto lat żyć może. Wymizerowany, zbiedzony, ale organizm, choć nadwątlony — cały. Egzaminowałem go wczoraj, nic mu nie będzie! Młody jest, siły tam śpią, tylko je rozbudzić. Trochę spoczynku, trochę pokrzepienia... wydobrzeje, utyje i — powiadam pani, sto lat żyć może. Księżna ręce załamała. — Zmiłuj się, wygląda jak trup! — krzyknęła. — Ale to nie nie dowodzi! Rzecz przejściowa, chwilowa, stadium rekonwalescencji. Dać mu dobrego bifsztyku, starego wina, pobudzić siły — powiadam pani — ani go będzie poznać. Księżna umilkła. Doktor ciągnął dalej, jakby nie rozumiał, o co chodzi. — O życie najmniejszej nie ma obawy, mogę za to ręczyć, natura silna i nie ma lat trzydziestu! Nie było już o tym mowy. Doktor, w duszy się uśmiechając, pożegnał się bardzo grzecznie. Co się działo z Jadzią — tego nawet matka, znająca ją tak dobrze, nie mogła się dobadać. W duszy jej odbywała się walka, mało dająca się widzieć na zewnątrz. Chodziła, drapując się w męczeństwo swe zawsze, lecz smutek był na czole. Sama powiedziała Celestynowi w chwili podrażnienia, że rozwodu żąda i żyć z nim nie może, miała wstręt i odrazę do chorego, lecz wspomnienie pierwszej miłości, dni tych burzliwych a rozkosznych, które z nim przeżyła, podróży do Włoch, pełnej epizodów idealnych — żal w niej budziło. W duszy czuła się winną; widziała, że on był czysty i padł jej ofiarą. Czasem zrywała się, jakby chciała przywołać go na nowo, przemóc się, być dla niego żoną pełną poświęcenia i czułości; potem duma, lenistwo jakieś ducha, urok tego życia pustego, owianego kadzidłem pochlebstw i hołdami — strącały ją z wysokości. Tak było wygodnie żyć dla siebie tylko, mieć na posługi Eustaszka, całą rodzinę jako dwór, matkę uśmiechniętą u boku... Znała ona teraz całą nicość tego, którego sobie wybrała, całą wyższość tego, którego mu poświęciła — lecz daleko było milej rozkazywać, dać się wielbić, niż stać na równi i czuć, jeśli nie potężniejszego (bo za takiego nie uznawała nikogo), to bliższego siebie umysłem i duchem. Walka więc wypadała zawsze na korzyść miłości własnej, a w rozpieszczonej istocie inaczej ona nigdy rozstrzygnąć się nie mogła. Trochę jej żal było tego Celestyna, tak opuszczonego, złamanego na zawsze, a kochającego ją jeszcze — lecz nie byłże opłacony tym szczęściem, którego z nią doznał i którego wspomnienie mu pozostawało? Księżna matka nie miała spoczynku ze sprawą rozwodową. Nie mówiąc nic córce, rozpoczęła wstępne kroki, używając do rady pierwsze powagi konsystorskie i prawnicze... Nie tajono jej, że sprawa była bardzo trudna, kosztowna i nader długiego wymagająca czasu. Była z wielu względów drażliwa. Landler, wezwany znowu, aby wydał świadectwo niemożności pożycia, wyłożył księżnie, iż jego, jako domowego lekarza, zaświadczenie dostateczne nie będzie, że musi nastąpić badanie urzędowe, a co się tycze treści aktu, objawił skrupuł, bo znajdował, że ściśle biorąc, stan pana Celestyna nie jest ani odrażający, ani uniemożliwiający pożycie. Księżna połajała go, jako pedanta niepotrzebne wyszukującego trudności. — Mościa księżno — dodał Landler — o poświęceniu mym dla domu państwa wątpić się nie godzi; ja uczynię wszystko, co można — ale sam stanowić o tym nie mogę... Prawnicy znajdowali, że separacja była w istocie łatwa do uzyskania — ale rozwód trudny... — A co mi po separacji! — wołała księżna — oni i tak są separowani, bo ten jegomość nie będzie się do nas na próg ważył, ale Jadzię potrzeba wydać za mąż... Jej szczęście, zdrowie — tego wymaga, a dla mnie to też kwestia życia lub śmierci... Siedząc i dowiadując się o wszelkich stosunkach Celestyna, przez które by na niego wpłynąć było możną, księżna dowiedziała się o przyjaźni pana Michała. Ojciec jego, pan radca, był jej znajomym z daleka, a bliżej hrabiemu senatorowi. Natychmiast więc baterie rozstawione zostały dla ostrzelania pozycji. Senator listem uproszony wezwał pana radcę i zobowiązał go, aby synowi polecił energiczne działanie... Radca, biurokrata w całym znaczeniu wyrazu, był zarazem jako człowiek prywatny dowcipnym i złośliwym. Na urzędzie nikt by w nim nie poznał tego ducha swobodnego, który się budził dopiero, gdy radca znalazł się poza szrankami biura, w kółku dobrych swych przyjaciół i znajomych. Uśmieszyło go to, iż miał z polecenia senatora przez syna mieszać się do sprawy prywatnej, do intrygi! Bawiło go to, że mógł sobie zrobić niewinną igraszkę... bo wiedział, że Michał dla żadnego w świecie senatora przyjaciela nie poświęci. Spodziewał się też może pokrzywdzonemu i nieszczęśliwemu, nad którego losem ubolewał — usłużyć. Wieść o czymś, co zaszło w pałacu między mężem a żoną, pomimo zalecanego wszystkim milczenia, przez same sługi, które były świadkami odprawy pana Celestyna, rozeszła się zaraz po mieście. Wprawdzie mówiono głucho o czymś, szczegółów nie wiedząc, lecz faktem było, że przybył mąż i w godzinę potem został zmuszony wyjechać, pomimo że się wydawał cierpiący. Służba, prawie zawsze stojąca po stronie mocniejszego i obawiająca się dość surowego pana Celestyna, radowała się z tego wypadku. Powiadano z pociechą, że już nie powróci, iż za- winił coś i grubo i że mu się na oczy pokazywać zakazano. Gadaniny te tak były dziwaczne i różne, iż niewiele z nich prawdy wyrozumieć było można, ale tym większą obudzały. ciekawość. Familia dokładniej zawiadomiona została przez księcia Eustachego i jednogłośnie pochwalała energiczny występek księżny i pani Jadwigi. Ani jeden głos nie podniósł się za nieszczęśliwym, którego obrzucono potwarzami najniegodziwszego prowadzenia się, przywłaszczania funduszów, rozrzutności. Rymund, który był w Warszawie, z ust książątka dowiedział się o wszystkim. Nie okazał po sobie żadnego współczucia dla Celestyna, zamruczał coś, ruszył ramionami i głową potrząsł. Ale nazajutrz zaraz w godzinie przyjęć zameldował się do księżny, która go nie lubiła, choć obawiając się ostrego języka, nie okazywała mu tego. Zobaczywszy go, księżna zlękła się, aby jej nie czynił wymówek, ale Rymund wszedł z twarzą bardzo wesołą i powitał gospodynię z nadzwyczajną grzecznością. — Przychodzę — rzekł — waszej książęcej mości i pani Jadwidze powinszować odniesionego świetnego zwycięstwa. Słyszałem, żeście się państwo tego intruza pozbyli? Księżna się zmieszała trochę, posądzając go o ironię, choć Rymund wcale nie miał miny szyderskiej. — Kochany kuzynie — odezwała się słodko, przymilając — dla mnie szczęście Jadwisi jest wszystkim. Ona nie mogła znieść, człowiek schorowany, obrzydliwy, wstręt obudzający. Musiałyśmy... — I doskonale się stało — odezwał się Rymund. — Niech to będzie dla drugich takich ichmościów nauką, aby się do domów o wysokich progach nie cisnęli. Dobrze mu tak! Ma, na co zasłużył. Gospodyni spojrzała mu w oczy — mówił poważnie i serio. — Pyszałek wart był ukarania — dodał Rymund. — Darł nosa do góry strasznie. Wiem z największą pewnością, że aby żony pieniędzy nie tknąć, do ostatka się zrujnował, do grosza. Gdzież to kto widział, aby w małżeństwie zachowywać taką funduszów kontrolę! Ale to była harda dusza w ubogim ciele. Księżna się zarumieniła mocno. — To nie może być! — zawołała. — Ale tak jest Chlubił się z tym — rzekł Rymund — trzymał ściśle regestra. Ho! ho! człowieczek był niebezpieczny... Dobrze mu tak! Bardzo dobrze. Zdrowie stracił, odebrawszy naukę od familii i rozchorowawszy się z tego, a dogorywający i zrujnowany będzie teraz żył na łasce siostry. Daliście mu naukę, co się zowie! Rymund się śmiał z udaną dobrodusznością; księżna nie mogła ustać w miejscu. — Waćpan masz zupełnie fałszywe pojęcia o tym wszystkim — wtrąciła — to nieprawda. On sam wszystkiemu winien. — Ale ja toż samo powiadam — przerwał Rymund — on, on winien wszystkiemu. Po co kaprys uczennicy takiego domu wziął zaraz na serio — parafianin! Potem, gdy się nam narzucił — czemu nie powiedział sobie z góry, że ma być lokajem i nic więcej. Na ostatek zachorowawszy, żeby jeszcze mieć pretensję, aby niedołęgi pielęgnowano! Dobrze mu tak. Ironia, której w początku czuć nie było w mowie Rymunda, coraz się wyraźniej przebijała. Księżna bladła z gniewu. — W Warszawie, jak zwyczajnie w wielkim mieście, gdzie my, arystokracja — bo i ja z łaski koligacji do niej się liczę — mamy wielu nieprzyjaciół, tę historię naturalnie różnymi ciemnymi barwami malować nie omieszkają; ale ja staję w obronie domu. — Jeśli go tak waćpan bronić będziesz, jak teraz... — przerwała księżna. — Inaczej nie mogę! Słowo daję — zawołał Rymund — fakta są, którym niepodobna zaprzeczyć... — Przekręcone! — zawołała księżna. — Nie — odparł Rymund. — Że on ze swego żył i grosza nigdy z żoninego nie tknął, na to składa dowody. Że go dotkliwie w Zbyszewie familia obraziła ignorując, na tośmy patrzali. Nareszcie, że gdy z tego zachorował, dano mu abszyt... — On mu się dawno należał! — wybuchnęła księżna. — Zresztą, mój panie Rymundzie, nie dbam o to, co tam o mnie w ulicy mówić będą — główna rzecz ocalić Jadwisię. — I wydać ją za księcia Eustachego — dodał Rymund — który nie będzie takich śmiesznych delikatności miał ani skrupułów i sięgnie do szkatułki waszej książęcej mości, boć jeszcze mu sporo długów zostało, a nawykł żyć dobrze. Księżna wstała, aby skończyć tę rozmowę i Rymunda się pozbyć, ale Litwini z natury są uparci; gość ani myślał odchodzić. — Tylko — ciągnął dalej — z rozwodem będzie bodaj ciężko. Dawniej rozwód się kupował tak łatwo i tak gładko, że aż miło się było żenić, mając zawsze zapewnioną rejteradę; dziś to zupełnie co innego, chociaż sypnąwszy... — Sprawiedliwość jest za nami — odezwała się księżna dumnie. — Najzupełniejsza — rzekł Rymund. — Dopóki był młody, przystojny, zdrów, a nie znudził się księżniczce, mogła go trzymać za męża, gdy raz skapcaniał — trudno, aby siebie poświęcała dla jakiegoś obowiązku i staroświeckich pojęć o nierozerwalności małżeństwa... Księżna tak była oburzona, iż słuchać więcej nie chcąc, skierowała się ku drzwiom. Rymund zastąpił jej drogę i gwałtem na przeproszenie sięgnął po rękę do pocałowania, której mu nie dała. — Proszę się nie gniewać — rzekł poważnie. — Wierz mi, wasza książęca mość, że idzie mi o honor familii tyle przynajmniej, co innym jej członkom. Sprawa to, która nam uczyni krzywdę. — Nie w naszych kołach! — zawołała. — Ludzie naszego świata zrozumieją położenie i wytłumaczą mnie, matkę, żem dla dziecka chciała szczęścia; tacy tylko demokraci jak waćpan... — Ja? demokrata? — spytał Rymund. — O tym nie wiedziałem! Mnie się zdawało, że od wszystkich zajadlejszym jestem arystokratą. — Waćpan? — z szyderstwem odparła księżna. — A cóż? Ja na waszym miejscu córce dla fantazji nie pozwoliłbym wyjść za człowieka, który jej szczęścia nie mógł zapewnić. To było z góry do przewidzenia. Gdy raz się to stało, dla honoru domu byłbym się go starał wynieść, nie poniżyć, a dla honoru córki nie byłbym go wypchnął za drzwi 'dlatego, że zmizerniał. — Waćpan mi we własnym domu prawisz impertynencje! — Prawdę mówię — odparł Rymund — a tej nie waham się wypowiedzieć, gdziekolwiek jestem... Skłonił się nisko. — Sługa uniżony waszej książęcej mości. Do nóżek upadam. I wyszedł, a księżna spazmów dostała. Jesteśmy znowu w dworku na Pradze, gdzie powracającego Celestyna z trwogą, podziwieniem, a w końcu z radością niezmierną przyjęła Leokadia. Przybył on, trzęsący się, oniemiały, chory, i po krótkiej, zrywanej rozmowie, trzeba go było do łóżka położyć. Nie chciał tajemnicy z położenia swojego robić przed matką, tym mniej przed siostrą, opowiedział im wszystko. — Jadzia jest pod wpływem księżny — zakończył — ja jej nie obwiniam. Są to intrygi familii. Ale ona ma serce dobre, które się w niej odezwie — będę cierpliwy. Na rozwód nie pozwolę. Dla Leokadii powrót brata, choć w tak smutnych warunkach, był szczęściem niewysłowionym. Odżyła przy nim ona, matka wyszła ze stanu apatii, w jaki ją śmierć męża pogrążyła; dworek się ożywił. Po ścisłym obrachunku Celestyn miał jeszcze kilkaset rubli, które mu pozostały z ojcowskiej spuścizny. Wyżyć mieli z czego, a później Celestyn obiecywał sobie znaleźć jakąś pracę, zajęcie, zarobek. Parę dni zeszło na cichych rozmowach i spoczynku. Leokadia znosiła bratu książki, czytała, zabawiała go, jak mogła; wreszcie pomyślała sobie, widząc cierpiącym i znękanym, że towarzystwo Michała byłoby dla niego orzeźwiającym. Napisała więc do niego potajemnie, ażeby niby z własnej woli odwiedził kiedy Celestyna, który cierpiący jest i wychodzić nie może. Zeszło się to jakoś razem z wezwaniem senatora do radcy wystosowanym i ż poleceniem Michałowi sprawy rozwodowej. Eadca śmiał się, opowiadając o tym synowi. — Mów, co chcesz, i rób, co chcesz — rzekł — wiem, że mu dobrze życzysz, ja sobie z hrabią dam radę i będę mu opowiadał historie... Zabawne to jest, żeśmy do ich intryg wmieszani. Tak tedy Michał uproszony przez siostrę i z posłannictwem od ojca przybył na Pragę... Celestyna znalazł w łóżku, ale mniej cierpiącego i przygnębionego, niż się spodziewał. Uspokojony był tą myślą, że Jadzia zwróci się znowu ku niemu, że potrzeba tylko wytrwania i cierpliwości. W jego przekonaniu wszystkiemu była winna księżna i rodzina. — Dodajże i księcia Eustachego — rzekł Michał. — To dudek — odparł Celestyn — on tam nic nie znaczy... Jadzia — niepodobieństwem jest, aby takiego wiercipiętę salonowego miała pokochać. — Powiadają — wtrącił Michał — że gotowi są wiele poświęcić, byle rozwód otrzymać. — Zdaje mi się — zawołał Celestyn — że bez mojego zezwolenia nie będą go mieli, a ja rozwodu nie dopuszczę... — Mnie się zdaje — mówił dalej Michał — że i dla ciebie by dobrze było z tych się kajdan uwolnić. — Ja ją kocham — zakończył, uparty Celestyn. Tą odpowiedzią zamykał usta wszystkim. Michał też nie nastawał na niego... Zwrócił wprędce rozmowę na coś obojętnego, weselszego i tak przebyli godzin parę. Na wspomnienie młodości Celestyn się tak ożywił, iż mógł wstać z łóżka i wyjść do matki i siostry na herbatę, miłego im prowadząc gościa. Michał wdał się w żywą rozmowę z Leokadią i nie wyszedł z dworku aż późnym wieczorem. W parę dni drugie odwiedziny niespodziane miał Celestyn: przybył Rymund po swojej rozmowie z księżną. Chciał się najprzód przekonać naocznie o stanie Celestyna i na przekór familii, a wedle poczciwego serca swojego, przyjść mu w pomoc. Przynosił z sobą twarz wesołą, uśmiechniętą i pamięć przyjaźni, jaką miał dla nieboszczyka pana Joachima. — Słyszałem, żeś chory — począł wchodząc — przyszedłem cię połajać. Któż to widział, żeby młody chorował — to nadużycie! Nam, starym, gdy po kościach ła- mie i w nogach świdruje, tośmy na to zasłużyli — ale wy... Cóż ci jest? — spytał. — Skutki to są choroby, którą przebyłem. Zaziębienie — rzekł Celestyn. — Tak! tak — to było zaziębienie — podchwycił Rymund — ale czas już, ażeby i choroba, i skutki jej przeszły... Cóż tam — dodał — podobno się rozstałeś z małżonką? Celestyn chciał zmilczeć — zamruczał wreszcie, że było to chwilowe nieporozumienie, któremu matka winna była. — No — chwilowe, czy też bodajby się miało przeciągnąć, aleś waćpan wolny — rzekł Rymund. — Nie masz nic do roboty. Siedząc tak tu w tym dworku i gryząc się myślami skapcaniejesz do ostatka. To niezdrowo. Młody człowiek musi być czynnym. — Ja też szukam zajęcia. — Ja ci je dam! — zawołał Rymund. — Zrobisz mi łaskę. Dzierżawca mi się zerwał z wioski w Grodzieńskiem. Wieś dobrą puszczę tanio. Inwentarz mój wszystek, dwór cale niezły, położenie piękne. — Ja nie mam pieniędzy — rzekł cicho Celestyn. — To źle, boś powinien był sobie choć grosza uzbierać — ale wiem, żeś jeszcze swoje stracił... Tu jednak pieniędzy ani grosza nie potrzeba... zupełnie z dołu... Celestyn rozśmiał się, wyciągając do niego rękę: — Któż widział taką dzierżawę! — Ja tak puszczam uczciwym ludziom — rzekł Rymund. — Zrobiłbyś mi łaskę, bo mnie szelma ekonom kraść będzie — i mniejsza o mnie, ale duszę zgubi. Podziękował czule Celestyn, lecz przyjąć nie mógł — chciał być przy matce. Rymund potarł czuprynę. — Znajdziemy co innego — rzekł — Ale... cóż myślisz o rozwodzie, o który się oni starać myślą — zapytał. — Nie zgodzę się na rozwód — rzekł krótko Celestyn. I powtórzył to Rymundowi, co mówił Michałowi i wszystkim. — Zdaje mi się, że co do żony, jesteś w błędzie — odezwał się Litwin. — Wątpię, żeby się nawróciła; ale jeśli ci lepiej ż tym, że zachowujesz nadzieję, trzymaj się tego. Niech przynajmniej drugiego głupstwa nie zrobią i nie wydadzą jej za Eustaszka. Uratujesz ją. Pobaraszkowawszy jeszcze, Rymund czule się pożegnał z panią Moniką, uśmieszył ją i zapowiedział pannie Leokadii, że ponieważ czas jakiś jeszcze musi bawić w Warszawie, naprzykrzać się im będzie... W Rymundzie oprócz miłości bliźniego i politowania nad nieszczęśliwą ofiarą, być może, chętka zrobienia familii na przekorę miała także udział niemały. W sercu ludzkim do dobrego i do złego tak różne się gromadzą pobudki, że ich rozłożyć i rozpoznać siły niepodobna. Stan zdrowia Celestyna obudził w nim niepokój, chciało mu się koniecznie widzieć go zdrowym, choćby na przekór rodzinie, i zajmującym w społeczeństwie stanowisko, które jego nauce, pracowitości i charakterowi odpowiadało. Pojechał więc Rymund do Landlera, z którym już wprzódy mówił, i rozpytywał go o chorego. — Słuchaj, doktorze — rzekł ze swą rubasznością litewską, kładnąc mu rękę na kolanach — mamy na sumieniu tego Kormanowskiego, trzeba go ratować: Wiem, że twój czas drogi, bo masz liczną klientelę. Mówmy otwarcie. Staraj się go na nogi postawić niby z polecenia... czyjego chcesz, byle nie mojego. Po przyjacielsku się nim zajmiej. Ja zapłacę, co zechcesz... — Ale szanowny panie... — Bez żadnego ale! Ja spełniam obowiązek, którego waćpan nie masz; słuszna rzecz, bym pracę wynagrodził. Powiadam ci, dam, co chcesz — lecz go... Narzuć mu się... weź w opiekę gwałtem... Chcę, by był zdrów i rumiany. Może to być? —- Może — odparł Landler — ja się godzę na wszystko, bo mi go serdecznie żal, ale to człowiek drażliwy i usług moich nie przyjmie darmo. — Wiesz co! — rzekł, namyślając się Rymund. — On i tak wierzy w tę żonę, która o nim nie myśli; skłam, że ona cię przysyła. To go podźwignie. — I utrzyma w błędzie... — Wyjdzie on z niego, byle wyzdrowiał i miał oczy. Tymczasem — mówił Rymund — główna rzecz zdrowie mu powrócić. Nie żałuj mojej kieszeni, bierz powóz, co potrzeba lekarstw czy wód dostarcz. O mnie ani słowa. Ale ty, gdy" zechcesz, jakoś tego dokonasz... Doktor Landler zgodził się na wszystko i tegoż samego dnia pojechał na Pragę. Celestyn zdziwił się wizycie. — Kochany panie — odezwał się doktór tajemniczo — widzisz tu mnie jako natręta narzucającego się panu gwałtem z moją umiejętnością i doświadczeniem. Najprzód panu oświadczam, że nie jako doktór z wizytą, ale jako przyjaciel domu przybywam i będę pana leczył, pilnował; abyś koniecznie był zdrów i silny. Zgoda na to? Będziesz mnie słuchał? Przytomna temu Leokadia z radości o mało go w rękę nie pocałowała. Celestyn się zakłopotał. — Szanowny konsyliarzu — czas wasz... trudno, to niepodobieństwo, abyś je dla mnie poświęcał. — Daję panu słowo honoru, że czas mój i trud są wynagrodzone sowicie. Więcej powiedzieć nie mogę. Pan musisz być zdrów. Pozwól,, bym cię wybadał... Celestynowi na myśl przyszło w istocie, że dobre serce żony troszczyło się tak o niego. Ucieszył się i przyjął ofiarowane rady. Landler po ścisłym zbadaniu stanu jego znalazł osła- bienie wielkie, nerwy podraźnione, ale żadnej wady organicznej ani zarodu groźnej choroby. Przepisał sposób życia, wziął na bok pannę Leokadię, dał jej do zrozumienia, że — gdyby środków brakło, mógłby ich dostarczyć... Zarumienione dziewczę zapewniło go, że dla zdrowia brata wszelkie ofiary będą łatwe i niczego mu nie zabraknie. — Ja co dzień będę państwa odwiedzał — dodał doktór. — Chcecie czy nie, do tego się zobowiązałem i słuchać mnie potrzeba. Tak tedy rozpoczęło się odżywianie pana Celestyna, którego najsilniej pono dźwignęła ta myśl, że żona potajemnie troszczy się o niego. Miał nadzieję... W przeciągu stosunkowo krótkiego czasu skutki przepisów Landlera były widoczne. Powoli schodziła bladość i żółtość z twarzy, wejrzenie mgliste rozjaśniło się, policzki zaczęły wypełniać, wracała energia i ochota do życia. Ci, co na niego patrzali codziennie nawet, widzieli te postępy. Leokadia najżywszą wdzięczność okazywała doktorowi. Do wszystkich innych środków dołączył on zajęcia umysłu i rozrywkę, jakie towarzystwo miłych chwil przynieść mogło. Na przemiany przyjeżdżali to Rymund, wesoły i szyderski, to poważny i na pozór chłodny pan Michał. Przywożono książki, przysyłano dzienniki. Celestyn wracał z zapałem do nauki. Ponieważ i przechadzki lub przejażdżki nakazane były, Rymund zwykle powozem swym podjeżdżał do dworku i gwałtem zabierał Celestyna. Tymczasem w pałacu niefortunne dotąd zabiegi o ułatwienie rozwodu trwały ciągle. Książę Eustachy, dla którego on był najpotrzebniejszy, bezskutecznie kołatał wszędzie i poruszał wszelkie sprężyny. Bez zgody jednakże mężowskiej proces rozwodowy był tak utrudniony i na- rażał na takie drażliwe zeznania itp., iż nawet księżna się wahała. Senator, który przez pana Michała miał wpływać na Celestyna, donosił, że — czynił starania, że się spodziewa z nich skutku, ale na to potrzeba czasu. Radca zaś bardzo serio wykładał mu, iż na zmianę przekonań i zmiękczenie upartego człeka — potrzeba czekać cierpliwie. Stara księżna, znękana, dla siebie i dla córki uznała potrzebnym odżywić się w Karlsbadzie. Książę Eustachy, nie śmiejąc im towarzyszyć, wyjechał do Franzensbadu, skąd miał cichaczem przenieść się do Sprudla... Niepodobna mu było na dłuższy czas rozstać się z Jadzią, bo się w niej zmiany obawiał i na nałóg tylko posługiwania się sobą mógł rachować. Nie spuszczał jej z oka, gdyż przekonał się, że ten rodzaj skłonności, jaką okazywała dla niego, łatwo nowe wrażenia osłabiały. Jadzia była nerwowa, znudzona i wszelkie błyskotliwe nowe zjawisko, każda jakaś wyższość, talent pociągały ją ku sobie. Książę Eustaszek miał tylko za sobą dowcipek, zręczność i - uwielbienie, jakie jej okazywał. A że interesa księcia coraz się pilniej domagały ratunku, dziedziczki zaś innej posażnej dla siebie znaleźć nie mógł, niecierpliwił się zwłoką tak, iż księżna Eufrezja obawiała się dezercji. W Karlsbadzie więc, chociaż doktorowie wszelkich draźniących spraw surowo przy wodach zakazują, matka przy podanej zręczności rozmówiła się z Jadzią stanowczo i skłoniła ją, aby ona sama uczyniła krok do męża i skłoniła go do zgody na rozwód. Młoda pani, już dosyć skompromitowana w oczach świata przez Eustaszka, widziała to równie koniecznym, jak matka. Stosunki były bijące w oczy, nadto bliskie, zbyt poufałe, aby się nawet kuzynostwem dały uniewinnić. Szemrano, krzywiono się, trzeba było kończyć. Książę tak się urządzał z każdym krokiem swym, aby kuzynkę nieodwołalnie kompromitować. Towarzyszył wszędzie, posługiwał do wszystkiego, znajdował się, gdziekolwiek go u boku Jadzi ludzie mogli widzieć. Markiza Żulieta w końcu przez przyjaźń dla księżny zaczęła naglić i przestrzegać, że to tak dłużej trwać nie może... Za powrotem więc z Karlsbadu Jadwiga miała krok stanowczy uczynić. W jaki sposób, to nie było jeszcze obmyślane. Matka wiedziała, że gdy ona raz co weźmie do serca, znajdzie energii dosyć dla wykonania. Zostawiła więc jej wybór środków. Jadzia przyrzekła matce, iż jakkolwiek bądź sama się u Celestyna postara, aby ją wyswobodził. Podróż do Karlsbadu, wycieczka i spoczynek w Dreźnie, dokąd książę Eustachy towarzyszył im, potem rozmaite po drodze wytchnienia zabrały kilka miesięcy... Jesienią już przybyły panie do pałacyku, a nazajutrz matka przypomniała Jadzi, że należy — nie zwlekać z tym krokiem stanowczym. Młoda pani sama to już czuła — stosunek z księciem bił w oczy i ją niepokoił, Eustaszek z wolna umiał go doprowadzić daleko dalej, niż Jadwiga chciała... Jednego wieczoru Leokadia z bratem siedziała w ganku dworku i żywą prowadziła rozmowę. Celestyn, choć przebyta choroba postarzyła go, dzięki kuracji Landlera wyglądał świeżo, rumiano i — utył nawet. Dawna piękność rysów jeśli nie wróciła, to zastąpiona była nową, poważniejszą, a niemniej uderzającą. Zostało mu tylko wysoko odkryte czoło, które charakteru twarzy dopełniało, dając jej piętno myślące. Leokadia natomiast skutkiem ciągłej troski o matkę i brata trochę zmizerniała, a sposępniała bardzo. Widać było jednak, że się to ukryć starała. Uśmiech z ust jej prawie nie schodził —.. niestety! kłamany. Siedzieli tak sami... gdy maleńki powozik, karetka czarna, elegancka, jednym konikiem, do doktorskiej podobna, z woźnicą i lokajem poubieranymi czarno, przed dworkiem stanęła. Nie był to ani Rymund, którego konie znano, ani Landler... Leokadia, w oknie powozu najrzawszy ubiór kobiecy, cofnęła się, a Celestyn, jako gospodarz, wstał z ławy, aby lokaja objaśnić, iż się omylono pewnie — gdy w wysiadającej żywo i z wymuszoną energią kobiecie poznał — Jadzię. Ubrana była całkiem czarno, ale ponieważ bez błyskotek i przystrojeń nigdy się obejść nie mogła, cała była oszyta koronkami, obwieszona łańcuchami, okryta bransoletami itp. Gdyby nie słudzy, Celestyn, zobaczywszy ją, byłby się pewnie rzucił na kolana. Jadzia z trwogą podniosła oczy, spodziewając się spotkać zapewne tę odrażającą twarz trupią, która ją tak przeraziła — gdy zobaczywszy Celestyna odmłodzonego, pięknego, stojącego z wyrytym na twarzy zapałem, jaki jej przybycie obudziło, cofnęła się z podziwienia... Celestynowi zdawało się, że przybywa po niego, że mu przynosi powracające szczęście. Złożył ręce... — Chcę pomówić na osobności... — odezwała się zmieszana Jadzia, marszcząc brwi nieco. W pokoju bawialnym nie było właśnie pani Moniki. Celestyn drzwi jego otworzył. Wchodząca z pańską postawą i ruchami rzuciła okiem roztargnionym dokoła na to... folwarczne ubóstwo, którego nie cierpiała... i chwilę stała milcząca. Celestyn patrzał na nią błagalnie. — A! co za szczęście! co za szczęście mi przynosisz! — zamruczał, ręce składając... Ale na Jadzię, którą w początku twarz męża wspo- mnienia obudzająca poruszyła — już ubóstwo wstrętliwe domu oddziałało... Marszczyła się coraz bardziej. — Żadne szczęście — poczęła głosem drżącym — ani go panu przynoszę, ani go mogę tu szukać... Chciałam sama jeszcze odezwać się w imię — dawnych stosunków, w imię wdzięczności, na którą, sądzę, że zasłużyłam trochę... Celestyn stał osłupiały... — Jadziu! — zawołał. — Do tego imienia... pan już nie masz prawa — przerwała dumnie. — Rozstaliśmy się, pan trwasz w fałszywym przekonaniu, że — niepowrotne wrócić może... Serce stracone nie odzyskuje się... Ja chcę i muszę być wolną, bo nie taję, że oddałam serce komu innemu. Chceszże mnie pan za to karać, żem mu poświęciła moją młodość, imię, sławę, wszystko? Uwolń mnie pan z tych kajdan, proszę, błagam. W głosie zamiast błagania był wyraz despotyczny, coś ostrego i oburzającego. Celestyn milczał... — Widzisz peta, zmusiłeś mnie uporem do tego ostatniego kroku; przybywam sama — proszę... Uwolń mnie pan, miej litość nade mną. Ja... Głos jej się zmienił, postąpiła krok. — Jeśli kiedy miałeś pan dla mnie odrobinę uczucia... Celestyn jęknął. — Jam je zachował do dziś dnia i z nim umrę! — zawołał. — W imię wszystkiego, co panu drogie i święte — ciągnęła dalej Jadwiga — zaklinam pana, uwolń mnie, zgódź się na rozwód. Nie otrzymując jeszcze odpowiedzi, błagającym już, ale zniżonym głosem dodała: — Jestem skompromitowana... potrzebuję tego... pan nie możesz być tak bezlitosnym... Co się działo w sercu tego człowieka, trudno odgadnąć. Słuchał, a przychodziło to dla niego tak niespodzianie, tak piorunowo, że nie mógł się jeszcze opamiętać, co czynić. Głos błagalny Jadwigi doszedł mu do serca. Spojrzał na nią z jakimś rodzajem wyższości i politowania, a wzrok ten zrozumiawszy, dumna pani cofnęła się obrażona. Już miała, zmieniając ton, wybuchnąć wyrzutami — gdy pomilczawszy, Celestyn odezwał się głosem spokojnym, lecz surowym niemal: — Jesteś pani wolną... Uczynię, czego sobie życzysz — ponieważ honor jej ratować potrzeba, jak widzę. Inaczej nie uczyniłbym tego nigdy... Muszę jednak to pani powiedzieć, że siebie od przysięgi nie będę nigdy uważał za oswobodzonego. Mnie ona wiąże do śmierci. Serce jej się zmieniło, moje nie. Do miłości tylko przybywa litość. — O! bardzo proszę nie litować się wcale nade mną! — przerwała gniewnie Jadwiga. — Jesteś pani wolna — dodał chłodniej Celestyn, odstępując krok i kłaniając się. — Życzę jej szczęścia, ale w nie nie wierzę... Przyjdzie może kiedy żal... — Żal?— rozśmiała się szydersko podrażniona dumna pani. Odstąpiła parę kroków. — Mam słowo jego? jestem wolna? zgadzasz się pan? — Zmuszasz mnie pani do postąpienia przeciwko przekonaniu — dodał Celestyn. — Sama się uznajesz skompromitowaną. Muszę to uczynić przez litość, czego by mi sumienie w innym razie nie dopuściło... Jadwiga słuchać już nie chciała. — Mam słowo jego! Celestyn się skłonił z daleka. Raz jeszcze powiodła okiem po ubogiej izdebce, w której się znajdowała, sarkastyczny uśmiech przesunął się po jej ustach... zaszeleściało i gdy Celestyn oczy podniósł, znikła już za progiem, a karetka zamknięta z trzaskiem toczyła się przed oknami ulicą. Leokadia wchodząc znalazła brata z głową na rękach wspartą i oczyma załzawionymi. TOM III Dwa lata upłynęły od opisanych wypadków. Smutnego dnia jesieni w gabinecie zbyszewskiego dworu, na którego kominie dogasał ogień, pod wieczór siedziała księżna Eufrezja sama jedna, zdając się oczekiwać na Kogoś, bo coraz to na drzwi niespokojnie się oglądała. Nikt jednak nie przychodził, we dworze panowała cisza ponura, wiatr tylko jesienny, opędzając resztę liści z drzew, miotał nimi o szyby i szeleściał sucho a grobowo... Przeciąg ten czasu zmienił nadzwyczajnie i postarzył żywą niedawno jeszcze, ruchawą, miotającą się i podskakującą księżnę, która teraz siedziała przygarbiona, skurczona, pomarszczona, bardziej jeszcze żółta, z pofałdowanym tak czołem, że trzy czy cztery wały dzieliły je na pręgi ciemne i jasne. Loczki, dawniej jeszcze brunatne, teraz już były siwe, brwi rozrosłe, a na brodzie porastał ten mech starości, który im bardziej tępiony, tym uparciej przychodzi z mogilnym — memento. Smutek tak był wypiętnowany w zaciśniętych ustach, w oczach osowiałych, w zbiedzonej postawie księżny, jak gdyby już żadnej w życiu nie miała nadziei. Strój, dawniej staranny i wykwintny, był zaniedbany. Były to suknie widocznie bardzo znoszone, z obojętnością wiekowi właściwą włożone tylko, aby się okryć. Część szyi wygląda- jąca spod zmiętego i nieświeżego kołnierzyka była brunatna, pomarszczona i żyłami wydatnymi oplątana. Stroik czarny na głowie, potrzebny dla pokrycia wypełzłych jej części, tak był niedbale narzucony, jak suknie... Na stoliczku obok księżny leżało kilka listów świeżo pootwieranych, pomiętych, rzuconych z pośpiechem. Na jednym z nich poznać było łatwo szerokie i wielkie pismo Jadwigi, jeszcze mniej staranne i pośpieszniejsze, niż dawniej bywało. Księżna zadumana była i niespokojna, poprawiała się na siedzeniu i wzdychała... Nikt nie przychodził. Parę razy podniosła rękę, jakby szukała dzwonkami nie znalazłszy go, opuściła ją obojętnie. Powolne szłapanie raczej niż chód dał się wreszcie słyszeć w korytarzu, księżna zwróciła oczy na drzwi — czekała. Wszedł znany nam pan Podroba, także postarzały, z białym już włosem, a czerwieńszą popstrzoną twarzą niż dawniej. Minę miał straszliwie kwaśną, a za surdutem zapiętym plik papierów. Skłonił się z pokorą zwykłą, lecz był w niej pewny odcień jakiegoś wyswobodzenia, jak gdyby dawne stosunki starego sługi z domem pani się zmieniły. Księżna była mniej śmiałą, on daleko pewniejszy siebie. — Jaśnie oświecona dobrodziejka — począł cicho — kazała mnie zawołać. — Prosiłam od dawna, żebyś przyszedł — odezwała się księżna, ożywiając — czekałam, nie mogąc się doczekać. — Dopiero mi dali znać, bom ledwie powrócił z miasteczka — rzekł smutnie Podroba. — No cóż? co? — niecierpliwie zwróciła się do niego księżna — cóżeś zrobił? — Niestety — dotąd nic — westchnął Podroba — człowiek by krwi i życia nie żałował — ale co tu poradzić! Słowo daję! Choć giń! — Ależ u Żydów! u Żydów! Choćby na największy procent, byle dostać! — mówiła księżna. — Otóż to jest, że i Żydzi dać nie chcą — jęknął Podroba.. Była chwila milczenia. — Kredyt zupełnie straciliśmy, proszę jaśnie pani — mówił dalej. — A kto temu winien? Ja przepowiadałem. To gospodarstwo księcia Eustachego; nieustanne: dawaj a dawaj! Skąd chcesz, bierz! — To się inaczej nie mogło skończyć. Najprzód potrzeba było wszystkie jego kawalerskie długi płacić, a niech jaśnie oświecona dobrodziejka wejrzy... Tu począł dobywać papiery zza surduta, ale księżna mu dała znak ręką i schował je nazad z westchnieniem... — Taż to przez tych lat dwa — mówił dalej — ze Zbyszewa i z klucza księżny krocie na to poszły... Długów było lichwiarskich przepaść, a co książę nabrał do kieszeni, no i młoda pani... słowo daję, dwa razy taka fortuna by nie wytrzymała. Ja tam się nie wdaję w sądy, bo to do mnie nie należy, ale przestrzegałem, mówiłem, że się to tak skończyć musi. Księżna ręce zaciskała konwulsyjnie. Stary sługa stał, wpatrując się w nią z większą ciekawością niż współczuciem. — A! gdyby choć Jadzia z nim była szczęśliwa — zawołała, jakby mimowolnie skarga się jej z ust wyrywała. — Przed tobą, mój kochany Podroba, ja nie mam tajemnic. Zresztą patrzałeś i patrzysz, widzisz, co się z nami dzieje... Zdawało się, proszę cię, gdy się starał o Jadzię, co to była za usłużność, płaszczenie się, pochlebstwa, posłuszeństwo... a jak to się prędko i strasznie zmieniło! Co się z tym człowiekiem stało? Jak on się maskował. Wzięliśmy go zrujnowanego, bez grosza, tak że na wesele trzeba mu było pożyczyć... Co to pożyczyć! — dać po prostu... Dziś, patrzajże, co się święci. On swoje dobra pooczyszczał, powiadają, naszymi funduszami, a nas zgubił i my na jego łasce... Gdybyż Jadwisia była szczęśliwa! Podroba wtórował żalom westchnieniami, ale nie mówił nic, słuchał pilno, księżna miała potrzebę poskarżenia się, mówiła jakby sama dla siebie, oczy wlepiwszy w podłogę. — Padał przed nią, starając się, klękał, ubóstwiał — powiadam ci. Musieliśmy największe poczynić ofiary, aby to małżeństwo przyszło do skutku... Patrzajże, ledwie od ołtarza odeszli, a już Jadzia musiała gorzko płakać... Kochanki ma, co go kosztują tysiące... na nią ani patrzy, kłóci się ząb za ząb. Despota, grubianin — wszystko zbywa szyderstwami... Co my ż nim cierpimy! Westchnęła księżna i nie mogąc się uspokoić, ciągnęła dalej. — Gdybyś teraz Jadzię zobaczył, serce się ściska, litość bierze... Zmizerniała, wychudła, skrzywiło jej łopatkę — oczy wpadły — cień tej kobiety... A! co się z nią stało, mój Podrobo, i życie istne piekło! albo go nie ma, bo lata po świecie, bawi się w konie, bałamuci z kobietami jawnie, albo gdy raczy przyjechać, po to tylko, aby się z nami ujadał. Wszystko winien mnie, a ze mną — otwarta wojna... Do Jadzi byle się zbliżył — drwi z niej, szydzi, wymówki, dąsy... skąpstwo dla niej najpaskudniejsze, a dla innych tysiącami sypie. Wdzięczności najmniejszej. Mnie raz w żywe oczy powiedział: „Nie wiem, kto komu łaskę zrobił, wziąłem resztki po ekonomczuku — a Jadwiga nie była wcale zachwycająca..." Takie rzeczy już nam prawi. Podroba uszy sobie zatulił i zamruczał coś. — Radź, ratuj! — zawołała księżna. — Jadwidze zbywa na wszystkim. Ona tam całą ma pociechę w książ- kach a dziennikach, a nie mamy za co i tego jej dostarczyć. Długów w Warszawie bez miary i dokuczliwe... — No — i tutejsze — dodał Podroba... — Prawda, żeśmy chybili, mój stary przyjacielu — ciągnęła dalej — iż dając mu pieniądze, nie braliśmy ani świstka... Cóż? między mężem a żoną trudno rachunki prowadzić. Teraz on ma, my nic... A od niego wyrwać grosz... Co ty radzisz? — zakończyła księżna — co tu począć? Stary rządca poskrobał się po głowie, ruszył papiery przyniesione i nazad je zapakował... — Proszę jaśnie oświeconej dobrodziejki — rzekł — ja nie wiem, słowo daję — człek głowę traci. Coś trzeba sprzedać albo ze zbyszewskiego klucza, albo z Malin... a choćby i ten pałacyk... Księżna zakrzyknęła. — Pałacyku warszawskiego za nic w świecie... — To przyjdzie wioskę którą — westchnął Podroba — no i z tego wielkiego pożytku nie będzie, bo na wszystkich są hipoteki, więc chyba co się z nich okroi. A znowu sprzedawać i kupca szukać — ceny dobrej nie weźmie... Księżna milczała, zerknął na nią Podroba i nieśmiało jakoś począł rozmowę na nowo. — Na Zagoście może bym, choć z trudnością, wyprosił kupca... Mój zięć, Zastawski, ma trochę grosza, ale nie da go chyba za ziemię. Nacisnąwszy go, a podbiwszy bębenka, kupiłby... ale dużo nie da. — Niech da, co chce... — przerwała księżna — byle Jadwisia odetchnęła... Nie masz wyobrażenia, co ona cierpi. W naszej pozycji — nawet sukni nowej, kapelusza nie ma za co kupić. — Panie Boże! — westchnął Podroba. — Słowo ci daję — mówiła księżna. — Ja się już dla siebie wyrzekam wszystkiego, byle ona miała... obchodzę się lada czym. Namów tego Zastawskiego, czy jak on się tam zowie, niech kupuje. Okroi się kilka tysięcy, popłacę pilniejsze długi, pojadę gdzieś z Jadwisią, aby odetchnęła. Ona się zagryzie... I księżnie łzy z oczu popłynęły. — Prawda — dodała cicho — nienawidziłam tego pierwszego jej męża, bo to nie była partia dla niej, człek prosty... ale, mój Podrobo, to był anioł w porównaniu do tego niegodziwca... Rządca zrobił minę wątpliwą jakąś i stęknął tylko. Właśnie służący wniósł był lampę do pokoju, a księżna z dalszą rozmową wstrzymała się, dopóki nie wyszedł, gdy we dworze cichym zawrzało. Zahuczał powóz przed gankiem, słychać było głośne wołanie, stukot, bieganinę i księżna porwała się zdumiona, pojąć nie mogąc, kto śmiał się tak u niej rządzić. Podroba miał wybiec zobaczyć, gdy służący wszedł żywo i oznajmił, że książę Eustachy nadjechał, że kazał rzeczy znosić do pokojów w murowanym skrzydle i herbatę podawać. Po wyjściu sługi księżna, trzęsąc się ze wzruszenia, obróciła się do rządcy. — Widzisz, widzisz — u mnie, u mnie jak się rządzi. Podroba był mocno skonfundowany. Jego przybycie to więcej może przeraziło niż księżnę — począł się poruszać, jakby nie wiedział, czy ma wyjść, czy pozostać i co robić z sobą. Jeszcze się kręcił u progu, gdy powtórnie drzwi otwarto i zawołano: — Książę kazał pana rządcę prosić do siebie, tylko prędko... Spojrzał Podroba na księżnę. — A idź, idź, bo awanturę zrobić gotów — rzekła — a będzie pytał... wiesz, co masz mówić... Patrzajże — do- dała — wie, że ja tu jestem, żeby się przyszedł choć przywitać ze mną. Rządzi się u nas jak u siebie... — Idź, idź... Z milczącym ukłonem, papiery wcisnąwszy głębiej za nadrę, aby widoczne nie były, rządca wyszedł krokiem niepewnym. W korytarzu spotkał drugiego sługę, który mu oznajmił, iż książę wiedział, że był w pałacu i kazał zaraz przyjść do siebie. Śpieszniejszym trochę krokiem stary rządca skierował się ku pokojom, z których ruch i wołanie go dochodziły. W małym saloniku, który był sobie obrał, książę chodził w podróżnym eleganckim ubraniu, z cygarem w ustach i czapeczką na głowie. Żywo bardzo się poruszał. Parę lat ubiegłych mało go odmieniły, wyglądał młodo, zdrowo, rumiano i dobrze wypielęgnowany. Fizjognomia i postawa nabrały pewności, jakiej dawniej za czasów starania się nie miały. Widać było, że czuł mocny grunt pod stopami i niewiele się już troszczył o przyszłość. Poznać w nim było można łatwo człowieka, który żyć lubił i umiał, tak że go użycie świata nie zużywało. Zobaczywszy Podrobę, wchodzącego w postaci bardzo zbiedzonej, książę stanął, rękę zakładając w kieszeń od kamizelki i długo się w niego patrzał, jak gdyby chciał zbadać, co z niego zrobić może. Kręcił się po saloniku faworyt kamerdyner książęcy, na którego znacząco popatrzawszy, Eustaszek zmusił go, aby się wyniósł. Zostali sami. — Jak się masz, panie Podroba? — odezwał się książę. — Cóż tam u was słychać? — Do usług waszej książęcej mości — u nas nie ma nic nowego — odparł z ciężkością głosu dobywając stary, bo mu jakoś w gardle zaschło. — Księżna pani właśnie przybyła — dodał, rzucając wejrzenie bojaźliwe. — A, wiem — rzekł książę — wiem, że jest, ale nim się z nią zobaczę, chciałem pomówić z waćpanem. Skłonił się rządca i odchrząknął, przygotowując się do rozmowy. Spod oka przyglądali się sobie wzajemnie jak zapaśnicy, którzy się z sobą zmierzyć przygotowują. Książę postąpił krok naprzód. — Dochodzą mnie wiadomości — począł — że interesa wasze coś podobno wcale nieszczególnie stoją. Gospodarowaliście z księżną tak dobrze, że Zbyszew zaszargany okrutnie i niewiele pono na nim zostało księżnie? hę? hę? Podroba się skurczył. — Ja — rzekł sucho — spełniałem rozkazy waszej książęcej mości; wiadomo, że ode mnie rady ani więcej nic nie żądano oprócz — pieniędzy i pieniędzy. Musiałem dawać. — No — i o sobie nie zapominając — rozśmiał się książę Eustachy. Stary mocno się zaczerwienił. — Są przecię rachunki — odparł — można się przekonać. Nie mam nic na sumieniu. — A! rachunki! mój panie Podrobo — rachunki! — śmiał się książę — wiadomo, jak się one piszą... A kto w nie wglądał? Podroba chciał się odciąć trochę i pokornie mruknął: — Przepraszam waszą książęcą mość, ale pierwszy mąż księżniczki, pan Kormanowski, rachunki przepatrywał pilno i weryfikował, a przecięż... — Przecięż, mój Podrobo — odparł książę ostro — mając romans z córką, nie mógł ojca potępić. Rzucił się stary jak sparzony. — To potwarz — rzekł głosem stłumionym — potwarz niepoczciwa... — Ale dajmyż temu pokój — nie dając mówić, prze- rwał książę — to już się tak tylko napomknęło... Gadajmy otwarcie — ja waćpanu źle nie życzę — ale ręka rękę myje. Rozumiesz waćpan. Podroba zmilczał, czekając, co dalej przyjdzie, wzburzony był jeszcze... Uderzył go jednak ten aksjomat o umywaniu rąk... pełen znaczenia. Książę jeszcze bliżej przystąpił. — Słuchaj, stary — dodał — wiem, że masz wpływ na księżnę i że ona ci wierzy... Usłuż mnie, a ja ci odwdzięczę. Przy Zbyszewie się nie utrzymacie, to darmo, długów jak mrowia... Nie zaprzeczaj — ja mam ich spis, wiem co do grosza. Prędzej, później musicie go sprzedać, a im później tym dla was gorzej. Dziś by się jeszcze może co okroiło, jutro — nic. Podroba jeszcze nie mógł zrozumieć, do czego książę zmierza. — Zatem — kończył Eustaszek — ja na Zbyszew kupca mam; a ty forytuj, by nam go sprzedano... Pójdzie przynajmniej w dobre ręce, a starej zostanie jeszcze jej klucz, choć odłużony, na którym czas jakiś pobawi się. Właściwie Zbyszew był oddany mojej żonie i jest jej i mój, ale na nieszczęście prawnie nic nie ma zrobionego... Z tego poszło wszystko złe, bo ja bym był nie dopuścił takiego babskiego marnotrawstwa... Podroba osłupiały słuchał... Książę, chcąc od razu zbyć się całej sprawy, mówił żywo, nacierając na starego. — Clara pacta, mój stary — clara pacta, karty na stół. Ja w rachunki wasze nie będę patrzał, przy zdawaniu zamknę oczy na to, co jest, a czego nie ma. I to już coś znaczy, na ostatek gotówem dać porękawiczne, byleś ty mi starą uchodził i Zbyszewa kupno ułatwił. — Wasza książęca mość sam chcesz? — mruknął Podroba. — Czy ja, czy ktoś z mojej ręki, to wszystko jedno — przerwał niecierpliwie książę. Podroba zamyślił się głęboko, widać było, że walczył z sobą. — Przepraszam waszą książęcą mość — rzekł — ale niech mi wolno będzie słowo rzec. Co się tycze rachunków i zdawania, ja obawy żadnej nie mam. Pokwitowania od księżny są... ona dotąd prawną była dziedziczką, Właśnie o Zbyszewie mowa dziś była... Księżna pani spodziewa się przy nim utrzymać, sprzedając tylko jedną wieś, Zagoście, a na tę kupiec jest. — Zagoście? Trzonowy ząb! — wzdrygnął się książę — bez niego Zbyszew nic niewart. Rezydencja ta, co tak elegancko wygląda, to osmarowana rudera, a folwark kiepski. Inne też... pożal się Boże... Zagoście ma las i najlepsze pola. Tak dokładna informacja o wartości i znaczeniu Za gościa zdziwiła mocno Podrobę, który podniósł oczy wielkie na księcia. — Któż chce kupić Zagoście? —-zawołał Eustaszek. — Nie wiem... ale kupiec jest... — A! to mi się podoba! — krzyknął książę. — Miałżebym przybyć za późno? Czy już umowa jaka stanęła... — Jeszcze nie — rzekł nieśmiało Podroba — ale już się o tym gadało... i... — I waćpan w tym rękę umoczyłeś — wtrącił książę — ale pamiętajcie, że i ja tu coś znaczę... Podroba zmilczał, myślał trochę. — Proszę waszej książęcej mości bez urazy —. odezwał się — Zagoście niezły folwark, nie ma co mówić, ale żeby on to był jedynym okiem w głowie, nie powiem. Bez niego Zbyszew Zbyszewem, gdyby książę niekoniecznie się upierał przy nim, a odstąpił Zagościa, reszta by się zrobiła... Nieśmiało spojrzał na księcia, który dumał. — Słuchaj! — zawołał po namyśle — darmo wody nie warzmy, albo ty sam, lub twój zięć, swat, ktoś z twej ręki chce Zagościa. Mnie na plewę nie weźmiecie. To jawna rzecz. Ja nie dam Zagościa... Piwa ci takiego nawarzę, że go nie strawisz, pókiś żyw... ale — pal was diabli — bierz i kupuj Romunki... Podroba stał blady... Widać było drganie rąk i dygotanie głowy, w których krew krążyła żywo. Książę Eustachy patrzał na niego i nie naglił o odpowiedź. — Do Romunek kawał lasu potrzeba dodać, bo bez tego one się na nic nie zdały. Leciutki ten książę Eustachy, który dawniej umiał tylko tracić, a teraz tak doskonale rachować się nauczył — był widać dobrze przygotowany do traktowania, bo bez namysłu odparł: — Sześć, siedem włók — gotowem dodać, a Zagościa nie puszczę. Rządca nie odpowiadał długo. — Słuchaj jeszcze — począł książę. — Ty jesteś kuty, ale i ja nie bosy. Uchodziłem zawsze za trzpiota, ale na wszystko jest czas... teraz ja myślę inaczej. Miała księżna stracić, bo byłaby straciła zawsze, lepiej, że zostanie w familii. Prawnie ja tu niby nie mogę nic, ale dokuczę, będę nękał i zjecie licha, żebym sprzedaży dopuścił mimo mej woli. Stara księżna oleju w głowie za trzy grosze nie ma, a moja woli czytać tragedie, niż patrzeć w rachunki. Tyś szczwany lis, życzę się jednak rozmyślić, nim ze mną wojnę poczniesz. Bierzcie, dla kogo chcecie, Romunki, a resztę nabędzie ten, kogo ja postawię. Waćpan mi u księżny ułatwisz wszystko tak, abym się z babą ujadać i kłócić nie potrzebował. Pójdzie na udry, no — to słuchaj. Ten błazen, Kormanowski, o którym wspominałeś, zostawił w papierach to, co w rachunkach twoich nama- cał. Jest tam dosyć na waszeci, abyś poszedł z torbami i ze wstydem!!! Uważaj co lepiej. Pot lał się z czoła Podrobie, który jęknął grobowo. Z piersi na ostatek dobył mu się głos ledwie dosłyszany: — Rób wasza książęca mość co wola i łaska — ja... nie będę do niczego przeszkodą. — To nie dosyć, waćpan musisz być pomocą. Jeszcze raz rzęsisty pot otarłszy, Podroba, wejrzeniem odpowiadając tylko, skłonił się. Księciu twarz się wypogodziła. Przystąpił już do rządcy jako do sprzymierzeńca. — Idźże waćpan — a dziś czy jutro, gdy cię księżna zawoła, zrób, co należy. Ja słowa dotrzymam... Skłonił się i żwawo, głośno zawołał na kamerdynera: — Dajno mi się trochę przebrać! Podroba wysunął się przybity i drżący. Nie poszedł już do księżny, ale wprost na folwark podążył. Księżna Eufrezja na dole czekała zięcia z herbatą. Z dawnych stosunków serdecznych śladu nie pozostało teraz. Nienawidziła Eustachego, który jej to z nawiązką oddawał, obawiała się go — i starała zupełnie z nim nie zrywać. Książę obchodził się z matką żony bez wielkich ceremonii, pół szydersko, pół niedbałe... Przychodziło czasem do wybuchów i wymówek, ale księżna, raz i drugi zwyciężona w tych zapasach, starała się ich unikać. Książę, wchodząc do saloniku, w którym herbata podana była, powitał gospodynię wesoło i poufale. — Mama dobrodziejka... pilno się, jak widzę, gospodarstwem zajmuje, kiedy aż osobiście do Zbyszewa zjechała... Ja też przejazdem, chciałem, dowiedziawszy się o bytności jej tu, zobaczyć, czy się na coś nie przydam. Księżna Eufrezja usta wykrzywiła i spojrzała koso. — Gdybyś w istocie chciał, przydałbyś się bardzo, ale o dobrej woli... powątpiewam. Książę Eustachy śmiać się począł. — Słowo daję mamie — począł — nie na dobrej woli zbywa, aleście panie tak prowadziły interesa z szanownym Podrobą, że nie tylko ja, com w tych rzeczach nieukiem, ale i Salomon by rady nie dał. — A któż te interesa tak postawił? — zamruczała księżna. Gość usiadł do herbaty. — Mama pozwoli cygaro zapalić? Dawniej księżna przy sobie nie dozwalała palić nigdy, ale teraz? Nie powiedziała nic, książę dobył cygaro. — Jak się ma Jadzia? — spytała księżna. — Ja nie jadę z Warszawy — odparł książę — ale wiem, że — jak zwykle — kwasi się i zakwasza... Siedzi w książkach, oczy psuje, wzdycha do niemożliwych swych ideałów... i — choruje na imaginację... Poruszyła się matka. — Choruje i nieszczęśliwa jest, ale nie na imaginację — zawołała gniewnie. — Miała prawo spodziewać się innego pożycia. Ruszył ramionami książę. — Ani młodości wiecznej, ani wiekuistego romansu żadna rozsądna kobieta się nie spodziewa...— począł szydersko. — Miała przecię miłości tyle, ile jej bywa w życiu szczęśliwych kobiet. Ja pastuszkiem sielankowym być nie umiem..: Grymasi wprost, chcąc, by. przed nią ciągle na kolanach mąż wzdychał... Odwrócił się bokiem od księżny. — Mąż woli wzdychać do innych — szepnęła matka. Książę Eustachy twarz zwrócił do mówiącej i uśmiechnął się. — Mama powinnaby być więcej pobłażającą w tych rzeczach — zawołał. — Bo któż bez grzechu? Rumieniec wystąpił na. twarz starej, owinęła się chustką i zamilkła. Siedzieli długo, nie mówiąc słowa... Gdy wrażenie nieprzyjemne miało czas ostygnąć nieco, książę zwrócił się do gospodyni — i począł obojętniejszym tonem: — Mówiłem z Podrobą, bo mnie nastraszono, że interesa nasze zbyszewskie mają być w bardzo opłakanym stanie. Ludzie nawet gadają, że księżna będzie zmuszona pozbyć się Zbyszewa. — Nie sądzę — odparła urażona staruszka. — Interesa są złe, ale nie ja, ani rządca temu winien. Przypomnij sobie, ileś brał stąd... — Bo Jadzia potrzebowała, a ona rachunku żadnego nie zna i oszczędzić się nie umie. — Nasze interesa są złe — dodała matka — a wasze teraz wcale podobno świetnie idą. Niedawno było inaczej. — A! tak — zawołał książę — ale ja się poprawiłem, a państwo... — nie dokończył i popił herbatę. — Rekryminacje byłyby próżne — począł zimno. — Trzeba radzić i ratować się. Ja dlatego zboczyłem do Zbyszewa. Co księżna myśli? — Nie wiem, zobaczę — odparła powoli urażona staruszka — zapewne jedną wieś sprzedać przyjdzie. — Zbyszew się przez to skaleczy i odejmie mu się wartość — wtrącił zięć. — Zyska się jaki rok, a potem... nie zostanie nic... Mnie się zdaje, że radykalna kuracja najlepsza... Zbyszew sprzedać. Drgnęła księżna. — Tak, sprzedać w dobre ręce. Księżnie zostanie odłużony jej kluczyk... A co się tyczy Zbyszewa, choć prawnie nie ma zrobionego nic, ale on był wypuszczony Jadzi — i ja z jej ręki mam też prawo coś stanowić o tym. — Prawo? prawo? — porwała się księżna. — Ten jegomość, co mnie w łaskach Jadzi poprzedził — dodał — nie miał tego rozumu, aby prawnej cesji żądać. Ja za to pokutuję. Zostało mi po nim wiele rzeczy nieprzyjemnych w spadku... Bądź co bądź, prawnie, czy nie, Zbyszew jest Jadzi. Dowodzenie to poruszyło tak księżnę, iż słowa odpowiedzieć nie mogła, trąciła filiżankę, wylała herbatę, chciała wyjść. Książę Eustachy śpiesznie dodał: — Niech się mama nie irytuje — przecię ja Zbyszewa nie odbieram... nie wiele bym się pożywił — chcę tylko pomóc... — A! pomóc! piękna pomoc... — mruczała gniewna stara. — Niech się mama rozmyśli, poradzi... — dopijając herbatę, dokończył książę. — Przekona się mama, że przy Zbyszewie utrzymać się niepodobna. Sprzedaż jednego folwarku to będzie dla umarłego kadzidło... To mówiąc wstał, odprostował się, zanucił coś i skłoniwszy się, wyszedł z saloniku. Nad wywróconą filiżanką zadumana, z oczyma osłupiałymi księżna siedziała długo, aż wreszcie rozbudziło ją przyjście sługi poszła do siebie i na wieczerzy już się nie ukazała. Przed zwierciadłem w dawnym swym panieńskim sypialnym pokoiku stała księżna Eustachowa — za którą milcząca, zestarzała, z chustką w rękach czatowała, z politowaniem patrząc na panią — panna Klara. Jadzia zdawała się śledzić na żółtej, przeciągniętej, zmęczonej twarzy swej śladów coraz widoczniej szych przedwczesnego zwiędnienia. Ta odrobina krótkiej młodości, która rysom niepięknym nadawała niegdyś trochę uroku, ten blask życia dawny znikł bezpowrotnie. Jadzia, która zawsze starszą się wydawała, niż była, w dwudzie- stu kilku leciech przeżyła jakby trzydzieści. Troska i niepokoje wyryły na twarzy, czole i koło ust lekkie zmarszczki, włosy wypadały, cera przybierała tony ciemne, brunatne i żółte, oczy zgasłe, wypłakane były i blade. Nawet namiętna ta energia dusz słabych, wybuchami się objawiająca dawniej, opuściła nieszczęśliwą. Dwa w życiu zawody serdeczne złamały ją. Przeżyte lata z księciem Eustachym były prawie nieustanną walką i skończyły się klęską. Wyemancypował się małżonek, ona zwyciężona została. Dalej przed nią nie widać już było nic, tylko szarą równinę jakąś mgłami pokrytą. Wprędce obudził się w niej żal po Celestynie, porównanie jego z Eustachym musiało wypaść, na korzyść pierwszego... Ale Jadzia nie przyznawała sobie winy żadnej, miała żal do matki i na nią całe brzemię składała w duchu. Nie mówiła jej o tym, nie czyniła wyrzutów, ale nieraz uczuć dawała. Gdy czasem same siedziały z sobą po gwałtownym przejściu z Eustachym, Jadzia, westchnąwszy, nie wahała się przypominać Celestyna. Gniewało to księżnę, a jednak zaprzeczyć nie mogła, że ten „jegomość" więcej miał przywiązania, delikatności i że z nim Jadzi lepiej było. Właśnie zmuszona przyznać to w duchu, stara księżna najwięcej się tym gryzła i wyszukiwała argumentów, aby swe postępowanie wytłumaczyć. Celestyn, jeśli nie zawsze bywał na ustach Jadzi, był ciągle na myśli. Parę razy rzuciła imię jego mężowi, który za to porównanie gniewał się najokrutniej. Jadzia przypominała sobie ostatnią swą bytność we dworku, ostatnie jego wyrazy. — Ten jeden mnie kochał i on jeden pewnie kocha mnie jeszcze... Wszystkie te spóźnione żale już były próżne. Po dwu latach pożycia małżeństwo było tylko związkiem jakimś nominalnym; książę unikał żony; zjawiał się na krótko i pod tysiącznymi pozorami uciekał od niej. Zostawiał jej wprawdzie zupełną swobodę, ale razem okazywał największą obojętność. Jadzia była nadto dumna, aby krok jaki uczynić miała do męża, on, zaś z uzyskanej wolności nadto był rad, ażeby pomyśleć o zbliżeniu się. W jednym ze sporów małżeńskich, które rozdzieliły księstwo od siebie, Jadzia powiedziała wręcz księciu Eustachemu, że nie kochała go nigdy, że wzięła go narzuconym przez matkę... w chwili kaprysu i słabości; książę z okrucieństwem niegrzecznym odparł żonie, że też kochać się w niej było trudno i mariaż dla konwenansów zawarł tylko. W towarzystwie oboje zachowywali się tak, iż tego rozerwania jawnie nie okazywali. Przy ludziach książę Eustachy był bardzo grzeczny dla żony, ona dla niego uprzejmą. Przy matce i sam na sam, jeśli mówili z sobą, to przycinając sobie wzajemnie. Dowcipny Eustaszek zwyciężał żonę, która namiętnie wybuchała, dostawała spazmów i każdy kataklizm odchorowywała. Szukając jakiegoś ratunku i pociechy w życiu tym męczeńskim, Jadzia więcej niż kiedy siedziała w książkach, zagłębiała się w studiach nad siły, zamęczała problematami, które ją chwilowo upajały. Przerzucała się z jednego do drugiego przedmiotu niecierpliwie, bo każdy ją nęcił z początku, a męczył i nużył wprędce. Brak właściwego towarzystwa, otoczenie ludźmi lekkimi przyczyniały się do znękania księżny. W pałacu bywali tylko krewni i kilka osób znajomych, nie przynoszących z sobą nic, oprócz powszednich plotek i bardzo miałkiego umysłu. Jadzia czuła całą swą wyższość, mil- czała najczęściej i usuwała się do swej biblioteczki, gdy tylko przyzwoicie to uczynić mogła. Do utrapień, jakich doznawała, i to zaliczyć potrzebą, że pomimo poświęcenia matki, przywiązanej do niej miłością dawną, mimo jej ofiar życie pod względem materialnym coraz się stawało trudniejsze; Skala, na jaką się ono dawniej mierzyło, do dzisiejszego stanu interesów nie przypadała. Dzięki zapobiegliwości męża, który naprzód swoje mienie ratował, wyciągnąwszy od żony, co tylko było można, dzięki nieopatrzności obu kobiet, może i rządom Podroby, zbytnio pamiętającego o sobie — ruina majątkowa z nadzwyczajną dokonała się szybkością. Do dawnych długów przybyły nowe, rosły, olbrzymiały i pani Jadwidze na jej fantazje, podróże, wydatki, stroje braknąć zaczynało. Matka najprzód poświęciła córce własne nawyknienia, zaczynała po cichu sprzedawać klejnoty, rzucała się, chwytała ze wszech stron, lecz coraz szło trudniej... Widmo zupełnej ruiny stało przed nimi. Jadwiga nie widziała go jeszcze, bo matka starała się ją utrzymywać w błędzie — lecz... przeczucia miała straszne. Dla tej pieszczotki, nawykłej, że się jej myśli spełniły wprzódy, nim je Wyraziła — ubóstwo, niedostatek z tym wszystkim, co on za sobą prowadzi, był groźbą równającą się śmierci. Czegokolwiek być pozbawioną, poświęcić coś z nawyknień — nie umiała. Nie pojmowała życia wąskim płynącego korytem, powoli i skąpo. W ostatnim roku jakieś przypomnienie wrażeń doznanych w podróży do Włoch upozorowane tym, że swe studia artystyczne uzupełnić chciała, namiętną obudziło zachciankę podróży z matką do Florencji, Rzymu i Neapolu. Lecz matka i córka wiedziały, co to kosztować musiało... Księżna, chcąc Jadzi w tym dogodzić, chcąc ją rozerwać, biegała, oszalała prawie dla zebrania potrzebnych pieniędzy, okazało się to zupełnym niepodobień- stwem. Pierwszy raz w życiu księżna się nie wahała udać o pożyczkę do milionowego księcia Hermana, który grzecznie, ale stanowczo odmówił. Akolita jego urażony, że pani Jadwiga nie dała mu nad Eustaszkiem pierwszeństwa, odzywał się głośno, że byłoby grzechem księżnie dopomagać do zupełnego zrujnowania, dogadzając dziwacznym fantazjom. Odmówił i hrabia Tymoleon, a Rymund — powiedział, że na to nie ma pieniędzy. Lichwiarze już byli wszyscy wyzyskani, klejnoty w części pozastawiane, w części posprzedawane. Księżna Eufrezja płakała i złorzeczyła. Jadwiga chorowała, nie mogąc pojąć, aby jej coś odmówione być miało... Uczuła to nad wyraz boleśnie i Włochy ciągle miała na ustach. Mąż śmiał się. — Dla odświeżenia miłych wspomnień chyba byś pana Celestyna z sobą musiała, zaprosić — mówił szydersko. — Przyszedł do zdrowia i wcale przystojnie wygląda! Jadzia w początku chciała na złość mężowi na swoim postawić, jechać bądź co bądź. Sama więc starała się dostać pieniędzy — lecz i to nie pomogło nic... Musiała się poddać losowi swemu — ale niewymowną goryczą zapłynęło jej serce. We dworku na Pradze dwa lata. najmniejsze zrządziły zmiany. Żyła jeszcze pani Monika i świeża zawsze a energiczna krzątała się koło niej panna Leokadia, piękniejsza może niż kiedykolwiek była; ale Celestyn musiał się wynieść z oddalonego zbyt domu na Pradze, a przesiedlić do miasta, znalazłszy dzięki czynnej pomocy Rymunda zajęcie. Litwin wcale nie ostygł w gorącej swej przyjaźni dla Celestyna i chęci pomszczenia się na rodzinie. Biegał i krzątał się tak dobrze, iż wyrobił swojemu protegowa- nemu posadę przy archiwach, których uporządkowanie wymagało więcej historycznych wiadomości, niż rutyny biurowej. Celestyn, chociaż nie był może przygotowany do tej pracy, wprędce się z zadaniami obeznał, pokochał je, stał się potrzebnym, na ostatek w ciągu dwóch lat z podrzędnego stanowiska, jakie z razu otrzymał, doszedł do naczelnej posady, dającej mu i pewne znaczenie i środki do życia niezależnego. Sarkano wprawdzie na tak gwałtowną promocję, lecz Celestyn usprawiedliwił ją talentem, gorliwością i charakterem. Posada ta, zbliżając go do ludzi wyżej w społeczeństwie stojących, dała go poznać, ocenić, a że i owo małżeństwo z księżniczką pewnym blaskiem zawsze otaczało, budziło ciekawość, Celestyn znalazł się wprowadzony do salonów, w koła, w których nawet familię swej żony spotykał, cale inne teraz i niezależne względem niej zajmując stanowisko. Oddawano mu sprawiedliwość i panie były tego zdania, że księżniczka mogła się w nim zakochać... Męska piękność pozostała w nim mimo śladów choroby, a umysł zyskał na przebytych próbach i trudach. Dawniej zahukany i upokorzony, dziś swobodny Celestyn całą wyższość swą mógł okazać jawnie, a że był skromny, nie narzucający się i umiał utrzymać się na miejscu, jakie mu należało, szanowano go i lubiano. Nie zbywało na znajomościach i zaproszeniach. Panie ciekawe usiłowały zajrzeć w tę duszę i w serce zamknięte, w których się domyślały tajemnic, lecz Celestyn, mówiący chętnie i pięknie o rzeczach obojętnych — o sobie, uczuciach swych i przeszłości milczał. . Życie, które prowadził, było bardzo znośne. Większą część godzin poświęcał swym archiwom, do których się niezmiernie przywiązał. Z urzędu robił w nich porządek, z miłości przedsiębrał studia. Ktokolwiek oddawał się badaniu przeszłości, wie, jaką ona obudza na- miętność, jak opanowuje, jak zapełnia życie. Czas płynął piorunowo, niepostrzeżenie. W godzinach wolnych miał do wyboru archiwista dworek na Pradze, siostrę i matkę, do których był najmocniej przywiązany, lub domy liczne, które go witały serdecznie i zapraszały nieustannie. Poważny zawsze Celestyn odzyskał był pewną swobodę umysłu, dozwalającą mu czasem choć cudze podzielać wesele. W towarzystwie bywał miłym, dowcipnym, uprzejmym. Została mu melancholia jakaś w wejrzeniu, w głosie, w uśmiechu, lecz ta więcej wdzięku dodawała, niż odstręczała. Na kilka miesięcy przed bytnością księżny starej w Zbyszewie pan Celestyn miał przyjemną niespodziankę. Jednego dnia tajemniczy bilecik Leokadii zawezwał go na obiad do dworku. Siostra dodała w przypisku, iż będzie gość, postawiwszy parę znaków zapytania enigmatycznych. Odgadnąć było trudno, lecz Celestyn pojechał na Pragę. W saloniku obok pani Moniki siedziała pani Zastawska. Przybyła ona do Warszawy razem z żoną doktora i poznała się z Leokadią, tyle okazując współczucia dla Celestyna, tak dopytując o niego, tak się napraszając, ażeby go zobaczyć mogła, że siostra, wdzięczna jej za brata, od którego słyszała o Milce — ułożyła we dworku owo spotkanie. Leokadia nie przypuszczała więcej nic nad dobrą przyjaźń, dla obu tych pań, konsyliarzowej i Milki. Obie panie zostały na obiad proszone i Celestyn powitał je, jak się spodziewać było można, z radością wielką, z uczuciem, z okrzykiem... Konsyliarzowa przybiegła do niego śmiejąc się, wesoła... a Zastawska zdradziła się takim pomieszaniem, rumieńcem, oczyma tak załzawionymi, że... musiała przyjaciółka ratować ją gadatliwym pośrednictwem i śmiechem. Milka ochłonęła wprędce i panna Leokadia nie postrzegła nic podejrzanego, zwłaszcza że Celestyn nie dał nic poznać po sobie. Przysiadł się tylko zaraz do Zastawskiej i począł z nią żywą rozmowę. Rzeczą szczególną było, że gdy oko siostry nie dostrzegło nic oprócz przyjaźni — pani Monika ze swym krótkim wzrokiem, przytępionym słuchem, pozorną nieuwagą i roztargnieniem — posądziła Celestyna i piękną panią o niepotrzebne (jak się wyrażała) amory. Zachmurzyła się nawet. Nie mogła przypuścić, ażeby ten poczciwy Celestyn miał się wdawać z niewiastą zamężną w romanse; ale ją w duchu obwiniła o kokieterię. Przez cały obiad staruszka zasępiona siedziała. Pani Zastawska zaś z początku pomieszana, wprędce rozruszała się, rozweseliła i szczególniej Leokadię humorem i rozumem wzięła za serce. Celestyn też był jakby odmłodzony... Takim go tu od dawna nie widziano, co matkę zasmuciło. — Niepotrzebne bałamuctwo — mówiła sobie staruszka. — Z ogniem nigdy igrać nie potrzeba. Niechby sobie co najprędzej pojechały, skąd przybyły... Pani konsyliarzowa z Zastawska zabawiły jednak z tydzień w Warszawie i Celestyn im gorliwie asystował. Woził do teatru, zapraszał na obiady, a i Leokadia raz jeszcze na herbatę zmuszona była prosić do dworku. Pani Monika krzywiła się na to, nie tając przed córką podejrzeń. — Ja ci powiadam — szeptała po cichu — ta Zastawska z tą swoją pięknością — ja bym grosza nie dała, że ona go bałamuci i kocha się w nim... A i za niego nie ręczę. To obraza Boża! kobieta zamężna, do czego się to zdało! Leokadia się na to oburzała, ręcząc za Celestyna. Jednakże przy herbacie pilniejsze zwróciwszy oko na Milkę i na brata i ona się zasmuciła. Schwytała po drodze parę wejrzeń Milki podejrzanych. Wyjechały wreszcie konsyliarzowa z przyjaciółką, które Celestyn do pierwszej stacji odprowadzał, z czym się nie taił, a przy widzeniu się z bratem Leokadia, która nie lubiła tajemnic i z Celestynem była jak najotwarciej, zagadnęła go serio. — Słuchaj no ty — matka posądza cię bodaj o romans z Zastawską! Ja nigdy nic podobnego nie przypuszczałam. Raz serce cię uczyniło nieszczęśliwym i wprawiło w położenie fałszywe; drugie byłoby gorsze jeszcze. Pogroziła mu palcem. Celestyn się zarumienił nieco, ale uśmiechnął spokojnie, jak człowiek, któremu sumienie nie ma nic do wyrzucenia. — Słuchaj — rzekł — najprzód wiedzieć masz, że ja kocham moją żonę, chociaż mnie porzuciła, i kochać już innej nie mogę. Zastawską lubię, przywiązany do niej jestem przyjaźnią wielką i gorącą. Jest to istota niepospolita, budząca współczucie, bo ją los rzucił na pożarcie głupim i zbydlęconym... Ona ma dla mnie sympatię, to rzecz niewątpliwa; ale ja w miłostki zakazane anim się myślał wdawać, ani będę... Rzecz to dla -mnie wstrętliwa jak wszelki fałsz, zdrada i bydlęca namiętność. Tak kategorycznie odprawiona Leokadia uspokoiła się, dodając wszakże: — Ale ona się w tobie szalenie kocha. Matka miała słuszność i ja bym na to przysięgła. Celestyn ramionami ruszył. — Dajże pokój temu! — zamknął rozmowę. Pomimo tego wyznania wiary Celestyna, które on nieraz powtarzał, twierdząc, że Jadzię swą kocha i kochać jej nie przestanie, matka i siostra żeniły go, to jest ożenić pragnęły. Nie mogły tylko znaleźć dla niego nic takiego, co by ich miłości dla Celestyna odpowiadało. Żądały dla niego zbyt wiele. Żeniono go i w tych kołach, w których bywał. Panny spoglądały nań z zajęciem, wdowy pierwsze nawet czy- niły kroki... piękny archiwista był bardzo grzeczny, uprzejmy, lecz jak lód zimny. Z dala trafiało mu się w ulicy, w kościołach, w Saskim Ogrodzie spotykać żonę... Unikał, jak mógł, zbliżenia się; kilka jednak razy przypadek zrządził, że się zetknęli oko w oko... Celestyn, który w twarzy jej czytać umiał, łatwo dostrzegł, że cierpiała. Zmizerowanie jej, żółtość, zestarzenie obudzały w nim litość niewymowną. Unikał ze wszystkimi rozmowy, a nawet wspomnienia o księżnie Eustachowej; jednakże w ostatnich czasach tak go uderzyła ta boleść, którą ona nosiła w całej postaci swej, iż spotkawszy się z Rymundem sam na sam, zagadnął go: — Nie tłumacz pan tego źle — rzekł mu — lecz pozwól, abym spytał, jakie jest pożycie księżny Eustachowej z mężem? Rymund był doskonale o wszystkim uwiadomiony. Księżna stara nie miała tajemnicy dla Żuliety, a ta powtarzała, co od niej słyszała, na głos w salonie. Pożycie nie było tajemnicą dla nikogo. — Jak to? to ty nic nie wiesz? — odparł Rymund — Eustaszek jest kawał łotra, jakich mało... Wiesz, że on te baby najbezwstydniej zrujnował, ograbił, że są prawie bez resursów. Księżna się udawała o pożyczkę na miłość Bożą do nas wszystkich. Odmówiliśmy, bo Jadzia ma fantazje i gubi się. Chciała jechać do Włoch. Klejnoty posprzedawane, pozastawiane, mówią, że Zbyszew na włosku. I ten Eustaszek pochwyci... Z żoną są na stopie wojennej od dawna; mówią do siebie tylko przy ludziach. Nieszczęśliwa księżna zalewa się łzami i truje za późnymi żalami. — Nie przesadzam nic — dokończył Rymund. — Pytaj innych, wszyscy wiedzą. Kobiety to zgubione, bo ich z rąk tego matacza nie można wyrwać. Celestyn padł na krzesło, łamiąc ręce. — Na Boga! ale czyż na to nie ma ratunku? — krzyknął. — Jaki? Kobieta, co raz poszła do rozwodu, sama by na siebie kamieniem rzuciła, żądając drugiego. A gdyby nawet do tego przyszło — nędza je czeka... Straciły wszystko... — Ale ja znam ich interesa — tak źle nie może być! — zakrzyknął Celestyn. — Na miłość Boga, ty, panie, ca masz serce, który tyle czyniłeś i czynisz dobrego, ratuj je. — Ja? — odparł Rymund. — Ja! a dajże mi pokój! Mają te dwie kwoki, na co zasłużyły. Kara Boża, palec Boży — ja przeciwko słusznej sprawiedliwości Opatrznej nie stanę. Małoś to waćpan od nich wycierpiał? Kolej przyszła na nie... Celestyn się obruszył. — Pan jesteś niesprawiedliwy! — zawołał. Weź pan w rachubę wychowanie starej księżny, świat, w którym żyła, na pół ją uniewinniły. Przywiązanie jej do córki jest piękną stroną jej serca. Co się tycze, Jadzi, ona jest zupełnie niewinną; matka bezwiednie wpędziła ją w tę... — Kałużę — dodał Rymund. — Ale mów sobie, co chcesz... ja w ich sprawy się wdawać nie myślę... i — ty się tym nie irytuj daremnie. Nie ma ratunku... Celestyn nie dał za wygraną. To, o czym się dowiedział od Rymunda, nie zaspokoiło go; poszedł innymi drogami na wzwiady. Nie mogąc sam, użył innych dla dowiedzenia się o szczegółach. W czasie, gdy jeszcze był mężem księżniczki, dosyć mu życzliwości, choć z pewnym powstrzymywaniem się w jej okazywaniu, dała dowodów panna Klara. Począł szukać sposobu widzenia się z nią. Wiedział, że na mszę chodziła do Bernardynów, kilka razy wstępował do kościoła, nie mogąc się z nią spotkać. Na ostatek jednej niedzieli udało mu się pochwycić ją, gdy już wychodziła.. Panna Klara, pozriawszy go, chciała uniknąć zbliżenia się, gdy Celestyn, przywitawszy się począł prosić o chwilę rozmowy. Mocno zdziwiona stara panna odmówić jej nie umiała. — Panno Klaro — odprowadziwszy ją na bok, począł Celestyn — wierz mi, że nic innego nad stałe moje przywiązanie do tej, która była żoną moją, przywiązanie i chęć przyjścia jej w pomoc, a nie żadna płocha ciekawość pobudza mnie do tego kroku. Na miłość Bożą, powiedz mi pani prawdę. Doszły mnie najsmutniejsze wieści o pożyciu, o interesach, o ruinie — o tym człowieku... jestże to prawda? Możeż to być? To są rzeczy przesadzone? Zawahała się w początku panna Klara, nie chciała nic mówić, rozpłakała się. — Co to pomoże, że ja plotki będę z domu wynosiła! — rzekła. Celestyn naglić począł tak gorąco, a na ostatek zaklął się, iż będzie szukał ratunku — i panna Klara zawahała się; Raz potem zacząwszy opowiadać, gdy ją żal ogarnął, z płaczem wyśpiewała wszystko. — Nic nie ma przesadzonego — rzekła. — Gorzej jest jeszcze, niż ludzie sądzą. Pani się zagryza, w oczach ginie. Książę się śmieje i ani dba o to... Jeden Bóg wie, co z nami będzie..! Celestyn dowiedział się od niej oburzających szczegółów, zdrętwiał, posłyszawszy, co się działo, i nic nie mówiąc o tym pannie Klarze, wszystko rzuciwszy, pobiegł zaraz następującego dnia radzić się prawników, czy by co dla ratunku majątku i spokoju uczynić się nie dało. Nie znał ludzi, którzy by mu do tego rękę podać mogli, a ci — do których się udał, posłyszawszy, o co i o kogo chodziło, ulękli się stosunków familii i mieszać się do niczego nie chcieli... Zgodnie prawie wszyscy tego, co zwali kładzeniem palca między drzwi — odmawiali. Familia miała stosunki. Książę Eustachy był nader zręczny. Nie wiedząc, do kogo trafić, Celestyn, który w czasie kuracji poprzyjaźnił się z Landlerem, pobiegł do niego... Doktor wiedział bardzo dobrze, co się w pałacu działo, bolał nad losem księżny starej i młodej, ale był przekonany, że na to nie ma sposobu. Z gorącością wielką Celestyń mu wyłożył, że przecięż są prawa i jest obrona uciśnionych nawet przez najbliższych; mieć tylko potrzeba odwagę wystąpienia, gdy innego ratunku spodziewać się nie można. Kobiety potrzebują podpory jakiejś, opieki. Mówił z takim zapałem, że w końcu i Landlera poruszył. — Jestem przekonany — odezwał się doktór — że gdyby księżna Eufrezja widziała możność uwolnienia się od despotyzmu zięcia, miałaby odwagę wystąpić przeciw niemu w obronie córki... Ale... porwać się na to bez środków... one grosza nie mają. — Ja oddam, co mam! — zawołał Celestyn. — Cóż to? czy zemsta, czy miłość dla dawnej żony? — rzekł, uśmiechając się, Landler. — Nie zemsta, ale miłość i politowanie! — zawołał Celestyn. — Ona zerwała ze mną, ale ja, nie czuję się rozwiązanym ani od przysięgi, ani od obowiązków. — Heroicznie! — rozśmiał się doktór. — Otóż wiedz, co mi na myśl przychodzi. Jest jeden człowiek tylko, który by się z apetytem porwał przeciw księciu Eustachemu. Zobacz się i pomów z nim. Jest to mecenas Pirowski, którego książę krzywdził i osobiście obraził, człowiek rozumny, ale namiętny i gwałtowny... Mów z nim. Ponieważ mecenasa nie znał Celestyn, wyprosił sobie list polecający i pojechał do niego natychmiast. Mecenas Pirowski, który wielkim talentem z niczego dorobił się sławy i majątku, był w swoim kole potęgą.. Głowę miał nadzwyczaj otwartą, pojęcie jasne, wymowę niepospolitą, a w to, co robił, kładł całą duszę. Czy szło o wielką rzecz czy małą, przejmował się nią, brał do serca, i to była wielka tajemnica, która mu prawie zawsze zapewniała zwycięstwo. Wprawdzie unosił się czasem zbytnio, gorączkował, słów nie dobierał, ale dostać się w jego ręce, na jego język — niebezpiecznie było, równie jak w jego opiekę się wkupić — szczęśliwie. Tego to potentata książę Eustachy używał do swoich interesów, ale raz w uniesieniu poróżnili się z sobą i przycięli ostrymi słowy, tak że oba wyszli z walki ranni, książę połajał grubo, mecenas oddał i urazy nie zapomniał. Odgrażał się na książątko, rozpowiadając o nim straszne rzeczy, o co książe Eustachy wcale nie dbał. Gdy Celestyn przybył do niego w godzinie poobiednej, mecenas odpoczywał w domu po dobrym obiedzie. Jeść bowiem i wypić dobrze lubił, a w czasie spoczynku nierad był, gdy go nachodzono. Przywitał więc gościa kwaśno; lecz gdy Celestyn, ciągle jeszcze rozgorączkowany, począł opowiadanie, na samo wspomnienie imienia księcia Eustachego Pirowski zmienił usposobienie. Słuchał z wielką uwagą, z zajęciem. Celestyn skreślił mu przybliżony obraz położenia nieszczęśliwych kobiet, od których książę, wydarłszy najprzód, co tylko mógł pochwycić, teraz je nękał i uciskał, chcąc im wydrzeć ostatek. Szło zresztą nie tyle o majątek, co o uwolnienie się od tyranii. W czasie opowiadania mecenas się prawie nie odzywał, gryzł i żuł koniec cygara, bo miał ten brzydki zwyczaj, że je nie tylko palił namiętnie, ale do połowy zjadał. Dawał się Celestynowi jak najobszerniej wyspowiadać ze wszystkiego... Dopiero, gdy ten skończył, zasępiwszy się, rzekł: — Trudna sprawa. Przyznaję się, że przystawiłbym stołka temu jegomości z satysfakcją wielką, ale quo ti- tulo? Kto tu może wystąpić? Sama tylko księżna matka i córka mogłyby w sprawie tej być powodem, ale to by pachło razem separacją. — Wiesz co, mecenasie? O mnie ani być mowy nie może, bo ja jestem zupełnie poza szrankami i nie chcę, aby mój współudział był komukolwiek wiadomy, ale na koszta dostarczę... Pan zaś powiesz, że sam je zastąpisz... Idzie tylko o to, abyś się widział propio motu z księżną, powiedział jej, że słyszałeś o jej położeniu, i zaofiarował jej pomoc swoją. — Nie — to nie uchodzi — ja się nikomu narzucać nie mogę — odparł mecenas — tym bardziej, że będę o zemstę poszlakowany. Udadzą się do mnie same? A! w takim razie doktór i prawnik nie mogą odmówić pomocy... Taką ostateczną otrzymawszy odpowiedź, Celestyn, nie mogąc się uspokoić, powrócił nazajutrz do Landlera. Zaklął go na wszystkie świętości, w jakie doktór wierzyć może, aby księżnę nakłonił do wezwania mecenasa. Landler wahał się, nie chciało mu się mieszać do sprawy zawikłanej, ale przynaglony, zmęczony przez Celestyna, choć nie z wielką ochotą — obiecał coś szepnąć. Na słowo jego, gdy raz je dał, można się było spuścić. Celestyn zresztą zapowiedział, że mu nie da spokoju i dokuczać będzie. Jak do tego doktór przystąpił i wywiązał się z przyrzeczenia, nie wiadomo było Celestynowi; dosyć, że mecenas w parę dni odebrał kartkę od starej księżny, zapraszającą go do porady w interesach. Księcia Eustachego jak zwykle nie było w domu, lecz księżna, przekonawszy się, iż miał swych szpiegów, którzy mu o wszystkim donosili, nie w pałacu u siebie, ale u markizy Żuliety dała mu rendez-vous. Konferencja trwała godzin parę; mecenas, nic nie obiecując, zażądał na dzień następny papierów i notat szczegółowych. Drugiego dnia posiedzenie jeszcze się dłużej przeciągnęło. Po ukończeniu badań jak najtroskliwszym Pirowski, który wszystko notował, oczekującej księżnie oświadczył, iż procesu się podejmie, lecz ponieważ na wybrane zaraz po ożenieniu sumy żadnych dowodów nie ma — może być wymagana przysięga. Radził też razem i o separację się starać. Księżna Eufrezja dla ratowania córki na wszystko była gotowa; a Jadzia, obrażona w miłości własnej, upokorzona — jak tylko możność oswobodzenia się ujrzała, również oburącz ją chwytała... Zdawały się obie na mecenasa. Pirowski zapowiadał, że sprawa łatwa nie będzie, że zgryzot i kosztów wielkich stanie się przyczyną, ale był prawie pewien, że wygrać ją można. Z porady i pod dyktowaniem mecenasa księżna miała list napisać do zięcia w imieniu swoim i córki, domagający się separacji i zwrotu sum, które książę wybrał w pierwszym roku po ślubie. List był rodzajem memoriału, ale nim poprzedzić koniecznie było trzeba wytoczenie sprawy, aby otworzyć wrota do dobrowolnych układów. Książę Eustachy bawił w dobrach swych na polowaniu, gdy list ów, opracowany, odczytywany, wystylizowany, urzędownie przez umyślnego mu doręczony został. Był on tak niespodzianym czymś i niepojętym, że książę, odebrawszy go, rzucił na stół, nie chcąc się nawet trudzić czytaniem. Miał gości u siebie, towarzystwo było wesołe i dopiero, gdy się wszyscy rozeszli, książę zajrzał do koperty, dobył pismo — krew mu uderzyła do głowy — osłupiał. Tak był pewien bezkarności i bezbronności dwóch kobiet, że mu nigdy na myśl nie przyszło, aby się one bronić mogły, albo chciały. Od razu poznał w tym rękę czyjąś... Nie mógł odgad- nąć, kto się w to wmieszał, wpadał na domysły różne — i postanowił nazajutrz lecieć do Warszawy. Raz przebiegłszy list z lekka, gdy go potem raz i drugi odczytał, rozważył — postrzegł, że rzecz była bardzo serio i groźna. Skandal rósł z tego ogromny, mogący zabić człowieka. Fakta zebrane były wyłuszczone, ugrupowane z taką zręcznością, że sam książę, widząc je po raz pierwszy w tym świetle, przeraził się nimi. Wszystko to wydobyte na jaw potępiało go w oczach przyjaciół nawet. Noc zeszła na niespokojnym przygotowywaniu się do podróży — książę byłby może wyjechał, nie czekając ranka, ale musiał gości przeprosić i pożegnać. Nie kładł się spać i chodził po pokoju niespokojny do rana, rzeczy były popakowane. Wyszedł do śniadania zmieniony — zamruczał coś, że nieszczęsne interesa de sa belle-m?re zmuszają go w tejże chwili lecieć do Warszawy — zostawił kogoś do gospodarowania w swym miejscu, nim by się goście rozjechali, siadł do bryczki i ruszył. W drodze dopiero miał się rozmyśleć, jak postąpi — bo nie wiedział sam jeszcze, jak tę burzę zażegnać. Chciał użyć pośrednictwa Żuliety, senatora, hrabiego Tymoleona, przychodziło mu do głowy wpaść samemu wprost do księżny... Nie był pewien, co zrobi, wiedział tylko, iż coś stanowczego uczynić trzeba dla uniknięcia wybuchu. Gotów był przystać na cichą separację de facto i wyznaczenie pensji żonie i matce... z warunkiem objęcia dóbr wszystkich... Myśli te plątały mu się po głowie przez całą drogę... Wahał się zajechać do pałacu, dorozumiewając się, że tam może bramę zastanie zamkniętą i w istocie wydane były rozkazy nieprzyjmowania księcia. Stanął w hotelu. Już to było kompromitującym, lecz nieuniknionym. Starał się o zachowanie incognito. Żulieta, w której domu się odbywały narady, cała była pozyskana na stronę przyjaciółki. Książę, choć się tego domyślał, wprost się udał do niej. Kazano mu czekać długo, gospodyni z kolońską wódką w ręku wyszła wreszcie, bardzo wysznurowana, serio, smutna. Książę Eustachy nadrabiał postawą człowieka dziwactwem, niedorzecznością więcej uśmieszonego niż wylękłego. — Ch?re cousine! — zawołał — przybywam na ratunek! Co to jest? Księżna Eufrezja dostała pomieszania zmysłów? — Co? — odparła, cofając się, oburzona gospodyni. — Napisała do mnie list, niby w imieniu swym i mojej żony, który kwalifikuje obie do bonifratrów... — Nie wiem — sucho odparła markiza. — Żądają separacji — chcą jakichś imaginacyjnych sum neapolitańskich ode mnie. Jest w tym ręka czyjaś... ale to bezkarnie nie ujdzie. Ja mam swoje prawa! i przy tych obstanę. Zrobią skandal, to go same wypić będą musiały... Zapalił się książę i ton żartobliwy zmienił na groźny. — Ale cóż ja mam do tego? — zapytała Żulieta. — Pani jesteś przyjaciółką księżny Eufrezji — wybuchnął książę — pierwszy więc krok robię do niej. Niech się dobrze rozmyślą. Jeżeli ten list wyjdzie na świat, uczynią coś nieodwołalnego już, użyję strasznej broni i odpłacę także... Żulieta stała zmieszana. — Proszę cię, książę — odezwała się — użyj sobie, kogo chcesz za pośrednika, a mnie do tego nie mieszaj. Ja o niczym wiedzieć nie chcę. — Niech się kuzynka rozmyśli. — Nie potrzebuję myśleć — żywo dodała Żulieta. — Masz w familii osób dosyć, to nie kobieca sprawa — weź, uproś sobie kogo innego. Ja — nie chcę — nie mogę!... nie mogę!! Strzepnęła rękami, zawróciła się i wyszła z pokoju. Rozgniewany książę, trzasnąwszy drzwiami, wyszedł i pojechał wprost do hrabiego senatora. Tam nawet dla familii przystęp nie był łatwy, musiał siedzieć w przedpokoju, meldować się i czekać, choć na bilecie dopisał ołówkiem, że mu było bardzo pilno. Senator przyjął go nareszcie w szlafroku, ale już z krzyżami na szyi, bo miał wyjeżdżać z urzędową wizytą. Wysłuchał, stojąc i nie prosząc siedzieć, poplątanej skargi, rzucił okiem na list, skrzywił się i — obiecał, że pojedzie do księżny. Zgryzło go to widocznie. — Wasza książęca mość — rzekł kwaśno — nie jesteś też bez winy... Kobiety, zwyczajne kobiety — wiele się im przebacza, ale... ale... Wasza książęca mość nie bez winy! nie bez winy! — powtórzył kilkakrotnie. — Zrobi się, co będzie można. Wieczorem kazał księciu Eustachemu przyjść po odpowiedź. Nie wątpił, że się to ułagodzi i ułatwi zgodnie. Do wieczoru czas szedł leniwo księciu. Nie chciał się pokazywać w mieście. Posłał tylko do pałacu zaufanego sługę, aby tam dostał języka. Wrócił ów szpieg, tak jak nie nie przyniosłszy, oprócz wiadomości, iż gdyby był książę zajechał, dany był rozkaz nieprzyjmowania go... — No, to wojna wypowiedziana! — rozśmiał się z goryczą. Wieczorem senator czekał nań sam jeden w przyciemnionym saloniku. Z twarzy jego poznać było trudno, co miał zwiastować, bo ta wiecznie była zastygłą maską pokryta. Prosił siedzieć, stękał, milczał, na ostatek rozpo- czął, że rzeczy są do ułożenia trudne, bo żona ma bardzo słuszne powody użalania się na niego, a i w interesach okazują się czynności potrzebujące wyjaśnienia. Książę zapytał — czego chcą? Na to senator wyjąknął, iż w liście miały być wyrażone desiderata... — List wprost nie ma sensu! — odparł książę. Okazało się, że senator nic nie zrobił, ale nasłuchał się tyle skarg od matki i córki, iż one na nim wrażenie uczyniły przykre i odstręczyły od winionego. — Tu idzie o honor familii — zakończył hrabia — o cześć imienia wielkiego, którego na pastwę złym językom rzucać się nie godzi. Trzeba się przygotować do ofiar... Książę nie jesteś bez winy... Słysząc znowu powtórzone toż samo, książę się rzucił z niecierpliwości. — Ale ja nie mogę dla fantazji tych... — połknął kwalifikację — poświęcić wszystkiego, co mam... Senator spojrzał z góry. — Tak — rzekł — ale między nami mówiąc, cóżeś miał, gdyś się żenił? — Nic — wrócisz tylko do status quo ante helium. Dowcipem tym, na serio bardzo wypowiedzianym, księcia tak dotknął, iż ten, nie mówiąc słowa, pożegnał się i wyszedł. Zuchwały i zręczny Eustaszek, który w życiu zawsze sobie radzić umiał, po raz pierwszy niespełna wiedział, co ma począć. Trzeba było jednak przedsięwziąć coś, ażeby zapobiec skandalowi, a może i stracie, o którą mu szło więcej pewnie, niż o dobrą sławę u ludzi. Książę był tego przekonania, że majątek ma w sobie siłę oczyszczającą, która z wolna w oczach społeczeństwa ze wszystkich grzechów obmywa. Sam do księżny się udać nie mógł, pośrednictwa nikt się nie podejmował, groźba procesu wisiała nad nim, nie było środka tylko zasięgnąć rady prawnika. Nie wiedział z pewnością, czy Pirowski dopomagał księżnie, ale się tego domyślał z listu z wyraźną znajomością prawa złożonego. Mecenas Szaber utrzymywał interesa książęce — zwrócił się więc do niego. Szaber, pomimo nazwiska, któ re o pochodzeniu nic nauczyć nie mogło, a wzbudzało podejrzenie bardzo dwuznacznej prozapii, liczył się do złotej młodzieży i miał prawo obywatelstwa w salonach. Młody był, bardzo przystojny, z wychowaniem jak najświetniejszym, zdolny, w towarzystwie przyjemny, dowcipny, przy tym koniarz i do kart mający pasyjkę. Przymioty i wady zarówno zbliżały go do eleganckiego świata. Nie zbywało mu przy tym na umiejętności i przebiegłości w prowadzeniu interesów i na sztuce odegrywania takich ról, jakich one wymagały. Nikt zręczniej nie kłamał i mądrzej się z dowiedzionego nie wycofywał fałszu. Maks Szaber był wielce niepospolitym i wielostronnym człowiekiem... Mówiono nawet po cichu o jego miłośnych awanturkach. Książę był z nim na stopie poufałej i przyjacielskiej. Zobaczywszy go nadchodzącego, wystrojony i uperfumowany mecenas z twarzą wesołą wybiegł na spotkanie; ale z wejrzenia księcia poznał, że coś miał na sercu i był zgryziony. Zaprowadził go do gabinetu. Eustaszek rzucił się na fotel i wydobywszy list księżny, oddał mu go, wołając: — Siadaj i czytaj! Gospodarz podał cygaro, sam natychmiast rozłożył ów list, obejrzał go i widząc sześć stron ćwiartkowych zapisanych gęsto, z westchnieniem wziął się do czytania. Zmarszczył się od wstępu, a im dalej szedł, tym mu się oblicze więcej chmurzyło. Z wprawą człowieka, który nie potrzebuje czytać całości, aby wszystko zrozumieć, Szaber poszedł do konkluzji, rozpatrzył cyfry, podumał i list położywszy na stole, spojrzał na księcia. — Co z tym fantem robić? — spytał Eustachy. — Listu księżna sama nie pisała — odparł Maks — to rzecz jasna; wątpię, ażeby sama na ten krok się bez czyjejś porady i podbudzenia ważyła... Trzeba użyć pośrednictwa czyjegoś. — Z familii nikt się mieszać nie chce — i ja do niej. udawać się nie myślę — odparł książę. — Ażeby się rzecz wyjaśniła... kto jest sprężyną — rzekł Szaber po namyśle — napisz książę do matki żony, iż mnie powierzyłeś traktowanie, prosząc, aby ona ze swojej strony naznaczyła kogoś. Zobaczymy, kto za nią stanie, rzecz się wyjaśni, będziemy mogli naówczas ocenić siły i obrać środki. Rada była trafna — i książę szedł do napisania biletu, który został obmyślany troskliwie, aby słowa w nim nie było nadto, ani za mało. Ułożono go zimnym i suchym... — To styl Pirowskiego — dodał Szaber, list odczytując. — I jam się tego domyślał — przerwał książę — ale księżna go nie znała, nie wiedziała o nim, potrzeba było, aby go jej ktoś nastręczył... Zamyślili się obaj — zagadka była do rozwiązania trudna... Przez cały dzień oczekiwano odpowiedzi księżny, która do wieczoru nie nadeszła. Wśród zabiegów o ratowanie Jadwigi, gdy Celestyn cały był nimi pochłonięty, jednego wieczoru odebrał kartkę od siostry, która go wzywała pilno, krótkimi słowy donosząc, że matka chora. Staruszka gasła powoli, wzdychając do spoczynku, siły ją opuszczały. Nie była właściwie chorą nigdy, lecz źródła życia i ochota do niego się wyczerpywały... Chciała umrzeć. Jedyną jej troską było, co się z Leokadią stanie; opieka brata uspokajała. Gdy po odebraniu zawiadomienia Celestyn pośpieszył na Pragę, w progu się spotkał z księdzem, który od chorej powracał. Pani Monika po spowiedzi i ostatnim namaszczeniu leżała spokojna z krzyżykiem w ręku, modląc się i dopytując tylko o syna. Przybycie jego na chwilkę ją ożywiło, podniosła się z pomocą Leokadii i kazawszy się zbliżyć synowi, jego i córkę pobłogosławiła. — Teraz — odezwała się głosem gasnącym — już mi nic nie potrzeba... Celsiu — pamiętaj o siostrze sierocie; trzymajcie się razem, moje dzieci; niech was Bóg błogosławi. Potem zażądała wody, popatrzała na dzieci, przycisnęła krzyżyk do piersi i — cicho szepnęła, że chciałaby usnąć trochę. Oczy się jej kleiły... Po chwilce staruszce powieki się zmrużyły i — zasnęła... Celestyn z siostrą pozostali przy niej, czekając przebudzenia— nadaremnie. Sen to był ostatni... W kilka godzin ciało już było ostygłe, duch uleciał z niego. Śmierć przyszła jak miłosierny anioł wybawienia, oszczędzając walki i cierpienia. Leokadia płakać nie mogła... Drugi to już pogrzeb ona musiała w tym dworku przyzywać, a teraz w nim pozostawała sama zupełną sierotą. Rzuciła się na szyję bratu: — Tyś mi jeden pozostał! Celestyn nie bardzo się czuł na siłach do zajęcia pogrzebem, a i siostrze chciał oszczędzić trudu — posłał po tego Michała," który zawsze w ciężkich dniach z chętną przybywał pomocą. Nadjechał on zaraz i z ową zimną krwią i praktycznością, która go cechowała, zarządził pogrzeb, który się odbył cicho i skromnie. Staruszka miała już grób gotowy przy mężu, do którego ją złożono. Teraz potrzeba było radzić, co począć z tą biedną Leokadią, która została sama jedna w pustym i smutnym dworku, wspomnień bolesnych i miłych pełnym. Nie chciała go opuścić. — Tu ja będę jeszcze z nimi! — odpowiedziała bratu — zostaw mnie... Wezmę jakiegoś stróża dla dozoru, ty czasem przyjedziesz do mnie... Stara panna, będę sobie hodowała kwiatki i myślała o umarłych. Celestyn rad by był sam przenieść się do dworku, ale oddalenie od biura nie dozwalało. Miał też na sercu sprawę swej żony, bo ją tak zawsze nazywał i nią się zajmował gorąco. Musiał więc samą zostawić Leokadię. Przy ostatnim widzeniu się z Michałem przyjaciel ścisnął jego rękę i rzekł mu: — Mój Celestynie — mam z tobą do pomówienia. Nie jest to czas ani miejsce, ale gdy się cokolwiek uspokoisz, naznacz mi godzinę i miejsce. Tak był jakoś zaprzątnięty czym innym, a małą do tych słów przywiązywał wagę Celestyn, że o nich zapomniał prawie, gdy Michał przyszedł do niego do biura i zastawszy go samego, odezwał się, przypominając mu, że ma do pomówienia z nim w ważnej sprawie. — Mówmy więc — rzekł Celestyn — mam czas, nikt tu nam nie przeszkodzi — jestem na usługi twoje.. Michał wstał i stanął przed nim, podając mu ręce obie. — Nikt swego przeznaczenia uniknąć nie może — rzekł. — Długom się wahał, nie wiedząc czy sobie i siostrze twej, którą kocham od dawna, szczęście będę mógł zapewnić, żeniąc się z nią... Nie mówiłem jej nigdy o tym. Dziś otrzymawszy posadę, wprawdzie dosyć daleko stąd, mając zezwolenie ojca, proszę cię, oświadcz mnie pannie Leokadii. Uścisk serdeczny Celestyna był całą odpowiedzią. Na- tychmiast opuściwszy biuro uradowany pojechał na Pragę. Leokadia w żałobnej sukni spotkała go w progu trochę zdziwiona. — Nie spodziewałam się ciebie! — zawołała. — Miła mi niespodzianka. — Przyjeżdżam w twoim interesie — rzekł wesoło Celestyn. — Zgadnij, co ci. przywożę. Leokadia zarumieniła się, bystro mu w oczy patrząc. — Michał prosi o twoją rękę. Ma pozwolenie rodziców, ma miejsce dobre, kocha cię. Pan Bóg nagrodził ci wszystko, coś ucierpiała... Nic nie odpowiedziała Leokadia, zapłakała tylko. Wieczorem przybył Michał... Zamieniono pierścionki, ale ślub musiano odłożyć do wyjścia przynajmniej połowy żałoby. Tak niespodziewanie pod tę osieroconą strzechę zawitał promyk szczęścia. Celestyn nawet uczuł je, widząc zapewniony los siostry. Jedyną troską Leokadii było teraz, co się stanie z dworkiem na Pradze. Praktyczny Michał chciał go sprzedać, ale przyszła żona ze łzami prosiła, aby się go nie pozbywano. Tymczasem mógł być wydzierżawiony. Celestyn zaś chciał nawet posadzić w nim sługę i stróża i sam do niego niekiedy zaglądać. Sprawa' księżny tymczasem bardzo się przewlekała; książę Eustachy, nic nie mając do stracenia, przeciągał ją umyślnie. Gdy odpowiedź księżny nadeszła, w której Pirowskiego naznaczyła do rozmówienia się z Szabrem, pan Maks do kolegi napisał list grzeczny, żądając naznaczenia schadzki. Pirowski również uprzejmie godził się na spotkanie, gdzie by panu Maksowi dogodniej było. Po. wymianie kilku kartek stanęło na tym, aby w pałacyku się zjechali, gdzie pokój na ten cel został przeznaczony. Pirowski miejsce to wybrał dlatego, aby mógł w razie potrzeby odwołać się do księżny... Pierwszy on na stanowisku już był — z notatkami przygotowanymi, gdy woniejący i wyelegantowany Szaber z wesołą twarzą nadjechał. Znali się dobrze i siły swe ocenić umieli. Szaber przywiózł z sobą oryginalny list księżny. Przywitali się bardzo uprzejmie. — No, kochany kolego — rzekł, potrząsając ręką jego i patrząc mu w oczy — mamy co się zowie twardy orzech do zgryzienia. Sądzę, że w tym. zdanie moje podzielasz, iż ze wszech miar procesu unikać należy. Świat by i złość ludzka najwięcej na nim zyskały. — Tak — odparł Pirowski — ale mamy nóż na gardle... bronić się na wszelki sposób musieliśmy. Mówmy otwarcie: osoby i sprawę tak dobrze znacie, jak ja. — Ale ja ją znam z innej strony, wy z innej — rzekł Maks. Zmierzyli się oczyma. — Jest jaki sposób pojednania? — spytał Szaber. — Pojednania — wątpię — odparł Pirowski — bo o to nie idzie ani jednej, ani drugiej stronie. Są położenia nieprzejednane. Ale może nastąpić komplanacja, układy i rozdział przyzwoity... — Na jakiej podstawie? — rzekł Szaber. — Myśmy w liście wskazali, czego mamy się prawo domagać — odezwał się Pirowski — czekamy, co nam ofiarować możecie. Maks, tak przyparty do ściany, zadumał się nieco. — Najprzód — rzekł — pozwolicie rozebrać wasze desiderata. Pożycie małżeńskie i stosunki osobiste do nas nie należą, to rzecz prywatna. Idzie o majątek. Książę prawnie, legalnie jest ubezpieczony w tym, co posiada... Że księżna jedna i druga rządzić się nie umiały i potraciły, co miały, wina nie nasza; że on był oględny i o swoich interesach pamiętał, to nie grzech... O co tu można mieć pretensje? — O to — odparł Pirowski — że książę kapitałami, które dziś ciążą na nas jako długi, swój majątek oczyścił. — Na to nie ma dowodów prawnych. — Są regestra i może je potwierdzić przysięga — rzekł spokojnie Pirowski. — Jesteścież istotnie zdecydowani iść przed kratki i przed nimi odsłaniać tajemnice familii? — Nie mamy już nic do stracenia — rzekł Pirowski — opinia będzie za nami. — To kwestia — bąknął Szaber. Ucierali się tak dość długo, usiłując wymacać się oba, i ani jeden, ani drugi nic na tym nie zyskał. Maks stał przy tym, że nic nie obowiązani byli zwracać i z niczego zdawać rachunku. Życie i majętność były wspólne. Pirowski domagał się wyświecenia stanu interesów księcia w chwili ożenienia, gdy dobra już były na subhaście. W imieniu młodej księżny żądał separacji. Szaber się na nią zgadzał, ale na nic więcej. — Zapozwiecie, do procesu jesteśmy gotowi. Odium jego na was spadnie... — Nie — na tego, co biedne, słabe kobiety zmusił do niego... — odparł Pirowski. — Ale te biedne, słabe kobiety oto już drugiego męża chcą się pozbyć. To prejudykat fatalny. Śmieli się oba, przycinając sobie. Żaden ustąpić nie chciał, pogawędzili i rozeszli się. Pirowski oświadczył, że od tego, co księżna w liście postawiła jako warunek, odstąpić nie może... Po odjeździe Szabra mecenas poszedł do księżny Eufrezji i prosił o cierpliwość. — Wszystko się da ułożyć, ale czas jest tu nieodbicie potrzebny jako kolaborator... Prawie toż samo Szaber doniósł księciu, który niecierpliwił się"; nie wiedząc, co z sobą począć. Nie śmiał się pokazywać na świat, czuł niespokojnym, nie decydował się, czy ma śmiało stawić czoło przeciw żonie i jej matce, czy zamknięty czekać końca. Szaber życzył nie ukrywać się, owszem nadrabiać fantazją, traktować rzecz lekko. Żartować sobie z niej i ludzki sąd zachwiać zuchwalstwem, które jest też siłą... Z dawnych czasów Eustaszek miał wiele przyjaciółek po salonach arystokratycznych, pomiędzy nimi znajdowało się wiele nieprzyjaciółek księżny i Jadwigi, szczególniej te wszystkie gotowe były wziąć jego stronę. Książę więc tegoż wieczoru, wyrachowawszy, gdzie ma być i co mówić — w świat się puścił. Gdy go ujrzano śmiałym, śmiejącym się, dowcipniejszym niż dawniej, obojętnym na to, co go spotykało, wszyscy powiedzieli sobie, że — rzeczy, o których mówiono, były przesadzone i że Eustaszek da sobie radę. Dziwactwom księżnej Eufrezji i jej miłości ślepej dla córki przypisywano wszystko. — Ale to się skończy na niczym! — szeptały piękne panie. Po tym pierwszym kroku, który się powiódł szczęśliwie, książę Eustachy z Szabrem postanowili zwlekać i ciągnąć. — Procesu nie rozpoczną! — uspakajał Maks — możemy czekać, one mają nóż na gardle... Książę, który już widział udział Pirowskiego w sprawie, był pewien, że on sam się pani Eufrezji nie narzucił; szło mu o to, aby odkryć, kto przeciwko niemu machinował. Pirowski swoich pieniędzy na proces pewno nie ważył, księżna była w ostatecznej potrzebie, bez grosza. Czyjeś więc fundusze w tym tkwiły? Czyje? Prawdą było, że Celestyn oddał, co miał i mógł pożyczyć, prosząc o tajemnicę. A że sumy na potrzeby pilne nie było, za zezwoleniem Leokadii zaciągnął dług na dworek, spodziewając się go spłacić powoli. Został sam ' bez grosza, zaszargany, ale tak szczęśliwy z tego, jak nie był może nigdy. Niewidzialna ręka jego tu ukochaną Jadzię dźwigała! Wszystko to było jak największą tajemnicą pokryte; jeden Landler wiedział prawdę i dał słowo, że przed księżną starą i młodą nie wyda. Pieniądze, dostarczone przez ręce Pirowskiego jako pożyczka od niego, natychmiast prawie zostały rozchwytane. Potrzebowała ich pilno Jadzia, potrzebowała matka, były dokuczliwe dłużki — spadły jak manna z niebios, jak deszcz na spragnione niwy i — wsiąkły. Landler opierał się z początku przyjęciu tej ofiary od Celestyna. — Zważ pan — mówił — że to, co dla niego jest sumą wcale znaczną, w tej otchłani jak kropla w morzu zniknie... Oddać im nie będzie łatwo... Celestyn ani chciał słuchać. Ściskał doktora ze łzami w oczach. — Dałbym jej krew moją — wołał — a cóż mówić o tym groszu mizernym... Landler, miłości takiej nie pojmując, zdumiewał się i wielbił. Celestyn triumfował — Na miłość Boga, na słowo honoru, doktorze, żeby one o tym nie wiedziały... Nigdy! za nic! Jadzi by to było przykrym i upokarzającym, a ja pragnę tylko, aby ona odetchnęła, by była spokojną... Doktor danego słowa święcie dotrzymał Celestynowi, co do mecenasa i pałacu zachował tajemnicę, lecz widząc, że biedny człowiek rujnuje się i jest na drodze do ofiar, które zgubić go mogą, a znając przyjaźń Rymunda dla niego, przy pierwszym spotkaniu pod sekretem wyśpiewał mu wszystko. Litwin rzucił się jak rażony piorunem. — A! niechże go kaczki zdepczą! — zakrzyknął — to wariat! opętany! Babom nic nie pomoże, bo to dziurawe worki, a sam się zgubi... Czekajże, ja mu dobrze uszu natrę... Nie trzeba było pieniędzy brać. Tegoż dnia Rymund tak pilno szukał Celestyna, iż go przydybał i wsiadł na niego, nie przyznając się, że o tym wiedział od Landlera, ale przysięgając, że się domyślił sam. — Wariacie — co ty najlepszego robisz?! Im nie pomożesz, a siebie zgubisz. Celestyn zaprzeczał najprzód, ale kłamać nie umiał, splątał się, potem zaklął Rymunda, aby o tym nie mówił... Litwin ani słuchał, łajał i chodził wzburzony. — Ale to czyste szaleństwo! — wołał — ta asindzieja Jadzia nie ma dla ciebie ani kropli sentymentu, padłeś jej ofiarą, kobieta bez serca, tylko się jej w głowie paliła miłość jakaś niepojęta... — Szanowny panie, wszelka miłość jest niepojęta dla tych, co jej nie czują, ale ja ją kocham! Ja ją kocham! — Jakże możesz kochać kobietę, która najnikczemniej postąpiła sobie z tobą? — Ona niewinna! — Mówię ci — do czubków z tobą. Gubisz się... Uratować cię nie można. Wzburzony Rymund po tej rozmowie, jak nigdy języka utrzymać nie mógł, tak zapomniawszy lub nie przypuszczając, iż tym Celestynowi szkodzić może, poszedł z narzekaniami do swoich znajomych i całe postępowanie tego pierwszego męża księżniczki wypaplał. Unosiły się kobiety nad człowiekiem do takiej miłości zdolnymi zyskał w ich oczach pan Celestyn, ale to, co tajemnicą być miało, rozeszło się po świecie. W parę dni potem, w jednym z salonów, w którym książę Eustachy bywał, rozpowiadano już o tym, że cała sprawa była dziełem tego zakochanego w Jadzi pierwszego męża, że on dostarczył pieniędzy, chodził, biegał i dla niewdzięcznej bez jej wiedzy się poświęcał. Jednego słówka starczyło księciu Eustachemu, aby mu oczy otworzyć. Pobiegł do Szabra natychmiast. — Mam już nić i dojdę do kłębka! — zawołał — baby podobno same nie wiedzą, kto jest sprężyną. W tym wszystkim ukrywa się ten szerepetka, pierwszy mąż księżny, pan Celestyn Kormanowski... On mi tego piwa nawarzył — ale bodaj się sam nim nie zachłysnął! Po krótkiej naradzie książę, który się czuł obrażonym przez senatora i nie widział go od tego wieczoru, gdy go takim dowcipem odprawił — zapomniawszy obrazy, stawił się znowu u drzwi jego. Hrabia trochę żałował, że kuzyna tak ostro napomniał i przyjął go w chęci przejednania bardzo uprzejmie. — Cóż się dzieje z tą twoją nieszczęśliwą sprawą małżeńską? — zapytał. — Wszystko jest w zawieszeniu — odezwał się książę — mam nadzieję, że się to skończy na niczym, ale trzeba pomocy i protekcji hrabiego. Nie idzie tu o mnie, ale o zasadę. Jeżeli my dozwolimy, aby lada plebejusz, szlachetka, ważył się wtrącać do spraw naszych, krzyżował nam je i stawał do walki z nami... to stracimy wszelką konsyderację, to zaabdykujemy sami. Ten intruz, Celestyn Kormanowski, który był pierwszym mężem żony mojej, jest sprężyną całej przeciw mnie intrygi. On dostarcza pieniędzy, on podbudza, on kobiety zniewolił przez Pirowskiego do tego kroku... Potrzeba go nauczyć rozumu, panie hrabio — zemsta nad nim jest usprawiedliwiona — trzeba go zgnieść. Hrabia naturalnie gorąco sprawę familii wziął do serca. — Ten człowiek nie ma nic oprócz posady archiwisty —pan senator może swym wpływem wyrobić, aby go wyrzucono z niej i ze służby. To konieczne — chodzi o to, aby poznał siłę naszą... Zaklinam hrabiego — musisz to wziąć na siebie — precz z tym człowiekiem. Raz niech się to skończy, sprzątnąć go musimy... Łatwe to było do powiedzenia i zawyrokowania, ale pan senator wiedział, że wyrzucenie urzędnika bez słusznego powodu nie było rzeczą tak prostą, jak się księciu zdawało. Chciał go uspokoić jednak i obiecał się w tym rozpatrzyć. — Jeśli się co da zrobić — rzekł — zobaczymy... — Ale to się zrobić musi! — wołał książę. — Należy poruszyć wszystkie sprężyny. Ja z mej strony jakie tylko mam wpływy użyję, gotowym do ofiar nawet. Tego człowieka zgnieść potrzeba... Senator nie przeczył, że zgnieść było koniecznością, jednak nie znajdował tego łatwym... Książę Eustachy nie miał spokoju, dopóki na wszelkich drogach, jakie dla niego były dostępne, nie zasnuł całej sieci zatrzasków, w które ofiara popaść musiała. Celestyn ani wiedział, ani się domyślał, co mu groziło; prowadzono przeciwko niemu intrygi w tajemnicy największej... Gdy się to działo, a miesiące upływały bez widocznej zmiany położenia, pan Michał, zmuszony zająć oddaloną swą posadę, nie chciał wyjechać na nią bez żony. Postanowiono więc ślub cichy, bez wesela, którego nie dopuszczała żałoba... We dworku na Pradze zebrały się dwie rodziny i nazajutrz potem państwo Michałostwo byli już w drodze, a domek stał z okiennicami pozamykanymi, pusty... Stary stróż z żoną zostali tylko dla dozoru. Dnia jednego siedział pan Celestyn w archiwum zajęty pracą, która go tak pochłaniała, że nawet o troskach swych zapominał przy niej, gdy woźny przyniósł mu pa- pier urzędowy. Było to wezwanie na dzień i godzinę naznaczoną do naczelnika wydziału, od którego archiwa zawisły. Niezwyczajnego coś w piśmie tym uderzyło Celestyna. Zwykle inaczej i mniej urzędownie bywał wzywany. Nie mógł pojąć, co się w tym kryło, był pewien jednak, że chyba praca jakaś nowa poufna powierzoną mu być miała. Z naczelnikiem tym był na jak najlepszej stopie, miał jego szacunek i życzliwość. Odłożył papier na stronę i spokojnie kończył robotę. Termin oznaczony był na dzień następny... Nie przywiązując wielkiej wagi do tego, nazajutrz stawił się do kancelarii. Uderzyły go dziwne jakieś wejrzenia urzędników znajomych, jak gdyby kondolencyjne. Witano go z zakłopotaniem, półsłówkami... W pokoju naczelnika znalazł go już, jakby oczekującego nań, z twarzą smutną i zmienioną. Powitał wchodzącego serdecznie; ale milcząco. — Pan radca wezwał mnie... — Tak jest, tak... wezwałem, byłem zmuszony... Nader dla mnie smutna okoliczność — nie umiem wyrazić, jak mnie to boli... Celestyn stał zdumiony. — Czym pan mogłeś się narazić zwierzchności? — zapytał radca. — Ja? — zapytał archiwista — ja? narazić się? nie pojmuję! — Masz pan u góry nieprzyjaciół, znasz ich? — Nie — nie domyślam się nikogo — nie wiem. Chwila milczenia przykrego nastąpiła. Radca poszedł do biurka, wziął z niego papier gotowy i nic nie mówiąc, wręczył Celestynowi. Była to dymisja dla — dobra służby, niczym nie motywowana. — Przeciwko temu nie ma rekursu — odezwał się na- czelnik — powodów nie wiemy... Dymisja pochodzi z góry. Ważne zapewne jakie względy musiały ją wywołać, bo pan miałeś za sobą najpiękniejszy stan służby, najlepsze świadectwa — ale nie pytano nikogo... Celestyn stał ze spuszczoną głową. — Następca pański jest mianowany. Pozostaje tylko zdać mu archiwa... — Nie umiem wyrazić panu, jak nad tym boleję — dodał radca. — Dymisja już jest od miesiąca w moim ręku; odebrawszy ją, udawałem się wyżej, czyniłem kroki, jakie były w mocy mojej. Odpowiedziano mi ostro i sucho... Nie mam sobie nic do wyrzucenia. Podał rękę Celestynowi, który ją ścisnął, nie mogąc przemówić jeszcze. Spadało to nań tak niespodzianie, iż jeszcze myśli zebrać nie umiał, nie oprzytomniał po tym ciosie... Radca patrzał z politowaniem... — Kiedyś się może wyjaśni ta zagadka — dodał — któż wie? Da się może krzywda i niesprawiedliwość nagrodzić — dziś — trzeba cierpliwości i poddania się wyrokowi. Radziłbym panu kroków już żadnych nie czynić, bo te jeszcze więcej podrażnić mogą, a nic nie posłużą. Jedno z tego widzę, że masz pan wysoko położonych i potężnych nieprzyjaciół: inaczej trudno to wytłomaczyć. Wypadek prawie bezprzykładny... Celestyn jak pijany wyszedł z biura i powlókł się do archiwum. Te ukochane papiery stare potrzeba było porzucić, studia rozpoczęte zamknąć i w ostatku myśleć o sobie, co poczynać? Zostawał bez kawałka chleba, bez pensji, z długami i z dworkiem, na którym ciążyła stosunkowo znaczna pożyczka, a tej teraz ani częściami, ani w całości wypłacić nie miał sposobu. Rozpaczliwe było położenie, lecz w takich razach uśpione męstwo człowieka czasem się właśnie rozbudza. Tak było z Celestynem, który się nie uląkł ubóstwa; bo- leśnie tylko uderzyła go myśl, iż dworku bardzo wprędce pozbyć się będzie zmuszony... Było to nieuchronnym. Żądać od kogoś pożyczki, nie mając środków zaspokojenia jej, ani mógł myśleć. Mieszkanie w Warszawie stawało się ciężarem, potrzeba je było co najprędzej opuścić, tryb życia odmienić. Zostawała bardzo słaba nadzieja, że księżna mogła ułożyć się albo wygrać sprawę, a Pirowski odzyskać założone przez Celestyna pieniądze... ale na to rachować nie śmiał, znając położenie i potrzeby pań obu. Książę Eustachy przeciągał układy umyślnie, aby kobiety do ostateczności przyprowadzić i wyrobić jak najłagodniejsze warunki. Księżna Eufrezja, już niecierpliwiąca się, Pirowskiego męczyła, aby jakikolwiek koniec wyjednał. Sam jeden, bo nawet przyjaciel Rymund odjechał był do dóbr litewskich na długo, pozbawiony Michała, który by mu praktyczną radą mógł przyjść w pomoc, Celestyn poddał się swemu losowi z rezygnacją spokojną. Mieszkania pozbył się natychmiast i w parę dni wyprowadził się do dworku na Pradze... ale tu życie samotne ze stróżem i starą żoną jego, która nawet jakiego takiego jadła uwarzyć nie umiała, było nadzwyczaj trudne. Celestyn sam sobie służyć musiał i tak się urządzać, aby nie potrzebował nikogo. Miało to swą dobrą stronę, dawało przymusowe zajęcie, które upaść na siłach i męstwie nie dozwalało. Ogródek zadzierżawiony bardzo maluczko przynosił; z pieniędzy, które pozostały od służby, ledwie przenosiny i najpilniejsze wydatki opędzić się dawały. Przychodził procent od długu na dom zaciągniętego, niemożliwy do wypłacenia. Dworek więc sprzedany być musiał. Celestyn, chcąc uniknąć przymusowej sprzedaży, począł szukać kupca z wolnej ręki; ale pomimo usłużnych pośredników, nikt się nie zgłaszał. Ci, co kupić byli ra- dzi, woleli nabywać taniej, zmówiwszy się przy licytacji. Położenie było rozpaczliwe. Domek uważał już za przepadły; co potem robić z sobą? Wstręt miał zawsze Celestyn do wyciągania o pomoc ręki do kogokolwiek bądź. Jedynym, który mu mógł pomóc może, był ojciec Michała, pan radca. Do siostry nie napisał nawet, aby jej na próżno nie zasmucać. Wiadomość o dymisji Celestyna, nad której powodami głowę sobie łamano, poszła po wszystkich biurach. Radca wiedział już o niej. Oczekiwał nawet Celestyna, aby się od niego dowiedzieć o tym coś więcej. Nierychło zjawił się on u pana radcy. — Mów pan! — zawołał, witając go, stary biurokrata — coś zawinił? Dla wszystkich jest to tajemnicą, przecież musisz mieć choć domysł jakiś, wskazówkę? Tak się gorliwego i dobrego urzędnika, do zastąpienia trudnego, nie odprawia. Co to jest? Nikt nie wie. — I ja nie wiem — rzekł Celestyn spokojnie. — Ani domyślać się, ani zgadnąć, ani trafić na ślad nie mogę. Przypuszczam jedno, że silnie protegowanego kogoś na to miejsce chciano wprowadzić. — Ale tak nie jest — odparł radca — bo następca pański płacze na to, iż go mianowano... Miał daleko lepszą posadę i nadzieje. Cóż robisz z sobą? — dodał radca. — Szukam pracy, jakiejkolwiek, gdziekolwiek — odparł Celestyn — bo muszę się panu przyznać, że jestem bez żadnego sposobu do życia. Nie zostało mi nic, oprócz długów... — A dworek na Pradze?... Celestyn westchnął. — Gdzież się to podziało? Obżałowany krótko odparł: — Stracone... Jakiś czas mogę jeszcze przemieszkać tam, dopóki nie będzie sprzedany domek; potem... nie wiem. Radca się zachmurzył. — Do licha! — rzekł — u mnie w kamienicy jedna izdebka na trzecim piętrze może być wolna... ale to... mansarda... — Właśnie ja nic lepszego nie potrzebuję — rzekł Celestyn. — Znasz mnie, panie radco, że jałmużny nie przyjmę od nikogo, zapłacę za nią naturalnie. Idzie o to, co będę jadł? — rzekł uśmiechając się. — Wiele nie po- trzebuję. Możesz mi pan gdzie nastręczyć miejsce skryptora? przepisywacza? kopisty? Co chcesz... — Mam nadzieję, że coś lepszego się znajdzie — przebąknął radca. — Dawałeś dawniej lekcje... — Nie, tych już udzielać nie mogę — odparł Celestyn... Rozmowa tak się skończyła; radca nastał na to, ażeby mansardę sobie Celestyn zajął, kiedy zechce. — W mieście będąc, łatwiej pracę wyszukasz... — Dopiero gdy dworek będzie sprzedany... Z tym powrócił na Pragę. Ponieważ formalności same przeciągały sprzedaż, mógł więc tu dłużej pozostać. Ze sprzedażą domu szły najukochańsze stare sprzęty, których nowe pomieszkanie pomieścić nie mogło, pamiątki po ojcu i matce... I te potrzeba było oddać jak dom na ręce ludzi obcych... Ocalić ich Celestyn nie mógł. Ze smutkiem w duszy jednego dnia poszedł się dowiedzieć do Pirowskiego. Nie chodziło mu wcale o odzyskanie pieniędzy, które by go ocalić mogły, bo tych się ani rychło spodziewał, ani rachował na nie; chciał się dowiedzieć tylko, jak stała sprawa ukochanej. Mecenas, który go dawno nie widział, a miał spraw dosyć na głowie, w pierwszej chwili zaledwie sobie mógł przypomnieć. Czasu dosyć upłynęło od rozpoczęcia spra- wy owym listem księżny Eufrezji, na który dotąd odpowiedzi nie było. Mecenas, spytany jak rzeczy stoją, odparł kwaśno: — Mamy z wykrętaczami do czynienia: rachują, że nas zmogą przeciąganiem, my musimy ich zwyciężyć cierpliwością. Wszystko jeszcze w zawieszeniu... — A księżne obie? — spytał Celestyn nieśmiało. — W położeniu dosyć przykrym — rzekł mecenas. — Nawykły do życia nieoględnego, oszczędzać się nie umieją; księżna matka dogadza córce do zbytku, resursa wyczerpane... Mecenas ruszył ramionami. Celestyn stał blady... — Cóż na to za ratunek? — Jużcić kiedyś do jakiegoś układu przyjść musi — zawołał Pirowski — ale przecierpią wiele. Najgorsze jest to, że, jak słyszałem, ze mnie księżna stara niekontenta i na innych drogach szuka prędszego porozumienia; jest więc bardzo możliwe, że, nie radząc się mnie, zawrze układ niekorzystny... Celestyn zaklinać począł mecenasa, aby nie puszczał układów, aby gorliwiej zajął się sprawą uciśnionych; lecz prośby i błagania na zimnym człowieku nie uczyniły wrażenia... Zrażony był widocznie... Wyczerpawszy wszystkie środki, biedny wyszedł zrozpaczony... Czuł się bezsilnym. Własne jego położenie już go teraz nie obchodziło; do największych ofiar był gotów dla tej ukochanej, nad którą miał litość uciskającą mu serce, lecz litość ta była skazana na bezczynność. W pałacyku, niegdyś tak eleganckim i wesołym, życie teraz płynęło zatrute troskami nieustannymi. Stara księżna zalewała się łzami, patrząc na córkę, która przeciwności znosić nie umiała. Ostatnie środki były wyczerpane, chciano już sprzedać Zagoście, ale książę Eustachy znalazł sposób jakiś prawny utrudnienia wszelkiej transakcji. Z wolna potrzeba było dwór utrzymywany w Warszawie do najniezbędniejszej ograniczyć służby, która szemrała, bo była niepłatną. Wszyscy unikali księżny Eufrezji nieustannie potrzebującej pieniędzy, nawet Żulieta na wieś wyjechała, aby się wycofać od ciągłych żądań i wymagań, których zaspokoić nie mogła. Dom stał się nad wszelki wyraz smutnym i pustym, a Jadzia zmieniona, ponura, zamyślona, milcząca chodziła po nim jak widmo, to godzinami całymi machinalnie mierząc krokami wszystkie pokoje, to schylona nad książką, którą czytała, zmuszając się by do niej przywiązać uwagę, a nie wiedząc, co czyta. Dawne staranie, z jakim utrzymywano ogród zimowy, wytworny jej apartamencik, staroświecki salon, przy zmniejszonej służbie i braku środków uległo też zmianie smutnej. Rośliny tak usychały w tej atmosferze niezdrowej, jak sami pałacu mieszkańcy. Pył okrywał meble, ściemniałe firanki, od dawna nie odnawiane, nie zdobiły okien, ale je jakby warstwą śniedzi okrywały. Toż samo zaniedbanie widać było wszędzie, lecz nikt nie zwracał na nie uwagi. Z wiernych domowi jeden doktór Landler przybywał czasem dobrym słowem pocieszyć starą księżnę, a troskliwością swą o zdrowie przypomnieć Jadzi lepsze czasy. Książę opiekun po drugim wyjściu za mąż nie czuł się tu ani obowiązanym, ani potrzebnym; nie pokazywał się wcale. Hrabina Rosa zerwała prawie stosunki z księżną, lękając się, jak inni, aby od nich czego nie żądano. Wpływ księcia Eustachego dawał się czuć mocno w tym osamotnieniu. Umiał on z pewnym politowaniem i umiarkowaniem przebiegłym, nie czerniąc zbytnio żony i jej matki, wystawiaćje jako marnotrawne, nierozważne i płoche. Dawano mu wiarę, bo umiał temu, co wypowiadał, niby zmuszony i przeciw woli, nadać taki charakter prawdopodobieństwa i słuszności, a dawne postępowanie Jadzi i księżny Eufrezji tak za nim przemawiało, iż wszyscy prawie stali po jego stronie. Rymund, który byłby może inaczej widział położenie, nie znajdował się w Warszawie. Czas płynął -nadzwyczaj jednostajnie i nudnie w pałacyku. Księżna Eufrezja, z rozpaczy stawszy się pobożną, co ranek chodziła do innego cudownego obrazu z modlitwą. Mniej pobożna Jadzia zasypiała co dzień dłużej, wstawała późno. Śniadanie przechodziło w milczeniu. Matka strzegła się dotknąć jakiego draźliwszego przedmiotu i zabawiała rzeczami obojętnymi; Jadzia była roztargniona i skarżyła się zawsze na jakieś cierpienie. Przed obiadem rzadko kto się zjawił z odwiedzinami. Obiad, dawniej wykwintny, bo księżna Eufrezja lubiła dobrą kuchnię, miał teraz pozór tylko wytwornego stołu, a bywał niesmaczny i źle zgotowany. Skarżyć się nie było podobna, bo kucharz składał winę na brak tego, czego kuchnia wymagała. Zapasy, na kredyt brane, były w jak najgorszym gatunku. Słowem, była to nędza złocona, stokroć gorsza od nagiej nędzy, pokrywana i kłamiąca dostatek. Księżna Eufrezja, znieść jej nie mogąc, coraz bardziej traciła głowę, narzekała na to, że ją do wystąpienia przeciw księciu Eustachemu skłoniono i pragnęła jakiejkolwiek zgody. Swój własny majątek mocno zadłużony gotowa była sprzedać za cokolwiek, ale książę Eustachy, czyhający nań, zabiegał i kupców odstręczał. Wiedział bardzo dobrze, iż w końcu kobiety się poddać muszą. Co się działo w sercu tej upokorzonej i znękanej pieszczoszki, która widziała się od wszystkich opuszczoną, osamotnioną, czuła się chorą i nie miała już żadnej przyszłości przed sobą! Umysł jej czynny, fantazja bujna, nieustannie wzory nowe szyjąc na kanwie własnego losu, tworzyły obrazy tragiczne. Jadzia z nudów pisała dziennik... próbowała później zatapiać się w niedostępne metafizyczne głębiny, marzyła o duchach... gryzła się niemocą własną i po nocach płakała. Z wolna kółko, które ją otaczało, odstraszone tą niedolą, szczuplało, rozsypywało się, nikło. Dwóch starych profesorów i jednego emeryta zajmującego się filozofią miewała czasem na herbacie — i nudziła się nimi. Książę Eustachy czekał. Wreszcie wysłał Szabera potajemnie do księżny, który ustnie jej oświadczył, iż najlepiej by było pomówić z księciem, nie tak przeciwnym układom, jak się zdawało. Matka byłaby się na to może zgodziła, lecz tajemnicy przed córką robić z tego nie chciała, a Jadwiga na wspomnienie męża, z którego przyczyny cierpiała tyle, zakrzyknęła, że woli nędzę i chleb razowy niż pojednanie z nim i jemu zawdzięczany dostatek. Matka rozpłakała się i rzeczy pozostały, jak były. Książę Eustachy uśmiechnął się, ruszył ramionami i powiedział panu Maksowi, że on czekać może. Księżna Eufrezja, nie śmiejąca się sprzeciwiać córce — zachorowała zgryziona. Pirowski procesu kosztownego rozpoczynać nie chciał, nie mając zapewnionych nań funduszów. Wszystko to, co się tu działo, dochodziło biednego Celestyna czatującego na pannę Klarę, która go tą trucizną karmiła. On byłby oddał wszystko, co miał, dla tej swej Jadzi, ale nie miał nic oprócz życia, na które zapracować mu było trudno. Nadchodził termin sprzedaży dworku na Pradze, na który Celestyn z trwogą oczekiwał. To, czego się lękał, jednak, szczęściem, nie ziściło się i owszem, tym razem sprzedaż poszła daleko pomyślniej, niż można było przewidzieć. Ten, który miał dług zahipotekowany na domu, chciał go nabyć koniecznie. Sąsiad, który zamyślał połączeniem dwóch posiadłości jakieś schronienie dla wołów założyć i spekulował na nim, uparł się także kupić Joachimszczyznę, jak ją tam nazywano. Dwaj współzawodnicy, stanąwszy oba do licytacji, z. gniewu zapędzili się tak, iż cenę niemal nad wartość podnieśli. Skutkiem tego dworek przysądzono sąsiadowi, a oprócz spłaty długu około trzech tysięcy rubli pozostało panu Celestynowi. Spadły one jak z nieba. Połowę ich natychmiast oddał radcy dla Leokadii, ale ten w imieniu syna i synowej, z wyraźnej ich woli, przyjęcia odmówił. Całą więc sumą Celestyn mógł rozporządzać. Tak się już był oswoił ze swym niedostatkiem i tą myślą, że nic nie ma, iż z pieniędzmi nie wiedział, co zrobić. Radca życzył mu założyć pensyjkę dla chłopców i prorokował jej powodzenie. Celestyn nie czuł się na siłach... Praca cicha jakaś u stolika była jedyną, do jakiej czuł się zdolnym. W parę dni po odebraniu pieniędzy, gdy rozmyślał jeszcze, co zrobić z nimi, spotkał się wedle zwyczaju przy kościele Bernardynów z panną Klarą. Ta odmalowała mu stan, w jakim dwie księżne się znajdowały, w tak żywych i strasznych kolorach, tak go poruszyła nim, że Celestyn nagle uderzony tą myślą, iż miał niepotrzebne pieniądze — postanowił je jakimkolwiek sposobem posłać żonie. Wynurzył się z tym pannie Klarze, która bez ogródki odpowiedziała, żeby to sobie wybił z głowy, bo nigdy w świecie księżna nic nie przyjmie od niego. Naiwne wyrażenie się starej sługi byłoby kogo innego ostudziło i opamiętało; na Celestynie ono żadnego nie zrobiło wrażenia. — Niech pan sobie wyperswaduje to, żeby księżna zachowała co w sercu dla niego. To próżna imaginacja. Na- wet wszystkie pamiątki z tamtych czasów porożdawała i pochować kazała, aby na nic nie patrzeć, a imienia pańskiego przypomnieć nie wolno... Ona całe swoje nieszczęście pierwszemu zamążpójściu przypisuje... A gdyby wiedziała, że ja mam z panem jaki stosunek — to dopiero byłaby chryja! Celestyn uparty, a zaślepiony, inaczej to sobie tłumaczył — i myśli swej się nie wyrzekał. — Moja panno Klaro! — zawołał, ręce składając przed nią — ja tak bym pragnął jej życie osłodzić... Któż wie? ona ma słuszność, ja winienem wszystkiemu, ja jej zwichnąłem życie... Chciałbym to naprawić... Weź pani te kilka tysięcy rubli, powiedz, żeś pożyczyła... Niech weksel da na czyjekolwiek imię. Po cóż mówić, że to ode mnie? — Pan jesteś bardzo, bardzo zacny i poczciwy człowiek— odparła Klara — ale to wasz ostatni grosz może, a pieniądze te przepadną. — Niech przepadają! — zawołał gorąco Celestyn. — Na co one mnie są potrzebne? Do czego? Czy ja sobie na kawałek chleba zarobić nie mogę? Niech ona choć jaki dzień przeżyje bez troski... Nalegał tak na Klarę, że ta, choć litując się nad zaślepieniem jego, półgębkiem przyrzekła, iż pomyśli, jak by to zrobić... Wahała się do reszty obdzierać biednego człowieka i byłaby może odmówiła, gdyby tego samego dnia jakaś katastrofa domowa, dług krzyczący nie wprawił księżnej Eufrezji w rozpacz, a Jadwidze nie sprowadził ataku tak groźnego, iż całą noc musiał wezwany Landler siedzieć u łóżka. Panna Klara, zdjęta litością, zapomniała o skrupułach, posłała do Celestyna i pochwyciła pieniądze, na które weksel na imię radcy kazał wystawić. Był to ostatni grosz jego, poświęcony z rozkoszą taką, iż Celestyn, powracający wieczorem do domu, jakby na wpół pijany, drapiąc się na strych, ze wschodów spadł i — nogę złamał. Gdy na hałas ludzie się zbiegli, a on podnieść się usiłował, nie czując jeszcze bólu, tak był w. duszy rozradowany — okazało się, że na nogę stąpić nie mógł. Zaniesiono go do biednej na strych izdebki i natychmiast staraniem radcy przywołany cyrulik oświadczył, że się nie obejdzie bez doktora, bo kość jest strzaskana. W domu nad kilkanaście rubli nic nie było, a w perspektywie długi czas kuracji i bezrobocia. Celestyn ani zamruczał. — Wola Boża — rzekł — poleżę, cóż robić? Sam winienem. Radca, który o zatraconych jeszcze trzech tysiącach rubli nie wiedział, pocieszał się tym, że przynajmniej one się teraz na wyleczenie przydadzą. Wiedziano w domu, iż doktór Landler był z Celestynem w przyjaźni, posłano więc z zawiadomieniem do niego. Landler tylko co był powrócił od księżny Jadwigi, stawił się natychmiast. Nogę potrzeba było zaraz wziąć w leszczotki — i Landler ze smutkiem oświadczył, że zrośnięcie się kości będzie dosyć długiego wymagało czasu. Chcąc choremu i strapionemu cierpienie jego osłodzić, a wiedząc, jak był do żony swej dawniej przywiązany, doktór jakby naumyślnie opowiedział mu, że w chwili największej potrzeby poczciwa panna Klara dokazała cudu i od jakiegoś radcy potrafiła księżnom trzech tysięcy rubli pożyczyć. — Wystaw sobie, co to tam była za radość! Spadło jak z nieba,- bo one żądnego kredytu już nie mają. Księżna stara odżyła. Jadzia się trochę rozweseliła, odetchnęły lżej... — Ale to istny cud — dodał doktór — i trzeba było serca starej sługi, aby go dokonać! Celestyn słuchał ze spuszczonymi oczyma i ścisnął tylko rękę doktora za tak pomyślną wiadomość. Była ona całą jego nagrodą. Przewidując, iż fundusz na leczenie niedługo starczy, nazajutrz Celestyn resztę książek, do których wielce był przywiązany, po cichu sprzedać kazał. Ci, co książki kupują, nie zawsze wiedzą, jak się one w potrzebie sprzedają. Najkosztowniejsze dzieła naówczas idą za to, co ich okładki kosztowały... Biblioteczka chorego przyniosła mu zaledwie tyle, by spokojniej ozdrowienia, przy największej oszczędności, mógł czekać. We dwa miesiące później pan Celestyn na dwóch szczudłach mógł z biedą przejść na drugi koniec szczupłej izdebki swojej. Mieszkanie to na strychu odpowiadało zupełnie człowiekowi, co się w nim tulił. Jednym dużym oknem oświecone składało się z pokoju niskiego, którego sufitu część była skoszona, i ciemnej izdebki za skład służącej. Ciasno było, bo trochę pamiątek po rodzicach, które mógł Celestyn ocalić, zajmowało nie tylko kąty, ale część szczupłego miejsca między ścianami. Stare biurko ojcowskie, stara matczyna komodka stały tu jako relikwie, których użyć dla ciasnoty nie było można. Wielka sofa zarazem za łóżko służyła, a ogromny przed nią stół, zarzucony papierami i lekarstwami, ustawiony był bliżej okna. Chłopak od radcy z dołu przychodził czasem posługiwać, lecz jak tylko podnieść się mógł Celestyn, sam starał się go wyręczyć. Landler przychodził prawie codziennie, czasem zaglądał radca, o ile mu nogi i piersi dozwalały. Zresztą nie miał Celestyn nikogo z dawnych przyjaciół, co by o nim pamiętał. Nic tak nie ostudza i nie odstręcza jak ubóstwo. Ludzie nie tyle może się obawiają wymagań jego, co samego widoku. Łacniej się znajdzie taki, co pomoże, niż co pocieszy. Obcowanie z niedolą i cierpieniem jest zawsze ofiarą, do której nie wszyscy są zdolni. Samotność ta jednak nie ciężyła Celestynowi; powoli nawykł był do niej, żył wspomnieniami i pracą, którą sam sobie wynajdywał. Jak tylko mógł usiedzieć, wziął się do przepisywania rachunków, które mu dostarczał radca, a gdy się zmęczył nimi, bawił się notami zebranymi po archiwach. W kołach tych, które za czasu swojego urzędowania poznał Celestyn i był w nich bardzo dobrze przyjmowany, wiadomość o nagłej dymisji, tłumaczenia, jakim ulegała, zrobiły wrażenie bardzo przykre. Większość skłonna była utrzymywać, iż się zawiedziono na człowieku. Zniknięcie jego zupełne także na niekorzyść wyszło. Człowiek, czujący się niewinnym, powiadano, nie byłby tak usunął się od ludzi. Podziwienie było wielkie, ciekawość nie mniejsza, lecz wszystko się zapomina prędko. Jak morskie fale, co rozbitka pochłoną, tak ludzkie prądy zamykają się rychło nad tymi, co z oczu znikli. Nieszczęście, jakie Celestyna spotkało, zaniepokoiło tylko jedną pannę Klarę, której serce pozyskał sobie szczególniej ostatnią swą bezimienną ofiarą. Nie widząc go przy wyjściu z kościoła przez niedziel kilka, poszła się dowiedzieć do kamienicy i tu jej chłopak oznajmił, że Celestyn leży z nogą złamaną. Nie śmiejąc wejść do niego, rozpytawszy się tylko i z powieści miarkując, jak wiele cierpieć musi, panna Klara nie mogła się wstrzymać nazajutrz rano, gdy księżnę młodą ubierała, od westchnienia i ciężkiego szeptu: — Wie księżna, co to tego biednego pana Celestyna spotkało? Posłyszawszy to imię, z groźną twarzą, jakby nierada wspomnieniu, odwróciła się ku niej księżna. Wiesz, że o tym panu mówić tu nie wolno. Klara westchnęła głośno i zamilkła. Upłynęła chwila, księżna odezwała się cicho: — Cóż tego pana spotkało? — Nieszczęśliwy jest we wszystkim — poczęła smut- nie Klara — już nie mówię, że stracił, co miał, i miejsce nawet, co mu kawałek chleba dawało, ale on niedawno złamał jeszcze nogę. Leży biedaczysko na strychu, bez niczyjej pomocy, sam jak palec, aż się serce kraje. Księżniczka drgnęła słuchając. — Nieszczęśliwy! — zawołała na pół szydersko — ale i drudzy przez niego nieszczęśliwi są... Całe moje życie zwichnął i zatruł. Panna Klara niechętnie wdawała się w dłuższą rozmowę, ale tym razem trudno jej było wytrzymać. — Ale, żeby księżna pani wiedziała, jak on ją kochał i kocha... A!... — Kocha! — zawołała gniewnie Jadzia — ten człowiek śmiałby jeszcze...? Między nami dziś nic już nie ma oprócz gorzkich wspomnień. Głos jej drżał. — Proszę bardzo Klary — dodała — ani się wdawać w obronę niczyją, ani mieszać do tego, co do niej nie należy... Skądże te wiadomości? Trochę obrażona stara sługa nie odpowiedziała. Zaczęła przypinać włosy i jakby nie słyszała pytania. Księżna, która twarz jej namarszczoną widziała w zwierciadle, rumieniła się i bladła. — Skąd Klara ma te tak szczegółowe wiadomości o tym panu? — powtórzyła. — Ja chcę wiedzieć. Doprowadzona do niecierpliwości stara panna, co się jej nigdy nie zdarzało, wybuchnęła. — Co to mówić! — poczęła. — Sprawiedliwości na świecie nie ma! Poczciwym ludziom zawsze się źle dzieje! Nie będę kłamała... On tak do księżny jest przywiązany, że nie mogąc inaczej mieć o niej wiadomości, czatował na mnie kilka niedziel przy Bernardyńskim kościele. A jak mnie złapał, żem z nim mówić nie chciała, to po rękach całował, żeby tylko się dowiedzieć, co się z panią dzieje... Łzy mu w oczach stały, bo on takie serce ma... Na ostatek powiem, żeby księżna przecię wiedziała, co to za człowiek, że nie kto, tylko on swój własny ostatni grosz oddał, widząc, że potrzeba, a jeszcze zaklął, żeby ani pani, ani nikt w świecie nie wiedział o tym!... Jadzia porwała się z krzesła i blada, trzęsąc się, obróciła do Klary. — Jaki grosz? Jakie pieniądze? On! mnie! Chwyciła się za serce. — Mów! Jaki grosz?... — A te trzy tysiące rubli! Zdawało się może pannie Klarze, iż tym wywoła sympatię dla Celestyna, ale wiadomość niespodziana najokropniejszy gniew tylko obudziła. Jadzia wyrwała się na pół ubrana z rąk sługi. — A! straszniejsze upokorzenie spotkać mnie nie mogło!— krzyknęła. — I ty śmiałaś od niego wziąć?... A! tego ci nigdy nie daruję. Cała w płomieniach, z rozpuszczonymi włosami, porzuciwszy Klarę osłupiałą, Jadzia przez pokoje wszystkie pobiegła do matki, która widząc ją wchodzącą z gniewem w oczach — porwała się przerażona. — Co ci jest? Mój aniele! Na Boga! Łkanie mówić nie dawało księżnie Jadwidze; pięści obie zaciśnięte podniosła do góry. — Mama nie wie, do czegośmy doszły! Te ostatnie pieniądze, które Klara dla nas dostała, wie mama, od kogo, czyje one są? O! ta niepoczciwa Klara... — Od jakiegoś radcy! — wyjąknęła księżna. — Nie! nie! sama mi się przyznała... od pana Celestyna! Mamo! czy pojmujesz to, od niego! I padła na krzesło, a po chwili porwała się konwulsyjnym ruchem. — Nienawidzę go bardziej jeszcze! — krzyknęła. — Więc nigdy ja od niego wolną nie będę? Ten człowiek wyobraża sobie, że jeszcze węzeł jakiś mnie z nim łączy... A! są kały, z których się obmyć nie można. Wstrząsnęła się z obrzydzeniem. Księżna stara musiała stanąć w obronie człowieka, którego równie jak córka nienawidziła. — Przyznam ci się — rzekła chłodno — że ja znowu nic dziwnego nie widzę w tym, iż się do ciebie przywiązał... Przecież go spotkało takie szczęście, jakie się ludziom jego stanu nie trafia... Jadziu moja — przynajmniej gniewać się nie ma za co. — Jak to, mama tego nie rozumie? — krzyknęła Jadwiga. — Ja go chcę zapomnieć, ja się wstydzę tej głupiej słabości mojej, na którą mama wówczas zezwoliła, a ten ktoś, który mi dziś jest więcej niż obcy, bo nienawistny, śmie... Zwróciła się do matki. — Te pieniądze mnie palą jak ogień; trzeba mu je oddać! Natychmiast, koniecznie... — Ale z nich już tak jak nic nie zostało — odparła księżna spokojnie. — Ja pieniędzy dostać nie mogę, musi czekać. Zakrywszy sobie oczy, Jadwiga, jak weszła, tak wybiegła od matki oszalała... W sypialni swej rzuciła się na łóżko i płakała. Co się działo w sercu jej, wytłumaczyć nie potrafimy. Byłali tam resztka miłości, do której się przyznać nie chciała sama przed sobą, czy tylko obrażona i uciśnięta miłość własna? Panna Klara, która wcale co innego zamierzając była przyczyną takiego wzburzenia w domu, musiała się ukryć ze łzami... Księżna Jadwiga cały dzień została w swoich pokojach. Lecz jakiś los nieszczęśliwy ją prześladował. Co chwila natrafiała ma książki, na papiery, na rzeczy, które Celestyna jej przypominały; odrzucała je zgniewem, darta, chciała zapomnieć, nie mogła. — Niegodziwy! — wołała — chce przed całym światem pokazać, że on był ofiarą, on jeden wspaniałomyślnym i czystym, a ja drapieżną, nierozumną, bez serca istotą... Klarą się posługuje... Cały świat pewnie o tym wiedzieć będzie, aby mnie potępić, a jego niewinnym uczynić męczennikiem. I Jadzia płakała z gniewu. Przez dzień ten przerzuciła, co jeszcze miała kosztowności, chcąc je posprzedawać, aby ten gniotący dług spłacić; ale pozostałe precjoza ani trzeciej części nie były warte tego, co się Celestynowi należało, chociaż o dawniejszym długu nic księżna nie wiedziała. Matka tej ofiary nie wzięła do serca bynajmniej. Była już tak niedostatkiem zobojętniała, że byłaby od kogokolwiek bądź najbardziej upokarzającą pomoc przyjęła, byle córkę i siebie ratować. Stan interesów oprócz tego, że się boleśnie czuć dawał na każdym kroku, był tak upokarzającym ! Kilka razy księżna Eufrezja próbowała zajrzeć do córki, znajdując ją ciągle w tym samym stanie, rozpłakaną, zrozpaczoną, milczącą. Klara się jej na oczy pokazywać nie śmiała. Celestyn już się o kulach przechadzał swobodnie trochę po swoim mieszkaniu, jeszcze nie mogąc na dół znijść po wschodach i nieustanie dopytując doktora, kiedy z pomocą laski tylko będzie mógł się pokazać na ulicy, gdy jednego dnia przywieziono mu z miasta karteczkę. Pismo było kobiece i nie znane mu, dosyć niewprawne i niepoprawne. Z podpisu ledwie się domyślił, że list był od pani konsyliarzowej, która, przybywszy do Warszawy, bardzo go widzieć pragnęła... Posłaniec czekał odpowiedzi. Celestyn wyjść jeszcze nie mógł, a przyjąć u siebie, w tej izdebce biednej na strychu, zagraconej, ubogiej, smutnej, w której usiąść na czym nie było — nie miał odwagi. Nędza jego nadto by się widokiem jej zdradziła. W liście swym nie wspominała konsyliarzowa o Zastawskiej, ale serce mówiło Celestynowi, że ona jej pewnie towarzyszyć musi w podróży. Smutno mu się zrobiło i przykro... Gdyby chodzić mógł choćby z narażeniem na dłuższe cierpienie, byłby spróbował dostać się do Saskiego Hotelu, lecz próba przekonała, że wschody zwłaszcza były nad siłę. Siadł więc pisać odpowiedź. Szanowna i Łaskawa Pani! Od kilku miesięcy złamana noga nie pozwala mi się ruszyć z domu, a nigdy mi moja bezwładność przykrzejszą być nie mogła niż dzisiaj. Mieszkam zaś tak wysoko, tak szczupło, tak po kawalersku, że przyjąć u siebie wstydziłbym się. Szlę więc pani serdeczne pozdrowienie i wyraz żalu okrutnego, że rąk jej nie będę mógł ucałować... itd. Chłopak pobiegł z tą kartką, a Celestyn pozostał nad stołem zadumany. — Są bo poczciwe serca na świecie — mówił w duchu — są dobrzy ludzie.. i są pociechy w życiu nawet takim, jak moje... Większej pociechy trudno nad to przekonanie, że przyjaźń i przywiązanie bajką nie są i romansem... Osieroconemu Celestynowi, który od jednej Leokadii czasem listy odbierał, a zresztą w świecie nie miał nikogo, ta wierna przyjaźń poczciwej konsyliarzowej była osłodą i rozrzewniła go. Próbował nogi ciągle, czyby na ten jeden raz nie mogła mu posłużyć; lecz nieznośny ból i osłabienie o wysiłku takim ani myśleć nie dozwalały... Z południa, gdy dla zapomnienia o tej przykrości zajął się codzienną pracą, na strychu posłyszał głosy przytłumione i stąpanie, potem lekkie do drzwi puknięcie i wnet otworzyły się one szeroko, a wesoły głos zawsze ochoczej i żartobliwej konsyliarzowej wołał od progu: — Proszę nie wstawać. Za nią Celestyn ujrzał zarumienioną twarz Madonny, która na widok izdebki i chorego nagle pobladła. — Już ciż było niepodobieństwem, abyśmy, przybywszy do Warszawy, pana nie widziały! Daruj pan niesłychanemu natręctwu... Celestyn starał się podnieść. — Nie wstawaj pan — zawołała Milka — na miłość Boga! To mówiąc, jakby zapomniawszy się, piękna pani wyprzedziła konsyliarzową i przybiegła do stołu, wlepiając oczy w wychudzoną twarz Celestyna. — A! mój Boże — poczęła głosem drżącym — i pan tu tak sam, bez pomocy, bez usługi, na tym strychu... w takiej okropnej ciasnocie! Załamała ręce i łzy się jej w oczach zakręciły. Konsyliarzową tymczasem, obejrzawszy się, szukała krzeseł. Na jednym z nich leżały papiery, które ostrożnie zdjęła, podając, je Milce, bo się lękała, aby chwiejąca się i widocznie osłabła nie upadła. Drugie wyciągnęła z kątka dla siebie. Celestyn rumienił się ze wstydu, lecz musiał udawać wesołego, był to jedyny sposób pokrycia tej biedy. — Ta okropna ciasnota, jak ją pani nazywa — począł gorączkowo — właśnie dla mnie jest najdogodniejsza. Mam wszystko pod ręką, a pokoik ten przypomina młodość, akademickie czasy... Powietrze mam dobre, światło wyborne, spokój zupełny... Więcej mi nie potrzeba... Uśmiechał się. — I dworek sprzedany! Ten taki miły dworek! — mówiła nieśmiało Zastawska — ja go tak dobrze pamiętam! Celestyn się trochę zachmurzył. — Są — rzekł — przykre konieczności w życiu... z którymi trzeba się pogodzić, gdy ich uniknąć nie można. Leodka poszła za mąż, mnie stamtąd było daleko do miasta. Naówczas jeszcze miałem urzędową posadę... Spuścił oczy — Zastawska otwarcie płakała i wyciągnąwszy rękę, chwyciła bladą, chudą dłoń Celestyna. — A! jacyż ludzie są nielitościwi, okrutni! — wołała. — Ja się na nikogo, nikogo nie mogę skarżyć — przerwał żywo gospodarz. — Owszem, znalazłem u ludzi tyle serca, współczucia, iż nie wiem, jak im je zawdzięczyć. — Lecz, żeby też... — mruczała oburzona Milka — żebyś pan był zmuszony... Mówić nie mogła, płacz połykany głos jej tłumił. — Wie pani — zawołał Celestyn, zwracając się ku niej — co jest straszniejszego od ubóstwa? to jałmużna! — Ale któż tak nazywa to, co z serca pochodzi? — rzekła konsyliarzowa. — Wstydź się pan! Ludzie są przecię braćmi... — Panie bo doprawdy sądzicie — począł gospodarz, zmuszając się do wesołości — że mnie tu tak źle i że ja byłem opuszczony, ale tak nie jest. Ojciec mojego szwagra najprzód najął mi to mieszkanie, bom je sam sobie wybrał, doktór Landler przychodził do mnie prawie co dzień... Konsyliarzowa wstała z krzesła. — Gadaj pan sobie, co chcesz — rzekła tonem swym rozkazującym — niekoniecznie tu musiało być dobrze. Czekaj pan, ja, stara gospodyni, gniewaj się, nie gniewaj, muszę śledztwo zrobić. Pomimo gwałtownej opozycji Celestyna, zostawując go przy stole z Milką, która mu w oczy patrzała spragniona i niespokojna, konsyliarzowa poszła w istocie, po kątach rozpatrując się w sprzętach, otwierając szafy, krzywiąc się na kawalerskie gospodarstwo. — Słowo daję! — wołała chodząc — kto tu u pana utrzymuje porządek, wart dostać plagi. Wszystko poprzewracane... Niech Bóg uchowa. Talerze od wczorajszego obiadu za piecem, nie pomyte... Celestyn protestował, rumieniąc się, na próżno; konsy- liarzowa najniedyskretniej zaglądała we wszystkie kąty. Tymczasem Zastawska pośpiesznie, zniżonym głosem, zbliżając się do Celestyna mówiła: — Na miłość Boga! pan tak tu zostać nie możesz... Pan tu nigdy nie przyjdziesz do zdrowia. Co pan robisz w Warszawie?... Jedź na wieś..; do nas... choćby do miasteczka... Zlituj się pan nad sobą, no i nad tymi, co go — kochają! Wyjąknęła to słowo i zawstydziła się. — Pani masz serce anielskie — odparł Celestyn smutnie — ale są losy i przeznaczenia, na które nawet anioły u Boga miłosierdzia uprosić nie mogą. Ja się na nie nie skarżę, lecz tę resztkę życia smutnego znoszę jako zasłużoną karę. Mówiłem pani, jak ciężką jest do dźwigania jałmużna... Ja jestem jak zwierzę, które czując koniec swój idzie w gąszcze, w głębiny lasów, aby tam, nie widziane... życia dokonało... Życie się nie rozpoczyna na nowo, gdy raz zostało złamane... Kości się zrastają — ale nie serce... Konsyliarzowa powróciła do stolika z twarzą zasępioną. — Słuchaj no tylko, uparty człowiecze... waćpan tu na tym strychu nie możesz zostać. Słuchaj i bądź posłuszny. My tu cały miesiąc musimy bawić w Warszawie, Milce kazano pić wody emskie, a ja chłopca chcę umieścić na pensji i dopatrzyć przynajmniej miesiąc, jak mu tam będzie, bo to pieszczoch, co go trzeba powoli od macierzyńskiej piersi odzwyczajać. Musimy wziąć prywatne mieszkanie... pokój dla pana by się znalazł... doglądałybyśmy go trochę. Nas jest dwie i obieśmy stare (to mówiąc, uśmiechnęła się), nikt nas o żadne bałamuctwo nie posądzi, ani pana kulawego i chorego... Jak Boga kocham! Milka aż wykrzyknęła z radości, pochwyciła go za rękę... — Panie Celestynie... zrób pan to. — Na miłość Boga — to niemożliwe! Zastanów się pani. Go by ludzie powiedzieli? — Powiedzą, że dwie litościwe baby — przerwała konsyliarzowa — pielęgnują kalekę, a zresztą niech sobie mówią, co chcą. — Niepodobieństwo! — zawołał Celestyn — mówić nawet o tym nie można. Doktorowa ruszyła ramionami. — Jeżeli pan myślisz, że się w ten sposób od nas uwolnisz, to się bardzo mylisz. Będziemy na strych przychodziły — nam tu nudno, znajomych nie mamy, musisz nas bawić. Celestyn bełkotał coś niewyraźnie, poruszony i skłopotany. — Mój mąż — dodała konsyliarzowa — jakby się dowiedział, żem ja tu siedząc pana nie odwiedzała — śmiertelnie by się gniewał na mnie; a co się tycze Zastawskiego, ten także zalecał, aby żona przy wodach starała się rozerwać, i doskonale wie, że my tu pana znajdziemy — a przyjaźń Milki dla pana nie jest mu tajemnicą. Cóż w tym złego? Zastawska dziwne te wyznania swej przyjaciółki śmieszkiem smutnym potwierdzała. — Jeżeli pan nie zechcesz się sprowadzić ze strychu — rzekła — to my na ten strych chodzić będziemy musiały. To nie pomoże... — A ja za każdym razem wstydzić się będę musiał nieładu, jaki tu panuje. — Nie... nie — przerwała doktorowa — bo ja tu ład zaprowadzę... nic nie pomoże, to kobieca rzecz... — Ależ pani! — Nic nie pomoże — odparła przyjaciółka. — Zacznę rewizję od bielizny, bo przysięgam, że musi być w najokropniejszym stanie. Celestyn protestował. — Ja się spodziewam — rzekł — że mi moja noga pozwoli wkrótce znijść choć o kiju... — Zobaczymy, ale proszę się nie spieszyć — wtrąciła doktorowa. — Gdybyś pan z tego okropnego strychu chciał się wyprowadzić, to by go przecię dwóch ludzi na ręku zniosło... ale chodzić samemu... nie — nie! Celestyn chciał pokazać, że się na złamanej nodze utrzymać już może, stanął, zbladł, a Milka co prędzej chwyciła go pod rękę i zmusiła usiąść. Tak dobrą godzinę przebył z nimi; a gdy nareszcie doktorowa oczyma dała znak przyjaciółce, że czas odejść, Milka wstała, ociągając się, popatrzała na Celestyna, uśmiechnęła mu się i nie mogąc już mówić, odeszła, ode drzwi jeszcze szląc mu wejrzenie. Odwiedziny te chorego tak zmęczyły, że padł na łóżko bezsilny. Wstyd mu było, że jego ubóstwo tak podpatrzono... Przeszło miesiąc pozostały dwie przyjaciółki w Warszawie. Czy pani Zastawska piła w istocie emskie wody, nie wiemy z pewnością, ale że ich potrzebować mogła, nie ulega wątpliwości. Przybyła ze wsi bledsza i mizerniejsza niż zwykle, pokaszlując po trosze, a pobyt w mieście niewiele się jej zdał pomagać. Piękna twarzyczka Madonny spoważniała, tęsknotą jakąś okryta, przedłużyła się, schudła, oczy tylko nabrały blasku... Konsyliarzowa pomimo opozycji pana Celestyna przybywała, jeżeli nie co dzień, to bardzo często... Zastawska jej zawsze towarzyszyła i gdy ona przy stole rozmawiała z chorym po cichu, któremu książki przynosiła i kwiatki, tymczasem doktorowa gospodarowała po szufladach i nie słuchając Celestyna, układała w nich i przewracała. Musiał więc w trochę opuszczonym mieszkaniu kawalerskim niejaki ład się zaprowadzić. Miejsca nawet przybyło więcej, bo doktorowa sprzęty inaczej poustawiała. — Mężczyźni się na tym nie rozumieją — mówiła — to kobieca rzecz porządek. Rządzę się jak szara gęś, ale w końcu przekonasz się pan, że się to na coś mu przyda... W ciągu tych tygodni Celestyn nareszcie mógł się ważyć już o kiju wychodzić. Noga się dosyć dobrze zrosła, ale pozostała trochę krótszą i nakuliwał na nią. Choroba ta, druga, już starość przyspieszyła. Lata cierpień w życiu się liczą podwójnie, jak w wojsku czasu wojennego. Pozostał jednak Celestynowi z dawnej męskiej piękności jego wdzięk rysów wyszlachetnionych cierpieniem, obudzający współczucie. Historia człowieka malowała się w twarzy zbolałej, a spokojnej i zrezygnowanej. W sercu jego nie tajona miłość Zastawskiej rozbudziła uczucie dziwne, dla niego samego niezrozumiałe. Kochał Jadzię, a jednak dla tej tak cicho i wiernie przywiązanej kobiety miał więcej niż przyjaźń, rodzaj uwielbienia wdzięcznego, chociaż ż ust jego nigdy nie wyrwało się słowo, co by jej mogło dać nadzieję, że się ta przyjaźń zmieni w miłość wzajemną. Milka była prawie szczęśliwa. — Kocha mnie — mówiła konsyliarzowej, dla której nie miała tajemnic— może nie tak, jak bym ja pragnęła, ale i tego dla mnie do szczęścia dosyć. Innego nie spodziewałam się nigdy... — O! ta kobieta! ta kobieta! — dodawała, myśląc o księżnie — ona jak zepsute dziecko rajski ten owoc nadkąsiła tylko i rzuciła na gościniec... a ja... podjęłam go z pyłu i błota.. i z rany jej ząbkami zadanej wyleczyć nie mogłam. Zastawska zbliżyła się poufałej do Celestyna, on też ośmielił się więcej, nie przekraczając nigdy granicy, którą zaraz zakreślił. Na odjezdnym ze łzami poczęła go prosić po cichu: — Panie Celestynie — jednej się domagam łaski: pozwól pisywać do siebie! Niech ta rozmowa papierowa zastąpi mi żywą, do której ja tak nawykłam, której mi brak będzie, iż bez niej — możebym już nie wyżyła... Celestyn pisywać obiecał, ale dodał z uśmiechem: — A jeśli zazdrosny mąż pani... — Mój mąż nie jest zazdrosny — żywo odparła Milka — ja mu nie pozwalam! — Ale listy mu się mogą nie podobać — mruknął Celestyn... — Dlatego też waćpan będziesz pisywał pod moją kopertą — przerwała konsyliarzowa — a ja wszystkie wasze sekreta będę szpiegowała... Po wyjeździe dwóch pań Celestynowi pusto było i smutno... ale położenie coraz przykrzejsze nie dozwalało trapić się widziadłami, rzeczywistość nieubłagana cisnęła się i gniotła... Radca, pomimo dobrych chęci, pracy dobrze się opłacającej nie mógł mu dostarczyć; to, co zarabiał, nie mogło najskromniejszych życia wymagań zaspokoić. Sama pani radczyni, której i ożenienie syna nie było do smaku, i ten ciężar w domu się przykrzył, rada się go pozbyć była. Gderała na męża. — Nigdy temu końca nie będzie, póki my go na strychu tu trzymamy. Trzeba się go politycznie pozbyć. Trudno, abyśmy kalekę i nieporadnego człowieka utrzymywali dożywotnio... Juściż powinien sobie coś odpowiedniego wyszukać. Choć kuleje, ale coś robić może, byle znowu nie miał nadzwyczajnych jakichś pretensyj. Że był tam mężem jakiejś wariatki księżniczki, dlatego, gdy nie ma nic, powinien pracować, jak może. Gdzieś by buchalterem albo kasjerem został. Radca mruczał, że i to niełatwo. — Choćbyś mu się o co postarał sam — odpowiadała pani — ażebyśmy się go raz zbyli, bo to kołtun. Broń Boże choroby, bo wątły jest... zwali się wszystko na nas. Chłopca trzeba odrywać dla niego do posług, to tego, to owego potrzebuje, a odmawiać przykro... Mnie to już dokuczyło... Wiadoma rzecz, że gdy gospodyni domu pocznie taką wojnę przeciw bezbronnemu, mąż, choćby najlepszego serca, ulega w końcu. Radca z początku bronił Celestyna, potem nabierać zaczął przekonania, że żona musi mieć słuszność. Ale jak to było pozbyć się grzecznie lokatora, który, bądź co bądź, płacił regularnie?... Bo Celestyn, choćby nie dojadł — płacił. Radca raz, gdy mu naleganie żony mocno dokuczyło, poszedł na strych wieczorem. — Słuchaj no, panie Celestynie, a zrozumiej mnie dobrze i nie tłumacz sobie tego fałszywie. Jejmość moja głowę mi klekcze, że strychu tego potrzebuje pono dla bielizny... Ty z twoją nogą powinien byś się gdzieś umieścić niżej. Trzy piętra... — Ale to się właśnie — odparł zarumieniony lokator — dziwnie zbiegło, bo ja miałem radcy podziękować za jego gościnność i wszystkie kłopoty, których byłem przyczyną. Mam już najęte mieszkanko. — Doprawdy? — spytał radca uradowany — no! to chwała Bogu, bo przyznaję się, że strasznie by mi boleśnie było... — Ale kochany radco — po tylu dowodach jego łaski... Skończyło się na najczulszych wynurzeniach wzajemnych, a uszczęśliwiony mąż zwiastował jeszcze szczęśliwszej pani — iż strych będzie wolny... Prawdą a Bogiem Celestyn nie miał mieszkania i był w kłopocie wielkim o nie... Tegoż dnia ruszył o kiju na miasto, aby sobie wynaleźć gdzieś stancyjkę. Coraz: uszczuplające się fundusze o porządniejszym mieszkaniu nie dozwalały marzyć. Po całodziennym trudzie i bieganiu, na tyłach ulicy Wareckiej, w domu dość brudnym i opuszczonym udało mu się wyszukać ciemny pokój z przedpokojem, w którym mocno czuć wilgoć było... Cena była przystępna, ale lokal tylko dla bardzo biednego i przymuszonego się gdzieś schronić człowieka był stworzony. Od roku nań nie miał właściciel amatora, chwycił więc pierwszego, jaki się nadarzył. Mury przesiąkłe były wilgocią, podłoga trochę pogniła, a widok z dwóch brudnych okien na śmietnisko w podworku i odrapane ogrodzenie... Cena za to nie zastraszała. Pozostawało przeniesienie się, które z powodu starych sprzętów musiało być dość stosunkowo kosztownym. Celestyn z każdym groszem rachować się musiał, bo gonił ostatkami. Odezwać się przez pannę Klarę do księżny choćby o procent nie miał nigdy w myśli, i mrąc z głodu nie uczyniłby tego. — Ja — mówił sobie — wszystko przecierpieć mogę, nigdy nie miałem dostatków, one sobie rady nie dadzą, ani się obchodzić bez tego, co dla nich jest koniecznością i życia warunkiem — nie potrafią. Ulokowawszy się w izdebce przy Wareckiej, dopiero w dni kilka postrzegł Celestyn, że nowe życie tutaj nie będzie łatwe. Wilgoć dawała się czuć nie tylko w powietrzu, ale w zranionej niedawno nodze, która po nocach rwać i boleć zaczęła. Oddychanie było ciężkie, bielizna wilgotna... wszystko, czego dotknął, jakby rosą zwilżone... Wczesne palenie w piecu kosztowne było... Tymczasem razem z wyniesieniem się z kamienicy od radcy ustała opieka jego nad wyszukiwaniem zajęcia. Roboty brakło. Stręcząc się po różnych miejscach, z trudnością znalazł Celestyn parę godzin płatnych do utrzymywania książek kupieckich i regestrów. Tymczasem na opędzenie głodu i to starczyło... Zdało mu się, że miejsce jakiegoś nauczyciela przy małej szkółce właściwszym by było i począł starać się o nie. Wszędzie jednak składać musiał swe curriculum vitae, a w nim stała odprawa z urzędu zagadkowa, dająca do myślenia. Pozbywano go się grzecznie, odchodził z uśmiechem rezygnacji. Noga złamana, chociaż już o kiju chodził nieźle, pod wpływem wilgoci nieznośnym bolem całe noce bezsennymi czyniła. Zawlókł się do Landlera, prosząc go o radę. Doktor, który nie widział go od dość dawna, spojrzawszy na twarz zżółkłą i pomarszczoną, nasępił się. — Cóż się stało? wszakże byłeś już zupełnie dobrze? — zapytał. — Nie wiem — odparł Celestyn — mam bole w nodze okrutne... mieszkanie trochę wilgotne. Landler spytał o adres, zanotował go sobie i przyjść obiecał. Nazajutrz zjawił się, ale obejrzawszy się dokoła, aż zakrzyknął: — Nie sposób tu mieszkać, zabijesz się! — Wynieść się nie mogę, niepodobieństwo. Mieszkanie na rok najęte, zresztą... Celestyn nie dokończył. Nie było sposobu, Landler zgrzytnął zębami, kazał w piecu palić i okna otwierać — poszedł... Książę Eustachy zawsze jeszcze czekał. W mieście, gdy raz mu się udało opinię publiczną dla siebie pozyskać, bawił się wcale nieźle, a odłączenie od żony bynajmniej mu nie dolegało... Księżna Eufrezja, nie mając już innego ratunku, sama pojechała do dóbr swoich, które jej oprócz Zbyszewa dotąd pozostały, w najmocniejszym postanowieniu sprzedania ich choć za bezcen. Zięć był o tym uwiadomiony, prawnie zapobiec nie mógł sprzedaży, mimo wybiegów jakie chwilowo ją utrudniały. Trafił się nabywca, rozpoczęto likwidację długów... Książę, dobrze się obrachowawszy, zmuszony był podstawić na swym miejscu kogoś i sam przyjmując ciężary, pod cudzym imieniem dobra zakupił. Księżna się wcale manewru tego nie domyślała, szło jej choć o chwilowy tryumf i o podźwignięcie się jakimkolwiek kosztem w oczach ludzi. Z obrachunków suma dosyć znaczna, bo około dwudziestu tysięcy rubli, pozostawała do rąk księżnie. Był to co najmniej rok jaki życia swobodniejszego, dla Jadzi odetchnienie, a dla niej matka gotowa była wszystko poświęcić. Lecz i tu książę Eustachy się pilnował. Dłużnicy wekslowi, wątpiący, czy kiedy ze Zbyszewa co wezmą, zaczęli się zgłaszać i oponować przeciw wypłacie... Zrozpaczona księżna Eufrezja, broniąc się, zaledwie połowę spodziewanych pieniędzy wyrwać potrafiła i z nimi uciekła do Warszawy. Spragnione obie powrotu do tego życia, do którego były nawykłe, natychmiast zajęły się przywróceniem pałacykowi dawnej świetności. O płaceniu długów takich, jak Celestyna, do których księżna przymuszona nie była, słuchać nawet nie chciała. Klara nie śmiała się odzywać; sprawa zdawała się zupełnie zapomniana. On ani się myślał upominać. Najgłówniejszym zadaniem było zwycięstwo nad Eustaszkiem pozorne, z którego on śmiał się. Wiedział, że. te dostatki nie potrwają długo. Nadchodziła zima; księżna chciała dom otworzyć; Jadwiga wymagała tego koniecznie. Służbę znowu zwiększono, pałacyk został od- świeżony. Księżna matka pojechała do Żuliety, która właśnie ze wsi powróciła... — A! — zawołała, rzucając się na szyję przyjaciołce i poruszając, znowu z dawną swą żywością ruchliwą — a! winszuj mi! Sprzedałam nareszcie Ryszów i oddychamy... — Cośmy wycierpiały, co ta biedna męczennica zniosła, ta moja anielska Jadzia — opisać ci nie potrafię... Ale Eustachy, który myślał, że nas głodem weźmie... zobaczy teraz, że to nie tak łatwo... Księżna, natychmiast zmieniając tok rozmowy, poczęła opowiadać, jakie zmiany zrobi na zimę w pałacu, że co czwartek przyjmować będzie i co niedzielę małe dawać obiadki. Żulieta została zaproszona. Odżyła stara księżna... twarz jej nawet wybielała... i zdawała się niby wypełnioną, choć była nabrzmiałą tylko... Na Jadwidze chwilowy ten tryumf jeszcze większe zrobił wrażenie. Zajęła się zaniedbaną swą toaletą, tym niezbędniej potrzebną, że reszta młodości coraz bardziej z twarzy znikała. Musiała się uciec do kosmetyków, które chwilowo ratowały, jak spirytusy niby krzepią bezsilnych, aby ich prędzej zniszczyć potem. Sztuczna świeżość zajaśniała na twarzyczce już wczesnymi zmarszczkami, tymi gwałtownych uczuć piętnami, pokrytej. Były one zaledwie znaczne z rana, gdy wstawała ze snu, znikały we dnie, ale z każdym dniem zarysowywały się uparciej. Na przekór mężowi i jakby się nie troszcząc o to, że go gdzieś spotkać może, księżna rozpoczęła wizyty. Parę się razy trafiło, że się zetknęli w salonie, niby nie wiedząc, a Eustachy miał tyle delikatności obrachowanej, iż się cofał natychmiast — chociaż szyderski uśmieszek dowodził, że zwyciężonym się nie czuł... O procesie, o który Pirowski nie naglił, mowy jakoś nie było; obie strony wyczekiwały, która wprzódy się podda. Księżna Eufrezja zresztą, z dnia na dzień żyć nawykła, o przyszłości myśleć nie lubiła... Jakoś się to przecież skończyć musi... Książę oddalał się czasem do dóbr swoich, wracał z zupełną swobodą i zdawał się także' o koniec nie troszczyć. Świetnie rozpoczęła się zima w mieście, którą inaugurował obiad w pałacyku, po staremu z wielką wykwintnością i występem przez księżnę obmyślany. Nie brakło na nim nic oprócz starych sreber, które bezpowrotnie znikły, zastąpione nową porcelaną. Odzyskać ich już nie było sposobu. Księżna Eufrezja sama jeździła, zapraszając rodzinę i znajomych, o których przytomność jej chodziło. Wahano się, wiedzieli wszyscy, że ten blask nowy trwać nie może długo, a obawiali się, ażeby katastrofa po nim mająca nastąpić niechybnie —nie wymagała ofiar ze strony familii. Nie garnęli się więc bardzo ochotnie bliżsi i dalsi. Szło księżnie wielce o hrabiego senatora, którego przykład mógł być rozstrzygającym. Sama więc pojechała do niego. Hrabia lubił obiady smaczne i trudno mu było odmówić. Wahał się trochę, wymawiając różnymi urzędowymi obowiązkami, nareszcie przyrzekł. Hrabia Tymbleon z żoną nie mógł odmówić także. Rymunda nie było w mieście, inni obiecali się stawić, a w dodatku miało być parę znakomitości, gdyż Jadwiga coraz więcej okazywała zdolności i lubiła się otaczać tymi, co ją ocenić mogli. Po długich pustkach dnia tego pałacyk znowu zajaśniał dawnym blaskiem. Brakło w nim tylko tego, którego nieobecność była — potępieniem jego postępowania. Księżna rachowała na to, że ją obiad zrehabilituje, a jego potępi. Lecz rachuba była dość krucha. Jadzia i jej matka strojne znowu, jak nie bywały od dawna, wystąpiły na przyjęcie ukochanej rodziny. Młoda pani wyświeżona, trochę pomalowana; wszystkim jednak wydała się, jak była w istocie, zestarzałą, znędzniałą, zbiedzoną. Wszystkie panie prawiły jej komplementa, ale po cichu za wachlarzami mówiły sobie do ucha: — Jak ta Jadzia nieszczęśliwa postarzała przedwcześnie! Co za oczy wpadłe... jakie marszczki koło nich! — a to ramię wyższe, uważasz jak coraz się staje wydatniejszym kalectwem? Biedna kobieta! Stara księżna zgarbiona już się odprostować nie mogła, ale poruszała się zawsze gorączkowo, aby okazać, jak jest żywą. Chwilami nie dosłyszała już, a i oczy bez lornetki się obejść nie mogły. Przybycie senatora było znakiem do podawania obiadu, gdyż zapowiadał księżnie, iż czasu mieć będzie mało. Jemu podała rękę gospodyni i posadziła go po stronie prawej. Hrabia był w dosyć dobrym humorze, inni w zwyczajnych, każdy pilnować się musiał, aby słówkiem jakim nieostrożnym harmonii dnia nie nadwyrężyć i nie wspomnieć nic o Eustachym, jak gdyby go na świecie nie było. Jadwiga zdobyła się dnia tego na wymowę świetną, na ożywienie, jakie rzadko okazywała. Znakomitości przyklaskiwały jej i po kilku kieliszkach jeden z najsławniejszych mężów wyraził się o niej, że jest genialną. Obiad zszedł w niczym nie zamąconej wesołości, potęgującej się aż do końca. Gdy kawę podano, a gospodyni mężczyznom wskazała gabinet, w którym palić mogli i gdzie już były na stole najprzedniejsze hawańskie cygara, senator ze swoją filiżanką wyniósł się zaraz, mrugając na hrabiego Tympleona. Parę osób z familii wyszło za nimi. Senator obejrzał się bacznie dokoła i na ucho zaczął szeptać Tymoleonowi: — Słyszałeś? — Co? — Eustachego nową jakąś strategię, bo ja to nie za co innego mam, tylko za plan wojenny... — rzekł senator. — Ale cóż? Ja o 'niczym nie wiem — rzekł Tymoleon. — Słyszę, dobra swe sprzedaje... — szepnął senator. — Nic nie wiem! — Ja także wiem o tym tylko z boku, ale z bardzo dobrego źródła — kończył hrabia. — Za pierwszym widzeniem się z Eustaszkiem wprost go o to zapytam... — Dziwi cię może — dodał, jakby czując potrzebę pewnego wytłumaczenia się — że ja, widując się z Eustachym, tu przybyłem? Ale nie widzę racji, dlaczego bym miał zrywać z tą naszą starą i z tą biedną Jadzią. Jadzia jest wcale niepospolitą kobietą, to rzecz pewna, ale, jak wszystkiegeniusze, porywczą i nieszczęśliwą... A — proszę cię, cóż powiesz o Eustaszku? Hę? Jakie to było lekkie... wietrzne... a co się z niego zrobiło? To pierwszy dziś finansista i spekulator. A co dawniej tracił zapamiętale, dziś jest na drodze do ogromnej fortuny. Hrabia Tymoleon słuchał tych wynurzeń poobiednich, zapewne część ich kładnąc na karb wina i likworu. W istocie senator się nad swój obyczaj wywnętrzał. — O sprzedaży dóbr nic nie słyszałem — odmruknął Tymoleon — ale, między nami mówiąc, bo ja mu tego wcale nie mam za złe, starą księżnę obdarł okrutnie. Ha! lepiej, że on zabierze, niżby stracić miała. A jej, choćby miliony dać — przepuści. — Przepuści! przepuści! — potwierdził senator, smokcząc doskonałe curaçao, którego Wziął drugi kieliszeczek. — Skąd pan senator wie o dóbr sprzedaży? — spytał Tymoleon. — Od osób dobrze poinformowanych — dodał cicho zapytany — ale o tym tu mówić nie należy. Być może, plotka umyślnie puszczona, bo strategista jest ten Eustaszek, i ho! ho! fine mouchel a baby swoje zna... — Gdyby w istocie chciał sprzedawać — wtrącił Tymoleon — powinien by familii o tym oznajmić, bo to są od dawna w imieniu będące posiadłości; ktoś by z nas wykupił, by w obce ręce nie poszły... — Między nami mówiąc — dodał senator, patrząc w sufit — powinien był, mając tę myśl, jeśli miał tę myśl, mnie się jej zwierzyć. Ja mu dałem kilka dowodów życzliwości — nie chwaląc się. Tymoleon spojrzał pytająco. — Jakże — szepnął hrabia — przecięż jam to zrobił, że zgnębił tego ichmościa, co to był Jadwigi pierwszym... Postarałem się, aby go z dobrej posady wyrugowano i bez miejsca, słyszę, mrze głodem. A miałem z tym trudności niemało, bo w biurach stawali za nim, alem się uparł i aż do ministra poszło, no — i na swoim postawiłem. Przepadł — jak ruda mysz. Senator zdawał się tym czynem heroicznym wielce dumny: był to dowód siły i znaczenia. Część towarzystwa zostawała na herbatę, po której w kółku mniejszym Jadzia raz pierwszy miała czytać jakiś początek poematu, którego przedsmak już miała jedna znakomitość i powiadała o nim, iż pomysł był genialny. Hrabia senator wymknął się do domu dla zwykłej siesty poobiedniej. Nazajutrz Tymoleon już chodził po mieście, niespokojnie się dowiadując o wyprzedaż dóbr księcia Eustachego. Chciał korzystać ze stosunków familijnych, aby je nabyć, jeśliby były tanie. A że gdy kto chce sprzedawać, zwykle musi puścić niedrogo — przewidywał na tym niezłą spekulację. W mieście nic pewnego nie umiano powiedzieć, wiadomość o wyprzedaży jeszcze się nie była rozeszła. Prosto więc do źródła idąc, hrabia udał się do Maksa Szabera. Mecenas przyjął go z należytym uszanowaniem, bo lubił się do panów zbliżać i poufalić z nimi. Z tym wszystkim jednak wyciągnąć coś z niego łatwo nie było. Hrabia przyjąwszy dobre cygaro, bo pan Maks palił i ofiarował tylko puros, wprost zagadnął mecenasa: — Pan masz zaufanie i utrzymujesz interesa Eustaszka. Cóż to się za wieść rozchodzi, jakoby miał ochotę się wyprzedawać? Co to ma znaczyć? Czy to manewr tylko, czy rzeczywiście? Spojrzeli na siebie, a mecenas obojętnie ramionami ruszył. — Ja nic nie wiem o tym — rzekł obojętnie. — Książę Eustachy, choć mam szczęście być z nim dobrze i służę mu — niechętnie się zwierza... Prawdą jest, że ewentualnie mówił mi, iż mógłby w danym razie swe posiadłości wyprzedać dla jakichś widoków korzystniejszego nabycia... Na wzmiankę o korzystnym nabyciu hrabia Tymoleon poruszył się mocno. . — Gdzież to? co? — Z tego mi się nie spowiadał — odparł mecenas. — Ale przecież, panie Szaber — począł hrabia — gdyby istotnie miał zamiar sprzedaży, bez porady pańskiej się nie obejdzie. Reflektujże go, iż powinien dobra komuś z nas zaofiarować do kupienia, aby nie wychodziły z familii. Maks się skłonił. — Pewnie, że mu tę uwagę uczynię, jest to poniekąd obowiązek. — Ale — niezawodnie obowiązek! — z wielką stanowczością rzekł Tymoleon. — Ja osobiście — dołożył — byłbym panu wdzięczen — bo... nie jestem bez kapitałów, dóbr szukam, a wolałbym rodowe... Wszczęła się rozmowa o księciu Eustachym. — To dla mnie jest mało zrozumiały człowiek — odezwał się hrabia. — Najprzód był utracjuszem szalonym, teraz... — Panie hrabio! to niepospolity człowiek! — zawołał Maks — nie umiano go cenić. Dziś dojrzały, wytrawny, ho! ho! zajdzie daleko. — Ale, niestety! też z żoną nie szedł znowu tak daleko — mówił hrabia. — To go stawi w pozycji fałszywej. Raz potrzeba zrobić jakiś koniec. — Z tymi paniami? — zapytał Maks, śmiejąc się. — Ja mogę panu hrabiemu ręczyć, że z naszej strony uczyniliśmy wszystko, co tylko było możliwe, dla pojednania małżeństwa. Księżna matka byłaby może przystała na zgodę, ale żona ani chce słuchać. — Nie umiał się z nią obchodzić — dodał Tymoleon — kobieta trochę ekscentryczna, ale... głowę ma. — A! ma! z przeproszeniem hrabiego, ma, ale wywróconą! — zawołał mecenas. Oba się śmiać zaczęli. Hrabia wstał i wyszedł, nie dowiedziawszy się wiele. Tegoż dnia senator spotkał się w ulicy z księciem Eustachym i powóz zatrzymać kazał, dając mu znak, aby się zbliżył. — Cóżeś to, książę, nie łaskaw na mnie? Ani zajrzysz! — Bo u pana senatora potrzeba antyszambrować! — odparł wesoło książę — a ja jestem bardzo zajęty. — Czym, u licha? — Jak to czym? Nie ma człowieka w świecie pracowitszego nade mnie. Kłócę się z żoną, z jej matką, poluję, konie przysposabiam na wyścigi. — No — i ludzie mówią, że stanąwszy ledwie na nogach, dobra wyprzedajesz...? — Ja? — rozśmiał się książę z pewnym zakłopota- niem. — Ja? dotąd nie myślałem o tym; ale gdyby mi dobrze zapłacono, czemu nie? — A dalej co? — Inne kupiłbym tanio — rzekł książę. — Tak, tak — mruknął senator — są ludzie, co na podobnych frymarkach dorobili się, ale więcej pono potraciło. Książę Eustachy wydął usta. — Czy pan hrabia masz ochotę co nabyć? — Ja? ja? Dajże mi pokój! — zawołał hrabia — ja w dobra ziemskie nie wierzę. Rozstali się tak, a senator był tego przekonania, że Eustaszek nie myśli o dóbr sprzedaży... Upłynęło miesięcy parę. W pałacyku trwało jeszcze wywołane nowymi resursami życie. Czwartkowe wieczo ry, zrazu niezbyt tłumne, gromadziły coraz znaczniejszą liczbę gości. Księżna coraz się szerszym kołom dawała poznać jako utalentowana autorka. Nie drukowała nic jeszcze, ale sława jej rozchodziła się już po mieście... Wpraszano się na wieczorne czytania, aby móc mówić o nich potem. Z księciem Eustachym trwało to dziwne zawieszenie broni, które każda ze stron na korzyść swą spodziewała się w końcu wyzyskać. Właśnie jednego z tych czwartków nadchodzący tu; rzadko zjawił się książę opiekun... Matka powitała go dosyć zimno, bo w ciężkich przejściach, jakie przebyła, kilkakroć się do niego udawała o pomoc, a prośby jej zbywał milczeniem. Tym razem książę, zawsze bierny i neutralny, zdało się, że coś miał pilnego i ważnego do księżnej Eufrezji, gdyż wkrótce po przybyciu i usadowieniu się wyprowadził ją do gabinetu. Jak na księcia Marcina był to krok wielkiego znaczenia. Poruszony był i niespokojny. — Ja, ja — począł, jąkając się — ja kuzynce dobrodziejce jak najmniej się naprzykrzam, czując jak mało pożytecznym jej być mogę... Zresztą moja opieka sama przez się ustała. Ale — zawsze ten szacunek i przywiązanie, jakie miałem... Księżna głową dziękowała, ironicznie się uśmiechając. — Nie wiem, czy księżnie dobrodziejce wiadomo, to jest, czyby to prawdą być miało... ale mnie doszło dziś... Tu zakrztusił się i zająknął. Księżna Eufrezja ponuro nań patrzała. — Że finalnie jakby ze wszystkich dóbr swych w kraju książę Eustachy się wyprzedał i to... z remanentami. A dalej mówią, że wziął pasport i wczoraj, nie wiem dokąd, wyjechał.... Księżna się poruszyła mocno. — Ktoś ci bajkę splotł! O wyprzedaży przecięż by ludzie wiedzieli — a dokądże by miał wyjechać? — Otóż to, że nie wiadomo, nie wiadomo! — począł książę żywo. — Z pewnych ust słyszałem, że kapitały za dobra wzięte wszystkie gdzieś na banki zagraniczne przesłał. Co by to miało znaczyć? — Co? To po prostu — strachy na Lachy! Chce Jadzię zmusić, aby z nim żyła — a to jest niepodobieństwo. To kobieta... książę słyszałeś? — na to się godzą wszyscy — genialna! On jej nigdy ocenić nie umiał. — Tak — to pewno — potwierdził grzecznie dawny opiekun — ale gdyby to prawda była! — To nie może być prawdą! — przerwała księżna. — To nie ma sensu! To plotka! Dokądże by wyjechał? Po co? Pomimo zaprzeczenia księżna wstała z krzesła. — Proszę cię, kochany kuzynie — dodała z uśmiechem — ty nie słyniesz z tego, abyś bywał najpierwej uwiadomiony, co się w świecie dzieje... bo mało cię to obchodzi; juściż ktoś by o tym więcej wiedział... — Ale, proszę księżny — odparł, skłaniając głowę, grzeczny opiekun — ja sobie nie przypisuję, ażebym bywał uwiadomiony przed innymi; tylko ja tu wprost jadę z resursy, a w resursie wszyscy już o tym wiedzieli. Księżna wstała... — Ale, proszęż cię? — Był jego plenipotent, Maks Szaber, głoszono to przy nim, nie zaprzeczał. Proszę mi przebaczyć, że ja tu z tym przybiegłem, ale chciałem jakiejś pewności. Sądziłem, że tu ją znajdę. Księżna pokręciła głową, znać jednak było, iż resursa pewne na niej uczyniła wrażenie. Godzina była nazbyt spóźniona, aby sprawdzić się dawała przyniesiona nowina. — Mistyfikacja jakaś! — zamknęła księżna — ale zawsze wdzięczna jestem za dobrą chęć kuzynowi. Książę się skłonił i za kapelusz wziął do wyjścia... Wszyscy też rozchodzili się, a Jadzia, znużona czytaniem i rozmową, natychmiast, dawszy dobranoc matce, usunęła się do siebie. Księżna o niedorzecznej nowinie nie chciała córce wspominać, lecz mimo całego nieprawdopodobieństwa jej była trochę niespokojna. Książę w Warszawie zajmował w ostatnich czasach prywatne mieszkanie na Krakowskim, dosyć obszerne, bo się u niego mężczyźni schodzili na grę wieczorami. Mimo zmiany życia dawna żyłka do kart nie opuszczała księcia Eustachego, ale grał ostrożniej i bardzo szczęśliwie. Księżna wiedziała, że trzymał ekwipaż i miał dosyć liczną służbę. Rano więc zaufanego swego kamerdynera posłała na zwiady, nic mu nie mówiąc, prócz, ażeby się dowiedział, czy książę jest w Warszawie... Sługa, który bardzo pragnął zgody, aby nie cierpieć niedostatku, poszedł z wielką ochotą i wrócił w dobrą godzinę z miną zasępioną. — Nie wiem, co to ma znaczyć —rzekł—ale książe wyjechał i mieszkanie odnajęte, konie i karetka sprzedane, a Tomasz, który u niego służy, powiada, że wszystkich ludzi poodprawiał, oprócz Stefana, którego wziął z sobą. — Nie wiedzą, dokąd wyjechał? — Gadają, że gdzieś za granicę, na wojaż, czy co. Księżna, usłyszawszy to, ubrała się co prędzej i kazała wieźć do Żuliety. Miała już na ustach pytanie, gdy spojrzawszy w twarz przyjaciółce, taką z niej wyczytała litość jakąś i pomieszanie, że wyrazy jej na ustach zamarły. — Żulieto, siostro moja droga! słyszałaś co? — zawołała. — Niestety! — odparła przyjaciołka. — Wierzyć mi się nie chce... A ty? Wiesz co? — Eustachy uciekł — wyprzedał się! — wykrzyknęła księżna. — Tak mówią — doszły mnie wieści. W Warszawie go nie ma! Wiesz co? — Niewiele więcej! — westchnęła Żulieta. — Jeżeli to prawda, to najnikczemniejszy z ludzi. Wiem, że dobra wszystkie sprzedane... to nie ulega wątpliwości. Wykonał to z pomocą Szabera tak potajemnie, że się ludzie dowiedzieli dopiero, gdy wszystko było skończone. Aż do ostatniego dnia nikomu słowa nie bąknął, nie dał nic poznać po sobie. Gdy już podobno pasport miał w kieszeni, wstąpił do senatora na pożegnanie. Powiedział mu, że dla zdrowia musi gdzieś na południe... do Kairu... nie wiem, co skłamał. Pani Piotrowej, w której dawniej się kochał, oświadczył, iż zapewne długi czas zabawi poza krajem, aby zapomnieć przykrych doznanych w nim zawodów. — Nie! To niepodobieństwo — odezwała się księżna Eufrezja podraźniona do najwyższego stopnia. — Jadzia nie wie o niczym, ale ja muszę dojść prawdy... Żulieto, na młość Bożą, napisz karteczkę do Szabera, aby tu przybył... Chcę wyjść z tej straszliwej niepewności. Litując się nad położeniem biednej matki, Żulieta sia- dła pisać i wyprawiła posłańca, ale pana Maksa nie łatwo było pochwycić. Godzin parę kazał czekać na siebie. Zjawił się nareszcie w porannym stroju miejskiego dandysa, podobniejszy do członka stowarzyszenia złotej młodzieży niż do poważnego prawnika. Na widok starej księżny, który tłumaczył wezwanie, lekki uśmieszek przebiegł mu po ustach. — Panie mecenasie — rzucając się ku niemu, poczęła Żulieta — zaklinam cię, mów prawdę, co się z księciem Eustachym stało? Ale — jakeś człowiek uczciwy — prawdę mów, prawdę całą. Szaber głową pokręcił. — Prawdę? — powtórzył — a gdyby ona bardzo gorzką być miała? Księżna mu przerwała: — Proszę, bez ogródki! — W dwóch słowach zamknę wszystko — lakonicznie odparł Maks — książę się całkowicie wyprzedał... Cały kapitał umieścił w Paryżu na banku, a sam — jak mi się zdaje — wyemigrował bezpowrotnie. Księżna Eufrezja krzyknęła i gdyby nie ratunek Żuliety z wódką kolońską, zemdlałaby pewnie. Łkać zaczęła i płakać, nie zważając na przytomność obcego świadka. — A! to ja! to ja wszystkiemu winna jestem! — wołała — ja go prowadziłam, zawierzyłam. Tak się ułożyć umiał... Jadzia moja! nieszczęśliwa Jadzia! Szaber wstał już z krzesła, czując się zbytecznym, ale Żulieta go wstrzymała. — Mecenasie — proszęż cię... mów! Ty najlepiej wiesz — jakże do tego przyszło? Kto mu tę niepoczciwą myśl poddał?... — Myśl tę z pewnością sam sobie stworzył — rzekł Szaber. — Nikomu, nawet mnie się z nią do ostatka nie zwierzał. W sprzedaży dóbr nie było nic nadzwyczajnego... Spekulacja... Dopiero, gdym się dowiedział, że kapi- tały wysyła na bank jakiś obcy, zacząłem się czegoś domyślać. — Wszystko wyprzedał? — podchwyciła Żulieta. — Tak dalece, że sprzedał nawet ruchomości, konie, powozy i pamiątki po rodzicach. Małą jakąś część wyprawił potajemnie, jak się zdaje, do Paryża. W kraju nie zostało mu nic, bo nawet sumy, których odebrać nie mógł, ze stratą innym cedował... — Niepoczciwy! — łkała księżna. Żulieta stała z rękami załamanymi. Szaber patrzał z politowaniem nakazanym przyzwoitością, w istocie obojętny i chłodny. — Myślisz, że się ekspatriował zupełnie? — zapytała gospodyni. — To nie ulega wątpliwości — rzekł Szaber. — Mieliśmy z sobą rachunki, był więc u mnie na kilka godzin przed wyjazdem. Wprost i otwarcie mi powiedział, że do kraju powracać nie myśli, osiądzie zapewne, odbywszy podróż, w Paryżu i tam chce się bawić grą giełdową, spodziewając się zrobić miliony. Szaber się uśmiechnął. — Byle — dodał — nie stracił na giełdzie, co wywiózł, bo w takim razie jak niepyszny pan będzie musiał znów powracać, aby go familia dla honoru domu sustentchwała... — Umysł zawsze miał niespokojny — zakończył mecenas. — Szkoda człowieka... Po odjeździe Szabra księżna Eufrezja długo nie mogła się zebrać na męstwo, aby powrócić do domu i córce nowinę tę zwiastować. Chociaż małżeństwo było rozerwane, choć Jadwiga miała teraz prawdziwą nienawiść do człowieka, który ją bezlitośnie zdradził — nie szło o niego, ale o przyszłość dwóch kobiet zrujnowanych i związanych z nim węzłem, który zerwać teraz było prawie niepodobieństwem. Księżna stara, jakkolwiek płocha i. nie umiejąca rachować, wiedziała, że jej tylko teraz odłużony zupełnie Zbyszew pozostał i pałacyk w Warszawie, którego hipoteka także już była nad miarę obładowana. Książę Eustachy unosił z sobą wszystko, co im wychwycił, a można było przewidzieć, że kapitały swe tak ulokuje, aby ich prawnie nikt tknąć nie mógł. Nie szło o człowieka, ale o byt przyszły... Księżna Eufrezja uczuła się tak osłabioną, a tak się obawiała piorunowego skutku nowiny na córkę, że posłała po Landlera, bez niego nie śmiejąc do pałacu powracać. Tego nierychło wyszukano, tak że księżna Eufrezja spóźniła się na obiad do domu. Z doktorem umawiała się właśnie, jak mieli córce, przygotowawszy ją, oznajmić o ucieczce, gdy w progu salonu z twarzą zognioną, oczyma zaiskrzonymi, brwią zmarszczoną spotkała ich Jadzia... Śmiech sardoniczny miała na ustach wykrzywionych konwulsyjnie. — Mama zapewne już wie! — zawołała, trzęsąc się i śmiech udając — książę Eustachy był tak łaskaw uwolnić nas raz na zawsze od siebie... Mama wie?! A! to wyborne! Księżna Eufrezja płacząc ściskać ją zaczęła. — Dziecko, uspokój się! — Ja jestem zupełnie spokojna — poczęła gorączkowo Jadzia — ja się tym niewymownie cieszę; przynajmniej raz na zawsze wolna jestem od tego człowieka, który mi ciężył jak kamień. Landler zaczął szeptać, życząc pomiarkowania i cierpliwości. — Nie lękaj się, doktorze — odpowiedziała Jadwiga — ja wcale rozdrażniona nie jestem. Jestem szczęśli- wa. Nie będę go widziała, czuję się wolną, nie będzie mi się narzucał ze zgodą i swymi dobrodziejstwami. — Ale on nas odarł i zrujnował! — zawołała księżna. Jadzia ramionami poruszyła. — Wolę ruinę niż niewolę — odparła dumnie. To powiedziawszy, żywym krokiem powróciła do swoich pokojów... Tegoż dnia cała rodzina uwiadomiona była o wypadku, który najrozmaiciej komentowano. Potępiali wszyscy księcia Eustachego jawnie, lecz po cichu wiele winy składano na księżnę matkę i na Jadzię. Z kondolencjami przybywali członkowie famili, tak się obrachowując, aby biletami zastąpili kłopotliwe odwiedziny. Czuć. było, że postrach ruiny i obawa, aby nie wzywano na pomoc, rozpędzały najbliższych: książę opiekun był zmuszony jechać do dóbr swych, senator nagle ruszył w odwiedziny o mil kilkadziesiąt, hrabia Tymoleon położył się i nikogo nie przyjmował... Ale nazajutrz po tym dniu przełomu i księżna Eufrezja zachorowała ciężko. Wszystko, co ostatnimi czasy przecierpieć musiała, obawa o los córki, ukryte przekonanie własnej winy, wyczerpały siły jej. Doktor Landler, wezwany w nocy, nie śmiejąc tego objawić córce, powiedział pannie Klarze, iż nie ma żadnej nadziei ocalenia: — Przygotuj pani młodą księżnę, ja za nic nie ręczę. U łoża chorej obudziło się jakby uśpione i nie zawsze jawne przywiązanie Jadwigi do matki. Przeczuwała ona stratę i nie odchodziła od biednej, która w straszliwej gorączce rzucała się, krzyczała i w widzeniach obłąkanego umysłu wywoływała bolesne wspomnienia przeszłości, która jej na sumieniu ciężyła. Chociaż doktór nie obiecywał nawet kilku dni życia, cierpienie się przeciągnęło dłużej, niż rachował. Nastąpiła prostracja, znękanie, senność, ostatni płomyk dogorywał i zgasnąć nie mógł. Ja- dzia nie oddalała się ani na chwilę od matki, oczu z niej nie spuszczając, trzymając ręce stygnące, szepcząc jej słowa, których umierająca już ani posłyszeć, ani zrozumieć nie mogła. Czuła tylko może ten uścisk córki ukochanej i niekiedy dłoń wysiłkiem jakimś kurczyła się, ciągnąc ku sobie tę jedyną, którą chciała widzieć szczęśliwą, a uczyniła tak biedną. Gdy po tygodniu walki i męki w nocy księżna z jękiem bolesnym wyzionęła ducha, Jadzi rękę trudno było z zawartych palców nieboszczki wydobyć. Znużona córka, na pół żywa, na ręku sług odniesiona została do łóżka, przy którym siadł nieodstępny poczciwy doktór... Od domu tego upadłego pierzchnęło wszystko... nie został nikt prawie, co by litościwą mu podał rękę. Żulieta, która chorą odwiedzała, z płaczu i wrażenia rozchorowała się sama... Nie było komu zająć się nawet pogrzebem, tak że doktór po długim namyśle, próżno sobie nałamawszy głowy, w jedną stronę napisał do Podroby, w drugą musiał kazać dać znać Celestynowi. Ten, choć nie mógł w niczym innym dopomóc, przynajmniej osobistym staraniem i dozorem przyczynić się mógł do utrzymania porządku. Choroba Jadzi czyniła możliwym wezwanie go, bo się z nią spotkać nie miał i ona o nim nie wiedziała. Celestyn, który gorzej cierpiał na nogę i nocami jęczał z bolów reumatycznych, na pierwszą wieść, iż się tam na coś przydać może, ubrał się i o kiju do pałacyku pośpieszył. Tu także panowało zamieszanie, tak nie wiedziano, kto miał rozkazywać i słuchać, tak potracono głowy, iż przybywającego Celestyna, którego ludzie zaledwie poznać mogli — powitano jak zbawcę. On więc musiał starać się o wszystko... Pogrzeb, na który w całym domu ledwie się paręset złotych znalazło, Celestyn wyro- bił na kredyt, biegając, zaklinając, poręczając. Ostatni zegarek zastawił, aby dopłacić, co brakło, za trumnę, której magazyn dać nie chciał, tylko za gotówkę. Stan księżny Jadwigi nie dozwalał ani mówić z nią o tym, ani żądać jakiegoś rozporządzenia. Tymczasowe złożenie zwłok, bardzo ciche i skromne, odbyło się bez rodziny... Za trumną jechała kareta pusta pani Żuliety i o kiju szedł z odkrytą głową, wmieszany w tłum człowiek blady, zestarzały przed czasem, odziany ubogo... Podroba, którego naglono listami, aby natychmiast przybywał, kazał dość długo czekać na siebie. Tymczasem dzięki staraniom Landlera i resztkom sił Jadwiga powoli przychodzić do siebie zaczęła. Pierwsze jej zapytanie było o pogrzeb matki. Uspokojono ją tym, że tymczasowe zwłok wyprowadzenie się odbyło — jak było powinno. Kto się o to starał, kto i czym koszta opłacił — księżna nie spytała nawet. Tak była nawykła do tego, że się wszystko dla niej składało i robiło samo, bez jej wiedzy, że znajdowała naturalnym, iż i teraz jakaś niewidzialna ręka oszczędziła jej troski... Żulieta, wstawszy z łóżka, przybyła do niej z pociechą. Ona pierwsza zapytaniami swymi rozbudziła w Jadzi poczucie potrzeby zajęcia się osobistego losem swoim. Księżna zdziwiona była w początku, gdy usłyszała, że się potrzeba naradzić i coś poczynać. Zdało się jej po małym namyśle, że przybycie Podroby na wszystko zaradzi. Znała dawnego opiekuna nieudolność, bo często' słyszała matkę śmiejącą się z jego potakiwania i nicości, wiedziała, że na nikogo z rodziny liczyć nie mogła... Zostawał jej ten jedyny stary sługa, o którym przekonana była od dawnych czasów, iż więcej o sobie myślał, niż o nich — ale on jeden znał interesa, on jeden miał wspólną z nią korzyść w ich uregulowaniu. Spodziewała się, że o sobie nie zapomni, ale i jej przyjdzie w pomoc. Nie mając wyobrażenia najmniejszego o stanie majątkowym, a pamiętając tylko, że Zbyszew jej zostawał, sądziła, że dawny tryb życia, choćby na trochę skromniejszą skalę, dalej się może utrzymać. Podroba przybył nareszcie, czarno ubrany, zgarbiony, płaczący po dobrodziejce, lecz dobrze przygotowany wprzód do tego, co miał mówić, radzić i jak położenie wyzyskać. Szepnął żonie w chwili wyjazdu: — Panów nigdy diabli nie biorą, człowiek powinien o sobie i o dzieciach pamiętać. — A pewnie — potwierdziła żona. — Zagoście trzeba Zastawskim zapewnić, no — a reszta! — Reszta, jak na długi starczy...podziękować Panu Bogu! — dokończył Podroba. Spóźnił się zresztą i dlatego rządca do Warszawy, że wiadomość o ucieczce księcia, śmierci księżny Eufrezji niezmiernie wiele mu do czynienia dawała. Potrzeba było po cichu remanenta przeprowadzać do... majątku zięcia i syna, niektóre nie objęte inwentarzami rzeczy posprzątać, słowem należycie zrządzenie. Opatrzności Bożej wyzyskać. Wszystko to' bardzo szczęśliwie i tak zręcznie wykonane zostało, iż oprócz małej liczby opłaconych za milczenie ludzi żywa dusza się nie domyślała manewru tego. Podroba, stanąwszy przed Jadwigą, począł od tak rzęsistych łez, od takiego łkania, że choć ona w rozczulenie nie bardzo wierzyć była skłonna — poruszyło ją to nieco... Po kilkakrotnym jęknieniu: — Nie ma naszej drogiej pani, nie ma dobrodziejki mojej... — Podroba ledwie nieledwie zebrał się na odpowiedź tyczącą interesów, prosząc o folgę do jutra, dopóki by się nie utulił w żalu. Nie wzywając nikogo do porady, Jadwiga sama z nim zamknęła się dla rozmówienia w sprawie Zbyszewa. Celestyn, który, pogrzebem się zająwszy, znikł, bo mu się tu pokazywać nie godziło, tak jednak niespokojny był o przyszłość tej drogiej Jadzi, która wspomnienia jego znosić nie mogła, iż ukradkiem dobiegł się coś dowiedzieć od panny Klary. Ta oznajmiła mu o przybyciu i o tym, że Jadwiga, która — jak to Celestyn wiedział najlepiej — najmniejszego o żadnych interesach wyobrażenia nie miała, sama z Podrobą przygotowywała się je układać. Nikt lepiej nad biednego kulawego nie znał tych interesów. Ucieczka księcia do wściekłości go niemal wzburzyła. Wiedział, że Jadwiga pozostanie teraz bez ratunku niczyjego, bez opieki... i zapomniawszy o sobie — postanowił, choćby przebojem, choćby podstępem ratować tę, którą zawsze zwał jeszcze swą żoną, swą ukochaną Jadwisią. — Panno Klaro, dobrodziejko — wołał, ręce składając — przez miłość, jaką masz dla tego domu, zrób, zrób co zechcesz, jak chcesz: niech ona mnie nie widzi, ale niech pozwoli, abym ja jej pomógł, bo ją Podroba do reszty obedrze.... — Ale jakimże sposobem ja to mogę zrobić — odparła Klara — kiedy przed księżną nazwiska pańskiego wspomnieć nie można? Bom ja już miała z tymi trzema tysiącami! — To były inne okoliczności, położenie inne — mówił Celestyn — dziś się to zmieniło... Ona sama, sierota, nie rozumie nic... będzie oszukana i do ostatniej nędzy przyprowadzona. Panno Klaro, choćby się gniewała, trzeba ratować! Mnie serce pęka — zlituj się... Klękał przed nią prawie Celestyn, stara sługa płakała, ale jak tu było się ośmielić? Rozmowa z Podrobą, przerywana jego ubolewaniami, zaklęciami, podnoszeniem oczu ku niebu i rąk łama- niem — skończyła się objawieniem tak zrozpaczonego stanu interesów, iż Jadwiga, usłyszawszy wyrok ostateczny, zaniemiała. — Nie słuchano mnie — mówił, stękając, poczciwy Podroba.— Zaklinałem księżnę nieboszczkę... Ledwie się z jednej strony połatało, z drugiej już dziury były. Przy tym, niech mu Bóg nie pamięta, książę Eustachy nas zgubił, ten dorżnął... ten!... Dziś już, choćby księżna pani nie chciała, potrzeba Zbyszew sprzedać, bo nie, to go zabiorą. A żeby z niego wiele pozostało. Gdyby choć cokolwiek... Po długich opowiadaniach i wykładzie z notatki sum i procentów zaległych, gdy znużona księżna Jadwiga odeszła do swojego pokoju, wiedziała tylko jedno — iż była bez ratunku zrujnowana. Pod wrażeniem tej klęski padła w krzesło i do stojącej przed sobą Klary zawołała jakby mimowolnie: — Nie ma ratunku! Załamały się jej ręce wychudłe, zwisła głowa, płakać zaczęła. — Jest ratunek, proszę księżny — zbierając się na odwagę, rzekła sługa. — Jak Boga kocham, jest ratunek, ale — ja nie śmiem mówić, a księżna go użyć nie zechce. Jadwiga oczy podniosła. — Gdzie? Jaki? — Jest — powtórzyła Klara — ale ja już nie mam odwagi mówić. — Mów... — Proszęż się nie gniewać — poczęła Klara. — Jeden jest człowiek poczciwy i prawdziwie przywiązany, co ostatni grosz swój oddał, a i życie by gotów. Ale ja imienia jego wymówić nie śmiem... Co księżna myśli? Czy byłoby komu nieboszczkę przystojnie pochować, gdyby nie on? Kto się zajął pogrzebem? Księżna oczy sobie zakryła i jęknęła. — Niech już będzie, co chce — mówiła gorąco Klara — księżna go nie potrzebuje widzieć, ani wiedzieć o nim, niech powie słowo... Ten człowiek dziś biedny, kaleka, gotów na wszystko, byle ratować ją. On zna z dawnych czasów interesa, on z Podrobą sobie rady da.... Jadwiga płakała. — Nie mów mi o nim — wyjąknęła. — Ten człowiek zawstydza mnie, upokarza i oburza swoim uporem... Nigdy więc od niego nie będę wolna? Wyobraża sobie, że ma jakieś prawo mieszania się. — On się do niczego nie wtrąca — przerwała Klara — ale kiedy ciało nieboszczki leżało na marach, a trumny czym nie było zapłacić, on ostatni zegarek zastawił. Krzyk boleści i zgrozy wyrwał się z piersi Jadzi. — O Boże mój! jakżeś mnie ukarał! — Co bo księżna mówi? — odparła, coraz się na odwagę większą zbierając, Klara — to nie kara, ale łaska Pana Boga. Nic nie pomogły prośby starej sługi, księżna odprawiła ją, dając znać ręką, że chce być sama, i z płaczem rzuciła się na łóżko. Wieczorem, przy rozbieraniu się, po nowej rozmowie z Podrobą, cichym głosem szepnęła księżna Klarze: — Róbcie sobie, co chcecie... Ja ani go widzieć, ani mówić nie mogę. To nad siły moje. Powiedz mu tylko... niech ratuje mnie... niech robi, co może... I to ostatnie upokorzenie znieść muszę. Jestem osieroconą — nikt, nikt... Klara szczęśliwa, że pochwyciła słowo, uspokoiła księżnę i natychmiast posłała po Celestyna. — Słuchajże pan — rzekła — gadaj z Podrobą, rób, co chcesz, ale księżna zastrzegła, abyś się jej na oczy nie pokazywał. Celestyn chwycił się całować jej ręce. — Gdzie Podroba? — zawołał, kij chwytając. — Idę do niego. — Dali mu stancję w żółtym pokoju. Celestyna już nie było. Rządca posilał się szklanką grogu, patrząc w okno melancholicznie, gdy wszedł Celestyn. Nie poznał go w początku, tak straszliwie nędznym, ubogo odzianym był i zmienionym. Dopiero gdy się zbliżył, Podroba krzyknął. — A! to pan! ale któż by się domyślił? — Widzisz, postarzałem i okulawiałem — odparł prawie wesoło Celestyn. Rządca nie domyślał się, co go tu sprowadzać mogło... — Ja przychodzę do pana — odezwał się, siadając dla bolącej nogi, Kormanowski — nie z własnej woli, ale... z zezwoleniem i za wiedzą księżny. Wiadomo panu z dawnych czasów, iż ona nigdy w żadne interesa nie wglądała i wcale się na nich nie zna... Familia opuściła ją — stary sługa, jak ja — jeden pozostał... Pan także z dawna jesteś przywiązany do tego domu. Ratujmy tę nieszczęśliwą. Podroba, który się podobnej interwencji wcale nie spodziewał, ani mógł w nią zrazu uwierzyć — pobladł. Pamiętał, że Celestyn rozpatrywał papiery i że się dobrze poznał ze sprawami Zbyszewa... Uląkł się — słowa nie umiał wymówić, jąkał się. Trząsł głową. Nie wiedział, jak zapobiec, co odpowiadać; nie był przygotowany. Celestyn milczał, dając mu czas do namysłu. — Widzisz pan we mnie plenipotenta księżny... Mówmy o interesach... Podroba ocierał pot z czoła. — Zdesperowane są — wyjęknął — zdesperowane... Książę Eustachy... nieboszczka księżna, świeć jej Panie... Co tu mówić! To się dziś wszystko rozleci i runie... — Próbujmy podeprzeć — rzekł Celestyn. — Ja stan interesów zbyszewskich znam dosyć dobrze. Dawaj pan papiery, rozpatrujmy. Podroba miał przygotowane notaty, ale nie dla badawczych oczu Celestyna. Nie mógł mu ich złożyć bez... kompromitacji. Zająknął się. — Ale co tu papiery! co tu znaczą regestra!... wszystko zgubione... — mówił zmieszany. — Zatem niechże ja się przekonam... — dodał Celestyn. Chwycił się za głowę rządca. — Słowo honoru uczciwego człowieka — począł bełkocząc — ja... ja głowę straciłem z tego wielkiego żalu po mojej dobrodziejce... Jeszcze do siebie przyjść nie mogę, niech pan mi da trochę czasu... A! Boże miłosierny! Pan sądzi, że ja sam, po tylu latach wiernych posług — dziś... nie wiedzieć, gdzie głowę przytulić... dzieciom się zdać na łaskę. — No! tak źle nie będzie! — rzekł Celestyn. W głosie poczuwszy jakby odrobinę szyderstwa, rządca ton zmienił. . — Panowie wszyscy nas, nieszczęśliwych, posądzacie!... — zawołał. — Tyle lat wiernych usług... w końcu jeszcze kalumnie nagrodą. — Nikt o tym nie mówi — Uspokoił go Celestyn. — Ja z ufnością się do pana obracam: ratujmy wspólnymi siłami. Na kiedyż konferencja? Podroba już był z czułości swej zupełnie wyleczony i zimny. — Muszę się przecię przygotować. To, panie — chaos! Nieboszczka, niech jej Bóg świeci... — Nie mamy tu już co o przeszłości mówić — przerwał Kormanowski. — Co się stało... na to nie ma rady... ale o przyszłość idzie. Ruszył ramionami rządca. — Jutro ja rano przybywam — rzekł Celestyn — przygotuj pan papiery... Rzeczy zwłoki nie cierpią, każdy dzień drogi... Skłonił się Podroba, do jutra myślał jeszcze choć spróbować przerobić wszystko. Po wyjściu Celestyna zameldował się do księżny Jadwigi; lecz tu na straży stała Klara, przewidująca, co się knuło; powiedziano mu, że pani chora i nikogo nie przyjmuje... Celestyn zachował był z czasów pobytu w Zbyszewie wszystkie notatki, które, rozpatrując papiery, powyciągał z nich. Wieczór więc i część nocy spędził na ich czytaniu... Pozwolenie dane mu tak go uszczęśliwiało, takim napełniało życiem nowym, iż czuł w sobie siły i dźwigał się, jak gdyby wszystko, co przecierpiał, zapomniał. Plan już miał w głowie gotowy. Potrzeba było pałacyk . poświęcić, część klucza sprzedać, oczyścić, o ile się da, resztę i zapewnić księżnie choć skromną niezależność na wsi. Zdawało się to wykonalnym. Stanął więc do walki z Podrobą przygotowany do niej, z energią i postanowieniem rozpaczliwej obrony interesów księżny. Zadanie z rządcą łatwe nie było. Ten też własnej sprawy zażarcie bronić postanowił. Miał na to tysiące środków od dawna wymyślonych i na zawikłanie a mnogość szczegółów poplątanych umyślnie rachował. Celestyn, który by osobistego interesu nie miał ani odwagi, ani cierpliwości popierać tak zapalczywie, dla Jadwigi gotów był posunąć się do ostateczności. Po wymianie słów kilku, które poznać dały, na jakich podstawach stary rządca się opierał, Celestyn odezwał się otwarcie: — Mało mnie pan znasz, a może z fałszywej strony: oświadczam więc panu, że ja dla ratowania księżny nie będę się wahał posunąć do najostateczniejszych kroków. Rozpatrywałem rachunki, znam ich słabą stronę, odkryję w nich nadużycia... zgubię pana, jeśli mi to do rato- wania księżny będzie potrzeba. Zatem nie sądź pan, abyś mnie zmógł pozorami. Na tę apostrofę Podroba odparł narzekaniem. Uderzył się w piersi, Boga wzywając na świadectwo; oburzył się jako pokrzywdzony, rozpłakał, nie chciał mówić o niczym. Lecz gdy wszystko to nie pomogło, ostygł z wolna. Celestyn żądał cyfr i siedział zimny, nieporuszony jak skała... Zaczęły się kontrole, rachunki, zbijania, ustępstwa, sprawa weszła na drogę zbliżającą do celu. Kiedy niekiedy tylko rządca narzekał, że jest zgubiony, że musi wynijść z torbami. Celestyn na to nie odpowiadał i ciągnął dalej rachunek. Interesa w istocie złe bardzo były... Coś jednak ze Zbyszewa przy sprzedaży pałacyku ratować się dało... Dwa czy trzy razy musiano przerywać rażące spory, ale Celestyn siedział uparty — i powracał z nieubłaganą logiką do tego, co rozpoczął. Podroba w końcu musiał się uznać zwyciężonym. Posmutniał, stał się w słowach oszczędniejszy, abdykował. Celestyn nie dał się złamać politowaniu ani łzom... Drugiego dnia kontrola była skończona, plan jakiś obmyślany; Kormanowski poszedł przez pośrednictwo Klary oznajmić o rezultacie. Przez cały ten czas księżna Jadwiga siedziała zamknięta u siebie. Gdy stara sługa weszła z papierem ręką Celestyna zapisanym — pismo jego wywołało wzdrygnienie i rumieniec. Odczytała je jednak i nie nie mówiąc, położyła na stoliku. Stosunkowo do tego, czym groził Podroba, skutek narad i rachunków był jeszcze bardzo pomyślny. Sprzedaż tylko pałacyku bolała księżnę... Nie powiedziała nic — aż nazajutrz dopiero, zbywając Klarę: — Niech robi już, co chce. Mnie o niczym nie mówcie. Nie było ani słowa podziękowania, ani wyrazu wdzięczności, księżna unikała nawet wymówienia niena- wistnego nazwiska człowieka, który ratował ją jeden, a którego wspomnienia znieść nie mogła. Znękany Podroba, któremu Celestyn zapowiedział przybycie do Zbyszewa, przyszedł pożegnać księżnę, wcale inny niż pierwszym razem, posępny, chłodny, obrażony, milczący. Skłonił się już nie tak nisko, z żalami nie rozwodził, śpieszył do domu, aby swego prześladowcę uprzedzić. Księżna Jadwiga zbyła go ledwie parą zimnych wyrazów. Wypadki, któreśmy dotąd opisywali, są tylko rzeczywiście kanwą, na której ciekawsze od nich rysuje się owo przeobrażenie charakterów ludzkich pod naciskiem różnych losów i wrażeń, które zadanie życioznawstwa stanowi. Księżna Jadwiga, jak widzieliśmy, zmieniła się w męczennicę we własnym przekonaniu i zmuszona była szukać pociechy w umysłowych raczej zabawkach niż w pracy. Ale taż sama samowolność, fantazja i miłość własna, która odznaczała pieszczoszkę w pierwszych latach jej życia, w innej formie tylko, w przerobieniu nowym występuje na scenę. W walce z losem przeciwnym ten sam jest brak wytrwałości, taż sama gwałtowność bezsilna i porywanie się na niemożliwe zadania. Serce budzi się rzadko, miłość własna je ściska, wysusza i głos jego tłumi; panuje głowa zastępująca je nieudolnie... Jest to taż sama Jadzia pod nieco zmienioną postacią, rozczarowana i zgorzkniała. Celestyn więcej daleko zmieniony, niekiedy pod wielkim naciskiem uczucia, wyrabia w sobie siłę — lecz dla siebie jej nie ma, ma ją na ofiarę dla drugich. Umysł jego wstrzymany na drodze rozwinięcia, nie tracąc władzy, traci chęć do dalszego pochodu. Na chwilę obudzą się przy archiwach, potem wyrzeka dalszej drogi, staje i zrozpaczywszy o życiu i przyszłości, zasklepia się we wspomnieniach. Miłość rośnie w nim właśnie tym, co by ją było zniszczyć powinno. Litość nad losem kobiety potęguje ją i robi celem życia. Celestyn w mieszkaniu przy Wareckiej jest już marzycielem nie dbającym o nic, czyhającym na to, aby się zbliżyć, służyć tej, która go odpycha. Nic też nie równało wdzięczności jego dla panny Klary, gdy mu oznajmiła, iż wolno było poświęcić się księżnie. Celestyn uczuł się szczęśliwym, a w traktowa- niu z Podrobą odzyskał wszystkie siły uśpione, całą energię niezużytą. Rządca w istocie się go uląkł i uległ mu; jednakże wyjechawszy i po drodze do Zbyszewa miał się czas rozmyślić i szukać jakiegoś ratunku, aby tego nieubłaganego kontrolera rozbroić. Chociaż wielka potajemna miłość Milki dla Celestyna nie była znana nikomu oprócz konsyliarzowej, ojciec i matka domyślali się. Podróże do Warszawy, zresztą gorące zawsze ujmowanie się za Celestynem wpoiły obojgu rodzicom przekonanie, że — tam coś było... Matka nie dopytywała zbytnio córki, ale dawała jej przestrogi i choć wierzyła, że przywiązanie było, którego Zastawska się wstydzić nie potrzebowała — nie lubiła o nim wzmianki... pluła, słysząc ją wychwalającą Celestyna. Ojciec także mruczał i groził. Dziś jednak, gdy ten pan Celestyn nagle stawał się dla niego tak ważną figurą, która, mu albo folgować, albo ucisnąć go mogła, chytry Podróba wpadł na myśl, ażeby użyć wpływu córki na niego. Nie chciał jej wcale poświęcać dla swego interesu, bo ją nadto kochał i w innych sprawach z sumieniem wchodząc w kompromisa, co do dziecka nie byłby się dopuścił nikczemności, której myśl mu nawet nie przychodziła; sądził jednak, że było rzeczą godziwą zużytkować słabość Celestyna dla pięknej kobiety. Był bowiem pewien, że Kormanowski obojętny dla niej być nie mógł, gdy ona dla niego tak gorącą przyjaźń okazywała. Mąż nawet, śmiejąc się, prześladował ją Celestynem. Przybywszy do domu, po krótkiej rozmowie z żoną, w której dobitnie i wyraziście odmalował jej niebezpieczeństwo, w jakim się znajdowali — na co ona całym potokiem przeklęctw odpowiedziała — Podroba odezwał się do niej: — Wiesz ty co? Trzeba Milkę na niego sprowadzić! On jej nie potrafi odmówić, ona go zmiękczy... — A! niedoczekanie twoje! — krzyknęła oburzona niewiasta, pięści mu pod nos przystawiając. — Patrzajcie go! dzieckiem będziesz frymarczył! Zaszła się z gniewu pani Podrobina, a on pluł i prychał. — Oho! jużeś puściła język — począł. — Co tobie w głowie! Ja dziecko bym poświęcał? Gdzie? Co? Oszalałaś? Albo to co w tym złego jest, żeby ona, przybywszy tu, słowo za nami rzuciła? Cóż to? grzech? Skłócili się mocno, matka nie chciała słuchać i tego dnia rozeszli się poswarzeni i powarzeni. Nazajutrz dopiero, gdy Podroba począł wywodzić, co tu im grozi, jak wszystko od tego człowieka zależy i jak by potrzeba choć go złagodzić i odjąć mu tę drapieżność, jaką w Warszawie okazał — stara zadumała się i fartuchem oczy ocierać zaczęła. — Boże miłosierny, na co nas skazałeś!... Wyrzekała i jęczała, ale już o Milce mowy nie było. Spodziewano się Celestyna co godzina, nie przewidując, z jakimi trudnościami walczyć musiał, aby się dostać do tego Zbyszewa. Wszystkie fundusze jego niemal były wyczerpane pogrzebem, z pałacu grosza ani mógł żądać, ani dostać było podobna. Musiał więc zaciągnąć małą pożyczkę u radcy, który dosyć niechętnie jej udzielił, i mimo nogi bolącej, reumatyzmu nabytego w wilgotnym mieszkaniu, słabego , już zdrowia, na lichych furkach żydowskich bez ciepłej odzieży, szczędząc biednego grosza, dobijał się do Zbyszewa powolniej daleko, niż żądał. Niecierpliwiło go to — byłby piechotą może dla pośpiechu część podróży odbył, ale noga nie dopuszczała. Gdy się nareszcie dobił tu na prostym wozie i słomie, z lichym tłomoczkiem, o kiju, służba we dworze z początku ani go znać, ani wpuszczać nie chciała. Dopiero interwencja starego kredencerza, który go znał lepiej, i wdanie się Podroby, po którego posłał Celestyn, zmieniły usposobienie. Otwarto mu pokój na dole. Rządca ofiarował się z przyjęciem na folwarku i wygodami, ale Celestyn odmówił. Drugiego dnia, mimo że mu było pilno, zmęczony w łóżku przeleżeć musiał. Tymczasem traf — nazwijcie to, jak chcecie — nie wzywaną wcale Zastawską sprowadził do Zbyszewa. Podroba może miał jaki udział w tym... przypadku — bo żona go o to posądzała — lecz dowodu nie było. Milka, dowiedziawszy się o Celestynie, z wielką radością nietajoną oświadczyła, że póki on tu, ona też nie wyjedzie i koniecznie widzieć go musi. — A! tak! tak! — zaczął rządca — bo to między państwem wielka przyjaźń i serdeczność, a trzeba., żebyś wiedziała, że ja większego wroga nad niego nie mam i jeżeli mnie co tu jeszcze na wychodnym złego spotka, to nikomu innemu, tylko jemu to winni będziemy... — Ale to sprawiedliwy człowiek! — podchwyciła Zastawska. — To opętany człek — rzekł stary, szamocząc się — nie sprawiedliwy, ale oszalały za tą swoją dawną żoną, że dla niej by i sam zginął, i drugich pogubił. Co u niego sprawiedliwość! On by z gardła mi wyrwał ostatki, byle jej na marnotrawstwo przysporzyć. — Kochany tatku — łagodziła Zastawska. — Gdybyś ty zrozumiała — wtrącił Podroba — to byś przynajmniej powinna go zreflektować, aby nas nie gubił. Milka się zarumieniła. — Ja się nie mogę w to wdawać — rzekła — a tak jestem pewna jego uczciwości... Obrona ta wprawiła Podrobę w pasję największą. — Co ty mi go zachwalać będziesz! — krzyknął — niby to ja tego ptaszka nie znam! Czyhał on na mnie dawniej i Pan Bóg wyrwał szczęściem ze szpon jego — usiadł się mnie zgubić, po to przyjechał... Matka, która, stojąc we drzwiach od drugiej izby, słuchała tej rozmowy — nie wdała się w nią. Podroba się unosił; Zastawska widząc, że go więcej jeszcze draźni, nie odzywała się. W końcu rządca oświadczył córce, że z obowiązku powinna, jeśli jest z nim dobrze, wymóc powolności trochę. — A że się acaństwo znacie i że tobie on głowę zawrócił i ty jemu pewnie, za to gardło dam. Palcem zaczął grozić. — Ja więcej wiem, niż się tobie zdaje... Masz męża dudka, z pozwoleniem — to jego rzecz, ja się w to nie wdaję; ale wróble o tym na dachach śpiewają... jak acaństwo z sobą byli. Milka z początku wystąpieniem ojca zmieszana wprędce do siebie przyszła. — Że mam dla niego przyjaźń, z tym się nie taję i o tym wróble śpiewać mogą — zawołała z gniewem — ale nikt mi w świecie zadać nie może, ażebym dała powód do potwarzy... Jak Bóg na niebie, ojcze mój, krzywdzisz swe dziecko niewinnie. Łzy jej się polały, a Podroba zmiękł. — No, to dosyć tego, dosyć! — zawołał — ja nie po- wiadam, czego nie wiem, a co wiem, to przy mnie zostanie... Skutkiem tego niezręcznego wystąpienia rządcy było, że Zastawska mimo nocy tegoż dnia chciała odjeżdżać do domu. Rządczyni, w obronie córki stanąwszy, wpadła na męża. Podroba uciekać musiał, a Milki matka nie puściła. Nazajutrz rano stary córkę ledwie nie przepraszać musiał i ubłagał, ażeby została. Celestyn, jak tylko mógł się podźwignąć, zaproszony na poradę na folwark, przyszedł o kiju. Nie spodziewał się on tu znaleźć Zastawskiej, która na widok jego od bolesnego okrzyku wstrzymać się nie mogła. Od tego czasu, jak go nie widziała, Celestyn zbiedniał jeszcze, a ubóstwo jego nie tylko w twarzy, ale w odzieży, w zaniedbaniu tak było widoczne, iż Zastawska, witając go, rozpłakała się. Nie śmiała mu się przyznać do przyczyny tych łez. On miał twarz wesołą, uśmiech na ustach i jakby szyderstwo z własnego losu. Skarżył się trochę na drogę niewygodną, opisując furki, które najmował, i gościńce, jakie przebywał. Po krótkim tym wstępie, gdy do papierów zasiąść mieli, Milka, spojrzawszy na biedaka z politowaniem, wyszła. Rządczyni obrachowała się tak, aby dobrym obiadem przyjąć gościa; lecz gdyby nie Zastawska, która wyszła go uprosić, by został, przyjąć się wahał nawet chleba kawałka, aby żadną wdzięcznością nie być związanym. Na ten jeden raz dał się namówić na barszcz. Podroba sam posadził go przy córce; rozmowa u obiadu zaczęła się o księżnie starej i młodej, o księciu Eustachym. Rządca ostatniego nie oszczędzał— jemu zgubę przypisując. Nim od stołu wstali, sama jejmość poszła kawę gotować. Podrobę ktoś wywołał, zostawiono Milkę sam na sam z przyjacielem. — Nie dręcz pan zbytecznie mojego ojca — odezwała się nieśmiało. — Skarży się na pana. Celestyn westchnął ciężko. — Daruj mi, kochana pani — rzekł — ja okrutny być muszę. Idzie o sprawę biednej, rozpieszczonej, zdradzonej istoty, dla której choć chleba kawałek trzeba ocalić. Daję pani słowo, iż nad to, co słuszne, wymagać nic nie będę; ale od tego, co mogę zdobyć dla niej czystym sumieniem, nie odstąpię — dla nikogo. — Kochasz ją pan jeszcze? — słabym głosem, jakby z wymówką, przemówiła Zastawska. — Tak jest — odpowiedział Celestyn — kocham ją miłością dawną i litością wielką. Patrz pani na mnie, widzisz, na jakiego zszedłem nędzarza — nie chwaląc się, przyczyną tego jest ona, ale nieświadomą! Z dobrej mej woli oddałem jej wszystko, a wierz mi, pani, że ten, dla kogo się człowiek poświęca, przez ofiary staje się mu drogim. Milka oczy spuściła. — Mój Boże — szepnęła — jak szczęśliwi są ci, co na taką miłość zasłużyli! — Ona nie wie o niej — odrzekł Celestyn — i nigdy pewnie wiedzieć nie będzie... Zamilkł — matka wniosła kawę... Zdaje się, że Podroba dla wiadomych mu przyczyn o tyle się starał uregulowanie interesów przewlekać, o ile Celestyn się spieszył z nimi. Co dzień brakło czegoś, po co albo do miasteczka posyłać lub w archiwum poszukiwania czynić było potrzeba. Zastawska wyjeżdżała co dzień, ale rodzice jej nie puszczali. Bądź co bądź, zdawało im się, że Celestyn łagodniejszym się stał, a radzi byli, że go czasem zabawić mogła. Dzień za dniem schodziły tak w Zbyszewie, a niecierpliwość Celestyna wzmagała się. Trudności na miejscu rosły. Wedle planu Celestyna należało część dóbr poświęcić dla ocalenia reszty... Rozdzielenie majętności, które długo z sobą były połączone i nawzajem się wspomagały, w istocie zawikłanym było. Regestra nieskończone długów, z których część znaczna była na kwitkach i rachunkach, wymagały najtroskliwszego sprawdzania. Furami najeżdżali Żydzi z miasteczka, a dni całe upływały na . sporach z nimi. Drobne te ciężary liczbą swą składały sumy ogromne. Księżna matka brała od wszystkich, podpisywała, co kto chciał, nie płaciła nigdy. Znalazły się asygnacje księcia Eustachego, których Celestyn przyjmować nie chciał. Było to morze do wypicia... Co dzień z folwarku do swojej stancyjki we dworze przychodził smutniejszy Celestyn; co dzień ocalenie dla księżny takiego majątku, który by jej starczył na skromne życie, okazywało się mniej możliwym. Celestyn gryzł się i chorzał. Z Warszawy przychodziły ledwie czytelne i zrozumiałe listy panny Klary wołające o ratunek... Podroba zdawał się zrezygnowany, lecz widać było czasami lekkie oznaki ukontentowania, iż ów zbawca nie będzie mógł wygrzebać się z trudności, jakie go przywaliły... Rządca tryumfował. — To się trzeba dotknąć, proszę pana — tych interesów, żeby się przekonać... — Że były bardzo źle prowadzone — dodawał zniecierpliwiony Celestyn. — Ja spełniałem rozkazy! — konkludował, ręce umywając, stary. Spiesząc się i gryząc zwłokami, na ostatek z planami starannie wykonanymi częściowej sprzedaży Zbyszewa pan Celestyn był gotów pod koniec zimy, której część znaczniejszą spędził nad papierami w tej pustyni, sam jeden z myślami i kłopotami. Czasem przybywała do rodziców Zastawska, ale zbliżyć się poufalej do Celestyna nie mogła. Parę zaledwie słów przemówiwszy, cofała się, aby ani rodzicom nie dać powodu do posądzeń, ani jemu się narzucać zbytnio. Oczy jej smutne więcej mówiły niż usta. Przybywający Celestyn, gdy go tu raz pierwszy ujrzała, wzbudził w niej litość wielką, ale teraz zmieniła się ona w obawę. Praca, zgryzota, znękanie moralne, niepokój może o własny byt, który tak długie oddalenie od Warszawy pozbawiało środków utrzymania go i groziło, że się o nie na nowo starać będzie potrzeba, niezmierna surowość życia i oszczędność — coraz silniej oddziaływały na Celestyna, który schnął w oczach. Kaszlał mocniej coraz, o kiju się zaledwie mógł poruszać dla bolów w nodze i kościach. Widoczne było, że choroba jakaś niszczyła go. On nie zdawał się tego. czuć, a gdy go Zastawska namawiała do przyjaciela doktora, odpowiadał, że to samo przejdzie i że leczyć się nie ma czasu. Pod koniec pobytu w Zbyszewie osłabienie i wyczerpanie było tak widoczne, że narażać go na niewygodną podróż na chłopskich wózkach w roztopy zdawało się niepodobieństwem. Podroba więc za namową i prośbą córki zmyślił jakąś potrzebę posyłki do Warszawy dla pałacu, dał bryczkę i konie i namówił razem z Milką Celestyna, aby z tej okazji korzystał. Ostatniego wieczoru Zastawska przybyła go pożegnać i gdy sami na chwilę zostali, odezwała się do niego, prosząc, aby przybywszy do Warszawy, wezwał zaraz Landlera, o którym często wspominał. — Pan jesteś chory — rzekła — pobyt w Zbyszewie zamęczył go; trzeba wypocząć i leczyć się. — Na co? — spytał Celestyn — rad bym tylko interesa księżny doprowadzić do końca, a potem... Zastawska zaprotestowała ze łzami w oczach. Kormanowski rękę jej ścisnął. — Widzi kochana pani — rzekł — są życia niepotrzebne na świecie, a do znoszenia ciężkie. Gdy się to spełni, do czego człowiek był przeznaczony, małe czy wielkie, naówczas jak zwiędły liść z drzewa potrzeba spaść... ja się już nikomu na nic nie zdałem. — Tym, co pana kochają — odparła Milka. — Nie mówię o innych — dodała z przyciskiem — ale pan masz siostrę. — Ona ma męża i dzieci — rzekł Celestyn — dziś i ona mnie już nie potrzebuje. — Ale choćby życie było ciężkie — przerwała goraco Zastawska — zabijać się nie godzi. — Tak — samobójstwo jest ucieczką z placu boju — rzekł Celestyn — wolno się jednak narażać na kule... paść od nich. — Panie! — zawołała Zastawska ze łzami. Celestyn wesoło coś zagadał. Żegnając, Milka powiedziała mu wyraziście: — Do zobaczenia! Spojrzał jej w oczy niedowierzająco i uśmiechnął się. Chociaż w ciągu pobytu na wsi przez pannę Klarę dawał wiedzieć, jak się tam interesa składały, i przeciwko planowi, jaki przedstawił, nic nie powiedziano — znaku życia nie dano. Dopiero teraz wiózł z sobą opracowany program, który go tyle pracy i mozołu kosztował. Przybywszy do Warszawy, wprawdzie znalazł mieszkanie swe przy Wareckiej nie zajęte, bo się na nie nikt nie połakomił, ale nie opalane przez całą zimę prawie było w pierwszej chwili nie do zajęcia. Książki i papiery poprzegniwały, mury okrywała pleśń — trochę odzieży zbutwiało. Celestyn rad był jeszcze, że choć taki znalazł przytułek. Po spędzonej tu nocy jednak wstać nie mógł. Napisał drżącą ręką do pośredniczki, przesłał jej papiery wszystkie i wytłumaczył się chwilowym niezdrowiem. Stara sługa widziała dnia tego Landlera i szepnęła mu, ażeby Celestyna odwiedził. Doktor pojechał — ale wszedłszy do izby, w której chory leżał na łóżku wilgotnym, w atmosferze świeżym ogrzaniem do niezniesienia cuchnącej — ledwie się nie cofnął od progu. — Na miłość Boga! — zawołał — tu zdrowy człowiek by nie wytrzymał, a pan myślisz... — Muszę — odparł Celestyn — ale, kochany doktorze... to przejdzie... Izba była nie ogrzewana długo... Za parę dni się powietrze oczyści. Doktor znalazł gorączkę, a nade wszystko sił wyczerpanie i upadek ogromny; piersi były znużone i chore... cały organizm zwątlony. Było to nie życie już, ale powolne dogorywanie. Środki pokrzepiające, jakie by użytymi być mogły, dla chorego były niedostępne. Landler wiedział o tym. — Słuchaj no — rzekł — choćby na krótki czas trzeba się gdzieś wyprowadzić... do jakiego... domu zdrowia... — Do szpitala?—podchwycił Celestyn.— Tak, może by to było wygodne, ale dla mnie za kosztowne... a ja jeszcze mam zajęcie... i za parę dni wstać muszę, wyjść muszę... Namowy Landlera, który się pogniewał w końcu, były próżne. Celestyn składał się niemożnością i zakończył z udaną wesołością: — Nie bój się, konsyliarzu — to nie pierwszy raz... Ja siebie znam, podźwignę się — muszę, duch zwycięży głupie ciało. W pałacu tymczasem księżna odebrawszy papiery, długo nad nimi siedziała, nie chcąc ich wziąć w ręce. Nie nawykła do interesów, miała do nich wstręt ludzi, którzy w innych sferach żyć nawykli, bez wstrętu dotknąć ich nie mogą. Wiedziała już, że szło o sprzedaż pałacyku, o wyniesienie się na wieś, o prowadzenie tam życia cichego, na ustroniu... Było to dla niej nieznośnym. Potrzebowała ludzi, słuchaczów, uwielbień — towarzystwa, w którym nawykła była się odznaczać. Samotność dla niej, teraz zwłaszcza, gdy pisała i sławy zapragnęła, równała się śmierci. Projekt Celestyna, który tyle mu pracy kosztował, jeszcze nienawistniejszym czynił jej człowieka, który go podał. Widziała w nim jakieś jego skryte zamiary, może zbliżenia się na wsi, opanowania steru interesów, narzucenia się jej znowu. Zamiast więc wdzięczności żal miała i nieufność; niecierpliwiła się i zżymała. Klara zdumiała się widząc, że papiery pozostały na stoliku przez cały dzień nietknięte. Księżna Jadwiga, jak wszyscy ludzie rozpieszczeni, przyzwyczajona przez matkę do posługiwania się i wyręczania drugimi, nie mogła żyć bez dworu, bez pochlebców, bez pomocników. Myślami odrywając się do innego świata, na ziemi gościć znajdowała niegodnym siebie. Osierocona po śmierci matki szukała sobie długo kogoś, co by nie ją zastąpić mógł — bo któż zastąpi matkę? — ale choć służyć mógł jak ona. Pani Żulieta nadto była sobą zajęta i charakter jej nie przypadał księżnie do smaku. Znajdowała ją pospolitą i trywialną. W kółku literackim, jakie około siebie gromadziła, wśród uczonych, profesorów, poetów w zarodku i poetów zeschłych na łodydze znalazła się znana z kilku prac dosyć głośnych, w których trochę życia i ognia było, pani Bącka, wdowa po obywatelu, która dla miłości literatury przeniosła się była do miasta, a że nie miała dzieci, sprzedawszy wioskę, żyła tu z kapitału i — dla opieki, a raczej dla wyręczenia w staraniu o dom wyszła za daleko od siebie młodszego pana Sylwestra Bąckiego, który bruki zbijał wprzódy. Był to młody człowiek, przystojny, wesoły, sprytny, lubiący próżnować, mówiący wiele, posługujący wszystkim chętnie. Troszkę w nim było prawnika, trochę literata, a najwięcej lubiącego życie puste mieszczańskiego syna. Pani Bącka oddawała się literaturze, on zarządzał domem, werbował, kogo kazała — do niego, przynosił i roznosił wiadomości, a nade wszystko umiał żonie życie uczynić łatwym i przyjemnym. Kochała też go bardzo, a choć starszą o lat dziesiątek od siebie, Sylwester zdawał się też uwielbiać żonę. Bącka była żywa niezmiernie, roztargniona, zapędzająca się łatwo w uwielbienie i w krytykę i nie umiejąca nigdy miary utrzymać. Dla niej w świecie literackim były tylko geniusze i głupcy, w towarzystwie anioły i nikczemni lub podli. Widziała czarno i biało, to jest najfałszywiej. Przerzucała się też z nienawiści do uwielbienia bez stopniowania, potępiała i wynosiła ma przemiany. Bąckiej chodziło o to wielce, aby wszędzie, gdzie literaturą się zajmowano, przyjęta być mogła i miejsce zdobyła. Postarała się więc o to zaraz, aby ze wschodzącą gwiazdą księżny Jadwigi zapoznać i od pierwszego wieczoru z takim uniesieniem wielbić ją poczęła, tak gorliwie sławę jej roznosić, potem tak się narzucać księżnie, że przyjaźń jej i zaufanie pozyskała bardzo prędko. Wkrótce księżna się bez niej obchodzić nie mogła. Posyłała po nią, po całych dniach ją zatrzymywała, zwierzała się ze swych utworów, pomysłów, a w końcu i wszystkich uczuć, osobistych spraw i całej swej niedoli. Bącka, spoufalając się z księżną, umiała utrzymać na takim stopniu pohamowania— miłość jej była tak znaczną, że księżna Jadwiga, której miło było stać na piedestale, czuła się z jedną tą Bącką swobodną. Przed nią też poskarżyła się pierwsza i zwierzyła się jej, że chcą ją zmusić do tego, aby opuściła Warszawę, zakopała się na wsi i — zamęczyła. Wyznała też Bąckiej, że była zniewolona tego nieznośnego pierwszego swego męża użyć do interesów i podejrzewała go, iż w ten sposób myśli się jej narzucić. Bącka zakrzyknęła na niego — niegodziwą intrygą. — Ale to być nie może! — wołała — my księżny z Warszawy nie wypuścimy, my; byśmy bez niej żyć nie mogli. Na wsi nie ma życia... talent, ochota, natchnienie, wszystko by tam zamarło. Nim Celestyn nadjechał jeszcze, już dwie przyjaciółki były zgodne w tym, że wszystkich środków użyć należy, aby się od tej tyranii uwolnić. Bącka jako niezmiernie praktycznego i jedynego człowieka doradziła męża swojego, który mógł księżnie służyć bezinteresownie, gorliwie i wielce rozumnie. Sylwuś zaś po krótkim namyśle zawyrokował, że wszystko było jedno, zamiast sprzedawać pałacyk sprzedać Zbyszew, kapitał ulokować i z niego skromnie żyć w Warszawie. Księżnie Jadwidze trafiło to do przekonania, a nic jej z głowy tego wybić nie mogło, że pierwszy mąż wszystko robił dlatego tylko, aby ją skompromitować i jej się narzucić. Bącka to najmocniej potwierdzała, a pan Sylwester mówił, że to było jasne jak słońce. Dla tego więc samego na wieś jechać było nie można. Gdy Celestyn powrócił, już wyrok zapadł na niego i jego pracę. Księżna spojrzeć na nią nie chciała, nadąsana oddała ją Klarze, powiadając, że to się na nic nie zdało i że wie, do czego to wszystko zmierzało, ale potrafi spiskowi zapobiec. Dłużej nawet mówić o tym nie chciała. Przestraszona panna Klara, która wiedziała, jakim kosztem było okupione urządzenie interesów, wieczorem sama pobiegła do Celestyna, aby mu o tym oznajmić. Wiedziała wszystko, bo słyszała księżnę rozmawiającą głośno o tym z Bącką, która prawie z domu nie wychodziła. Stara sługa, przybywająca z tą niefortunną wieścią na ulicę Warecką, wszedłszy do izby zatęchłej, w której leżał Celestyn, przestraszyła się równie jak doktór. Zobaczywszy go, nie śmiała mu już nawet całej prawdy powiedzieć, aby go nią nie dobiła. Ze łzami w oczach, przysiadłszy na chwilę przy łóżku, oznajmiła mu szybko, w krótkich słowach, że księżna była tak niezdrowa, potrzebowała nieustannie doktorskiej opieki i nadzoru — że wynieść się z miasta nie mogła. Zatem... Zbyszew musi sprzedać, a przy pałacu pozostać. — Pan się już tym nie męcz — dodała — bo księżna uprosiła tam kogoś, co się zajmie. Celestyn, posłyszawszy wyrok, głowę spuścił i zaniemiał. — Panno Klaro — odezwał się — ona się zgubi... Tyle pracy naszej przepadło! o mój Boże! mogłaby się była ocalić, a tu... Stara panna zamruczała z westchnieniem: — Pan wiesz, że i sam Pan Bóg człowieka bez woli jego własnej zbawić nie może. Myśl pan teraz o sobie... boś chory... Zrobiłeś, co tylko było można... Celestyn nie rozpytywał się więcej, wiadomość ta zgniotła go zupełnie... Nędza, w jakiej znalazła panna Klara nieszczęśliwego, poruszyła ją mocno. Wiedziała, co ją spowodowało, chciała na nią poradzić, lecz sposobu nie było. Z danych pieniędzy grosza odzyskać teraz nie było z czego. Mówić o tym z księżną nie śmiała. Wyszła spłakana, Boga na pomoc wzywając... Celestyn na szczęście jeszcze nie wiedział przynajmniej o tym, że go tam obwinia o samolubstwo, intrygę, ale dość mu było i tego, że dobre chęci jego zostały nieuznane i odrzucone, a księżna szła... do zguby nieuchronnej. W kilka dni potem pan Bącki, opatrzony pełnomocnictwem, dumny tym, że mu powierzono sprawę tak ważną, nie wątpiąc na chwilę ze swą lekkomyślnością zwykłą, iż wszystko świetnie i doskonale spełnić potrafi, a nie mając pojęcia, ani z kim miał do czynienia, ani co miał do zrobienia — jechał ekstrapocztą do Zbyszewa. Można sobie wystawić, z jaką radością powitał go Podroba, na pierwsze spojrzenie z kilku słów zrozumiawszy, z kim teraz sprawa. Natychmiast więc urządził wspaniałe przyjęcie dla nowego plenipotenta, uczynił się w jego oczach dobrodusznym głuptaszkiem, począł jego przebiegłość wysławiać i drugiego dnia miał go już w kieszeni. Pan Sylwester Bącki, odegrywając tu znakomitą rolę, noszony na rękach, był pewny, że robił, co sam chciał, a wykonywał to tylko, co mu Podroba narzucił ze zręcznością zastosowaną do naiwności tego, z kim miał do czynienia. — Jaśnie wielmożny pan — mówił — daleko to lepiej rozumie ode mnie. Ja od razu temu panu Celestynowi mówiłem, że dla księżny wieś to zabójstwo, że korzystniej to sprzedać, ale uparty, zarozumiały człek słuchać nie chciał. — Ho! ho! — przerywał Bącki — nie uparty, ale przewrotny! Miał on w tym swoje rachuby! Rozumiemy to, przewąchaliśmy! Chciało się tu księżnę osadzić, aby ją znowu pod swą władzę zagarnąć. Podroba uśmiechał się. — Ja to dawno widziałem — rzekł — ale cóż — odezwać się nie mogłem. Wszystko Bąckiemu szło tutaj jak z płatka. W duchu sam się, on swojemu szczęściu i trafności dziwił. Kupcy na folwarki rośli z ziemi jak grzyby. Nasyłał ich ze swej ręki Podroba, porękawiczne sobie zapewniając, ale każdy z nich udawał, że go nie zna, chciał mieć do czynienia z samym Bąckim, nawet na Podrobę wymyślał. W krótkim więc stosunkowo czasie cały Zbyszew już był wyprzedany. Zagoście nabywał naturalnie zięć Za- stawski dla teścia, inne folwarki rozchwytali sąsiedzi; samo fundum wziął świeżo zbogacony jakiś spekulant, któremu o rezydencję i park chodziło. Bącki opływał tu jak pączek w maśle, to sam przyjmując, jak u siebie w Zbyszewie, to zapraszany do sąsiadów. Obdarzono go prezentami, pojono, karmiono, a że warszawiak rad opowiadał i chwalił się, słuchano go z admiracją i przyklaskiwano z zapałem. Podroba wychodził zwycięsko, mając to na pociechę, że Bącki go uznawał jako najpoczciwszego w świecie człowieka, z tych starych sług, jakich to już w naszych czasach nie ma. W listach do żony, które ona księżnie odczytywała, szeroko, dowcipnie, wesoło zdawał sprawę pan Sylwester z dzieł przez siebie dokonanych, a nie omieszkał wykrywać wszystkich intryg i sideł, jakie tu — zdaniem jego, pan Celestyn pozastawiał, tak że gdyby była księżna plan jego przyjęła, zgubioną być musiała na wieki. Księżna Jadwiga niewymownie z tego obrotu rzeczy była uszczęśliwiona. Dowodziła, że ona zaraz przeczuła, co jej od „tego człowieka" groziło.., „Człowiek ten" został potępiony na wieki. Pannie Klarze odezwać się w obronie wolno nie było... Spełniło się, co pan Bącki tak szczęśliwie ułożył, dobra zostały wyprzedane, pałacyk ocalony, tylko po ogólnym obrachunku suma, jaka księżnie pozostawała, okazała się znacznie mniejszą niż w początkowych programach... Z procentu od niej zaledwie pierwsze' potrzeby opędzić było można. Księżna znowu w przewidywania przyszłości nigdy się nie zapuszczała, nie trapiło ją to tak bardzo... i bez obawy uciekała się do kapitału, łudząc jakąś nieokreśloną nadzieją, że po śmierci księcia Hermana nieochybnie część jego milionów odziedziczyć musi. Życie więc kosztowne i bez jutra na nowo się rozpoczęło w pałacyku i księżna pewna była, iż rozumem swym uratowała się od zguby... Właśnie wszystko to dokonało się, gdy po bardzo długiej niebytności w Warszawie nadjechał tu Rymund. Słyszał on z dala, co się tu działo, ale szczegółów nie wiedział. Na wieczorze u pani Żuliety z jej ust słyszał po raz pierwszy, jak się tu wszystko złożyło szczęśliwie. Markiza opowiadała to w ten sposób, jak z ust Jadwigi słyszała, to jest, dowodząc całej niegodziwości Celestyna, który o mało nie przyprawił o zgubę księżny Jadwigi. Litwin, zaciekawiony, prosił, aby mu to jak najszczegółowiej opowiedziano. Zdawał się potakiwać, przyjmować wszystko za dobrą monetę i badał bardzo troskliwie. — A cóż się z tym niepoczciwym Celestynem stało? — zapytał pani Żuliety. — Nie wiem — odpowiedziała markiza. — Podobno ze złości i zgryzoty, że mu się piękne jego plany nie powiodły, rozchorował się intrygant... — Umarł czy nie? — pytał Rymund. — Któż go tam wie! — odparła Żulieta. — Księżna nie pozwala przy sobie wspomnieć nawet jego imienia. Wystaw sobie, kuzynie, że nie mogąc do samej księżny trafić, bo ta go na oczy nigdy dopuścić nie chciała, podszedł tę głupią starą Klarę — zyskał ją sobie, a że księżna po śmierci matki była tak jak bezprzytomna z żalu, o włos, że ją na wieki nie oplątał. Rymund, który znał dobrze Celestyna, widział jasno i domyślał się prawdziwego stanu rzeczy. — To niepoprawiony człowiek — rzekł w końcu wysłuchawszy — żelaznego uporu... dobrze mu tak... Ciekawy będąc i dowiedzieć się coś więcej o Celestynie, i posłyszeć toż samo z ust daleko jaśniej sądzącego o rzeczach Landlera, Rymund pojechał nazajutrz do niego. — Co się z tym głupim Celestynem stało? — zapytał na wstępie. Doktor zmarszczył się. — Dogorywa — rzekł krótko. — Cóż mu jest? — Najprzód nogę złamał, z tego wyszedł już niecały — rzekł Landler — potem się zamęczył i zagryzł, chcąc gwałtem ratować księżnę, która go cierpieć nie może. Co miał, wszystko dla niej potracił, wiem to z boku, bo on sam nigdy o tym ani piśnie, nareszcie go dobiło to, że jego ostatnią próbę uratowania choć części Zbyszewa odrzucono jako intrygę. — Tegom się domyślał — przerwał Rymund — ale gdzież jest? — W nędzy i chóry — dodał Landler — nie ma sposobu nic uczynić dla niego, bo nie przyjmie żadnej usługi. Chciałem go już pomieścić w szpitalu... ale i na to nie przystał. — A! niechże go... diabli porwą! — wykrzyknął z gniewem Rymund. — To osioł z całym swym przywiązaniem do tej oszalałej baby... Litwin tak był zburzony, że nie rachując się z wyrażeniami łajał i zżymał się bez miary. Wyłajał też i Landlera, że mu wprzódy znać nie dał o tym. — To by się na nic nie przydało — odparł doktór. — Zobaczysz go pan sam... Dziś, już, zdaje się, że wie, iż go uratować nic nie może i dobrowolnie tak kończy... Był ranek wiosenny, trochę cieplejszy, w stancyjce Celestyna okna wychodzące na podwórzowe śmietnisko otwarte dla przewietrzenia. Trochę litościwego słońca wpadało przez jedno z nich i jasnym pasmem świeciło na spróchniałej od wilgoci podłodze... Celestyn leżał na łóżku z oczyma na pół otwartymi, wpatrując się w gościa tego, który w mroki zawsze tu panujące zabłądził. Łóżko nie prześcielane od dawna było barłogiem już tylko, wyleżanym i brudnym... Stół przy nim, na którym gromadziły się odarte książki, porozrzucane papiery, flaszki z lekarstwami i wszystko, czego nie wstający z łoża chory mógł potrzebować — w takim samym był nieładzie, jak izba od dawna nie umiatana. W jednym jej końcu stały sprzęty, jeszcze z dworku na Pradze ocalone, a w nich odzież, bielizna, talerze, wszystek ów łom, którym się posługuje niedostatek i kryć z nim nie umie. Chłopak, który tu czasem przychodził, u drzwi zostawił miotłę. Na stołku wisiał ręcznik zbrukany, miednica stała nie wylana, a przy nich dzbanek pusty... Powoli, co było jeszcze jakąś wartość mającego, odzież, okrycia, bieliznę powynosili już tandeciarze. Co kilka dni, rachując na to, że chory potrzebował ciągle, a nie miał nic, zachodzili do niego plądrować i wynosić, co jeszcze jaki grosz warte było. Sam lokator tej izby był już tylko wyschłym kościotrupem obleczonym skórą zżółkłą. Co chwila z piersi wydobywał się kaszel suchy, a oddech ciężki wśród tego milczenia słychać było jakby chód jakiegoś zegaru śmierci, mierzącego ostatnie życia godziny. Całe dnie, często noce całe spędzał tak wpół siedząc, na pół leżąc męczennik, z oczyma w ścianę wlepionymi, odrętwiały, z ustami zapadłymi, myślami kołując po zaczarowanym wspomnień swych świecie. Na twarzy straszliwie pooranej i wychudłej wyraz był jakiegoś zastygnięcia obojętnego, oczy błyszczały szklanno... czoło nierozmarszczało się nigdy... Ręce, z których jedna na zbrukanej kołdrze leżała, białe, kościste, pooplatane żyłami, miały tę barwę, która śmierć bliską zapowiada i wewnętrzne wyniszczenie. Ciało odżywiało się już tylko samo się pożerając... Z rana wchodził odarty chłopak z zuchwalstwem tych, co ubogim i obezwładnionym służą. Robił co łaska, gderał i burczał, przynosił obrzydłą kawę, którą najczęściej sam wypijał, nalewał wodę — i odchodził. Nosił też o południu coś, co się jadłem nazywało, z garkuchni najtańszej — Celestyn żył chlebem, wodą, polewką niesmaczną, trochą mleka popsutego. Nie pożądał nic więcej. Nie wiedział, ani co jadł, ani czuł potrzeby jedzenia. Czasem wśród myśli upartych, zawsze jednych, nadchodziła senność błogosławiona, owo pół snu, pół jawy, które jest ulgą w cierpieniu, choć już pokrzepić nie może. Godzinami tak drzemał, jeżeli w bliskim warsztacie stolarskim heble i piły swym jednostajnym szmerem i stukiem nie przerywały uśpienia. Od dawna nikt tu z obcych nie zaglądał. Czasem zajrzał Landler i gniewny, połajawszy, odchodził. Raz, czy dwa przyszedł radca — i przekonany, że tu już nie ma ratunku, nie pokazywał się więcej. Napisał tylko do syna, że Celestyn w stanie bardzo biednym, chory, zdaje się nie do uleczenia. On sam, dawniej odzywając się do Leokadii, ale kłamiąc przed nią o swym bycie, teraz nie pisywał, bo by go było pismo zdradziło... Oprócz dla chłopca, nigdy się prawie drzwi te nie otwierały, chyba przekupniom, co do nich drogę znali. Właściciel kamienicy nierad był, że mu lada dzień zamrze lokator, ale obrachowywał, że komódki, biurka i pozostałe meble z biedy pogrzeb opłacą. Dokuczał więc rzadko, a dowiadywał się mniej jeszcze. Maciek, chłopiec posługujący, kiedy niekiedy mu raportował, że z chorym gorzej coraz i jeno — jeno dysze... Tego poranka z promieniem słońca do izdebki, ze wpuszczonym powietrzem weszło i życia trochę. Celestyn nieco odżył... zdziwił się tej jasności, która do niego zawitała, czując, że ona wkrótce zniknie i zwykła pomroka wróci. Wtem, bez zastukania do drzwi, otworzyły się one i Rymund stanął w progu, tak widokiem mieszkania przerażony, że się zawahał, szukając oczyma Celestyna, aby się upewnić, iż był u niego. Zadumany Kormanowski poznał go, poruszył się, chciał odezwać, ale usta były zaschłe i język przywrzał mu. do podniebienia. Podniósł tylko rękę żółtą na powitanie. Rymund, zwykle porywczy i rubaszny, w tej chwili stracił całą swą litewską butę i raźność. Szedł ku łóżku, wahając się, przestraszony. Chociaż mu Landler opisał stan Celestyna i przygotował do tego, co tu miał znaleźć, rzeczywistość przechodziła to, czego się spodziewał. Stanął u barłogu... wyciągniętą dłoń chorego ściskając — ale jeszcze się odezwać nie mógł. Oczy jego błądziły po izdebce. Celestyn zamruczał: — A! dobry panie — jakżem ja wdzięczen... Oto widzisz... trochę, trochę u mnie zaniedbane... Nie wstaję od dni kilkunastu... Jakoś mi trudno... Weźże krzesło... proszę... Uśmiechał się i starał być wesołym... Rymund w istocie usiąść potrzebował, nogi pod nim drżały... — Ależ się ulokowałeś — wybąknął. — Nie mogłem, to jest nie umiałem może inaczej — przerywanym głosem, wciąż się zmuszając do uśmiechu, mówił Celestyn — prawda, było trochę wilgoci — ale teraz wiosna. — Trochę wilgoci! — zawołał Litwin — ależ to obrzydła dziura... chlew, ja bym tu moich psów nie zamknął. Jakże było można... — Są konieczności — tak się czasem składa, widzi pan — odparł Kormanowski. — Do wszystkiego nawyknąć można. Mnie nie jest już tak źle — nawet powietrze, piersi się z nim oswoiły. — Słuchajże — począł Rymund, kładnąc rękę na wychudłych nogach, źle kołdrą wyszarzaną okrytych — słuchaj... ty pyszałku, co od nikogo nic przyjmować nie chcesz, jak gdybyś był coś lepszego od drugich — słuchaj, jak Bóg Bogiem, ja ci tu zostać nie dam... Gwałtem cię stąd zabiorę. Celestyn się poruszył i trochę rumieńca na twarz mu wystąpiło. — Znam najlepsze serce wasze — rzekł — ale, wierz mi, że to już... nadaremnie, za późno... — Tak, bo i ty sam, Boże ci odpuść... Litwin nie dokończył i wstał. — Chcesz, nie chcesz, późno czy nie, to Panu Bogu wiadomo — odezwał się stanowczo Rymund — ja cię stąd dziś zabieram... Celestyn obie ręce ku niemu wyciągnął. — Na miłość Boga — zawołał głosem drżącym — daj mi tu umrzeć jak żebrakowi lepiej, niż bym miał umierać jak niezdara bezsilny na łasce ludzi. — Na jakiej łasce! — krzyknął gniewnie Litwin — łaską jest przyjąć od przyjaciela pomoc, jest dowodem zaufania i serca. Okrucieństwem jest i grzechem zabijać się przez dumę... Celestyn spuścił głowę. — Lecz wierzcie mi! — zawołał — że mnie nie jest tak źle. To, co was, rozpieszczonych, razi u mnie, jam się z tym obył. — Bóg z tobą — przerwał Rymund — sofizmata prawisz, do smrodu i brudu nikt nie nawyka, co najwięcej gdy się je znosi. A że ja potrzebuję się z tobą widywać, do tej zaś dziury nie mógłbym włazić — musisz to dla mnie uczynić... Nie słucham nic. Rymund siadł znowu... — Zbójca jesteś — dodał — zabijasz mi tego, którego kochałem. Cóż to, desperacja cię taka ogarnęła, żeś Jadwigi nie mógł uratować? A jeśli jej z tym dobrze... Nikomu szczęścia swoim łokciem mierzyć nie można. Celestyn spojrzał żywiej, posłyszawszy imię księżny. — Widziałeś ją pan? — zaszeptał. — Nie — alem słyszał i wiem wszystko, co się stało. Zbyszew sprzedany... pałacyk został i w nim deklamuje się wieczorami piękne, wzniosłe strofy o sercu, którego się nie ma... Rymund wstrząsnął się. — Nie obwiniaj jej — nie obwiniaj jej — przerwał Celestyn. — Ja ją znam lepiej, to kobieta więcej nieszczęśliwa niż — grzeszna. Los ją prześladował... Litwin głową potrząsać zaczął. — Najgorsze to — dodał Kormanowski — że — ona się zrujnuje wkrótce, a wówczas, o mój Boże! — co ona pocznie? Kto jej przydzie w pomoc? Cóż moja bieda, mnie, com do niej nawykł, przy tym co ją czeka? To mnie gryzie i nie daje mi spokoju... Rymund gorzko się uśmiechnął. — Francuzi mówią, że jest Pan Bóg dla pijanych, pocieszaj się tym, że i dla upojonych, jak ona, Pan Bóg też być musi: Któż wie? — Nie słychać co o tym... księciu Eustachym? — zapytał cicho Celestyn. — Owszem, wiemy, że jest w Paryżu i gra na giełdzie bardzo szczęśliwie. Robi miliony... — Niepoczciwy — mruknął Celestyn. — Gdyby je kiedy przynajmniej żonie przekazał! — Znajdzie on bliższych!... — zawołał Rymund. To mówiąc wstał. — Na nowym mieszkaniu wieczorem obszerniej się rozgadamy — dodał. — Od tego nie odstępuję. Jestem despotą! Protestował jeszcze przelękły Celestyn, ale nadaremnie. Rymund natychmiast się zajął wyszukaniem dwóch pokojów z usługą na Nowym Świecie. Biegał, jeździł, przepłacał, nie jadł i nie spoczął, dopóki wszystko gotowe nie było. Sam potem z powozem i ludźmi zajechał wieczorem na Warecką ulicę. Ale gdy przyszło chorego niemal gwałtem z łóżka wyciągnąć, okazało się, że nie miał ubrania, którym by się okrył. Tandeciarze pozabierali wszystko, tak że nędznym szlafrokiem otulony, na ręku Rymunda sparty, przeszedł do powozu. Ruch jego, którego już znieść nie mógł, przyprawił go o mdłości... Chociaż powolna jazda trwała niedługo, chory przybył do nowego mieszkania osłabły zupełnie. Rymund już się od łóżka nie ruszył. Wszystko było w pogotowiu, jadło lepsze, sługa stara, która pilnować miała, bielizna, ubranie... Na chorym zmiana ta nie zdawała się czynić wrażenia innego nad wielkie zmęczenie. Napojony i zmuszony zjeść coś, padł, usypiając snem mocnym, jakiego nie znał dawno. Litwin, lżej odetchnąwszy, poleciwszy pilnować słudze, wymknął się na palcach do hotelu, ubrał, a że właśnie był to czwartek i wieczór u księżny Jadwigi, z gniewem w sercu kazał się wieźć do pałacyku. Jechał z mocnym postanowieniem gorzkiego wypowiedzenia prawdy, lecz — szczególna okoliczność na ustach mu ją wstrzymała. Salon znalazł pełnym osób, widocznie pod wrażeniem jakiejś wiadomości ważnej i zajmującej wszystkich zgro- madzonych w pośrodku i żywą, urywaną prowadzących rozmowę. Księżna Jadwiga, zobaczywszy Rymunda, którego nie lubiła i widzieć się go u siebie nie spodziewała, postąpiła kilka kroków ku niemu. Twarz miała zarumienioną, ożywioną — rozjaśnioną. Witał ją ceremonialnie Litwin, gdy się odezwała: — Cóż kuzyn na tę wielką wiadomość powiada?... — Jaką? nic nie wiem! — zawołał zdumiony Rymund. — Nic nie wiecie? Książę Herman umarł! — A! a! a! — odezwał się gość — umarł? Wieczny pokój! Główna rzecz pono, jaki zrobił testament. — Właśnie o tym mowa — odezwała się księżna — wiadomości o testamencie bardzo dziwne i sprzeczne. Nadchodzący hrabia Tymoleon wtrącił: — Co mówisz o testamencie, to są wszystko bajki. — Stary się obawiał śmierci, testament się zbierał robić, jest dwa, czy trzy projekta różne, ale żadnego podpisanego. Sukcesja więc pójdzie wedle prawa na głowy. — I na półgłówki! — dorzucił Rymund serio... — Jednakże mówią, że zostawił rozporządzenie — odezwał się Bącki. — Ja słyszałem przynajmniej. — Mówię panu — rzekł z naciskiem Tymoleon — to są bałamuctwa, ludzie nieświadomi o projektach gadają, jako o rzeczy dokonanej, a to są... to są — raptularze... nic nie znaczące. — Ale żeby też pan Jerzy się nie dopilnował — począł Rymund — bo w jego interesie było, ażeby testament napisał... — Hm! jest Pan Bóg? — skonkludował hrabia. — Gdyby się Jerzemu było powiodło, my byśmy wszyscy stracili. Pilnował on się i coraz to nowy projekt pisano, ale książę Herman, le taciturne, mruczał i podpis do jutra odkładał... Niech mu to Pan Bóg zapłaci. Jadwiga też wzdychała do nich i sądziła, że jakieś ma prawo nie być zapomnianą, a oprócz tego przychodziło jej na myśl, że gdyby testamentu nie było, jakaś część przypadłaby i na zbiegłego męża, który, nie chcąc jej stracić, musiałby do kraju powrócić. Rymund skorzystał z chwili, gdy księżna mniej była otoczona, i odezwał się po cichu: — Miałem dziś wiele do czynienia z tym panem... który był pierwszym jej mężem. Człowiek to oszalały i bez głowy, ale i nad takim mieć litość potrzeba. Zastałem go w najostateczniejszej nędzy... Musiałem z barłogu wyrwać tego Łazarza... Na niewiele mu się to przyda, bo lada dzień umrze... Powiedział to bez ogródki, z pewnym rodzajem okrucieństwa, w oczy patrząc księżnie, która odparła zimno: — Ja o tym panu nic nie wiem... — Mówiono mi, że się wdał niepotrzebnie w wasze interesa — rzekł Rymund. —- Co za zuchwalstwo! Jadzia się zarumieniła — musiała zmilczeć. — Można powiedzieć — kończył nielitościwy Rymund — żeś kuzynka osobliwe miała szczęście do mężów. Jeden wart był drugiego — ten niezbytą natarczywością, gdzie go nie chciano, a drugi przewrotnością bezprzykładną. — Litość by nakazywała mi ich nie przypominać — szepnęła księżna. — Ja o tym panu dlatego tylko wzmiankowałem, że powinszować chciałem księżnie, iż jego projektu co do ocalenia Zbyszewa nie przyjęłaś. Był on wprawdzie dla lada jakiej szlachcianki przedziwny i rozumny, ale my byśmy nie mieli szczęścia oglądać księżny w Warszawie. Księżna milczała dumna — twarz się jej mieniła. — Czy już wszystko? — spytała szydersko. Rymund się skłonił, byłby jeszcze może dodał coś, gdyby się drzwi nie otworzyły i Bącki, który wysłany został przed chwilą na wywiady, nie wrócił z twarzą rozpromienioną. — Spotkałem w resursie Szabera — zawołał — ten zaręcza, że testamentu — nie ma i że o sukcesję proces wyrośnie, z czego jako prawnik się cieszy. — Ja mówiłem, że nie ma i być nie może! — zawołał głośno Tymoleon. — Jerzy mógł coś dostać ciepłą ręką danego... Znowu tedy zaczęto rozprawiać o spadku, obliczając go to wyżej, to niżej, a w myśli rachował każdy, co na niego przypaść może. Rymund, którego to bawiło, podżegał i śmiał się. Literacki wieczór zszedł na wcale nie poetycznych marzeniach. Rymund zawczasu wymknął się do chorego. Nazajutrz wiedziano już w mieście, że — testament był zupełnie przygotowany, sprowadzony notariusz i świadkowie, ale w chwili, gdy już go miał książę podpisać, stracił przytomność 5 skonał. Kuzyn Jerzy, jak powiadano, miał świadkami dowodzić, iż wola nieboszczyka taką była, jaką testament wyrażał i — groził procesem. Spadkobiercy inni odgrażali się też do upadłego praw swoich dochodzić. W kilka dni jednak potem zaczęto mówić o komplanacji, o arbitrach i przystąpiono do układów. Ponieważ książę Eustachy zupełnie się z kraju wydalił, na części jemu przypadającej księżnie doradzono areszt położyć. Tym sposobem już zagrożona wkrótce zupełną ruiną, że to Pan Bóg zawsze ma opatrzność nad poczciwymi — znowu księżna Jadwiga otrzymała znaczny majątek i natychmiast na jego rachunek stopę domu skromniejszą na dawną zmieniła. Przyjaciele powrócili, senator zjawił się w salonie, mówiono o adoratorach talentu i osoby — ale dwa razy zawiedziona, już ani słyszeć nie chciała o nowych kajdanach i postanowiła cała się poświęcić Muzom i Apollinowi. Chociaż zdaniem Landlera Celestyn nie miał już nad kilka tygodni do życia, co najwięcej, stał się cud po przeniesieniu go na nowe mieszkanie, siły po trosze wracać zaczęły... W kilka dni polepszenie było tak znaczne, że doktór, choć nie wierzył w uzdrowienie, przebąkiwał, że dogorywanie może się przeciągnąć. Jak gdyby los w ostatniej chwili chciał nieszczęśliwemu nagrodzić, co wycierpiał na ziemi, u łoża jego zjawiła się niespodzianie dopiero przez: Rymunda zawiadomiona siostra. Powitanie było łzawe i poruszające, a Leokadia ani bratu, ani rodzinie darować nie mogła, że jej wcześniej o chorobie nie zawiadomiono. To wspomnienie przeszłości żywe nowe życie wlało w chorego. Zapomniał o sobie, rozpytując Leokadii o jej pożycie, o dzieci, o męża, mówiąc z nią o ojcu i matce. Wprawdzie po rozmowach tych dostawał trochę gorączki — ale miał twarz rozjaśnioną i uśmiech na ustach. Siostra mówiła z nim o przyszłości, chciała go uzdrowionego zabrać z sobą, a mąż jej obiecywał znaleźć mu stosowne zatrudnienie. Wyrwanie z tej zatrutej przykrymi przypomnieniami atmosfery mogło być dla niego zbawiennym, ale Celestyn, nie chcąc Leokadii zasmucać, zdawał się w żadną przyszłość nie wierzyć. Czuł w sobie śmierć nadchodzącą. — Życie na nowo rozpoczynać trudno! — rzekł cicho. — Ja nie mam do niego ochoty... Zszedłem raz z drogi dla mnie przeznaczonej, zbłąkany już na nią nie powrócę. Ponieważ Leokadia zmuszona była powracać do dzieci, a litościwy doktór nie przeczył możliwości wyzdrowienia, po kilku dniach musiała pożegnać Celestyna, opuszczając go z nadzieją, że przyszedłszy do sił, przyjedzie do nich... Brat ani obiecywał, ani przeczył, lecz przy pożegnaniu uścisnął ją rozpłakany i długo się nie mógł utulić. Polepszenie, które w pierwszych dniach tak poczciwego Rymunda uszczęśliwiło, doszedłszy do pewnego kresu, nie postąpiło już dalej. Natomiast po kilku dniach siły znów wyczerpywać się zaczęły i choroba ze wszystkimi symptomami dawnymi wróciła. Pociechą dla niego było i to, że z ust Rymunda dowiedział się o spadku, który księżnie zapewniał — gdyby tylko sama chciała — byt niezależny. Podniósł ręce ku niebu, rozpromieniony, Bogu dziękując. Rymund, patrząc na to, ramionami poruszył i nic już nie rzekł. Upłynęło tak parę tygodni. Litwin nie tylko żadnego dnia nie opuścił, by po kilka godzin przy swoim chorym nie siedział i nie bawił go — był jeszcze tak troskliwy, że do pałacu chodził, iż choć go tam przyjmowano kwaśno, miał sobie za obowiązek księżnie zdawać raporta ze stanu zdrowia Celestyna. Zaczynał regularnie od tego. — Wiem, że litościwe serce waszej książęcej mości obchodzić musi, jak się ma mój chory — otóż... itd. Księżnę to i dla chorego, i dla przynoszącego o nim wiadomości jak najgorzej usposabiało, niecierpliwiło, zamykać kazała drzwi przed Rymundem, lecz on przychodził najczęściej z kimś drugim, kogo odprawić nie wypadało — i — musiano go przyjmować. Jednego wieczoru Rymund siedział w pierwszym pokoju z gazetą w ręku, czekając, aż się Celestyn obudzi, gdy służąca przyszła mu szepnąć, że dwie panie jakieś przybyły się o zdrowie chorego dowiedzieć. Nie mogąc domyślać się, kto by to był, tak dalece, że już wpadał na myśl dziką, iż to chyba księżna być mogła — Rymund wyszedł po cichu. W przedpokoju znalazł nieznajome dwie twarze, z których jedna, rumiana i zażywna, śmiało patrzała, druga, blada i bardzo pięknych rysów, oczy miała smutnie w ziemię spuszczone. Pierwsza z nich postąpiła z trochę parafialną śmiałością ku Rymundowi. — Pan przebaczy... ja jestem — my jesteśmy ze wsi... Pan Kormanowski jest przyjacielem męża mojego — i tej pani... Chciałyśmy się dowiedzieć o jego zdrowie... a może i widzieć byśmy go... mogły... Rymund, nie znający ani konsyliarzowej, ani pani Zastawskiej, odparł ze swoją zwyczajną szczerością. — Pan Celestyn, niestety! — ma się wcale niedobrze... Bóg tam raczy wiedzieć, czy wolą jest Jego, aby go doktorowie ocalili. — Tak źle! — zawołała głosem drżącym blada twarzyczka, której ten wyrok nadał odwagę zbliżenia się do Rymunda. — A! panie! czyż... Litwin popatrzył na mówiącą i widząc wzruszenie, ulitował mu się. — Nie powiadam, ażeby był zdesperowany — zamruczał — Pan Bóg robi cuda... lecz — dobrze nie jest... — A widzieć go? — wtrąciła błagająco piękna pani. — W tej chwili śpi, a snu mu przerywać się nie godzi — rzekł Rymund. — Przy tym i wzruszenia wszelkiego doktór kazał unikać... Mogę go przygotować do tak miłych odwiedzin na jutro. — Powiedz mu pan, że... przybyła doktorowa z przyjaciółką swą... z okolic Zbyszewa — odezwała się, dygając, konsyliarzowa — on już będzie wiedział, kto my jesteśmy. Gdy się żegnały, Rymund spostrzegł błyszczące łzy w oczach bladej kobiety, a że dla ludzkich cierpień miał wielkie współczucie, z należnym poszanowaniem odprowadził dwie panie, zapraszając je na jutro w południe. Wkrótce potem Celestyn się obudził, a Litwin wszedł do niego. — Spałeś dobrze? — spytał. — A! i sen miałem bardzo przyjemny — rzekł Celestyn. — Śniło mi się, że poczciwe dwie moje przyjaciołki ze wsi, które mnie już raz na strychu chorego odwiedzały — przybyły znowu i siedziały u mego łóżka. Rymund nieprzyjemnie został zdziwiony tym przeczuciem, które stan wielkiego rozdrażnienia nerwowego zdradzało. — Sen ten — rzekł — bodajby się jutro nie sprawdził, bo istotnie jakieś się tu dwie panie dowiadywały... Słuch chorego szept musiał pochwycić i z niego marzenie się zrodziło. Celestyn sam zdumiał się swemu przeczuciu. — Możeż to być? Rymund, chcąc go rozweselić, począł go młodymi przyjaciołkami prześladować, co uśmiech smutny tylko na usta wydobyło. — Nie spodziewałem się po was takiego bałamuctwa — rzekł — żebyś na raz aż dwom młodym kobiecinom głowę zawrócił — boć było ich dwie i obie — niczego. — Widziałeś je pan? — A jakże? Jać tu odzwiernym nie jestem. Jedna pucołowata i zażywna, druga eteryczna i... — Piękna bardzo — przerwał Celestyn — piękna, dobra i rozumna istota, której los dał męża... jużci poczciwego, ale gbura... — A! to największe szczęście dla niej — zaśmiał się Rymund. — Inaczej by ona pewnie tu przybyć nie mogła... Gbur się widać niczego nie domyśla... — Bo nie ma się czego ani obawiać, ani dorozumiewać — przerwał Celestyn smutnie. Tak do odwiedzin jutrzejszych chory został przygo- towany. Rymund, ażeby dopilnować i ustrzec Celestyna od zbytniego znużenia, stawił się na tę godzinę. Ale znalazł wcześniej trochę przybyłe dwie panie i u łoża siedzącą rozpłakaną Milkę, która tak była poruszoną, iż ręki Celestyna, którą trzymała, nie puściła na widok obcego i łez płynących nie otarła. Stan chorego, do którego była całą duszą przywiązana, cały świat dla niej czynił obojętnym. Cóż ją obchodzić mogło, że ludzie mówić mieli, iż go kochała, gdy on umierał? Tego dnia w istocie, choć go odwiedziny rozbudziły wzruszeniem, Celestyn był znacznie gorzej. Oddech miał krótki, a puls podniesiony zwiastował zbliżanie się ostatniej walki. On sam czuł to i niespokojny się poruszał — oczyma rzucając dokoła, jakby wzywał ratunku. Postrzegł to Rymund i posłał po Landlera, szepnąwszy konsyliarzowej, aby chorego w spokoju zostawiły. Gdy ta zbliżyła się do Milki, chcąc ją od łoża odciągnąć, biedna kobieta stanowczo się oparła. — Ja tu zostanę! — odparła głosem przerywanym — ja nie mogę odejść. On nie będzie tak okrutnym, aby mnie chciał odpędzić od siebie. Wszak pomoc kobieca jest potrzebna... ja zostanę. Rymund nie śmiał nalegać... Nadchodzący Landler po zbadaniu chorego rzekł Litwinowi cicho, iż nie ma już nic do stracenia. Zastawska ze łzami w oczach błagała, aby jej zostać pozwolono... Zrzuciła chustkę, a widząc, że głowa zbyt leżała nisko, poszła poduszki podnieść i dopomóc osłabłemu, aby się trochę podźwignął. Niewyraźną mową Celestyn dziękował, rękę wyciągnął do Milki i podaną dłoń do ust przycisnął. Na skinienie, które odgadła Zastawska, chwyciła szklankę i z wolna dała z niej pić choremu, który, jakby uspokojony i orzeźwiony, przymknął powieki. Uciszyło się w pokoju. — Zaśnie może — szepnął Landler. Rymund z konsyliarżową i doktorem usunęli się nieco. Zastawska, która zapomniała o wszystkim oprócz chorego, siadła przy łóżku jego, oczy wlepiając w tę twarz bladą, wychudłą, na której teraz wyraz spokoju i błogości się malował. Zdawało się, że marszczki i fałdy znikały, że jej młodość nieziemska wracała... Spał, marzył, czy konał — nie wiedział nikt... Cisza straszna panowała w pokoju, przerywana oddechem ciężkim piersi znużonych... Oddech ten świadczył o życia iskierce... Tak godzin kilka upłynęło w groźnym oczekiwaniu, gdy Celestyn podniósł powieki, zobaczył nachyloną już nad sobą Milkę — uśmiechnął się do niej i mówić coś zaczął. Lecz ona jedna chyba może głos ten posłyszeć i zrozumieć go mogła. Noc była. Celestyn usypiał. Niekiedy podnosiły się powieki, Milka zbliżała się ku niemu — usta poruszały i oczy zamykały znowu. Landler przystępował do łoża, z lekka brał rękę chorego; trzymał ją, chmurzył się i odstępował... Nad ranem ciężki oddech stał się wyraźniejszym jeszcze, pot wystąpił na czoło, chory poruszył się parę razy konwulsyjnie i rysy jego, boleścią zmienione na chwilę, odzyskały pogodę i spokój — oddech ustawał — bladość okrywała zmęczone oblicze... a gdy Milka po długim oczekiwaniu dotknęła dłoni jego, była już zimną, stężałą i zastygłą. Celestyn nie żył. Klęczącą u łóżka Zastawska musiała doktorowa gwałtem oderwać od zwłok i mdlejącą odwieźć do domu. Rymund stał zadumany ale spokojny. — Dzięki Bogu — rzekł — skończyły się cierpienia i choć jedno poczciwe serce biło przy nim w ostatniej godzinie... Litwin zajął się pogrzebem.. Nie dosyć mu było na tym, aby przyjaciela z należytą jego czystemu żywotowi czcią pochować, chciał pokazać tym, co go odpychali i napoili żółcią, że ludzie zmarłego uszanować umieli, że miał miłość u nich. Pogrzeb więc staraniem Rymunda urządzony aż do zbytku wystawny był i wspaniały. Dwoma dniami wprzódy sztychowane karty oznajmujące o nim rozesłane zostały wszystkim znajomym i nieznajomym, kolegom zmarłego, zwierzchnikom, a szczególniej rodzinie książęcej. Litwin pilnował tego, aby księżna Jadwiga odebrała uwiadomienie, a lękając się, aby go przed nią nie skryto, sam w liście osobnym opieczętowane jej wysłał. Księżna wcale nie wiedziała, jak dalece choroba była niebezpieczna, to, co jej Rymund mówił, kładła na karb złośliwości jego. W domu nie wolno było wspominać o Celestynie. Właśnie z rama przy ubieraniu przyniesiono jej pocztę, panna Klara z młodszą krzątały się około utrefienia włosów, gdy stara sługa postrzegła panią wyjmującą z koperty czarno obramowaną ćwiartkę. Spojrzała na nią osłupiałymi oczyma, lekki wykrzyk z ust się jej wyrwał, papier z rąk się wysunął i księżna dostała mdłości. Panna Klara, która się troskliwie dowiadywała o Celestyna, domyśliła się łatwo, jaką list ten wiadomość przynosił. Choć czuła winę księżny, nie mogła Rymundowi jego okrucieństwa przebaczyć. Księżnie gniew przeciw kuzynowi, który, jak się wyrażała, nielitościwie ją prześladował — dopomógł do przezwyciężenia bólu, jakiego, dowiadując się śmierci Celestyna, doznała. Był li to żal? — Drgnęło jej, czy nie, serce wyschłe? To pewna, że zgon tego widma przeszłości, które ją ścigało ciągle — zrobił jej ulgę jakąś. Ciężar spadł z duszy. Nie obawiała się już spotkać go i ludzie nim jej dłużej prześladować nie mogli. Wkrótce — wyobrażała sobie — wszystko będzie zapomniane. Lecz któż własnej pamięci nakaże, aby milczała? Księżna teraz właśnie, gdy Celestyna nie było na świecie, gdy się go lękać przestała — wspominać zaczęła z czułością, z rozrzewnieniem, do którego się nie przyznawała. Celestyn młody, taki, jakim się zjawił po raz pierwszy przed rozpieszczonym dzieckiem, wymowny, poetyczny, stał przed nią. Słyszała głos jego, przypominała sobie momenta życia, w których go tak namiętnie kochała. Miłość odżyła na mogile. Nikt w świecie, oprócz starej panny Klary, nie domyślał się tego. Księżna na przekór Rymundowi chciała nawet za pogrzebem pojechać, ale sił jej zabrakło... Staraniem Litwina tłumy ludu się zebrały, na odprowadzenie do Powązek ofiary tej — którą miłość wielka i niewdzięczność zamordowały. Rymund postarał się o mowę pogrzebową, którą kazał wydrukować, pełną aluzji i bolesnych, dwuznacznych napomknień. Staraniem jego także stanąć miał nagrobek piękny, na którym krótki napis łaciński błogosławił tych, co wiele cierpieli na ziemi... Następnej wiosny stał już gotów ten kamień, na którym pod medalionem zmarłego z rozkazu przyjaciela wyrzeźbiona była symboliczna korona z róż i ciernia. Rymund sam, przybywając do Warszawy, jeździł na Powązki, dopilnowując ustawienia grobowca i otoczenia go ogródkiem zielonym. Jednego wieczoru czerwcowego... kobieta czarno ubrana z wieńcem nieśmiertelników weszła szybkim krokiem na cmentarz, dopytała o grób Celestyna i poszła zawiesić na kracie wianek... Klękła i płakała. Była młodą jeszcze i nadzwyczajna jej piękność tym większe czyniła wrażenie, że ją wyraz boleści nadziemską otaczał aureolą. Idealnej czystości rysy, cera przezroczysta i biała, załzawione oczy — składały się na oblicze jakby z obrazu Ary Scheffera odkradzione. Zdało się, że to nie była ziemi mieszkanka, ale duch ucieleśniony na chwilę, który spłynął z obłoków na słońca promieniu i miał nazad z nim do niebios powrócić. Wianek upadł z jej rąk, a łzy polały się z oczu strumieniem... klęczała jak posąg dopełniający grobowiec... Cicho było na cmentarzu, tylko ptaszki, kładnąc się do snu, świergotały niespokojnie. W ulicy zaturkotał powóz... Wolnym krokiem weszła na cmentarz kobieta, grubą czarną zasłoną kryjąca, twarz, niepewnym krokiem zbliżając się do tego samego grobowca. I ona miała w ręku wianek, który drżał... Szukała oczyma znajomego już jej pomnika... Zadumana podeszła ku niemu i uklęknąć miała przy kracie, gdy naprzeciw siebie ujrzała rozpłakaną, drżącą, z załamanymi rękami niewiastę. Stanęła osłupiała, wlepiając w nią oczy... Zdawała się nie pojmować, jakim prawem ten ból przychodził do grobu, któremu ona przynosiła wianek i westchnienie... Długo załzawiona nie widziała stojącej naprzeciw siebie... cała była w boleści swej i w tym grobie. Dopiero, gdy powstać miała, wzrok jej padł na tę czarną, tajemniczą nieznajomą... Dwie kobiety zmierzyły się oczyma... Gdy pierwsza z nich wstała, druga zbliżyła się do kraty, ręką białą zawiesiła wianek, odsłoniła nagle twarz żółtą i zwiędłą i ustami poruszyła jak do modlitwy. Dumnym wzrokiem wyzywać się zdała współzawodniczkę, jakich się praw swych u tej mogiły dopominała... Oczy dwóch kobiet badały się tak długo, milcząco, aż piękna zbolała klękła raz jeszcze, jęknęła głośno i porwawszy się nagle, szybko od grobu oddaliła... Druga pozostała zwycięsko... Ale usta jej już się nie modliły, dumała, czoło marszczyła, podparła się na dłoni. Któż wie, może anioł śmierci dyktował jej pieśń, którą jutro wygłosić miała? Były to — Milka, umyślnie przybyła pielgrzymką do grobu przyjaciela, i sławna księżna Jadwiga... CZĘŚĆ DRUGA MARYNKA TOM PIERWSZY Na pagórku, którego obnażone gdzieniegdzie boki piaskiem żółtym przeświecały, rosło kilka takich brzóz wygiętych, wysmukłych, z płaczącymi warkoczami, jakie tylko na Litwie rosnąć umieją. Rzekłbyś, że na płowym kobiercu trawy i macierzanek, kwitnących gdzieniegdzie dzwonków i skabioz wystąpiły do pląsów i nagle, zaklęte czarodzieja słowem, wrosły w ziemię... Zdawały się jakby tylko co w ruchu wstrzymane i do dalszego przygotowane, tęskniące... A tuż za nimi kupka olch wyglądała posępnie smutnie, ociężale, jakby na sali balowej zastęp podstarzałych pań, które na młody taniec patrzą, wzdychają i zazdroszczą. Pod olchami znowu, jakby niedorostki, którym wśród wielkiego towarzystwa w pląsy iść nie wolno, rosły i olszęta krzaczyste, i wierzby, co się wkradły tu w arystokratyczniejszy świat nieprawnie i cicho a nisko siedziały... Za brzozami, za wierzbami, za rowem, przez który mizerna prowadziła kładka — widać było stąd przez zwieszone drzew gałęzie zaścianek litewski... mały dworek słomą kryty, wysokimi otoczony płotami i szopki go obejmujące dokoła, i żuraw studni, i ogródek z wiśniami dzikimi, ze bzy rozbujałymi, z gruszą starą, z kilku lipami i jedną sosną, szczątkiem zapomnianym lasu, który tu panował przed wieki... Od tych brzóz, jakby rozbiegłych na pagórku, poczynała się tylko małym wschodkiem zielonym oddzielona łączka, w całej krasie wiosennej rozkwitła... Bujały na niej wśród trawy dzikie gwoździki, żółte ranunkulusy, białe gwoździki... i mnóstwo nie dających się rozpoznać istot, spod zielonych osłon wyrywających się ku słońcu... Łąka miała woń wiosenną i nią zwabionych tysiące istot drobnych ulatywało, wysysając kwiaty, wieszając się u ich kielichów, kołysząc chmurami z wiatru powiewem, a muzyką dziwaczną swych skrzydeł napełniających powietrze... Wszystko to razem, barwy, wonie i dźwięki, składało się na obrazek wiosenny, w swej wielkiej prostocie, ze swą oklepaną powszedniością tysiąc razy opisywaną i malowaną — dziwnie jednak świeży, nowy i przejmujący. Goethe mówi o wiekuiście niewieścim żywiole, który człowieka unosi i ku ideałom pociąga — i natura ma w momentach wiosny to coś wiekuiście młodego, co także budzi tęsknotę ideałów... Naówczas nawet ci, którym nie było dano ani na chwilę czuć się młodymi — mają żal po wiośnie i do młodości tęsknotę. Cóż dopiero ci, w których młodość się budzi i tej młodości natury czerpie podwójne jej uczucie? O takie wiosenne rozbudzenie do życia można było posądzić dziewczątko, które, zapewne ze dworka tego na zaścianku wybiegłszy aż na skraj brzozowego lasku, boso brodziło w zielonych trawach na łące i czerwonymi łapkami chciwymi na prawo i lewo rwało niemiłosiernie wszystko rozkwitłe... Nie miała najmniejszej litości nad swymi ofiarami dziewczyna, jak gdyby dla niej tylko stworzone zostały. Dziewczę było tak młode jak wiosna, ale nie tak piękne jak ona. Rumiana twarzyczka, ledwie w pączku, zdawała się pognieciona kapryśnie i jeszcze nie rozwinięta taką, jaką być miała. Figlarnych dwoje oczu niebieskich, rumiane wydatne usteczka, przy których dołki stały na straży, nosek mały, czoło niskie trochę, czyniły ją podobną do tysiąca innych dziewczątek w tym wieku... miała może rok piętnasty i zaczynała się rozwijać dopiero. Opalona, z włoskami bujnymi rozpierzchłymi po główce i ramionach jeszcze nawet z chudości dziecinnej niezupełnie wyrosłych i zaokrąglonych — wydawała się jakimś wiejskim kopciuszkiem... nic więcej... Strój też tak był niewyszukany, tak zaniedbany raczej, że z niego o stanie, do jakiego mogło dziewczątko należeć, nic wnioskować nie było można. Spod sukienki perkalikowej, już nienowej, wyglądała koszulka gruba i niedobielona... Ażeby nie opalić szyjki, już i tak ogorzałej trochę, miała na niej zawiązaną od niechcenia chusteczkę... żal się Boże, zblakłą od prania i nienową... Pomimo to wszystko, kto by swawolące dziewczę zobaczył, musiałby się był wstrzymać, aby obrazkiem tym oczy napaść i duszę. Było w tym szale półdziecinnym, z jakim się rzucała po pas w trawę i kwiatki, coś tak naiwnego, wesołego, nieopatrznego... że starszy ktoś, przewidujący życie, tym weselem zasępić się musiał. Powiększał wrażenie śpiew, który tej wyprawie na kwiaty towarzyszył. Dziewczę śpiewało prostą, chłopską, wiejską, od prządek wyuczoną piosnkę; lecz — lecz z takim zapałem, uniesieniem, ogniem, a nade wszystko tak cudnie pięknym, jasnym, srebrnym głosem niezmiernej siły, w którym cała dusza drgała — że ludzie z dala, chwytający dźwięki jego — stawali zadumani. Dziewczę było samo jedno — nie mogło dostrzec nikogo, śpiewało z potrzeby śpiewu, dla siebie samej, i zdawało się lubować w głosie swoim, igrało z nim — dokazywało jak ptaszę. Był też to głos ptaszęcy, nieuczony, samorodny, z którym dziewczę na świat przyszło i którego w piersi zamkniętym utrzymać nie mogło... Można się było domyślać, że dla tego wyśpiewania się uciekło spod dachu, od ludzi, i zbiegło aż tu, za gaj, na łąkę, aby puścić cugle pieśni... Pieśni? — pieśń w istocie niewielkie miała dla niej znaczenie. Słowa jej służyły tylko jak skrzydła ptakowi, aby muzykę w powietrze uniosły... Niekiedy umierały one na jej ustach i same dźwięki, jak długi sznur paciorek jasnych, wysypywały się długimi pasmy... To — la... la... la..., które czasem kunszt, naśladując naturę, dodaje jak złoty strzępek do strofy na końcu — u niej lało się strumieniem... Głos podlatywał wysoko, próbując skrzydeł, potem opadał, zniżał się, schodził do jakichś mrocznych głębin, z których prędko wyrywał się znowu, wesoły i roztropny... Zrywała kwiatki, lecz machinalnie, ani ich rozróżniając, ani wybierając — bo cała była w tym śpiewie... Stawała w miejscu i niepatrzącymi oczyma zwróciwszy się ku płowym chmurkom, im niby na uciechę się popisywała... Może w istocie sądziła, że one ją słyszą? Któż wie, jakie myśli dziwaczne po takich roztarganych główkach przebiegać mogą? Śpiewała... zapomniawszy o wszystkim w świecie, oprócz tego śpiewu swojego. Nie mogła się tego pewnie domyślać ani przeczuwać, że oprócz kilku dziewcząt i parobczaków daleko w polu ją podsłuchujących, miała bliżej siebie, wśród drzew ukrytego... słuchacza. Przytomność jego tym się tłumaczyć mogła, że poza dworkiem i poza brzeziną szła droga, gościniec odwiedzany dosyć, i właśnie na nim widać było zatrzymany powóz, z którego wysiadł tym głosem srebrnym wywołany mężczyzna. Powóz zaprzężony był końmi pocztowymi — opylony i zbłocony długą widocznie podróżą. Ciekawy słuchacz, który wysiadł z niego, także wyglądał jakby znużony drogą. Był to niemłody już mężczyzna, siwiejący, z twarzą typu południowego, oczyma czarnymi, brwiami gęstymi, wąsem ciemnym i bródką, którą cesarską we Francji zowią, przystojny niegdyś, dziś wydawał się wyżyty, znużony bardzo... Oczy pięknie oprawne zapadłe miał głęboko... Zęby, którymi dolną wargę zakąsił, straciły już blask i świeżość dawną, choć jeszcze całe się zachowały. Męska postawa, ruchy zręczne, sam ubiór, choć podróżą zbrukany, kazały się domyślać w nim człowieka należącego do tak zwanego przyzwoitego świata. Było coś i fryzjerskiej lalki w nim, i tego swobodnego rozpasania, które podobne lalki, znudziwszy się przybraną formą, przybierają, gdy chcą odpocząć... Kapelusz miękki z dużymi skrzydłami na głowie gęstymi włosami okrytej siedział od niechcenia rzucony z pewnym wdziękiem, na szyi mocno niebieski lekki krawat zapięty był szpilką imponującą olbrzymim koralem. Łańcuch i dewizki zegarka godne były paryskiego złotnika z ulicy de Paix, który je zapewne robić musiał. Zasłuchany w śpiew ten, stał mężczyzna pod drzewem, niekiedy drgnięciem zdradzając, jak on go dziwił i poruszał. Chwytał się za włosy, podnosił rękę jedną, to drugą, zdawał się niesłychanie zdumiony i niepewny, co ma począć. Wracać do powozu wcale mu się nie chciało... Spoglądał ku zaściankowi, po okolicy, z prawie rozpaczliwym wyrazem twarzy. W ciągu tej sceny mimicznej, która w przekonaniu odgrywającego ją zapewne świadka żadnego nie miała — ścieżyną wydeptaną przez pola ku zaściankowi kroczył powoli człowiek, który się jej ciekawie, nie widziany przyglądał. Ten był widocznie rodzimym owocem ziemi, po której z taką pewnością stąpał, na którą z taką miłością spoglądał, jaką między nią a nim długie lata węzłów tysiącznych zrodzić mogły... Poczciwą miał bardzo fizys ten z wolna o kiju idący ku zaściankowi gruby, krępy, przysadzisty człeczyna — lecz niemal karykaturalny. Natura dała mu twarz okrągłą, bez najmniejszej do wdzięku pretensji ulepioną... pospolitą, podobną do mnóstwa tego typu, a w dodatku laty przeżytymi rozlaną jakoś i zneutralizowaną. Można dziś było z niej wnieść tylko, że ta facjata łagodnego wyrazu należała do poczciwca, który ze światem i z którym świat był w zgodzie... Na wyłysiałej dobrze, dużej głowie jego czapka siedziała, mnogie już lata pamiętająca, niepogody, zbrukane kąty, po których legiwała, i rozmaite użytki, na jakie ją właściciel obracał. Kształt wnosić kazał, iż w niej czasem różne rzeczy przenoszono. Tak samo szara kapota, którą był przyodziany, nie odznaczała się świeżością... miejscami była odmładzana łatami, a włożona i zapięta tylko w celu okrycia grzesznego ciała... Poniżej widać było spodnie ze zgrzebnego płótna, szare, i buty z długimi cholewami, wiejskiej roboty, na długie trwanie obrachowane. Nigdy też ich żadna szczotka nie musiała dotykać, a wiecheć słomy ją zastępował... W dłoni silnej z palcami grubymi niósł idący kij. Stary to musiał być towarzysz przechadzek, bo choć go po wycięciu w lesie żaden kunsztmistrz nie obrabiał, miał na sobie tę politurę, którą czas daje i codzienne tarcie dłoni... Nie postrzeżony człek ten zbliżał się z wolna ku stojącemu pod drzewem — stawał niekiedy zaciekawiony, potrząsał głową i nierychło sobie sprawę zdawszy z podsłuchów, uśmiechnął się, spoglądając w stronę, z której głosik dziewczęcia dochodził. Teraz, gdy już mógł sobie wytłumaczyć, dlaczego się tu nieznany podróżny zatrzymał, widocznie robiło mu to wielką przyjemność. Zdawał się mówić: — A co? widzicie? albom nie był tego pewien? Gruby człek mógł łatwo pominąć podróżnego, może nawet miał tę myśl zrazu, ale ją zmienił. Ze ścieżki, którą szedł, zwrócił się na prost ku drzewom; a że pod jego butami piasek skrzypiał, on sam sapał trochę, podróżny usłyszał w końcu zbliżanie się jego i zwrócił się ku natrętowi z widoczną niechęcią. Ruszył się niecierpliwie, jakby chciał do powozu zwrócić — i — stanął. Zbliżający się zdjął pomiętą czapkę i nisko się mu pokłonił. Stali w pewnym od siebie oddaleniu. — Prawda, że głos ma anielski? — zawołał idący z kijem. Na zapytanie to zmieszany podróżny zabełkotał jakąś niezrozumiałą odpowiedź, w której dosłyszał tylko: — Parle franse? Ruszył ramionami. — Chowaj Boże — odparł trzęsąc głową — sed latine... Rozśmiał się Francuz. Po krótkim namyśle, łaciny snadź nie mogąc sobie przypomnieć, kilka przekręconych wyrazów wyjąknął po rusku. — Ano, ano — rzekł gruby — to ja rozumiem, chodem się nie uczył... tylko że bodaj wielmożny pan tym językiem tyle zmożesz, co ja francuskim. I dobrodusznie śmiać się począł. Z wielką gorączką jakąś przystąpiwszy do niego, podróżny, trudno się wysławiając, nadsztukowując ruchami, mimiką, począł pytać, kto to śpiewał, kto była ta — cantatrice? Chwilkę podumawszy nad odpowiedzią, gruby zdołał i na migi, i z pomocą bardzo podejrzanej łaciny wytłumaczyć ciekawemu, że gdyby o kilkaset kroków chciał zawrócić na probostwo (tu je palcem pokazał), tam by się od księdza dowiedział o wszystkim, bo... ksiądz parle franse. Był to argument tak przekonywający, że podróżny natychmiast ujął za rękę grubego i pociągnął go pośpiesznym krokiem do powozu. Ten śmiał się i nie opierał wcale. Przyszli do koni i pocztyliona, który, zsiadłszy z kozła, fajkę zapalał, a gruby kazał mu do plebanii jechać. Lecz zaszła trudność, pocztylion występował z opozycją, którą tylko obietnica: na wódkę, powtórzona kilkakroć dobitnie, przełamać mogła. Gruby śmiał się. Powóz potrzeba było zwrócić z pocztowego gościńca na małą między płotami drożynę wiodącą na plebanię, którą z dala przy starym drewnianym kościółku wśród lip i klonów widać było. Zaścianek, od którego powóz się oddalał, nazywał się, jak wiele innych na Litwie, Berezówką; wieś, od niego nieco oddalona, od której go zapewne niegdyś jakaś eksdywizja odcięła, zwała się Berezowiczami... Objaśnić też musimy, że ów gruby, niepoczesny człek, idący z kijem, daleko więcej był wart niż to, na co wyglądał. Ludzie tak na wsi często się zaniedbują, zwłaszcza na późniejsze lata, gdy już nie myślą się podobać nikomu, a żyją wśród swoich, znani każdemu i nie potrzebując się okazywać... To było przyczyną, że ów poczciwy Bernard Żantyr, który niegdyś do szkół chodził, a nawet miał ochotę próbować seminarium, a potem z wielkiej miłości dla muzyki i organu wykształcił się na prostego organistę i nie mając szczęścia, wisząc przy małym parafialnym kościółku, wcale o powierzchowność nie dbał, już się więcej nie spodziewał nad to, do czego doszedł... Marzył on niegdyś o zasiadaniu przy wielkich organach gdzieś w jakimś mieście... w Wilnie może; marzył o sławie, o muzykalnym zawodzie... póki się to wszystko z wolna nie rozchwiało, nie spełzło, nie rozbiło o trudności, o pewną obojętność i lenistwo. I Żantyr grał sobie i śpiewał w małym parafialnym kościółku na chwałę Bożą. Lecz kto by wnosił z tego, co się o nim rzekło, że był bardzo nieszczęśliwy, tak zmarnowawszy życie, nie znałby chyba Żantyra. Nie mógł być nieszczęśliwym, mając organ, na nowo naprawiony i strojony, muzykując ile i jak chciał, zatapiając się w starych chorałach i w żółtych różnych odwiecznych kompozycjach, które ściągał Bóg wie skąd... Był on stworzony na artystę, ale nie na takiego, jakim go dziś pojmują ludzie. Kochał muzykę dla niej samej, nie dla tego, co ona mu dać mogła, nie żądał od niej nic, oprócz tych wzruszeń i łez, w które, patrząc na niego, tak niepozornego, tak pospolitego, na wpół zdziczałego człeka, wierzyć się nie chciało. Żantyr przy organach, gdy potężnym, czystym, wyrobionym doskonale basem śpiewał jedną z tych starych pieśni natchnionych, które tak miłował, przeobrażał się cały... Naówczas nie bardzo kto do niego śmiał przystąpić, w taki wpadał zapał i uniesienie... Szczęściem dla niego proboszcz, do którego się dostał, światły, wykształcony, zacny kapłan, rozumiał go, cenił i uszanować umiał. Z żadnym też w świecie organistą lepiej by mu być nie mogło, bo Żantyr, mimo swej prostoty i niepoczesnej powierzchowności, był dla niego jakby przyjacielem i bratem w potrzebie, choć nigdy się nie narzucał mu ze zbytnią poufałością. Żyli z sobą w świętej zgodzie... a że proboszcz okazywał dla Żantyra szacunek, inni też, wzorem jego, szanować organistę musieli. Proboszcz, ksiądz Kalikst Draskun, miał mir u ludzi, na który zasługiwał. Jak samo nazwisko jego powiadało, nie pochodził on z żadnej znacznej rodziny... Ojciec, oficjalista u książąt Ogińskich, dwoje dzieci swych, syna i córkę, nie mogąc im zostawić majątku, wychował z największym staraniem. Na dworze tym wszyscy się z większą cywilizacją, z poczuciem potrzeby światła, z wartością nauk i kunsztów praktycznie obyć musieli. Książę lubił starego poczciwego Draskuna i pomagał mu do wychowania dzieci... Młody Kalikst i za namową ojca, i z własnego natchnienia obrał sobie stan duchowny... Skończywszy nauki w Wilnie, mógł, jako wielce obiecujący młody kapłan, spodziewać się wyższego jakiegoś stanowiska w kościele, lecz zabrakło po temu protekcji, a młody księżyna nie miał talentu dobijania się — i z trudnością w końcu otrzymał małe probostwo, na którym dobrze mu było. Nie pragnął więcej. Człowiek był tego spokojnego ducha i takiego na życie ludzkie poglądu, który od niego wiele wymagać nie dopuszczał. Do zaspokojenia proboszcza i to się przyczyniało, że pod Berezowiczami tuż, na zaścianku w Berezówce żyła biedna siostra jego, Adela... Los tej kobiety obchodził go, bo był jej jedynym opiekunem, kochał ją i w niej całą miał rodzinę... Rodzeństwo, osierocone, trzymało się związane miłością serdecz- ną, ksiądz Kalikst był Adeli potrzebny, bo życie jej na ciężkie wystawione było próby... Dosyć staranne otrzymawszy wychowanie, lecz z dworu Ogińskich wyniósłszy pojęcie życia z XVIII wieku pozostałe, romansowe, sentymentalne, panna Adela nieopatrznie za mąż wyszła z miłości dla pięknego i miłego młodzieńca, który kochał się w niej, ale życia nie umiał jej zapewnić szczęśliwego... Rachował na pańskie klamki, na nadzwyczajne jakieś szczęście, na cuda, a gdy wszystko to zawiodło, zagryzł się i umarł, córkę jedynaczkę zostawując, a matce i dziecku tylko ten biedny zaścianek z długami... Walcząc z ciężkim losem swoim, niespokojna o dziecię, któremu wychowania lepszego dać nie mogła, gdy brat jeszcze na ubogim wikariacie pomocą jej być nie mógł, młoda naówczas Adela, piękna i wśród tej sfery, w jakiej być musiała, zwracająca oczy dystynkcją sobie właściwą — popełniła ten błąd, że raz drugi za mąż poszła za człowieka, który zdawał się obiecywać wiele, a stał się dla niej utrapieniem i ciężarem. Pan Ernest Dziwulski, człek ogładzony, wygadany, niegdyś posiadacz jakiejś cząstki dziedzicznej, należał do tego u nas bardzo pospolitego rodzaju ludzi, którzy zdają się być do wszystkiego zdolni, doskonale rozumieją świat, życie, wszystko — porywają się na najtrudniejsze zadania, a najprostszych w praktyce życia rozwiązać nie mogą. Bardzo miłej powierzchowności, w obejściu się z obcymi łagodny i miły, powolny, wyrozumiały, roztropny, bystry, o każdej rzeczy umiejący rozprawiać z pozorną jej znajomością, z dowcipem i przebiegłością — pan Ernest, gdy go do czego zaprzężono, natychmiast dawał dowody nieudolności, której towarzyszyła i którą rodziła najlekkomyślniejsza zarozumiałość. Służyła mu ona doskonale, gdy szło o słowa — w czynie zawodziła go na pierwszym kroku. Dziwulski jednak sobie nigdy nie przypisywał niepowodzeń, powtarzających się co chwila — obwiniał o nie świat, ludzi, zawiść, nieprzyjaciół, fortunę, przypadek, nigdy siebie. Zaledwie jednej doświadczywszy klęski, narażał się na drugą. W początkach żona nieco ślepo mu wierzyła, poznała go potem lepiej — i milczała, ale już najmniejszej polepszenia losu nie miała nadziei... Z suchymi i wypłakanymi oczyma, ze ściśniętym sercem sama robiła, co mogła — po trosze brat jej pomagał, a na Dziwulskiego, który w domu rzadkim bywał gościem, nie rachowała już wcale. Życie tego człowieka upływało poza domem, w ciągłym bezsilnym rzucaniu się, szukaniu, próbach, często podróżach, o ostatnim groszu wyrwanym żonie i jej dziecięciu i w krótkich spoczynkach po doznanym zawodzie, w ciągu których żona musiała cierpliwie słuchać jego narzekań, przeklęctw lub nowych, natychmiast rodzących się marzeń. Dziwulski im bardziej się starzał, tym większym się stawał egoistą. Przywiązanie dawne do żony zupełnie w sercu jego wygasło — nie mając kogo obwiniać o własne błędy, wszystkie nieszczęścia jej przypisywał i ożenieniu swojemu. Wyrywało mu się w jej obecności nieraz, że popełnił głupstwo, żeniąc się z nią, i że za to teraz pokutować musi. Tymczasem żył z jej pracy, grosza i maleńkiego zaścianka... Powracał tu, gdy się inne środki wyczerpały, przynosząc z sobą kwasy, gniewy, wyrzuty i niepokój. Znosiła z wielką rezygnacją chrześcijańską to życie żona, nie waśniąc się z nim, ustępując, milcząca i cała w dziecku swoim. Czasem tylko ksiądz Kalikst, doprowadzony do ostateczności, łajał go i napominał, ale to się na nic nie przydało. Dziwulski, gdy go potrzebował, gdy chciał co wyrwać żonie, stawał się, jak dla obcych, uprzejmym, łagodnym, dobrym — lecz wiedziano już w domu, co to znaczyć miało, i niemal więcej się obawiano dobroci tej niż bezsilnych gniewów. Lubiący żyć, gadatliwy, dowcipny, gęby wyparzonej, Dziwulski, choć go wszyscy dobrze znali, że był do niczego, u wielu był miłym gościem. Wciskał się na wszelkie wesela, imieniny, zjazdy, zabawy, jarmarki, gdzie pito i baraszkowano, a że szlachcic był, niegdyś posesionatus, że zabawiał... nie wypychano go... wysługiwał się, jak umiał. Tylko do żadnej sprawy ważniejszej nie użył go nikt, bo wiedziano, że nic nie zrobi, pieniądze straci, zahula się, zagada i umknie. W Berezówce miał swój pokój i nazywało się, że w niej mieszkał, lecz niekiedy dwa i trzy miesiące nie było go widać — nie wiedziano, gdzie się obracał, dowiadywano się o tym od obcych. Maleńki wózek, zwany po litewsku kałamaszką, silna klacz kasztanowata w hołoblach, maleńki tłumoczek składały zwykłą jego wyprawę. Wyjeżdżając z domu, opowiadał się zawsze, iż za dzień, dwa najdalej powróci, lecz dni te w miesiące się przemieniały; powróciwszy zaś kłamał, aby się niby usprawiedliwić. W domu nie zajmował się niczym pod pozorem, że magnifika, bo tak przezywał żonę, wszystko w łapach trzymała. Lecz gdyby nie to staranie jej o ocalenie resztek, dawno by już Berezówki nie było. Raz napadł gwałtownie na żonę, żeby się do miasta wynieść, a ten chłapeć ziemi sprzedać. Miał nań kupca, ledwie ksiądz od tego nieszczęścia obronił biedną uciśnioną siostrę. Dziwulska sama była teraz na pozór zimną i sztywną nieco, wszystko w sobie taić zmuszona, upokorzona nieszczęściem, powagą przybraną osłaniała się i okrywała. Dla dziecka tylko, a czasem dla brata otwierało się jej serce; naówczas wybuchała łzami i wyrywały się jej narzekania na losy. Utrzymać ostatki biednego mienia dla dziecka i dziecko to wychować było jedynym celem jej życia. Wszystko, co umiała niegdyś, starała się przelać na Marynkę, która była pojętna, roztropna, lecz po matce wzięła uczucie wielkie, czułość zbyteczną i wrażliwość. Ostudzić ją i powstrzymać z trudnością przychodziło matce. Ona i wuj starali się tylko religijnym wychowaniem, wpojeniem pobożności skierować naturę tę egzaltowaną tam, gdzie by jej niebezpieczeństwo nie zagrażało. Marynka też była pobożna bardzo, lecz niemniej rozmarzona i sentymentalna we wszystkim, co serce jej dotknęło. Matka jej widziała w córce nadzwyczajną piękność — chociaż dotąd się ona wcale nie obiecywała. Świeża była, miła, ładna, lecz nic więcej. Wszystko, czego ją uczono, pojmowała łatwo, prędko, chciwie, lecz największy talent i ochotę okazywała do muzyki. Śpiewała ślicznie. Szczęściem czy nieszczęściem matce z dawnych czasów pozostał nędzny klawikordzik, brzęczący jak gitara... klepadło, które Żantyr organista stroił i reparował, upierając się Marynkę uczyć śpiewu i muzyki dla chwały Bożej, jak mówił. Kilka razy już popisywała się na chórze przy organach z pieśniami i to ją niezmiernie radowało... Chciała zostać śpiewaczką sławną, jak ta Catalani, o której matka jej niegdyś wspominała. Lecz i ksiądz Kalikst, i matka najmocniej starali się jej to wybić z głowy. Żantyra uproszono, aby lekcji zaprzestał; ksiądz nie chwalił nigdy jej głosu, matka udawała, że piosnek jej nie słyszy. Wcale to nie skutkowało. Marynka śpiewała, gdy tylko mogła. Dziwulska na inny sposób starała się oddziaływać przeciwko tym marzeniom, nakłaniała do pracy, uczyła robót, dawała za- jęcia, lecz i przy krosienkach dziewczę jeśli nie śpiewało, to choć nuciło po cichu. Przywiązanie do matki powstrzymywało ją zresztą od wszelkiej wzmianki o marzeniu śpiewaczym. Kochały się obie tak bardzo! Dziwulska przyszłość dla niej widziała w jakimś zamążpójściu za uczciwego człowieka... ksiądz czasem doradzał klasztor. Marynka sama nie myślała o niczym, tylko o mieszkaniu z matką i pomaganiu jej we wszystkim. Dostrzegłszy, iż śpiewanie zawsze matkę czyniło smutną, dziewczę, gdy mu się bardzo zapragnęło wyśpiewać, uciekało z domu do lasku... na łąkę, i tam mogło już sobie pozwolić uciechy. Żantyr bolał w duszy, iż jego ukochana muzyka za tak niebezpieczną tu osądzona została; wzdychał, myśląc, co by to z tego głosu być mogło, lecz powiadał sobie: — A może i mają rację... Czas w Berezówce upływał bardzo jednostajnie Jedynymi niespodziankami bywały odwiedziny Dziwulskiego... inaczej bowiem nazwać tego nie było można. Naówczas nagle zwichrzało się w domu, bo dla wybrednego i zepsutego próżniaka nigdy dosyć nie było tego, co dom miał... potrzebował jeść, pić i wymyślał na to, co mu podawano. Oprócz tego, co w domu zobaczył — wszystko wyśmiewał, każda rzecz była zła i głupia, a z najmniejszym zapasem kryć się było potrzeba przed nim, bo przywłaszczał, co chwycił. Żona się naówczas musiała uciekać pod opiekę do brata. Marynki ojczym z początku nie lubił, przezywał ją różnie, dokuczał dziecku aż do łez; dopiero gdy dorastać zaczęła, stał się powolniejszym. Powiadał teraz, że gdyby to matka umiała poprowadzić, może by co z tego wyrosło. Zmiana w obejściu się z dziewczynką nie wpłynęła na jej uczucia dla niego. Nie cierpiała go za matkę, za to, co sama znosiła — instynktowo zresztą jak nieprzyjaciela — i unikała wszelkiego z nim spotkania i rozmowy. W tym czasie, gdy się opowiadanie nasze zaczyna, Dziwulskiego od dawna nie było w domu. Błąkał się po okolicy. Im dłużej go nie widziano, tym obawa nagłego powrotu była większą. Dziwulska drżała na każdy turkot i wołanie. Lecz że piękny czas wiosenny sprzyjał wycieczkom, a próżniak rad się wałęsał — Berezówka była od niego wolna, a izdebka, do której nikt nie zaglądał, stała pustką z zapylonymi oknami. Na plebanii ksiądz Kalikst chodził z brewiarzem w ręku po wielkiej izbie, gdy powóz podróżnego zatoczył się przed jej maleńki ganeczek o dwóch słupkach, a z niego wyrwał się najprzód Żantyr, śpiesząc przodem, za nim ów ciekawy śpiewu miłośnik, — Jegomościuniu! jegomościuniu! — zawołał, wpadając z niezwykłą sobie gwałtownością organista — jakiś obcy chce się z jegomościa rozmówić. Zdaje się Francuz czy co... Tu Żantyr śmiać się zaczął: — Posłyszał z gościńca, jak Marynka w polu sobie śpiewała, i tak mu się głos spodobał... Ksiądz zmarszczył się okrutnie, zarumienił i już miał zburczeć organistę, gdy cudzoziemca grzecznie pozdrawiającego ujrzał na progu. Z twarzą poważną i nachmurzoną postąpił ku niemu. — Darujesz mi pan wcale dziwną wizytę — odezwał się przybywający z wielką grzecznością, tonem dobrze wychowanego człowieka. — Trudno mi się nawet inaczej wytłumaczyć — dodał — z mojego natręctwa, jak pre- zentując naprzód. Jestem dyrektorem opery w... Imię moje Euzebiusz Volanti... Ksiądz milczał ciągle zasępiony. — Jako impresario jestem zawsze zajęty poszukiwaniem pięknych głosów... Dziś głos piękny to — fortuna! Właśnie przejeżdżając tędy, zachwycony zostałem sopranem takiego dźwięku, świeżości, siły, żem osłupiał! Ten pan (tu wskazał na stojącego z boku Żantyra) zapewnił mnie, iż o właścicielce tego cudownego organu pan mnie możesz objaśnić. Ksiądz Kalikst jeszcze się mocniej zasępił. Ruszył ramionami. Namyślał się długo, bardzo długo z odpowiedzią. — Być to może głos mojej siostrzenicy — odparł w ostatku z niechęcią — lecz mogę pana z góry zapewnić, że... choćby on miał być fortuną — rodzina wcale z niego użytku czynić nie myśli... — Jak to? dlaczego? — podchwycił, przysuwając się, podróżny i niezmiernie żywymi ruchami popierając, co mówił — dlaczego? Powołanie śpiewaczki nie jest tym, czym było... jest powszechnie szanowane... wielbione — daje sławę, daje majątek — a prowadzi często do najświetniejszych małżeństw i losów... — Widzisz pan suknię moją? — rzekł ksiądz chłodno. — Jestem wujem tego dziewczęcia... Jako ksiądz... Zżymnął się signor Volanti... — To są przesądy! — to są uprzedzenia! — zawołał, uśmiechając się... — Niech będzie to, czym chce — rzekł ksiądz — pozwól nam pan zostać przy naszych przekonaniach... Była to zimna odprawa — Volanti (nawiasem mówiąc, przerobiony na Włocha gwoli powołaniu, bo był Francuzem i zwał się Volant), nie dał za wygraną. — Wielka by była szkoda taki skarb zakopać! — zawołał. — Znam się dobrze na timbre głosu... Wprawdzie niewyrobiony jest, surowy, lecz cóż to za cudowny materiał! Jak ona już dziś atakuje wysokie nuty... co za czystość intonacji! jaka siła... co za wdzięk! Ksiądz słuchał pochwał tych z głową spuszczoną. — Być może — przebąknął po chwili — ja się na tym nie znam — głos i świeży, i piękny Bóg dał... lecz sam pan powiadasz, że potrzebowałby wykształcenia, nauki. My na nią nie mamy środków... a wreszcie zrobilibyśmy z niej śpiewaczkę, a stracilibyśmy ukochane dziecko... Tego żadna fortuna wynagrodzić nie potrafi... Zawód teatralny jest śliski i niebezpieczny; ani matka, ani ja, najbliższy opiekun... nie dozwolilibyśmy... Z ironicznym wyrazem słuchał odpowiedzi tej Volanti. — Trudno mi pana przekonać — odparł. — Stan jego usprawiedliwia ten sąd surowy, a zamieszkanie w tym zakątku i oddalenie od świata czyni go naturalnym. Lecz pozwól mi pan powtórzyć jeszcze, że teatr nie jest tym, czym był dawniej, i mamy na deskach tak cnotliwe i nieposzlakowane damy, jakie trudno znaleźć w salonach... Niebezpieczeństwo tu nie jest ani mniejsze, ani większe dla młodych osób, jak wszędzie na świecie... Co się tyczę nas, dyrektorów, impresariów, my dla naszego własnego interesu jesteśmy najtroskliwszymi stróżami cnoty naszych sujetów. Uśmiechnął się i ciągnął dalej, nie zważając na zachmurzone czoło księdza... — Co się tyczę wykształcenia — rzecz to bardzo zwyczajna, że my łożymy na nie chętnie. Naturalnie nie dla miłości sztuki tylko, ale i przez rachubę... Zapewniamy sobie zwrot kosztów, umawiając się przez ciąg lat o pewny monopol głosu, który jest dziełem naszym... Ksiądz Kalikst się smutnie uśmiechnął. — Wszystko to — rzekł cicho — nie wzbudza we mnie najmniejszej ochoty poświęcenia mojej siostrzenicy molochowi sztuki... Rzucił ręką w powietrzu... Pan Volanti skrzywił się. — Naturalnie — rzekł — nikogo do szczęścia przymuszać nie można... ale szkoda... wielka i nieodżałowana szkoda... W ciągu tej rozmowy, prowadzonej po francusku, Żantyr, stojący z rękami w tył założonymi na boku, słuchał z uwagą natężoną, usiłując ją odgadnąć i zapewne domyślając się, na czym ją zakończono. Nie mógł też, znając osoby, przewidywać innego końca... Wioząc Francuza na probostwo, wiedział, że tylko poświadczy on o piękności głosu, któremu Żantyr pierwszy wielką przyszłość rokował... — Jakkolwiek mi spieszno — dodał Volanti — i choć już nie mam najmniejszej nadziei nawrócenia pana, czy bym nie mógł, choć dla prostej ciekawości, dla miłośnictwa tego organu, który natura daje wybranym... posłyszeć... zobaczyć tę panienkę... — Niepodobieństwo! — odrzekł surowo — nie mogę... przepraszam — muszę odmówić! Tego tylko braknie, żeby się dziewczęciu głowa zawróciła! Załamał aż ręce... Volanti, tak bezwzględnie odepchnięty, dumną przybrał postawę obrażonego, skłonił się z lekka. — Przepraszam, że go akomodowałem — przepraszam... Wyszedł żywo, nie oglądając się, i rzuciwszy się do powozu, skinął na pocztyliona, aby jechał... Żantyr, który wysunął się za nim na ganek, spojrzał z jakimś żalem na rozgniewanego Francuza, który zapalał cygaro i łajał barbarzyńców. Los, gdy chce, płata figle... Oskarżają nieraz powieściopisarzy, że mu nieprawdopodobną narzucają rolę; lecz ktokolwiek żył dłużej, wie dobrze, iż fantazja bajarzy nigdy ani w części nie dorównywa zrządzeniom losu w rzeczywistości... Może też być, co się ślepym zrządzeniem i przypadkiem zowie — jest czymś więcej nad to... Nie zbadano wszystkich sił, które się na naszym świecie krzyżują. Widzimy ich skutki, sprężyny dla nas ukryte. Takim losu trafem było, że pan Volant na stacji następnej, na którą się przypóźnił, w małym miasteczku, głodny będąc, poszedł szukać czegokolwiek, choćby bułki i kieliszka koniaku. Naczelnik stacji wskazał mu rodzaj restauracji u Pinkasa. Pinkas zaś był na cztery mile dokoła sławnym ze swojego składu win i delikatesów, a w restauracji jego prawie dnia nie było, żeby szlachty kółko jakieś, gromadka nie próbowała starego francuskiego i świeżego szampana. Tym razem zastał w sali, w której i bilard się znajdował, pan Volant sześciu panów i paniczów już w najświetniejszym humorze po tuzinie szampana. Rozmowa wrzała i kipiała, śpiewano. Eks-rotmistrz gwardii, hrabia X., mężczyzna dziwnie urodziwy, który niegdyś w stolicy milionowy puścił majątek — dowodził gromadce przyjaciół. Gdy Volant wszedł, cofając się onieśmielony hałasem, który buchnął przeze drzwi, eks-rotmistrz, stojący blisko, wpatrywał się w niego mocno i nagle, ręce rozpostarłszy, skoczył ku niemu. — Par Dieu! Volanti ou le diable! — krzyknął. Porwano Francuza, zmuszając go na czcze serce rozpocząć od kielicha szampana... Weseli towarzysze rotmistrza a hulaszcza szlachta okoliczna, dla której on był wyrocznią, natychmiast zajęli się przyjęciem cudzoziemca... Zdano je na posługującego jako majordoma Dziwulskiego. Marszałkował on bardzo często przy podobnych ucztach, karmiąc się i pojąc przy tym. Był właśnie w drodze do domu, gdy go u Pinkasa pochwycono... a dał się pochwycić bardzo łatwo, bez najmniejszego oporu. Volantowi, dla zatrzymania go, wyperswadowano naprzód, że koni na stacji nie ma i że oczekując na nie, nic lepszego nie ma do zrobienia, niż jeść i pić z nimi. Francuz się dał przekonać. Po kilku kieliszkach, gdy rozmowa się niezmiernie ożywiła, Volant z wielkim dowcipem opowiadać począł swoją przygodę w Berezówce, wrażenie owego podsłuchanego śpiewu, odwiedziny na probostwie i odprawę, jaką mu tam dano. Z opisu miejscowości, choć Francuz nazwisk nie umiał powtórzyć, łatwo się było domyśleć, że ów śpiew podsłuchany był w Berezówce, a owym proboszczem ksiądz Kalikst. — Ale, słuchajże, Erneście! — krzyknął rotmistrz — a toć to się tyczę córki twojej żony... ona ma miliony w gardle... Francuz do szaleństwa rozentuzjazmowany... a odpędzili go z kwitkiem! Przecież ty także coś tam w domu znaczyć musisz... Takiego szczęścia lekceważyć nie można... Ernest, dobrze podpiły, zrozumiawszy wreszcie, o co szło, rzucił się na Francuza. Mówił jego językiem źle bardzo, lecz z wielkim zuchwalstwem. — Jak mi Bóg miły! — krzyknął — to nie może być! Jedź pan ze mną! Ja jej każę śpiewać, a jeśli głos ślę okaże dobry... matka nie ma prawa szczęścia własnego dziecka odrzucać... Począł się kląć i bić w piersi z gwałtownością wielką, a potem Francuza ściskać, całować, nalegać, aby z nim nazajutrz powracał do Berezówki. Volant, dowiedziaw- szy się, iż ma z ojczymem do czynienia — zgodził się od razu. Całe towarzystwo gotowe było nazajutrz jechać z nimi do Berezówki, ale Dziwulski, czując, że to mu popsuje sprawę z żoną — odradził im. Musieli jechać we dwóch. I tak, chociaż udawał bardzo pewnego siebie, obawiał się Adeli i księdza, wiedział, że mu trudno będzie upór ich przełamać... Lecz... świeciły miliony! Volant opowiadał, że z takiego głosu można stworzyć żywy kapitał przynoszący rocznie sto tysięcy franków! Więcej może?! Rotmistrz na palcach wiedział, ile która artystka zebrała milionów, jakie miała klejnoty... co to za życie wiodły te istoty wybrane, pod których stopy rzucano kwiaty, które zasypywano bukietami, bransoletami i broszami! Ojczym sławnej śpiewaczki mógł się spodziewać przynajmniej spadłych z jej stołu okruszyn krociowych... Zresztą Dziwulski z góry sobie obiecywał nie dać jej Volan-towi bez porękawicznego... Co się potem miało stać z tą nieszczęśliwą Marynką, o to mu już wcale nie chodziło, byle ją dobrze mógł sprzedać... — Dziewczyna byłaby głupia, żeby z tego nie korzystała — wołał — a matkę... matkę ja zmuszę. Przecie ja bliższym jestem niż ksiądz opiekunem... Mam prawo... Potakiwali mu wszyscy; Volant tylko, zimny i praktyczny, usiłował go ostudzić, aby gwałtownością nie popsuł wszystkiego... Wieczerza i po niej kielichy ciągnęły się przez całą krótką noc wiosenną... Nad ranem dopiero jedni po drugich poczęli się kłaść, aby odpocząć trochę... Dobrze napiły Dziwulski tak był tym, co słyszał i co miał przed sobą — przejęty, tak poruszony, iż oka mimo znużenia zamknąć nie mógł. Poszedł się zimną wodą oblać dla otrzeźwienia i — gorączkowo rozmyślał, siadł- szy na ławie przed Pinkasem, jakiego ma sposobu użyć, aby żonę i księdza — nawrócić. Z księdzem gotów był w ostateczności zerwać zupełnie... o dziewczynie, która swej woli nie miała, mowy nie było — co się tyczę matki... trochę rachował na jej ubóstwo... trochę na swoją władzę... Wmawiał sobie, że przecież, bądź co bądź, panem powinien był być w domu... i choć dotąd nie mieszał się do niczego, straconą powagę łatwo odzyskać potrafi. Gotów był do najostateczniejszych uciec się środków... byle tak łatwego sposobu zbogacenia się z rąk nie wypuścić. Skutkiem rozmyślań w końcu było, że zbudził rozespanego Francuza, oświadczył mu, że musi przodem jechać, aby żonę przygotować, i zaklął go, aby sam za godzinę na pewno do Berezówki przybywał. Volantowi wszystko to było jedno, byle się mógł jeszcze przespać... Do zaprzężonej kałamaszki siadłszy, Dziwulski, który się kieliszkiem wódki (dla zupełniejszego otrzeźwienia) pokrzepił, zaciął klacz bez litości i znanymi drożynami na prost do Berezówki poleciał. Wszyscy jeszcze tu spali i ledwie gospodyni dziewczęta w piekarni budzić zaczynała, gdy spoconą i zdyszaną kasztanką dobiegł pan Ernest do wrót, na cały głos wśród ciszy poranka wołając, aby mu otwierano. Przestraszyli się ludzie, bo nigdy jeszcze z taką zuchwałością nie ważył się tu występować. Porwała się wylękła z łóżka żona, obudziła się Marynka... Zajazd ten impetyczny zwiastował coś niesłychanego, a z Dziwulskim nic dobrego przyjść nie mogło. Można więc sobie wyobrazić trwogę, z jaką blada i drżąca wyszła na ganek Adela... — Na Boga! cóż się stało? — poczęła... — Co? nic się nie stało! co się miało stać? Cóż to, ja mam jak złodziej podkradać się do własnego domu? Przyjechałem i kwita. Takie było powitanie. Pomimo zapewnienia, iż się nic nie stało, Dziwulska jednym spojrzeniem na męża nabyła przekonania, iż jej jakieś grozi nieszczęście. Znała go dobrze. Wszedł za nią do pustej izby gościnnej, w której wieczorne roboty jeszcze na stole leżały, i począł, sam z siebie nierad, od łajania, że tak późno wstawano i izby nawet stały nie umiecione. Rzucił się potem na kanapę i zawołał o śniadanie... Jechał z najmocniejszym postanowieniem wpaść natychmiast na żonę i wszystko jej powiedzieć od razu... lecz — męstwo go nagle opuściło. Dziwulska, o niczym nie wiedząc, domyślać się nie mogła, co jej groziło. Ksiądz brat wcale jej nie mówił o Volancie, choć się wieczorem widzieli, a Żantyr, który by się mimo woli wygadał, nie widział ani matki, ani córki. Pan Ernest wpół leżąc, na pół siedząc myślał tymczasem, jak do rzeczy przystąpić; nie miał ani chwili do stracenia. Volant mógł nadjechać prędzej, niż się spodziewano. Potrzeba było żonę uprzedzić. Od czego zacząć? Dziwulski postrzegł, że ze złego tonu zagaił fukaniem i że należało być miłym. Gdy Adela, rozkazawszy podawać śniadanie, powróciła do pokoju, znalazła męża nagle rozweselonym i zupełnie zmienionym. Był to także znak niedobry, bo takim on tylko zwykł był się okazywać, gdy miał czegoś żądać niemożliwego i nadzwyczajnego. Biedna kobieta przygotowywała się już w milczeniu do walki, którą przeczuwała. — Osobliwszą bo miałem przygodę dnia wczorajszego — odezwał się dobrodusznie Dziwulski, wodząc oczami za żoną, która chodziła po pokoju skłopotana. — Jak żyję, jeszcze mi się nic podobnego nie trafiło. Właśnie chciałem wczoraj na noc nadążyć do Berezówki, bo mi się ku wam stęskniło, gdy stanąwszy, kobyle dałem wytchnąć przed Pinkasem... patrzę, z okna wołają na mnie... Rotmistrz był, Stefek ten poczciwy, Czemerski i Biłkowski. „Chodź a chodź!” Nie było sposobu... kobyłę mi do stajni kazali zabrać i — „Baw się z nami!” Cóż robić? Musiałem ulec, bo ich często potrzebuję. Tylko cośmy poczęli baraszkować, wpada jakaś figura nieznajoma, cudzoziemiec, a rotmistrz na szyję mu się rzucił, bo to jakiś dyrektor teatru dawno mu znajomy... Przyjmują Francuza, jemy i pijemy w najlepsze — wtem on, śmiejąc się, opowiadać poczyna, co mu się tylko co trafiło... Opisuje, jak jechał gościńcem przez wieś... a ja widzę z tego, co mówi, że Berezówka i Berezowicze; powiada, że go nagle doleciał śpiew kobiecy, ale tak osobliwszy, że kazał się pocztylionowi zatrzymać i poszedł go słuchać... Zobaczył dziewczę młodziuchne pod laskiem brzozowym na łące... Ono tak wywodziło... Zachwycony został głosem... Nie kto inny śpiewał, tylko nasza Marynka. (Tym razem powiedział nasza, choć zwykle mawiał: twoja). Słuchając, Dziwulska zbladła i ręce załamała. — No, to mało tego, że mu się głos podobał — ciągnął dalej Ernest — ale Francuz się zapalił, powiada, że taki głos to fortuna, to miliony... Tylko uczyć ją do teatru... a on ręczy za sto tysięcy franków rocznie. Spojrzał na żonę, która stała blada jak ściana... Nie dając jej przyjść do słowa, mówił dalej: — Tacy dyrektorowie teatrów Bóg wie gdzie szukają i skąd dobywają głosów... Więc Francuz pono Żantyra złapawszy, a nie mogąc się od niego nic dowiedzieć o dziewczynie, pojechał z nim na probostwo. Nie mówił nic ksiądz Kalikst? — Nie widziałam brata od dni kilku, a wczoraj krótko był i nie mówił nic — drżącym głosem odparła przerażona Dziwulska. — Ano, był u księdza — dodał Ernest — który, łatwo się domyślić, po księżemu dał mu odprawę... To mówiąc, podniósł się z kanapy wielce poruszony Dziwulski. — Ależ to potrzeba być nie przy zdrowych zmysłach! — zawołał — żeby, gdy się takie szczęście samo narzuca, odpychać je! To by była wprost wariacja, kryminał! Adela milczała ciągle. — Ja Francuza tu zawróciłem — dokończył — tylko co go nie widać. Niech dziewczyna mu zaśpiewa, niech ją bierze na edukację... miliony będziemy mieli... Jeszcze ostatniego nie wymówił słowa, gdy żona wybuchnęła z energią, jakiej nigdy jeszcze przeciw niemu się nie dopuściła. — Zwariowałeś ty sam! — zakrzyknęła. — Ja! matka, żebym i obcemu człowiekowi na zgubę sprzedawała dziecko własne! Ja! ja?! O! tak! dla ciebie ono nigdy nie było czymś innym tylko obojętną istotą, może ciężarem — ale dla mnie!... ja ją tylko mam jedną! Oburzona Dziwulska odbiegła od niego o kilka kroków... On stał, trochę zmieszany wystąpieniem tym, lecz nie myśląc się poddać. — Co to za głupie gadanie! — odparł — któż myśli dziecko gubić i sprzedawać! Właśnie dla jego dobra by się zrobiło. Lepiej, że będzie grzybem siedziała przy jejmości, żeby ją jaki pisarz prowentowy zbałamucił?... bo to taki koniec musi być... Przecie Francuz na jej cnotę i niewinność nie czyha, nie takaż znowu powabna ta smarkata... ale o głos idzie, o głos... A na cóż go jej Pan Bóg dał? Zaperzył się Dziwulski. Żona, podszedłszy pod okno, chustką oczy zasłoniła i płakała. Musimy tu uczynić uwagę, że od początku rozmowy ciekawa Marynka, przysunąwszy się pode drzwi od sypialnego pokoju — słuchała jej. Żadne słowo nie było dla niej stracone. Zdać sprawę z tego, co się działo z dziewczęciem, przestraszonym, zdziwionym, ale i połechtanym tą nadzwyczajną ceną swojego głosu — byłoby trudno. Są w życiu godziny takie, w których sam człowiek nie wie, co się z nim dzieje, gdy na niego spadnie coś piorunowego, niespodzianego — rodzi się zamęt w sercu, głowie, z którego starszemu wybrnąć niełatwo, a tym mniej piętnastoletniemu dziewczęciu. Na przemiany przed oczyma jej przelatywały błyski jakiegoś nadzwyczajnego szczęścia i chmury cierpień i grozy... Strach sieroctwa, obawa obcych — a potem poświęcenie się dla matki... Koniec końców rozpłakała się i poszła, tłumiąc łkanie, do kątka. Dziwulski tymczasem, zastępując ode drzwi, ażeby mu żona nie uszła — perorował: — Ty tam sobie myśl i gadaj, co chcesz... albo i ksiądz Kalikst, niech sobie wydziwia — a ja wiem, co mnie mój obowiązek opiekuna nakazuje... Dać się dziewczynie zmarnować, kiedy ma w gardle fortunę... byłoby zbrodnią. Ja przecie tu coś znaczę i mam prawa... — Żadnych! — krzyknęła, odwracając się do niego z twarzą zaognioną i zapłakaną, Dziwulska — żadnych! Nie byłeś dla niej nigdy ojcem, dla nas opiekunem, ani w domu gospodarzem... Ja mam prawa matki i dziecka, gdyby przyszło życie dać — nie puszczę... — Zobaczymy! — mruknął Ernest gniewny, lecz czując zarazem, że nie pokona żony bez czyjejś pomocy. Sam nie wiedział, gdzie jej szukać — zadumał się. Dzień już był dobry. Ksiądz Kalikst, który wczoraj siostrze o niczym nie mówił, a pragnął się widzieć z nią, odprawiwszy raniuteńko mszę świętą, właśnie nadszedł był do dworku, zobaczył kałamaszkę przy stajni, domyślił się przybycia szwagra i podszedłszy ku drzwiom, usłyszał kłótnię... Spieszył siostrze na pomoc... Zobaczywszy go, Adela pobiegła do niego ze łkaniem wołając: — Ratuj! Dziwulski stał nadęty w postawie wyzywającej. — Co waćpan tu za brewerie wyrabiasz? — krzyknął proboszcz. — Nie było cię, dzięki Bogu, długo, mieliśmy święty spokój, a ledwie z bryczki, już awantura... Co to jest? — Jest to — odparł Dziwulski — że, z pozwoleniem, kobieta, choć siostra wasza, głupia... tak — gęś głupia! Trafia się szczęście dziecku, za które by Panu Bogu trzeba na klęczkach dziękować... a ta... Ksiądz się domyślił wszystkiego i wzgardliwie ramionami poruszył. — Wiem ja! wiem — rzekł spokojnie — pewnie Francuz gdzieś waćpana złapał i złote góry mu obiecuje, a tyś gotów i dziecko, i żonę, ba! i sumienie, i zbawienie sprzedać dla grosza! Splunął ksiądz z pogardą. — Ale z tego nic być nie może i nie będzie nic. Dziwulski się uśmiechnął. — Zobaczymy — rzekł cicho — zobaczymy... Ksiądz począł, kilku słowy uspokoiwszy siostrę, chodzić po izbie wielkimi krokami. Dziwulski rozparł się na kanapie. Czas jakiś panowało milczenie... Mąż obrócił się do żony nagle. — Proszę mi zaraz kazać izbę oczyścić i śniadanie żeby było... Francuza zaprosiłem, lada chwila przyjedzie... Dziecka nikt sprzedawać nie myśli, ale pokazać przecie obcemu nie grzech... — Po co? — zawołał ksiądz. — Niechaj wiemy, co stracimy przynajmniej — rzekł Dziwulski. — Korona jej z głowy nie spadnie, gdy mu zaśpiewa... — Ja jej ani wyjść nie dam! — przerwała matka. Gdy się tak o Marynkę kłócono — dziewczę, wypłakawszy się, podsłuchawszy raz jeszcze, co się w izbie działo — jakby jakimś natchnieniem pobudzone do tego, bez namysłu narzuciło chusteczkę na szyję, trzewiki na bose nogi wdziało i tylnymi drzwiami uciekło naprzód w olszynę, potem do brzozowego lasku, nareszcie dopadłszy do gęstych zarośli łozowych, w nich się ukryło... Tu żadne ludzkie oko jej dostrzec ani odgadnąć nie mogło... Łozy rosły na moczarze, woda stała pod nimi i Marynka, chcąc przysiąść, musiała głęboko się przedrzeć, nim kępinę znalazła suchą. Cieszyła się swoim postanowieniem i niemal radowała z figla, który ojczymowi spłatała. Powiadała sobie, że tu przesiedzi dopóty, dopóki ten obrzydły jakiś Francuz, co ją chciał kupić, nie przyjedzie i nie pojedzie sobie precz... Zarośla, w których zasiadła, położone były niezbyt daleko od gościńca, mogła więc turkot powozu z nich usłyszeć, a nawet, rozchylając ostrożnie gałęzie, zobaczyć, kto i w jaką jechał stronę... Wiedziała, że matka jej szukać może i będzie niespokojna, lecz przekonana też była, że się domyśli powodu zbiegostwa i łacno uspokoi. Liść zielony wziąwszy machinalnie w ząbki i gryząc go zadumana, podparła głowę na ręku i siedziała... Pobożna bardzo, zaczęła po chwili koronkę do Prze- mienienia Pańskiego, a skończywszy ją, codzienny pacierz ranny i Kto się w opiekę, które zwykle dopiero wieczorem odmawiała. Serce jej biło okrutnie. Jakby na przekorę potem jej samej, w młodej wyobraźni poczęły się skupiać wszystkie rozpierzchłe w niewielkiej ilości rysy z życia sławnych aktorów, śpiewaków itp. Matka niekiedy o splendorach dworu Ogińskich, o teatrach warszawskich, o różnych sławnych wirtuozach rozpowiadała jej... dla rozrywki. Los tych ludzi zarazem ją przestraszał — i pociągał. Od wuja księdza nieraz też nasłuchała się argumentów przeciwko teatrom, widowiskom zepsucia ludzi, którzy lubili uczęszczać na nie. Co się tam w tej główce przez ten czas przesnuło? Na gościńcu zaturkotało, zadzwoniło, Marynka rozgarnęła gałązki — patrzała z sercem bijącym... Domyślała się, że jechał Francuz. W istocie on to był. Widziała, jak do Berezówki zawracał. Obrachowała sobie na swój sposób, że matka i ksiądz natychmiast się go pozbędą, że powóz na powrót się ukaże na gościńcu, a ona będzie mogła cicho się wśliznąć do dworku. Czekała... Niezmiernie długim czas jej się wydawał — bo też w istocie pobyt Francuza w Berezówce się przedłużył... Pan Volant-Volanti miał wszystkie przymioty właściwe dwom narodowościom, z których do jednej należał, do drugiej się zaliczał. Grzeczny, przebiegły, zręczny, umiejący sobie ująć ludzi, gdy potrzeba było — cierpliwy i wytrwały, rzadko kiedy dawał się z niczym odprawić, gdy co zamierzył i postanowił. Głos usłyszany leżał mu, można powiedzieć, na sercu. Dla niego on reprezentował nie tylko powodzenie grupy, do której by go wcielił, ale osobisty zysk znaczny. Impresario taki, gdy złotą rudę dobywa, oczyszcza i klejnot z niej tworzy, nie czyni tego ani przez miłość sztuki, ani dla miłości ludzkiej, tylko po prostu przez spekulację, dla kieszeni. Zdobyć przyszłą gwiazdę, umiejętnie ją ukazać, opromienić, w dziennikach rozsławić, mogło przynieść korzyść bardzo znaczną. Pan Volanti właśnie potrzebował odświeżyć a pokrzepić swe siły i — był w długach. Wiedział dobrze, jak inni ze sławnych primadonn, które produkowali, wielkie zyski ciągnęli. Francuz w nic nie wierzył, ale był przesądny. Spotkanie się z tym głosem — na gościńcu, potem przygodę swą w restauracji uważał za wskazówkę losu... Głos ten musiał być dla niego przeznaczony. Postanowił dobijać się o niego na wszelki możliwy sposób. Posłyszawszy go zajeżdżającego Dziwulski wyszedł naprzeciw niego i miał czas mu szepnąć: — Źle stoi sprawa z żoną moją — ale — to nic... Dadzą się przekonać. Ja w tym. Choćbyśmy dziś nic nie zrobili — ręczę za to, że zmuszę matkę i ją... Będziesz ją miał... Ale trzeba łagodnie i ostrożnie. Nie dziś, to jutro (ścisnął go za rękę) — ja w tym... Nie zrażajcie się: Nic nie odpowiadając, Francuz z dobrą fantazją wszedł do pokoju, z którego Dziwulska się wymknęła. Zastał tylko znajomego sobie księdza i pomimo odprawy, jaką dostał wczoraj, przywitał się z nim bardzo grzecznie... Rozmowa obojętna, urywana, najdziwaczniejsza w świecie poczęła się między trzema panami. Ksiądz, choćby był rad, nie myślał ustąpić, aby siostry nie zostawić bez obrony na łasce męża i obcego człowieka. Dziwulska, wybiegłszy naprzód, poczęła szukać Marynki. Przetrzęsła wszystkie kąty, poszła na folwark, zajrzała do ogródka i gdzie tylko mogła przypuszczać, że się córka znajdowała... Nie znalazła jej nigdzie, najprzód przelękła się mocno... potem odgadła, że Marynka pewnie rozmowę podsłuchać musiała i skryć się... Nic się jej złego stać nie mogło... a ta schowanka matce była na rękę. Dziewczyna od krów powracająca na zapytanie o panienkę powiedziała, że ją postrzegła, idąc za skopkami, przebiegającą ku olszynie. Dziwulska wróciła uspokojona do dworku. Z tego, cośmy napomknęli o Adeli, można się trochę domyślać jej charakteru i usposobień. Wiele jej szło zawsze o to, aby się ukazać czymś lepszym, niż się wydawała przez swe ubóstwo i nieszczęście. Rada była pochwalić się z wychowaniem staranniejszym, z pewną znajomością świata. Nie chciała też Francuza, człowieka obcego, odprawić niegrzecznie i dać mu odgadnąć, co się w domu działo. Po krótkim więc namyśle ubrała się skromnie, ale starannie i z wielką powagą wyszła do bawialnego pokoju. Chociaż nieczęsto się jej zdarzało mawiać po francusku, ucząc tego języka córkę, nie zapomniała go i mogła nim mówić dosyć poprawnie. Francuz, galant, z wielkim uszanowaniem przysiadł się do gospodyni domu. Bardzo zręcznie rozpoczął przeproszeniem za swą natrętność, pochwałami cudownego głosu, które do serca matki trafiły, tłomaczeniem wreszcie, że zawód teatralny liczył teraz nie tylko osoby średniego stanu w szeregach swych znakomitości, ale dostojne hrabianki, baronówny, dzieci rodzin szlacheckich itp. Wszystkiego tego Dziwulska musiała wysłuchać cierpliwie. Francuz nad wszelkie spodziewanie wydał się jej człowiekiem przyzwoitym, poważnym, niemal obudzającym zaufanie. Nie przekonało jej to, aby mu dziecko poświęcić mogła, na samą myśl tę się wzdrygała — lecz... miała wyrozumiałość dla dziwnego żądania, znosiła je cierpliwie. Po wymianie kilku słów i odpowiedzi na zarzuty, jakie mu się ośmieliła uczynić, Dziwulska odezwała się: — Me możesz pan mieć za złe matce, że się o dziecko obawia... Los świetny nie zawsze szczęśliwy... Widzisz pan, żeśmy ubodzy, dziecku do wychowania wiele by jeszcze potrzeba, my mu go dać nie możemy... a powierzyć wyrostka... dziecię prawie... samą... obcym... a! panie... — Tchu jej zabrakło. — Ależ pani byś sama z nią i przy niej być mogła? — odezwał się Francuz... Dziwulska się zarumieniła. — Nie mogę — odparła krótko... Volant nie nalegał, prosił tylko jak o łaskę, ażeby mógł głos posłyszeć. Chociaż ksiądz Kalikst, słuchający rozmowy, zżymał się na to i dawał znaki, Dziwulska gotowa była prawie przyprowadzić Marynkę. Ruszyła się, poszła i wróciła zarumieniona oświadczając, że dziewczę, ze strachu zapewne, zbiegło i tak się gdzieś ukrywało, że znaleźć jej nie było można. Volant się uśmiechnął na to, Ernest rzucił na żonę piorunujące wejrzenie w przekonaniu, że ona się córce ukryć kazała... Podano śniadanie. Francuz faisait bonne minę ? mauvais jeu — o wyjeździe mowy nie było... ksiądz nie odchodził także... Dziwulski w sposób najpocieszniejszy gościa zabawiał, a ten tak te wysiłki przyjmował, jak gdyby w istocie bawił się wyśmienicie... Ubogi ten dworek, towarzystwo w nim w istocie mogło oryginalnością swą zająć cudzoziemca. Pobyt gościa przedłużył się tak, że nieszczęśliwa gospodyni, wcale nie przygotowana do tego — musiała myśleć o jakim takim obiedzie, aby ubogi dworek nie wydał się ogłodzonym. Ernest, wyprowadziwszy na ganek Francuza, szepnął mu: — Nie zrażaj się pan... masz trochę czasu... nie ustępuj... Dziewczynę przecie z kąta dobyć muszą. Pan Volant zapalił cygaro, usiadł na ławce i przypatrywał się żywemu inwentarzowi pani Dziwulskiej, ze swobodą przechadzającemu się po dziedzińcu, jakby żaden Francuz na niego złośliwymi nie patrzał oczyma. Volant, który się urodził w małym massie (dworku) w południowej Francji — mimo woli przypominał sobie te lata młodzieńcze, gdy rodzicielskim gęsiom służył za mentora. Sielanka ta prozaiczna i uboga prawie go uczyniła smutnym. Gospodyni, zajęta obiadem, ciągle wychodziła szukać córki, posłała nawet dziewczynę... nie znaleziono jej nigdzie. Marynka uparcie siedziała ukryta w łozinie, czekając, podsłuchując, czy Francuz nie odjeżdża. Głód jej już zaczynał dokuczać, a co gorsza, choć słońce z góry piekło, w nogi od wilgoci zimno było... Zaczynała się niecierpliwić — lecz potrzeba było albo nie uciekać, lub wytrwać. Dziewczę, któremu nigdy długo na jednym miejscu wytrwać nie było łatwo — męczyło się okrutnie... Wtem gdy przez gałęzie łoziny spoglądała niespokojnie, czy się jej jaka nadzieja wyzwolenia nie objawi — spostrzegła, jakby cudem, zmierzającego ścieżką w tę stronę poczciwego Żantyra o kiju. A stary organista był jej zawojowaną prowincją, niewolnikiem, sługą... kochał ją dzieckiem, gdy jeszcze tak pięknego nie miała głosu, a potem coraz mocniej — i — co Marynka rozkazała, Żantyr gotów był z narażeniem się największym na przebój wykonać. Wiedziała o tym dobrze i widząc go zbliżającego się, postanowiła wezwać na ratunek... Żantyr dla Marynki — gotów był w wodę i ogień... — A! to mi go Pan Bóg zsyła — zawołała, oglądając się i dobywając z krzaku... Organista po prostu szedł do Berezówki szukać proboszcza, który mu się za długo zatrzymał, a właśnie go potrzebowano. Szedł pomrukując, wzdychając — myśląc o wczorajszej przygodzie z Francuzem. Bogiem a prawdą był niekontent z proboszcza — wolałby był swoją Marynkę widzieć sławną i osypaną złotem. Zepsuciu świata poczwarnemu, o którym ksiądz mówił, wierzyć mu się nie chciało. — Co się ma zepsuć — mówił sobie — zepsuje się i w domu, gdybyś jak strzegł i pilnował!... At! gadanie... a co poczciwe, to się nigdy nie zwala... Właśnie wśród tych smętnych dumań zaskoczyła go, wylatująca jak spłoszona kuropatwa trzepiocząca skrzydłami, Marynka... Zląkł się Żantyr... — A toż co? — zawołał. — Co? co? Nie wiesz? — poczęła, sypiąc prędko urywanymi słowami, dziewczyna. — Nic nie wiesz! Okropności się u nas dzieją... Jakiś Francuz przyjechał, który koniecznie chce mnie kupić, żebym mu śpiewała... Dziwulski gotów sprzedać... matka płacze, a ja uciekłam... I załamawszy ręce, wpatrzyła się w Żantyra, na którego twarzy nie malował się ani przestrach, ani podziwienie. — Jak to? Francuz powrócił? — zapytał. — Co bo pleciesz: powrócił? On dopiero pierwszy raz przyjechał... — odparło dziewczę. Organista głową potrząsał i kijem coś po piasku kreślił. Marynka obojętnością jego była oburzona. — Otóż to tak mnie Żantyr kocha! — zawołała. — Chcą mnie porwać, chcą zaprzedać, a on na to — nic... Spojrzał na nią swymi siwymi, pełnymi uczucia oczyma organista. — Ot — pleciesz, pleciucho! — wybąknął. — A cóż? — przerwała Marynka. —Co? nic nie rozumiesz — rzekł Żantyr — wiesz, że dzwonili, ale w jakim kościele? I ramionami ściągnął. — A ty więcej wiesz? — chwytając go za rękaw opończy, odezwało się dziewczę... Organista namyślał się, co i ile mógł i, miał powiedzieć, lecz dziewczę taką moc nad nim zdobyło od dawna, iż z niego wycisnąć umiało, co chciało. Próżne więc to były te przygotowawcze zadumania... — Mówże, bo!... — tupiąc nóżką, zakrzyczała Marynka. — Albo ty mnie zrozumiesz? — bąknął stary. Rozgniewało się dziewczę. — Masz mnie za taką ograniczoną? ot to, pięknie! — podchwyciła, poruszając się, jakby chciała odchodzić. Zląkł się stary tego dziecięcego gniewu. — Czekajże — począł — nie furkaj tak zaraz... Co dziwnego, choćbyś mnie i nie zrozumiała?... świata znasz tyle, co w oknie... Ja tam nie wiem, ale mnie się zdaje, że matka wasza nie ma racji, świat wam zamykając... Pan Bóg dał głos i taki, co go mało która ma... Francuz chce pewnie zarobić i dla siebie, ale i matka, i Marynka skorzystałyby z tego. Albo to grzech śpiewać? Hę? Lepiej wam w tym ubogim dworku biedę klepać, niż dorabiać się majątku i reputacji? Hę? Poruszył ramionami, dziewczę się zadumało. — Ksiądz powiada, że można tym śpiewaniem duszę zgubić — ciągnął dalej organista. — Można ją zatracić i bez śpiewania... co to mówić? Tyle przecie jest uczciwych śpiewaczek, które i królowie, i potentaci szanują i wenerują... A toż by niepięknie było, gdyby Marynka swoim głosem matce starość spokojną i dostatnią zapewniła? Przy tym z tego głosu... hej! hej! dobry nauczyciel co by to mógł wyrobić? Dopiero byś wyciągała trele! dopiero byś się tą muzyką napawała... miły Boże! Stary miał łzy na oczach... Dziewczę stało nagle uspokojone, ale smutne i spoważniałe. Ze wszystkiego, co mówił Żantyr, jedno ją uderzyło najmocniej, to, że ona mogła poświęceniem siebie matkę uratować, uczynić dostatnią i szczęśliwą... Jak błyskawica myśl ta rozświeciła jej jakieś horyzonty dalekie... Paluszek przyłożyła do ust i stała w głębokiej zadumie... — Słuchajże, Żantyr, gdyby to prawda była, że ja... ale czyż to może być, żeby mój głos... Potrząsała główką. — Głos! głos! — powtórzył organista — Francuz go słyszał, a ten się na tym zna... Darmo by tak nie zabiegał... — Więc cóż ty mi radzisz? — zapytało dziewczę — mam powrócić do dworu? — Radzić! ja nie radzę nic ani odradzam — przerwał, trochę przestraszony odpowiedzialnością, jaką brał na siebie, Żantyr. — Ja gadam... co myślę, a Marynka niech robi, co chce. Spuściło głowę dziewczę zakłopotane, spoglądając ku dworkowi... Samo nie wiedziało, co ma zrobić... Znudziło się też przydługim siedzeniem w krzakach i trochę ciekawość ciągnęła... Wolnym krokiem posuwała się ścieżyną. Żantyr szedł za nią. — Ja — odezwał się cicho — muszę po księdza iść do dworku, bo się zasiedział, a na probostwie na niego czekają... — Ja też nogi zamoczyłam — szepnęła Marynka — tam mnie może i matka potrzebuje. O mój Boże jedyny, co tu robić? co wybierać? Żantyr się już nie odzywał. Wtem Marynka żywo zawołała: — Dziej się wola Boża!... I śmiało iść zaczęła ku dworkowi, lecz zbliżając się ku niemu, zwolniła kroku... Ogarniała ją obawa, oglądała się — namyślała... Idącą tak powoli matka zobaczyła z tylnych drzwi folwarku i żywo rękoma ją ku sobie wabić zaczęła. Nie było już sposobu. Marynka pędem się ku niej puściła i w objęcia jej padła... Obie były strwożone — milczące. — Jeszcze są? — szepnęła Marynka. — Ani myśli się ruszać — rzekła matka. — Nie ma się co dziczyć, trzeba wyjść... Nie zje przecież Francuz ani gwałtem nie porwie. Inaczej się go nie zbędziemy. Postanowiono więc, że Marynka do gościa wyjść będzie musiała. Rodziła się stąd niezmiernie zawiła kwestia — ubrania. W Berezówce, nie widując nikogo, matka i córka odziewały się, nie ubierały. Do kościółka w Berezowiczach, gdzie były jak w domu, pomiędzy swoimi, narzuciło się chustkę na ramiona, więcej nie było potrzeba. W dni świąteczne Bogu na chwałę brało się suknię nowszą... Ale dla obcego człowieka, dla wybrednego Francuza, żeby mu nie dać powodu do wyśmiewania ich ubóstwa — należało się ustroić. Dziwulska to czuła, dziewczę przeczuwało... Nie było się w co ubrać — niestety! Ubogi zapas obu kobiet czynił strój po prostu niemożliwym... Dzi- wulska, myśląc o tym, łzy miała w oczach. Nie mówiły z sobą, ale się rozumiały i Marynka, jakby odpowiadając na to, co matka myślała, odezwała się pośpiesznie: — Przyczeszę włosy i wepnę kwiatek... włożę białą sukienkę i podpaszę wstążką siną... no — i pończochy cienkie, które mama zrobiła, i — już trzewiki chyba nowe, bo ta para codzienna bardzo rozchodzona... Matka ją uściskała — inaczej wystąpić nie mogły. Marynka pobiegła do swojego pokoiku, który przytykał do sypialni matki... Niestety! choćbyśmy mu chcieli nadać wdzięk, który powinien otaczać bohaterkę powieści, rzeczywistość nie pozwala. Izdebka była szczupła, z jednym oknem niskim, wychodzącym na ogródek, które krzaki bzu osłaniały... Drewniane, wysokie, niezgrabne łóżeczko, okryte perkalową pstrą kołderką, stoliczek bejcowany na cienkich nóżkach, z trudno odsuwającą się szufladeczką, komódka stara, której jedną nogę zastępowała w papier zawinięta cegiełka... okienko bez firanki ze sztorem daleko większym, niż było potrzeba, opadającym aż do ziemi... to był przybór prawie cały... W kątku tuliły się: dzbanek, miska zastępująca miednicę, mosiężny lichtarz, jakie po karczmach się spotykają... i garnuszek do ciepłej wody... Marynka, wbiegłszy naprzód, odsunęła szufladę komody, w której spoczywała szanowana biała muślinowa sukienka... wydobyła ją, spojrzała, była okrutnie pomięta! Nieodzownym stawało się kazać duszę nagrzać, przynieść deskę, ustawić ją na poręczach dwu krzesełek i — wziąć się samej do prasowania... Pończochy robione przez matkę... okazały się nie uprane! ale, z biedy... Kto tam. na nie mógł patrzeć?... Wstążka niebieska była wyblakła... miała kilka plamek, o których pochodzeniu wiedziała dobrze Marynka... Prysnął na nią ocet, gdy mizerię dla Dziwulskiego przyprawiano... Małe były, ale takie żółte te plamy! Wśród tych przygotowań rozgorączkowujących do ubrania, matka, zajęta obiadem, bo się na gospodynię spuścić nie mogła, wbiegała tylko, spoglądała, całowała ją w czoło... i wychodziła natychmiast. Marynka z męstwem wielkim sposobiła się do wyjścia... Nie szło jej o to, aby być piękną, bo nie miała pojęcia o tym, ażeby kobieta inną uczynić się mogła, niż ją Bóg stworzył — nie chciała tylko wstydu uczynić matce. Właśnie miała szpilkami przymocować niebieską wstążkę... gdy... od bawialnego pokoju (drgnęła) brzęk ją doleciał... Ktoś próbował klawiszów jej brzęczącego klawikordu... dobywał z nich dźwięki... bardzo zręcznie w harmonijne składając je akordy... Marynka, zasłuchana, ukłuła się szpilką... Piękny głos męski nucił wesołą piosenkę... Był to Volanti, który na prośbę gospodarza szansonetką francuską przerwał dworku ciszę... Nie mówmy chyba o obiedzie, który łzami Dziwulskiej był oblany. Wiedziała, że mąż się gniewać będzie za to, co zrobi, a zgotować go inaczej i lepiej nie było z czego... Pamiętała o tym, że Francuzi są wymyślni — zmuszona była na upokorzenie swe zdradzić ubóstwo, które im nigdy może tyle, co dnia tego, nie było ciężkim do zniesienia. Wyjście Marynki, którą Francuz od stóp do głowy z ciekawością niezmierną opatrywał, z którą starał się grzeczną zawiązać rozmowę, pomimo dumnej i nadąsanej minki dziewczęcia — zrobiło wrażenie dobre... Marynka była polnym kwiatkiem, jeszcze nie rozwiniętym, w którym wprawne oko doświadczonego człowieka odgadywało z łatwością przyszły wdzięk... Dziś była to istota dzika, trochę niezgrabna, bardzo zmieszana, a naiwnością swą oryginalna. Volanti wie- dział, co wykształcenie z tego surowego materiału uczynić może. Księdza Kaliksta przed obiadem jeszcze obowiązki na probostwo odwołały. Po obiedzie więc, gdy podano kawę, którą Dziwulski swoim podróżnym, szkaradnym rumem Francuzowi przyprawił, byli sami we czworo. Nalegano, aby Marynka śpiewała. Volanti żądał tej samej piosenki, którą w polu nuconą słyszał. Dziewczę się zaklinało, że ani wie, co wówczas śpiewało. Skończyło się więc na najprostszych w świecie rzeczach, na — Chciało się Zosi jagódek, na piosence Brodzińskiego... Głos drżał z początku... lecz Marynka, gdy raz zaczęła śpiewać, dawała się dźwiękom i pieśni upajać. Zapomniała o Francuzie, uczuła w sobie jakąś gorączkę, zapał, ochotę, głos się podniósł, oczyścił, nabrał siły. Francuz stał zadumany, słuchał i uśmiechał się. To, co śpiewała teraz, wcale do popisu się nie nadawało, przy całej prostocie motywów i ich jednostajności — dźwięk można było ocenić. Srebrzysty płynął, silny, kryształowy, dziewiczy, prześliczny. Marynka, parę piosnek zanuciwszy, zarumieniona jak wiśnia porwała się i uciekła... Volant spoważniał i paląc cygaro stał długo milczący. Dziwulski patrzał na niego z obawą — bo mu się zdało, że zobojętniał, że teraz słyszany z bliska głos Marynki nie czynił już na nim pierwszego wrażenia... Mylił się — Francuz najmocniej właśnie pragnął pozyskać śpiewaczkę na naukę i dla sceny, a myślał tylko, jakim by sposobem przełamać spodziewany opór matki. Adela siedziała nieco opodal, niespokojnym wejrzeniem mierząc przybysza. Francuz przysiadł się do niej, zaniedbując Dziwulskiego. — Głos — rzekł dosyć chłodno do matki — jest w istocie taki, jakim go osądziłem z pierwszego słysze- nia — materiał to doskonały, z którego coś bardzo znakomitego uczynić można. Cieszę się, że na to mogłem przynajmniej zwrócić państwa uwagę. Lecz... ileż to potrzeba czasu, pracy, wydatków, cierpliwości, nim się do sceny przygotuje! Sam głos wymaga kształcenia, pielęgnowania, rozwijania... Nie dosyć na tym, trzeba się uczyć języków, aby móc śpiewać nimi, trzeba się uczyć sztuki dramatycznej, aby śmieć wystąpić na scenę. Przypuszczając talenta — o których nie wątpię, wielką łatwość uczenia się i ochotę, która ją daje... zawsze dwa, może trzy lata upłyną, nim panienka będzie mogła się ukazać w jakim koncercie, na estradzie... Koszta wychowania takiego są znaczne... nauczyciele dobrzy każą sobie płacić drogo... — Właśnie i dlatego, i z innych względów — przerwała Dziwulska — my o tym nie możemy ani myśleć... Volanti się uśmiechnął, grzecznie zwracając ku niej. — A ja proszę pani, abyś mnie cierpliwie wysłuchać raczyła — dodał tonem wielce uprzejmym. — Nie jest to wcale bezprzykładnym, co pani proponować będę. Mam prawdziwą manię wyszukiwania głosów i dobywania ich z ukrycia. Kilka razy mi się to w życiu udało świetnie, a nigdy całkowicie się nie zawiodłem na żadnym z moich subiektów... Ja ofiaruję się ponieść wszelkie koszta wykształcenia panienki... choćby to miało kilka lat trwać i kosztować kilkadziesiąt tysięcy... Rozumiem to, że pani córki obcym ludziom oddać nie możesz... ale dlaczegóż byś z nią razem jechać nie miała? Nie jestem tak bogaty, ażebym mógł tak znaczną ponieść ofiarę bez nadziei odzyskania nakładów — no i pani byś nie przyjęła jej... Mam najmocniejsze przekonanie, że skoro córka jej wystąpić będzie mogła... w ciągu lat kilku mnie się wypłaci, a przyszłość sobie i pani zapewni świetną... Dziwulska chciała coś odpowiedzieć, Francuz nie dopuścił i ciągnął dalej: — Nie będę teraz nalegał, zostawiam pani czas do namysłu... Za kilka miesięcy muszę znowu przejeżdżać tędy... wstąpię do państwa... Naówczas... spodziewam się, iż pani układowi temu nie będzie przeciwną... To powiedziawszy i nie słuchając, co mu matka chciała odpowiedzieć, Francuz wstał i spytał o konie... Zabierał się do wyjazdu. Dziwulskiej wielki ciężar spadł z serca... myślała, że się to wszystko rozchwieje. Natomiast pan Ernest, który nie wszystko słyszał, co mówił Volanti, a był ciągle tego przekonania, iż śpiew go rozczarował — napadł na niego wielce niespokojny... — Więc... cóż? jak? — naglił na niego. Francuz udał ostygłego... — Kochany panie — rzekł cicho — nic się nie zmieniło, ale potrzebujesz czasu, aby żonę przekonać... Nalegać na nią byłoby niezręcznością. Zostawiam państwu parę miesięcy do namysłu... Wcale to nie było na rękę Dziwulskiemu, który, nie dowierzając już Francuzowi, widział w tym tylko sposób grzecznego wywinięcia się — a potrzebując pieniędzy, rachował na jak najprędsze ich zyskanie. Zasępił się mocno... — Parę miesięcy! — burknął — wiele się rzeczy zmienić może tymczasem... Trudno, abym ja czekał, jeżeli się co trafi. Volanti z góry na niego spojrzał. — Jeżeli się co trafi! — rzekł szydersko. — Waćpan myślisz, że tacy impresaria, jak ja, co dzień przejeżdżają po gościńcach? Zarumienił się Dziwulski. — Ale możemyż być pewni? — Możesz pan być pewny, że ja wstąpię, jadąc tędy — odparł Volanti chłodno, bo gospodarz ze swą natarczy- wością i chęcią sprzedania dziecka zaczynał mu być wstrętnym. Konie i powóz stały przed gankiem. Volanti poszedł z wielkim uszanowaniem pożegnać gospodynię. Zażądał potem zobaczyć się jeszcze ze śpiewaczką, która wywołana wybiegła, dygnęła i uciekła... Przyrzekł przysłać nuty i radził nie tracąc czasu głos wprawiać, na ostatek ścisnął rękę Dziwulskiemu, zupełnie zniechęconemu i rozgniewanemu, siadł do powozu i odjechał... Ernest w ganku stojąc klął, pięści do góry podnosił — zły był tak, że nie chcąc przed żoną wydać się z tym, padł na ławkę w ganku zrozpaczony... — Furfant i bodaj kark skręcił! — zawołał, zgrzytając zębami. Są myśli i wypadki, które padają na ludzi jak ziarna na rolę... Nie widać ich z początku na niej, mieszają się z piaskiem, stają się plewą lub źdźbłami pustymi. Czas płynie, słońce świeci, rosa spada i widoczne ziarenko kiełkować poczyna, rozkłada liście, puszcza korzonki, krzepi się, chwyta ziemi, rośnie... Takim ziarenkiem była owa bytność Volanta w Berezówce... Po wyjeździe jego Dziwulski, który wierzył tylko w to, co trzymał w garści — przeklął i niewiele rachował na niego... Ale pani Adela, która była tak przeciwną poświęceniu córki, Marynka, która nie myślała wprzód nigdy ani o sławie, ani o sprzedawaniu głosu, na ostatek Żantyr poczciwy — nie mogli zapomnieć, co mówił kusiciel... Nie przypuszczając, żeby w istocie Marynka miała obrać sobie zawód tak śliski, Dziwulska zgadzała się już' na to, że dar Boży, głos ten śliczny, kształcić było niejako obowiązkiem... Francuz z wielkim wszystkich podziwieniem słowa dotrzymał i ogromną pakę nut różnych, solfedżów, studiów, szkół śpiewu przysłał w darze Marynce... Powołano Żantyra, aby rozpatrzył te nuty, i — matka przestała się sprzeciwiać już nauczaniu muzyki... Dziewczę skakało z radości. Nauczyciel, mimo najszczerszej chęci korzystania z tego, co nadesłano, naiwnie wyznał, że najprzód sam się musi obeznać z tym, co nadeszło, a dopiero zobaczy... jak by to można zużytkować... Z miłości dla muzyki i dla Marynki stary organista przyszedł do wyrozumienia niektórych prawideł nauki śpiewu i warunków nauczania. W chwilach wolnych przychodził, wykradając się księdzu Kalikstowi, i jak mógł, tłumaczył Marynce, o co chodziło... Ona znajdowała naukę niezmiernie nudną i — według jej przekonania — niepotrzebną... Matka milczała, ani zachęcając, ani przeszkadzając... Była na pozór obojętną. Jeden ksiądz Kalikst uporczywie był przeciwny nauce, którą za niewłaściwą, a co większa, za szkodliwą uważał... Burczał na Żantyra, przeszkadzał mu, o ile mógł, siostrze dawał nauki moralne. Marynce nielitościwie wykładał, że darmo trele wyciąga, bo za nie nikt trzech groszy nie da... a uczy się tylko próżności i zarozumienia... Dziwulski jak dawniej tak teraz nie siedział w domu... niewiele więc o czym wiedział. Przysłanie nut, o którym wiadomość go doszła wypadkiem przez pocztmajstra, zdziwionego tak ogromną i kosztowną posyłką, trochę go poruszyło, lecz wprędce o tym zapomniał. Największe wrażenie bytność Volanta wywarła na Adelę i jej córkę. Matka obawiała się zawsze, nie przyznawała do zmiany zdania — w istocie jednak ważyła, rozmyślała, czy by nie było jej obowiązkiem dla Marynki się poświęcić, porzucić Berezówkę, jechać z nią... Tak samo dziewczę chciało zaofiarować się dla matki, nie mając wyobrażenia ani o rozmiarach ofiary, ani o niebezpieczeństwach, na jakie ją zawód dramatyczny narażał. Nie mówiły o tym z sobą nigdy — myślały dużo... Żantyr, który po nadejściu nut już był pewien, że sprawa jest w toku, że przyszłość czeka świetna jego ukochaną wychowankę, łamał tylko głowę, jak by tymczasem ułatwić jej naukę, pomóc do przełamania pierwszych lodów. Można było powiedzieć, że odżył tym i odmłodniał... Do zapału, z jakim się brał studiować nadesłane szkoły i nuty, przyczyniała się dużo i sama miłość przedmiotu. Zagrzebany na wsi, w rzeczach muzyki zacofany latami tylu, znajdował w nutach nowych wskazówki zdumiewające go i obudzające podziwienie. — Do czego to doszło! — mruczał — co ci ludzie powymyślali! Śmiał się, cieszył — czasem nie rozumiał i błąkał się, w końcu z niezmierną radością rozplątywał wszystkie węzły. A Marynka? — uczyła się łatwo, chciwie i dziwnie. Tłumacząc jej teorię, Żantyr do końca z nią trafić nie mógł, słuchała go, jakby nie pojmowała wcale, za to w praktyce wyprzedzała nauczyciela, odgadywała więcej niż on i czyniła mu to zrozumiałym, nad czym on ślęczał na próżno... Głos w tych gimnastycznych ćwiczeniach zyskiwał niezmiernie, rósł, potężniał, stawał się, giętki, czystszy coraz, jaśniejszy. Nuty sypały się jak perły z tą łatwością, jaką daje talent prawdziwy i miłość sztuki. Postęp był tak niespodziewany, zdumiewający, że teraz matka, która nie chciała nigdy jawnie pokazać Marynce, jakie głos na niej czynił wrażenie — słuchając go zza drzwi, płakała. Sam Dziwulski, ciągle wałęsający się po świecie, chociaż czasami jeszcze przypominał sobie Francuza, niewiele liczył na niego... Zmuszony żyć cały w teraźniejszości — wszystko to, co oczekiwania wymagało, cierpliwości, wytrwania, miał za stracone. Roił i rozpoczynał ciągle coś nowego, rzucał z równą łatwością, jak chwytał, projekta — i z siebie sądząc o ludziach, co tylko się przeciągało, uważał za stracone. Upłynęło tak kilka miesięcy, w ciągu których pan Ernest jeździł, robił wycieczki, stręczył się do usług różnych — a że mu się nigdzie nie powiodło, wpadł ostatecznie na myśl, że jedynym sposobem dorobienia się czego było — wzięcie sporej dzierżawy. Miał w istocie przed oczyma kilka przykładów dzierżawców, którzy świetnie się podorabiali. Zdawało mu się, że i on też to samo by potrafił. — Na tym lichym chłapciu ziemi, w tej głupiej Berezówce człowiekowi się nie chce niczego dotknąć. To nie jest gospodarstwo, lichota... dziura... szkoda pracy... Niechbym miał szersze pole, dopiero bym pokazał, co umiem! Nie mając pieniędzy na dzierżawę, Dziwulski osnuł sobie przymusić żonę do sprzedania zaścianka, chcąc kapitału pozostać mającego użyć na ową idealną dzierżawę. Powolna żona w innych rzeczach, gdzie szło o fundusz jedynego dziecięcia, stawała w obronie z energią niepokonaną. Pomimo zabiegów, gróźb i próśb Dziwulskiego odpowiedziała mu wręcz, że żadna siła jej nie zmusi do pozbycia się tego kawałka ziemi. Dziwulski wpadł w gniew taki, iż nie mogąc już inaczej nastraszyć Adeli począł się odzywać z tym, iż mu się życie sprzykrzyło i że je sobie odbierze, jeśli ma dalej tak się męczyć jak dotąd. Lecz i to nie pomogło. Znała go nadto Dziwulska, aby uwierzyć mogła, iż do takiego kroku jest zdolny. Pan Ernest, wyczerpawszy, co tylko mu fantazja dostarczała na pokonanie żony, na ostatek oświadczył, iż nigdy go już więcej oczy jej nie zobaczą. Zabrał, co tylko mógł, do kałamaszki i nazajutrz w istocie w świat wyruszył. Jednym z powodów do tego rozpaczliwego kroku było, że termin naznaczony przez Francuza, po którego upływie miał powrócić do Berezówki, dawno już upłynął, a Dziwulski przekonany był, iż Volant nie myśli już o Marynce i jej głosie... Znękana Adela ani go nawet próbowała wstrzymywać — pozwoliła odjechać i odetchnęła swobodniej, myśląc, że może nie wrócić więcej. Nie dowierzała jednak temu zarzeczeniu się, bo nie po raz pierwszy je słyszała. Jesień nadchodziła — o Francuzie wcale słychać nie było, nie przybył ani się zgłosił. Tymczasem Dziwulski opuścił Berezówkę, na odjezdnym pozostawiwszy po sobie nader bolesną pamiątkę. Dziwulska była o tyle znaną z rzetelności, o ile mąż jej z lekkomyślności bez granic. Grosza nikt by mu nie pożyczył, ani nawet w sklepie nie pokredytował. Wybierając się w tę fantastyczną podróż jakąś, Dziwulski nie miał wcale pieniędzy, żona mu ich dać nie mogła, bo także nie miała. Nie wiedzieć w jaki sposób potrafił wmówić w Pinkasa, że Dziwulska na spłatę naglącego długu potrzebowała pięciuset złotych, sfałszował jej podpis, wziął pieniądze i zniknął. Nierychło Żyd dał znać o tym Dziwulskiej, która zakrzyknęła, że o żadnym długu nie wie. Pinkas zagroził procesem kryminalnym o fałszerstwo... Cóż miała czynić nieszczęśliwa kobieta? Prawie na klęczkach, ze łzami wyprosiła sobie warunki wypłat częściowych i dług przyjęła na siebie. Ale suma ta z pro- centami, które ją powiększać miały, była dla niej ciężarem, zmuszającym do nowych oszczędności, do ofiar prawie nad siły... Groziła zima niedostatkiem pierwszych potrzeb... Wszystko, co zwykle opędzało je, musiano sprzedawać za bezcen, aby wierzyciela zaspakajać... Nigdy jeszcze tak ciężko nie dało się im czuć ubóstwo... Do księdza Kaliksta nigdy się nie zwykła była udawać Dziwulska, wiedząc, że i on był ubogim; teraz zaś mniej niż kiedykolwiek mogłaby była uciec się do niego, bo brat, zaziębiwszy się, zachorował mocno, leżał, nie wstając z łóżka, a lekarstwa, doktor i zastępujący go młody wikariusz wszystkie zasoby wyczerpywali. Trzeba było pielęgnować go jeszcze, a za nic w świecie siostra nie byłaby go chciała martwić, skarżąc się na własne cierpienie. Ona lub Ma rynka mieniały się przy chorym, który pomimo młodości, mimo starań — miał się gorzej coraz, a choć doktor pytany nie mówił nic — poznać było łatwo, iż niewiele miał nadziei ocalenia go. Patrząc na dogorywającego powoli z rezygnacją chrześcijańską i wielkim ducha spokojem jedynego w świecie opiekuna, ostatniego z rodziny, Dziwulska zalewała się łzami, które taić musiała. Choroba tak się rozwijała szybko, iż w październiku już ksiądz Kalikst był bezwładny, a pierwszych dni listopada zgasł po święcie przecierpianych boleściach, z dawna przygotowany do tego końca. Straszny to był cios dla Dziwulskiej. Ksiądz Kalikst nie zostawił po sobie nic, oprócz małych dłużków, które spadły na siostrę, równie jak koszta pogrzebu. Przy takim ubóstwie i to stało się ciężarem wielkim. Dziwulska nie narzekała, nie rzekła słowa — starała się nawet ukryć przed córką rozpaczliwe swe położenie. Jeden stary Żantyr wiedział o wszystkim; ocierał oczy i szeptał: — Święta kobieta!... Łatwo się domyślić, że w takich okolicznościach — lekcje śpiewu ustać musiały i muzyka całkiem była zaniedbana. O Francuzie nikt już ani myślał, gdy jednego ranka, po strasznej grudzie, w pierwsze mrozy jesienne, pocztowy powóz zatoczył się przed ganek w Berezówce. Gość był tu taką osobliwością, iż nikomu na myśl nie przyszło, aby inaczej, niż zbłąkawszy się, mógł tu ktoś zajechać. Ani Dziwulska, ani Marynka nie wyszły, wyprawiono parobczaka od koni rozpytać, a w razie potrzeby drogę rozpowiedzieć... Okazało się dopiero nierychło, że przybyły był owym Francuzem, o którym nikt już nie myślał. Naprędce przyodziawszy się, Dziwulska, która żałobę nosiła po bracie, wyszła smutna, zmieniona i wymizerowana do niego... Francuz, jakby wczoraj wyjechał dopiero z Berezówki, żywo i z wielką sympatią, na widok żałoby powitał gospodynię. Trzeba mu było, o ile się to dawało, smutne położenie wytłumaczyć... Do wszystkiego przyznać się nie mogła ani chciała Dziwulska, a i mimo ubóstwa nie myślała pozbyć się córki... Francuz, rozpytawszy się nieco, rozgospodarował się we dworku, konie odprawił do karczmy, a sam z widocznym uporem jakimś pozostał... Musiała go na chwilę samym zostawić Dziwulska. Marynka już wiedziała o Francuzie. Uderzyło jej serce... płomienie twarz oblały. Zamyśliła się. Ręce załamała przed krzyżykiem zawieszonym u łóżka. Choć matka taiła przed nią wiele, wiedziała, odgadywała wszystko, odczuwała każde jej cierpienie. Rada by była choć życie dla niej poświęcić. Przyjazd Francuza był jakby z góry wskazówką. Łzy polały się z oczu. Porzucić matkę, opuścić tę kochaną Berezówkę, zaprzedać się w niewolę — były to straszne, groźne rzeczy... lecz nie byłaż obowiązaną poświęcić się dla matki, która dla niej tyle ofiar poniosła? Myśl tę powzięła tak prędko, tak gwałtownie, iż bojąc się, aby w niej nie ostygła, aby strach nie odjął jej, bez rozwagi Marynka otworzyła drzwi do saloniku i — jak stała, nie ubrana, rzuciła się ku Francuzowi. Zobaczywszy ją tak rozgorączkowaną, Volanti nie zrozumiał zrazu, co ją mogło przejąć tak silnie. Położyła palec na ustach... — Słuchaj pan — rzekła — ja chcę jechać i uczyć się — nie odjeżdżaj beze mnie... matkę skłonimy... Jesteśmy bardzo biedni — milcz pan! — ja powinnam ocalić matkę... ratuj... pomóż! ale mnie nie zdradzaj. Z ufnością dziecka rzuciwszy mu te słowa, obejrzała się trwożliwie i co najprędzej — uciekła... Volanti popatrzał za nią, uśmiechnął się, zatarł ręce, przeszedł się po pokoju, lecz wnet, spodziewając się powrotu Dziwulskiej, przybrał obojętną minę. Nim bliżej poznamy tego człowieka, który ma wywrzeć wpływ stanowczy na losy Marynki, w kilku słowach chcielibyśmy narysować choć profil tej fizjognomii cudzoziemskiej. Volant-Volanti był w tej dobie życia rodzajem startego medalu z dosyć dobrego kruszcu, na którym pierwotnego odbicia zaledwie ślady pozostały. Piękniejsze linie rysunku życie zniszczyło. Był to już tylko miły, zobojętniały, zimny egoista, który wielkich przestępstw nie dopuściłby się dla własnego spokoju i przez rachubę, lecz nie wahał się, co tylko na korzyść jego wyjść mogło, nie narażając go — zużytkować bez względu na to, co się moralnością nazywa. Z małego wyszedłszy, trochę muzyk, trochę śpiewak, nieco artysta, potem entreprener i impresario, Volant przebył w ciągu swojego zawodu wiele chwil świetnych i upadków. Zużyty był, zastygły na wszystko, oprócz — pieniędzy. Dorobić się ich było jedynym zadaniem resztek jego życia. Zdawało mu się, że z pomocą niewieścich protekcyj stanąwszy na pewnym stanowisku, mógł i powinien był teraz dobić się upragnionych milionów. Inni, zdaniem jego mniej zdolni, wszak ci się ich dorobili? Wiedział dobrze, iż opanowawszy talent, który się nie umiał oceniać, mógł go bardzo korzystnie dla siebie zużytkować. Marynka wydawała mu się materiałem wysokiej wartości... Zrobić jej sławę w Europie, zawieźć do Ameryki, postarać się o rozgłos złotodajny w Paryżu; zapewnić sobie lwią część dochodów, które musiał głos jej przynieść — wszystko to wydawało się Volantowi nie tylko możliwym, ale przy jego intryganckich zdolnościach stosunkowo łatwym... Los dobroczynny zadania część może najtrudniejszą ułatwiał mu niezmiernie śmiercią księdza i usposobieniem Marynki. Nie wątpił, że już ptaszka miał w ręku. Szło o to tylko, aby matki nie nastraszyć, by ją przygłaskać, okazując współczucie i odjąć jej wszelką obawę o los córki... Ze strony Volantiego nie zagrażało też jej żadne niebezpieczeństwo. Francuz miał gdzieś żonę, która go opuściła, czy też on ją porzucił... Rola uwodziciela była przeciwną jego interesom... a Volanti i na urok niewieści już nie był bardzo wrażliwy. Uboga dzieweczka, najpiękniejsza nawet, nie pociągała go ku sobie; tylko wielkie panie jeszcze i arystokratyczne piękności mogły go nieco poruszyć. Raz na odwagę się zdobywszy i na mocne postanowienie heroicznego poświęcenia, Marynka była jak w gorączce... Znalazłszy ją w tym stanie w jej izdebce, zabiera- jącą się do ubierania, matka omyliła się i przypisując to poruszenie dziecka obawie, poczęła ją ściskać i całować, wołając: — Marynko! Maryneczko! nie obawiaj się. Ja ciebie za nic w świecie nie puszczę od siebie... Zostaniesz ze mną, wspólnie będziemy pocieszały się i pomagały sobie... Ach! bądź spokojna — ja ciebie mam jedną, ja kocham cię nad życie! Rozpłakały się obie w długim, rzewnym uścisku, lecz Marynka pierwsza się z niego wyrwała. — Mameczko, mamunciu droga! — zawołała — ja się nie obawiam niczego oprócz dla ciebie pracy nad siły i niedostatku... Jam gotowa na wszystko... Pójdę, pojadę... uczyć się będę, aby cię uczynić spokojną i szczęśliwą. Matka jej mówić nie dała, nie przywiązując zresztą wielkiej wagi do tego serdecznego wykrzyku. Francuz, zostawiony sam sobie, chodził tymczasem po pokoju i miał czas do głębokich rozmysłów nad przyszłym sposobem postępowania. Na świecie, gdy się co dziwnie składać zacznie, wiąże się dalej, jakby tajemnicza ręka jakaś plątała węzły i rozplątywała. Volanti chodził jeszcze po bawialnym pokoju, którego ubóstwo przykre by na nim czyniło wrażenie, bo był do elegancji i pozornego dostatku przywykły — gdyby nie było ono sprzymierzeńcem; chodził i dumał, gdy przed ganek zaszedł ekwipaż, o jakim on nie miał wyobrażenia. Była to tak zwana u nas — „bieda", ale z pewnym komfortem zbudowana i wysłana, dużo większa od zwyczajnych żydowskich, na wysokich kołach, dobrze kutych, wewnątrz niebieskim kocem wysłana... Koń zaprzężony do niej był rosły i piękny... Wewnątrz wehikułu tego siedział mężczyzna niemłody, z siwymi wąsikami do góry podkręconymi i bardzo ożywioną, wesołą fizjognomią, ubrany porządnie w kożuszku czarnym, krojem czamarki uszytym, i czapeczce z barankiem zuchowato włożonej na jedno ucho. Był to znany dobrze całemu sąsiedztwu dziedzic folwarczku, przezwanego przez niego Kątem, o pół mili od Berezówki położonego, pan Jan, poufale (mimo siwych wąsów) Jaśkiem zwany, Kulwisz. Służył niegdyś wojskowo i dawano mu tytuł majora, chociaż podobno nigdy nad kapitana się nie podniósł. Człowiek dobry z kościami, wesół, stary kawaler, choć niemajętny, miał się stosunkowo dobrze, bo gospodarzył wybornie, a mało dla siebie potrzebował. Wielki przyjaciel nieboszczyka księdza Kaliksta, a przez toż samo i siostry jego, miał uwielbienie niemal zapalczywe dla pani Adeli, zwał ją świętą i męczennicą, Dziwulskiego po prostu łajdakiem — i gdyby mu pozwolono, byłby się czynnie opiekował losem swojego ideału, ale Dziwulska, unikając posądzeń, obmowy, otwarcie go prosiła o to, aby jej na ludzkie języki nie narażał. Kulwisz więc bywał tu rzadko, lecz od czasu do czasu żądzy widzenia pani Adeli i Marynki nie mógł się oprzeć. Gdy mu do Berezówki nie wolno było zaglądać, dowiadywał się u arendarza, co się tam działo, i był też uwiadomiony o wszystkim jak najszczegółowiej. Na biedę nie mógł tu być niczym pomocą, bo Dziwulska najmniejszej posługi przyjąć od niego nie chciała. Kulwisz tym razem nie wiedział o przybyciu Francuza, ale o jego pierwszej bytności słyszał od księdza — i był tego zdania... że fortunę za włosy chwytać należało. Konia z biedą oddawszy parobczakowi, który nadbiegł prędko, bo Kulwisz zawsze dawał na piwo, major zapytał tylko: — Jest pani? Była to czcza forma tylko, bo Dziwulska zawsze w domu była. Odebrawszy odpowiedź, Kulwisz dobył się z sinego koca, którym nogi miał obwiązane, wysiadł żwawo, gdyż mimo sześćdziesiątki trochę młodego udawać lubił — i zrzuciwszy kożuszek wszedł do pokoju. Zastał tu tylko Francuza. Z dala skłonili się sobie, lecz żwawy i domyślny major natychmiast odgadł, kto to być mógł... i wąsa podkręciwszy, odezwał się na chybił trafił nieciekawą francuszczyzną: — Mam honor się zaprezentować, jestem sąsiadem pani Dziwulskiej, major Jan Kulwisz do usług. Francuz, odpłacając, wyjąknął swoje nazwisko. — A! wiem! słyszałem — odezwał się major — bardzo mi przyjemnie poznać tak... znakomitego znawcę... boć to pan pierwszy ocenił cudny głos panny Marianny... Francuz, gdyby nie zbyt krótki przeciąg czasu, gotów był podejrzewać tego majora, że umyślnie sprowadzony został w pomoc gospodyni domu, co go nieco zachmurzyło. Spojrzeli na siebie z ukosa. Kulwisz ręce zziębłe odcierał. — Zima nam coś wcześnie zawitała — rozpoczął polskim trybem. — Mam to z doświadczenia, że gdy się objawia zrazu srogo, potem nie dotrzyma. Pan czy z południa, czy z północy do nas zawitał? — Ja? — odparł Volant, przypatrując się fertycznemu starowinie — ja z zachodu jadę, a na północ dążę... Sezon teatralny się rozpoczyna... Nastąpiło krótkie milczenie. Francuz rad był odgadnąć, czy mu sprzymierzeniec, czy nieprzyjaciel spadł niespodzianie na plecy. Major uśmiechał się jak zawsze... trudno odgadnąć, co w nim siedziało... Ufny w swą zręczność, Francuz po krótkim namyśle wprost zagadnął Kulwisza: — Podobał mi się bardzo głos tej młodej panienki i los jej mnie interesuje. Jak się panu zdaje: czy zechcą oni korzystać z tego, co im szczęśliwy traf przynosi? Major usta skrzywił i brwi podniósł — przystąpił do mówiącego bliżej. — Trudno mi odpowiedzieć na to — rzekł. — Wiem, że kobiety się lękały i — nie dziw, że nieboszczyk ksiądz Kalikst, brat jejmości, był przeciwny... Ruszył ramionami. — Co do mnie — dodał — byłbym za tym, aby z tego, co Bóg dał, korzystać. — Naturalnie — odparł ucieszony Francuz żywo. — Jeżeli pan, jako przyjaciel domu, masz wpływ jaki... spodziewam się, że nie omieszkasz... Major się skłonił. — Wpływ mój tu bardzo mały — odparł skromnie. Na tak zaledwie rozpoczętą rozmowę weszła, ubrawszy się, Dziwulska, którą major z niezmierną galanterią i czułością a poszanowaniem witać zaczął i w ręce całować. — Dziwnie się złożyło, żeś pan tu mi w pomoc jak z nieba spadł — odezwała się Adela po polsku. — Bardzo będę szczęśliwy, jeśli się pani raz w życiu przydam na co — odparł grzecznie major. Podawano śniadanie, rozmowa już po francusku toczyła się o rzeczach obojętnych. Francuzowi było pilno... Przy pierwszej zręczności bardzo umiejętnie skierował ją na sprawę, o którą mu chodziło... — Niech mi pani daruje — rzekł — że muszę być trochę napastliwym, bo — czasu mam mało. Przystąpmy do interesu... Ten pan, który się tak szczęśliwie tu zna- lazł w porę — pomoże nam zapewne do porozumienia... Chcesz pani, czy nie, córce świetną przyszłość zapewnić? Odpowiedź od łez się zaczęła. Francuz wtrącił żywo. — Nie ma się czego obawiać ani wahać... Pani możesz córce towarzyszyć... koszta ja biorę na siebie... życie, naukę, wszystko... Wymawiam sobie tylko, gdy wystąpi publicznie, że przez lat pięć zostanie pod moim wyłącznym kierunkiem, a w następnych połowa dochodów czystych... opłaci moje trudy i zabiegi. Z całą otwartością — je joue cartes sur table. Wszystko biorę na siebie... Dziwulska milczała, widocznie zachwiana była... — Jakże ja mogłabym córce towarzyszyć? — odparła cicho — a cóż począć z tym kątkiem? Kto tu gospodarować będzie? — Szanowna pani — przerwał Volant prędko — cóż pani w najlepszym razie oceniasz ten kątek? — A! panie! — odezwała się, płacząc, Dziwulska — on dla mnie ceny nie ma... Człowiek się przywiązuje do ziemi, a cóż dopiero — dodała patetycznie — gdy ją łzami podlewał? — To prawda! — wykrzyknął major — słowo daję, gdyby mi za mój kąt dawali trzy razy tyle, co wart — za nic w świecie bym go nie oddał. — Pani możesz tu kogo posadzić na gospodarstwie — rzekł Francuz. Major wąsa pokręcił. — Ba — gdyby tylko o to szło — odezwał się — słowo daję (a dawał słowo major co chwila), ja sam gotówem choćby w dzierżawę wziąć Berezówkę, jeśli ona tylko ma być przeszkodą... Dziwulska załamała ręce... Drzwi się otworzyły i weszła Marynka. Major, który ją widywał dosyć często i zdało mu się, że ją znał dobrze, znalazł ją w tej chwili tak zmienioną, że się prawie przestraszył. Trzpiotowate, puste, dziecinne dziewczę miało jakąś powagę, coś w sobie tak rezolutnego, tak nagłą dojrzałość i wolę, a energię znamionującego, jakby mu nagle lat przybyło... Trochę sztywną ją to czyniło, ale zmieszanie, przybrana powaga, będąca ze świeżuchną twarzyczką w sprzeczności, dawały jej urok nowy. Francuz, który przy pierwszym jej ukazaniu się nie miał czasu się przypatrzyć, znalazł ją wypięknioną nadspodziewanie. A że wdzięk jest jednym z żywiołów do powodzenia na scenie niezbędnych, ucieszył się mocno. — Ba! ba! — rzekł w duchu — gdy się to wytresuje, gdy się wygładzi... będzie czarowała biednych ludzi... Witał Marynkę, jakby ją zobaczył teraz dopiero... Dziewczę upiekło raka... — Mówimy o pani — odezwał się — chcę ją porwać koniecznie. Mama się boi... a pani? Marynka spojrzała na matkę i śmiało rzekła: — Ja się nie lękam... bylebyś pan zapewnił, że mamie z tym będzie, dobrze — ja... się obawiać nie będę! Dziwulska cichym wykrzykiem stłumiła głos córki. Nastąpiło milczenie... Matka miała wszystkich przeciwko sobie, aż do własnej córki, spikało się na nią wszystko, nawet major... Widziała już, że się jej z trudnością obronić przyjdzie... — Głos panny Marii — dodał Francuz — powinien być rozstrzygającym — a ja najuroczyściej ręczę, że panie postanowienia swego żałować nie będziecie. Odwrócił się do Marynki. — Pani wie, że przyjaciel ich domu, pan major, ofiaruje się opiekować majątkiem. Marynka wcale nie wiedziała o tym, rzuciła okiem na Kulwisza, który pośpieszył potwierdzić.. — Gotówem, słowo daję! z największą przyjemnością... Dziwulska popłakiwała. Milczano. Francuz, aby trochę przerwać kłopotliwe to przesilenie, zwrócił się do Maryńki. — Dajże mi pani głos posłyszeć, bo spodziewam się, że przez ten czas... Bez najmniejszego wahania dziewczę poszło do klawikordu, wyszukało włoską piosenkę, która się w nutach Volanta znajdowała, rozłożyło ją i śpiewać poczęło... Mimo całej swej naiwności i prostoty Marynka wiedziała dobrze, że w tej piosence głos jej z całą swą giętkością i wdziękiem występował. Rozgorączkowanie trwające jeszcze dało jej męstwo i bez tremy, śmiało, z całą siłą zanuciła cudną canzonę... Francuz spodziewał się wiele, ale nigdy takiego postępu, jaki znalazł, tak nadzwyczajnego wyrobienia, takiej czystości intonacji i siły... Major patrzący na niego dostrzegł osłupienia i podziwu. Nie umiał się Francuz ukryć z nim... Słuchał i zachwycał się... Marynka, jakby wdrożona do występowania, śpiewała z całą swobodą i pewnością rutynowanej artystki... Matka, która piosenkę tę wielekroć słyszała i lubiła ją, uważała, że nigdy jeszcze tak jej nie śpiewała... Gdy ostatnią strofkę dokończyła Marynka i wstała, Francuz w szerokie dłonie uderzył. — Cudownie! — zawołał, zapominając się — w ciągu roku będziesz pani skończoną śpiewaczką koloraturową... Nie" wątpię o tym... Zwrócił się z rodzajem wyrzutu do matki. — I pani byś mogła taki talent zagrzebać, uciąć mu skrzydła, gdy najpiękniejsza przyszłość się przed nim rozwija! A! pani! to by było niedarowanym grzechem... Po śniadaniu, już jakby rzecz była postanowioną i umówioną, Francuz począł roztrząsać szczegóły... Wymagał, tłumacząc się koniecznością i rozmaitymi zawody, zawarcia prostej umowy na piśmie. Major się do niej miał pisać za świadka. Miesiąc czasu zostawiał pani Dziwulskiej do uregulowania interesów jej i wyboru w drogę. Na koszta podróży zostawiał potrzebne pieniądze. Wśród łez, w ciągłym wahaniu, przyzwalaniu i cofaniu Dziwulska uległa wreszcie córce, majorowi i spekulantowi. Naprędce nakreślona została umowa, którą ona, córka i major jako świadek podpisał. Volant zredagował ją tak umiejętnie i zręcznie, że wszystko w niej było na korzyść jego opisanym, a nieszczęśliwa ofiara stawała się niewolnicą. Lecz w takich wyrazach łagodnych mieściła się treść pełna grozy na przyszłość, iż ludzie prości, nie podejrzewający podstępu, widzieli w niej świetne tylko dla siebie wróżby i obietnice. Marynka płakała, ale była dumną i szczęśliwą. Jak tylko papier schował do kieszeni i pieniądze na podróż potrzebne odliczył, Francuz, z obawy, aby coś jeszcze niespodzianego z rąk mu ofiary nie wyrwało, natychmiast do wyjazdu się zaczął sposobić. W kilka godzin już w Berezówce pozostał tylko po nim — zapach doskonałego hawańskiego cygara. Major, uszczęśliwiony, iż się tu na coś mógł przydać — pozostał, pocieszając Dziwulska i poprzysięgając jej, że Berezówki jak oka w głowie pilnować będzie. — Paniusiu moja! swoje gospodarstwo zaniedbam, słowo daję — o sobie zapomnę, a z Berezówki zrobię cacko! złote jabłuszko! Tymczasem niech panna Marynka złotym śpiewem Paktol na nasze pola prowadzi! Major Kulwisz, uszczęśliwiony, powracał wieczorem do swojego kąta, bo go interesa Berezówki zbliżyły do tej pani Adeli, dla której był z największym uwielbieniem. Przez pozostały miesiąc czasu miał prawo przyjeżdżać, naradzać się, przesiadywać, a później stosunki ściślejsze zachować z matką i córką. Stary major, któremu niewieściego żywiołu w życiu brakło, przywiązał się tak do Dziwulskich, aby mieć kogo kochać i kim się zajmować. Pierwsza jego próba zapełnienia czczości w domu przybraniem do boku siostrzeńca nie zupełnie mu się powiodła... Siostra majora, niefortunnie za mąż wyszedłszy już niemłodą za niejakiego Poteruchę, oficjalistę, który potem z jej posążku dzierżawę wziął i — co miała, zmarnował, zostawiła po sobie jedynego syna, Jurasia Poteruchę. Sama, owdowiawszy i przecierpiawszy wiele, stała się pobożną bardzo i jedyne to dziecię chcąc od złego świata i ludzi w bezpiecznym umieścić schronieniu — oddała do seminarium. Juraś lat kilka, dopóki żyła matka, sposobił się do stanu duchownego, major nie miał prawa się do tego mieszać. Gdy zmarła siostra Kulwisza, a opieka nad małoletnim dostawała się majorowi — pojechał do Wilna zobaczyć siostrzeńca. Co było powodem, że go z seminarium odebrał i z sobą przywiózł do kąta swego, jak do tego doszedł, by kleryka wysekularyzować — pozostało tajemnicą. Koniec końców Juraś Poterucha z przemienionym nazwiskiem Poterskiego (z rozkazu majora) przybył z nim razem na wieś. Major, jak z wyjścia siostry za mąż, tak i z nazwiska męża i z oddania dziecka do seminarium był wielce niezadowolony. Ale o tym, z czego był niezadowolony, nigdy nie mawiał... Juraś — chłopak dobry, łagodny, nieśmiały, miękki, jak matki usłuchał i wszedł do seminarium, tak potem dał się wujowi skłonić do wyjścia z niego. Major miał nadzieję zrobić z niego człowieka po swej myśli, energicznego, żywego, czynnego, choćby nawet trochę samowolnego... tymczasem Juraś, jak się wkrótce potem o nim wyrażał po cichu przed poufałymi, był — ciamajda! Major go takim osądził, bo mu chłopak był zanadto posłuszny i nieśmiały, a wlać w niego energii nie było sposobu. Urodził się zapewne z tym usposobieniem młody Poterski, a seminarium rozwinęło je i uczyniło istotą zamkniętą w sobie i bierną. Chłopak był najpoczciwszy, pracowity, chętny do wszystkiego, z sercem złotym, lecz bez woli, bez odwagi pokierowania sobą — jakby zahukany i strwożony. Wuj zaczynał już myśleć, że może go niepotrzebnie wziął z seminarium, które dla niego było właściwszym; lecz nie rozpaczał jeszcze, iż zrobi z niego człowieka. Juraś był przystojnym młokosem dochodzącym lat dwudziestu, dobrego wzrostu, dosyć silnej budowy, pięknych oczów ciemnych, twarzy miłej — lecz choć się po cywilnemu nosił i musiał już nawet konno jeździć, suknia kleryka, której przez lat kilka nie zrzucał, wypiętnowała się na nim... Miał ruchy, postawę, obejście się tak wybitnie seminaryjskie, że, jak mówił major — chciało się albo mu w kark dać pięścią, albo go w rękę całować. Oczy spuszczał ciągle w ziemię, stawał nieco przygarbiony, z taką pokorą jakąś, mówił tak cicho i tak dobranymi wyrazami — kłaniał się i chodził tak po księżemu, że nawet gdy spencer na sobie miał, zdało się widzieć na nim sutannę. Przyprowadzało to do rozpaczy majora i byłby się gniewał na Jurasia, gdyby na poczciwego chłopca można się było pogniewać i gdyby Kulwisz w ogóle gniewać się umiał. Klął i łajał okrutnie — ale nikt go się w domu nie obawiał, zdaje się, że ani Juraś nawet. Przez drogę z Berezówki do Kąta major, rozmyślając o wszystkim, co go spotkało, co na niego spadało, co się gotowało, myślą potrącił i o Jurasia tego nieszczęśliwego. Od dawna miał to w głowie, że chłopiec nie „przyjdzie do rozumu", tylko za sprawą kobiety... Jak się zakocha, zadurzy — to mu ten kleryk wywietrzeje... I byłby go w tym celu zawiózł dawno do Berezówki, ażeby się w Marynce zakochał — bo że to nastąpić musiało, najmniejszej nie miał wątpliwości. Lecz — cóż po tym? On ubogi, ona biedna. W swaty podobne wdawać się nie chciał. Teraz zaś, gdy Marynka z matką za miesiąc wyjeżdżać miały — zdało mu się, iż zaprezentować go w Berezówce nie było niebezpieczeństwa. — Raptusowo tak rozmiłować się ten flegmatyk nie może — mówił sobie — a przynajmniej czy nie rozbudzi się, nie wstąpi w niego duch, gdy ładną dziewczynę zobaczy... Dalej rozumował sobie major, iż dla dania większej swobody chłopcowi, która go mogła zmusić do samoistniejszego postępowania, posadzi go w Berezówce (na własną odpowiedzialność) i doglądać będzie. Projekt zdawał się Kulwiszowi tak szczęśliwy, że go wprawił w humor najlepszy. Począł świstać mazurka Dąbrowskiego (a miał talent świstania rzadki), klacz ściągnął biczem i nie zważając na grudę... pośpieszył do Kąta... Nazwisko posiadłości bardzo właściwie było jej nadane. Dworek nowiusieńki, cacko... na pagórku nad strumieniem i sadzawką cały był otulony i zamknięty starą olszyną. Na gruncie nieco wilgotnym poczciwe te olchy cudów dokazywały, rosły jak na drożdżach. Niektóre z nich starymi już znalazł major i te jak najdroższą pielęgnował spuściznę po przeszłości, lecz obok nich młodsze, które on sam podosadzał, strzelały w niebo i swym ciemnym liściem sklepienie nad kawałkiem ogrodu rozwieszały. Kulwisz w olszynie nad sadzawką i strumieniem sam sobie porobił ścieżki, postawił ławki, brzeg lasu ustroił niewymyślnymi, ale bujno rosnącymi kwiatami i pysznił się tym — parkiem swoim. Porządek w całym Kącie był po żołniersku utrzymywany, czystość, której ludzie się wydziwić nie mogli. Kulwisz opowiadał, ile go pracy kosztowało wdrożenie ludzi, do zaniedbania i brudów przywykłych, aby nigdzie, nawet tam, gdzie zajrzeć trudno, śmiecie i nieład nie postał. Teraz szło tu już jak w zegarku. Major też sam pracował około tego nawet własnoręcznie. Nowy dworek, według własnego planu majora wystawiony z drzewa dobranego przez cieślów, mistrzów w swym rzemiośle, wyglądał jak pańska fantazja jakaś. Świecił się i zdawał zalotnie uśmiechać. Wewnątrz było skromnie, ale czysto — każda rzecz na swym miejscu, wszystko z sobą harmonizowało. Dosyć obszerna izba gościnna, alkierzyk, pokój sypialny majora, gościnny, który teraz Juraś zajmował — apteczka, składzik z sienią całe domostwo stanowiły. Tuż, osobno, stała schludna kuchenka i nieco opodal gospodarskie budowle, równie porządne jak dworek... Biedę majora wybiegające psy powitały wesołym szczekaniem, a w ganku stał już Juraś, słuszny, chudy trochę chłopak, uśmiechający się z dala wujowi. Od stajni biegł już parobczak po konie. Przez okno bawialnego pokoju widać było ogień suty, który palił się na kominie, czekając na przybycie gospodarza, bo Kulwisz bez komina żyć nie mógł. Juraś, pochyliwszy się, chciał wuja w rękę pocałować, ale major mu ją wyrwał i w głowę go cmoknąwszy, począł głosem wesołym: — Chodź no ze mną do izby, chodź, bo ani się spodziewasz, co ci to ja za nowiny przywożę. Spadł ciężar na mnie, ale i ty się od niego nie wykręcisz. Razem weszli do izby, major się rozbierał i ręce zacierał. — Historia z tysiąca nocy, powiadam ci — odezwał się śmiejąc. — Wiesz, kto mieszka w Berezówce? Ba! jużci choć słyszałeś? Zapytanie to rzucając, major sobie fajkę nakładał i na siostrzeńca nie patrzał, nie dostrzegł więc, że chłopiec upiekł raka. Rak zaś ten pochodził z trochę zamąconego sumienia, bo Juraś w kościele (co sobie wyrzucał) widział Marynkę — i... dziewczę mu z pamięci wyjść nie mogło, choć modlitwą odpędzić się starał pokusę szatańską. O tym wszystkim wuj wcale nie wiedział i ciągnął dalej: — Córka Dziwulskiej z pierwszego małżeństwa, Marynka Burczakówna, ma anielski głos, ale tak rarytalny jakiś i osobliwy, że sprowadził Francuza, który ją bierze na opiekę, daje edukować, uczyć i — ma ją, jak powiada, uczynić bogatą... Matka oczywiście córki puścić samej w świat nie może, poczciwe, święte, zacne kobiecisko... więc co zrobić z Berezówką? Dziwulski, gdyby nawet był, jemu dać nie można, bo to zbój i łotr, a chwała Bogu nie ma go... Więc co tu robić? Przytomny pan major Kulwisz zaofiarował się Berezówką administrować czy zadzierżawić i pomyślał sobie: „Cóż ten dryblas, siostrzeniec, ma lepszego do roboty? Niech siądzie na zaścianku i gospodarstwa się uczy. Poszkapi się młokos — no, to wujaszek zapłaci! nie ma rady!” W ciągu wesołego tego opowiadania Juraś stał z miną pokorną, czerwienił się nieustannie — i uśmiechał tak niezgrabnie, że ten uśmieszek za grymas i skrzywienie wziąć było można. Major zapalał fajkę i patrzał na niego badawczo: — No, cóż ty na to? Poterski miał ten zwyczaj, że każdą odpowiedź łaskawemu wujowi dobrodziejowi rad był poczynać od ucałowania jego ręki. Zbliżył się z tą intencją, ale wuj nie lubił tej pokory. — Siadaj bo i mów... nie ma za co dziękować! — Wuj kochany wie, że ja każdy jego rozkaz spełniam z rozkoszą... — rzekł Juraś. Kulwisz ruszył ramionami niecierpliwie. — Wiem to, wiem — westchnął — i to mnie martwi... Słowo daję... Nie masz własnej woli! Co u kata! Sprzeciwże mi się choćby raz... Mów otwarcie — chcesz? nie chcesz? Jak ci się to wydaje? Juraś skłopotany się zamyślił i duże ręce białe złożył machinalnie jak do modlitwy. — Kochany wujaszku — odrzekł smutnie — dlaczegóżbym ja z wdzięcznością nie miał przyjąć, cokolwiek mi wuj rozkaże? Doświadczenia nie mam, więc z własnego sądu... Wujaszek tak łaskaw... — Ciamajda! — rzekł w duchu major — niepoprawiony ciamajda... — Słuchaj bo, Jerzy — odezwał się głośno — wszystko to bardzo ładne... ale mnie zawsze na świecie i przy sobie mieć nie będziesz... Trzeba własne zdanie sobie wyrobić, a raz się na nie zdobywszy — wuj nie wuj — rznąć śmiało, co się myśli... Juraś się uśmiechnął, spuszczając oczy — nie odpowiedział nic. Major ogromne kłęby dymu puszczał z fajki zadumany. — Więc jakem ci mówił — posadzę cię w Berezów- ce — rzekł — wypadnie zapewne, ponieważ nie chcę się taić z tym przed Dziwulską, ażebym cię jej zaprezentował. Co to dziś? Juraś podszepnął dzień tygodnia. Kulwisz dodał prędko: — W niedzielę pojedziesz ze mną do Berezówki — tylko zmiłujże się... nie bądź trusią. Masz blisko lat dwadzieścia, wąs się wysypał, trzeba, zwłaszcza przed kobietami, stawić się raźno, śmiało... jak przystało na młodego kawalera... Kobiety niuńków nie lubią... Słuchając tej instrukcji Juraś miał oczy spuszczone i ciągle sobie twarz zakrywał... Przez cały wieczór Kulwisz mówił o Berezówce i o Dziwulskich, niezmiernie był tym ożywiony i zajęty. Juraś słuchał, nie odpowiadając prawie... Co się z nim działo? Bóg jeden wiedział, do którego wzdychał po radę i pomoc... Okoliczność, sama z siebie mało znacząca, dla niego, w jego oczach nabierała ważności niezmiernej. Nawykły do pilnego roztrząsania sumienia każdego wieczoru, do liczenia się z każdą myślą, do unikania wszelkich pokus — Juraś widział dla siebie niebezpieczeństwo wielkie w tym, że ową Marynkę, którą miał ciągle na myśli — trzeba mu było zobaczyć, zbliżyć się do niej, może nawet mówić z nią... Jakie to mogło następstwa prowadzić za sobą? Drżał biedny chłopiec — a mimo to i choć wuj mu pozwalał się sprzeciwić sobie, mieć wolę własną, nie zebrał się na odwagę odrzucenia jego propozycji. Jak by się był wytłumaczył z tego? Wstyd mu było powiedzieć całą prawdę, a skłamać — było grzechem... Postanowił tylko, odmówiwszy na tę intencję osobną modlitewkę przeznaczoną na odżegnanie pokus wszelkich, w Berezówce się sprawować jak najostrożniej. Oczu nie podnosić, na dziewczynę ani patrzeć, ani się zbliżać do niej, okryć się pancerzem chłodu i obojętności. W miarę jak się niedziela ta zbliżała, rósł niepokój — on sam był najwięcej tym przerażony, iż odkrywał w sobie obok obawy rodzaj ciekawości i pragnienia. Widocznym było, iż nieprzyjaciel rodu ludzkiego zastawiał na niego sidła i że należało tym mocniej mieć się na baczności... W sobotę wieczorem Juraś tak był oprymowany, iż tylko co się nie odważył skłamać, wytłumaczyć chorobą i nie jechać do Berezówki... Szedł już z tym na wieczerzę — i gdy przyszło do oświadczenia wujowi — siły mu zabrakło. Major, przeciwnie, zbierał się na tę niedzielę z wesołą niecierpliwością, uśmiechał się, na Jurasia spoglądał i nucił. Ponieważ na obiad jechać nie wypadało, aby nie przymnożyć kłopotu Dziwulskiej, kałamaszka została zadysponowana punkt na drugą. W Kącie u majora godzin się trzymano najściślej, zegar jeden był we dworku, drugi w kuchni i wiekuiście tylko Kulwisz rozpaczał, że nigdy one razem z sobą długo iść nie mogły. Z tego powodu i zegary, i zegarmistrzowie z pyszna się mieli. Juraś pomiędzy środkami obmyślonymi zawczasu przeciwko samemu sobie i pokusie wydumał i to, ażeby się jak najniepokaźniej ubrać i przedstawić pokornie. Już mieli siadać, gdy majora coś tknęło. Rozpiął kożuszek na Jurasiu i zobaczył, że wdział surdut zszarzany... — Coś ty oszalał? — zawołał — chcesz mi wstyd zrobić? Masz przecie odzienie nowe, chustkę na szyję kupiłem ci niebieską, kamizelkę aksamitną... Idźże mi się zaraz przebieraj, a prędko... dziesięć minut już na trzecią... Nie było sposobu — chłopiec musiał pójść i wdziać, co wuj nakazał. Trzeba przyznać, że mu w tym stroju daleko było lepiej do twarzy. O minut dwadzieścia pięć podług zegara w dworku, a dwadzieścia ośm wedle kuchennego, wyruszyli z Kąta: major, jakby go kto na sto koni wsadził, Juraś, ciche w duszy odmawiając modlitwy przeciw pokusom... jak najmocniej sobie obiecując wcale na Marynkę nie patrzeć i nie lubować się w tych zwodniczych wdziękach, które są zgnilizną i popiołem. Nie wiadomo, czy Dziwulska się dnia tego spodziewała majora, ale było to możliwe, bo tyle a tyle różnych rzeczy powierzyć mu miała — i — to pewna, że Marynka, na niedzielę ubrana w ciemną merynosową sukienkę z białym kołnierzykiem, pierwsza, w oknie stojąc, postrzegła przybywających i zawołała: — Zdaje się, że major — ale z kimś drugim! — Ale z kimże? — niespokojnie podchwyciła Dziwulska. — Nie wiem... Dwóch ich jest! — upewniła Marynka. Juraś się potknął w progu... zmieszało go to, zarumienił się i zapomniał o straży nad oczyma... podniósł je, osłupiał! Stała tuż przed nim... taż sama, którą widział w kościele, albo raczej inna do niej podobna, stokroć od tamtej piękniejsza. Stała i patrzała na niego tak napastliwie, śmiało, zuchwale, jak gdyby w istocie nieprzyjaciel rodu ludzkiego wysadził ją umyślnie dla upokorzenia nieszczęśliwego młodzieńca. Spotkały się ich oczy... i Juraś, jak gdyby ze wzroku tego napił się jakiejś trucizny, zapomniał o wszelkich postanowieniach, o niebezpieczeństwie pokusy, o skutkach myśli złych, które na duszy zostawiają plamy niezmazane... patrzał olśniony... Takiej istoty cudnie pięknej nie widział, o takiej nie marzył. Potrzeba wszakże przypomnieć, że ta istota była sobie ładną, obiecującą, ale wcale nie tak piękną, jak się Jurasiowi wydawała... Dla niego było to wcielone marzenie... sen na jawie... Zdało mu się, że ją gdzieś, niegdyś znał przed przyjściem na świat... Tak się zdaje wszystkim młodym, którzy po raz pierwszy zakochać się mają... Pod wrażeniem tym jak się Juraś znalazł, jak przedstawił Dziwulskiej — smutno jest opisywać. Potrącił w komodę, na której się filiżanki zatrzęsły, nastąpił wujowi na nogę, popchnął krzesełko i nie mógł sobie znaleźć miejsca... Major i Dziwulska wyratowali go z tego zawrotu głowy, a niepoczciwe dziewczę o mało się z niego nie rozśmiało... Pomimo to wydał się jej wcale przystojnym i jakimś dobrym chłopcem. — Ależ niezgrabny! — powiedziała sobie. Dziewczę bez żadnego doświadczenia instynktem czuło, że to niezgrabstwo... było dziełem jej oczu. Bawiło ją to... Całego toku rozmowy we cztery osoby przytaczać nie będziemy. Major, przewrotny i zabiegliwy, umyślnie pod jakimś pozorem bardzo poufnej narady odprowadził Dziwulska do bocznego pokoju i Jurasia sam na sam zostawił z Marynką. Dziewczę stosunkowo i odwagi, i doświadczenia miało więcej niż chłopak, czuło się w obowiązku bawienia gościa tego, który siedział w kącie taki nieszczęśliwy i zbiedzony, że litość nad nim brała. Jest to w naturze rzeczy, iż widoczne tchórzostwo cudze budzi odwagę, a że Marynce i tak na niej teraz nie zbywało, wzięła się więc bardzo rezolutnie do rozmowy. — Zdaje mi się, iż pan major mówił, że to pan masz gospodarować w Berezówce? Głos dziewczęcia wprost do wystawionego na pokuszenie skierowany przejął go do szpiku kości. Takiego głosu brylantowego nie słyszał nigdy w życiu. Zmieszał się... co tu było odpowiedzieć? Podniósł oczy i spojrzał na nią, jakby o litość błagał. Marynka się śmiała figlarnie. To go skonfundowało więcej jeszcze... Litując się nad nim, dziewczę, już nie czekając odpowiedzi, dalej ciągnęło: — Jaki pan jesteś szczęśliwy, że tu zostaniesz... że pana nie wypędzają, jak nas, między obcych, za świat... Ja doprawdy sama nie wiem, jak się potrafię przyzwyczaić do miasta. Czy pan kiedy byłeś w wielkim mieście? Juraś o mało się nie wygadał, ile lat siedział w seminarium zamknięty, szczęściem w porę za język się ukąsił — bo mu wuj o seminarium mówić zakazał, tak samo jak nazywać się Poteruchą. Nie chcąc kłamać, a seminarium uważając za rodzaj szkoły, odparł cicho: — Ja całą młodość spędziłem w mieście, będąc w szkole... Marynka w śmiech. — Jak to młodość? Alboż pan już jesteś stary? — spytała. Biednemu zabrakło odpowiedzi, gorzał od rumieńców, a czapkę dusił w ręku tak, że już do jakiegoś nieforemnego zawiniątka była podobną. Dziewczę poprawiło się zaraz. — Strasznie nudno być musi w mieście! Ani drzew, ani pola... same mury... Westchnęła. — Tak — mury — potwierdził Juraś — czarne i zasmolone... bardzo smutne... — No — a my się tam musimy zamknąć, Bóg wie na jak długo... Juraś po trosze przychodził do siebie. Patrzał na Marynkę, coraz mniej mu się wydawała straszną, a coraz ładniejszą. Prawda, że sama o tym nie wiedząc, zalotną jakąś być zaczynała. Minki miała śliczne rozpieszczonego dziecięcia. Juraś Pana Boga w myśli prosił, aby go z tego ciężkiego położenia oswobodził. Rozmowa nie szła. — Pan tu będziesz gospodarował w tej kochanej Berezówce! — zaczęła znowu Marynka. — A! ja bym pana bardzo prosiła, aby w ogródku moim nic nie odmieniać... Kto wie, ja może, ja pewnie tu powrócę... tak by mi było miło zastać moje dobre znajome... kwiatki, ławkę... Juraś aż się z krzesła ruszył. — A! — zawołał — niechże pani będzie zupełnie spokojną. Ja tu święcie zachowam wszystko... niczego nie tknę... — Owszem, proszę sobie nawet kwiatki zrywać, na to pozwalam, ale nie — wyrywać... Oni tu powiadają, że nowy gospodarz może na moich grządkach cebulę posadzić. — Nigdy w świecie! — odparł patetycznie tak i uroczyście Juraś, że Marynka znowu się rozśmiać musiała. — Nie uwierzy pan — rzekła poufnie, zwieszając główkę smutną — jak to boleśnie opuszczać te miejsca, w których się żyć poczęło... Mnie się zdawało zrazu, że ja to przetrwam mężnie — ale... dziś... tak się serce ściska... A biedna mama... — Więc dlaczegóż jechać koniecznie? — spytał naiwnie Juraś. — Cóż robić! Takie już przeznaczenie... Trzeba! trzeba! Westchnęli oboje. Marynka czuła, że ma przed sobą niezmiernie z nią sympatyzującego młodzieńca. — Powiadają, że z tego śpiewania ma być coś wielkiego! Nagle przerwała sobie trzpiotowato: — Gdzie pan tu będzie mieszkał? doprawdy nie wiem... — Ja także nie wiem, gdzie mi wujaszek naznaczy... — Mamy pokój jest ciepły — rzekła Marynka — mój... także znośny, ale ciasny. Pan będziesz się musiał inaczej pewnie zagospodarować i urządzić. — Ale ja nie tknę... — przerwał, odgadując obawę, Juraś i rękę przyłożył na znak zapewnienia do piersi. Zadumała się Marynka. — Wystaw pan sobie — rzekła — dano nam wszystkiego miesiąc czasu do wybrania się, a potem to będzie najtęższa zima... Musimy jechać! — Można by poczekać do wiosny — odparł Juraś. — A! nie można! nie można! — odezwała się Marynka — ten Francuz tak nagli, żeby czasu nie tracić... W ciągu najobojętniejszej tej i krótkiej rozmowy jak się stało, że się oczyma porozumieli, głosem poznali i znaleźli wprędce bardzo dobrymi przyjaciółmi, należy to do zagadek psychologicznych. Juraś już się jej nie obawiał wcale, a ona mniej go znajdowała śmiesznym. — Czy pan tu już dawno mieszkasz u wuja? — zapytała Marynka... — A! już blisko od roku... — zawołał Juraś. — I ja pana nigdy nie widziałam! Zarumieniony mocno chłopak nierozważnie a żywo odparł: — Ja, proszę pani — owszem, widywałem ją... często... — Gdzie? — A w kościele — wyjąknął Juraś. Marynka się zarumieniła z kolei. — Ale że też pan z wujem u nas nigdy nie był? — spytała. Nie umiał na to odpowiedzieć eks-seminarzysta. — Jaka to szkoda! — westchnęło dziewczę — póki jeszcze zielono było i ciepło, byłabym panu pokazała mój ogródek i kwiatki, a tak... — Ja je znajdę — zapewniał Juraś. Rozmowa się wyczerpywała, dziewczę ciekawie przyglądało się temu onieśmielonemu chłopcu, który pot ze skroni ocierał, tak mu było pod jej wejrzeniami gorąco. Na ostatek Dziwulska i major powrócili do pokoju, Juraś odetchnął. Kulwisz rzucił okiem na siostrzeńca, na Marynkę i pod wąsem się uśmiechnął... Czas upłynął jakoś tak prędko wszystkim, że choć o interesach niewiele mówiono, wieczór zmuszał do odjazdu... Zapowiadając swój powrót wkrótce, major pożegnał Dziwulska, Juraś także wzorem jego rękę jej ucałował; lecz po matce przystąpił do córki i tę też zmusił do podania rączki. Wypadało więc i Jurasiowi pójść za przykładem wuja i złożyć pocałunek na tej łapce, której dotknięcie sprawiło na nim wrażenie, jakby się zbliżył do płomienia... Dotknął ustami paluszków i oderwał je, oślepiony, upojony tak, że w sieni kożuszek wuja wziął za swój i na kałamaszkę wsiąść nie umiał... Czuł jeszcze na wargach słodycz tego dotknięcia i tak był przejęty szczęściem swym i niebezpieczeństwem, na jakie go ono wystawiało, że wuj dwa razy do niego zagadał, a Juraś nie słyszał i dostawszy dopiero łokciem w bok — oprzytomniał. Major pięć palców złożonych przyłożył do ust: — A co, Juraś, dziewczyna? Seminarzysta nie zrozumiał, bo nie mógł przypuścić, ażeby major śmiał to bóstwo nazwać po prostu — dziewczyna... — Dziewczyna? — wyjąknął zdziwiony. — No — juściż! Marynka! prawda... cacko? hę? I śmiał się. Juraś głowę spuścił. — Podobała ci się?... Nie było odpowiedzi. Major nielitościwy ciągnął dalej: — Nie bądźże świętoszkiem... Nie jesteś w seminarium. Co u licha... Taka dziewczyna młodemu chłopcu podobać się musi... Rzecz jest naturalna. Nie ma nic złego... — Szkoda! — dodał po chwili namysłu wzdychając stary — gotowo się to na świecie zmarnować... lecz takie są ludzkie losy... Stanu duszy eks-seminarzysty nie będziemy ani opisywali, ani analizowali. Zakochał się z całym impetem młodości, a pozostała w duszy poczciwa skromność i pobożność uczuciu temu nadawała cierpki razem i słodki smak zakazanego owocu... W ciągu miesiąca tego z powodu zdawania Berezówki majorowi, tysiąca drobnych szczegółów, interesów, rachunków, pomiędzy Dziwulską a Kątem nieustanne były i żywe bardzo stosunki. Major naumyślnie, gdy tylko mógł, w miejscu swym posyłał Jurasia. Czynił to zawsze rachując na to, że się chłopiec w ten sposób rozrusza, zabawi, odżywi, a nie brał na serio sentymentu, jaki się mógł zrobić z tego, bo zdawało mu się, iż do wielkich amorów przyjść nie może. Jakoż nie rozwinęło się nic więcej nad bardzo czułą i braterską przyjaźń, która jednakże mogłaby się była nazwać inaczej, gdyby dwoje tych dzieci lepiej znało serca własne i życie... w ogóle. Marynka zawojowała od razu Jurasia i rzucała nim jak dziecię piłką. On służył szczęśliwy, wmawiając w siebie, iż miał tylko dla niej przywiązanie brata i poszanowanie... — Wie mama, co ja mamie powiem — odezwała się jednego wieczoru po odjeździe Jurasia Marynka. — Doprawdy, że ja nie tylko po Berezówce tęsknić będę — ale i po tym poczciwym siostrzeńcu majora... Takie to dobre chłopczysko! Dziwulska odpowiedziała otwarcie: — A prawda, że dobry chłopiec. — To szczęście, że on tu będzie gospodarował — dodało dziewczę — mniej będzie strachu o naszą Berezówkę, bo on tu poszanuje, cośmy kochali... Matce łzy pobiegły z oczu, zagryzła usta i odwróciła się, aby ich nie okazać dziecięciu. Stało się! umowa była podpisana, pieniądze wzięte, a po części już wydane na przygotowania do podróży, trzeba było opuścić Berezówkę, a nigdy ona droższą im niż teraz nie była. Chodziły obie po kątach i płakały. Dziwulska jechała, czyniąc z siebie dla córki ofiarę. Marynka sądząc, że ją robi dla matki. Zdawało się matce, że nie opuszczając córki, zabezpieczy ją od tego złego świata, którego się obawiała; teraz, własne mierząc niedoświadczenie, brak znajomości ludzi, zadomowienie długie, Dziwulska coraz mniej się czuła zdolną do tego, czego się podjąć musiała. Żałowała w duchu, że ta żądza wzbogacenia się wypychała ją na pole szerokie, nieznane... zasiane zasadzkami... Marynka mogła być szczęśliwą w skromnym tym dworku, poszedłszy za mąż, wśród równych sobie, nie budząc ani zazdrości niczyjej, ani jeszcze niebezpieczniejszych namiętności. Gdyby była mogła, cofnęłaby się Dziwulska, teraz już było za późno... O wszystkim tym, aby córki nie przestraszać, zawczasu milczała. Tak samo prawie myślało dziewczę, któremu żal było Berezówkę opuszczać, osobliwie teraz, gdy się już w niej Dziwulskiego nie spodziewano. Tu była panią, tam groziła jej niewola. Z tego, co jej powiadał ze zbytnią może otwartością chcący ją przygotować zawczasu do tego, co na nią czekało, Żantyr — domyślała się, iż nauka nie pójdzie łatwo jak zabawka, że wiele łez wylać będzie potrzeba, nim się zwycięży wszelkie trudności i przeszkody. Musiała powtarzać ciągle, aby nie stracić odwagi, że to czyni — dla matki. Mówiła sobie, że jak tylko zbiorą dużo pieniędzy, natychmiast furkną do Berezówki. Z powrotem tym łączyły się najniedorzeczniejsze marzenia. Miesiąc dobiegał do końca. Dziwulska święcie słowa danego dotrzymać chciała, a Francuz niespokojny nie dawał jej o nim zapomnieć, pisząc co tydzień. Donosił, że mieszkanie dla matki i córki było już najęte, że wielki maestro (w istocie sławne imię noszący, lecz przez innego wsławione) signor Scarlatti był umówiony do muzykalnego wykształcenia głosu panny Marii... Volanti był tak troskliwy, że w ostatnich listach oznaczył drogę, jaką jechać miały, miejsca, w których mogły spoczywać, a o kilka stacji przed stolicą obiecywał sam wyjechać na spotkanie. Im bliżej był dzień i godzina wyjazdu, tym strach obie kobiety przejmował większy. Major znajdował w najwyższym stopniu niepraktycznym, aby dwie kobiety, z podróżami nie oswojone, nie- świadome niczego, lękliwe, same jedne bez żadnej opieki puszczać się miały. Dochodził do tego, że gotów się był sam ofiarować za towarzysza, przynajmniej dopóki by się kobiety nie oswoiły z podróżą... Dałby im był Jurasia, który chętnie posługiwałby pewnie, lecz zawsze jeszcze zwał go i miał za „ciamajdę”. Nie mógł zaprzeczyć, że w ciągu tego miesiąca Juraś bardzo się rozruszał, stał się śmielszym, mówniejszym, nie tak tchórzliwie oczy spuszczał, lecz zawsze jeszcze coś mu z kleryka pozostało. Dziwulska, gdy już raz widziała nieuniknioną konieczność jechania, energicznie się wzięła do wyuczenia wszelkich potrzebnych szczegółów. Co zresztą znaczyła podróż obok tego uczucia, które rodziło żegnanie się z Berezówką? Na dni parę przed wyjazdem tyle jeszcze rzeczy powiedzieć chciano majorowi, zalecić mu — o tyle go prosić, że się Dziwulska czuła zmuszoną na obiad go poprosić razem z siostrzeńcem. Dworek w Berezówce dziwnie teraz wyglądał. Znaczniejsza część tego, co go trochę przybierało, była pozamykana i pochowana po szafach i komodach, inny sprzęt wynoszono do składów. Goście i dwie gospodynie zaledwie już miały siąść na czym. Ogołocone ściany, na których miejsca obrazków i luster widoczne były i ćwieki tkwiły od zawieszania, okna bez firanek, ostatnie krzesełko bez kapek, stary klawikordzik już na spoczynek owinięty kawałkiem grubego płótna — miały coś w sobie żałobnego. Marynka chodziła z kąta w kąt, żegnając wspomnienia, myśląc, jak ona tu kiedyś powróci. Dziwulska, daleko smutniejsza, wątpiła o tym, czy zobaczy jeszcze te miejsca... Czuła się złamaną i chorą... Najtrudniejsza do wypowiedzenia przed majorem po- zostawała okoliczność poufna... Dziwulska nie mogła być pewną, czy mąż jej nie powróci i czy nie zechce się tu, majorowi czyniąc przykrości, rozgościć. Nie mówili o tym z sobą. Kulwisz domyślał się, co miał począć w takim razie, lecz potrzeba było smutną prawdę całą przyznać przed nim. Zaraz więc po przybyciu gości pani Adela wyprowadziła majora do drugiego pokoiku, w którym stał tylko tapczan sianem zasłany. — Drogi mój panie — rzekła, obracając się do niego. — Muszę ci się wyspowiadać jak przed księdzem. Pan wiesz, znasz tego człowieka... tego biednego Dziwulskiego... A! panie... Łzy jej mowę przerwały. — Oświadczył mi on odjeżdżając — ciągnęła dalej Dziwulska, łzy otarłszy — że już nigdy nie powróci. Chciał mnie zmusić do sprzedaży tego ostatniego ziemi kawałka, który zachować pragnę dla dziecka... a on straciłby i tę biedną resztkę... Mój drogi majorze... gdyby... Tu łkanie jej przerwało, a Kulwisz podchwycił śpiesznie. — Bądź pani spokojna — ja już o tym myślałem, że on tu znowu nadciągnąć może, ale ja mu gospodarować nie dam. Dosyć już łez z jego przyczyny wyleliście. O Berezówkę niech się pani nie obawia, zostawując ją w moich rękach... Gorzej by było, gdyby dowiedziawszy się, żeście wyjechały, pogonił za wami tam, aby coś od Francuza dostać... Ale... za daleka podróż... Dziwulska westchnieniem tylko odpowiedziała na to. Gdy się to działo w bocznym pokoju, Marynka z Jurasiem pozostali w pustej bawialni. Miesiąc czasu wielkie w stosunkach ich uczynił zmiany. Juraś, ażeby się w sumieniu czuć swobodniejszym, wyrozumował sobie, że miłość dla Marynki była tego ro- dzaju, którym ksiądz przy ołtarzu sakramentalnie błogosławi. Grzeszną więc nie była... Kochał się bez zgryzoty. A Marynka lubiła go. Biedne dziewczę zbyt miało głowę i serce zaprzątnięte losem swoim, przyszłością matki i własną, by je co innego teraz napełnić mogło... Lubiła go bardzo, tak jak nigdy nikogo w życiu, myślała nawet, że powróciwszy do Berezówki mogłaby wyjść za niego... ale... nie kochała się tak, jak to bywa w romansach... — Czy też pan kiedy choć pomyślisz o nas, gdy raz się pozbędziesz z Berezówki? — zapytała go ze smutnym półuśmieszkiem. Juraś ręce załamał. — A! czy się to godzi mówić takie rzeczy! — krzyknął zapalczywie Poterski — jakby panna Maria nie wiedziała, że... Tu urwało mu się. — Że co? — zapytało dziewczę. — Że ja przez całe życie moje o niej myśleć będę — rzekł Juraś, zniżając głos. — Tych chwil szczęśliwych... jakże ja bym mógł zapomnieć? Mnie by to należało spytać, czy tam kiedy o mnie, choć raz w miesiąc, wspomni kto... — Jak gdybyś pan nie wiedział, że ja, o Berezówce myśląc, rada nierada będę pana Jerzego przypominała... Ale gdyby i bez Berezówki nawet... Spojrzała na niego, Juraś rękę jej wziął nieśmiało i pocałował. Nie mówili nic, ale ta chwila milczenia była wymowniejsza nad wszystkie zaklęcia i przysięgi. Posmutnieli oboje potem. Przy obiedzie, gdy zaczęto mówić o podróży, Juraś się tak wyemancypował, że major aż parsknął ze śmiechu. Oświadczył stanowczo, z energią dotąd nie praktyko- waną, że nie kto inny, tylko on, panią Dziwulską przeprowadzi co najmniej kilka stacyj, aby jej początki podróży ułatwić i posłużyć. Zdobył się na takie argumenta przeciw majorowi, z powodu jego wieku, zajęć itp., że Kulwiszowi aż się oczy śmiały. — Patrzcież no państwo — rzekł — co się to z tego nieśmiałego trusi stało i jak przeciwko mnie, rodzonemu wujowi, obcesowo występuje! Dziwulską i Marynka, trzymając stronę siostrzeńca, poparły go i przyjęły ofiarę z radością. Tak tedy Kulwisz miał już tylko przybyć do Berezówki na pożegnanie, a Juraś zabierał się zwycięsko towarzyszyć paniom aż... bodajby do stolicy... Gdy nad wieczór już ruszyli nazad do Kąta, major był w nadzwyczaj dobrym humorze i usposobieniu do żartów. — Pierwszy raz w życiu spisałeś mi się dziś po męsku — rzekł do siostrzeńca — ale słuchaj, ja się na tym znam... Tyś się musiał zadurzyć w tej Marynci... Juraś już teraz umiał się tłumaczyć: — Proszę wuja, jak bym ja, widząc, ile wuj ma szacunku dla pani Dziwulskiej, nie mógł tego zrobić. — Tere fere! szacunek! Co ty mi jeszcze chcesz się wykłamywać. A! pal cię diabli! kochaj się w Marynce — ja nic nie mam przeciwko temu... Tylko ja cię ostrzec muszę, żebyś tego nie brał tragicznie i nadto romansowo... Ona jedzie tam, gdzie seciny adoratorów głos jej i młodość pozyska... Nie będzie wcale winna, gdy o tobie zapomni. Do tego się trzeba przygotować. — Ale ja bo, proszę wujaszka... — przerwał Juraś. — Nie proś i nie kłam... mnie, starego, nie wywiedziesz w pole... Zakochałeś się raz, lody rozbite, teraz ci już przyjdzie łatwiej i drugi, i trzeci... — O! nigdy w życiu! — wyrwało się mimowolnie Ju- rasiowi, a śmiech ogromny majora rumieniec i wstyd wywołał... tak, że już więcej się nie śmiał odzywać ani odpowiadać na dotkliwe wuja szyderstwa. Takich fantastycznych muzyków jak maestro Girolamo Scarlatti dziś już chyba w powieściach Hoffmanna szukać potrzeba. Na tę ekscentryczną postać składała się natura i krew włoska, indywidualny temperament człowieka, pełny niespodzianych wybryków, niezmierna drażliwość, wielka próżność i zarozumiałość, a może i powolność pokorna łudzi, z którymi miał do czynienia. Słynni nauczyciele, do których wszyscy się garną, są jak wielcy medycy, obchodzą się z pospolitymi śmiertelnikami po królewsku, a raczej sposobem dawnych despotów. Maestro Scarlatti był podobno niegdyś żonaty ze śpiewaczką, która z nim a on z nią wyżyć nie mógł, rozdzielili się więc i rozeszli każde w swą stronę. Scarlatti z Mediolanu przeniósł się do północnej stolicy, wezwany tu z zapewnieniem uczniów i uczennic mnogich i lekcji opłacanych drogo. Przesiedlenie się to swoje uważał ze względu na klimat, stosunki, położenie jako niesłychaną ofiarę, chociaż płacono go niezmiernie szczodrze, znoszono jego kaprysy i pieniądze zbierał ogromne, bo był skąpy, a życie mało go co kosztowało. Dawał sobie tony pańskie w towarzystwach nawet najwyżej położonych osób, bywał często zuchwałym do niegrzeczności i grubiańskim, w sądach o muzyce i wirtuozach złośliwym i ostrym do niesprawiedliwości, dla uczniów surowym i nieznośnym. Lecz razem z tym był to nauczyciel nieoceniony, muzyk wielce ukształcony, a zresztą dał tyle dowodów umiejętności swej, wycho- wawszy kilka znakomitości, iż mu wybaczano wszystko, byle z jego nauk korzystać. Powierzchowność Scarlattiego odpowiadała w części charakterowi człowieka. Mały, ale szerokich piersi i muskularnej budowy, czarny, z włosem na głowie wiecznie palcami rozrzucanym i najfantastyczniej rozczochranym, miał maskę typu włoskiego z oczyma jak węgle, głęboko oprawionymi, usta pokrzywione, pogięte i pofałdowane, wieczny sarkazm w zygomatycznym muskule, płeć żółtą prawie... Ręce duże, kościste, nigdy nie spoczywały, rzucał nimi, szarpał na sobie suknie, targał włosy, bił po stolikach, a gdy nie miał co robić, bawił się kawałkami pochwyconego papieru, które zwijał w trąbki, w sznurki, giął i rozdzierał. Rzadko kto widywał go siedzącego, a gdy przysiadł, kręcił się na krzesełku, rozpierał, wyciągał i w końcu zrywał się, jakby go co piekło. Najczęściej biegał po pokoju lub stawał z nogami rozpostartymi, jakby się do walki gotował. Głosu jego mało kto słyszał... śpiewał rzadko... ale gdy się zapomniał, zapalił i zanucił, warto go było słuchać, bo i głos, i metoda były zdumiewające. Ideały jego dla śpiewaków i uczniów tak wysoko były umieszczone, że ich nigdy osiągnąć nie mógł. Krytyka jego była morderczą i nie oszczędzała nikogo. — Tak! tak! — mówił, śmiejąc się — śpiewa bardzo ładnie, Bóg dał głos, nauczyciel metodę, czas rutynę, ale natura odmówiła inteligencji. Uderzał się w czoło. — Śpiewa ślicznie, jak nakręcona pozytywka. Albo: — Znakomity talent, ale w zapale bierze fałszywe nuty i ani orkiestra z nim, ani on z orkiestrą nie są w zgodzie. — Pełen ognia i dramatyczności — mówił o innym — a co z tego? śpiewać nie umie... muzyki nie zna... osieł... Największe talenta dla niego miały słabą stronę i tę on odkrywał najłacniej, najpierw, lub raczej tej tylko miał władzę widzenia i poczucia. Piękności, jako warunki konieczne, nie miały dla niego ceny... szukał plam i cieszył się nimi. Był, jednym słowem, nieznośny. Jednakże nieuchodzonego tego tyrana nawet bardzo pospolite stworzenia zmuszały do milczenia, do tolerancji, a nawet wodziły na pasku. Ktokolwiek odkrył słabą jego stronę, zdobywał go łatwo. Scarlatti był niesłychanie próżny — głaskać go, pochlebiać mu, nawet w sposób najpospolitszy, najpierwotniejszy, niezgrabny, nie chybiło nigdy... Stawał się powolnym... Najmniejsze sprzeciwienie mu się wprawiało go nie w gniew, ale w konwulsyjną wściekłość. A gdy raz kogo znienawidził, pamiętał to całe życie — był nieprzejednany. Oddać mu trzeba tę tylko sprawiedliwość, że w kim widział talent, tego kształcił con amore, ale i bez litości. Czas, zdrowie, wiek nie szły w rachubę, zapalał się do tych uczniów wybranych... Nie dawał im spoczynku... Niezmiernie zajęty, a pamiętny tego, iż każda jego godzina wcale piękny grosz przynosiła, Scarlatti pracował bez wytchnienia, a ta denerwująca gorączkowa czynność przykładała się też może do drażliwości, jaką powołanie wyrobiło... Dawne stosunki łączyły go z Volantim, który umiał mu pochlebiać, na sposób włoski szafując przymiotnikami: nieporównanego, najznakomitszego, genialnego, anielskiego maestra... W obejściu się z nim pokorny, pełny uszanowania, potakujący Volanti zyskał tym sobie Włocha zupełnie. Z powagą ojcowską, ale i z miłością ojca radził i pomagał panu impresario, który go nieustannie potrzebował... Nadzieje wykształcenia Marynki na nową gwiazdkę, na złotodajną śpiewaczkę polegały całe na Scarlattim. Po pierwszej swej bytności w Berezówce, powróciwszy do stolicy, Volanti zaraz pobiegł do maestra. Przy powitaniu ucałowawszy go z uszanowaniem w ramię, Volanti z niesłychanym przejęciem i entuzjazmem począł mu opowiadać o cudownym dziewczęciu. Scarlattiemu w ogóle wszelkie pochwały nie były do smaku, a że Volanti kilka się razy omylił w swych polowaniach na głosy, signor Girolamo przerwał mu gwałtownie: — Na Boga! nie pleć! Jak ty możesz o tym sądzić? Jak ty się ośmielasz wyrokować! Głos! co to jest głos? Jest to kawał drzewa, który może być wyrzeźbiony cudownie albo pójść na drzazgi... Ruszał ramionami, trząsł rękami. — Co ty, ty mi mówisz o głosie! co znaczy głos? Wiesz przecie, ile potrzeba... Volant spokorniał i ostygł... nie sprzeciwiał się. Scarlatti już przez te pochwały przedwczesne był dla przyszej gwiazdy źle usposobiony. Opowiadał wszystkim, że Volanti wariat, głupiec, sam się na tym nie znając, puścił się na spekulację, na której nieochybnie zawód go czeka. Rozeszła się zaraz wiadomość o cudownej dzieweczce. Ruszano ramionami i uśmiechano się zawczasu, więcej wierząc Scarlattiemu niż impresariowi dla tego samego, że się w ogóle złemu zawsze łatwiej wierzy niż dobremu. Volanti zamilkł, lecz był pewien swego i wiedział, że się nie myli. Włoch roznosił po mieście i po teatrach żartobliwe wiadomości o przyszłej swej uczennicy. Najboleśniej one dotknęły, mimo przepowiedni Scarlattiego, jedną szczególniej osóbkę, która w braku lepszej primadonny, w składzie trupy Volantiego zajmowała wybitne stanowisko. Była to panna Laura Lacerti, uczennica Scarlattiego, lecz jedna z tych, które winne były swe wzbicie się do góry najnikczemniejszemu pochlebstwu posuniętemu do bałwochwalstwa i intrygom bardzo dwuznacznej natury. Panna Laura Lacerti, chociaż nazwisko bojowe nosiła włoskie, wcale Włoszką nie była. O pochodzeniu jej chodziły najsprzeczniejsze wieści. Typ twarzy niewątpliwie był wschodni, lecz niepodobna było określić, do jakiego należał szczepu. Zarówno być mogła Greczynką, Izraelitką, Czerkieską, Włoszką lub Cyganką nawet. Ludzie też przebąkiwali coś, iż matka do plemienia tego się liczyła... Ona sama Włoszką być chciała, lecz o pochodzeniu swym z wielką rozmaitością szczegółów i coraz inaczej opowiadała... Z łatwością przychodziło jej zmyślać, a czyniła to tak naturalnie, tak zuchwale, śmiało, że wielu obałamucić się dało. Signora Laura głos miała nieprzyjemny, ostry, krzykliwy, muzykalną była więcej instynktem niż umiejętnością. Powiadano, że małą dzieweczką poczęła śpiewać po kawiarniach, że tam ktoś na nią zwrócił uwagę i zaopiekował się. Była uderzająco piękną, ale choć nie starsza nad lat dwadzieścia, nie miała już wdzięku dziewiczego, czarowała śmiałością, wyzywaniem, prawie cynizmem... Czarne oczy ogromne, brwi jakby pędzlem zarysowane, owal twarzyczki prześliczny, nos rzymski, usta małe, koralowe... wszystko w niej było, jeśli się tak wyrazić godzi, rasowym. Trochę może przedłużona broda i nieco niskie czoło podlegały krytyce, lecz ogół nie dawał dostrzec jeszcze tych małych usterków. Postać odpowiadała twarzy, a płeć matowa, choć może nie śnieżnej białości, miała delikatność i świeżość czarującą. Nóżki i ręce cudnych kształtów, kibić zręczna, tors klasycznych linij dopełniały całości, zwracającej oczy i budzącej, jeśli nie uwielbienie i sympatię, to żądze i namiętności. Zalotna i chcąca zawojować signora Laura liczyła seciny wielbicieli. Umiała tak sobie postępować z nimi, że każdemu zdawało się, iż był — jedynym w łaskach. Wyzyskiwała ich wszystkich ze zręcznością niewypowiedzianą. Jak ze Scarlattim była uniżoną, pokorną, upadającą na kolana wielbicielką, tak z innymi na przemiany potrafiła być, czym jej było potrzeba. Instynkt dziwny, cudowny dawał jej poznać za pierwszym wejrzeniem i słowem, jak z kim postępować była powinna, aby go sobie pozyskać. A miała niemal szał i manię przykuwania do swego wozu wszystkich, nawet ludzi na pozór najmniej jej potrzebnych. Wszystkie te zabiegi, wysiłki, intrygi nie zdołały jednak uczynić z niej tej gwiazdy, jaką być pragnęła. To ją uczyniło nieszczęśliwą. Klaskano jej, wywoływano, obrzucano wieńcami — lecz, lecz oczy jej czarne i usta różowe więcej niż śpiew przyczyniały się do tych tryumfów. Signora Lacerti miała dosyć znaczną pensję, dochody wielkie, a mimo to skarżyła się na niedostatek. Niezmiernie wiele potrzebowała na stroje, a może i rządzić się nie umiała ani ona, ani jej matka, która mało się kiedy pokazywała, a córce jak sługa towarzyszyła i robiła, co jej przykazano. Powierzchowność starej musiała się przyczynić do tego, że posądzano Laurę o cygańskie pochodzenie... uderzająco bowiem, mimo stroju, przypominała stare Cyganki. Volant ani cenił, ani lubił Lacerti, która na próżno (jak mówiono) nawet najostatecznie]szymi środkami pozyskać go sobie usiłowała. Musiał ją wziąć dla protektorów, których miała, dla Scarlattiego, który się wstawiał za nią, dla wysoko położonych osobistości, które się piękną Laurą zajmowały, lecz rad by się był jej pozbył, tak mało ją cenił. Scarlatti bury mu za to dawał. — Ty nie znasz ludzi ani świata... Im takiej potrzeba, jak ta bestyjka Laura... Czy oni rozumieją muzykę? Czy oni dla śpiewu chodzą? Owce Panurga idą jedne za drugimi, beczą, jak im zabeczano... a taka czarnooka wabi ludzi i teatr napełnia... Sztuka! sztuka! wszyscy paplą o sztuce... ale któż się zna na niej? Na tysiąc słuchaczy dwóch ma o niej jakieś pojęcie i to najczęściej fałszywe... Lacerti... śpiewa czasem nie do rzeczy, ale gdy spojrzy, to ludzi diabli biorą... I śmiał się, rzucając rękoma. Dla Laury wieść o jakiejś młodej śpiewaczce, która ją zagasić mogła, a obudzić ciekawość i zajęcie, musiała być najstraszliwszą groźbą. Czuła, że cios był na nią wymierzony. Instynkt kobiecy mówił jej, że Volanti, który tym był dla niej grzeczniejszy, im więcej mu ona była nienawistną, mimo tej słodyczy nie cierpi jej i rad by się pozbyć. Ona nienawidziła go tak, jak... kobieta grzecznie odepchnięta i wzgardzona może nienawidzieć. Dałaby może krwi swej utoczyć, aby się na nim pomścić, lecz niestety! Volanti był jej potrzebny. Któż wie, żywiła jeszcze może jakąś nadzieję, że — w chwili pomyślniejszej zdobędzie go, skusi i ujrzy u nóżek swoich. W tym się myliła. Mówiliśmy już, iż Francuz, zużyty, wystygły, zimny, miał tylko jedną już fantazję, chorował na miłostki dystyngowane, arystokratyczne. Wiedzieli wszyscy o jego stosunkach z pięćdziesięcioletnią przeszło wdową, księżną B., która niegdyś była bardzo piękną, dziś okrutnie malowaną, ale razem osobą bardzo miłą w towarzystwie i mimo wieku nie umiejącą sercem zestarzeć. Volanti w jej domu był niemal gospodarzem, a dom to był na wielkiej stopie. Pochlebiała mu ta miłość starej księżny Teofanii, chlubił się nią. Niektórzy nawet mówili, iż w istocie kochał ją i urokowi jej dystynkcji, jej państwa ulegał. Proste dziewczę, choćby najpiękniejsze, dla tak spaczonego gustu człowieka wcale ponętne nie było. Przed przybyciem więc Marynki do stolicy, wprzód nim kogokolwiek pozyskać sobie' mogła, miała już tu nieprzyjaciół gotowych: signory Laury nie należało rachować za jednostkę, ale za falangę całą. Do intrygi starczyły ona i matka, ale za nimi nieskończonym szeregiem ciągnęły się zastępy wielbicieli dawnych, odprawionych, nowych, w całym zapale i ogniu rozmiłowania, i tych, którzy mieli pewne zadatki i znamiona, że do łask przypuszczeni zostaną. Wszyscy ci panowie gotowi byli dla boskiej Laury czynić, cobykolwiek rozkazała, niektórzy z nich najszczęśliwszymi by się czuli, gdyby ich użyć raczyła. Wojsko stało w pogotowiu. Scarlattiego też pochlebnica wyrozumiawszy podbudziła zawczasu, potakując mu, roznamiętniła i posługiwała się jego zdaniem przedwczesnym bardzo zręcznie. Prawie pewna zwycięstwa nad przyszłą współzawodniczką Lacerti oczekiwała tylko na zjawienie się nie- przyjaciółki, aby rozpocząć kroki na jej pognębienie, na pozbycie się. Matka i ona, równie biegłe w intrygach, naradzały się i szeptały po całych dniach, przewidując, co na jaki wypadek czynić wypadnie. Jakkolwiek zręczna, Lacerti nie mogła się powstrzymać, aby przy pierwszej sposobności nie dać uczuć Vo-lantiemu, jak ją bolało to, że już na jej miejsce inną sobie chciał wyszukać. Dość było wejrzenia jej i tonu, aby impresario poznał, z jakim uczuciem signora Laura przygotowywała się na przyjęcie współzawodniczki. — Pani się mylisz — odpowiedział chłodno dyrektor — sądząc, że to dziecko, które jeszcze śpiewać nie umie, może się pokusić o zajęcie miejsca obok tak znakomitej i sławnej artystki. Najprzód — bez komplementu — pani... nikt zastąpić nie może. Po wtóre panna Maria... musi się kształcić długo, nim wystąpi, i zapewne wystąpi gdzie indziej... — Ale pan się też mylisz — gorączkowo odparła Lacerti — sądząc, że mnie to może uczynić przykrość albo obudzić obawę! Poruszyła pięknymi ramionami. — Owszem, cieszę się z nowej gwiazdy, winszuję, i będę ją okrywała oklaskami. Volanti wiedział już dobrze, co tu pannę Marię czekało, zdawało mu się jednak, że zapobiec potrafi intrygom i ustrzec swą wychowanicę od grożących jej nieprzyjemności. Dziwulska z córką miały już najęte dla siebie mieszkanie na drugim piętrze kamienicy, w której Volanti część pierwszego zajmował. Impresario czuł, że powinien mieć na oku nowo przybyłe i czuwać nad ich niedoświadczeniem. Wszystko mniej więcej przed przyjazdem przygotowane było, a że Francuz znał ich skromne na wsi życie i chciał, aby go tu jak najmniej utrzymanie uczennicy kosztowało, nie wysilał się na zbytnie elegancje i wygody. Pomimo to przybyłym ze wsi kobietom, które miasta i wymagań jego życia nie znały, to tandetne umeblowanie musiało się wydać nadzwyczaj wytwornym i pięknym. Volanti, dotrzymując słowa, wyjechał na spotkanie bardzo podróżą znużonych kobiet i przyjął je tak uprzejmie i grzecznie, że postrach, jaki budziło przybycie do stolicy, rozpoczęcie nowego życia, zniknął zupełnie. Pierwsze wrażenie było nadzwyczaj miłe, dodawało odwagi. Matka i córka prawie były rozczulone tym, że o ich potrzebach i przyjemnościach pamiętano. Gdy się znalazły same w tych schludnych pokoikach, które przy wieczornym oświeceniu wydały się im wytwornymi, prześlicznymi, Marynka rzuciła się matce na szyję, wołając: — A! widzi mama, jak to nigdy nie trzeba zawczasu się niczym dręczyć... Dzięki Bogu!... wszystko dobrze i ładnie, a Francuz wydaje mi się jakimś bardzo poczciwym człowiekiem. Z oczekującą na nie służącą wprawdzie trudno się im było rozmówić, ale Marynka to w śmiech obróciła. Biegała z jednego do drugiego pokoju, przeglądała się we wszystkich zwierciadłach, dotykała wszystkich mebli, zaglądała do kątów, dopytywała o rzecz każdą, bawiło ją to niezmiernie. Dziwulska była jakby przeczuciem jakimś zasępioną i smutną. Marynkę każdy sprzęt, a najbardziej fortepian, który otworzyła i ostrożnie spróbowała, wprawił w zachwycenie. Ton, który dobyła z niego, zdawał się jej po kle- padle, do jakiego nawykła, cudownym, niepojętej piękności. Bardzo zresztą pospolity instrument wydał się jej wybranym umyślnie dla niej i jakimś wyjątkowym. Trochę zepsuta pochwałami, którymi ją dotąd osypywano, marzyła, że i tu same uwielbienia, sama serdeczność otaczać ją będzie. Volanti miał dużo wprzód do obmyślenia i zrobienia, nim by się ze swą gwiazdą przed ludźmi, to jest właściwie przed Scarlattim pokazał, bo o popisach innych mowy być nie mogło. Nazajutrz rano już był Francuz i Dziwulskiej mnóstwo drobnych szczegółów miał do omówienia... Kwestie kosztów utrzymania, stroju, który nie mógł być zaniedbany, na ostatek lekcyj, jakie panna Maria brać miała, musiano rozstrząsać. Na samym śpiewie ograniczać się nie było podobna, dodatkowo przychodziły lekcje niezbędnych języków, sztuki dramatycznej, fortepianu, choćby tylko dla akompaniamentu. Przywołano pannę Marynkę, która niezmiernie się zdumiała, dowiadując się, że tylu rzeczy naraz uczyć się będzie musiała. Lecz wszystko to było nieodzownie potrzebne. Matka pierwsza to uznała. Dzień zaledwie mógł starczyć na te studia. Przy tej rozmowie Francuz, nie chcąc zbytecznie przestraszać przybyłej, nie wspomniał nic jeszcze o Scarlattim, o, którego charakterze i sposobie obchodzenia się z nim musiał ją przestrzec. Już i tak groźba tylu lekcyj, nauczycielek i nauczycieli trochę dziewczę zasmuciła. Volanti, przezorny bardzo, musiał myśleć i o wyborze profesorów ostrożnym, aby intryg do domu, a z domu plotek nie wyprowadzać. Wiedział, że Lacerti czyhać będzie, aby tu podpatrzyć, podsłuchać i rzucić jakieś nasionko szkodliwe. Dziwulska, bardzo praktyczna na wsi, w zetknięciu się z wielkim miastem uznała nieudolność swoją. Prosiła usilnie Volantiego, aby jej jaką uczciwą, niemłodą pomocnicę dał i przewodniczkę. Trzeba było Marynkę i siebie od stóp do głów na nowo przestroić, a i w domu małych rzeczy mnóstwo brakło. Wybór tej przyjaciółki i przewodniczki bardzo był trudny. Francuza stosunki wyłącznie prawie się ograniczały w kołach teatralnych, a tam... niełatwo było o osobę zupełnie godną zaufania. Nie zbywało na bardzo zacnych i poczciwych, lecz przy tym płochych i nieopatrznych. Zdaje się, że o tym swoim kłopocie Volant musiał mówić księżnie Teofanii, która w początku na tę sprowadzoną z daleka uczennicę krzywo i nieufnie spoglądała, lecz przekonawszy się, iż posądzała Francuza niesłusznie, sama się zaofiarowała wysłać w pomoc Dziwulskiej bawiącą w jej domu od dawna ubogą krewną, wdowę, już niemłodą, panią kapitanową Zosiczową. Miała ona zwierzchni dozór nad sługami i licznym dworem księżny i była osobą bardzo łagodną, dobrą, przywiązującą się, sympatyzującą łatwo ze wszystkimi, ale też do zbytku łatwowierną i niedaleko widzącą. Tej słabej strony pani Zosiczowej nie znał tak dalece Volanti, wiedział tylko, że była zacną, poczciwą i dobrą, nie miał wyboru. Zaprosił więc kapitanową. Z powierzchowności łatwo się ona podobać mogła, fizjognomię miała przyjemną, postawę skromną i nie bez dystynkcji; dawna piękność, dziś zwiędła, czyniła ją jeszcze miłą; dobre serce znać było w każdym jej słowie i postępku. Długi pobyt w domu księżny i najlepszym towarzystwie nadał też Zosiczowej maniery jak najlepsze. Uwiadomiona o tym, że biednej wdowie miała być pomocą, całym sercem ofiarowała się na jej posługi. Księżna Teofania, której może szło o to, aby była dobrze uwiadomiona o tej wychowanicy swego ulubieńca, uwolniła kapitanową na parę tygodni od wszelkich obowiązków w domu. Tak tedy jednego ranka wprowadzona przez Volan-tiego Zosiczowa od razu sobie serce Dziwulskiej swą uprzejmością pozyskała... Poprzyjaźniły się łatwo, a Dziwulska, mająca tyle rzeczy, z których się nie śmiała zwierzyć nikomu, a które jej ciążyły, chwyciła tę zręczność, aby się wylać przed sympatyczną kapitanową. Rozmowom nie było końca, zwłaszcza że Marynka ciągle zwierzenia te przerywała. Dnia tego nic począć nie było podobna; ogrom tylko wszystkiego, co do czynienia było, oceniły obie... Zosiczowa, której życie nie było najszczęśliwsze, przebywszy wiele, nim wdową i sierotą dostała się do księżny, zachowała z przeszłości wielki wstręt i obawę świata. Przestrzegała ciągle, a przestrogami tymi z najlepszego serca — straszyła i tak już wylękłą. Cały tydzień upłynął na bieganiu po sklepach, po modniarkach, na rachunkach Dziwulskiej, która nad cenami wygórowanymi rozpadała się, powtarzając, że im na to nie starczy z tego, co Francuz przeznaczył. Ograniczono się więc niezbędnymi rzeczami, które Dziwulskiej, na wsi nawykłej do najskromniejszego życia, wydawały się jeszcze zbytkowymi. Volanti, odkładający z dnia na dzień przygotowanie do przyjęcia Scarlattiego, na ostatek musiał nieprzyjemną tę chwilę przebrnąć. Sami byli z Dziwulską i Marynką, gdy o tym rozmowę rozpoczął. — Jutro — rzekł — uprosiłem naszego maestra, o którym już paniom tylekroć wspominałem, aby był łaskaw przyjść tu i głos pani ocenić... Jest to chwila stanowcza... Bynajmniej nie wątpię, że mój Włoch znaj- dzie śpiew panny Marii tak obiecującym, jak ja, lecz... lecz muszę panie uprzedzić... Jest to dziwak, człek trochę szorstki... nawykły do despotycznego obchodzenia się z uczennicami... Niech panie do serca nie biorą, choćby z początku grymasił... Marynka pobladła, Volanti się uśmiechał. — Trzeba paniom wiedzieć, że dla tego człowieka nie ma na świecie ani głosu doskonałego, ani śpiewaka, ani śpiewaczki, których by bezwzględnie pochwalał... Musimy się przygotować z nim na niejedną ciężką chwilę. Tu zwrócił się do Marynki: — Niech pani z nim będzie jak... jak... (tu mu wyrażenia zabrakło, zawahał się) jak najgrzeczniejszą, jak najpokorniejszą. Jest drażliwy, wymagający... dziwak... Słuchając dziewczę zbladło już ze strachu, a matka ręce załamywała... — Ale dlaczegóż pan chcesz takiemu człowiekowi na łup dać to nieszczęśliwe dziecię? — zawołała. — Dlatego, że on jeden, jedyny jest, który może ze złotego głosu tego zrobić brylantowy... że nie ma na świecie jak Scarlatti... Ale maestro ten wie, że jest niezbędnym i trzeba mu ulegać... Matka i córka zamilkły, lecz już tego dnia miały pewny przedsmak tego, co je czekało. Dziwulska płacząca po cichu ściskała i pocieszała, jak umiała, Marynkę. Trwoga była niezmierna. Przybycie Scarlattiego zapowiedziane było na godzinę dwunastą. Z bijącym sercem oczekiwały kobiety na tego, który o losie ich przyszłym miał wyrokować. O kwadrans na pierwszą kroki się słyszeć dały i Volanti, puszczając przodem Włocha, wprowadził go do saloniku. Scarlatti, zawsze bardzo zaniedbany w stroju, stawił się i tu w starym wyszarzanym tużurku, w pogiętym kapeluszu, porozpinany, z głową rozczochraną jak wiecha. Usta mu się zawczasu sarkazmem uśmiechały. Wszedłszy, zaledwie raczył się lekko skłonić i impertynenckim wzrokiem mierzył bacznie Marynkę, nie mówiąc słowa. Na matkę raz tylko spojrzał z ukosa. Widząc przelękłe dziewczę, nie starał się go wcale ośmielić — mrucząc coś niezrozumiałego, wprost przystąpił do fortepianu. Na pulpicie leżała włoska piosenka... zbliżył się ku nutom, aby je zobaczyć, usta wykrzywił pogardliwie, ramionami poruszył... — O! ho! ho! — zawołał. — Piosenka! za wcześnie do piosenek... Umiesz waćpanna gamy? Marynka nie umiała odpowiedzieć nawet. Uderzył w klawisze... pokręcił głową. — Weź waćpanna tę nutę! — zawołał, bijąc w klawisz. Dziewczęciu głosu zabrakło, siliła się, rozpłakała. Scarlatti śmiał się, ale był już zły. Wstał od fortepianu, przechadzając się, kwaśny, z rękami powkładanymi w kieszenie. Volanti błagająco szeptać coś mu począł na ucho. Maestro ruszył ramionami. — No, dobrze, niech zaśpiewa już, co chce, choćby tę głupią piosenkę... zobaczymy... Francuz zrzucone nuty położył na pulpicie, skinął na dziewczę i prosił. Marynka łzy połykała... Nie sposób jej było śpiewać. Scarlatti tymczasem dobył zegarek. — Ale mój czas drogi! — zawołał szorstko i niegrzecznie — proszę raz dobyć głosu... Matka zbliżyła się do córki, dodała jej trochę męstwa, poprowadziła do fortepianu... Volanti błagał. Drżącym głosem poczęła, lecz nigdy w życiu tak źle, tak nieśmiało, a nawet fałszywie miejscami nie śpiewała. Scarlatti śmiał się, krzywił, zżymał i otwarcie szydził. Śpiew byłby może zakończył się płaczem i ucieczką, gdyby jakieś nagłe, niesłychane, rozpaczliwe męstwo nie wstąpiło w Marynkę. Podniosła główkę, zapomniała o Scarlattim, zdało się jej może, iż jest na łące w Berezówce sama jedna; płaczliwy i słaby głosik począł nabierać siły, tony dźwięczały inaczej, Volanti tryumfująco spoglądał na Włocha, który z szyderskiego stał się posępnym, nachmurzonym, jakby zagniewanym. Ale — słuchał... Gdy ostatnia zwrotka przebrzmiało, Marynka musiała z nowymi łzami wybiec z pokoju, matka za nią. Volanti sam na sam został z Włochem, lecz nie spieszył z pytaniem. Maestro stał głęboko zadumany. — Głos, co znaczy głos! — odezwał się w ostatku. — No, tak, ma głos... ma bardzo piękny sopran... ale to dzikie! popsute! spaczone! Dźwignął ramionami. — Trzeba, by zapomniała o wszystkim, co się jej zdaje, że się nauczyła... trzeba rozpocząć od a, b, c... a waćpan wiesz, że łatwiej jest nauczyć zupełnego nieuka niż tego, któremu się zdaje, że czegoś liznął... Zaczął biegać po pokoju. Korciło go to, że kobiety wyszły, chciał może więcej się pastwić nad nimi i terroryzować je. Volanti to zrozumiawszy poszedł przywołać Dziwulską. Scarlatti żądał, aby wyszła Marynka. Gdy się nareszcie ukazała, przystąpił do niej z ironią na ustach. — Trzeba o tym wszystkim zapomnieć, co waćpanna umiesz, bo to jest złe umienie. Od początku zaczynać, a pracować... Muzyka nie jest zabawką i rzeczą łatwą, a ja jestem nauczycielem bardzo surowym. Tak, mościa panno... Spojrzał na zegarek. — Pierwsza lekcja jutro, od godziny 11 do 12... Proszę być gotową i ubraną, abym nie czekał... Wziął kapelusz z fortepianu, skłonił się niezręcznie i wyszedł razem z Volantim przeprowadzającym go przez salon. Na wschodach Francuz go zaczepił: — No, ale cóż mówisz? Scarlatti odwrócił się zagniewany. — Czegóż ty chcesz! — zawołał — może, abym, jak wy, rozpadał się nad tym, czego nie ma, a co, być może lub nie będzie? No, głos ma! ale jej zbywa może na wielu innych przymiotach potrzebnych śpiewaczce... Nie ma nic... iluzji sobie nie rób... Głos! co znaczy głos? I poszedł. Volanti, który wiedział, że zdanie, wygłoszone przez maestra, jakkolwiek surowe, było jeszcze bardzo wiele znaczącym i obiecującym, powrócił zaraz do salonu, aby kobietom dodać męstwa... — Mogę pani powinszować — odezwał się do Marynki. — Kto zna Scarlattiego, ten wie, co to znaczy, gdy on komu głos przyzna... — Ale, panie, to gbur! — zawołała Dziwulska. — Tak! niestety! to gbur! — potwierdził Volanti — na to nie ma ratunku. Potrzeba przecierpieć, nim się coś zdobędzie. Mogę jednak zaręczyć paniom, że Scarlatti po niejakim czasie złagodnieje. Pierwsze tylko lekcje z nim bywają bardzo ciężkie i zawsze łzami oblane. Lacerti wiedziała, że Scarlatti dnia tego miał być po raz pierwszy u uczennicy swej przyszłej. Można sobie wystawić, z jaką gorączkową niecierpliwością pragnęła go pochwycić gdzieś, aby z ust jego usłyszeć sarkazm, którego była pewna! Manewrowała też tak zręcznie, iż go u generałówny, której dawał lekcje śpiewu, biorąc po 25 rubli za go- dzinę, a gdzie ona też lekcje włoskiego języka dawała, spotkała na wschodach. Mówiliśmy już, że Lacerti zyskała go sobie zupełnie bałwochwalstwem i — ofiarami, o których różnie mówiono. Scarlatti lubił ją dosyć, ale więcej jeszcze lubił przykrość wyrządzić, gdy się zręczność nadarzyła. Laura, na wschodach go pochwyciwszy, zuchwale najprzód wycisnęła mu całusa na twarzy, potem pochwyciła za rękę. — Maestro mój ubóstwiany! — zawołała — słyszałeś nareszcie tego wiejskiego słowika? A cóż? Scarlatti stanął, złośliwie się uśmiechając... — Cóż chcesz, żebym ci powiedział, ty zła, zazdrosna jaszczurko! — począł chychocząc. — Że dziewczyna brzydka i nie ma głosu? Tak piękną jak ty nie jest, to pewna, ani tak drapieżnie zalotna... płaczliwy wyrostek... gęś... ale głos! Podniósł palec do góry. — Ty takiego głosu nie miałaś nigdy i mieć nie będziesz. To powiedziawszy, rozśmiał się rubasznie i poszedł na górę. Lacerti blada stała, oparłszy się o poręcz wschodów... rzuciła za odchodzącym wejrzenie zajadłości jakiejś pełne i — po chwili wolnym krokiem, zadumana, schodzić poczęła... Tak rozpoczęło się owo życie, które Marynce świetnie się zapowiadało w stolicy. Wszystkie światła jego znikły, a cienie coraz silniej występowały. Biedne dziewczę byłoby łzami się zalewało i rozpaczało, gdyby nie matka. Widząc na jej twa- rzy obawę i oznaki tych tajonych boleści, których doznawała, dziewczę weszło w siebie i postanowiło znosić mężnie wszystko, aby nie trapić matki. Zaczęła się więc ta praca nad sobą, najcięższa dla tych, co ani potrzeby jej, ani środków pokonywania własnych uczuć nie mieli pojęcia... Pieszczona jedynaczka musiała wyrzec się wszelkiego zwierzania się, które by los jej osłodziło, milczeć i uśmiechać się. Kłamstwo to nie było tak znaczne w początku, ażeby uwiodło przenikliwe oko matki, lecz dowodziło miłości, poświęcenia, charakteru i Dziwulską mocniej jeszcze przywiązało do dziecięcia. Pierwsza lekcja ze Scarlattim była okropną, burzliwą, nieznośną... Powtarzał ciągle dziewczęciu, że nic nie umie... Wszystkie wysiłki i poprawki śmiech tylko obudzały. Potrzeba było całej siły nad sobą uczennicy, ażeby nie wybuchnęła płaczem; zdradzały ją rumieńce, głos drżący, chwilami niemota. Włocha nic rozbroić nie mogło. Przez godzinę tak wymęczywszy Marynkę, porwał za kapelusz i wyszedł nie kiwnąwszy głową. Posłano po Volanta. Nadszedł, zapewniając, że widział się ze Scarlattim i że z jego niegrzeczności i obyczajów nic wnosić nie można. Pocieszał... Na drugą lekcję Marynka była lepiej zbrojną, zbytniej drażliwości starała się nie okazywać, udawała zimną i zrezygnowaną. Włoch tym złośliwszy się stał i nieubłagańszy. Dziwulską chodziła z oczyma czerwonymi, wyrzucając sobie, że dziecię jedyne na taki los wydać mogła. Nie było się przed kim nawet poskarżyć oprócz Zosiczowej, która jednoczyła się ze wszystkimi uczuciami Dziwulskiej, lecz na nic poradzić nie mogła. Wiedzieli wszyscy o dziwactwach nieznośnych Scarlattiego, ale zarazem i to, że się bez niego obejść było niepodobna. Volanti pocieszał tym, że Włoch złagodnieć musi. Marynce i to upokorzeniem było niemałym, że wszystko, czego się uczyła, co się jej zdawało, że umiała, całkiem się na nic nie zdało... Scarlatti nalegał na najnudniejsze solfedżia, znajdując zawsze wiele do zarzucenia i prorokując, że nauka samych początków lata trwać musi. Zjawili się też i inni nauczyciele. Języka francuskiego — pan Baron, stary profesor, pedant zimny, roztargniony, który od otwarcia gramatyki rozpoczynał i na zamykaniu kończył... Zażywanie tabaki stanowiło jedyny epizod nudnego wykładu teoretycznego, który w istocie nic nie uczył, a męczył i nużył okrutnie. Nauczycielem włoskiego był również stary, a co gorsza, głuchy Paolotti, biedny bardzo człowiek, obciążony rodziną, który o tym tylko myślał, jakby mógł coś ekstra zarobić. Handel książkami, sprzedaż małych wyrobów włoskich narzucanych uczniom więcej go niż postęp ich zajmowały. Z wykładami sztuki dramatycznej wstrzymywano się jeszcze. Volanti żądał tylko, aby Marynka z matką jak najczęściej bywały w teatrze. Cały ten nowego życia rodzaj jak oddziaływał na młodą, nie przygotowaną istotę — określić trudno. Marynka, nagle rzucona wśród ludzi nowych, stosunki niezrozumiałe, tłum obojętny, jeśli nie niechętny, w cały jakiś chaos życia zupełnie odmiennego od tego, do którego się przygotowywała, z początku była jakby osłupiałą. Cierpienie, które często zbawczo działa, wywołując w człowieku siłę oporu i środki do obrony, i jej dało siłę. Było ono palącą iskrą, która umysł rozjaśniła. Ciasne pojęcie wiejskiego życia, świata, charakterów, szersze zaczęło pole upatrywać. Wątpliwości, sprzeczności, wszystko, co czyni dla ludzi myślących istnienie zagadką nierozwikłaną — stanęły przed jej oczyma. Matka tak mało rozumiała to, jak ona, walczyła łzami i modlitwą... Marynka czuła w sobie więcej mocy do mierzenia się z zadaniami, których tylko ogrom w początku ją uderzył. Jednym słowem, dla niej nagle po dniach śpiewu na łące i zabawek z kwiatami przychodził czas boju i pracy — chwilami z wielkim witany męstwem, to znowu zwątpieniem i niemocą. Lecz z tej otrząsała się prędko — myśląc o matce. I ona bolała nad tym, że się dały uwieść Volantiemu i tym błyskotliwym nadziejom, których urzeczywistnienie okupować było potrzeba tak drogo — lecz cofać się było za późno. Volanti w początkach do zbytku uprzejmy, grzeczny, prawie nadskakujący, zaczynał się powoli dla Dziwulskich odmieniać. Ostygał, obojętniał, a gdy się Marynka skarżyła, odpowiadał, że wielkie zdobycze wiele muszą kosztować. A cel ten i zdobycz tak jeszcze niezmiernie były daleko! Szczęściem dla dziewczęcia dotąd zdrowie i młode siły a zdolności dozwalały mu przy niezmordowanej pracy wszystkiemu dosyć łatwo podoływać. Uczyła się bez zbytniego trudu, a nauczyciele, nawet Scarlatti, uskarżać się na nią nie mogli. Lecz Włoch, który musiał coś zawsze znaleźć do wyrzucenia, gdy znajdował Marynkę dobrze przygotowaną, krzywił się i powiadał: — Waćpannie się zdaje, dlatego że masz pewną łatwość powierzchownego pochwycenia rzeczy, iż ją już gruntownie posiadłaś. A waćpanna nie umiesz nic... nie chcesz się przejąć niczym. Ufasz w swój głos... ale i osieł ryczy bardzo głośno, a uszy potrzeba zatykać... Scarlatti nigdy nie przemawiał inaczej, wtedy, gdy musiałby był chwalić, milczał i krzywił się, a często, gdy nie mógł łajać, gniewał się i burcząc wybiegał. Potrzeba było niesłychanej cierpliwości, aby z nim wytrwać. Chociaż Volanti przyobiecywał zmianę w obejściu się, złagodnienie — wcale się na to nie zanosiło. Marynka tylko obyła się z grubiaństwem, które mniejsze już na niej czyniło wrażenie. Lecz nie mogła się przemóc do tego właśnie, czego wymagał po niej Scarlatti, do upadania na twarz przed mistrzem, do tego uwielbienia i czci, do której go inni uczniowie przyzwyczaili. Zimna i dumna, była dla niego grzeczną, lecz bez upokorzenia i nadskakiwania. Dla niej Scarlatti nie był tym bóstwem, jakim go czynili inni, ale prostym śmiertelnikiem. Czuł on to i najbardziej to go drażniło, lecz nie miał właściwie powodu do uskarżania się. Im kapryśniejszym się okazywał, tym dziewczę stawało się dumniejszym. Szły już tak lekcje od dwóch miesięcy prawie, a niespokojna Lacerti nie miała jeszcze zręczności zbliżyć się do Marynki, o której wieści nawet dostać nie mogła. Paliła się ciekawością. Wiedziała, że matka z córką bywały w teatrze, lecz siadały tak, że mimo lornetek nawet dobrze się jej przypatrzyć nie mogła. Przy wyjściu nie udało się ich pochwycić. W domu nikogo pozyskać dla szpiegowania nie miała zręczności. Znała Zosiczową, bo kilka razy śpiewała na wieczorach u księżny, a że wiedziała o jej częstych odwiedzinach u Dziwulskiej, manewrowała tak, aby ją w mieście pochwycić i coś z niej wyciągnąć. Udało się to pannie Laurze tak jak wszystko prawie, za czym się gorąco ubiegała. Zosiczowa lubiła przysmaki i słodycze; Lacerti wzięła ją z sobą do cukierni. Tu, przy doskonałej czekoladzie, nie zdradzając się, bardzo zręcznie naprowadziła rozmowę na Scarlattiego. — Nie uwierzysz, kochana pani, co ja z tym człowiekiem nieznośnym ucierpiałam! To było prawdziwe piekło. Żal mi też każdej biednej istoty, która się w ręce jego dostanie... Coś mi mówiono — nie wiem, o jakiejś młodej ubogiej dziewczynie, którą miał na wsi gdzieś wyszukać Volanti, przywieźć tu i podobno rzucić na pastwę Scarlattiemu. A! nieszczęśliwa! — westchnęła — jakże nad jej losem boleję! Zosiczowa, lubiąca mówić, przerwała zaraz: — Ja znam tę biedną ofiarę! To takie jeszcze dziecko... Ona i matka bardzo dobre istoty, ale proste... prostoduszne, łatwowierne... a wcale do miasta nie stworzone. Lacerti słuchała chciwie, udając wielkie współczucie. — Tak! — rzekła — a maż dziewczę talent? — Ja się na tym tak dalece nie znam — mówiła Zosiczowa. — Pracowita bardzo... Słyszę ją śpiewającą sołfedżia, ale co ja wiem! Laura, która dobrze wiedziała o stosunkach Volan-tiego ze starą księżną, uśmiechnęła się złośliwie. — Boję się, żeby to nie była nowa ofiara naszego kochanego impresaria, który im więcej sam starzeje, tym się bardziej za młodziuchnymi panienkami zawsze pod pozorem teatru ubiega... Musiał mu się buziaczek podobać... Ładna? Zosiczowa nie podzielała zdania co do impresaria, ale zmilczała. Na zapytanie o Marynkę — odparła: — Młoda, świeża, ale uderzającej piękności nie ma i mieć nie będzie podobno nigdy. Ani brzydka, ani ładna! za to dobre bardzo stworzenie, a matka kobieta serdeczna. Lacerti, zawsze ze współczuciem, badała dalej. — Ale na wsi wychowanie musiała mieć zaniedbane, to się biedactwo niełatwo potrafi przysposobić do teatru... — O! główka otwarta bardzo — przerwała Zosiczowa — pracowita... uczy się dobrze... Egzamin starej pani trwał dosyć długo, lecz nie zaspokoił wcale Lacerti. Wszystko, czego się dowiedziała, nie było jej na rękę, słabych stron jakoś odkryć nie mogła, a właśnie chodziło o nie. Scarlatti, ile razy się spotykał z piękną Laurą, miał zwyczaj umyślnie na przekorę chwalić Marynkę i śmiać się w oczy zazdrośnicy. Nie wierzyła mu jednak i pocieszała się tym, że kłamie, aby ją męczyć. Łamała sobie głowę, jakim by sposobem podkraść się tam, podsłuchać, na oczy wreszcie widzieć mogła tę przyszłą rywalkę... Lecz pomysłu do wykonania tego śmiałego kroku brakło. Na próbę raz żartem w pół, na pół serio, za kulisami chwyciwszy Volanta — piękna Laura odezwała się do niego: — Słyszę, żeś pan tę swoją nieszczęśliwą ofiarę dał włoskiego języka uczyć temu głuchemu kramarzowi, który nigdy czysto po włosku nie mówił... Ja jestem wdzięcznym i dobrym stworzeniem, chcesz, będę darmo dawała lekcje włoskiego języka. Wiedziała, że wyrażenie „darmo" nie mogło pozostać zupełnie bez skutku, Volanti lubił oszczędzać, lecz na ten raz zbyt dobrze zrozumiał niebezpieczeństwo i podziękował ironicznie. — A, kochana divo — rzekł — to by było poświęcenie z twej strony zbyt heroiczne! Twój czas nazbyt jest drogi — a półgłosem dodał złośliwie — obawiałbym się też może, aby od was nie nauczyła się wielu innych rzeczy, które lepiej, żeby ignorowała... Lacerti rzuciła na niego wzrokiem bazyliszka. — O! patrzcie no na tego stróża niewinności i cnoty! — rozśmiała się złośliwie. — Chciałbyś ten kwiatek zachować dla siebie. Tak! to ci się słusznie należy... ale w stolicy, mój drogi panie... trafiają się niespodzianki. Palcem mu pogroziła i znikła. Wiedział, że miał w niej nieprzyjaciółkę i bez tej groźby, ale niewielką do tego przywiązywał wagę. Tymczasem rozmaitymi drogami do księżny Teofanii dochodziły wieści o... ptaszku tym, którego w klatce zamkniętej trzymał Volanti. Może i opowiadania Zosiczowej obudziły jej ciekawość. Jednego dnia, gdy Volanti przybył do niej, przyjęła go księżna, umalowana staranniej niż kiedykolwiek, ale smutna i nadąsana. Sama rozpoczęła rozmowę o Marynce, utrzymując, że pomieszczenie jej w tym samym domu, w którym on mieszkał, z konieczności budziło podejrzenie. Volanti zaczął się śmiać z tego, przypomniał, że dziewczę było z matką — i zaklął się najuroczyściej, że żadnej złej nie miał myśli. Księżna pomimo te zapewnienia nie przestała być niespokojną. — Na ostatek — rzekła — to wszystko, co mi Zosiczowa mówiła i mówi, o czym wy mnie zapewniacie, nie wystarcza mi... Chcę sama widzieć to dziewczę — chcę koniecznie... Volanti uczynił uwagę, że nie było tytułu i pozoru do wprowadzenia jej w dom księżnej... Na wieczorze i przyjęciu jako śpiewaczka wystąpić jeszcze nie mogła. — Może przyjść do mnie rano z matką, gdy nikogo nie będzie — odparła uparta księżna. — Pod jakim pozorem, z jakiego powodu? Księżnę niecierpliwił ten opór Francuza. Budziło to w mej podejrzenie. — Ja sama to ułożę przez Zosiczową... Przecież nie ma w tym nic dziwnego, że od niej wiedząc o biednej dziewczynie, zażądałam ją poznać, aby się nią zaopiekować. Volanti skłonił się i przystał na to. Księżna należała do tych istot oranżeryjnych, które nigdy poza ramy arystokratycznego świata nie wyjrzały. Dla niej on był wszystkim, a poza nim... istniały tylko — otchłanie, w których pospolity gmin, skazany na posługę wybranym, obracał się w ciemnościach... Pojęcia, w których wychowywała się księżna Teofania, nie były żadnej gałęzi arystokracji, żadnej narodowości wyłączną cechą, bo w istocie nie ma na świecie więcej nad jedną arystokrację powszechną, której idee i obyczaje wszędzie są prawie też same. Dziecię wychowuje się w koronkami obszytych pieluszkach, widzi wszystkich na klęczkach, w uwielbieniach około siebie, rośnie z przekonaniem szczególnego przeznaczenia, jako istota wybrana. W takiej atmosferze cóż może wykwitnąć, jeżeli jeszcze w pomoc przyjdzie piękność, dowcip, bogactwo i stosunki? Cudny kwiatek oranżeryjny blaskiem i wonią zachwycający. Lecz, uchowaj Boże, wystawić go na wolne powietrze, na wiatry, burze, a nawet na słońce! Lada powiew ugina go lub łamie, lada chłód warzy. Takim istotom wybranym cały obrót życia ich i przykłady, jakie mają przed oczyma, wpajają przekonanie, że nie są stworzone jak ludzie inni, pospolici, i że skutkiem tego pospolite prawa ich nie wiążą. Kwiatki te więc rosną sobie, jak się im zamarzy, byle im samym z tym dobrze było. Księżniczka Teofania pochodziła ze znacznej, możnej i wysoko w świecie położonej rodziny; odebrała to wychowanie oranżeryjne, które jej nawet rzucić okiem poza ramy trejbhauzu nie dopuściło. Wiedziała, że powinna była być szczęśliwą, wiel- bioną, że musiała panować, że jej fantazje miały być prawem dla rodziny. Uroczo piękna, dosyć adorowana, aby w salonie zachwycać mogła, wydana najprzód była za równie sztucznie wychowanego księcia, który ożenił się z nią trochę dla piękności, więcej dla stosunków, najbardziej dla milionowego posagu. Jeszcze młody, ale już wielce doświadczony książę ani roku nie pozostał wiernym małżonce... miał fantazje. Ci, którym to było na rękę, księżnie otworzyli oczy. To ją oswobodziło od przymusu wszelkiego, uprawniło do szukania rozrywek, które się stręczyły same. Życie dwojga małżonków po roku i urodzeniu syna rozdwoiło się na dwa ogniska, dwa domy, dwa obozy, które nie stały względem siebie nieprzyjacielsko, lecz całkiem neutralnie. Księstwo byli z sobą bardzo przyzwoicie, bardzo dobrze... a nawet sam książę niekiedy stawał się czułym. Czyniło się to dla świata. Fantazje księżny Teofanii, pomimo iż nie były tajemnicą dla nikogo z wyższego towarzystwa, obchodziły się bez wybuchów i skandalu. Formy były zachowane starannie. Nic zarzucić im nie mógł najsurowszy moralista salonowy. Tryb ten życia, zupełnie naturalny, przewidziany, nie zadziwił nikogo, znajdowano go prawidłowym. Inaczej przecie być nie mogło... Tymczasem książę umarł z cholery. Pogrzeb był wspaniały, żałoba gruba i ścisła... żal wielki. Nigdy nieboszczyk za żywota tak czule kochany nie był, jak po zgonie; księżna portret jego umieściła w swym gabinecie, zachowywała po nim pamiątki, mówiła o drogim swym Saszy z przejęciem i czułością poruszającą. Wcale to nie przeszkadzało fantazjom serca i głowy rozwijać się dawnym trybem. Kilku nowych pretendentów do ręki wdowy stanęło w szeregach zaraz po upły- wie żałoby. Byli nawet ludzie nie do pogardzenia, lecz księżna chciała wolną pozostać... a zwało się to wiernością dla pamięci pierwszego małżonka. Lata biegły, syn dorastał, oddano go do wojska: księżna otwarła dom w stolicy i umiała go uczynić wielce ponętnym. Była muzykalną, lubiła sztuki, sławiono jej dowcip, powiedzenia o tym i owym obiegały w kątach poufnych jako dowody niezmiernego talentu postrzegawczego i nielitościwej ostrości sądu. Oprócz tego słynęła z dobroczynności. Wdzięki zaczęły więdnąć mimo sztuki, z jaką były pielęgnowane... fantazje też zmieniały się, zstępując w coraz niższe sfery, artystyczne, teatralne i nie dające się dobrze określić. Volanti od lat kilku zajmował tu stanowisko pierwszego ulubieńca bez rywala... Zosiczowa i inni prorokowali, że zręczny Italo-Francuz zastępcy i następcy mieć nie będzie... Zdawał się przeznaczonym na ostatniego z Abencerragów. Umiał on opanować i umysł księżny, i — serce, lub to, co się tym przyzwoitym imieniem zwało... Wielkie uszanowanie, połączone z wielką namiętnością, prawdziwą czy zmyśloną, było tajemnicą jego potęgi. Księżna podtrzymywała go znacznymi ofiarami, protegowała, kompromitowała się trochę dla niego... ale była niezmiernie zazdrosną. Szczęśliwy obrót interesów nad wszelkie spodziewanie i przeciw prawu ogólnemu pozwolił księżnie Teofanii zachować majątek znaczny, pomimo wystawnego życia. Syn był już wyposażony... ona swobodną, kto wie, czy Volanti nie marzył o morganatycznym małżeństwie, gdyby mu się udało pozbyć żony! W tym czasie piękność nadzwyczajna księżny była już tylko straszną ruiną. Twarz emaliowana, malowana, wyciągana, miała pozór maski jakiejś, coś trupiego było w jej rysach zastygłych. Lecz oczy były piękne jeszcze, a zęby, wprawione, równały się najcudniejszym młodym i naturalnym. Kibić pozostała, w salonie przynajmniej, młodzieńczą, ręka była biała i prześlicznych kształtów, bo też nic nigdy w życiu nie dźwignęła i nie zmęczyła się pracą. Ta kunsztowna lalka że potrafiła w Volantim wzbudzić miłość, bo w początkach przynajmniej szalał dla niej, nie będzie się dziwił nikt, kto zna dziwaczne natury ludzkiej sprzeczności. Syn chłopa, przez całe życie obracający się w świecie zakulisowym, niekoniecznie dystyngowanym, miał pragnienie pańskiego kąska. Była to jego fantazja... a księżna umysłem, rozmową, sądem mogła też uczynić wrażenie i podbić silniejszego nad niego. Więcej się może dziwić należało, iż księżna Teofania trwała w swym, jak sama zwała, engouement dla Włocho-Francuza. Pomimo mnogich przemian i fantasmagorii w żywocie księżny świat jej nie miał nic takiego do zarzucenia, co by go od jej salonu oddalić mogło. Wprawdzie mniej się może tam ludzie cisnęli teraz, lecz na proszone jej muzykalne wieczory, na sławne z wytworności i wybornego kucharza obiady biegł, kto żył i czuł się zaszczyconym zaproszeniem. Dom był na prawdziwie pańskiej stopie, a służba wedle obyczaju krajowego nad potrzeby liczna, księżna trzymała naturalnie konie, kamerdynera, który wyglądał na dyplomatę, Zosiczową do towarzystwa i frauencymer liczny, rodem ze wsi... więc pokorny, potulny i posłuszny... Prawie codziennie Volanti, o ile mu jego obowiązki dozwalały, bywał na obiedzie u księżny. Jadano dlatego wcześniej nieco, aby mógł na czas znajdować się w teatrze. Oprócz niego protegowała księżna jednego malarza, jednego rzeźbiarza, któremu pomogła do nauki, i parę ubogich artystek. Była bowiem dobroczynną i sławę tę utrzymać pragnęła. Z polecenia pani, zdziwiona trochę tym Zosiczowa miała zaprosić na ranną godzinę Dziwulską z córką. Powodem tego być miało dobre serce księżny, które się żywo losem młodego, osamotnionego dziewczęcia interesowało. Gotowa była trochę się zająć jej losem. Gdy Zosiczowa z tym poselstwem przybyła do Dziwulskiej, na której sam tytuł książęcy niezmierne czynił wrażenie, pani Adela, cała poruszona, straciła głowę. Ona i Marynka przypisywały oczywiście to szczęście, które ich spotykało, nie komu innemu, tylko poczciwej Zosiczowej. Były nim przejęte, nastraszone... uradowane... Lecz poczciwa Dziwulska, choć z tradycji o książętach Ogińskich coś wiedziała, nie była pewną, czy się potrafi przyzwoicie znaleźć u tak wielkiej pani. Marynka, trochę śmielsza, nie była też bez obawy. Wreszcie przychodziła kwestia niezmiernie ważna: stroju. Jak się tu było ubrać do księżny, gdy obie one zaledwie miały przyzwoite suknie do wyjścia na ulicę i teatru?... Zosiczowa je zaspokoiła, a co do powozu, zapewniła, że sama przyjedzie po nie. Odrzucenie takiego zaproszenia kobietom opieki pozbawionym nie było podobne. Tegoż dnia nadszedł niby przypadkowo Volanti, oznajmiono mu o tym i Dziwulska zdumiona była niezmiernie, iż mu się tak nadzwyczajnym a dziwnym nie wydało. Winszował im chłodno i nic nie miał przeciwko zawiązaniu stosunków z osobą, którą im odmalował jako lubiącą sztukę i dobroczynną. Ponieważ księżna chciała przy tej zręczności słyszeć głos Marynki, Zosiczowa miała polecenie pokryjomu zabrać włoską canzonę. Przez cały dzień kobiety były rozgorączkowane, a w nocy obie spać nie mogły. Godzina odwiedzin wypadała nieszczęściem na zwykły czas lekcji Scarlattiego... lecz Volanti brał na siebie, iż go przebłaga i uczennicę uniewinni. Na ostatek nadeszła ta godzina... powóz z Zosiczowa zaszedł. Dziwulska się przeżegnała wychodząc z domu, serce jej biło. Dziękowała Bogu za to miłosierdzie nad sierotą. Przez drogę nie mówiły słowa. Pałac księżny, ogromne przedpokoje służby pełne, liberie herbami pozaszywane, sprzęty wytworne, nareszcie przyciemniony salonik, do którego je wprowadzono, cały zastawiony wytwornymi cackami, porcelaną, brązami, wybity materią kosztowną, wysłany aksamitnym dywanem onieśmieliły do reszty biedne kobiety. Miały czas ochłonąć i rozpatrzyć się, gdyż księżna nie zaraz wyszła. Zosiczowa pobiegła jej oznajmić, zostawując je same. Pierwszy raz w życiu Marynka dotknęła się, zobaczyła na oczy to bajeczne bogactwo, o którym słyszała, nie umiejąc go wyobrazić sobie. Wydało się jej zachwycającym... Przeczuwała ona piękno i smak, ale nie rozumiała wcielenia ich. Pojęła teraz, jak te sfery, w które ją los przenosił, niesłychanie wysoko stały ponad jej strzechą słomianą. Jakimiż skrzydły aż tu doleciała? Było to przeznaczeniem czy przypadkiem? We drzwiach poruszyła się zasłona i majestatyczna, a dla oczu tych kobiet jeszcze piękna i dziwnie pańska, weszła księżna Teofania. Marynka miała dnia tego bardzo skromne ubranie, sukienkę czarną, biały kołnierzyk... narzutkę jakąś czarną także. Na pierwszy rzut oka widać w niej było naiwne dziecko wioski, nieświadome siebie jeszcze, wylękłe... Nie była dnia tego piękną. Przestrach odjął jej świeżość, która stanowiła może największy urok twarzyczki jeszcze niezupełnie rozkwitłej. Księżna, nim przemówiła, wlepiła w nią wejrzenie ciekawe... i — została uspokojona. Nie wydała się jej istotą niebezpieczną. Dziwulska miała postawę i powierzchowność tak pospolitą, iż dość było spojrzeć na nią, aby nawet o córkę niewiele się troszczyć. Taka matka nie mogła zalotnej wychować intrygantki. Wrażenie, jakie uczyniły obie na księżnie, przyczyniło się do jak najlepszego ich przyjęcia. Gospodyni łagodnym głosem oświadczyła, że słysząc od Zosiczowej o nich, zapragnęła je poznać, bo może by im użyteczną być mogła. Dziwulska ledwie potrafiła wyjąknąć odpowiedź. Szło teraz o to księżnie, żeby się ostatecznie przekonać jeszcze, iż dziewczę talent miało i że głos jej był istotnie powodem, który Volantiego skłonił do sprowadzenia ich ze wsi. Kto nie wie, jak kobiety, podobne księżnie, umieją, gdy zechcą, ośmielić, ugłaskać i wymóc na pospolitych ludziach, czego zapragną? Bardzo zręcznie i z wielką delikatnością księżna rozpytywać zaczęła. Dziwulska, dobrocią jej ośmielona, odzyskała trochę odwagi, poczęła mówić... serce się jej otworzyło... Cała historia powołania Marynki, życia w Berezówce, przeszłość opowiedzianą została z tą szczerotą, która o prawdziwości jej wątpić nie pozwalała. Obok w salonie stał fortepian, księżna tak grzecznie prosiła o — choćby najmniejszą piosenkę. Tłumaczono się tym, że Scarlatti śpiewać i popisywać się zakazał. Ale nikt o tym nie miał wiedzieć. Marynka nut nie miała... Zosiczowa spod chustki dobyła je, śmiejąc się. Nie było sposobu obronienia się prośbom tak grzecznej i dobrej pani. Musiały przejść do salonu, gdzie stał przepyszny erard otworem. Wspaniałość tego gmachu, wszystko, czego dotykała Marynka, mieszało ją i onieśmielało. Dźwięk fortepianu nowy podziw wywołał. Lecz matka szeptała jej na ucho, prosząc, aby śmiało a pięknie zaśpiewała. Trwożliwe dziecko, jak zwykle w ostateczności, nabrało rozpaczliwej odwagi. Uderzyła więc w klawisze i canzona, cudnym zanucona głosem, rozległa się po akustycznym, pustym salonie z taką siłą, iż samą śpiewaczkę zdziwiła. Księżna, wielce muzykalna, była doskonałym sędzią; po kilku taktach, nie mogąc się wstrzymać, zaczęła bić brawo. — Ale to głos — zawołała do matki — który tu wszystkie zaćmi! Volant miał wielkie szczęście. Po dokończeniu piosenki księżna aż ucałowała Marynkę. Kazano podać śniadanie, gospodyni była ożywiona i w bardzo miłym usposobieniu. Dziewczęciu znowu trochę serce urosło; matka, jak zawsze, miała łzy na oczach. Przyszłość wydawała się mniej straszną, a ofiary dla niej ponoszone nie tak ciężkimi. Księżna znalazłszy Marynkę mniej piękną, niż się spodziewała, a więcej utalentowaną, niż sądziła, powzięła dla niej pewną sympatię. Była to tylko fantazja wielkiej pani, lubiącej się zajmować artystami i zarabiać na imię ich protektorki; ale biednym Dziwulskim, nie rozbierającym ściśle oznak przyjaznych, mogła się wydać rzeczywistą życzliwością. Z tryumfem i uśmiechami na twarzach powróciły do domu. Księżna, chociaż przyrzekła nie mówić o śpiewie i zachować w tajemnicy ten mały popis, do którego zmusiła Marynkę, nie przywiązując wagi do tego, zaraz wieczorem zaczęła rozpowiadać, jak nadzwyczajny talent udało się odkopać Volantiemu. Unosiła się z przesadą, do której była skłonną, nad pięknością głosu, skromnością i prostotą jego właścicielki, prorokowała jej przyszłość świetną. W ustach księżny zdanie to nabierało wielkiego znaczenia. Rozeszła się po mieście w kołach lubowników muzyki wiadomość o zjawisku. Tegoż wieczoru w teatrze dworacy panny Lacerti wspomnieli jej o tym. Nazajutrz, spotkawszy się ze Scarlattim, panna Laura, która dobrze wiedziała, jaki to w nim gniew obudzi, zagadnęła: — Winszuję panu nowej uczennicy tak nadzwyczajne czyniącej postępy, że już się publicznie popisuje. Włoch rzucił się jak wściekły. — Oszalałaś! — zawołał — co to za plotka? — Najprawdziwsza prawda — odparła panna Laura spokojnie — była u księżny Teofanii i śpiewała tam. Księżna ma być zachwycona. Scarlatti pięści zacisnął. — Jeżeli tak jest, ja jej więcej lekcji dawać nie będę, niech szukają nauczyciela, gdzie chcą. To są żarty ze mnie... Pioruny rzucał oczyma Włoch i z gniewem odwróciwszy się od Lacerti wprost pobiegł do Volantiego. Wbiegł do niego nie zdejmując kapelusza. — Słuchaj — krzyknął zbliżając się — nie wiem, czy za twoją wiedzą, czy bez niej ta głupia gęś chodziła ze śpiewem się popisywać do księżny. Co to ma znaczyć? Wie, że zakazałem jej śpiewać. Ona nie umie nic! Powiedzą, że ja ją tego beczenia uczyłem. Moja noga nie postanie tam więcej. Lekcji dawać nie będę. Francuz zwlekał z odpowiedzią, dając mu się wyburzyć; nareszcie począł cedzić powoli. — Stało się to, co się nie powinno było stać, prawda. Wiesz, jakie mnie stosunki łączą z księżną, ja jej nic odmówić nie mogę. Sam na sam, we cztery oczy nalegała księżna... co było robić! Scarlatti ani chciał słuchać. — Lekcyj dawać nie będę! — zawołał i natychmiast porwał się odchodzić. Volanti go wpół pochwycił, wyrwał mu się rozwścieklony... — Tam, gdzie mnie nie słuchają, jam niepotrzebny, idź do diabła... Znając Scarlattiego, Francuz wiedział, że go od razu niczym nie zmiękczy, począł zaklinać, błagać, całować po rękach, a Włoch tą natarczywością zdawał się tylko coraz mocniej rozdrażniony. Wybiegł z furią, trzasnąwszy drzwiami. Dnia tego Marynka czekała na lekcję, nie przyszedł. W miejscu niego przywlókł się Volanti, po cichu całą historię opowiadając Dziwulskiej. Miał jednak nadzieję, że po upływie dni kilku Scarlatti da się przebłagać — i powróci... Lecz z góry przewidzieć było można, jaki wróci i co z nim przebyć będą musiały. Kobiety strwożyły się wielce. Francuz tymczasem poszedł ze skargą do księżny, która, uznawszy się winną, list do Włocha napisała. Nie szanujący nikogo Włoch miał jednak pewny respekt dla księżny. Bądź co bądź, nadto już sobie nieprzyjaciół narobił, a nową i tak wpływową nieprzyjaciółkę zyskać, w dodatku dla dogodzenia dumie i dziwactwu, nie było bezpiecznie. Włoch lubił pieniądze. Począł się namyślać, chciało mu się ukarać nieposłuszeństwo, lecz... mogło to za sobą pociągnąć straty. Księżna szkodziłaby mu w tym świecie, który po kilkadziesiąt rubli płacił za godzinę. Nie odpisując księżnie, nie mówiąc nic Volantiemu, o godzinie, w której zwykle lekcje dawniej bywały, Włoch wpadł niespodzianie do mieszkania Dziwulskich. Marynka siedziała właśnie przy fortepianie, powtarzając swoje ćwiczenia. Scarlatti rzucił się ku niej z wyrazem najstraszliwszego gniewu, z pięścią do góry podniesioną, tupiąc nogami i poczynając od łajania. Był tak oszalałym i roznamiętnionym, że dziewczę, widząc go przyskakującym z tą zajadłością, krzyknęło z przestrachu i pochyliło się, mdlejąc, na krzesło, a z krzesłem padło na ziemię. Matka, która tylko krzyk usłyszała i stukot, wbiegła nieubrana w chwili, gdy Marynka blada jak trup, bezprzytomna, stoczyła się na podłogę, a Scarlatti, nagle osłupiały, rzucił się uciekać. Pierwszy to raz w życiu gbura trafiło się coś podobnego. Miewał zwykle do czynienia z dziewczętami daleko lepiej zahartowanymi, uchodziło mu zawsze bezkarnie nawet bicie po rękach i klapsy. Zbiegłszy na pierwsze piętro, zbladły, zdyszany, Scarlatti rzucił się na kanapkę u Volantiego, mówić nie mogąc. Włosy rozrzucał rękoma i klął niewyraźnie a bełkotliwie. Impresario nadbiegł z drugiego pokoju. W takim stanie Włocha nie widział nigdy. Dobyć z niego nie mógł słowa, pokazywał tylko drugie piętro. Francuz domyślił się, że tam scena jakaś zajść musiała, i spiesznie pobiegł do Dziwulskich. Tu zastał Marynkę zaledwie wychodzącą z omdlenia, z paroksyzmem płaczu i śmiechu... wołano o doktora, matka, w rozpaczy łamiąc ręce, zarzekała się, że bodaj pieszo stąd pójdzie, a nie da córki zabijać. Volanti, wysławszy po doktora, powrócił do Scarlattiego. Zastał go jeszcze rzucającego się po kanapie. Spojrzeli na siebie. Francuz wymówek nie śmiał robić, Włoch się burzył, ale był sam przestraszony. — Dziewczę jest... tak chore... iż po doktora posłać musiałem — odezwał się Francuz. — Matka chce ją zabierać i uciekać. Będzie miała protekcję księżny. Co poczniemy? — Cóż, nie umrze przecie ta pieszczona lalka! — zawarczał Włoch. — Miałbym ja ją jeszcze przepraszać? Wolę umrzeć! wolę precz stąd jechać... — O przepraszaniu mowy nie ma — rzekł Volanti — ale z taką naturą sensitiwy potrzeba się obchodzić inaczej. Włoch się szydersko uśmiechnął. — Nie umiem ani się kłaniać, ani prawić słodyczy! — zawołał. Volant już więcej mówić nie chciał; z wolna wstał z kanapy Scarlatti... zadumany... Można było przewidzieć, że zmuszony ulegnąć zachowa w sercu na zawsze uczucie mściwe i przebłagać się nie da. Francuzowi szło tylko o lekcje. Włoch kazał sobie podać wody, napił się, ostygł trochę. — Waćpan — rzekł do Volantiego — załataj tę sprawę, która cała jest twoją winą. Dasz mi znać, gdy ozdrowieje, a gdy przyjdę na lekcję znowu, żeby mi o niczym mowy ani wspomnienia nie było. Z tym wyszedł. Francuz odetchnął lżej, spodziewając się, że cała ta scena żadnych za sobą skutków złych nie pociągnie. Miał księżnę w odwodzie, a Dziwulską spodziewał się ułagodzić i uspokoić. Zdawało mu się, że Marynce prędko przejdzie ów paroksyzm nerwowy i — pa- mięć tego wypadku. Tymczasem doktor nakazał pójść do łóżka i zalecił kilka dni spokoju. Dziwulska, siedząc przy chorej, ani o lekcjach, ani o niczym słyszeć nie chciała; mówiła tylko o powrocie do Berezówki. Wypadkiem tegoż dnia nad wieczór przybyła Zosiczowa, dowiedziała się o chorobie i jej przyczynie i nie bawiąc tu długo, pobiegła o tym księżnie oznajmić. Gdy Volanti nadszedł do niej, uwiadomiona już o wszystkim pani wpadła na niego z wymówkami i nakazem, ażeby Scarlattiego precz odpędził. — Ja tego uczynić nie mogę! — zawołał Volanti — nie zastąpi go nikt... cała przyszłość jej od niego zależy... Wymówek tych księżna słuchać nie chciała. — Raz potrzeba skończyć z tym nieznośnym despotą! — zawołała — raz potrzeba od niego uwolnić niewinne ofiary... precz że Scarlattim! Volanti, znając upór swej protektorki, zamilkł. Walczyć z nią nie mógł. W czasie obiadu księżna Teofania, nie mogąc się uspokoić, układała plany zemsty. Od lat dwóch znajdował się w stolicy młody Włoch, także nauczyciel śpiewu, mediolańczyk Corso. Scarlatti nazywał go nieukiem, wyśmiewał go, i biedny chłopiec zaledwie tam znaleźć mógł zajęcie, gdzie wpływ starego dziwaka nie dochodził. Księżna znała go i słyszała o nim. Po obiedzie, nie wdając się już w spór z Volantim, wydała rozkaz: — Napiszesz list do Scarlattiego, dziękując mu za lekcje... ja postaram się o to, aby i inne potracił... Jutro proszę przysłać Corsa... Błagającym wzrokiem rzucił na księżnę Volanti. — Wymagam tego — rzekła stanowczo — dziewczę ma tyle talentu, że nawet mierny nauczyciel jej starczy... Corso... się wyrobi. Proszę mi go przysłać jutro. Włoch miał wszystko za szczęśliwie ukończone i poczynał już ze złośliwością sobie właściwą opowiadać na swój sposób, jaką dał naukę uczennicy, gdy odebrał list od Volantiego. Nie domyślał się w nim nic więcej nad oznajmienie, iż Marynka ozdrowiała — i przebiegłszy go oczyma, zrazu nie mógł go zrozumieć. Był z Francuzem w najlepszych stosunkach, przewodził nad nim, rządził nim, sądząc się nieodzownie potrzebnym. List był jakby od kogoś obcego, ceremonialnie wystylizowany, bez podpisu. „Dyrektor teatru, pan Volanti, ma honor zawiadomić pana Girolama Scarlattiego, iż z powodu słabości uczennicy lekcje śpiewu zostają zawieszone do czasu nieoznaczonego”. Znaczyło to odprawę. Scarlatti list podarł w kawałki. Był wściekły. Tegoż dnia córka generała W. i panna hrabianka R. odsyłając Scarlattiemu należność za lekcje oświadczyły, że ich nadal potrzebować nie będą. Włoch pobladł. Był nadto dumny, aby się mógł upokorzyć; czuł się jeszcze dosyć silnym, by się pomścić. W teatrze nie grała wieczorem Lacerti, a gdy nie była zajęta, przyjmowała zawsze u siebie mnogich wielbicieli. W saloniku jej na drugim piętrze, ale przy jednej z najpierwszych ulic miasta, nigdy pusto nie bywało. Lacerti nie zamykała drzwi przed nikim; dawni znajomi nowych jej przyprowadzali. Dziwny był ton towarzystwa i sam sposób przyjmowania, czasem aż nadto zbytkowy, częściej ograniczający się herbatą bez żadnych dodatków. Wojskowi, cywilni, urzędnicy, artyści, bogaci kupcy, młodzi panicze roili się wokoło pięknej Włoszki, która na raz kilku intrygom stawiała śmiało czoło i ze wszystkich dla siebie umiała wyciągnąć korzyści. Scarlatti bardzo rzadkim tu bywał gościem. Ukazanie się jego witała zawsze Lacerti z nadzwyczajną radością, dając mu pierwsze miejsce, rozpadając się nad mistrzem swoim. W progu już, gdy biegła na jego spotkanie, spostrzegła Włoszka na twarzy maestra wyraz, jakiego w życiu na niej nie widziała. Nie gniew i zniecierpliwienie zwykłe, lecz spotęgowana i zlodowaciała złość zionęła z bladej jego twarzy. Me zważając na gości, odszedł z gospodynią na bok. — Co myślicie? — zawołał z szatańskim uśmiechem. — Starego Scarlattiego pozbywają się! Staremu Scarlattiemu dają odprawę! Na nic się nie zdał! Cha! cha! Inwalid! Lacerti nie zrozumiała. — Volanti mnie nie potrzebuje... bo jego faworytka udała omdlenie, aby się mnie pozbyć. Rozpuszczono wieści, że ja przy lekcjach łaję i biję. Generałówna... hrabianka... pięć uczennic podziękowało! Włoszka słuchała z uwagą, na twarzy jej radość promieniała. — To robota tej starej emaliowanej lalki, księżny Teofanii. Wydają nam wojnę; alboż się wy jej ulęknięcie? Wiecie, jak ten zapalony muzyk i kompozytor, książę Agaton, nienawidzi księżny? On weźmie stronę waszą. Scarlatti wolałby był nie być zmuszonym do walki, lecz nie chciał się też uznać zwyciężonym. Lacerti rada była wojnie. — Wiesz — dodała żywo — książę Agaton dość mnie lubi. Śpiewam nieznośne jego piosenki, których nikt nie chce. Jutro dam go wam za sprzymierzeńca. Volantiego nie cierpi, bo opery jego (niestety! do czego ona podobna!) wystawić nie chciał. Przeciw księżnie i jemu stanie mój Agaton i jego zastępcy. Zobaczymy, kto wygra... Scarlatti, nic nie mówiąc, patrzał na nią. — Nie jest że to podłe? — począł po chwili — nik- czemne, niegodne? Mnie, któremu on winien tyle, wypowiedzieć lekcje, rozgłosić jako zbója! — Maestro mój! pomścimy się! o! zobaczysz! — klasnęła w ręce. — Ja tak wojnę lubię! Objęła go za szyję przy wszystkich i pocałowała w oba policzki. — Maestro! każę podać szampana, wypijemy zdrowie twoje, a śmierć i zatratę twym nieprzyjaciołom... I Lacerti już biegła do gabinetu, w którym matka gospodarowała, aby kazać przynieść szampana. — Panowie! — zawołała, podnosząc kieliszek do góry — piję za zdrowie mojego uwielbianego maestra, niezrównanego Scarlattiego! Kto przyjacielem moim, wychyli ze mną... śmierć jego nieprzyjaciołom! Nie pytając o wyjaśnienie tej zagadki, całe towarzystwo ryknęło wielkim chórem za piękną Włoszką: — Śmierć wrogom Scarlattiego!... Włoch uśmiechnął się dziękując. Tymczasem z ust do ust chodziło opowiadanie, ułożone przez piękną gosposię, o kochance Volantiego, mieszkającej z nim pod jednym dachem, nędznej dziewczyninie, wydobytej gdzieś z kałuży, bez talentu, bez głosu, niepięknej nawet, która nad zużytym dyrektorem taką uzyskała władzę, iż z nim robiła, rzucała nim, jak chciała. W ustach Włoszki historyjka ta, kolorowana jaskrawo, nabierała ostrego smaku i puszczona w obieg, obiecywała nazajutrz, przyszyta do prześladowania, jakiemu uległ Scarlatti, stać się plotką brukową. Wmieszała w nią 'księżnę zdziecinniałą, Volantiego, oczekującego ją, awanturnicę przywiezioną ze wsi i ofiarę niewinną, ubóstwianego maestra! Wieczór ożywiony tą nowością i szampanem rozpoczął się huczno i świetnie... ale Scarlatti niedługo w nim uczestniczył... Małą dla niego było pociechą to wszystko, czuł, że raz strącony z piedestału, na którym okadzany i wielbiony stał tak długo, już na dawne swe stanowisko powrócić nie potrafi. Marynka leżała chora, starała się dla uspokojenia matki wstać jak najprędzej i nie dać poznać, ile cierpiała, lecz siły ją opuściły, a obawa powrotu lekcji Scarlattiego nie dawała spoczynku. Matka i ona uradowały się niezmiernie, gdy Volanti zapowiedział im, iż nowy nauczyciel śpiewu już został umówiony, ale nie przyjdzie, aż uczennica siły zupełnie odzyska. Dziwulska była mu serdecznie wdzięczna. Po tygodniu cierpienia dziewczę wstało osłabione, nadrabiając wesołością sztuczną i biegając znowu po pokojach dla matki. Blada twarzyczka nosiła jeszcze na sobie oznaki cierpienia... Dziwulska, która od przybycia do stolicy na chwilę nie mogła spocząć, gryzła się i męczyła życiem nowym; po wstrząśnięciu, jakiego doznała teraz, zasłabła... Marynka zmusiła ją położyć się i zasiadła na straży.. O lekcjach śpiewu mowy nie było, doktor przychodził codziennie i co dzień nowe przepisywał leki. Francuz po kilka razy na dzień dowiadywał się, niespokojny, co się dzieje z Dziwulska? Nie skarżyła się ona, lecz widocznie coraz gorzej jej było... Marynka słyszała ją przez sen jakby z gorączki mówiącą płaczliwie: — Po cóż? po cóż było nam wyjeżdżać z Berezówki? Wstała wreszcie i Dziwulska z łóżka, milcząca, zmizerowana, ale z rezygnacją pobożną. Zaczęła znowu krzątać się około domu. Volanti przypomniał, że lekcje przerwane na nowo rozpocząć potrzeba. TOM DRUGI Nowy maestro, signor Corso, któremu protegująca go księżna kazała przemienić nazwisko na lepiej brzmiące Corsini, wcale był do odprawionego Scarlattiego niepodobny. Nie miał ani nauki jego, ani doświadczenia, lecz najgorętsze pragnienie dobicia się wziętości. Szczęście mu się uśmiechało, księżna gorliwie zajmować się obiecywała losem jego, aby się pomścić na Scarlattim, uczennica, którą mu dawano, obdarzona cudnym głosem, mogła od razu zrobić sławę. Corso-Corsini więcej miał przebiegłości i zręczności może niż talentu, choć i na tym mu nie zbywało. Kochał sztukę, lecz więcej nad nią siebie i przyszłość swoją. O ile Scarlatti grzeszył zarozumiałością i pychą, ten mógł powolnością zbytnią być szkodliwym. Piękny bardzo mężczyzna, młody jeszcze, umiejący się zaprezentować z pewną swobodą, zawsze ubrany starannie i aż do zbytku świecąco, lubiący pierścionki, łańcuszki, guziki i szpilki, bywał Corsini podobnym do artysty małego teatrzyku i mówiono, że od tego zawód swój poczynał. Piękny głos, baryton, i znajomość muzyki, której go stryj, z powołania muzyk, za młodu gorliwie uczył, najprzód go popchnęły na deski, a gdy tam niezbyt mu się wiodło, na nauczyciela. Zrobiono mu nadzieję, że w sto- licy jako profesor śpiewu dobić się może fortuny; przybył tu, lecz dotąd nie wiodło mu się. Przypadek nagle, pierwszy raz dozwalał mu nareszcie mieć nadzieję polepszenia losu. Z całą więc gorliwością biedaka, który widzi przed sobą światełko, Corsini postanowił się oddać swej uczennicy. Jej wykształcenie stanowiło o jego losie. Wprowadzony przez Volantiego, gdy obie kobiety trochę do zdrowia przyszły, Corsini starał się być aż do przesady łagodnym i grzecznym. Głos Marynki znalazł tak pięknym, tak czystym, iż przeszedł wszystkie jego nadzieje. Dziewczę chciało dalej ciągnąć ćwiczenia i solfedżia, czemu się Corsini nie sprzeciwił, lecz razem dla urozmaicenia lekcyj połowę ich chciał poświęcić próbom łatwiejszych arii z oper. Było to może za wcześnym ustępstwem, lecz pochlebiało dziewczęciu, dawało nadzieję skrócenia tego nowicjatu, który obu kobietom ciążył nieznośnie. Tęsknota za wsią, za swobodą dawną, za spoczynkiem, niepokój jakiś o przyszłość je trapił. Z Berezówki przychodziły od majora wiadomości dosyć rzadko, bo Kulwisz nie lubiał pisać i nie bardzo umiał prowadzić korespondencję z kobietami. Juraś nie miał odwagi, pisał w zastępstwie wuja ceremonialnie i sucho. Pomimo że w listach tych mało co było, Marynka czytała je chciwie, a obie po niewieściemu płakały nad nimi. W Berezówce szło wszystko bardzo dobrze. Juraś zawiadamiał o zdrowiu i życiu ulubionych stworzeń pozostałych pod jego opieką, potem o ogródku. Wspomnienia tych miejsc, w których przy biedzie i niedostatku tak im dobrze było w porównaniu do teraźniejszego stanu, przykrzejszym jeszcze czyniły położenie obecne. W istocie życie było ciężkie dla matki, która widziała, jak Marynka w tej atmosferze miejskiej zamiast się rozwijać bladła i mizerniała, dla córki, która na jej twarzy czytała też znużenie, wyczerpanie i piętno cierpienia. Po całych dniach przesiadywały same, jeżeli Zosiczowa ich nie odwiedziła. Marynka miała tak wiele do uczenia się, ćwiczenia, pisania, iż ledwie czas znalazła, by odetchnąć, matka musiała pilnować kuchni, czuwać nad sługą, zajmować się domem, na którego utrzymanie to, co dawał Volanti, zaledwie mogło wystarczyć. Prosić go o więcej duma nie pozwalała. Z Berezówki nie mogły się nic spodziewać, bo major, przekonany, że im nic nie było potrzeba, spłacał dłużki powoli. Z pewnego względu z Corsinim było lepiej, ale utrapiony Włoch, gorączka wielka, co prędzej pragnął dokończyć wykształcenia muzykalnego, które zaledwie było poczęte, zamęczał więc, choć bardzo grzecznie, swą uczennicę. Zamiast godziny, lekcje się przeciągały po dwie i więcej; Corsini poddawał myśli coraz nowe, zachęcał, a na siły nie zważał wcale i nie rachował się z nimi. Postępy były uderzające, wielkie, ale tak wyczerpywały siły, że Marynka na piersi chorować i pokaszliwać zaczęła. Poskarżono się delikatnie przed Volantim, który ze strachu sprowadził doktora...Ten znalazł trochę znużenia i rozproszył obawy. Z małą więc ulgą lekcje szły swym trybem, a że Corsini umiał zagrzać uczennicę, połechtać jej miłość własną, sama rwała się do nauki. Matka często wieczorem gwałtem ją od niej odrywać musiała. Całą rozrywką młodego dziewczęcia był teatr, na którym mogła bywać niemal codziennie. Mieszkały w bliskości, przejść do niego mogły pieszo, a miejsce w loży parterowej miały zawsze. Stara Dziwulska szła tam dla towarzystwa córki, zmęczona, często drzemiąca. Widowi- sko obchodziło ją bardzo mało, znajdowała je czasem niezbyt przyzwoitym, rumieniła się i uwagę córki od niego starała się odwrócić, Marynkę, przeciwnie, żywo zajmowało wszystko, uczyła się tego, jak występować miała, jak nie była powinna. Na tę rolę tak nieuprawną, świeżą, a pełną sił w niej ukrytych padały wrażenia jak ziarna i wyrastały potem" bujno. Spowiadać się z nich i żądać objaśnienia nie miała u kogo, rzadko spytała o coś Volantiego, sama snuła z widzianych przykładów wnioski, niekiedy trafne, często fałszywe. W umyśle tysiąc sprzeczności rozbijało się o siebie i walczyło. W wieku Marynki teorie nie służą do niczego, lecz praktyka uczy wiele, najlepiej. Instynkt naprowadza na drogi niewyrozumowane, lecz często najprostsze i do celu wiodące. W początkach... co najjaskrawsze, co najgłośniejsze, co najdobitniejsze wzbudzało w niej entuzjazm największy; powoli zaczęła przeczuwać, że prawdziwe piękno musiało być spokojniej, uroczyściej, skromniej pięknym. Rozumiała odcienie, oceniała wyraz, rozróżniała pojęcia i wcielenia jednej roli. Na scenie słyszała i widywała Laurę Lacerti, zawsze niesłychanie wystrojoną, fałszywymi i prawdziwymi brylantami okrytą, w sukniach kosztownych i niekoniecznie charakterowi ról odpowiadających, piękną, zalotną, czyniącą wrażenie ogromne, wywoływaną i obrzucaną wieńcami. Podobała się jej z początku i niemal zazdrościła tego blasku, którym olśniewała; powoli jednak urok ten prysnął. Śpiew się jej wydawał krzykliwym, przesadzonym, a bez czucia, dramatyczna gra fałszywą. Raziło ją coś w niej, z czego sobie sama zdać sprawy nie mogła. Skończyła na tym, że sobie powiedziała, iż taką by być nie chciała, ale razem na myśl jej przyszło, że taką może być potrzeba, ażeby zyskać oklaski. Zuchwałą, narzucającą się, przesadzoną. Czuła jednak, że dla największego powodzenia natury swej zwyciężyć by nie mogła i kłamu zadać instynktowi, który jej piękno wskazywał. Loża, w której siadywała zawsze matka z córką, tak była wybraną, ażeby mało widziane być mogły. Nie zwracały też oczu na siebie ani ubiorem, ani obejściem się, Marynka starannie się z sobą ukrywała. Zza kulis tylko i zza zapuszczonej kurtyny przez owo okienko, w którym czasu antraktów zawsze tkwi oko jakieś, dobrze i lożę, i siedzące w niej dziewczę oglądać było można. Stąd już się jej przypatrywała chciwie, ze złością Lacerti i lubiła ją pokazywać rojącym się za kulisami miłośnikom sztuki, a więcej jeszcze artystek. Młodzież i wyłysiali a niepoprawni wielbiciele zakulisowych bóstw zbierali się tu często nie dla jednej Lacerti. Divie solą w oku było, że dotąd życia swej przyszłej rywalce zatruć nie mogła. Plotka puszczona, że była kochanką Volantiego, nie znalazła wiary. Protekcja księżny już jej kłam zadawała. To, że odprawiony Scarlatti żadnej przyszłości nie wróżył Marynce, niewiele jej szkodziło. Trzeba było jakimś podstępem, intrygą i naukę przerwać, i spokój zamącić. Lacerti namyślała się długo. Do wielbicieli jej dawnych, lecz zupełnie ostygłych (czego mu darować nie mogła), należał jeden z attach?s poselstwa francuskiego, baron de Percival. Był to człowiek bardzo majętny, przez próżność i fantazję trzymający się dyplomacji, mający znaczenie i stosunki wielkie. Baron de Percival zbliżał się już do czterdziestki, był bardzo pięknie łysy, ale twarz miał klasycznych rysów, świeżą i niby młodą. Udawał też młodego do złudzenia. Wielki pan, w całym słowa tego znaczeniu, obyczaje miał paryskiego bruku złotej młodzieży. Trzymał konie, miał salon, bywał w najpierwszych towarzystwach, a niezmierną zręcznością w obejściu się imponował i daleko był może wyżej oceniany, niż zasługiwał. Słynął Percival z donżuaństwa po salonach i w różnych towarzystwa sferach. Była chwila, gdy Lacerti uczyniła na nim niezwyciężone wrażenie. Całe miasto wiedziało, że u niej przesiadywał, towarzyszył jej, obdarzał bardzo szczodrze... Wszystko to niedługo trwało... Namiętność nagle ostygła. Przyjaciołom opowiadał baron, że Laura była trop commune i — un peu canaille, dodawał po cichu. Została mu jednak jakaś słabostka dla niej. Czasem do niej przychodził, gdy był znudzony, niekiedy ona go eksploatowała, gdy jej innych źródeł zabrakło. Jednego dnia baron był właśnie za kulisami, Lacerti okryta szubką przechadzała się z nim za zasłoną. Nagle zatrzymała się i zaśmiała. — Zestarzałeś się, baronie — rzekła. — Jakże to być może, abyś ty ścierpiał tuż pod nosem wiejską, świeżuchną niewinność, którą zazdrosny Volanti chowa dla siebie — i żebyś nie próbował nawet jej zbałamucić? — Słyszałem o niej, ale na to dosyć jest czasu — odparł Percival. — Tak, gdy straci tę woń wiejską... i świeżość, której wy jesteście tak łakomi — szepnęła Laura, zbliżając się do opróżnionego właśnie otworu w kurtynie. — Patrzże, baronie — dodała, podsuwając mu swoją lornetkę — ot, tam, w loży, za parawanikiem, ta blada... Baron od niechcenia wziął lornetkę, skierował ją i długo, milczący się przyglądał. Lacerti wiedziała, że go ta blada i zmizerowana młodość z pewnością zaciekawi... że zechce ją poznać, że się wciśnie do domu... i... dalej już ona snuć z tego coś miała... Wiedziała i o tym, że jednemu baronowi Percivalowi dyrektor, gdyby od niego zażądał tego wprowadzenia do Dziwulskich, odmówić nie potrafi. Volanti potrzebował i obawiał się razem barona, który mógł mu szkodzić przez swe stosunki, a dotąd nimi pomagał. W salonach stolicy była to wyrocznia. Lacerti drżała, czekając, jakie widok Marynki zrobi na nim wrażenie, lecz baron, gdy chciał, był nieprzenikniony. Nikt z twarzy dyplomaty nic nie mógł wyczytać. Na ten raz chłód rozlany na niej dozwalał się tylko domyślać, że może się z doznanym wrażeniem zdradzać nie chciał. — A cóż? — zapytała Lacerti. Percival ruszył brwiami i ustami. — Nie masz się co lękać rywalki — rzekł do niej — chybaby miała głos Nilson lub Patti... inaczej... trudno, by uczyniła wrażenie. Wygląda jak trochę przywiędły fiołek... Porównanie, choć pochlebne, nie podobało się Laurze, zagryzła usta. — I baron nie jesteś ciekawy woni tego kwiatuszka? — spytała złośliwie. — Rzekłaś, moja piękna divo! — westchnął baron — widocznie się starzeję! Tak! nie jestem ciekawy... Wielkie swe, czarne, ogniste oczy utopiła w nim Laura, chcąc dobyć z duszy, czy kłamał, czy mówił prawdę. Francuz się nie zdradził. Odeszła nadąsana. Co się tyczy barona, zaskoczyło go to w chwili wyczerpania i apatii. Widok Marynki nie uczynił na nim wrażenia żadnego, ale ciekawość podrażnił. Percival był w tym wieku i usposobieniu, gdy dla obudzenia apetytu półmiski asafetydą nacierają. Nie czuł w tej biednej dziewczyninie nic, co by go skusić mogło — lecz chciał bliżej ją poznać. Zaintrygowany był tym, że Volanti sobie ze wsi zamówił taką nowość i krył ją przed oczyma wszystkich... Gdy kurtyna zapadła, a Volanti miał jeszcze jechać do księżny, Percival pochwycił go w ulicy i wziął pod rękę poufale. — Jedziemy razem na małą wieczerzę, we dwu? nieprawdaż? Francuz rad by się był wymówić. — Do księżny ci spieszno! Ale raz się spóźnić możesz, lub nawet nie przybyć, jutro będziesz pożądańszym... Ja zaś gotowym winę wziąć na siebie. Volanti się zaklął, że chciał do domu powracać. Prawie gwałtem baron go wsadził do powozu i zawiózł do jednej z pierwszych restauracyj. Wieczerza obu ożywiła. — Słuchaj no — kładąc mu rękę na ramieniu, odezwał się do niego baron. — Masz jakąś kochankę, o której wie całe miasto, a jej nie widziałem. Co to jest? Volanti aż podskoczył na krześle. — Mylisz się, baronie — zawołał. — Co to są te niepoczciwe języki miejskie! Nie mam żadnej kochanki i niech mnie Bóg od tego broni, abym kiedy znów popadł w tę chorobę. To, co nazywają potwarczo moją kochanką, jest biedne, ubogie dziewczę, bardzo dobrego rodu, uczciwe, skromne, a mające wielką artystyczną przyszłość przed sobą. Baron śmiać się zaczął. — Mówisz z takim zapałem o niej, że się w podejrzenie podajesz! — zawołał. — Dajże pokój... ja cię nie zdradzę. Volanti zaklął się na honor. Z twarzy jego widać było, że nie kłamał. Baron spoważniał. — Wiesz — rzekł — budzisz we mnie ciekawość. Jesteśmy przyjaciółmi czy nie? Volanti wybąknął coś pośpiesznie, tłumacząc się. — Więc jeśli przyjaciółmi jesteśmy — dodał baron — ja nalegam na to, abyś, dla mnie czyniąc wyjątek, pokazał mi to cudo. Francuz tłumaczyć się znowu począł, że to jest niepodobieństwem, że kobiety te nikogo nie przyjmują, że je zostawi w pokoju... itd. Wszystkiego tego ani chciał słuchać Percival... — Wymagam tego dowodu przyjaźni i zaufania — powtarzał. Volanti był w największym kłopocie. Baron zaczynał sprawę brać na serio. Zerwać z nim nie chciał za nic Volanti, musiał więc, wymawiając się, zdać to na same kobiety, nie przyrzekając nic i nie odmawiając, dowodząc, że musiał je przygotować itd. Miał nadzieję, że baron zapomni o tym może i że w odwłokę puszczona rzecz żadnych następstw nie będzie miała. Pożegnali się potem, a Percival przy rozstaniu dodał z naciskiem: — Pamiętaj, że to za dowód przyjaźni i zaufania uważać będę... C'est ? prendre ou ? laisser. Dla Volantiego, który znał fantazje barona, uganiającego się za nowościami, za zadaniami trudnymi, wprowadzenie do domu Dziwulskiej było nie tylko niemiłym, lecz groźnym. Taki tysiąc postaci umiejący przybierać donżuan obok naiwnego i nie przeczuwającego nic złego dziewczątka! Mało go obchodził los Marynki może, lecz musiał jej strzec dla przyszłości, dla głosu, dla tego, co przez nią mógł zarobić. Powróciwszy do domu późno, Volanti powiedział sobie stanowczo: — Za nic w świecie! Nie domyślał się w tym jeszcze podszczucia Laury, ale był niespokojny. — Będę zwłóczył — wymawiał się — Percival o tym zapomni. Corsini z nieostygającą gorliwością ciągnął dalej naukę śpiewu, uszczęśliwiony swą uczennicą. Nie miał dosyć wyrazów na pochwały. Sławił już nie głos jej nieporównany, ale instynkt i talent nadzwyczajny, odgadywanie umiejętności takie, jak gdyby ją tylko zapomnianą przypominać sobie potrzebowała. Niekiedy Volanti wciskał się w czasie lekcyj, i on był zachwycony. Nauka języków szła też z łatwością. Francuszczyzna wyniesiona z domu ułatwiała język włoski. Oprócz tego Marynka pożerała książki, które ją wtajemniczyć mogły w zagadnienia dramatycznej sztuki. Umysł jej rozwijał się nieprawidłowo, niesystematycznie, lecz z żywością i potęgą zdumiewającą. Zarazem i powierzchowność jej uległa zmianie powolniejszej, ale stanowczej. Straciła świeżość wiejską, pobladła, a zarazem urosła, rozwinęła się i twarz nabrała wyrazu. Nie była piękną, lecz mówiła o inteligencji, nęciła smutkiem jakimś głębokim, powagą nad wiek. Miała też dar podobania się, to coś, czego nie daje sama rysów doskonałość, ale co wyciska na obliczu dusza. Nie można było spojrzeć na nią i nie zapamiętać jej twarzy, nie chcieć się jej przypatrzyć, nie być nią podrażnionym jako zagadką. Temu wrażeniu nie obronił się ani Corsini, który, nie przyznając się sam przed sobą, kochał się już w uczennicy, ani Volanti nawet, który gniewał się na siebie za pewną czułość niepotrzebną. Dochodziła ona do tego, że Marynki najmniejsze życzenie było dla niego rozkazem. Francuz ani przypuszczał nawet, żeby nie mógł — kochać, lecz... przyznawał się i miał dla niej — uczucie niemal ojcowskie. W domu w sposób jakiś nieokreślony z wolna tak się ułożyło, że Marynka wszystkim rozporządzała. Dziwulska ciągle nieśpiąca, wiedząc, że się na córkę spuścić może, zdawała na nią wszystko. Ledwie wychodziła do salonu. Niemym i zadumanym świadkiem siadywała na kanapie, nie słysząc nic i nie widząc. Myślami była gdzie indziej. Mało kto mógł dostrzec, że biedna kobieta, znużona życiem, wyczerpana, upadała pod ciężarem i z wolna gasła w oczach. Nie była chorą, dogorywała nieznacznie. Marynka nie widziała tego, a bardziej przypuścić nie chciała myśli niebezpieczeństwa. Gdy Dziwulska dnia którego czuła się gorzej, pieściła ją, dogadzała, wstrzymywała się nawet od śpiewania, aby mogła spocząć. Lecz stara natychmiast zaczynała nalegać, prosić, w końcu nakazywała, aby dla niej lekcji nie opuszczać. I tak się to ciągnęło. Dwa czy trzy razy baron zagadnął ostro Volantiego o wprowadzenie go do... tych pań; wytłumaczył się Francuz, że matka była chora, a sama nie przyjmowała nigdy nikogo. Ukrywanie to drażniło Francuza, a Lacerti, przed którą się wygadał, iż tam będzie, prześladowała go pytaniami, wyśmiewając jego bojaźliwość i niezręczność. Baron się namyślał. Zdaje się, że o tym skarbie musiał mieć wyobrażenie wcale różne od rzeczywistości, że sobie wystawiał płoche dziewczę, bez wychowania, do którego wstęp, choćby przebojem, mógł być uzyskany łatwo. Odosobnienie przypisywał Francuz nie woli dziewczęcia, ale zazdrości dyrektora. Wypatrzywszy więc chwilę, gdy Volanti był zatrudniony, a w loży parterowej widząc Marynkę z matką, wprost przekupił kobietę mającą klucz, aby mu otworzyła. Trafiało się już parę razy, że jakieś panie i panów nieznanych w braku miejsc innych wpuszczano do loży Marynki. Wejście barona nie było niczym nadzwyczajnym, dziewczę odwróciło się, spojrzało ledwie i zajęło się teatrem. Percival stał trochę zmieszany, nie wiedząc jeszcze, co pocznie. Siadł potem na krzesełku za kobietami i przypatrując się im, namyślał, jak ma zapoznać. Marynka już ani się oglądała na niego... cała sceną i śpiewem opanowana. Dziwulska obwinięta chustką zdawała się drzemać. Baron więc czekał antraktu, a tymczasem robił postrzeżenia nad kobietami, które miał przed sobą. Znajdował je dziwnie bez pretensji poubierane i wcale nieeleganckie. Piękna kibić Marynki, mała jej rączka okryta rękawiczką używaną, strój niemodny i ubogi, wszystko oko Percivala ściągało — i było mu niewytłumaczone. Mówił sobie, że to była chyba chryzalida, która jeszcze nie miała czasu się rozwinąć. Lecz... przed oczyma tyle rówieśniczek, tyle sobie podobnych dobijających się, aby zwróciły oko, skądże taka obojętność? I to było mu niezrozumiałe. Kurtyna zapadła, Marynka powstała, zwróciła się do matki, zaczęła jej coś szeptać i jakby nikogo w loży nie było, poprawiła na niej chustkę, zajęła się nią, nie widząc barona. Pozostawało mu jedno z dwojga, albo się po cichu usunąć, lub szturm przypuścić. Zdecydował się na ostatnie. Z wielką i wyszukaną grzecznością zbliżył się do tych pań i zaprezentował im jako dobry, stary przyjaciel Volantiego, który z mocy poufałych z nim stosunków pozwolił sobie wnijść do loży, a raz się tu znalazłszy, nie mógł się wstrzymać, aby im nie złożyć uszanowania. To przedstawienie się, jakkolwiek trochę dziwne, wspomnienie nazwiska dyrektora, które powinno było (zdaniem barona) choć rumieniec wywołać na twarz... nie zrobiły prawie żadnego wrażenia. Dziwulska uśmiechnęła się obojętnie, Marynka, dumnie potrząsnąwszy główką, nawet nic nie odpowiedziała. Baron pierwszy raz teraz oglądał ją z bliska i znalazł tak niepodobną do tego, czym sobie wyobrażał, tak zimną, tak pewną siebie, tak obojętnie dumną, że przy całej swej znajomości ludzi i świata zakłopotał się, jak dalej prowadzić rozmowę. Śmiałym wzrokiem zmierzywszy go, Marynka czekała, co dalej powie. Dziwulska, rozbudzona, czuła się w obowiązku zastąpić córkę w przyjęciu natrętnego gościa. — Paniom musi wielce dolegać to osamotnienie ich, bo słyszałem, że... dotąd żadnych znajomości nie ułatwił im Volanti. Bez ludzi można umrzeć z nudów... — rzekł baron. — Myśmy też — odparła z prostotą Dziwulska — nie przybyły tu dla zabaw i roztargnienia. Córka moja uczy się śpiewu, jak zapewne panu wiadomo, mamy zajęcia wiele, a do samotności i na wsi byłyśmy przywykłe. Baron, mówiąc z matką, patrzał ciągle na córkę, lecz śmiałe wejrzenia jego, które by inną zmieszały, wcale zdawały się jej nie trwożyć. Siedziała nieporuszona i nieulękniona. — W mieście wiele już mówią o pięknym głosie... — dodał baron. — Trochę za wcześnie — odpowiedziała Dziwulska. Marynka milczała uparcie. — Byłem tak zaintrygowany tym, co zewsząd słyszałem o talencie córki pani — rzekł baron — żem usilnie prosił mojego przyjaciela Volantiego, aby mi pozwolił zrobić z nimi znajomość. — Córka moja nie śpiewa jeszcze — dorzuciła Dziwulska. Uparte milczenie niewzruszonego dziewczęcia zaczynało już niecierpliwić barona, który na próżno łamał głowę, jak by tę zbyt poważną rozmowę zmienić na żartobliwą, gdy drzwi loży się otworzyły i wpadł uwiadomiony o wtargnięciu barona Volanti. Twarz jego pałała próżno tłumionym gniewem, skłonił się kobietom z wielkim uszanowaniem, objął rzutem oka rozmawiających; aby odgadnąć, jak stała ta gwałtem zrobiona znajomość i — usiadł uspokojony. Baron nie mieszał się łatwo. — Widzisz, kochany dyrektorze — rzekł od niechcenia — że na próżno czekając, abyś był łaskaw mi ułatwić znajomość z paniami, musiałem w końcu pójść przebojem. — Panie te — odparł Volanti śmiało — nie życzyły sobie w ogóle zawiązywać stosunków. Poszedłem za ich rozkazem... Ani Dziwulska, ani Marynka nie zaprzeczyły temu. Położenie barona stawało się przykrym, lecz niełatwo się zrzekał tego, co trudnościami zrażało. — To się łatwo tłumaczy — odparł żywo — tym, że panie zapewne i nudnych, i niemiłych znajomości rade by uniknąć; ale pan, jako opiekun, powinieneś uczynić wybór i nie dać się im tak nudzić śmiertelnie. Dziwulska odparła łagodnie: — Ale my nie nudzimy się wcale. — Jakże to być może — rozśmiał się baron — to nienaturalnie. Osobie młodej, a tym więcej artystce, znajomość świata i ludzi jest potrzebną, konieczną. Młodość wymaga rozrywki... nie godzi się jej zamykać na pustyni... Marynka uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała. Volanti ruszył ramionami, a Dziwulska po namyśle, unikając rozpraw, zamknęła: — Różne są sposoby widzenia... Nasze życie przeszłe nie dozwala nam tak rychło się z nowym oswoić. Mamy czas na wszystko. Po małym przestanku baron, wyczerpawszy się, w złym humorze, rzekł obcesowo: — Spodziewam się, że choć panie nie przyjmują nikogo, dla starego przyjaciela Volantiego zechcą może uczynić wyjątek... Byłbym bardzo wdzięczen... Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, Percival wstał nareszcie ze swobodą człowieka, który nie daje się niczym zrazić, wziął za kapelusz, skłonił się i wyszedł z loży, a Volanti tuż za nim... W korytarzu stanęli przeciw siebie oko w oko. — Uczyniłeś mi przykrość, baronie — rzekł Volanti — stało się. Spodziewam się jednak, że zaspokoiwszy ciekawość, a przekonawszy się, że omyliłeś się w swych domysłach, nie zechcesz tym biednym kobietom przymnażać troski. Baron śmiać się począł. — Cóż to ma znaczyć? — rzekł — chcesz, żebym się okazał niegrzecznym! Obowiązany jestem je odwiedzić. — Dość będzie karty — rzekł Volanti. — Stanowczo więc jesteś zazdrosny? — zapytał baron. — Dziewczę młode i ma w wyrazie twarzy wiele wrodzonej dystynkcji, quelque chose de piquant... Pojmuję, że odkrywszy ją, masz pierwsze prawa... lecz... Volanti rzucił się gniewnie. — Baronie! — zawołał — ja jestem przedsiębiercą, spekuluję na głosach, handluję ludźmi, jeśli chcesz... lecz w seduktorstwo się nie wdaję, tam zwłaszcza, gdzie mi ufają i gdzie charakter obudzą poszanowanie. Raz na zawsze to oświadczam, a muszę dodać, że jak sam nie bawię się w uwodziciela, tak od innych, uwodzić chcących, bronić się czuję obowiązany. — Jesteś dziś w zapale! — począł baron — tak, iż stajesz się podejrzanym. Francuz ochłonął,' nie chciał być śmiesznym i barona bał się sobie narazić. Stał się grzeczniejszym. — Kochany baronie — rzekł — wierzże mi, iż w tym wszystkim dwie tylko rzeczy są zainteresowane: kieszeń i honor... Sądzicie o tych kobietach podług tego, do czegoście nawykli w wielkich miastach; nie zapominajcież, że to sierota uczciwej rodziny, skromna wieśniaczka, i że... coś przecie na świecie poszanować trzeba... — Ale bo, wiesz co, Volanti — przerwał baron — cała rozmowa wygląda, jak gdybym ja już czyhał na zgubę niewinności. Słowo ci daję, dotąd jestem ciekaw tylko... — I ciekawości nie zaspokoiłeś jeszcze? — Nie... jest podrażniona, nic więcej. Dyrektor się zżymnął. Percival podał mu rękę, spojrzał na niego z politowaniem i poszedł za kulisy. Lacerti, która w czasie antraktu patrzała na lożę, widziała w niej barona, była niezmiernie ciekawą, co z niej Percival wyniesie. Po ukończeniu sztuki nie spieszyła z wyjściem, będąc prawie pewna, że przyjdzie się jej pochwalić. Tak się stało w istocie. Baron, śmiejąc się, wszedł do jej pokoiku za kulisami, w którym już owinięta w fu- terko siedziała piękna Laura, tupiąc nóżkami z niecierpliwości. — A cóż? — zawołała, porywając się i biegnąc przeciwko niemu. — Kopciuszek! — odparł baron. — Nie umiem powiedzieć, czy zostanie nim na wieki, czy przemieni się na królewnę. To pewna, że dziś jest niczym więcej, tylko kopciuszkiem. — Zdanie bardzo pochlebne! — zawołała, oczyma badając, Lacerti. — A rozmowa? — Ani słowa nie raczyła przemówić do mnie! — rzekł Francuz. — Volanti wpadł wściekły... gdy właśnie miała się począć rozmowa. — Dałeś więc mu za wygraną? — szydersko wtrąciła Laura. Percival popatrzał na nią długo i wyraziście. — I pani, co mnie dosyć dobrze znasz, możesz mówić o tym, że ja, nie grając, daję za wygraną? — wybąknął żywo. — Powinnaś wiedzieć przecież, iż nawet przegrawszy, za wygraną nie dałem nigdy... Zawsze coś pozostaje do zdobycia, choćby nienawiść! Wprędce po tym wypadku, który dla Marynki przeszedł prawie niepostrzeżony, nie obudziwszy nawet jej ciekawości — tak była cała wyłącznie swym śpiewem i przyszłością zajęta — Volanti przybył z zawiadomieniem, że ponieważ wiosna nadchodzi i wszyscy się wynoszą za miasto, on także, mając wiejski domek, zaprasza do niego swe panie, aby świeższym odetchnęły powietrzem. Marynce oczy się trochę zalśniły, lecz natychmiast przerwała: — A moje lekcje? — Urządzimy się tak, aby Corsini mógł przyjeżdżać. Dla samej Dziwulskiej, której osłabienie przypisywano miejskiej atmosferze, bo do niej nie była przywykła, Marynka pobyt w okolicy podmiejskiej przyjmowała z wielką wdzięcznością. Tam wśród drzew, zieloności, ciszy, przypomnieć się im mogła Berezówka, do której obie tak tęskniły. Dziękowano więc Volantiemu, który rad był, że w ten sposób dziewczę na jakiś czas od ciekawych oczu skryje i może się od Percivala uwolnić. Willa dyrektora (o czym on nie wspominał), jak mówiono, ofiarowana mu przez księżnę Teofanię, stała tuż obok wielkiej i wspaniałej, którą w lecie protektorka Francuza zamieszkiwała. Było to niedogodnym, ale Dziwulska tak dotąd unikała znajomości i towarzystw, iż nawet wiedząc o sąsiedztwie, wcale z niego korzystać by nie chciała. Pomimo uprzejmych zaproszeń, jakie Zosiczowa przynosiła często, rzadko się dawały skłonić, by z nich korzystać. Dwa ogrody dzielił płot krzewami okryty, a wielkie drzewa domy osłaniały. Volanti dla siebie w przypadku przyjazdu miał mały domeczek szwajcarski na uboczu, o dwóch pokojach. Z wielkim pośpiechem, korzystając z coraz piękniejszych dni i wzrastającego gorąca, wybierać się zaczęto na tę przyobiecaną willę, Marynka marzyła o czymś uroczym i na chwilkę zapomniała nawet o nauce i śpiewie. Matka za to popakowała nuty i książki, pamiętała o wszystkim, czego Marynka potrzebować mogła, i uśmiechała się, a ściskała ją, widząc po raz pierwszy od przybycia tu dziecię swe wesołym i ożywionym. W istocie willa Volantiego obok innych, które przejeżdżając oglądały kobiety, wydała się im bardzo skromną. Był to dom drewniany, dosyć stary, wybudowany z niesmaczną pretensją do wdzięku, a całą ozdobę jego stanowiły dość starannie pielęgnowanymi, wijącymi się roślinami okryte ganki i galeryjki. Ogródek mały miał trochę drzew starych, widok na cudzą wodę, kobierzec zieloności i kwiaty. Rzuciła się do nich Marynka stęskniona do dawnych przyjaciół i znajomych, choć pomiędzy nimi dużo było i obcych, a nie takich, jakie porzuciła w Berezówce. Chociaż pomiędzy tym domkiem a dworkiem porzuconym najmniejszego nie było podobieństwa, Marynka tak żywo znowu przypomniała sobie lata młode i tę ciszę, z której ją wyrwano, iż po nich zabolała. Cóż dopiero Dziwulska, którą osłabienie czyniło wrażliwą i która w duszy daleko mocniej od córki żałowała wsi porzuconej. Na niej ta niby-wieś uczyniła tak silne wrażenie, że zaledwie na nią wejrzawszy, uczuła się zmęczoną, bezsilną i położyć się musiała. Następny dzień zajęło urządzanie się w domu, nadjechał Corsini, przywieziono fortepian, rozpoczęły się lekcje znowu. Nad wieczór, po wyjeździe Włocha, Marynka wyszła zaledwie do ogródka, gdy przez furtkę zobaczyła wchodzącego mężczyznę. Zdawało się jej, że w nim poznała barona, i co żywiej schroniwszy się, wysłała służącą z oznajmieniem, że matka chora i że nikogo nie przyjmują. Słyszała, jak baron, gdyż on to był w istocie, oddając bilet służącej, kazał jej powiedzieć, iż będąc bliskim sąsiadem, miał sobie za obowiązek itd. W istocie Percival stał się sąsiadem, nająwszy blisko położoną willę jedynie dla utrapienia Volantiego i postawienia na swoim. Nazajutrz z polecenia jego przyniesiono bukiet wspaniały... Marynka nie zastanowiła się nad tym, że go może przyjmować nie wypadało. Był tak piękny i był pierwszy, którym ją ktoś obdarzał! Nie sądząc się nim do niczego więcej oprócz podziękowania zobowiązaną, włożyła go do wody, ciesząc się niezmiernie. Matka trochę się zafrasowała. — Ten baron! — odezwała się, nie dokończywszy. Przez dzień przyjeżdżał Corsini dla lekcyj śpiewu, inne były zawieszone. Fortepian stał w saloniku, którego okna na ogród wychodziły. Dni zaczynały być gorące, przy otwartych więc oknach odbywała się lekcja. Marynka zapominała się, raz począwszy śpiewać, ożywiała się, przejmowała, podnosiła głos, prawie tak, jak wówczas gdy boso na łąkę wybiegłszy, pierwszy raz dała się słyszeć Volantiemu... Corsini słuchał z zachwyceniem, wlepiając w nią wejrzenie, o którym wcale nie wiedziała. Aria, która na ten dzień przypadała, szczególniej ulubiona dziewczęciu, rozlegała się nucona z taką brawurą, z takim brio młodzieńczym... iż w teatrze, myślał Corsini, byłaby furorę zrobiła. Lecz któż ją tak śpiewa przed tysiącem słuchaczów, jak gdy jest swobodnym, bez obawy, bez troski o powodzenie? Nauczyciel miał właśnie po skończeniu jej wyrazić swe zachwycenie, gdy z ogrodu rozległo się brawo szalone. Marynka przelękła się trochę. Nie mógł to być Volanti, gdyż ten nigdy jej nie bił brawo. Obejrzała się. Z krzaków występował baron Percival i nisko się kłaniając, przystępował do okna... — Pani! — zawołał — głos jej anielski posłyszałem z dala, oprzeć się nie było sposobu! Wiem, że popełniłem niedyskrecję podsłuchując... Czy wspomnienie bukietu, czy ton, jakim wymówił te wyrazy baron, czy zmieniony wyraz jego fizjognomii rozbroiły dziką trochę Marynkę, zarumieniona skłoniła główkę i uśmiechnęła się wdzięcznie. Śpiew, zapał, może pora wiosenna, może jakieś wrażenie uczyniły dziewczę w tej chwili cudnie pięknym, choć w istocie twarzyczka jej nazwać się piękną nie mogła. Lecz było w niej tyle życia, oczy pałały, usta drżały, krew przepływała, barwiąc tak policzki, iż miała coś w sobie niby młodej Sybilli natchnionej. Baron nie wchodził. Stanął przy oknie, zmierzył wejrzeniem wnętrze pokoju, dostrzegł bukiet swój na stole, Włocha z brwią nasępioną przy fortepianie i — cofnął się zaraz. — Nie przeszkadzam — rzekł — nie mogłem tylko przemóc na sobie, abym mojego uwielbienia nie wyraził. I zniknął w zaroślach. Marynka stała długo przy fortepianie, oglądając się na ogród niespokojnie i nie śmiejąc począć arii drugiej, do której też i Włoch jej nie zachęcał. Baron, którego znał tylko z widzenia i nazwiska, obudził w nim zazdrość. — Panie znają pana Percivala? — zapytał, przerzucając nuty. — Raz w życiu go widziałam, bo się nam zaprezentował w teatrze — odpowiedziała Marynka. — Pan wiesz, że my unikamy znajomości. — Ta też nie byłaby dla pań pożądana — przerwał Włoch z widoczną niechęcią. — Francuza tego zna całe miasto z przygód miłosnych i awantur. Towarzystwo jego niepotrzebnie ściąga oczy i budzi plotki. — Na nieszczęście — odparła Marynka spokojnie — pan ten jest podobno naszym sąsiadem. Włoch się zachmurzył. — Cóż Volanti mówi na to? — dodał, poruszając ramionami. — My dopiero wiemy o tym od wczoraj, a on dowie się dziś, jeśli przyjedzie. — Przygoda dosyć niefortunna — kończył Włoch, zwijając nuty. Marynka spojrzała na niego ciekawie; pierwszy raz okazywał tyle zajęcia sprawą obcą nauczaniu i muzyce, bo dotąd rozmowy z nim ściśle się ograniczały przedmiotem lekcyj. Włoch był nadzwyczaj podrażniony, dziewczę zupełnie obojętne. Nie zdawało się ani rozumieć niebezpieczeństwa, ani bardzo brać do serca niedogodności tego sąsiedztwa. Chłód ten, który jej serce dotąd niczym nie poruszone zachowywać dozwalał, dla Włocha był niepojętym. Wyjechał wkrótce. Oczekiwano Volantiego, który przybył wieczorem. Dziwulska znowu leżała w łóżku, czując się osłabioną. Marynka wyszła naprzeciw niego i natychmiast opowiedziała mu o wizycie, bukiecie, podsłuchanym śpiewie i oklasku. Na pierwszą wzmiankę o baronie Volanti wpadł w uniesienie, które zdziwiło Marynkę. — Przestraszasz mnie pan! — zawołała. — Ja zupełnie nie rozumiem, co mi grozić mogło, oprócz małej nieprzyjemności, że będę podsłuchiwaną. — Tak, bo pani nie znasz ani człowieka tego, ani ludzi w ogóle — rzekł żywo Francuz. — Przekonywam się o tym, bo i pan, i Corsini zdajecie się obawiać barona — rzekła Marynka. — Natręt bywa nudnym, lecz... Volanti spojrzał jej w oczy i wzrok jasny, spokojny jego też nieco ukołysał. — Bądź co bądź — rzekł — ja się muszę z baronem rozmówić. — I dodał: — Bo pobyt tu... może się stać nieznośnym. — Przecie drzwi zamknąć można zawsze — odpowiedziało dziewczę. Volanti miał na myśli odezwać się, że tacy ludzie przy drzwiach zamkniętych do okien szturmować umieją, lecz zmilczał. Zerwał rozmowę pod pozorem interesu, wziął kapelusz i wyszedł szukać barona. Nie było go w domu, służba mówiła, że ma dopiero nazajutrz powrócić. Volanti, choć mu pilno było do miasta, postanowił czekać na jego przybycie. Rano zaledwie wysiadł Percival, gdy ujrzał przed sobą posępną twarz nie bardzo miłego gościa. Zostawszy sam na. sam z nim, dyrektor przystąpił z postawą sztywną i ceremonialną. — Pozwolisz, baronie, chwilkę rozmowy, serio! Baron, wcale nie zmieszany tym wstępem, z pańską i dumną postawą skłonił się: — Jestem do usług. Ton, jaki przybrał Percival, zmieszał Francuza. W istocie zależało mu na tym wiele, ażeby nie zrywać z nim i skończyć przyjacielsko. Sądził, że ma i mieć będzie przewagę za sobą, wynikającą z położenia, że był w swoim prawie; baron zdawał się nie uznawać tego, stawił się energicznie. Dyrektor zawahał się z rozpoczęciem rozmowy. — Słucham — dodał, korzystając z przestanku, baron. — Wiem, o co idzie, łatwo się tego domyślić; lecz uprzedzam cię, że się ani zastraszyć, ani zmiękczyć nie dam. — Mówmy otwarcie — wybuchnął Volanti — czy się godzi tak prześladować i ścigać biedną istotę? Baron śmiać się zaczął. — Lecz, do licha! — zawołał — jakież ty masz prawa opiekować się tą biedną istotą? Co ty lepszego robisz? Spekulujesz na niej, no! a ja się nią interesuję. — Ażeby zbałamuciwszy porzucić — rzekł Volanti. — Mój kochany — odparł baron — bałamucę, to prawda, te, które się dają bałamucić. Ani słowa. Nie możesz mi jednak zarzucić ani podstępu, ani zdrady, ani gwałtu... Zdaje mi się, że nawet głupie namiętności moje, których nie jestem panem, z drogi uczciwej mnie nie sprowadziły... Volanti zamilkł. — Idzie tu tylko... — rzekł, jąkając się — przede wszystkim o... delikatność, o poszanowanie... Zatrzymał się chwilę Volanti i dołożył: — Nająłeś pan umyślnie mieszkanie w sąsiedztwie. Dziewczę trwożliwe nawet do ogrodu wyjść nie będzie śmiało w obawie szpiegowania i spotkania... Śpiewać nie będzie mogło... słowem... — Słuchaj, Volanti — przerwał nagle baron, biorąc go za rękę — kochasz się w niej, co? Chcesz ją mieć dla siebie? Mów! Sczerwienił się dyrektor. — Co za pytanie! — odparł. — Daję słowo, że mi to w myśli nie powstało! — Idzie ci o świetny sukces? — spytał Francuz. — Spodziewam się! łożę na to... — rzekł Volanti. — Nie róbże sobie nieprzyjaciela ze mnie! — zawołał Percival. — Daję ci słowo honoru, a ono coś jest warto, że o żadnym bałamuctwie dotąd nie myślę i że korzystać z prostoduszności twej pupili nie mam ochoty; ale ona mnie żywo zajmuje... Nie odpędzaj mnie, bo ci przez zemstę szkodzić będę, a wiesz, że mogę to uczynić. Niebezpieczeństwa nie ma i nie będzie, bo i ja też poszanować umiem, co warto poszanowania... Rękę ci moją daję na to, ale — nie dziwacz... Będę ją widywał i sława na tym nie ucierpi... a przyszłość zyszcze. Volanti stał dziwnie jakoś niepewny siebie, wahał się. — Mówię ci — dodał baron — że właśnie prostota dziewczęcia i niewinność zajmuje mnie żywo... Z jej oczu, gdym ją w loży widział, wyczytałem piękną, spokojną duszę istoty tak niewinnej, że nawet nie przypuszcza niebezpieczeństwa. Dla mnie to fenomenalne zjawisko... cóż chcesz! świat dziś tak popsuty. Dajże mi się nim zabawić i pocieszyć. Volanti ruszył ramionami niecierpliwie. — To do niczego nie podobne! — zawołał. — Prawda — odparł baron — będziemy we dwóch stali na straży tego skarbu. Któż wie, jak się to jeszcze skończyć może. To tylko pewna, że pupila twoja na tym nie straci. — Ale cóż ludzie powiedzą? — zawołał dyrektor niespokojny. — Moja opieka tłumaczy się moim interesem; pańska będzie z konieczności fałszywie zrozumiana i dla niej uwłaczająca. — Me — rzekł baron — na to zaradzimy. Potrafię zachować wszystkie warunki, których wymaga przyzwoitość... Widząc, że na pół już Volantiego przekonał i zwyciężył, Percival dodał żywo: — Sprzymierzeniec lub nieprzyjaciel, jedno z dwojga masz do wyboru... Zamiast odpowiedzi Francuz zrezygnowany rzucił się na bliski fotel, podparł na ręku i zadumał. — Nie będę napastniczym do zbytku — rzekł baron łagodnie. — Spuść się na mnie. Nie troszcz się tylko bez przyczyny. Zaufaj mi i zostaw dziewczęciu samemu wolną wolę postąpienia ze mną, jak zechce. Jeżeli mnie odpędzi... no, to pójdę precz, nie skarżąc się. Ścisnął rękę Volantiego i na tym się skończyło. Po namyśle Francuz postanowił spełnić, na co się milcząco zgodził; nie powiedział Marynce nic... zostawił wszystko na łaskę losu i niedoświadczenie dzieweczki, która wcale świata nie znała. Matka stała na straży dziecięcia. Po rozmowie z Francuzem przez kilka dni baron się nie pokazywał wcale. Potem jednego ranka posłał znowu bukiet, który ponieważ się panienka ubierała, gdy przyszedł, służąca ośmielona przyjęciem pierwszego, nie pytając postawiła w salonie. Marynka wchodząc, zobaczywszy go, pobiegła z radością nacieszyć się kwiatkami, a potem pochwalić nimi przed matką. — Moja droga — odezwała się, przypatrując mu, Dziwulska — bukiet jest bardzo ładny, ale ja nie wiem, doprawdy, czy wypada przyjmować. — Co? kwiatki? — rozśmiała się Marynka. — Cóż w tym może być złego? Baron ten jest bardzo grzeczny... a jako sąsiad... jako przyjaciel Volantiego... — Doprawdy, ja bo nie wiem! — zamruczała Dziwulska — trzeba się chyba Francuza zapytać. Tymczasem śliczny bukiet, którego hiacynty pachniały na cały dom, ustawiono znowu w salonie. Baron nie zjawił się i tego dnia... a potrzeba zdradzić Marynkę, że trochę się go spodziewała. Znajdowała, że mógł się pokazać, aby podziękowanie odebrać. Pan dyrektor, który księżnę Teofanię odwiedzał prawie co dzień, zjawił się wieczorem. Spostrzegł zaraz kwiaty i trochę się zachmurzył. Marynka mu je pokazała i dodała zaraz, że baron dotąd u nich nie był. Lękając się zdradzić lub popełnić jakąś nieostrożność, Volanti zbył te wiadomości obojętnym milczeniem. Natomiast Corsini, który przybył z lekcją, bukiet nowy postrzegł zaraz i mocno się nim zasmucił, odważył się dać niezręczną przestrogę Marynce. Rozśmiała mu się w oczy ze swą zwykłą odwagą. — Wdzięczna jestem panu — rzekła — ale cóż mi to może szkodzić, że mi jakiś sąsiad bukiet przyszłe? Ja i mama nie znajdujemy w tym nic złego. Rozłożyła nuty na fortepianie i dodała żywo: — Nie traćmy czasu, śpiewajmy. Odprawiony Wioch zły bardzo i kwaśny (co nie uszło baczności Marynki) musiał lekcję swą rozpocząć. — Z nimi mówić o tym darmo — rzekł w duchu — nie rozumieją nic... muszę przestrzec Volantiego. Złapał go zaraz w mieście Corsini i z nadzwyczajną gorącością począł opowiadać o natręctwie Francuza i groźnych jego (jak utrzymywał) zabiegach. W czasie tego opowiadania, na sposób włoski żywymi ruchami rąk ilustrowanego, Volanti pierwszy raz dostrzegł i powziął podejrzenie, że bodaj sam Włoch w, uczennicy jest rozmiłowany. Uderzyło go to w sposób nieprzyjemny, gdyż romans Włocha uważał za daleko niebezpieczniejszy od kaprysu Francuza. Wysłuchawszy, spojrzał mu bystro w oczy. — O Francuza ja, znając go, nie obawiam się — rzekł zimno — ale, mój Corsini, prawisz to z taką gorączką, jakbyś sam był, otwarcie powiem, zazdrosny. Rozumiem to, że mogła ci się uczennica podobać, jesteś młody, dziewczę bardzo powabne; ale muszę ci powiedzieć, że za najmniejszą oznaką z twej strony wcale mi niepotrzebnego sentymentu będę musiał cię pożegnać. Włoch zbladł, zaczerwienił się i — rozpoczął od zaklęcia... Dowodził, że zajmowała go uczennica, ale żadnych czulszych dla niej sentymentów nie żywił. — Bardzo mnie to cieszy — rzekł Volanti — bo tym byś i mnie w kłopot wprawił niepotrzebny, i swojej przyszłości zaszkodził. Corsini odszedł strapiony wielce, lecz nie zrozpaczony. Obejście się z nim Marynki było bardzo poufałe i grzeczne, lecz on sam łudzić się dotąd nie miał czym. Była z nim dobrze, nie chcąc ani rzucanych wejrzeń, ani wydawanych westchnień, ani słówek dwuznacznych rozumieć. W istocie nie rozumiała ich. Włoch był dla niej obojętny jak inni, których spotykała. Dotąd jeden śmieszny Juraś, choć serce jej nie biło dla niego, najwięcej miał w nim miejsca. Mówiła o nim z matką, wspominała, myśląc o Berezówce, chciałaby była zobaczyć go i pożartować z jego bojaźliwości i niezgrabstwa. Wiosna, jak zwykle na północy, szybko się rozwinąwszy, ustąpiła gorącemu nieznośnie latu. Zieloność rozwijała się czarodziejsko i już niemal pod skwarnymi słońca promieniami bladła, zapowiadając rychłą jesień. Upały wielkie, które dziewczę znosiło dobrze, dla starej Dziwulskiej okazały się szkodliwymi. Zdrowie jej, już nadwerężone, na chwilę powietrzem świeżym odżywione, znowu budziło niepokój. Marynka wprawdzie pogorszenie się jego miała za przemijające, lecz wprawniejsze oko Francuza, śledzące postępy wolne choroby, dostrzegło niebezpieczeństwa. Pod jakimś pozorem, aby nie trwożyć kobiet, wprowadzono doktora. Ten, przyjaciel dyrektora teatru i lekarz razem teatralny, przebywszy większe pół dnia na willi, wieczorem spytany potrząsł głową w sposób niezbyt pocieszający. — Choroby, zdaje się, nie ma tam żadnej, ale wyczerpanie sił nadzwyczajne — rzekł Volantiemu. — Być może, iż w tym wieku nagła zmiana klimatu po całym życiu spędzonym w różnych od dzisiejszych warunkach podziałała także... lecz kryć nie będę: jest źle, bardzo źle. — Cóż poradzić na to? — zapytał nastraszony Francuz. — Może powrócić nazad do dawnego trybu życia? — rzekł doktor. — Nie... — No, to rady nie mam. Staraj się... ażeby była spokojna i by na niczym jej nie zbywało; zresztą... Zamilkł. Nic więc nie zmieniono w sposobie życia. Francuz tylko przywiózł w podarku starego wina. Gdy się to działo, baron dnia jednego zjawił się w czasie herbaty i bytności Volantiego. Przyjęto go grzecznie, a Marynka naiwnie podziękowała za kwiatki. — Zrobiły mi wielką przyjemność — rzekła — bo mi wieś przypomniały. Są przepyszne, ale gdyby były skromniejsze, a do moich prostych podobne, jeszcze bym je więcej kochała. — Byłoż pani tak dobrze na wsi? — zapytał baron. Dziewczę zdziwionymi oczyma popatrzało na niego. — Nigdzie w świecie lepiej mi być nie może! — zawołała. — Byłam swobodna, mogłam boso biegać po łące... śmiać się głośno... bawić w ogródku. — Przecież piękna, wielka stolica, teatra... tysiące rzeczy ciekawych, muzyka... sam ten gwar, życie — rzekł Francuz — powinny panią żywo zajmować! — Jestem tym już zupełnie nasycona — odezwała się Marynka. — Widać, że do tych wszystkich wspaniałości nie byłam stworzona. Dla mnie w nich jest coś przestraszającego... niespokojnego... Percival się uśmiechał. — No, ależ muzyka! sztuka! — przecie to musi pani czynić wielką przyjemność. Dziewczę się zamyśliło. — Tak jest — rzekła — lubię muzykę i przy niej zapominam na chwilę to, po czym tęsknię... lecz... proszę się nie śmiać... gdym tam biegając śpiewała, z ptakami się wyścigując... robiło mi to jeszcze większe wrażenie. Baron całe wyznanie wziął po swojemu za jakąś fan- tazję dziewczęcia, które oryginalnym okazać się chciało. Nie sprzeczał się. W ogóle mówił mało, powstrzymywał się, patrzał, badał i słuchał, usiłując przeniknąć tę naturę dla siebie dotąd nierozumiałą. Dziwiło go niezmiernie to, że w Marynce cienia zalotności, niemal wrodzonej kobietom, objawiającej się często w dzieciach, nie mógł dostrzec. Była swobodna, zaniedbana, chłodno-poważna, a patrzała na niego tak śmiało i tak nie unikała wejrzeń najzuchwalszych, iż baron, do wcale innego rodzaju kobiet nawykły, zupełnie był z tropu zbity. Znajdował ją niesłychanie oryginalną i to może budziło w nim coraz żywsze zajęcie. Prosił jej, ażeby zaśpiewała. Zawahała się trochę, spojrzała pytająco na Volantiego i nie widząc w nim oznaki, ażeby się sprzeciwiał, rzekła idąc do fortepianu: — Jużci winnam to panu za kwiatki. Więc muszę... Ale gram źle, akompaniuję sobie niedobrze... Volanti ofiarował się z pomocą. Marynka, nie wiedzieć dlaczego, wybrała canzonę, która jej Berezówkę przypominała. Nie była to aria do popisu, lecz piękny głos i wiele uczucia wlanego w prostą piosenkę uczyniło ją zachwycającą. Śpiewała tak, jakby w istocie biegała po łące i zapomniała o słuchaczach. Baron, zobojętniały, z trudnością dający się wzruszyć, był w zachwyceniu. — Ta piosenka zmusi mnie — rzekł grzecznie — zrujnować się na bukiety, bo nie wiem, ile ich potrzeba dodać, aby się wywdzięczyć za nią! Marynka na komplement nie znalazła odpowiedzi, pokazała białe ząbki i — nie śpiewała już więcej. Canzona ją zasmuciła. Kończąc spojrzała na siedzącą z dala na kanapie matkę i po raz pierwszy uderzyła ją postawa, wyraz twarzy cierpiącej, coś niewysłowienie smutnego. Przypomnienie tej, jaką widziała w Berezówce, w porównaniu do zestarzałej nagle i znękanej, którą miała przed sobą, napełniło ją strachem. Pobiegła żywo do starej i siadła przy niej niespokojna. Dnia tego Dziwulska miała się gorzej znacznie. Gdy goście wprędce potem odeszli, Marynka musiała ją, podtrzymując, odprowadzić do łóżka. Złożono to na znużenie i gorąco, lecz nazajutrz wstać nie mogła. Potrzeba więc było poradzić się lekarza. Dotąd spokojna i jakby oślepła na powolny postęp choroby Marynka nagle się strwożyła. Corsiniego, który przybył z lekcją, odprawiła tym, że nie czuła sił do śpiewu, będąc niespokojną o matkę. Dziwulska sama czuła się bardzo źle, ale z miłości dla dziecka czyniła wysiłki nadzwyczajne, aby mu oszczędzić troski i trwogi. Miała przeczucie, że żyć nie może... i przyszłość Marynki przyprowadzała ją do rozpaczy. Co sama jedna sierota począć miała z sobą! Opieka Francuza nie była ani przyzwoitą, ani dostateczną. Major był daleko, a gdyby nawet przybył — mógłże poradzić co, gdyby umowa wiązała Marynkę? W niepokoju, który zwiększał chorobę i wywoływał gorączkę, nie mogła, nie mając się zwierzyć komu, Dziwulska zwrócić się gdzie indziej tylko do Zosiczowej. Zaproszono ją w kilka dni potem, gdy Marynka, zmuszona przez matkę, lekcję z Corsinim odbywała. Poczciwe kobiecisko, które dosyć dawno nie widziało chorej, przestraszyło się zmianą, jaką w niej znalazło. Dziwulska gorączkowo pochwyciła ją za rękę. — Moja droga pani — rzekła z pośpiechem niespokojnym — ratuj mnie, radź mi... Czuję się bardzo źle — siły moje wyczerpane, godziny policzone... Moje dziecko — sierota... Marynka... co się z nią stanie! Zaledwie wśród łez i łkania zrozumiawszy, co jej szeptała Dziwulska, Zosiczowa poczęła od uspakajania i dodawania otuchy... — Ale to osłabienie tylko, to minie... niech się pani nie trwoży... Dziwulska nadto dobrze czuła swój stan, aby się łatwo dała przekonać. Na współ obłąkana z trwogi żądała najprzód sprowadzenia duchownego, tak aby Marynka o tym nie wiedziała, potem opieki... księżny samej, Zosiczowej... nie wiedziała już czyjej. Powtarzała, ciągle płacząc: — Sama jedna! sierota! mój ten anioł drogi... Pierwszym skutkiem zwierzenia się Zosiczowej było, że ta, uspokoiwszy nieco chorą, doniosła o wszystkim księżnie Teofanii. Serce starej pani nie było zbyt łatwe do poruszenia; nadto miało zajęcia około własnego szczęścia czy rozrywki... zastygłe, wyschłe, na cudzą boleść było obojętnym, lecz księżna chciała się zawsze okazać dobroczynną i czułą; przywołała zaraz Volantiego, kazała złożyć konsylium, własnego lekarza dodała do narady. Odbyła się ona niepostrzeżenie jakoś i bez wiedzy Marynki... Środki pilniejsze zostały nakazane... Własna wola chorej, która dla dziecka żyć pragnęła, może przepisane leki, w pierwszej chwili sprowadziły polepszenie. Dziwulska sama uczuła się silniejszą, nadzieja w nią wstąpiła... Marynka rozpromieniała i już mowa była o podźwignieniu się z łóżka, o wyjściu na werandę lub do ogródka, gdy jednego wieczoru bardzo późno, wcale już nie spodziewany tu nadjechał Volanti. Marynka, która wyszła go powitać, znalazła Francuza tak zmienionym, posępnym, gniewnym i nadąsanym, że zaledwie się przywitawszy, musiała spytać: — Co panu jest? — Nie chciałbym ani pani, ani matki jej zmartwić — rzekł Volanti — lecz nie mogę utaić, co zaszło... Ojczym jej zjawił się tutaj... Marynka ledwie wykrzyk mogła powstrzymać. — On! a czegóż on chcieć może od nas! — zawołała. — Od was on zapewne nie chce nic — odezwał się gniewnie Volanti — lecz nie* wiem, jakie sobie wynalazł prawo do opieki nad wami i przybył tu z groźbą procesu... jeżeli mu się nie opłacę... — Na miłość Boga! — przerwała Marynka — zaklinam pana, czyń, co chcesz! ja do największych ofiar jestem gotowa, ale oszczędź matce widoku tego człowieka, który zabić ją może. Pan dyrektor dość chłodno ruszył ramionami. — Ani wiem jeszcze, co z nim pocznę — odezwał się po namyśle. — Człowiek jest zuchwały, któż wie? jakieś prawo musi mieć za sobą. Okupu wielkiego dać nie mogę... — Ale ja go odsłużę, odśpiewam, odpracuję! — zawołała, rzucając się ku niemu ze złożonymi rękami, Marynka. — Ratuj pan życie matki... W tej chwili Volanti przy całej swej słabości dla dziewczęcia był więcej dyrektorem i spekulantem niż człowiekiem. Przeszło mu przez myśl, iż piękny ten talent, tyle obiecujący, na dłuższą eksploatację zapewnić sobie może. Potrząsnął głową i zamruczał: — Zobaczymy... Marynka zaprzedawała się w niewolę, zgadzała, na co chciał, byleby ocalić matkę. Wiedziała, że widok sam tego człowieka mógł dobić nieszczęśliwą. Jakim sposobem pozbawiony wszelkich środków przedsięwzięcia podróży Dziwulski dostał się tutaj, trudno pojąć było. Dowiedziawszy się o wyjeździe żony z Marynka w Berezówce, skąd go major odprawił małym datkiem, oszalały, nie miał pokoju, dopóki najdziwniejszym przemysłem, najmując się do usług znanego sobie dawniej obywatela, nie dostał się do stolicy, zrezygnowawszy się na rolę niemal lokajską... Był pewien, że raz tu przybywszy, obawą skandalu i groźbami zmusi Francuza do okupienia mu się. Volanti obawiał się niepotrzebnego rozgłosu, gotów był wreszcie zapłacić, lecz suma, jakiej wymagał Dziwulski, była tak wygórowana, że się rozeszli skłóciwszy. Zuchwały człek dostał tegoż dnia języka i na wpół pieszo, wpół przysiadując się do furmanek wieśniaczych wieczorem dostał się do willi. Nagle Marynka, siedząca u łóżka matki, usłyszała podniesiony głos i poznała go po nim. Doszedł on i ucha Dziwulskiej, która porwała się z krzykiem, przerażona chwyciła córkę, obejmując ją rękami, jakby ochronić chciała... i padła bez czucia na poduszki... Gdy Dziwulski, przebojem idąc, wpadł do sypialni, zastał już tylko zimnego trupa, u którego nóg omdlała leżała Marynka... Czując się źle, gdy do siebie na radę wezwała Zosiczową, nieboszczka, niepokojona ciągle tym, że śmierć może przyjść niespodzianie, a Marynka zostanie bez opieki, powzięła myśl napisania, listu do jedynego człowieka, w którym miała zaufanie, do majora Kulwisza. Nakreśliła go drżącą ręką w kilku słowach, zaklinając, aby sieroty nie opuszczał. List się tym kończył, że miał być wyprawiony dopiero, gdyby Dziwulska umarła. Zosiczowej go powierzywszy, która słowo dała, że spełni rozkaz, była już spokojniejsza. Gdy do sąsiedniej willi księżny dano znać o nagłej śmierci matki Marynki, Zosiczowa natychmiast pismo jej powierzone na pocztę wysłała. Dziwulskiego baron, który nadbiegł, dowiedziawszy się, co się stało, wprost ludziom kazał za wrota wypchnąć. Zatelegrafowano do Volantiego. Marynkę zabrała Zosiczowa do księżny pomimo oporu. W domu zawrzało okrutnie, sługi potraciły głowy i gdyby nie baron, a później nadbiegający Volanti, gdyby nie Zosiczowa, służba byłaby może, korzystając z nieładu, tej nieszczęśliwej godziny szkody zrządziła wiele... i rozbiegła się ze strachu jakiej odpowiedzialności. Baron przybył, gdy zaczynano plądrować, i nie dopuścił nieporządku... Tymczasem Vołanti, przerażony, na łeb na szyję leciał do willi. Potrzeba było sądowego poświadczenia... zbadania przyczyn nagłej śmierci... przygotowania pogrzebu, lecz wszystko to przy wielkiej praktyczności dyrektora i znajomości stosunków miejscowych załatwione było. Marynka, przebywszy pierwszą boleść okrutną, z nadzwyczajną energią zażądała oddać matce ostatnią posługę, nie dała się odwieść od tego, poszła przystroić jej trumnę i nie oddaliła się już od zwłok, aż na cmentarzu złożone zostały. Volanti, który był przy niej ciągle razem z Zosiczowa, nie mógł pojąć mocy duszy, z jaką to dziewczę cios, który je uderzył, znosiło. Ciekły jej mimowolnie łzy z oczu, a twarz jakby stężała, marmurowa, nieporuszona nie wydawała boleści wewnętrznej. Dziecię to zdumiewało dojrzałych i obytych z życiem. Miała siłę wszystkie drobne posługi przy zwłokach dopełnić sama i ani na chwilę niemoc jej nie ugięła. Obaj Francuzi, przytomni około przygotowań i na pogrzebie, patrzali na siebie i zdawali się sobie mówić oczami: — Skąd w niej ta siła? Co za charakter w tym dziewczęciu! Ponieważ willa nadto teraz bolesne wspomnienia rozbudzała, Volanti wnosił powrót do miasta. Marynka, do czasu uprosiwszy Zosiczowa, aby przy niej została, żą- dała pozostać tutaj, dopóki by się nie namyśliła, co ma począć z sobą. Ten czas żądany do namysłu mocno zaniepokoił dyrektora, bo spodziewał się, że bądź co bądź umowa musi być spełniona, nie było więc nad czym rozmyślać. Nie odezwał się jednak, do czasu boleść szanując. List, który Zosiczowa wysłała, jak piorun spadł na majora. Poczciwy stary odebrawszy go załamał ręce. Co on mógł poradzić? W jaki się sposób zaopiekować? Potrzeba było jechać natychmiast, na miejscu zbadać stan rzeczy i wolę Marynki. Major, zardzewiały na wsi, stary, nieprzygotowany, nie miał nic w gotowości do podróży. Potrzeba było pieniędzy, pasportu, przyborów nawet, na których mu zbywało. Przy najlepszej chęci kilka dni upłynąć musiało, nim by się wybrał. Napisał do Marynki, że przyjeżdża, lecz ten sam posłaniec, który wiózł list na pocztę, przyniósł mu pismo od sieroty. Marynka od Zosiczowej dowiedziała się o tym, że matka do majora się o opiekę zgłosiła. Donosiła mu o zgonie matki, o tym, że umowy dotrzymać musi, a razem zaklinała go, ażeby jej osobę ooważną i godną zaufania wybrał na towarzyszkę, aby sama nie została między obcymi. Major schwycił się za głowę. Takiej osoby, którą by on mógł na swą odpowiedzialność dodać Marynce, nie znał na całym świecie. W ogóle stosunki miał nierozległe, znajomości kobiecych niewiele, a nie lada kto mógł się podjąć jechać na koniec świata w misji tak trudnej. Kurwisz chodził z fajką i wzdychał, najdziwaczniejsze snując plany, gdy mu jakby objawienie z góry przyszła na myśl wdowa po dalekim krewnym, w której, gdy była młodą, kochał się major już podżyły — pani Ildefonsa Krzewska. Zdawało mu się, że nikt na świecie nad nią nie był dla Marynki właściwszą opiekunką. Poczciwy Kulwisz nie obrachował się tylko z tym, że miłość, choćby zgasła, zostawia po sobie pewny blask otaczający bóstwo. Z wielkiej radości, iż może spełnić wolę nieboszczki i Marynki, major oślepł na wiele okoliczności, które by postanowieniem zachwiać mogły. Niegdyś panna, a dziś pani Ildefonsa, wprawdzie odebrała wychowanie świetne w Warszawie, bawiła długo po możnych domach, miała powierzchowność i maniery wielce dystyngowane, lecz... była dosyć... płochą i zalotną i teraz, owdowiawszy, mając już lat czterdzieści, jeszcze, jak mówiono, była w pretensjach. Pozostały jej resztki piękności, wymowa łatwa, dosyć dowcipu, a wyobrażenie o sobie nadzwyczaj przesadzone. Major był zawsze jej wielbicielem... tak samo jak admirował Dziwulską i jeszcze kilka pań, wśród których stanowczego wyboru nie umiał uczynić. O Krzewskiej wiedział, że bawiła przy bogatej staruszce, która ją dla wesołości i miłego towarzystwa od lat kilku ugaszczała... Do Zbożyszek, rezydencji pani marszałkowej, było mil dobrych cztery... Zaledwie wpadł na myśl werbowania Krzewskiej, major, nie tracąc godziny, kazał konie założyć i pojechał. Od dwóch lat pani Ildefonsy nie spotykał, lecz wiedział, że ciągle przy marszałkowej dworowała. Mówiono nawet, że stary kuzyn samej pani zajął się był wdówką i miał się starać o nią, ale zaszły jakieś okoliczności, które to małżeństwo rozerwały. Kulwisz tak się dziwnie rozrachował z godzinami, że do Zbożyszek przyjechał o godzinie siódmej rano. We dworze oprócz sług najniższej kondycji wszystko było we śnie głębokim pogrążone. Trzeba było oczekiwać przebudzenia. Kulwisz, konie odesławszy do karcz- my, sam nie wiedząc, co robić z sobą, poszedł do ogrodu przy pałacu, aby odpocząć w cieniu. Rezydencja marszałkowej, niegdyś pański dwór książęcej familii, słynęła ogrodem z kondygnacjami, szpalerami, sadzawkami, alejami, których drzewa po półtora wieku już liczyły. Major, korzystając ze zręczności, rad był wspaniały ów ogród zobaczyć. Ranek prześliczny, cały rosą oblany, wonny, jasny, stroił wspaniały park wdziękiem oświecenia fantastycznego, czyniąc go podobnym do wspaniałej dekoracji teatralnej. Przypominał też ze swymi strzyżonymi altanami, ulicami, drzewy, w kwadraty i gałki poobcinanymi, dekorację jakiejś opery. Nie miał może wdzięku natury nie popsutej, ale powagę jakąś w liniach swej zielonej architektury uderzającą. Major się zachwycał. Przypominało mu to dawne czasy, dawnych panów, młodość własną. Zapatrzywszy się tak i chcąc obejrzeć wszystkie zakątki ogrodu obszernego, ani się spostrzegł, jak dobrą godzinę przewałęsał się. Potrzeba było nogom spocząć, usiadł na ławce. Wtem w ulicy drugim końcu z dala ukazała się z wolna postępująca postać w bieli, z parasolikiem od niechcenia na ramię zarzuconym i książką w ręku. Major ogólne tylko kształty tego niewieściego zjawiska mógł ocenić. Nieco ociężała i pełna... pani miała jednak stosunkowo do rozmiarów dosyć lekki chłód i postawę zręczną. Major, który od lat dwóch nie widział Krzewskiej, pamiętał ją szczuplejszą, wniósł, że to mogła być osoba obca... Uciekać od niej nie widział potrzeby, spodziewając się, że mu ułatwi prędsze widzenie z panią Ildefonsa. Osoba w bieli wolnym krokiem zbliżała się, zdając zdziwiona widokiem nieznajomego i niepewna, czy ma dojść aż do niego. Kilka razy zatrzymywała się, jakby chcąc zwrócić w boczną ulicę... lecz wreszcie odważnie i trochę żywszym krokiem podeszła. Kulwisz, zawsze pełny respektu dla płci pięknej, wstał z ławki, a że to charakterystyczny jego profil uwydatniło, okrzyk się dał słyszeć. — Major! jak mamę kocham! Jasiek! Dopiero Kulwisz poznał swoją Krzewską i z niezmierną radością przybiegł ucałować jej rączki. Tak, choć tłuściuchne nadto, były to rączki starannie pielęgnowane i w mitenkach. Sama Krzewską, oprócz tego, że spulchniała i była dużo pełniejsza niż przedtem, nie zmieniła się wiele... Wydała mu się jakby odmłodzoną i piękną! — Major! tu! o ósmej godzinie rano! Zmiłuj się... cóż to jest? Cud? — przemówiła głosem słodkim Krzewską, mrużąc oczy dość jeszcze ładne a wielce melancholicznego wyrazu, pomimo że usta, nosek i reszta wesoło się z nimi sprzeczały. Major patrzał i nasycał oczy, westchnął, lecz że pilno mu było, nie zwlekał z odpowiedzią. — Szanowna pani moja, jeśli wolno tak zwać, kuzynko... — począł. — Bardzo proszę — przerwała z obudzoną ciekawością wpatrująca się w niego Krzewską. — Ja do was umyślnie, ach! z wielką prośbą, z wielkim interesem! — zawołał Kulwisz. — Możecie mnie ocalić, możecie... Krzewską, która stać długo nie lubiła, poprowadziła go do ławki. — Siadaj! mów! cóż to jest? przestraszasz mnie... — Nie ma się czego obawiać — odparł major — ale najprzód posłuchajcie historii... Krzewską, lubiąca bardzo historie, bo jej w życiu na nich zbywało, a marzyła wiele, zwróciła się i pochyliła ku majorowi. — Proszę, mów... jak mamę kocham, serce mi bije... Kulwisz pokręcił wąsa, zebrał myśli i rozpoczął ab ovo dzieje Dziwulskiej i jej córki, o których, jak się okazało, pani Ildefonsa wcale nie wiedziała. Historia była ponętną, romantyczną, dziwną, przerywaną wykrzyknikami. Kończąc ją na zgonie Dziwulskiej major zniżył głos. Przychodził do szkopułu, o który rozbić się obawiał, do prośby, ażeby Krzewska, żyjąca sobie spokojnie, jak u Boga za piecem, u starej marszałkowej, którą po obiedzie tylko zabawiała, wybrała się nagle w podróż daleką, z zadaniem trudnym. Pokornie, z trwogą Kulwisz opisał swe położenie, obowiązek, do którego się poczuwał, prosząc, aby Krzewska w pomoc mu przyszła. Zdaje się, że nim sformułował to dziwne nieco żądanie, niewiasta domyślna już je odgadła, zarumieniła się mocno, zadrżała... zmieszała... Gdy major dokończył, nastąpiło milczenie. Widział, że spuściwszy parasolik, wzrok utopiła w nim. Złym to się zdawało znakiem. Kulwisz nie śmiał nalegać zbyt gwałtownie od razu, dawał czas do namysłu. Podniosła sentymentalnie przymrużone oczy Krzewska. — Prawdziwie — rzekła sznurując usta — jest to coś tak niespodziewanego. Większy znawca serca i fizjognomii nad majora, który dopiero po harapie czasem się domyślał tego, co inny wyczytywał z oczu od razu, poznałby łatwo, że Krzewska była uszczęśliwiona — i znajdowała tylko właściwym podrożyć się trochę. Dla niej było to jakby wysłuchaniem jej najtajemniejszych życzeń, spełnieniem marzeń. Z tego głuchego zakątka móc się wyrwać na świat większy, którego łaknęła, ku teatrom, widowiskom, ku życiu burzliwemu, pełnemu wrażeń. Wydawało się to rajem! Byłaby majora uściskała z radości, lecz potrzeba było nieco udawać zakłopotaną, niepewną. Major tymczasem rozpaczał w duszy i począł obronę swą a naleganie... — Daj mi czas do namysłu! — odezwała się wreszcie. — Nie wiem, co powie marszałkowa. Tyle już lat przebyłyśmy z sobą, jest tak dobrą dla mnie! — mówiła Krzewska. Kulwisz tłumaczył, dlaczego mu pilno było. Z wolna jakoś przyszło do porozumienia. Major miał spocząć, ona rozmówić się ze swą kochaną marszałkową. Zostawiono petentowi nadzieję. I to już było wiele dla niego. Wziąwszy słowo, wyrwał się z ogrodu i pośpieszył do austerii oczekiwać na obrót, jaki sprawa wziąć miała. Nie domyślał się tego, iż Krzewska biegła z ubarwioną historią sieroty, powołaniem swym do stolicy, wprost jako z rzeczą już rozstrzygniętą do marszałkowej. Postanowiła od razu chwycić się oburącz tego jedynego środka wydobycia się z niewoli, która jej ciężyła. Stara marszałkowa nudziła ją, dom był zamknięty, ludzi nowych w nim... nigdy prawie. Na obiad major odebrał zaproszenie do pałacu. Tu musiał raz jeszcze opowiadać historię Marynki, a rozczulona nią Krzewska oświadczyła, że się dla niej poświęci. I wylano łez kilka, a staruszka uściskała swą towarzyszkę rozczulona jej ofiarą. W istocie marszałkowa rada była, że się rezydentki pozbędzie, Krzewska, że się wyrwie z tego grobu, jak nazywała Zbożyszki. I stało się, że major pełny wdzięczności w kilka dni potem wiózł kuzynkę pocztą do stolicy z takim pośpiechem, iż Krzewska, mimo niecierpliwości skosztowania nowego życia, na ostatnich stacjach odpoczywać musiała. Kulwisz najpewniejszy był, że ta pełna najdelikatniejszych uczuć heroina poświęcała się dla nieznanej sieroty, i przez całą drogę napawał ją kadzidłem uwielbień. Krzewska marzyła rozkosznie. Utrzymywała zawsze, że tylko areny jej brakło, aby świetne odnosić triumfy. Trochę późno los stawiał ją na pożądanym placu, lecz pani Ildefonsa nie zrozpaczyła o sobie. Ileż to kobiet dopiero z drugą młodością należne im szczęście znalazło? Marynka jeszcze ze swą żałobą znajdowała się w willi z Zosiczową, gdy odebrała zawiadomienie o rychłym przybyciu pani Ildefonsy Krzewskiej. Cały ten czas spędziła w niemych jakichś zadumach, nie rozchmurzona ani na chwilę, poważna, lecz -nie osłabiona wcale boleścią. Można się było domyślać, że czując się sama sobie pozostawioną, chciała przyszłość ciemną odgadnąć i zawczasu wykreślić drogi, jakimi iść chciała. Mówiła mało, odpowiadała półsłowami... Baron Percival, który w czasie pogrzebu zdumiony był mocą duszy Marynki, śledził każdy jej krok z żywym zajęciem raczej psychologa niż rozmiłowanego człowieka. Dziewczę to było dla niego zagadką. Parę razy przyszedł z uszanowaniem, nie narzucając się zbytnio, korzystając z tego, że Zosiczową siedziała przy niej i odwiedziny nie miały w sobie nic rażącego. Marynka była mu wdzięczna za okazane współczucie w czasie pogrzebu matki i nie uciekała od niego. Czas tej żałoby, w ciągu której lekcje zawieszone zostały, Volantiemu ciężył trochę. Obawiał się, aby muzyka zaniedbaną nie została i zapomnianą. Spekulator odzywał się w nim mimowolnie. Jechał nieraz na willę z postanowieniem przypomnienia lekcji, mając ten argument przygotowany, że rozerwałyby w smutku, ale spojrzawszy na Marynkę, nie miał odwagi zaprzęgać jej do pracy. W człowieku tym walczyło odzywające się serce z nałogiem nielitościwego rachunku, który ostatecznie musiał zwyciężyć. Marynka sama jakoś o rozpoczęciu lekcji na nowo nie myślała, nie mówiła... Volanti w końcu sam nie śmiejąc posłał Corsiniego, aby ten, niby proprio motu, naukę śpiewu przypomniał. Włoch zazdrosny, a nie mogący Francuzowi groźby zapomnieć, zagryzł usta dziwnie i przybył spełnić, co mu polecono, ale w sposób właściwy charakterowi swemu. Znalazł chwilę, w której Marynka była sama, i począł namiętnie oskarżać Volantiego o brak wszelkiego czucia, opowiadając, z czym został wysłany. — Mam obrzydzenie do tego człowieka, który nawet takiego bólu uszanować nie umie. Dla niego pieniądz wszystkim... — dokończył Włoch. Marynka wysłuchała milcząca, brwi się jej trochę ściągnęły. — Nie wiem, czy głosu dobyć potrafię i czy się nie rozpłaczę — rzekła — ale... raz przecie muszę przejść przez to... Spuściła głowę na piersi... — Dam panu wiedzieć, gdy się uczuję dosyć silną... Nazajutrz przyjechał Volanti i nie domyślając się zdrady ze strony Włocha, odezwał się z udaną czułością do Marynki: — Dowiedziałem się, że ten nieznośny Corsini bez względu na jej położenie nagli o lekcje... bo jemu tylko o zarobek chodzi... Niech się pani nie spieszy... Może poczekać. Dziewczę spojrzało w oczy śmiało Francuzowi, który zmieszał się i zarumienił od tego wzroku. — Poczuwam się do obowiązku... — rzekła powolnie. — Lekcje na nowo rozpocząć muszę. Czas to stracony dla pana... lecz tu nie mogłabym się przemóc, zbyt by mnie to kosztowało. W tych dniach przybywa moja towarzyszka. Bądź pan łaskaw wynaleźć dla nas mieszkanie. — Ależ dawne oczekuje na panią! — odparł Volanti. — Prosiłabym go o zmianę... nadto wspomnień w nim pozostało... — rzekła Marynka. Była to kwestia pieniędzy. Volanti się zachmurzył. „Kaprys"! — powiedział sobie w duchu... lecz nie śmiał się otwarcie sprzeciwić. — W tej porze wyszukać mieszkania będzie trudno — odezwał się po chwili. Burczakówna spojrzała na niego. Volanti zarumienił się znowu i rzekł śpiesznie: — Poszukam... Oprócz wydatku, na który był czułym pan dyrektor, inne względy przyczyniały się do tego, że chciał mieć Marynkę na oku. Nie kochał się w niej, a był o nią zazdrośny... Obawiał się, aby usuwając się z jego domu, nie wyrwała się spod tej władzy, jaką chciał mieć nad nią. Niezręcznie dosyć poskarżył się tegoż dnia baronowi na to nowe wymaganie uczennicy, a Percival, przeciwnie, znalazł je bardzo słusznym i począł czynić wymówki, które mu usta zamknęły... Zosiczowa, pożyczona przez księżnę, wprawdzie siedziała na willi, towarzyszyła wszędzie swej sierocie, kar- miła ją słodyczami, które sama lubiła, lecz zresztą była zupełnie bierną... Oczekiwano majora. Przybycie jego z panią Krzewską, która dla uczynienia wrażenia wysiliła się na niedorzeczną, śmieszną toaletę, a przy pierwszym spotkaniu wystąpiła z taką przesadzoną czułością dla Marynki, iż w niej wstręt wzbudziła, zmieniło ten stan wyczekiwania. Wrażenie, jakie pani Ildefonsa zrobiła na wszystkich oprócz wielbiącego ją majora, było najniekorzystniejsze dla przybyłej. Począwszy od Zosiczowej i Marynki, do barona i Vo-lantiego wszyscy znajdowali panią Krzewską pretensjonalną, wymuszoną, zbyt roztrzepaną i do humoru pupili, do jej żałoby jak najmniej umiejącą się zastosować. Krzewską z natręctwem opanowała zaraz Marynkę, która chłodną tylko powagą próbowała się jej bronić. Major, który dostrzegł ten brak harmonii, mówił sobie, iż z czasem, poznawszy się lepiej, muszą się porozumieć i pokochać. Lecz czas mógł chyba pogorszyć stosunek, dobitniej coraz dając czuć różnice temperamentów, sposoby mylenia, pojęć o życiu, na ostatek instynktów bezwiednych, które u ludzi mniej ze światem obytych zastępują, często bardzo szczęśliwie, wiedzę i rozumowanie. Marynka wzięła po matce zamiłowanie spokoju, prostotę obyczaju, mowy, postawy, naturę cichą, trochę na pozór chłodną, a jednak zdolną uczuć silnie i wierną zostać uczuciu. Wielka różnica dwóch charakterów Krzewskiej i Marynki zależała na tym, że pierwsza żyła głową, druga sercem. Ludzie na symptomatach tych żywotów zupełnie z sobą sprzecznych mylą się prawie, zawsze. Żyjący głową grają nieustannie, ostentacyjnie sentyment, którego nie mają, który czasem ich samych uwodzi, a jest zimną fantazją, gdy ci, co sercem żyją i w sercu skarb swój kryją, nie popisują się z nim, są wstrzemięźliwie milczącymi. Ci, których pospolicie zwą namiętnymi, są najzimniejsi, choć najgwałtowniejsi, w chwili uniesienia gotowi na wszystko, lecz najmniejsza przeszkoda płomienie te gasi, a najkrótszej próby czasu nie wytrzymują. Marynka miała serce, a pani Ildefonsa głowę rozhukaną marzeniami długimi, która teraz w zetknięciu się ze światem, wirowała prądami najekscentryczniejszymi. Ów tak zwany świat, o którym wiele słyszała i czytała, w zupełnie fałszywym świetle się jej przedstawiał, czymś na kształt teatru, na którym się należało popisać, aby coś zdobyć, nie bardzo zważając na skrupuły, na przesądy, na przesadzone te rzeczy, które spokojna wieś nazywa cnotami, trzymając się katechizmu. Zachować decorum, uniknąć zgorszenia, pozory przyzwoitości pielęgnować czuła się w obowiązku Krzewska, lecz na bardzo wiele zboczeń była pobłażająca, byle one dały życiu podstawę, to jest majątek, położenie i środki używania rozkoszy wszelkich, począwszy od elegancji, do wykwintnego stołu itp. Zaraz po przybyciu Krzewskiej, której wystąpienie przykro się uczuć dało Marynce, zostały one same. Zosiczowa powróciła do księżny, goście się rozeszli, major odjechał. Miał kilka dni jeszcze zabawić w stolicy i dopomóc Volantiemu do ostatecznego pozbycia się ojczyma. Krzewska, nie tracąc ani chwili, przejęta obowiązkami swojego posłannictwa, obcesowo się rzuciła na Marynkę, którą wyobrażała sobie jako dziecię mające ulec jej łatwo. Szczebiotliwa do zbytku, poczęła od niezręcznego pocieszania sieroty i podrażniła ją wspomnieniem matki, której imię na ustach tej kobiety jako sprofanowanym wydawało się Marynce. Oznaki czułości, uściski, pieszczoty, obietnice nie tylko nie poruszyły dziewczęcia, ale je niemal odstręczyły. Wieczór zszedł na tym, że Krzewska mówiła sama, a dziewczę ledwie półsłowami odpowiadało. Rozeszły się, a pani Ildefonsa przejęta jeszcze tym, co sobie obiecywała w nowym położeniu, oziębłości Marynki nie wzięła do serca. Tłumaczyła ją nieśmiałością; była pewna, że przy bliższym poznaniu zyszcze ją sobie. Nazajutrz przy śniadaniu nowa towarzyszka znowu wczoraj przerwaną nawiązała rozmowę, wskazując Marynce, jakie ma plany na przyszłość i jak mądrze poprowadzić potrafi. Ta chęć prowadzenia i kierowania w duszy sieroty rozbudziła uczucie oporu. Gdy po razy kilka Krzewska nalegała na to i nadawała sobie powagę jakąś, do której prawa nie miała, Marynka zarumieniona przerwała jej: — Daruj mi pani... ja nie jestem takim dzieckiem, jak się może wydaję. Nieszczęście wiele mnie nauczyło; czas spędzony tu z matką, jej przykład i rady wyznaczyły mi tak jasno drogę... że tylko tej opieki od pani potrzebować będę, abym... miała świadka mojego postępowania. Sama pozostać nie mogłam, zresztą zbyt się o mnie troszczyć pani nie potrzebujesz. Krzewska, którą to dotknęło, zręcznie w żart obróciła oświadczenie Marynki. — Ja ci się narzucać nie będę — rzekła — ale po cóż bym tu była, gdybym ci moim doświadczeniem nie służyła? Otoczona jesteś czyhającymi jak na pastwę. Volanti zjada cię oczyma i o! ja się na tym znam, ten baron także nie bez myśli cię adoruje... a pewnie jest ich lub będzie więcej... I zobaczywszy ruch Marynki przeczący, dodała żywo: — Nie ma w tym nic złego, nie potrzebujesz się wy- pierać. W młodym wieku bez romansu życia nie ma, idzie o to, aby wybrać dobrze i do końca poprowadzić zręcznie... — Ale ja ani myślę o tym! — zawołała z oburzeniem Marynka — ani dopuszczę, aby ktoś śmiał... Padła na krzesełko i dorzuciła po chwili: — Moim zadaniem teraz wypłacić się Volantiemu... a potem... bodaj do Berezówki powrócić. — To są myśli żałobne, których się pozbędziesz — odparła Krzewska. — Rozpoczynasz zawód, który Bóg wie jak wysoko poprowadzić może... Co znaczy Berezówka! — Dla mnie — wszystko! — odrzekła Marynka — tak byłam szczęśliwą... Matka padła ofiarą mojego głosu i tych marzeń o jakiejś przyszłości, która teraz dla mnie jest obojętną... Kocham sztukę... lecz ona życia całego nie zapełni. — Wszystko to... przejdzie! — rozśmiała się z przymusem Krzewska. — Nie mówmy o tym... zobaczymy... zmienisz przekonania. Nie chcąc przeciągać tej rozprawy Marynka nie odpowiedziała. Znużona była nieskończoną paplaniną i dopytywaniem ciekawym Krzewskiej, tak że książkę wzięła, aby się od niej uwolnić. Pani Ildefonsie pozostawało jedno, to jest pójść badać sługi, szukać plotek i z tą ciekawością, właściwą próżniakom, łapać najmniejsze drobnostki, aby nimi się nakarmić... Małe ptaszki tak samo niedojrzanymi żyją muszkami, a stare rzymskie przysłowie powiada: aquila non capit muscas. W domu, w którym Marynka kilka miesięcy przebyła, wiedziała ona mniej szczegółów daleko, niż Krzewska we dni kilka. Wyspowiadała wszystkie sługi, potrafiła się narzucić Zosiczowej i wybadać ją o księżnie, zapoznała się przez płot z kamerdynerem barona, aby o nim za- sięgnąć wiadomości, dobyła z kucharki, co wiedziała o Corsinim i o Volantim. Mogła już na podstawie tych informacji odgadnąć, co dawał Francuz na utrzymanie domu... jakie miało być przyszłe życie w stolicy... Było to potrzebne jej szczególnie dla własnego interesu. Głównie usiłowała pochwycić nici miłosnych intryg, których się tu domyślała, nie mogąc przypuścić, aby około ładnego dziewczęcia nie roili się wielbiciele. Pierwsze rozmowy z Marynką dały jej przekonanie, że dziewczyna była skryta, chytra, uparta i że niełatwo przyjdzie zmusić do zwierzeń, do zupełnego zaufania. A była pewną, iż coś do zwierzania mieć musiała. Major, spełniwszy obowiązek i złapawszy Dziwulskiego, który teraz znacznie był łatwiejszym do zagodzenia, miał go z sobą zabrać nazad na Litwę. Spieszno mu było do gospodarstwa, a stolica pod wszelkimi względami męczyła go wrzawą, ruchem, ciągłym obowiązkiem mienia się na baczności. Nie znosił nawet tego, że musiał się co dzień ubierać tu, jak w Kącie chyba na niedzielę i święta. Chciał więc uciekać co prędzej. Marynka go nie mogła wstrzymywać. Major był z siebie niezmiernie rad, a przywiezienie Krzewskiej zdawało mu się dziełem wielkiej zasługi. W przededniu wyjazdu pani Ildefonsa wzięła go z sobą do ogrodu na poufną rozmowę. — Poświęciłam się dla tej biedaczki, mój majorze, i nie żałuję tego, ale będzie z nią ciężko. — Dlaczego? — Uparty koziołek! i skryta... nic z niej dobyć — mówiła Ildefonsa. — Powoli dam sobie z nią radę. Dziś ci tylko to powiem, że był wielki czas, abym ja się tu znalazła. Powiadam ci, czyhają na nią. Czuwać będę musiała, bo to dziecko niedoświadczone. Ten Volanti... nie bez kozery, baron, który się umyślnie ulokował pod bokiem... ma też zamiary... kocha się formalnie. Człowiek bardzo bogaty, ale bałamut... strach! Na ostatek i nauczyciel śpiewu, Włoch... zjada ją oczyma. Tego się najwięcej boję... Major zaklinał ją, całując po rękach, aby czuwała. — Ale, proszę cię, bądź spokojny, mojego oka nie ujdzie nic. Ja odgaduję... przenikam... i nie zaśpię... Z kolei przyszło pożegnanie z Marynką, która za przywiezienie Krzewskiej ogólnikami dziękowała... i łzy miała w oczach. — Mój majorze! — rzekła — mój dobry opiekunie... strzeż tam mojej biednej Berezówki. Jak tylko powrócić do niej będę mogła... polecę... Mc mnie tu nie trzyma, oprócz długu... ludzie... nie nasi... Myśli moje tam za olszyną i brzeziną... gdzie cień matusi się przechadza... O! tak, ja tam powrócę... Wtem przerwała nagle. — Zawieź pan ukłony siostrzeńcowi — dodała. Major się uśmiechnął smutnie. — Biedne chłopczysko... jak on tam pobożnie, gdyby relikwij, kwiatków waszych pilnuje. Dobry chłopak! Marynka powtórzyła: — Pozdrówże go pan ode mnie, ja go bardzo polubiłam. — Szczęśliwy będzie, żeś o nim nie zapomniała. — Bo ja nie zapominam o nikim. A! kochany majorze, pozdrówże i starego Żantyra... On to pierwszy mnie tego nieszczęsnego śpiewu nauczył. — A dlaczegóż nieszczęsnego! — zaprzeczył major. Wspomnienie matki łzy wywołało na oczy, ale połknęła je milcząco. Rozstali się tak ze starym, który zabierał z sobą Dziwulskiego. Francuz, wziąwszy od niego dokument na piśmie, dał mu odczepnego, z którym owracał pan Ernest w rodzinne strony, mając nadzieję, że... jako wdowiec jeszcze może uszczęśliwi kogo... Nie bez myśli wziął z sobą urzędową metrykę poświadczającą śmierć żony. W kilka miesięcy po opisanych wypadkach, było to już jesienią, Krzewska zadumana, wsparta na ręku, z roztwartą książką, którą trzymała przed sobą, nie czytając jej, siedziała u stołu w saloniku nowego mieszkania. Rzeczą jest wątpliwą, czyby pani marszałkowa, pan major i inni dawni a dobrzy znajomi pani Ildefonsy, zobaczywszy ją, poznali w tej odmłodzonej, wyfiokowanej, woniejącej, białej od zbytku, rumianej zanadto i pulchniutkiej elegantce, wdowę już przywiędłą nieco czasu pobytu na wsi. Stolica zmieniła ją zupełnie... Teoretycznie wiedziała pani Krzewska, iż są różne sztuczne środki przywrócenia młodości, choć pozornie; w stolicy zapoznała się z nimi praktycznie i tak umiejętnie je zastosować umiała, że prawdziwego dokazała cudu. Odmłodniała. Wieczorem była wiele ponętną, we dnie nawet niebrzydką, a co było największą sztuką — wcale niestarą. Oczy jej, przymrużające się tak melancholicznie, nabierały czasem wyrazu nadzwyczaj wyzywającego. Młodsi szczególniej ludzie, którzy mają sympatię do osób dojrzałych, znajdowali ją wielce powabną... Krzewska też nie zaniedbywała wabię bez wyjątku wszystkich, którzy się jej nastręczali, w nadziei, iż ktoś wreszcie weźmie się na wędkę... Nadzwyczaj zręcznie a natarczywie razem umiała Marynce wytłumaczyć i Volantiemu, że dla honoru domu musiała ona być zawsze strojną, wyświeżoną i elegancką. Na ten cel odejmowała bez ceremonii z pieniędzy na utrzymanie domu przeznaczonych, niekiedy od pierwszych potrzeb, pamiętając głównie o sobie. Jużci poświę- cenie tak wielkie dla Marynki powinno się było choć tymi fraszkami opłacać. Przekonawszy się, iż Marynka prowadzić się i kierować sobą nie da, wzruszyła ramionami pani Krzewska i ograniczyła na tym, że przy ludziach opiekunka poważną odegrywała rolę. Obie nie miały wcale do siebie sympatii, lecz przyzwoitość kazała pokrywać to, ile możności. Marynka była grzeczna, uprzejma, nie sprzeciwiała się jej w niczym, lecz szła uparcie za wskazówkami własnej główki i serca. Krzewska chciała zbadać tajemnice jej... domyślała się bowiem jakichś sekretów, jakichś skłonności tajonych, ale niczego nie mogła dojść, bo dotąd nie było... Nie mogąc się spodziewać ani pozyskać sobie Marynki, ani jej zmusić do powolności, pani Krzewska szukała sprzymierzeńców gdzie indziej. We wszystkich otaczających upatrywała zakochanych, ze wszystkimi więc próbowała zawiązać poufałe stosunki nadzieją popierania ich sprawy. Pierwszym celem tych zabiegów był naturalnie Vo-lanti, który dawał pieniądze i miał największe prawa... Krzewska usiłowała go przekonać, że powinien z całym zaufaniem ku niej się zwrócić, jej zwierzać, jej używać do kierowania po swej myśli Marynką. Usiłowania te... niezupełnie się poszczęściły. Francuz był doskonałym znawcą ludzi, a szczególniej charakterów kobiecych, od razu ocenił panią Ildefonsę, nie odtrącił jej ofert, ale zamiast się dać opanować, postanowił ją trzymać w garści. Był daleko od niej przebieglejszy i silniejszy. Krzewska zdawała mu jak najbardziej szczegółowe raporty o wszystkich obrotach Marynki, nawet o odgadniętych jej myślach, o przypisywanych jej zamiarach. Donosiła i co pochwyciła, i czego się fałszywie doro- zumiewała. Miała podobno zamiar nawet zbliżając się do Volantiego dać mu do zrozumienia, że miałby w niej więcej niż pomocnicę i przyjaciółkę, lecz Francuz pod tym względem był nie do zbycia. Mówiliśmy już, że tylko arystokratyczne piękności, a nawet dystyngowane brzydoty działały na niego jedynie. Miał zresztą w teatrze kandydatek do poufałych stosunków, daleko ponętniejszych, do wyboru ile chciał. Nie zrzekając się całkowicie nadziei skorzystania z jakiej chwili przyjaźniejszej, Krzewska na podbicie go już niewiele rachowała... — Człowiek zużyty i wystygły! — mówiła z pewnym rodzajem pogardy. — Może mieć fantazje... ale serce wyschłe... Co się sercem zwało u pani Krzewskiej, określić trudno. Z niewiększą zręcznością, ale z lepszym powodzeniem pani Ildefonsa zwróciła się ku baronowi. Percival zrozumiał ją od pół słowa i bez ogródki też dał jej do zrozumienia, że za rzeczywiste usługi w sprawie serca (!) chętnie wdzięcznym się okaże. Krzewska to usposobienie prawdziwie genialnie umiała wyzyskiwać. Nikt nad nią lepiej i delikatniej nie mógł się przymawiać do małych posług i podarków, wyrywała je gwałtem niemal. Percival śmiał się z tego, może był rad, ale znajdował, iż wieśniaczka niepospolicie była drapieżną. Między nim a nią zawiązał się stosunek bardzo ścisły. Wdowa zobowiązała się milcząco popierać jego starania o serce wychowanki. Kłamała czasem dla utrzymania go na drodze sentymentu, obiecywała mu to, czego dotrzymać nie mogła. Percival przenikał to wszystko, lecz nie odpychał jej, przewidując, że mu się przydać może. Był nawet tak przewrotny, że w duszy szydząc z jej pretensji do resztek wdzięków i młodości, obchodził się z nią, jakby miał pewną sympatię. Mówili z sobą wiele o sentymentach. Krzewska o przeszłości tajemniczej... on o różnych zabawnych awanturach, nawet nieco słonych i pieprznych. Krzewska i oczy zakrywała, i uszy zatykała, lecz słuchała i śmiała się. Komitywa z Percivalem była jak najlepsza. Przenikliwy wzrok wdowy odkrył też (co trudnym nie było) skrytą niby, a zdradzającą się co chwila miłość Corsiniego dla uczennicy. Ta była jej najprzykrzejszą, gdyż czuła pani Ildefonsa sama niezmiernie sobie podobała ognistego Włocha i — zakochała się w nim potajemnie. Zbliżając się więc do niego, nie była panią siebie. Corsini z początku nie widział tego, a spostrzegłszy słabość jej dla siebie, którą miał za kaprys kobiety płochej, gotów był pochlebiać jej, lecz dla interesu własnego. Krzewska wmawiała w siebie, iż go potrafi odciągnąć, ujarzmić i snuła projekta najzuchwalsze, szalone, nieprawdopodobne. Marynka wcale tych zasnutych dokoła intryg nie widziała, a raczej nie rozumiała ich, nie mogłaby była takiej przewrotności przypuścić nawet. Nie lubiła pani Ildefonsy, lecz przy całym jej roztrzepaniu i płochości nie posądzała o takie zepsucie. Jej wszystkie myśli, całe siły do jednego celu skierowane były: do uwolnienia się z jasyru Volantiego i — powrotu na wieś. Młoda, piękna, żywa, nie mogła się rozmiłować w tych ludziach malowanych, sztywnych, nieodgadniętych, skrytych, co ją otaczali. Nie bawiło jej nic oprócz chwilami muzyki i sztuki. Lecz i tej opanować się nie dawała. Przypadkowe rzuty oka za kulisy tej sceny przerażały ją czasami. Nie mogła pojąć żywota komedii, wzajemnego wyzyskiwania się, prześladowania, walki i nienawiści. Wychowana w pojęciach innych, przekonana, że świat cały był istotnie chrześcijańskim, z przerażeniem odkrywała w nim straszliwe a powszechnie tolerowane i przyjęte zasady egoizmu bezwstydnego. Obracała się więc wśród tych wstrętliwych ludzi, jak gdyby była wśród płomieni, ciągle bacząc tylko, aby się na niej suknie nie zajęły. Niekiedy rzucała takie pytania Percivalowi, Volantiemu, naiwne a rażące, iż słupieli słuchając jej. Volanti sądził, że towarzystwo Krzewskiej i wreszcie atmosfera cała powoli ją nawróci na rozumniejsze poglądy... lecz dotąd nic nie skutkowało. Osamotniona tak, bo nikt jej nie rozumiał i nikt nie godził się na to, co głosiła, Marynka coraz uparciej zamykała się w sobie. Jeden Percival najlepiej jakoś zastosowywać się do niej umiał. Sceptyk, pozwalał na wszystko, i byle się przypodobał tej, która go zajmowała coraz mocniej, na środki nie patrzał. Wychowanie i charakter usposabiały go tak, że choć kłamał i mówił to, czego nie myślał, w co nie wierzył, przybierał pozór szczerości, wywnętrzenia się swobodnego. Był naturalnym bardzo; choć całe życie grał komedię. Doskonały aktor, w oczach Marynki wydawał się dobrym, łatwym, czułym, uczciwym, bo chciał, aby go miała za takiego. Nawet miłość swą umiał jej uczynić znośną, bp nie była napastliwą, nie zdawała się niebezpieczną. Z nim jednym dziewczę rozmawiało chętnie długo i znajdowało przyjemność w rozmowie. Niespokojnym okiem na tę rosnącą poufałość spoglądał Volanti, lecz teraz, gdy się zbliżała już chwila wystąpienia publicznego Marynki, wszechmocnego barona oszczędzać musiał, aby go mieć za sobą. Niezmiernej pracy winna była Dziwulska, że moment okazania się jej przed światem nadspodziewanie mógł być przyspieszony. Lecz wróćmy do saloniku, w którym na rozmyślaniu przy książce otwartej zastaliśmy panią Krzewską. Była sama, lecz zdawała się na kogoś oczekiwać i jakby walczyła z sobą, niepewna, co pocznie, wzdychała, tarła czoło, zapatrywała się na ściany, niekiedy zwracała ku drzwiom i przysłuchiwała. Czoło to się marszczyło, to rozpogadzało. Marynka znajdowała się w swoim pokoju, gdyż zwykła była unikać pozostawania sam na sam z Krzewską. Nie godziły się w niczym. Wdowa słodziuchno, ale ciągle chciała jej dawać nauki, dziewczę grzecznie zagadywało o czym innym, nie chcąc ich słuchać. Ledwie dosłyszanym, cichym krokiem ostrożnym zbliżył się ktoś ku drzwiom, a szelest ten odbił się zaraz na wdowie, która co prędzej poprawiła włosów i ułożyła postać swą stosownie do wskazówek zwierciadła. W progu ukazał się na palcach idący baron, wracający zapewne z jakiegoś przyjęcia w mieście, strojny, we fraku, w rękawiczkach białych, z kapeluszem w ręku. Rozetka oficera legii honorowej rumieniła się w dziurce sukni. Twarz miał odmłodzoną, włosy utrefione... cała postać znamionowała człowieka najlepszego towarzystwa. Obejrzał się niespokojnie po salonie i witając Krzewską, przysiadł się do niej. Zaczęli rozmowę głosem bardzo zniżonym i cichym. — Stawię się — rzekł Francuz dobywając zegarka — jak pani widzi, nie skorzystawszy nawet z kwadransa folgi, do którego miałem prawo. Spóźniłem się ledwie o małe pięć minut. Rzucił okiem dokoła. — Gdzież panna Maria? Krzewską z niechęcią jakąś poruszyła ramionami. — W swoim pokoju — odparła i wlepiła oczy w barona. — Chciałam z panem pomówić otwarcie — dodała. — Spodziewam się, iż mi ufasz! Baron z uśmiechem skłonił głowę i ręce rozpostarł. — Godziż się wątpić? — szepnął. — Dałam dowody, że sprzyjam panu baronowi — mówiła dalej Ildefonsa, białym swym rączkom i pazurkom się przypatrując — bądźże pan szczery ze mną. Baron wciąż patrzał, jakby niedobrze rozumiał, o co chodziło. Krzewska musiała się coraz jaśniej tłumaczyć. — Pan się kochasz w mojej pupilce, to nie ulega wątpliwości, a co najmniej mocno nią jesteś zajęty. Nie widzę żadnego postępu... nie rozumiem dobrze pana barona... Co zamierzasz? co myślisz? Tu zawahawszy się dodała: — Przecież mogłabym przydać mu się tu na co? Percival nisko się skłonił. — Pani odgadłaś z przenikliwością wielką — rzekł sarkastycznie — że... zajęty jestem panną Marią. Tak, to nie ulega wątpliwości... lecz... uczucie moje dla niej jeszcze jest w pieluszkach. Sam nie wiem, czy dać mu rosnąć, czy je udusić... Krzewska, lubiąca białymi ruszać ramionami, potrząsnęła nimi. — Cóż to za miłość! — odparła pogardliwie. — Sam jeszcze jej nie rozumiem — mówił Percival na wpół żartobliwie — więc i wytłumaczyć nie potrafię. To pewna, że dziewczę mnie intryguje, drażni, obchodzi, pociąga... — I pan patrzysz z daleka na nie, nie próbując się zbliżyć, przypodobać, a dajesz innym zalecać się i zyskiwać jej względy? — Komu? — zapytał Francuz. — Ja baronowi mówiłam nieraz, ów zimny Volanti... wcale nie jest do lekceważenia, a i Corsini czasu nie traci. Percival, uśmiechając się obojętnie, spytał: — Sądzisz pani? — Patrzę na to co dzień, a że baronowi dobrze życzę, chciałam go przestrzec i dowiedzieć się razem... cóż dalej? co dalej? Percival minę nastroił niby poważną. — Sercu nic zarzucać nie można — rzekł — gdy się silniej odezwie... — Baron się bo kryjesz przede mną! — przerwała Krzewska żywo. — To nie może być! Nie jesteś tak obojętnym, czytam to z jego oczu... lecz zdaje mi się, że sobie złą obrałeś drogę. Chciałam go życzliwie ostrzec... Marynka ma temperament chłodny, zamknięty w sobie, potrzeba trochę silniej szturmować, chcąc jej serce pozyskać... a raz pozyskane... Baron słuchał z natężoną uwagą, lecz otwarłszy usta, znowu z sarkazmem małym zapytał, jak gdyby sobie żartował z Krzewskiej: — Raz pozyskane, sądzisz pani, że potrafiłoby pozbyć się tego chłodu? — Pierwsza miłość — żywo odparła Krzewska, wzdychając i oczy przymrużając — zawsze jest najsilniejszą... Percival widocznie do całej tej polemiki z panią Ildefonsa żadnej nie przywiązywał wagi, po prostu żartował z niej sobie. Wygadać się z niczym ani chciał, ani myślał wtajemniczać Krzewskiej w swe uczucia i plany. Grzecznie bardzo dokończył po chwilce: — Wdzięczny jestem pani za rady i bądź co bądź proszę, abyś na mnie była zawsze łaskawą. Lecz... wróćmy do Volantiego i Corsiniego. Czyś pani dostrzegła w swej wychowanicy jaką skłonność dla jednego z nich? Krzewska zapatrzyła się w okno. — Volantiego stanowczo nie lubi — rzekła — ale to człowiek przebiegły i zuchwały. Ja muszę pilno stać na straży. Co do Corsiniego... obserwuję, podglądam... nie wiem. nic... lękam się tylko tych lekcyj, przy których pan wie, jak łatwo... Krzewska nie dokończyła. Baron, jak zawsze chłodny, uśmiechał się, nie zdając się zastraszonym bynajmniej. Wstał z krzesła, jakby chciał niepotrzebną przerwać' paplaninę. — Nie wyjdzie panna Maria? — zapytał. Pani Ildefonsa poruszyła się także i widząc, że więcej już z barona nic nie wyciągnie, zawołała głos podnosząc, zwróciwszy się ku otwartym drzwiom gabinetu, który ich dzielił od pokoju Marynki: — Mademoiselle Marie! Monsieur le baron est la. Niezbyt prędko usłyszeli otwierające się drzwi i krokiem powolnym Maria, ubrana czarno, blada, z tą twarzyczką smutnie spokojną, którą rzadko promyk jaki ożywiał, wsunęła się do saloniku. Baron z wielkim uszanowaniem i grzecznością francuską przybliżył się ją powitać. Wsparta na ręku Krzewska patrzała na nich z daleka wzrokiem badawczym. — Prawdziwie — odezwała się — nie masz, kochana Maryniu, lepszego przyjaciela nad pana barona. Ktoś mu powiedział, że byłaś trochę niedysponowaną i pośpieszył zaraz... — Ale nic mi wcale nie jest — rzekła spokojnie Marynka. — Zmęczona być muszę, bo mam wiele do czynienia. Zresztą, widzisz pan, że mój nowicjat odbywam, nie skarżąc się... i nie upadając na siłach... — Ale to nowicjat istotnie ciężki do przebycia — dodał grzecznie baron — i czyby go przecie raz skończyć nie można? — To nie zależy ode mnie — rzekła Marynka — a potem, zbytni pośpiech mogłabym przypłacić. Publiczność jest wymagająca... ja... nie czuję się jeszcze na siłach... — O! o publiczność nie powinnaś pani mieć obawy — przerwał żywo Francuz — zdobędziesz ją samym ukazaniem się. Marynka rozśmiała się smutnie. — Dziękuję — rzekła — bardzo pan baron jesteś grzeczny... ale... I przerwała, zamilkłszy nagle. Z postawy, z mowy, z bardzo zimnego obejścia się z baronem wnosić było można, że choć nie miała do niego wstrętu, choć była z nim do pewnego stopnia spoufaloną, nie czuła dla niego nic nad... tę chłodną życzliwość, jaką się miewa dla osób, z którymi obcowanie bywa miłe... Francuza trudniej było odgadnąć. Kochał się, czy chciał tylko zabawić? Nęciła go istota sympatyczna, czy tylko trudne do rozwiązania zadanie i chęć postawienia na swoim, tym żarliwsza, iż spotykała trudności na drodze? Marynka w ogóle ze swą żałobą na sukni i na czole przedstawiała istotę biedną, zmęczoną, znoszącą, co los rzucił jej na ramiona, lecz wcale nie mogącą się nazwać ani szczęśliwą, ani spodziewającą się lepszej doli. To usposobienie jej zagadkowe, to zamknięcie w sobie, ten brak młodzieńczego zapału, wiary, ochoty do życia w rozpacz wprowadzał Krzewską, barona i wszystkich niemal, co ją znali. Volanti wolałby był może widzieć ją więcej ożywioną i z większym zapałem oddającą się powołaniu, lecz z drugiej strony obojętność jej i chłód ułatwiały mu zadanie. Nie potrzebował się obawiać o nią. Rozpoczęta z baronem rozmowa ożywiała się nieco, potrafił rozbawić Marynkę, zająć ją. Krzewską z widocznym zrozumieniem swej roli, zatopiona w książce, nie mieszała się ani przeszkadzała rozmowie. Przedmiot jej zresztą zbyt zajmującym nie był. Per- cival, spróbowawszy parę razy potrącić o coś wyrazistszego, nie był zrozumiany, zwrócono go w inną stronę. Pół godziny tak zabawiwszy może, pożegnał zawsze chłodną i poważną Marynkę. Od bardzo dawnego czasu baron nie zaglądał do panny Laury Lacerti, lecz że u niej nigdy na gościach nie zbywało, bo choć nie miała talentu utrzymania przy sobie długo wielbicieli, posiadała dar przywabiania ich znakomity, nie bardzo tęskniła po niewiernym. Wiedziała ona, że baron kręcił się około Litwinki, jak ona ją pogardliwie zwała, a choć czas nieco zobojętnił ją dla tej przyszłej współzawodniczki, nie spuszczała jej z oka. Wiedziała też, co się działo u Burczakówny; miała kogoś, co Corsiniego egzaminował, co jej o pani Krzewskiej donosił, intrygowała po trosze, ale wszystkie swe siły oszczędzała na chwilę, gdy Marynka po raz pierwszy miała wystąpić. Dowiadywała się pilno, kiedy nareszcie dzień ten miał przyjść stanowczy. Czekał na niego i Scarlatti, i cała klika nieprzyjaciół Volantiego, wielbicieli Lacerti... i niemały zastęp ochotników, którzy zawsze są gotowi za coś i dla czegoś należeć do intrygi... Z tego, co Lacerti wydobyła przez swego pośrednika od Corsiniego, domyślała się, że wystąpienie mogło być bliskie. Volanti ze swej strony, choć nic nie wiedział, domyślał się, przeczuwał intrygę i zachowywał tajemnicę, bo na dzień ów chciał obsadzić teatr widzami, których by był pewien. Lacerti czuwała. O baronie wiedziała tylko tyle, że zdawał się mocno zajęty jej nieprzyjaciółką. Jednego ranka, gdy właśnie z matką najzajadlejszą prowadziła o coś wojnę i wcale do wystąpienia do gości nie była przygotowana, sługa jej zdyszana przybiegła dać znać, wiedząc, jak baron był zawsze pożądany, że czeka na nią w saloniku. Lacerti więc zakończyła tupnięciem nóżką kłótnię swą z matką, podbiegła do zwierciadła, aby czarne, rozrzucone poprawić włosy, spojrzała na nieco zabrukane rączki... i — z hałasem wpadła witać gościa. — Oczom nie wierzę! — zawołała. — Jak to? Wy! u mnie? Cóż powie wasza Litwinka? Jestemże ja godną? Francuz za całą odpowiedź ruszył ramionami, rzucił się na sofkę, nogę na nogę założył i uśmiechnął się pogardliwie. Laura stanęła tuż przeciw niego. — Czemużem winna to szczęście, iż pan baron raczył sobie przypomnieć? — Tr?ve des betises! — odparł Percival. — Przychodzę się dowiedzieć, która i jaka dynastia dziś u ciebie panuje? Straciłem z oczu. Laura zrobiła minkę kwaśną. — Cóż to was obchodzić może? — spytała i nagle wtrąciła: — Mamli w was powitać zwycięzcę? Poddała się twierdza oblężona? Baron ruszył ramionami. — Wiesz przecie, że ja nigdy nie oblegam twierdz, których się zdobyć nie spodziewam, i o tej wcale nie myślałem... — Przecież cały świat wie, że baron wszystko dla nowości porzuciłeś! — zawołała Laura. — Widzę, że nie jesteś dobrze informowaną — odparł Percival. — Daję ci słowo, że... od pierwszego poznania tego kopciuszka jestem na tej z nim stopie, jak naówczas w loży... Ona nie raczy patrzeć na mnie, a ja zbyt jestem dumny, abym się o to napraszał. Laura patrzała, słuchając z uwagą wielką i potrząsając główką. — Odprawiony z kwitkiem! — wykrzyknęła. — Przyznaj się? — A gdyby tak było? Lacerti zagryzła wargi. — Więc ktoś uprzedził? — spytała. — Nie, ale w kamieniu zakochać się nie można — rzekł Francuz. — Oh! oh! — przerwała Lacerti — kamień ten ktoś inny musiał umieć ożywić. — Lecz — tu porwała się z siedzenia, na którym była chwilę przysiadła obok barona — lecz cóż mnie to może obchodzić tak bardzo? A na kiedyż występ tej cudownej śpiewaczki, o której zawczasu cuda głoszą? — Tajemnica — rzekł Francuz, pozornie się zaczynając ożywiać i zdając skłonnym do zwierzeń, tak się przynajmniej Lacercie zdawało. — Sądziłbym — ciągnął, zwijając cygaretkę — że występ pierwszy wkrótce nastąpić musi. Badała go oczyma Włoszka, chcąc dojść, czy nie kłamie, zdawał się być w dobrej wierze. Dała mu mówić, bystro wlepiając w niego oczy. — Volanti — ciągnął Francuz z pozorną dobrodusznością — rachuje na wielkie powodzenie. Układa, zdaje mi się, parter, loże, przygotowuje klakerów i wieńce. No i zapewne mu się uda! Lacerti badała go oczyma. — A wy? jak sądzicie? czego sobie życzycie? — Ma foi! — odparł, zapalając cygaretkę, Percival — ja może bym nie był przeciwko temu, ażeby Volantiemu dać nauczkę, a panienkę trochę... upokorzyć... — Zemsta! — szepnęła, śmiejąc się białymi ząbkami, Laura. Francuz jakby nie słyszał, nie odpowiedział. — Rozumiem — dodała żywo Włoszka — dostaliście odprawę, chcecie za nią zapłacić... Przeszła się po saloniku zadumana trochę. — Pociesz się, kochany baronie — poczęła po chwili przekonana, że zrozumiała Percivala. — Volanti wprawdzie jest dosyć zabiegliwy i zręczny, ale są ludzie, co się go nie boją. Najprzód, panie baronie, rozumiesz to bardzo dobrze, że mnie... taka rywalka, której głos a choćby krzyk może mój zagłuszyć, wcale nie jest pożądaną, a biedna Laura ma trochę przyjaciół. Ma ich Scarlatti także... A my nie śpimy... Baron zrobił minkę dwuznaczną. — Nie powinniście usypiać... — szepnął. Po krótkim milczeniu dodał ciszej: — Wchodzisz w moje położenie, iż ja czynnie przeciwko niej występować nie mogę, byłoby to nader nieprzyzwoitym. Owszem, będę udawał wielbiciela i obrońcę wy powinnicie im dać nauczkę... Laura kiwnęła głową. — Baron możesz być neutralny, ale nie powinieneś nam przeszkadzać. — Naturalnie! nie będę... — Jak ona śpiewa? jak? mów! — odezwała się gorąco Włoszka, której ożywienie i zapał dziwnie od chłodu barona odbijał. — Scarlatti powiada, że ma głos, ale krzyczy... Corsini niewiele jej mógł nauczyć, bo sam nie umie nic... Więcej pono do niej wzdycha, niż z nią śpiewa... i skończy się na tym, że ją może Volantiemu odkradnie. Gdyby Lacerti spojrzała była na barona, w którego oczach błysnął wyraz dzikiej zazdrości, dorozumiałaby się może, iż Percival nie zerwał zupełnie z tą, przeciw której z nią spiskował. — Jak śpiewa? — powtórzyła Lacerti. — Ma głos, to pewna — odparł Francuz zimno — śpiewaczką być prędzej może, aktorką wątpię... Lacerti westchnęła. — Są tacy, co z zamkniętymi oczyma słuchają — rzekła pogardliwie. — Głos ma? głos ma! Wszyscy się godzą na to! Ale ja nie chcę, żeby ona głos miała... Obróciła się na nóżce. — Zrobimy tak, żeby się z tym głosem popisać nie mogła. Zaczęła się śmiać złośliwie. — W orkiestrze mam przyjaciół, łatwo ją w pierwszej chwili zbić z tropu. Są na to sposoby. Orkiestry nikt nie posądzi. Zaczyna sama... nie da sobie rady. W duecie występuje z nią Carlo, a ten mnie nie zdradzi... potrafi wywieść z taktu. Przy pierwszym wystąpieniu byle co... przepadła debiutantka. Wszystko się ułoży zawczasu. Są tysiączne sposoby. Baron zdawał się słuchać z przyjemnością. — O jednym nie zapominajcie — dodał serio — nie potrzeba przesadzać, nie można zabijać na wstępie. Publiczność ma kaprysy, może się ulitować... Fiasco być powinno, lecz nie tragedia żadna. — Tylko umarli nie powracają — odparła zimno Lacerti. Pogwarzywszy jeszcze z piękną Laurą, baron w końcu ziewnął, spojrzał na zegarek, który mu często posługiwał do uwolnienia się z niewygodnego położenia, i odszedł. Lacerti uradowana pobiegła do matki, zapomniała o kłótni z nią, chwaląc się niespodzianym szczęściem. Była pewna pobicia rywalki. Tymczasem Francuz szedł dalej w świat, z szatańską przebiegłością przygotowując to fiasco, którego sobie życzył... Tak, wypadało ono z rachuby, jako pożądane... Marynka, okryta sławą i oklaskami, mogła dlań być trudniejszą do zdobycia, niepowodzenie musiało Volantiego zobojętnić, a ją oddać mu na łaskę i niełaskę. Tak sobie wyobrażał, fałszywe mając pojęcie charakteru dziewczęcia. Pozornie więc miał bardzo gorąco starać się o świetny sukces panny Marii, w istocie chciał mu przeszkodzić. Intrygowała go swym chłodem coraz mocniej, wmawiał w siebie, że ta obojętność była rachubą, i upierał się przy walce. Były chwile, że w sercu jego mimowolnie odezwało się szlachetniejsze uczucie... że się czuł poruszonym, lecz stary, zepsuty człowiek powracał. Koniec końcem bawiło go to jak skomplikowana partia szachów. Miał zajęcie... strony ciemne i niezrozumiałe nęciły. Istoty wyjątkowej nie przypuszczał, a ta, którą miał przed sobą, miarą zwyczajną ocenić się nie dawała. Gdy sieciami tymi osnuwano biedną istotę, ona wcale się nie domyślając ich, całą się, wszystkie władze wytężała na wyrobienie w sobie ideału tego, jaki sama stworzyła i do którego chciała się stać podobną. Ani w śpiewie Corsini, ani na scenie artystki, które widywała grające, ani nauczyciel jej dramatycznej akcji i deklamacji nie zaspakajali jej. Uczyła się po trosze i od nich wszystkich, lecz miała instynkta własne. Francuz, niegdyś dobry aktor, gdy po wysłuchaniu go Marynka prosiła go o pozwolenie odegrania sceny, której ją uczył, wedle własnej myśli, zdumiewał się za każdym razem wrodzonemu talentowi. Bardzo często kończyło się na tym, że zwyciężony wołał: — Dobrze, niech i tak będzie. Nie jest to w tradycji, ale oryginalność nie szkodzi. Tak samo Corsini, który miał wszystko, czego potrzeba dobremu nauczycielowi, oprócz samodzielności i oryginalności, upierał się nieraz o sposób oddawania roli, o wyraz śpiewu, o cieniowanie, dopóki po odśpiewaniu przez Marynkę nie otworzyły mu się na to oczy, iż ona lepiej pojmowała swą rolę, niż on się jej nauczył od sławnych mistrzów. Nauczyciele ustępowali, ulegali jej, jeden Volanti, który bywał nieraz świadkiem sporów Marynki z nimi i do którego się odwoływano po decyzję, trochę się marszczył. — Tak — mówił cicho — wszystko to może być bardzo pięknym i pod względem artystycznym mieć wysoką wartość, ale innowacyj młoda, poczynająca artystka nie powinna sobie pozwalać. Jest to zuchwalstwo, które nie wszyscy ocenią, a wielu je za złe weźmie. Ale wszystko to niczym by było... Znawcy będą zachwyceni... być może, ogół składa się z istot nałogowych do pewnych tradycyj, typów, do pewnych ogólników bladych nawykłych. Ten ani zrozumie, ani oceni pani... — Lecz jakże ja mogę dobrze grać, dobrze śpiewać, ucząc się jak papuga? — mówiła naiwnie Marynka. — Gdybym powtarzała tylko, czego mnie nauczono, byłabym pozytywką... nie mogę się przezwyciężyć. Volanti nalegał. — Powinnaś pani się przemóc — mówił serio — tu idzie o powodzenie, o zdobycie sobie uznania. Później wszystko jej będzie wolno, w początkach trzeba się poddać. Publika przychodzi do teatru nie po nowe wrażenia, nie dla rozstrzygania kwestyj artystycznych, ale dla przyjemności. Marynka poruszała ramionami. — Przewiduję, panie dyrektorze — mówiła — że się podobać nie potrafię, lalką... być... nie umiem. Jeśli się we mnie dusza nie poruszy, nie zdołam nic, a gdy się poruszy, nie będę panią siebie. Volanti odchodził zafrasowany. Dyrektor po długich rozmysłach i naradach, może coś zasłyszawszy o intrygach w teatrze, zachwiał się w swym pierwszym postanowieniu wyprowadzenia od razu wy- chowanicy swej na scenę. Kadzono mu i bezpieczniej było, niż się zdawało, najprzód zyskać dla niej pewny rozgłos w salonach, w kółku znawców. Mniej się też ważyło wśród takiego grona słuchaczów, nawet gdyby zdania niezbyt były pochlebne. Nosząc się z tym planem, który tłumaczył Marynce, jako przygotowanie konieczne do występów w teatrze, do ośmielenia się i pozbycia trwogi, Volanti wpadł na myśl uproszenia księżny Teofanii, aby ona mu w tym była pomocą. Jakkolwiek pochlebiało to starej pani umalowanej na młodą, choć Marynce była życzliwą dosyć, choć muzykę lubiła i śpiew dzieweczki razem, miała księżna od niejakiego czasu trochę podejrzenia i niechęci ku sierocie... zazdrosną była o Volantiego. Rzadko już nawet zapraszała ją do siebie i tylko wiadomości przynoszone przez Zosiczową o tym, że Percival się tam kręcił i widocznie zajęty był Marynką, nieco ją uspokajały. Volanti tłumaczył się przed księżną wprost tym, że spekulował na głosie i że nie dziewczę, ale talent go żywo obchodził. Dała się więc skłonić księżna Teofania na wieczór muzykalny, na który miała sprosić wszystkich dyletantów i znawców. Rozbijało się o to wszystko, czy na nim Marynka miała występować sama, czy obok niej i inni wirtuozi, śpiewacy. Volanti dla wywarcia większego wrażenia chciał, aby była jedna tylko na wieczorze, księżna utrzymywała, że nie godziło się zamęczać biednej i niezupełnie się też na siły jej spuścić było można. Ponieważ księżna co do samego wieczoru zrobiła już ustępstwo swojemu ulubieńcowi, on się nie mógł upierać przy tym, co mu się zdawało lepszym... uległ. Obok więc tego świeżego sopranu zaproszony był tenor świeżo zamówiony z Paryża i fortepianista Niemiec, który, choć nie nawykł był do akompaniowania przy śpiewie, podejmował się na ten raz zniżyć do tej funkcji podrzędnej. Marynka, choć jej nie zbywało na odwadze, choć miała wiele krwi zimnej i rezygnacji, uczuła jednak pewną tremę. Volanti i Corsini narzucili jej dwie arie, niezmiernie trudne, to mniejsza, do popisu stworzone, i właśnie jak najmniej dla niej sympatyczne... Upierała się przy wyborze czegoś, co by jej było milszym, zahukano ją. Volanti nie dał nawet mówić z sobą tym razem. Stał się szorstkim i nakazującym. — Jeżeli pani zechcesz tak, według swej myśli, wszystko prowadzić — rzekł — ja za nie nie ręczę. Pani nie znasz warunków, ludzi, słuchaczy... my mamy doświadczenie... Corsini znowu obstawał przy tym, aby mógł znajdować się na wieczorze dla akompaniowania, a księżna przez kaprys jakiś nie chciała go mieć. Drugim domowego kwasu i dąsań powodem stała się pani Krzewska. Żądała koniecznie być zaproszoną jako towarzyszka Marynki na wieczór do księżny Teofanii. Stara pani, która ją parę razy widziała, miała wstręt do niej, nie cierpiała jej. Dwa te typy nadto były do siebie zbliżone, zbyt może sobie pokrewne, aby się mogły znosić wzajemnie. Krzewska malowaną księżnę wyśmiewała jako karykaturę; wielka pani zwała Ildefonsę istotą tak demi-monde przypominającą, że jej przy gościach w domu swym ścierpieć nie mogła. — Przez samą troskliwość dla tej dziewczyny nie można przy niej pokazywać tej starej, głupiej kokietki wiejskiej! — mówiła księżna Teofania. — To czupiradło! Nie wiem, skądeście mogli wykopać takiego koczkodona. Volanti musiał wziąć to na siebie, by Krzewskiej osło- dzić eksluzję. Zrobił to niezręcznie. Pani Ildefonsa zaperzyła się, ale odparła żwawo: — Właśnie się chciałam wykupić od tego wieczoru... bardzo jestem rada. Nie mogę patrzeć na tę emaliowaną księżnę... na tego chodzącego trupa. Ale od tej chwili, mszcząc się, Krzewska gotowa była i Marynce występ u księżny utrudnić... i psuć Volantiemu interesa. Wszystko się jej wydawało niedorzecznym i złym, pomysł wieczoru tego, wybór arii, nawet ubranie śpiewaczki. Marynka chciała bardzo skromnie się przystroić, Volanti żądał więcej elegancji, aby go nie posądzono o skąpstwo, Krzewska utrzymywała, że dyrektor na ten dzień powinien był sprawić wspaniałą, przepyszną toaletę. Znudzone dziewczę nie mówiąc nic postawiło na swoim, wybrało suknię jasną, ale niezbyt wyrazistej barwy, włosy przyczesane gładko, przepaskę dobraną do koloru ubrania. Ta prostota stroju wydawała się niemal obrachowaniem, tak z nią poważnej Marynce było do twarzy... Salon księżny, jak bardzo wielu pań wielkiego świata, mających stosunki z różnych epok swojego życia i sfer towarzystwa, miewał fizjognomie wielce różne w rozmaitych porach roku i dnia nawet. Ludzie, którzy się z sobą nie powinni byli spotykać, których dysharmonijne przybliżenie do siebie mogło być im lub gospodyni nieprzyjemnym, byli tak rozklasyfikowani, tak umiejętnie zapraszam i odprawiani, iż się nigdy nie schodzili. Kamerdyner stary miał w tym takt doskonały i rozkazy jak najsurowsze. Tak na przykład w dni, w których księżna uboższą swą rodzinę przyjmowała, nikt z wyższych sfer do niej nie bywał przypuszczony; osobne były wieczory dla protegowanych artystów, dla zabawnych, a niezbyt ogładzonych znajomych z prowincji, dla pewnych pań i pewnych ichmościów, których by księżna lepszemu towarzy- stwu pokazać u siebie się wstydziła. Księżna Teofania w ten sposób zabawiała się i urozmaicała sobie dni płynące teraz powoli i smutnie. Na ów wieczór z wielkim obrachowaniem ułożono listę zaproszonych, na której zredagowanie wpływał do rady powołany Volanti. Nie mogła ona być tak bardzo jednolitą. Musiano wezwać wszystkich dyletantów, uprawnionych, czy nie, do rozszerzania tego imienia, wszystkich znawców i pseudoznawców, którzy by, obrażeni, szkodzić mogli, nawet dwóch sprawozdawców dziennikarskich, którym choć nie objawiono tego, że się po nich spodziewano artykułów do gazet, rozumiało się to samo z siebie. Baron Percival umiał się wprosić do kółka tych wybranych. W mieście ogłoszono zawczasu, iż księżna proteguje talent, jakiego jeszcze stolica pierwocin nigdy nie miała. Prawiono cuda... Było to niezręcznością, bo nie ma środka lepszego, aby się coś złym wydało, nad za wczesne ogłoszenie zjawiska jako cudownego fenomenu. Tenor Francuz, niejaki Robin, zwłoszczony na Romboniego, rachował też wielce na ten wieczór u księżny, nie mówiąc o fortepianiście, uczniu Liszta (bo któż dziś nie jest po trosze uczniem tego mistrza?), który gotował się Rapsodią węgierską uszy słuchaczów uszczęśliwić. Marynka miała przygotowane dwie wielkie arie włoskie, najeżone trudnościami, popisowe, dla niej niesmaczne. Płakała nad nimi; Corsini utrzymywał, że powinna zrobić furorę... Cały program wieczoru był zawczasu obmyślony, nie bez walki o to, czy Marynka miała śpiewać pierwsza, czy ostatnia. Księżna Teofania rozstrzygnęła, że tenor Romboni powinien był zacząć, potem miała wystąpić ona, a finał odegrać Niemiec. Słuchaczów kółko miało się składać z dwóch pań muzykalnych, a dziesiątka smakoszów tych, co zwykle najgłośniej o muzyce gadali i uchodzili za wyrocznię u tych, którzy ich samych mało, a muzyki nic nie rozumieli. Gdy Marynka, którą Volanti ceremonialnie wprowadził, do rzęsisto oświetlonego weszła salonu, oczy wszystkich zwróciły się na nią. Słyszano o niej od dawna różne, najsprzeczniejsze zdania. Jedni, jak Scarlatti i jego klika, odmawiali jej zupełnie talentu i inteligencji, drudzy obwoływali cudem. Chodziły pogłoski uwłaczające jej sławie, bo szeptano o stosunkach z Volantim, drudzy mówili o Percivalu, ale do tego nie przywiązywano wagi. W świecie teatralnym nikt nie szuka innych ideałów nad te, do jakich formy są już z dawna urobione i przyjęte. Wnijście Marynki nie olśniewającej pięknością, ale niezmiernie poważnej, smutnej, z twarzyczką bladą i mało co poruszenie zdradzającą, zdumiało tych, co jej nie znali, a wyobrażali sobie całkiem inaczej. Księżna przyjęła ją bardzo uprzejmie. Dziewczę było nieco zmieszane w początku, lecz trwoga i wprost nerwowe tylko podrażnienie ustąpiły wprędce. Podniosła swe jasne, piękne oczy i śmiało spojrzała po tych ludziach, którzy w tej chwili nielitościwie ją wejrzeniem od stóp do głów rozmierzali. Na nikim nie uczyniła tego wrażenia, jakie zwykle wywierają artystki, które pragną sobie ludzi zjednać. Znajdowano ją chłodną i dumną. A że nieraz chłodem takim osłania się zalotność, aby się nie zdradziła, tworzono różne domysły. Tenor Romboni stał już, z kapeluszem pod pachą, w toalecie prawidłowej, w białych rękawiczkach, krawacie białym, tak napiętnowany charakterem swego powołania, iż się na nim niepodobna było omylić. Przystojny bardzo, patrzał na kobiety z tą zalotnością tak w mężczyznach śmieszną a trywialną, że mimowolnie pewny rodzaj wzgardy obudzą. Niemiec, uczeń Liszta, skromniejszej powierzchowności, blady, ospowaty, pozował za to na geniusza, co mu też niezbyt było do twarzy. Rękawiczki jego białe zdawały się drugą lub trzecią służbę wieczorną odbywać, suknie też nie były zbyt modne. Za to posępne rysy pychę i zarozumiałość zdradzały olbrzymią. Zbawca świata, bohater, nie miałby był wyrazu pewniejszego siebie, a bardziej lekceważącego dla otaczających. Volanti, który marszałkował, pierwszy zwrócił się ku otwartemu i świeżo nastrojonemu fortepianowi. Dźwięki poruszonego klawisza całe towarzystwo zelektryzowały. Panie powstawały, zaczęto prosić Romboniego, który razem z uczniem Liszta przybliżył się do fortepianu. Rozkładano nuty, przynoszono światło, a Marynka drżąca modliła się w duszy nie o powodzenie, ale by jak najprędzej skończyła się ta męczarnia popisu. Zdrajca Percival w czasie tego intermezzo znalazł czas podszepnąć radę, aby odwagi nie traciła. Wiadomo, jak podobne ośmielanie onieśmiela. Marynka drgnęła, usłyszawszy szept za sobą. Volanti udawał niezmiernie ożywionego i wesołego, ale w duszy może był więcej strwożony niż dziewczę samo. Niemiec potrącił klawisze. Romboni stał już przy nim, cisza oczekiwania — tst! tst! — wszyscy posiadali na swych miejscach i Francuz... poczyna. Słuchano go z wielkim natężeniem... Głos miał potężny, dosyć wyrobiony, lecz niesympatyczny. Coś ostrego w nim brzmiało, był nierówny... ale brawura znakomita półznawcom imponowała. Był to, jeżeli się tak wyrazić godzi, tenor tandetny, jaskrawy, hałaśliwy, pragnący zdumieć swą potęgą, a w rzeczy nie mający ani poczucia piękna, ani smaku. Bóg dał mu głos, nauka wskazała jego użycie, lecz duch nie ożywił tego mechanicznie jakoś wyrobionego śpiewu. Zaraz w początku popisu Niemiec towarzyszący tempo fantazyjne sobie obrał i ledwie nieledwie śpiewak, goniąc go i dając mu wskazówki, skłonił do przejścia w powolniejsze. Przy tym wirtuoz fortepianista, któremu wcale nie szło o tenora, ale o okazanie własnej biegłości, dokazywał tak na fortepianie, iż głuszył śpiew często i niepotrzebne do prostego akompaniamentu dosztukowywał warianty. Ale miał do czynienia z rutynowanym i śmiałym Francuzem, który z tropu się zbijać nie dawał i wyszedł krzykiem niepomiernym zwycięsko. Volanti, który bardzo pilno przysłuchywał się towarzyszeniu, namarszczył się mocno. Fortepian i głos w ciągu popisu prowadziły walkę z sobą, zamiast iść zgodne w parze. Dla niego jawnym było, że Marynka zmieszać się musi i nie da sobie rady z zarozumiałym Niemcem. Szepnął więc zaraz księżnie, w chwili gdy Romboniemu sypano oklaski, a ten się skromnie nadymał i pochwały przyjmował jako dań należną, że Marynka z Niemcem śpiewać nie będzie mogła. — Ja sam, choć akompaniuję źle, ale przynajmniej zastosować się do niej potrafię i będę się starał, gdy Niemiec gotów umyślnie wprowadzić ją w kłopot. Nie ma wyobrażenia, co to jest towarzyszenie do śpiewu. Księżna trochę się opierała w początku, ale przystała na to. Volanti poszedł wirtuozowi wytłumaczyć, iż uczennica jego jest bojaźliwą i niewprawną, i zapowiedział, że sam będzie się starał jakkolwiek towarzyszyć jej. Wirtuoz przyjął to oświadczenie z ironią i obojętnością. Marynka siedziała blada i zamyślona na kanapie, rozumiała to dobrze, jak wielkiej wagi był dla niej ten występ, smutno jej było, na sercu ciężko, lecz zdało się biednej, jakby słyszała cichy głos matki szepczący jej: „Nie bój się! Nie patrz na tych ludzi, zapomnij o nich, śpiewaj, jak gdybyś była samą...” Gdy księżna zbliżyła się do niej, prosząc, aby śpiewała, Marynka podniosła się z dziwnym spokojem, z dziwniejszym chłodem i jak automat poszła do fortepianu. Volanti czekał tu na nią, przebierając nuty i zawczasu się frasując, jak trochę skomplikowanym podoła przejściom i przygrywkom. Spojrzał na nią, była blada jak posąg, lecz nie zdawała się strwożoną. Starzy dyletanci tymczasem z dala lornetki na nią zwracali, aby się rozpatrzyć w tym, czy ma Ze phisique de l'emploi. Nie wydawała się im dosyć artystką, była dla nich za... naturalną. Nim otworzyła usta, szeptano, już domyślając się, jak ona śpiewać może, jak grać itp. Wtem księżna położyła palec na ustach... umilkli wszyscy. Śpiew wybrany słyszano tu niedawno przez dwa najsłynniejsze słowiki nucony, narzucało się więc porównanie, budziły niebezpieczne wspomnienia. Tenor, nieco na uboczu, miał wyraz twarzy sceptyczny razem i litościwy, Niemiec wirtuoz siadł, jakby nawet nie bardzo raczył chcieć słuchać tego lada jakiego popisu artystki wcale nie znanej. Fortepian ozwał się cicho... aż i głos za nim w początku nieco stłumiony i drżący... lecz po kilku taktach na twarz wystąpił rumieniec, oczy zabłysły, pierś się podniosła i strumień dźwięku czysty popłynął z taką pewnością i potęgą, że niektórzy słuchacze siedzący, sami nie wiedząc o tym dlaczego, przez uszanowanie dla niego powstawali. Marynka śpiewała cudownie, tak, lecz był to śpiew jakiś nie ujęty w kluby szkoły, nieco dziki, emancypu- jący się, mający swój własny charakter tak przeważny, że oddziaływał nawet na samą kompozycję. To zuchwalstwo wynagradzał on niezmiernym życiem. Niektórzy z panów dostali dreszczów, nerwy ich drgały, widać było z poruszeń, że urok młodego głosu tego działał na nich bardzo silnie. Oprzeć się nie mogli. Marynka głuszyła akompaniament, który Volanti bardzo niepoprawnie i z wielu opuszczeniami jako tako dociągnął do końca. Gdy aria się skończyła, chwilę panowało milczenie, lecz księżna sama szła winszować, a za nią wszyscy słuchacze poczęli cisnąć się z szalonym zapałem ku stojącej z oczyma spuszczonymi Marynce. Niemiec wirtuoz, który po kilku taktach z krzesła się zerwał, jakby go co z niego wyrzuciło, stał zmieniony i przeistoczony. Zarozumiały był, prawda, lecz kochał muzykę i wrażeniu jej oprzeć się nie mógł. Ocierał spotniałe czoło i powtarzał: — Bosko! bosko! Natomiast Francuz zwłoszczony, chociaż niezmiernie chwalił, zdawał się bardzo zmieszany i niemal upokorzony. Szeptał sąsiadowi na ucho: — Il y a de l'etoffe! Całe towarzystwo księżny było w zachwyceniu. Starzy dyletanci nie mieli słów na wyrażenie uwielbienia, porównywano do Nilsson, Patti i do mnóstwa już zgasłych wielkości, lecz ze wszystkich tych panów jeden tylko, w niewielu słowach wyraziwszy swoje nadzwyczajne zdumienie nad talentem, milczał, spoglądając na Marynkę z wyrazem niemal ojcowskiej troskliwości. Był to blisko siedmdziesiątletni niegdyś znakomity skrzypek, później kompozytor i zapalony miłośnik Beethovena, hrabia Samsonow, który miał to nieszczęście, iż się urodził hrabią i milionerem. W istocie była to organizacja muzykalna znakomita, pracą ogromną rozwinięta, był to niemal geniusz... lecz hrabia i pan milionowy! więc weszło we zwyczaj wyśmiewać się z jego dyletantyzmu. Jeżeli trudno ubogiemu dobić się uznania, zaprawdę bogatemu także zmusić ludzi, aby w nim widzieli artystę, niełatwo... Są tysiączne przesądy wygodne, które sądy zastępują. Tak na przykład wielki pan będzie zawsze albo pośmiewiskiem artystów, lub karmionym pochlebstwy ich niesmacznymi. Nie biorą go na serio. Może być wirtuozem, twórcą genialnym, nic nie pomoże... Faust księcia Radziwiłła nie ostoi się przy żadnym innym, choćby motywa jego i formy później drudzy zapożyczyli... bo książę Radziwiłł był tylko dyletantem. Tak samo malarzowi odmówione jest prawo napisania dobrej książki, a poecie odmalowania pięknego obrazu. Ci, co ani ocenić nic, ani poznać się nie umieją, zbywają wszystko negacją i śmiechem... Stare przysłowie: Plus negare potest asinus, quam probare philosophus — prawdzi się na różny sposób... Ci, co nie czują piękna... najłatwiej znajdują wady. Hrabia Samsonow więc był uważany za rodzaj oryginała, z którego manii muzykalnej uśmiechano się. Skutkiem tego nie grywał nigdy, tylko sam dla siebie... zamknięty. Lecz że bardzo lubił muzykę, zbierał u siebie muzyków, grywano kwartety, czasem popisywali się wirtuozi. Nadzwyczaj dobrego i miękkiego serca, hrabia świadczył wiele, a tego, co mu przykrym i uwłaczającym być mogło, umyślnie zdawał się nie widzieć, nie chcieć spostrzec... Zawsze z uśmiechem na ustach, spokojny, łagodności niczym nigdy nie zmąconej, stary kawaler, żył hrabia tylko już dla sztuki. Erudycję muzykalną przyznawali mu nawet zazdrośni. Ogromna biblioteka muzyczna, ciekawe zbiory autografów czyniły cichy i spokojny dom jego, na pańskiej utrzymywany stopie, bardzo powabnym dla tych nawet, co się z hrabiego wyśmiewali za oczyma. Drzwi jego oblegali co dzień biedni muzykanci, a mało który odszedł bez wsparcia. Powierzchowność staruszka była równie miłą, jak on sam... Twarz świeża, rumiana, prawie bez zmarszczek, wysokie czoło, włos srebrny przerzedzony, usta zawsze jakimś półuśmiechem namaszczone, niebieskie blade oczy przypominały całością jakiś portret jakby z Greuza obrazu wykrojony. Widać było, że ten człowiek mało żył z ludźmi, wiele w sobie, a najwięcej w tym pogodnym świecie sztuki, do którego ziemska wrzawa, swędy i brudy nie dochodzą. Wśród hałaśliwych pochwał całego grona wstrzemięźliwe znalezienie się hrabiego Samsonowa było uderzającym. Dopiero gdy znużona nieco Marynka poszła spocząć na kanapie, bo właśnie herbatę podawano i popisy muzykalne przerwano, hrabia wstał, aby ze swą filiżanką przysiąść się do elewy. Dlaczego Marynka, której on najmniej przesadnych pochwał wypowiedział, uczuła dla niego może najwięcej sympatii, było rzeczą nieodgadnioną. Z twarzy staruszka promieniała dobroć i prawda. — Śpiewasz pani prześlicznie — rzekł jej Samsonow, spoglądając na nią ze współczuciem. — Czyś już kiedy gdzie na scenie występowała? — A! nigdy! i obawiam się bardzo... tego, co mnie czeka, bo wiem, jak wiele jeszcze warunków mi braknie! — odparła z prostotą Marynka. Samsonow popijał z wolna herbatę. — Tak — rzekł — to zawód ciężki, przykry, a co gorsza, zawisło powodzenie niezupełnie od artysty. Na teatrze działają siły zbiorowe... jedna drugą wspiera lub paraliżuje. Marynka westchnęła. — Szczęściem — dodał hrabia — masz pani za sobą tyle, iż w najniekorzystniejszych nawet warunkach wyjdziesz zwycięsko... Pamiętaj, proszę pani, że choć się na wiele słów zdobyć nie mogę, masz we mnie nie tylko wielbiciela głosu i talentu, ale przyjaznego jej człowieka. Słyszałem o niej wiele i cieszę się, żem ją poznał. Tak rozpoczęta rozmowa przeciągnęła się długo. Samsonow prowadził ją naturalnie, z prostotą, i ujął sobie dziewczę. Wszyscy uważali to, że był dla niej z atencją szczególną, a Percival, gdyby nie siwe włosy hrabiego, byłby o niego zazdrosny. Ze wszystkich, których Marynka tu spotkała, jedyny to był człowiek, który trochę zastygłe z bólu serce jej poruszył... Było coś ojcowskiego w jego obejściu się z nią, coś dziecinnego poszanowania w jej stosunku do niego. I gdy hrabia Samsonow odszedł, dziewczę pomyślało sobie: czemu inni ludzie do niego podobnymi nie byli? Wieczór ten płodny był w następstwa najrozmaitsze, a niektóre z nich wcale może niepożądane... Powszechny, jednozgodny oklask i uwielbienie, z jakim przyjęto Marynkę, w kilka godzin potem uległ rozkładowi na pierwiastki, które z początku się w nim nie objawiły. Nikt nie zaprzeczał talentu, lecz każdy chciał się popisać w ocenieniu z dostrzeżeniem czegoś, co uszło drugich oka. — Głos jeszcze nie dosyć wyrobiony — mówił jeden. — Wielka szkoda, że Scarlatti nie dokończył jej wychowania muzykalnego. Znać zaraz brak gruntownej metody. — Wątpię, żeby dobrze grać mogła — odezwał się inny — brak temperamentu... chłód przerażający... Ogień można utemperować, zimnu trudno jest zaradzić... Jak lód roztopi się ono w wodę. Robiono zarzuty przeciw powierzchowności, wątpiono o inteligencji; słowem, wielkie powodzenie w salonie nazajutrz w ulicy stało się dosyć wątpliwą próbą, rokującą coś nie dającego się jeszcze osądzić. Percival należał do tych, którzy mimo znakomitego talentu, wielce sympatycznego, znajdowali w nim nie dosyć dramatycznego usposobienia i lękali się próby desek i publiczności. Tenor także, może zrażony tym, że skromne dziewczę nie dosyć mu okazało sympatii, wątpliwie i dwuznacznie się odzywał. Chociaż przed Volantim unikano zbyt otwartych wynurzeń się ze zdaniami tymi, Francuz przebiegły czuł i rozumiał, że wrażenie nie było tak silne, jak się spodziewał. Umiał to sobie tłumaczyć, a miał nadzieję, iż zdania zmienić potrafi. Przy wyjściu jeden hrabia Samsonow po cichu mu powinszował zdobyczy. Marynka powróciła z wieczoru zmęczona strasznie, zadumana i z tym przeczuciem, że pomimo oklasków nie porwała, nie uniosła nikogo swym śpiewem. Przypisywała to wyborowi nieszczęśliwemu arii i samej sobie. — Bóg mi dał głos — mówiła sobie — ale mnie na artystkę dramatyczną nie stworzył. Krzewska, która z ciekawością złośliwą czatowała na powrót, choć niewiele się dowiedziała, domyśliła się tym więcej. Wątpliwe powodzenie niemal ją uradowało. Wzięła na bok Volantiego. — A cóż? — Najświetniejsze, jak być może, powodzenie — odparł dyrektor — przechodzące moje nadzieje! — Więc w zupełności się udało? — mówiła Krzewska. — Najzupełniej. — A Marynka pomimo to smutna? — Zmęczona. Krzewska i na twarzy dyrektora nie widziała tego rozradowania, jakie by wielki sukces musiał obudzić. Zręcznie go badając, wydobyła nareszcie, iż Marynka była trochę sztywną i zimną, że zbyt lekceważyła sztukę podobania się itp. — Samiście temu winni! — zawołała ze złym śmiechem. — Wszakże to dziecko jeszcze. Żaden z was nie rozbudził w niej serca. Wszystko śpi w tej kobiecie. Artystka potrzebuje się kochać, cierpieć, być szczęśliwą, żyć, a ona dotąd wegetuje. — Na brak temperamentu niepodobna zaradzić — rzekł Volanti. — Panowie się mylicie! — zawołała Krzewska — nie brak jej uczucia, lecz zanadto żyje zamknięta; ona i ja... zbyt klasztorne prowadzimy życie... Volanti zagadał o czym innym. Krzewska też umilkła. Z tego, co mu powiedziała, choć się to zdawało jej własnym interesem natchnione, coś może zanotował sobie pan dyrektor i przyznał w duchu, iż trochę słuszności mieć mogła. Zdania wszystkich nazajutrz sformułowane zostały i zlały się w jedno staraniem panny Lacerti. Opowiadała ona, z najlepszego źródła, że owa sławiona diva okazała się bardzo mierną, bez czucia i życia śpiewaczką, że jej brakło szkoły i że choć miała trochę świeżości w głosie i choć przez litość jej dawano brawa, najpierwsi znawcy w stolicy nic dobrego nie wróżyli w przyszłości. Według niej Volanti się miał zupełnie omylić i zły był, że tyle poniósł trudów i kosztów na próżno. Nawet występ bliski skutkiem próby zdawał się jej wątpliwy. Lacerti, książę Agaton, Scarlatti i cała klika, nie okazując za wcześnie uknutego spisku, przygotowywali opi- nię, głosząc, że nowa gwiazda nie utrzyma się na horyzoncie. Nie wiedziała o tym Marynka, ale dobrze był świadom przygotowań tych Volanti i po cichu także sposobił się do obrony. Niepodobna mu było w teatrze zapobiec jakiejś manifestacji, która na karb obrażonego Scarlattiego spaść miała, lecz mógł ją odeprzeć zwycięsko. Z tym wszystkim nie spieszył jeszcze z tą bitwą stanowczą, wahał się, odciągał ją, szukając rozmaitych pobocznych sprzymierzeńców i okoliczności przyjaznych. Nie uszło jego baczności na wieczorze księżny żywe zajęcie hrabiego Samsonowa nie tylko głosem, ale osobą Marynki. Wiedział on, że Samsonow był w dobrych stosunkach i miał pewną przewagę nad księciem Agatonem, nieszczęśliwym kompozytorem oper nie grywanych i piosenek, których nikt śpiewać nie chciał. Wpadł na tę myśl, ażeby Marynka przed wystąpieniem swym odwiedziła razem z towarzyszką Krzewską starego miłośnika muzyki i prosiła go o protekcję. Nie wydał się jej z tym, że przeciw niej spisek był uknuty, chciał bowiem sam poufnie potem rozmówić się z hrabią, ale na odwiedziny rachował wiele. Gdy z tym przyszedł do Marynki, dosyć jakoś niejasno wykładając jej potrzebę tego kroku, dziewczę z wielkim wzruszeniem zaprotestowało. — Panie dyrektorze! — zawołała rumieniąc się — spełniam wszystkie wasze żądania, jestem posłuszną. Uczę się, śpiewam, co każesz, lecz do takiego upokorzenia, abym jeździła wypraszać sobie protekcję i oklaski, niczym i nigdy mnie nie zmusisz. Publiczność osądzi mnie, jakem warta lub jak będzie usposobiona, zniżyć się aż do błagania jej o litość nie mogę... Nie, nie! nie! Z tonu, jakim to wypowiedziała, Volanti, który dość ją już znał dobrze, zmiarkował, że nalegałby na próżno. Tegoż dnia sam pojechał do starego pana. Nietrudno tu było być wpuszczonym, choć stary, pracowity bardzo, albo zamknięty w swoim pokoju grał i ćwiczył się, lub nad książkami i nutami pracował. Dom pański urządzony był z wielką prostotą, a główną w nim rolę grał wielki, akustycznie zbudowany salon, w którym się odegrywały wieczorami arcydzieła muzyczne. Obok gabinet zawierał bibliotekę partytur, a za nią miał hrabia mały salonik, w którym przyjmował. Tu go w bardzo skromnym szaraczkowym ubraniu zastał Volanti nad oryginalną partyturą Mozarta, świeżo nabytą, porównywającego później sztychowany jej tekst z tym pierwszym rzutem genialnego młodzieńca. Volantiego hrabia nie bardzo lubił, lecz był dobrym i uprzejmym dla wszystkich. Me rzucając nut rozłożonych, przywitał go pytaniem, czemu był winien miłe odwiedziny? — Bo — dodał — wiem, że pan czasu nie masz nadto... Volanti przystąpił zaraz do rzeczy. — Panie hrabio — rzekł — przychodzę wprawdzie w moim interesie do niego, lecz jest on połączony ze sprawą tej śpiewaczki, którą hrabia słyszałeś u księżny, i zdaje mi się, że ona dosyć mu się podobała. Hrabia wstał i przysunął się do niego z zajęciem. — Nie omyliłeś się pan — rzekł — o cóż to idzie? — Jestem o pierwszy debiut jej niespokojny — mówił Francuz. — Ta intrygantka, Lacerti, moja primadonna w niedostatku innej, jest zazdrosną, boi się współzawodniczki. Poruszy więc wszystkie sprężyny przeciwko niej. Ma wielu przyjaciół, niestety. Scarlatti, którego musiałem odprawić, pała zemstą. Mam wszelkie powody posądzania księcia Agatona, że się dał wciągnąć w spisek przeciwko pannie Marii osnuty. Jeden hrabia możesz go uprosić i powstrzymać. Samsonow słuchał zagryzając usta. — Pewien jesteś tego, co mówisz? — zapytał. — Zupełnie; zwlekam nawet dlatego debiut... — rzekł Volanti. — Książę Agaton i jego przyjaciele, wpływ... są dla nas straszni. Przynoszę hrabiemu prośbę nie od siebie tylko, ale i od biednej sieroty... Samsonow pomyślał chwilę. — Zobaczę się z księciem — odparł — jestem pewien, że go od spisku odciągnę... Nie macie się czego lękać, głos jest piękny, powierzchowność ujmująca, publiczność bywa kapryśna, ale ogół rzadko popełnia niesprawiedliwość, a nigdy nie jest okrutny... — Ta niegodziwa Lacerti — dodał po chwili — przecież pan, jako dyrektor, możesz... zapobiec. — Niestety! — odparł Francuz — jest piękną, zalotną, namiętną, ma przyjaciół wielu, nie mogę nic i sam nawet się jej lękam... Nie chciał dopowiedzieć dyrektor, lecz hrabia się łatwo domyślił, jaki wpływ przypisywano Laurze, która świeżo zdobytymi diamentami kosztownymi była okryta. Narada z hrabią skończyła się na tym, iż przyrzekł użyć wszelkich środków, aby księcia Agatona nawrócić i odciągnąć. Volanti wyszedł spokojniejszy nieco. Lecz gdy on ze swej strony zapobiegał, aby Lacerti nie tryumfowała, niespokojna i coraz mocniej podrażniona pochwałami, jakie ją dochodziły, Cyganka nie spała także. Nadzwyczaj przebiegła i domyślna przeczuwała, można było powiedzieć, co się wkoło niej działo, czytała w twarzach, nie była zaspokojona usposobieniem swych przyjaciół, znajdując ich zbyt obojętnymi. Przemyślając nad sparaliżowaniem występu Marynki, wpadła na myśl odjęcia jej odwagi groźbą listu bezimiennego. Niewprawna w stylistykę i zaledwie cokolwiek umiejąca gryzmolić, Lacerti musiała się uciec o pomoc do jed- nego z tych kilkodniowych swych ulubieńców, których miała zawsze w zapasie na rozmaite usługi. List wystudiowany umiejętnie następującej był treści: Osoba, życzliwa pannie Marii, czuje się obowiązaną ostrzec ją, że na pierwszy występ gotują się przyjaciele obrażonego Scarlattiego wywrzeć na niej zemstę okrutną. Nic tu nie pomogą ani zabiegi dyrektora, ani klaka, ani protektorowie, nieprzyjaciele wezmą górę. Zdradzi śpiewaczkę orkiestra, przyczynią się do upadku współgrający, spisek jest uknuty z przebiegłością włoską. Jedynym sposobem ujścia sromu... jest wyrzec się występu na teatrze tutejszym i szukać szczęścia gdzie indziej. List, niby życzliwy, niekiedy nieznacznie sarkastyczny, zbyt trochę długi i gadatliwością zdradzający kobietę, zrobił na dziewczęciu wrażenie ogromne. Wątpiła i tak o sobie, przeraziła się... Lecz trwoga u niej największa nigdy trwała nie była. Na pozór zimna, cała w sobie, gdy ją coś osobiście żywo dotknęło, jak ugięta siłą sprężyna podnosiła się z nową energią. Walka, do której ją wyzywano, dała jej życie. — Raz potrzeba to skończyć — powiedziała sobie — padnę, no to padnę, lecz bronić się będę do ostatka... rozpaczliwie. Volanti, który nadszedł, znalazł ją w tym usposobieniu wojowniczym, zmienioną, rozpłomienioną, rozgorączkowaną, taką, jakiej nigdy prawie nie widywał. Podała mu list ten z uśmiechem pogardliwym. — Czytaj pan! — rzekła. — Obiecywałeś mi świetną dolę! Dotąd piłam tylko same gorycze, jestem znużona, wysilona, znękana i ani końca nie widać ofiarom i przykrościom... — Ale to są nieuniknione preliminaria każdego zawodu! — odparł Volanti, rzucając na list oczyma. Domyślał się łatwo jego pochodzenia. — List ten — dołożył, odrzucając go na stronę ze wzgardą — ma na celu zastraszyć panią i siły jej odebrać. — Tego celu nie dopnie — odezwała się Burczakówna — i widać, że go pisała osoba nie znająca mnie wcale. Przyprowadzić do rozpaczy jest dodać mi siły, nie odjąć! Dyrektorowi po raz pierwszy ukazała się z taką powagą i stanowczością; była to dla niego nowa strona jej charakteru. Zmilczał trochę. — Chciałem odłożyć debiut — odezwał się. — To by było niewłaściwym, dowodziłoby trwogi, której okazywać nie powinniśmy, a dla mnie, im się to prędzej skończy, tym lepiej... Oczy jej pałały, twarz się rumieniła, uczucie uczyniło ją piękną. Volanti pomyślał, że taką by ją chciał był widzieć na scenie. Chodziła poruszona, majestatyczna, zmężniała i dojrzała nagle. — Więc masz pani męstwo do wystąpienia? — zapytał. — Choćby jutro — odpowiedziała Marynka. — Rolę umiem... na wszystkie wypadki jestem przygotowana... nie daj mi pan ostygnąć. Volanti skłonił się, dołożył kilka słów, tyczących się kostiumu, potem coś pochlebnego i odszedł wielce uradowany ze skutku, jaki wywarł anonim. List pozostał zapomniany na stoliku i wieczorem ciekawa a zła Krzewska mogła go pochwycić i przeczytać. Od wystąpienia Marynki w salonie księżny, do którego ją nie zaproszono, pani Ildefonsa miotana była uczuciem zemsty jakiejś, którą gotowa była wywrzeć na wszystkich. Marynki nie mogła cierpieć dlatego, że jej ująć nie umiała i czuła się odepchniętą; nienawidziła Volantiego, który się bez niej obchodził i z niczego nie zwierzał się; zła była na Percivala, który słuchać jej nie chciał, nad wszystkich najsroższą nienawiścią ścigała księżnę; słowem, źle była z całym światem. Powodzenie, na które rachowała tyle, wcale się nie zapowiadało; Corsini nie myślał wcale o wywdzięczeniu się wzajemnością. I tego ostatniego marzenia wyrzec się musiała. Gryzła ją bezsilność i rola podrzędna, którą grała. Wśród tego zamętu różnostopniowych gniewów, pragnień pomsty, nienawiści, Krzewska gotowa była wszystko poświęcić, byle nasycić choć jedną zemstę. Zgubić Marynkę — byłoby ją uszczęśliwiło. Nie tyle złe serce, ile szał jakiś w niej działał, popychał. Obalić cały ten gmach różnych nadziei i planów przyszłości, a samej potem umyć ręce i ujść na powrót do starej marszałkowej. — Nie słuchaliście mnie, nie chcieliście mnie znać... Siedziałam jak malowana, otóż macie skutki! Adieu! Szukając dróg, którymi by zemstę wywrzeć mogła, nie znalazła pewniejszej nad zwrócenie się do Corsiniego. Włoch nie chciał jej zrozumieć, choć mu jasno dawała poznać, że go namiętnie kochała, i to gotowa była znieść, byle jej za narzędzie posłużył. Wiedziała, przekonywała się co dzień, iż szalał o Marynkę... gotowa była dopomóc mu do wszystkiego, do porwania jej, do gwałtu. Z takimi projektami nosiła się obrażona i oszalała Krzewska. Przy pierwszej zręczności postanowiła zacząć działać... Corsiniego podbudzić, ułatwić mu, dopomóc. Nie wątpiła, że Włoch łatwo się da skłonić i pójdzie za jej radą. — A potem — mówiła sama do siebie — kłaniam uniżenie, bywajcie zdrowi!... Ruszę na powrót do mojej starej kłaść jej kabałę, ale pokażę im wprzódy, że mam i głowę na karku, i serce w piersi, i dumę, której bezkarnie obrażać nie pozwolę. W dzień występu pierwszego Marynki, którą na afiszach obyczajem teatralnym zapisano jako pannę Marię Burcelli... bo wyraz „Burczak” wydawał się nadto pospolitym, od razu niemal panowało życie, ruch, niepokój niesłychany. Bilety były wszystkie rozkupione, a ciągle jeszcze dobijano się o nie, ofiarując ceny wysokie na próżno. Volanti znaczniejszą ich część sam rozdał, resztę wyprzedawano oględnie. Kasjer miał instrukcje swoje. Lecz największa ostrożność niewiele się tu przydać może, bo osoby obawiające się, aby im wnijścia nie odmówiono, posługiwały się innymi. Można było gotującą się opozycję osłabić, niepodobna jej usunąć całkowicie. Volanti chodził rozgorączkowany. Lacerti nie grała tego wieczoru, lecz miała miejsce w loży i za nic w świecie nie byłaby się wyrzekła widoku tego dramatu, jaki się tu miał odegrać. Zapaleńsi ogromne zakłady robili o to, że debiutantka nie dośpiewa do drugiego aktu i że ją zastąpić będzie potrzeba. Z drugiej strony przygotowano wieńce i bukiety. Wśród artystów, których większość była zyskana przez Laurę, mniej wyraźnie zarysowywały się dwa obozy. Kobiety, które nie cierpiały „Cyganki”, były za nową gwiazdą; mężczyzn miała za sobą Lacerti, lecz i z tych wielu na próbach dało się ująć urokowi prostoty, powagi i talentu młodszej śpiewaczki. Nie wydawali się oni z tym, lecz wahanie się nadawało im postawy zimne i czoła zadumane. Tenor Carlo, którego była pewna Lacerti, że w pierwszym duecie potrafi splątać niedoświadczoną Marynkę i wyrzucić ją z taktu, w ostatniej chwili w duchu powiedział sobie, iż byłoby to niepoczciwą zdradą. Nic nie wiedząca o zabiegach hrabiego Samsonowa u księcia Agatona i o usunięciu się jego w ostatniej chwili od spisku Lacerti zbladła i zdrętwiała, zobaczywszy ich wchodzących razem i siadających przy sobie. Rozumiała, co to znaczyć miało. Natychmiast adiutanci jej wyprawieni zostali na wzwiady. Powoli teatr się zapełniał i wszystkie znakomitości, często przychodzące późno lub nie ukazujące się wcale, były na swych miejscach. Twarze widzów, ich poruszenia malowały dobitnie niecierpliwość, niepokój, z jakim oczekiwano podniesienia zasłony. Nigdy może Volanti nie okazał się genialniejszym w przygotowaniu widowiska; musiała mu tę sprawiedliwość oddać Lacerti; klaka była wzmocniona i rozsadzona doskonale. W loży księżny Teofanii, najczęściej próżnej, siedziała już ona, Zosiczowa i kilku starych jej przyjaciół. Ta chwila oczekiwania roznamiętniła wszystkich. Laura widziała, że walka będzie zajadła i uparta, lecz rachowała na to, że pierwszy raz występującej bardzo łatwo będzie odjąć odwagę i odnieść nad nią zwycięstwo nawet małą stosunkowo siłą. Falanga Cyganki składała się przeważnie z młodzieży zuchwałej, upartej i gotowej dopuścić się skandalu. Wśród ciszy orkiestra rozpoczęła uwerturę, kurtyna się podniosła, chór, złożony z elementów niekoniecznie dobranych, odezwał się, jak zwykle, trochę fałszywie i bezładnie, po kilku dopiero taktach przychodząc do porządku. W trzeciej na koniec scenie miała wystąpić oczekiwana... Marynka. Volanti chciał, aby samo jej ukazanie się powitano oklaskami, lękał się jednak, by za wcześnie jakich oznak przeciwnych nie wywołać. Nie bardzo słuchając rad dyrektora, przeciw tradycji scenicznej Marynka uparła się ubrać skromniej, niż było we zwyczaju. Volanti, który ją w loży widział, nie bardzo był kontent, lecz musiał przyznać, że miała wielką szlachetność postawy i wydała mu się piękniejszą niż kiedykolwiek. Ludzie, nawykli do tych wszystkich konwulsyjnych debiutantek, które głowę tracą, słabną, płaczą, które potrzeba trzeźwić lub wzmacniać czymś, ośmielać, popychać, byli niesłychanie zdumieni spokojem majestatycznym, z jakim się przypatrywała przed wystąpieniem Marynka, blada, milcząca, ale przytomna i pani siebie. Wszystka jej trwoga zamykała się gdzieś w piersi, odgadnąć ją mógł ktoś, nikt zobaczyć. W chwili gdy się wysunęła zza kulis krokiem powolnym, ale pewnym i miała rozpocząć duet... posypały się oklaski, ale zarazem, odezwało się gwałtowne sykanie... Brawa natychmiast ustały, zrobiła się cisza, duet rozpoczął się nareszcie. Marynka, której sykanie było bodźcem, co zamiast onieśmielić dodało rozpaczliwego męstwa, od razu podniosła głos tak potężny, czysty, takiego dźwięku cudnego, że ci nawet, co byli przygotowani przyjąć ją sykaniem, porwani zostali, zachwyceni, stracili głowy. Niepodobna była, nie zdradzając się i nie kompromitując, syknąć, tak jak nie można w biały dzień dowodzić nocy. Najmniejsza wątpliwość co do piękności tego organu byłaby mogła służyć za pretekst i usprawiedliwienie, niestety! tu skazy żadnej nie było. Lacerti jak mur blada pochyliła się w głąb loży i ze złości łzy jej się z oczu puściły, zaczęła łkać, dusić się i chustką musiała sobie zamknąć usta. Tenor Carlo nie tylko że się nie dopuścił zdrady, lecz uniesiony jak inni śpiewał jak nigdy. Przyjaciele i nieprzyjaciele, gdy duet się skończył, bezwiednie, machinalnie, szalenie brawa bić poczęli. Tumult się zrobił w teatrze, wstawano z ławek, powiewano chustkami, wychylano się z lóż. Marynka stała i z powagą a wdziękiem dziękowała na wszystkie strony. Tryumf był tak wielki, że sprawiał cuda. Scarlatti, który śmiał się, gdy wychodziła, w czasie śpiewu stał jak słup, z czołem zmarszczonym, oniemiały, a gdy zaczęto bić brawa, z loży się wysunął. Rozumie się, że księżna Teofania, Samsonow i Agaton nawet, jawnie z uniesieniem przyklaskiwali. Przyjaciele Lacerti, dopiero pod koniec tej owacji oprzytomniawszy, sykać chcieli zacząć, ale bezsilna ich próba nie dosłyszana, zatłumiona, przeszła niepostrzeżenie. Niektórzy z przewódców kliki starali się wysunąć, aby pójść do loży Cyganki po nowe rozkazy, lecz ta, dostawszy serdecznego śmiechu, na pół omdlała kazała się wyprowadzić, siadła do powozu i odjechała do domu. Bitwa była przegrana na głowę. Po takim początku reszta już poszła świetnie, wśród coraz rosnącego zapału słuchaczów. Są w życiu stanowcze chwile; taką była dla Marynki ta godzina walki, która całym jej organizmem wstrzęsła, oddziałała na umysł, na uczucia, dała jej pierwszy raz skosztować tej upajającej ambrozji oklasku i uwielbienia, która wieczne potem budzi i niczym nie ukojone pragnienie. Owa skromna i poważna dzieweczka w ogniu tym przetworzyła się na nową istotę. Niepokój ją ogarnął, nie poznawała samej siebie, płakała myśląc: „Mateczko moja! czemu ty nie dożyłaś tej chwili". Tak, była to chwila wielka i błoga, ale zarazem brzemienna niebezpieczeństwy, które się z niej narodzić miały. Gdy po prawdziwej burzy oklasków i nieskończonych wywoływaniach, po zasypaniu wieńcami Marynka powróciła do swej loży, pełnej już winszujących, życzliwych i nieprzyjaciół nawróconych, uczuła się osłabłą, nie mogła mówić i musiała cichym niezrozumiałym głosem prosić, aby jej dano odpocząć. Volanti natychmiast grzecznie bardzo powyprowadzał wszystkich, hrabia Samsonow tylko, książę Agaton, Percival mieli szczęście dostąpić do divy i ścisnąć jej drżącą rączkę. W kącie loży z rękami na piersiach założonymi siedziała zasępiona Krzewska, której ten tryumf serce zakrwawił. Przed chwilą mówiła z Corsinim, który chodził oszalały. Występ ten namiętność jego do najwyższego spotęgował stopnia. Oprócz szalonej miłości, jaką w nim obudzała od dawna Marynka, w biednym człowieku rodziła się też myśl, że mąż takiej śpiewaczki miałby miliony, których głos taki wart być musiał. Krzewska czytała to w nim wszystko i urągliwie na niego patrzała. — Żeby ten młody, ładny chłopiec, będący nauczycielem, widując ją niemal co dzień bez przeszkody przez czas tak długi, nie potrafił jej sobie pozyskać! — szeptała szydząc. Włoch stał zamyślony. — Gdybyś tylko chciał, byłbyś ją miał — dodała — ale trzeba się mnie było pięknie pokłonić. — Pokłonić! — przerwał Corsini — ja bym padł przed panią na twarz. Krzewska żywo mu coś zaczęła szeptać na ucho i śmiać się. Corsini słuchał, rumienił się, pochwycił ją za ręce i począł je okrywać pocałunkami. — Tak! tak — szeptała prędko pani Ildefonsa — lecz trzeba mi być posłusznym i... Palce położyła na ustach. Volanti dawał sobie składać powinszowania i życzenia z godnością człowieka, który zna wartość swoją, przyjmował je milczący z miną, która mówiła za niego: „Widzicie, że się nie omyliłem”. Wieczór ten w perspektywie dawał mu krocie. Kontrakt zawarty na dobrych lat kilka czynił Marynkę niewolnicą jego i złotodajną skarbnicą. Namyślał się właśnie, w jakich rozmiarach miał śpiewaczkę do dochodów spodziewanych przypuścić. Unikając oczekujących na nią ciekawych, Marynka, starannie otulona przez Volantiego, siadła do powozu z milczącą Krzewską i pojechała do domu. Rażący był zły humor jej towarzyszki, którego ona sobie wytłumaczyć nie mogła. Pani Ildefonsa składała go na ból głowy, lecz wyrwało się jej półsłówko, dające do myślenia Marynce. — Raz się to udało — rzekła nadąsana — ale teraz wymagającymi będą, dopiero się pocznie heca... Zazdrosnych narobiłaś dosyć... zobaczysz... Ale co mnie do tego! Z zazdrosnych jedna Cyganka była w istocie najniebezpieczniejsza. Zawieziono ją do mieszkania w gorączce, chorą, rzucającą się gniewnie. Matka, która w teatrze nie była i ani się spodziewała podobnego końca, przestraszona naprzeciw niej wybiegła, ręce łamiąc i przeklinając. Lecz po kilku kroplach koniaku, którymi orzeźwiono Laurę, cała jej energia z podwojoną złością powróciła. — Nie koniec to! — zawołała — zobaczymy, kto się zaśmieje ostatni! Po widowisku najpoufalsi przyjaciele Lacerti przybiegli do drzwi dowiedzieć się, co się z nią stało, i tłumaczyć z winy, a raczej jej wypierać. Laura przyjęła ich łajaniem i przeklęstwy. W saloniku piekielna wrzawa powstała zrazu, która się nieprędko dała ukoić i przeszła w ożywioną, gorączkową rozmowę. Winę główną składano na księcia Agatona i na Scarlattiego, ale każdy z przytomnych czuł się w duszy po trosze winnym i tym goręcej starał się oczyścić. Wcale niespodziewanie do tego grona poufałych, przybyłych z kondolencją, po chwili przyłączył się baron Percival. Na twarzy jego, zwykle nie zdradzającej myśli, wyraz jakiegoś rozdrażnienia źle ukrywanego widzieć się dawał. Zbliżył się do Lacerti, podając jej rękę i patrząc w oczy ciekawie. — Cóż? — rzekł — nie podołaliście nieprzyjacielowi? Wzruszył ramionami. — Mógłbym was teraz spytać, jak wy mnie niegdyś: dajecie za wygraną? Laura dziko się rozśmiała za całą odpowiedź. Baron ciągnął dalej z zimnym swym sarkazmem. — Trzeba przyznać, że ta mała ma nadzwyczajne szczęście! Uważaliście, że książę Agaton był w uniesieniu, że Scarlatti oniemiał i uciekł. Gdy to mówił, ktoś go łokciem potrącił. Drzwi się otworzyły, wchodził właśnie wspomniany Włoch, z twarzą wywróconą, z brwiami ściągniętymi, z włosem bardziej jeszcze niż kiedykolwiek rozczochranym, widocznie przejęty, niespokojny, wzburzony. Wszyscy umilkli, robiąc miejsce szanowanemu powszechnie maestro, który szukał oczyma Lacerti. Ona stała już naprzeciw niego, przybrawszy teatralną postawę, z rękami zwieszonymi i załamanymi. — Patrzże, mistrzu! — zawołała — jaka sprawiedliwość na świecie! I komu tu dziś wierzyć można? Zdradzili wszyscy... Ta dziewczyna nie umiejąca nic... — Hola! hola! — przerwał Scarlatti — przepraszam. Jeżeli co umie i jeżeli dziś zwyciężyła, nikomu innemu tylko mnie jest winna. Tak, mnie! Corso popsuł tylko, com ja wszczepił w nią. Niesprawiedliwość w tym, że owoce tryumfu ten błazen niedouczony, ten samouk bez metody zbierać będzie. Powinna była wieńce swe przynieść mi pod nogi. — Jak to? — wybuchnęła Laura — więc wy, maestro, uznajecie jej zwycięstwo? Scarlatti szyderczą zrobił minę. — Ale, moja ty przepiękna — odparł — zwycięstwo nie jest wątpliwe, a winna je nie oczom i nie pięknej postaci, bo wcale piękna nie jest, jak ty... tylko znakomitemu głosowi, którym ją Bóg obdarzył. Zaręczam wam, że gdyby do końca była w moich rękach, stałaby się najpierwszą śpiewaczką tego wieku. Lacerti oniemiała, zbladła jeszcze bardziej i nagle się odwróciła od Scarlattiego, który tak był zajęty sobą, że na ten ruch nie zwrócił uwagi. Włoch padł na kanapkę, rozłożył się na niej bez ceremonii i mówił, ciągle będąc pod wrażeniem śpiewu: — Jest to talent niedojrzały, tak, nie wiadomo, czy znaczniejszemu repertuarowi podoła, ale materiał znakomity... głos potężny i jest w tym dusza, której wy nie macie, wy, śpiewacy dni powszednich. Mogłaby śpiewać fałszywie, będzie grała niewprawnie, a ludzi oczaruje i pochwyci. Dusza w niej jest. Nie myśli o podobaniu się, o kokietowaniu, cała w swej roli, dlatego wygrywa! Pochwały te Scarlattiego tak przykrymi były Laurze, iż oburącz uszy sobie zatknęła i odeszła kilka kroków. Percival słuchał skrzywiony, niekontent, ale nadzwyczaj zajęty i rozciekawiony. Inni dla przypodobania się artystce, o której łaski szło im więcej niż o Scarlattiego, ściągali się do niej, szepcząc coś, pocieszając i wymyślając na Włocha. Lacerti potrzebowała dosyć długiego czasu, nim ochłonęła z gniewu. Nie chciała sobie narazić Włocha, który był jej jedynym dziś obrońcą i protektorem w świecie sztuki. Mrucząc poszła po filiżankę herbaty i aby mu gębę zatkać sama ją pokornie przyniosła, przysunęła stoliczek i w milczeniu posługiwać zaczęła Scarlattiemu, który gderać nie przestawał. Powracająca z Marynką do mieszkania Krzewska bardzo pragnęła zbadać stan duszy dziewczęcia; spodziewała się, że tryumf ten uczyni ją dumną, upoi... doda jej energii jawnej, uzuchwali; nie mogła pojąć, dlaczego widziała smutną, pogrążoną w sobie, znużoną i niemal tak przygnębioną, jakby wracała po klęsce. Tymczasem w tej duszy dziecka wioski odbywała się walka, spierały się z sobą siły, o których istnieniu Krzewska wyobrażenia mieć nie mogła. Samo dziewczę nie umiało jeszcze opanować uczuć i myśli, wyjść z tego zamętu, w jaki je rzucił wieczór, który o losie śpiewaczki rozstrzygał. Obudziły się w niej całkiem dotąd nie znane żądze... Zwycięstwo dawało smak do nowych walk, zrozumiała urok i siłę sławy, słodycz oklasków. Krytykowała sama siebie, nie była zupełnie zaspokojoną, chciała od siebie więcej. Wśród tego rozmyślania i przypomnień, niewidocznymi jakimiś nićmi do wspomnień wieczoru i nowego życia przywiązane dawniejsze, dni wiosennych, jawiły się na tym niebie ciężkimi pokrytym chmurami, jak owe lazurowe kątki wpośród szarych opon po burzy. W tłumie, który widziała wieczoru tego, zdało się jej widzieć twarze matki, majora, Jurasia, Zantyra i żałościwą twarz księdza Kaliksta. Jak marionetki umarli i żywi przesuwali się przed oczyma. Powóz pełen był wieńców i bukietów, które zła Krzewska odpychała nogami i dusiła rękami. Dojechały tak do domu, a pani Ildefonsa, zaledwie wysiadłszy, widząc Marynkę nieochoczą do rozmowy, zamruczała coś, chwyciła się za głowę i trzaskając drzwiami poszła się zamknąć w swoim pokoju... Marynka była temu rada i pośpieszyła też zdjąć z siebie ubranie, spocząć, myśleć. Tyle a tyle teraz miała do myślenia! Czuła, że do tego cichego pokoiku, z którego wyszła niedawno nieśmiałą i trwożną dzieweczką, powracała dojrzalszą, przeistoczoną. W dali, we mgłach Berezówka już się nie tak przedstawiała uroczo. Blaski ją olśniły, oklaski upoiły słodko, serce zabiło nie do cichego spoczynku, lecz do nowych zwycięstw i upojeń. Widziała Laurę w loży na pół omdloną z zazdrości. Czuła się istotą już nie pospolitą i równą innym, ale szczególniej obdarzoną, więc do szczególnych tych celów stworzoną. Tryumf ten był to palec Boży wskazujący jej cel żywota. Dawna pobożność odezwała się w sercu wzburzonym i sama nie wiedziała, jak znalazła się z rękami złożonymi klęczącą przed obrazem Matki Boskiej. Ale się modlić nie mogła. Zapukano z lekka do drzwi, Marynka porwała się nastraszona... Poznała głos Volan-tiego i przeze drzwi prosiła go, aby czekał w salonie. Potrzebowała otrzeć z twarzy nienawistne bielidło i umyć oczy zapłakane. Volanti chodził tymczasem po salonie głęboko zadumany. Wiedział bardzo dobrze, iż się do tego tryumfu wiele swoimi zabiegami przyczynił, lecz miał nadto doświadczenia i znajomości rzeczy, by nie uznać, że głos śpiewaczki i cała jej istota odegrały w tym rolę przeważną. W ostatnich czasach liczne starcia, maleńkie spory, rozmaite oznaki dały mu uczuć, iż Marynki usposobienie dla niego wcale nie było przyjazne. Chciał to naprawić. Czy się wziął zręcznie, o tym sądzić trudno. Gdy Marynka wyszła, Volanti najprzód począł od komplementu i powinszowania, dodając, iż od pierwszego usłyszenia jej głosu przyszłości jego był pewien. — Winnaś pani wiele talentowi własnemu — dodał — to pewna; lecz niech mi wolno będzie z pewną dumą przypomnieć, że i ja w tym miałem udział jakiś i należy mi się choć trochę życzliwości. Burczakówna była tego dnia w takim rozbudzeniu i gorączce, iż bynajmniej nie zmieszana tym odparła żywo: — Winnam panu wdzięczność, tak jest! Rozumiem to dobrze... lecz, szanowny panie, tę chwilę, którą wy zowiecie tryumfem, opłaciłam zbyt drogo. Nie zmuszajcie mnie, bym to sobie przypominała. A cóż mi po tym wszystkim? Przebrzmiały oklaski, na szyi czuję jarzmo... życie mi się nie uśmiecha... Dla pana ten wieczór jest zapewnieniem, żeś może nie stracił nakładów; dla mnie, to może potrafię mu się wypłacie; ale czyż to się może nazywać szczęściem? Com zyskała? Śmiała ta odpowiedź zmięszała nieco Volantiego, zdziwił się jej, nie spodziewał podobnej, nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Dzieweczka ta, która mu już czasami zimnym jakimś oporem i energią dawała wiele do myślenia, jeszcze bardziej zagadkowa, groźniejsza stała przed nim. Sądził, że ją znajdzie śmiejącą się, szczęśliwą. — Pani — odezwał się grzeczniej niż zwykle — jesteś jeszcze mocno wzruszoną i nie dziw... Żołnierz po bitwie jest wzruszonym także, a to była walna batalia. Ocenisz pani wartość jej później dopiero. Marynka uśmiechnęła się niewesoło. — Być może — rzekła trochę dumnie. — Pan mi przypomniałeś, com mu winna; pozwól, abym z mej strony spytała go też, czy nie uznajesz, żem pracowała usilnie i obowiązek spełniła? — Nie przeczę — odezwał się żywo Volanti — wierz mi pani, że i ja wdzięcznym być umiem. Dalej nie przedłużali już rozmowy z tego tematu. Volanti wtrącił coś o intrygach, począł mówić o hrabim Samsonowię, o pozyskaniu Agatona i w końcu o tym, że Scarlatti (jak słyszał) głosił już, jako ona jemu swój głos i zwycięstwo zawdzięczała. Volanti śmiał się z tego. — Któż wie? — odparła Marynka — nieznośny, okrutny dziwak stary może mieć słuszność... Dyrektor, nie zabawiwszy długo, pożegnał zmęczoną. Grzeczność nakazywała mu się dowiedzieć do Krzewskiej, choć jej nie lubił. Zastał ją w pokoju własnym, nie rozebraną jeszcze, kwaśną, z oczyma zapalonymi. Nie miała wielkiej ochoty do rozmowy. Z ręką na głowie, która mówić miała, że ją bolała ta nieszczęśliwa głowa, przyjęła gościa w progu. — Święcisz pan tryumf swej uczennicy — odezwała się — tak! winszuję jej i jemu, tylko sobie powinszować nie mogę, bo moje usługi i zasługi tu przez nikogo nie zostały ocenione. A com się namęczyła z tą... z nią, z wami, to chyba Pan Bóg mi za grzechy policzy. — A! a! — uśmiechnął się Francuz. — Szczęściem dla pani, panna Maria coraz mniej potrzebować będzie trudu i pilności około siebie, bo doskonale jakoś sama się rządzić umie, a towarzystwo jej nie naraża pani na przykrości, spodziewam się. Krzewska nastawiła minę dwuznaczną. — Poznałbyś pan — mruknęła — na com się ja tu przydała, gdyby mnie nie było...To, co ja tu robię, wprawdzie nieznacznie może... ale... W tajemniczy sposób, nie kończąc, dodała: — Kiedyś się to okaże... Dobranoc! I zamknęła drzwi Volantiemu przed nosem, który złego humoru i wymówek nie zrozumiał. — Roznerwowana baba! — rzekł w duchu i odszedł. Po oddaleniu się dyrektora Marynka, wracając do swego pokoju, w gabinecie znalazła na kanapie, stole i podłodze rozrzucone bukiety i wieńce i mimowolnie się przy, nich zatrzymała. Leżały one w nieładzie, tak jak je tu służba z powozu przyniósłszy naprędce pokładła. Przy niektórych były wstęgi... inne odznaczały się smakiem i elegancją, niewiele prostotą. Marynka rozpatrywać się zaczęła. Przy jednym z wieńców był napis świadczący, że go ofiarował Corsini, którego z dała tylko frenetycznie sypiącego oklaski spostrzegła Marynka. Piękny bukiet miał przypiętą kartkę wizytową hrabiego Samsonowa. Me brakło i wielce smakownie ułożonych kwiatów od Percivala, i bukietu od księżny. Mnóstwo innych było niewiadomego pochodzenia. Nie postrzegła się, przerzucając je, Marynka, gdy z głową obwiązaną stanęła za nią Krzewska, która tę chwilę uciechy koniecznie popsuć chciała. — Myślisz pewnie — odezwała się — że to coś znaczy? że ci to śpiew twój wysłużył? Ale, ale! połowę tych kwiatów wcześnie zamówionych zapłacił Volanti, drugą uproszeni jego przyjaciele... Śmiecie! — rozśmiała się Krzewska. Dziewczę spojrzało tylko i nic nie odpowiedziawszy, wysunęło się do swojego pokoju. Krzewska tymczasem ze złością przerzucała bukiety, sama może nie wiedząc, czego w nich szukała. Uderzył ją jeden z kartą hrabiego Samsonowa. Wzięła go w rękę, poczęła obracać na wszystkie strony i po wadze czując, że coś zawierać może, odkryła bransoletę złotą, kwiatami osłonioną, którą był objęty. Zaiskrzyły się jej oczy, serce uderzyło... zazdrość je ścisnęła. Na pięknej złotej obręczy stał napis pamiątkowy, a w zapince stał duży szmaragd brylantami otoczony. Krzewska może by sobie była przywłaszczyła ten klejnot, lecz po namyśle znalazła to niebezpiecznym. Zapukała do pokoju Marynki. — Powinszować muszę — rzekła ukazując branso- letę — zaczynasz szczęśliwie. Nie ma dla młodej dziewczyny nic pomyślniejszego nad zawrócenie głowy starcowi. To mówiąc, zdumionej wręczyła ze śmiechem bransoletę i dygnęła. — Od hrabiego Samsonowa! Bukiet był nią opasany... Winszuję... Warto by przetrząść inne... może jeszcze co się znajdzie. Marynka patrzała więcej przestraszona niż szczęśliwa, oczom prawie nie wierząc. Na bilecie, czego nie dostrzegła wprzódy, kilka słów stało z błogosławieństwem od starca i życzeniami. Krzewska tymczasem przerzucała inne bukiety i rozrywała je, szukając w nich nowych zdobyczy. Polowanie to nie powiodło się wcale. Przy dwóch bezimiennych znalazły się nieciekawe wierszydła. Późno w noc Marynka padła nareszcie zmęczona na łóżko, długo zasnąć nie mogąc; a gdy sen skleił wreszcie powieki, roił się jej do rana ten świat lampami teatralnymi jaskrawo rozświecony z tysiącem ruchomych postaci. Krzewska mniej jeszcze spała, układając rozmaite plany zemsty. Za co się miała właściwie pomścić na niewinnej istocie, nie mogłaby była może wytłumaczyć. Za to, że ją tu zawiodły nadzieje, że na podrzędne zepchnięto ją stanowisko, że czując się lepszego losu godną, wegetowała tak nędznie u boku tej, którą zawładnąć nie mogła. Wiedziała jedno to, że powinna była zemścić się na Marynce, na Volantim, na księżnie, na całym świecie. Nazajutrz około południa baron Percival przyszedł, wrzekomo z powinszowaniem, w istocie dla zbadania, jakie wrażenie wywarł wieczór na Marynce. Nęciła go ona coraz bardziej, coraz więcej pragnął ją zdobyć, lecz było w tym coś prawdy, co mu w oczy rzu- ciła Laeerti, że się zestarzał. Nadzwyczaj z wolna i ostrożnie, krok za krokiem dobijał się o te łaski "dziewczęcia, niezdecydowany jeszcze, czy ma dla niej spokój swój poświęcić i zaawanturować się. W saloniku przed wyjściem Burczakówny przyjęła go nieznośna Krzewska, której pilno było opowiedzieć o bransolecie i wytłumaczyć ją niedorzeczną namiętnością siedemdziesiątletniego starca. Percival ruszył ramionami. Krzewska dorzuciła coś o bukiecie Corsiniego, chcąc zazdrość obudzić, ale Francuz był marmurowy. Dziewczę wyszło po walce z sobą wczorajszej, po marzeniach nocy trochę bledsze, ale już panią siebie. Mówiliśmy, że doskonały takt i pozorna szczerość Per-civala czyniły go Marynce sympatyczniejszym nad innymi. Zwierzała mu się otwarcie... miała go za przyjaciela, nie za adoratora. Percivalowi było wygodniej z tą rolą. Przed nim spowiadała się naiwnie z wczorajszych wrażeń, z trwogi, którą musiała przezwyciężyć, i śmiała się trochę z innych, nieco z siebie. — Nie wiem, panie baronie — zapytała na ostatek — co się stało z panną Lacerti? Spostrzegłam ją w loży w początku widowiska... Zdało mi się, że rzuciła się gwałtownie w głąb loży... że wyszła. Co to było? Percival namyślał się nad odpowiedzią. — Biedna Cyganka zachorowała z zazdrości — odparł z szyderstwem. — Nie dziwię się jej, bo choć ma wielbicieli wielu, ma ich po części dlatego, że występuje w teatrze. Lęka się o swą sławę, boi się zaćmienia. — Mój Boże! — przerwała z jakimś współczuciem nagle wzburzona Marynka — czegóż się ona lękać może? Jest piękna, gra z wielkim powodzeniem, umie pewnie więcej ode mnie, a ja byłabym najnieszczęśliwszą, gdybym komuś stała na zawadzie. Wiesz, baronie, co? — dodała po małym namyśle — po wczorajszym wieczorze więcej niż kiedy czuję się w obowiązku zbliżyć do niej i uspokoić ją. Percival potrząsł głową. — O! o! — zawołał — nie wiem, czyby Volanti pozwolił na tę znajomość. Ja sam, jeśli jako przyjacielowi odezwać mi się wolno, nie radziłbym pani bliższych z nią stosunków. Marynka zarumieniła się mocno. — Spodziewam się, panie baronie, że obawy o mnie nie masz, abym nie zasmakowała w towarzystwie... które z tego, co o nim wiem, wcale nie jest dla mnie. Pomimo to grzeczną dla niej być mogę. — Spytaj pani Volantiego o radę — zamknął Francuz dwuznacznie. W ciągu rozmowy, podżartowując, Percival powtórzył, co wczoraj przyniósł o Scarlattim Volanti, powiedział jeszcze kilka słów pochlebnych, powinszował zdobycia hrabiego Samsonowa i oddalił się. Marynka chodziła ciągle z myślą pocieszenia, a przynajmniej uczynienia grzeczności jakiejś pannie Lacerti. Po południu, gdy Volanti nadszedł, pośpieszyła go o to spytać i wyraziła żądanie widzenia Włoszki. Niespodziana ta propozycja zdziwiła dyrektora, zamyślił się czas jakiś. — Prawdziwie nie wiem — odrzekł — czy tę myśl bardzo piękną godzi się przyprowadzić do skutku. — Dlaczego? — Połączona jest z pewnym niebezpieczeństwem. — Dla mnie? — Tak jest, dla pani — rzekł dyrektor. — Laura Lacerti nie jest bez talentu pewnego, lecz ma też niepospolity talent opanowywania ludzi i intrygowania dla własnego interesu. Gdy potrzebuje, umie obudzić litość, odegrać niewinność, pokazać się szlachetną. Towarzystwo jej nie byłoby właściwym dla pani. — Lecz ja nie potrzebuję się ani przyjaźnić, ani zawiązywać zbyt bliskich stosunków — rzekła Marynka — dosyć będzie z mej strony okazać jej życzliwość. Volanti przeszedł się po pokoju, ważąc zapewne następstwa tego kroku. Wiedział bardzo dobrze, iż to nie rozbroi Włoszki, rachował tylko, czy z daleka, czy z bliska niebezpieczniejszą być może. Wahał się. Marynka, chodząc oczyma za nim, czekała. — Bądź pani ostrożną — rzekł w końcu — lecz jeżeli koniecznie chcesz okazać się wspaniałomyślną... Uśmiechał się ironicznie. — Chcę się okazać grzeczną — poprawiło dziewczę. Dyrektor w milczeniu się skłonił. — Tak, tak — dodała Marynka — nie będę sobie nic miała do wyrzucenia. Wierz mi pan... Pojedziemy do niej z Krzewską... Me sprzeciwiał się Volanti, a co myślał o następstwach, z tym się nie zdradził. Uśmieszek żartobliwy błądził po jego ustach. — Tak —. rzekł cicho — może się to przydać na coś... Corsini, który wprzód już rozpłomieniony był straszliwie dla Marynki, od wieczoru tego, gdy ją zobaczył na scenie, oszalał. Półsłówka i obietnice' pani Krzewskiej, dające mu jakąś nadzieję, przyczyniły się do jeszcze większego rozwinięcia namiętności. Włoch, dziecię ludu, nie nawykły się rachować ze wszystkimi warunkami powszedniego życia, przebywając ciągle w świecie marzeń, sztuki, nieprawdopodobieństw cudownie się iszczących, Corsini wszystkich trudności, jakie miłość jego spotkać miała, nie obliczał wcale. W jakikolwiek bądź sposób opanować kobietę zdawało mu się drogą najpewniejszą do pozyskania jej serca. Za sercem szła ręka i wspólne losy z tą gwiazdą, która obiecywała sypać promieniami złotymi. Corsini nie łudził się co do stanu serca Marynki, wiedział, że go nie kochała, ale też i nikogo innego. Mogła i musiała się do niego przywiązać, byle położenie ją do tego skłoniło. Włoch po włosku i trochę na sposób bandyty chciał miłość swą zaspokoić, po prostu porwać dziewczę i siłą je zmusić do poddania się. Nie widział w tym nic tak bardzo zdrożnego. Miał za sobą tradycje domowe i tyle podobnych przykładów. Nie wahał się więc i nie walczył z sumieniem, szło mu wprost o to, czy rzecz była możliwa. Z pomocą Krzewskiej zdało się to wykonalnym. Myśl tę raz powziąwszy, czy też przejąwszy ją może od pani Ildefonsy, nie rzucał już jej i nosił się z nią, szukając sposobów przyprowadzenia do skutku. Trudności było wiele, lecz czegóż nie pokona namiętność? Włochowi w ostatnich czasach dzięki protekcji księżny i Vo-lantiego działo się lepiej, miał trochę pieniędzy uzbieranych. Gotów był je poświęcić wszystkie, pewien, że mu się to nagrodzi sowicie. Dyrektor musiał, choć pewne już mając prawa, z Corsinim w nowe wejść układy. Tak marzył Włoch i rozmarzał się coraz mocniej. Gdy nazajutrz po pierwszym przedstawieniu zjawił się i on z powinszowaniem swej uczennicy, znalazł ją wielce uprzejmą. Dziękowała mu serdecznie, część zwycięstwa swego przyznawała jemu, słowem, zdawała się przejętą, rozczuloną, a parę wejrzeń i ściśnięcie dłoni zawróciły mu głowę do reszty. Krzewska tłumaczeniem tych symptomatów jeszcze bardziej go rozogniła. Corsini odszedł, snując najdziwaczniejsze plany, w których dokonaniu miała mu być pomocną przyjaciółka. Niełatwe one były do wykonania, lecz młody zapaleniec na zuchwalstwo swe i na szczęście rachował. Ze wszystkich przysłów łacińskich, których w szkołach się uczył, jedno, audaces fortuna juvat, utkwiło mu w pamięci. O ile Percival był powolnym i rozważnym, on niecierpliwym i gorącym. Oprócz ich dwóch Volanti także od pierwszego wieczoru myślał więcej o Marynce niż wprzódy. Wiązał ją kontrakt z nim zawarty, który w ciągu pierwszych lat dozwalał mu na swą korzyść talent ten wyzyskiwać. Te pierwociny, na których rozgłos i powodzenie łożyć musiał, wedle wszelkiego podobieństwa miały dopiero otworzyć wrota najświetniejszym i najkorzystniejszym wystąpieniom. Volanti mógł i te opanować, lecz między nim a młodym dziewczęciem stanąć też mogły wpływy obce, ludzie chciwi i usiłujący pozyskać jej serce. Marynka mogła być dla niego straconą właśnie natenczas, gdy ceny największej nabierze. Zdawało się panu dyrektorowi teraz, wbrew dawnej teorii, że uwieść dziewczę i tym sposobem uczynić je zależnym było najlepszą rachubą. Me kochał się w niej, choć miał pewną słabość, serce mniej wpływało na to postanowienie niż głowa. Na przeszkodzie była wprawdzie stara i zazdrosna księżna, ale tę łatwo było oślepić i nie dać się jej nic domyślić. Volanti mówił sobie, że dotąd był za zimnym i za surowym, że należało zmienić postępowanie, aby zyskać więcej życzliwości. Mógł, jak mu się zdawało, mieć za sobą panią Krzewską, ale wolał się bez niej obejść, nie chcąc się jej zwierzać, wstręt miał do niej, jak ona do niego. Percivala mało się lękał, o Corsinim nie wiedział i lekceważył go. Z powodu nowych ról, których uczyć się i powtarzać było potrzeba, dyrektor nieustannie przybiegał do Ma- rynki, widywał ją po kilka razy na dzień i nie zmieniając nagle trybu postępowania, aby nie dać nic poznać po sobie, nieznacznie jednak stał się poufalszyni i grzeczniejszym. Burczakówna od pierwszego dnia odcień pewny w obejściu się jego uczuła, przypisywała to tryumfowi swemu, który pana dyrektora uczynił troskliwym o jej względy. Inaczej mówił do niej, uśmiechał się, dawał rady i wskazówki, a że od niego zależało utrzymanie domu, sposób życia, chęć przypodobania się odbijała się zaraz w drobnych szczegółach powszedniego bytu. Krzewska, w tych sprawach bardzo bystra i przenikliwa, pierwsza postrzegła w Volantim pewną zmianę. Pilno jej było nastraszyć nią Corsiniego, z którym teraz co dzień się widywała. — Masz co robić — powiedziała mu — nie zwłóczże; Volanti także na tę gratkę poluje. Nigdy tego jeszcze nie było, żeby nam łakocie, owoce i kwiatki przysyłał. Skąpił aż do obrzydliwości, teraz nie ma dnia, żeby czegoś Marynce nie ofiarował. Dawniej, gdyśmy na próby jechały do teatru, ani spojrzał, jakeśmy się wybierały, teraz sam obwiązuje i otula, rozumie się, nie mnie, tylko ją. Wczoraj na okrycie drogocennego gardziołka ofiarował jej śliczne boa. — A panna? — zapytał Włoch. — Panna! — odparła z uśmieszkiem Krzewska — panna! tej ani ja, ani nikt w świecie nie odgadnie, tak umie się ukrywać i kłamać. To tylko powiedzieć mogę i zaręczyć za to, że ona lepiej usposobiona jest dla was niż dla niego. Nie lubi go... Nie mógł się też i Corsini pochlubić tym, aby mu dała jaki dowód sympatii, lecz zakochany tłumaczył sobie fałszywie drobne oznaki grzeczności i obojętnym słowom nadawał znaczenie przesadzone. Krzewska wmawiała mu, że siłą ją opanowawszy zrobi z nią i jej sercem, co zechce. Przyszła nareszcie do narad nad tym, jak by Corsini mógł uwieść dziewczę. Pani Ildefonsa od dawna już była osnuła wszystko. Nie było według niej nic łatwiejszego nad... przeprowadzenie jej przy wychodzeniu z teatru do zamówionego powozu. Krzewska miała się umyślnie zagubić i zaplątać, a Corsini pod pozorem odwiezienia do domu mógł ją uprowadzić gdzieś, do wcześniej przygotowanego mieszkania za miastem. — Potrzymasz ją tam dzień, dwa — mówiła gorąco — choćby nawet nie dała się ubłagać, musi dla ocalenia honoru być twoją. Któż uwierzy, że mogła być porwana siłą? Musi za was wyjść, czy zechce, czy nie... Corsiniemu coś podobnego chodziło też po głowie, ale dobrze było mówić o tym tak lekko Krzewskiej, wykonanie planu nie tak było prostym i pewnym, jak się zdawało. Marynka była dumną, ostrożną, nie dająca sobie nic wmówić i przeciw swej woli nakłonić do czegośkolwiek. Wywiezienie z teatru samo już bardzo było wątpliwe. Siły użyć niepodobieństwem było. Corsini drżał, myśląc o tej chwili, gdy się miał z nią znaleźć sam na sam po dokonaniu szczęśliwym uwięzienia. Wiedział, jak była energiczną i nieprzystępną. — Jak gdyby na świecie nie było chloroformu, morfiny i czegoś usypiającego! — mruknęła Krzewska. — Chcesz ją mieć, przecie coś ważyć potrzeba. Corsini wzdrygnął się i zarumienił, słysząc to; zamilkł, zmieszał się, powziął nawet wstręt jakiś do kobiety, która mu doradzać śmiała taką niegodziwość, lecz odszedłszy z myślą tą, pod przemocą namiętności i szału potrafił ją sobie wytłumaczyć i uniewinnić. — Gwałtu żadnego przecie nie popełnię — mówił w duchu — ale idzie o to, aby tylko spokojnie ją pochwycić i zatrzymać... Dwa dni po rozmowie z wdową Włoch nie widział się z nią i nie mówił, ochłódł trochę i czuł prawną odpowiedzialność wielką. Przypominał, że we Włoszech dawniej rapt taki karano skazaniem na galery. Lecz mogłoż dziewczę wstydliwe oskarżyć go? A! Volanti miał do tego prawo. Wyrzekłszy się już prawie awanturniczego zamysłu, Corsini pomimo to, jakby mimowolnie, począł jednak rozpytywać o powóz, o mieszkanie na uboczu w pustym gdzieś domu. Jakby dla skuszenia go do złego wszystko, czego sobie życzył, łatwo się jakoś i bardzo dogodnie składało. Woźnica znajomy, który z mowy poplątanej Włocha domyślał się jakiejś awantury miłosnej, zapewnił go, że byle dobrze zapłacił, posłuży mu tak, że i diabeł go nie doścignie i nie poszlakuje. Jeden z przyjaciół nastręczył dom umeblowany na uboczu, pusty, w uliczce wcale nie odwiedzanej. Zmusił nawet Corsiniego pójść go obejrzeć, a na miejscu okazało się z mowy kobiety, co otwierała mieszkanie, iż ona przechodziła już tu przez różne podobnego rodzaju przygody i mogła posłużyć po myśli. Włoch nie umiał na razie nic postanowić, odkładał, dumał, bał się... Zuchwalstwo i tchórzostwo przychodziły na przemiany, jak poty i ziębienie w febrze. Przez kilka tych dni walki wymizerniał, pobladł, prawie się rozchorował. Pchnęło go coś do Krzewskiej, która sama witając w progu poczęła od szyderstwa: — Doczekasz się tego, że ci ją sprzed nosa wezmą! — powiedziała w ostatku. Corsini przyznał się, że przez te dni szukał mieszkania, ludzi, że był właśnie tym zajęty i że prawie wszystko było w pogotowiu. — No, to nie zwlekaj! — zawołała Krzewska. — Wybrać trzeba wieczór ciemny i widowisko takie, na którym tłok będzie. Przyjdziesz do nas, do loży, wyprowadzić... — A jeśli Volantiego lub kogo innego zastanę? — zapytał Corsini. — To pójdziesz z kwitkiem i będziesz musiał odłożyć to do drugiego wieczoru. Cóż? żal ci się dla takiej dziewczyny dwa razy pofatygować? Krzewska tak nalegała, tak szydziła, iż w końcu Włoch postanowił się ważyć, choćby na skręcenie karku. Było to wieczorem. Gdy o białym dniu się obudził i rozważył, na co się miał porwać, znowu się uląkł, sumienie wreszcie obruszało się. Naleganie Krzewskiej obudzało obrzydliwość jakąś. Z ust takiej kobiety dobra rada wyjść nie mogła. Z lepszym i szlachetniejszym postanowieniem wytrwał Włoch do wieczoru. Wieczorem poszedł do teatru. Tu widok Marynki, otoczonej całym dworem nadskakujących jej wielbicieli, zapalił w nim zazdrość i zawrócił głowę znowu. Przypadkiem jeszcze wzrok dziewczęcia z daleka poszedł go szukać, powitał uprzejmie i uśmieszek na ustach był jakby znakiem porozumienia. Corsini oszalał do tego stopnia, że gotów był choćby życie dać dla niej. Nie czekając następującego dnia, mogącego przynieść nowe ostygnięcie, pomiarkowanie, obawę, Corsini powóz sobie zamówił na jeden z dni najbliższych z takimi warunkami, iż woźnica się dorozumiał dobrze, że iść musiało o porwanie dziewczyny. Mrużąc jednym okiem, zaręczał „woźnica", że choć na koniec świata z nim bezpieczniej puścić się można. Związany tą pierwszą umową nazajutrz pobiegł do domu oglądanego, lecz tu zawód go spotkał. Kobieta, mieszkająca na dole dla dozoru, zimno go odprawiła tym, że mieszkanie już było zajęte. Zobaczywszy go wielce strapionym, po małym namyśle przebąknęła, że wie inny dom nie gorszy i że mogłaby go nastręczyć. Corsini już zniecierpliwiony udał się z nią natychmiast na drugi zaułek, do pierwszego podobny, domek szczupły, ale bardzo wytwornie urządzony, obejrzał i nie zwłócząc dał zadatek. Z głową gorejącą, w której krew biła tętnami silnymi, jakby żyły porozrywać chciała, powrócił Włoch do domu i rzucił się na łóżko. Wszystko było gotowe. Jedno z najbliższych widowisk mogło nastręczyć sposobność wykonania. Tegoż dnia pobiegł do Krzewskiej i tonem tragicznym oznajmił jej, że czeka już tylko na oznaczenie przez nią czasu. Pani Ildefonsa zbyt była interesowna w tej sprawie, a jakoś nie dość dowierzała Włochowi, żeby się słownym tym oświadczeniem mogła zaspokoić. Kazała sobie opowiedzieć szczegóły, zażądała zobaczyć domek... i Corsini zauważył w ostatniej chwili stanowczej, że jej, jak wprzódy jemu, męstwa zabrakło. Kazała czekać, dąsała się, zaczęła wynajdywać trudności, odłożyła na dni kilka... słowem, rozgniewała Włocha i stała mu się podejrzaną. Bez niej nic nie mogąc dokonać, Corsini, zły, musiał zdobyć się na cierpliwość, której nie miał. W czasie, gdy się to za ciemnymi kulisami odegrywało cicho i niepostrzeżenie, Marynka po pierwszym wystąpieniu natychmiast musiała powtórnie ukazać się w teatrze w tej samej sztuce. Klika przeciwna nie śmiała już wystąpić nawet, teatr był przepełniony, oklaski szalone. Lacerti, która nie chciała okazać, ile ją to bolało, przyszła na widowisko i cierpliwie, z ciężko wymodelo- wanym na ustach uśmiechem dosiedziała do końca. Widziano ją wysuwającą rączki i przyklaskującą rywalce. Przyjaciele jej uważali to za heroizm. Po pierwszych dwóch aktach książę Agaton ze zwitkiem piosnek swej kompozycji, o których już mówiliśmy, że ich żywa dusza śpiewać nie chciała, kazał się za kulisami zaprezentować primadonnie i na znak uwielbienia złożyć u stóp jej maluczką ofiarę. Uśmiechał się do niej wstawionymi zębami i poprawiał z nałogu farbowane wąsy i włosy, usiłując wydać się choćby jeszcze odrobinę młodszym. Oka Marynki nie uszedł oklask panny Laury i po skończonej sztuce, gdy Cyganka weszła chwilę za kulisy, Burczakówna podbiegła się jej zaprezentować sama, podając rękę uprzejmie. — Pragnęłam poznać panią od dawna — odezwała się żywo — a dziś mam obowiązek podziękować jej za oznakę uznania, która od artystki takiej jak pani jest dla mnie wysokiej ceny. Lacerti, nie spodziewająca się wcale zbliżenia tego, z początku była nim zmieszana trochę, potem wybuchnęła z przesadnymi pochwałami, odegrała doskonale wzruszoną, rozczuloną, prosiła o przyjaźń, słowem, znalazła się jak najzręczniej. Marynka mówiła sobie, że wcale nie jest ani tak złą, ani tak straszną, jak ją okrzyczano. Chciała odwiedzić pierwsza swą współzawodniczkę, lecz Laura ją uprzedziła. Znajomość została zawarta, a że Cyganka, uwodząc mężczyzn, umiała, gdy chciała, i kobietom się podobać, do każdego temperamentu i humoru się zastosować, zupełnie sobie ujęła Marynkę. Wesoła, dziecinna, naiwna, sama o sobie mówiła wiele złego w ten sposób, że złe, jakie drudzy mówić o niej mogli, neutralizowała. Burczakówna, której brakło towarzyszki, towarzystwa, stosunków, rada była tej znajomości. Laura ją bawiła, rozrywała, wyrywała z tej ciężkiej zadumy samotnej, długiej, która w końcu życie zaczynała czynić nieznośnym. Przytomna z dala temu bliższemu poznajomieniu się, Krzewska pozostała na uboczu trochę, niepewna jeszcze, czy ma stawić się przyjaźnie, czy opornie. Volanti wesoły udawał bardzo uszczęśliwionego tą przyjaźnią dwóch artystek. Miał w tym swą myśl i rachubę. Baron Percival, który najmniejszy krok Marynki śledził, nie był też przeciwny zbliżeniu się Lacerti do nieprzyjaciółki; przewidywał, że lekkomyślna Cyganeczka z ochotą pomagać będzie każdemu, kto nową divę zechce uczynić podobną do niej życiem i obyczajami. Zepsute kobiety mają w tym pewny rodzaj punktu honoru, aby psuć drugie i nie dopuścić im być lepszymi od siebie. A że baron był pewien Lacerti i posłużyć się nią umiał, było mu na rękę to pokumanie się dwóch istot nie stworzonych do tego, aby się pokochać mogły. Pośpieszył zaraz do Marynki, winszując jej taktu, z jakim pierwszy krok uczyniła. — Wie pani — rzekł z wyrazem, któremu usiłował nadać głębokiego przekonania cechę — znam od dawna Laurę. Ludzie ją ogadują. Ma temperament porywczy, jest namiętną, nieoględną, lecz daleko lepszą niż jej reputacja. Cóż temu winna, że miała i ma taką matkę, której wstydzić się musi? W gruncie serce dobre. Mówią o niej różnie, chociaż plotkom wierzyć się nie godzi, a niedoświadczenie i młodość w najgorszym razie rozgrzeszają... Wspomnieliśmy już, że Marynka miała pewne zaufanie we Francuzie i lubiła go, wierząc w jego szczerość. Ta pochwała Lacerti wiele jej w opinii Marynki pomogła. Skłonną też była widzieć raczej dobrą niż złą ludzi stronę, a wierzyć w wielkie zepsucie jej było smutno i trudno. Wprędce potem Marynka się wybrała w odwiedziny do artystki z panią Krzewską, która, zawsze kwaśna, milcząca, nadąsana, posługi jej jednak odmówić nie mogła. Szczęściem jakimś w godzinie tej nie miała Laura ani gości kompromitujących, ani tak nieładem i rozpasaniem uderzającego mieszkania, jakim ono czasem bywało. Sprzęty stały w miejscu, a fantastycznie porozrzucane gałganki mogły świadczyć tylko, że gospodyni była żywą i wrażliwą. Marynka właśnie dlatego, iż sama była poważną, spokojniejszą, zimną nieco, polubiła dziewczę roztrzepane, dowcipne, a przedziwnie odgrywające uczucie dla niej gorące. — Bądźmy dobrymi przyjaciółkami — trzepała Lacerti — zobaczysz, że ci się przydam moim drogo nabytym doświadczeniem... Nikt tych ludzi tu tak nie zna, jak ja... a z tych, co nas otaczają, doprawdy jednego nie ma, któremu zaufać można... Poczęła poufnie malować jej postaci najbliższe w istocie takimi barwami, w jakich je widziała. — Najprzód Volanti! nasz pan dyrektor — mówiła zniżając głos. — Co do serca... no, nie wiem, czy je kiedy miał; co do gustu... kocha się w starych gratach politurowanych świeżo, jak nasza jaśnie oświecona księżna... Skąpiec, chciwy... a chytry! chytry... Marynka nic nie odpowiadała — ciągnęła więc dalej: — Percival, natura arystokratyczna zewnątrz, wytresowany doskonale, serce w nim czasem drga, ale kapryśnie i krótko. Im zręczniejszy, tym z nim ostrożniejszą być trzeba... Książę Agaton, karykatura... pfe! Samsonow, gdyby nie był fanatico per la musica, mógłby być świętym. Ma fizjognomię apostoła... Stare, poczciwe dziecko... Szczebiotała tak o znajomych i nieznajomych, przechodząc po kolei, śmiejąc się, dzieciniąc, usiłując coś wydobyć z Marynki i gdy się rozstawały, wiedziała, że ją opanować potrafi. Jednego wieczoru Krzewska wysłanym bilecikiem zawiadomiła Corsiniego, że wieczorem będą w teatrze i że — jak mówił Volanti — wszystkie miejsca były w nim rozkupione. Spodziewano się natłoku. Kazała mu być w gotowości. Pilno jej było pomścić się. Każdy dzień upływający powiększał rozdrażnienie, coraz bardziej czuła się odepchniętą, nieznaczącą, jakimś niemym stworzeniem, podrzędnym, potrzebnym tylko dla formy. Upokorzenie o wściekłość ją przyprawiało. Marynka, widząc nadąsanie i złe humory, uparte milczenie lub odpowiedzi niechętne i szyderskie, usiłowała ją ułagodzić, przejednać, lecz było już za późno. Krzewskiej wszystko tu obrzydło, chciała tylko nasycić się i jechać nazad na wieś, zrozpaczywszy, aby się nadzieje, z jakimi przybyła, ziścić mogły. Odebrawszy kartkę, Włoch, który oczekiwał hasła, nadbiegł w ciągu dnia, ale nie zastał ani Marynki, ani Krzewskiej, która z nią, jak zwykle, była na próbie. Wpadł do teatru, gdzie mu się za kulisami siedzącą udało pochwycić samą jedną wdowę. — Więc dziś? — szepnął jej. Gniewnie rzuciła ramionami. — Cóż, chciałbyś odłożyć może? Za wcześnie ci? Boisz się? Włoch nie umiał odpowiedzieć. Stał jednak i nie odchodził. Krzewska pogardliwie na niego spojrzała. — Idźże sobie precz! — rzekła gwałtownie — chcesz, aby nas widziano razem naradzających się i mnie potem prześladowano jako waszą wspólniczkę? Tym go odpędziła, nie chcąc mówić z nim więcej. Corsini, jeszcze niepewny, starał się choć zobaczyć Marynkę, która właśnie, dokończywszy duetu, usiadła spocząć. Dnia tego była wesołą, ożywioną, a że próba szła dobrze, znalazł ją bardzo uprzejmą dla siebie i przyjazną. Witała go jako swojego maestra, prosiła usiąść przy sobie, posłuchać następnej arii, powiedzieć swoje zdanie. — Pan powinien byś — dodała — częściej się tu pokazywać i więcej swą uczennicą interesować. Całymi tygodniami nie widuję pana. Co robisz? pracujesz? odpoczywasz, czy — szepnęła z uśmiechem — jesteś kim tak bardzo zajęty? Corsini, który oczyma ją pożerał, tą uprzejmością jej w tej chwili, gdy knował zdradę, tak był upokorzony, iż nie umiał odpowiedzieć. Szczerość i dobroduszność, z jaką się odzywała do niego, zmieszały go, zawstydziły... Jąkał się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. — Ja dziś nie śpiewam — rzekła Marynka — próbujemy opery, która za dni kilka dopiero będzie wystawiona. Będziesz pan dziś w teatrze? Włoch znowu splątał się w odpowiedzi. — Przyjdź pan do naszej loży — dokończyła. — Przy wyjściu tłok pewnie będzie, Volanti zajęty, możesz nas przeprowadzić i zaopiekować się nami. Włoch się zarumienił i oczy spuścił. Wtem rozmowę przerwano, odszedł tak jakoś zachwiany, niepewny siebie, że czas jakiś stał jak wryty w miejscu, dopóki go nie popchnięto, bo właśnie próba miała rozpocząć się na nowo. Gdy mijał Krzewską, rzuciła mu kwaśno: — Pamiętaj, że... raz to skończyć potrzeba... Cały dzień zszedł Corsiniemu na bezmyślnym jakimś błąkaniu się. Wpadł do najętego domku, aby zobaczyć, czy tam wszystko było w gotowości, zamówił powóz i konie, chciał w zwykłej godzinie zjeść i nie mógł nic przełknąć. Napadły go zgryzoty sumienia i szały namiętności... to znowu widział uśmiechającą mu się Marynkę i wstydził się tego, co zamierzał. Pod wieczór nie znalazł lepszego środka na uspokojenie sumienia, nad wypicie butelki mocnego wina włoskiego, które dało mu jakąś zwierzęcą odwagę. W gorączce udał się Corsini do teatru, a chociaż zaproszony był do loży przez Marynkę, nie wszedł w początku widowiska i zajął miejsce swoje na parterze, aby z niego najprzód przypatrzyć się, kto się tam znajdował. W czasie pierwszego aktu nie było nikogo i niecierpliwy Włoch zżymał się, gryząc palce, bo mu już na myśl przychodziło, że Krzewska go zdradziła, że coś mogło przeszkodzić i Marynka nie przybędzie. Odwłoka groziła zniszczeniem całego planu, bo Włoch nie czuł się na siłach noszenia się z nim długiego. Starczyło mu odwagi co najwięcej na jeden wieczór. Z oczyma wlepionymi w lożę pustą przetrwał cały ten akt pierwszy, nic nie widząc i nie słysząc, potrącany, nie umiejąc odpowiadać na zadawane pytania, w stanie podniecenia i niepokoju niewysłowionego. Im bardziej przedłużała się niepewność, tym Włoch mocniej się czuł podrażniony i zrozpaczony. Pomiędzy pierwszym a drugim aktem przesunęło się coś w loży i Włoch, stanąwszy na palcach, dostrzegł zajmujące miejsca swoje Marynkę i jej towarzyszkę. Serce uderzyło mu gwałtownie. Chciał natychmiast biec do nich, wstrzymał się na chwilę, a wtem książę Agaton, który go zobaczył, skinął, aby się zbliżył do niego. Corsini od niedawna dopiero cieszył się znajomością dyletanta i winien ją był temu, że jako nauczyciel Marynki pozyskał pewną wziętość. Książę sądził, że może mieć wpływ na dawną uczennicę, i zamierzał przez niego wymóc, uprosić, aby przy pierwszej zręczności piosenkę jego kompozycji śpiewała publicznie. Corsini zaś musiał starać się o łaski księcia dla materialnych korzyści, jakie mógł z nich wyciągnąć. Niepodobna mu było nieposłusznym się okazać, a powołanie to przychodziło bardzo nie w porę. Wiedział zresztą, że książę, raz go pochwyciwszy, niełatwo puści od siebie. Nie było sposobu, musiał pośpieszyć na zawołanie, zamierzając jak najprędzej się od Agatona uwolnić. Z rozjaśnioną twarzą, bardzo serdecznie i poufale przywitał go książę, publicznie świadcząc w ten sposób, jak go oceniał. Było to bardzo pochlebne. Każdego innego dnia Corsini byłby niezmiernie szczęśliwy, ale dziś! dziś! Książę począł od tego rozmowę, że go zapraszał do siebie na wieczory, nazajutrz zaś koniecznie chciał go mieć na obiedzie u siebie. Włoch chciał się od tego wymówić, książę ani słuchać nie myślał. Corsini, z oczyma wlepionymi w lożę, nie bardzo przytomny, roztargniony, kłaniał się, uśmiechał i odpowiadał trzy po trzy. Książę Agaton, za guzik od surduta go trzymając (było to w parterowej loży naprzeciw prawie tej, w której siedziała Marynka), nie dał wyjść Corsiniemu do końca drugiego aktu. Chciał się zaraz potem wyrwać Włoch, ale gospodarz nie dopuścił. Składał się pilnym interesem, i to nie pomogło nic... Na wpół obłąkany przetrwał akt jeszcze, po teatrze wodząc wzrokiem błędnym... i rozstając się z księciem, który mu coś jeszcze w ucho kładł i za ręce go ściskał, niespełna wiedział, ani co mu on mówił, ani czego żądał, ani co sam przyobiecał. Wyrwawszy się w korytarz, pobiegł Włoch, rozbijając ludzi po drodze, wprost do znanej loży, której drzwi otworzywszy, pobladł na widok siedzących w niej Vo-lantiego i barona Percivala. O dyrektora był mniej więcej spokojny, że mu nie przeszkodzi, bo go obowiązki nadzorcze musiały wprędce powołać za kulisy. Daleko gorzej było z baronem, który, raz się do loży dostawszy, zwykł był w niej dosiadywać do końca sztuki. Właśnie Marynka, gdy wchodził, prowadziła z nim bardzo ożywioną rozmowę, skłoniła mu lekko głową i wskazała krzesło, nie przerywając jej. Baron zawsze go lekko i z góry traktował. Usiadł na krzesełku za Krzewską, tego dnia ożywieńszą, ruchawszą niż zazwyczaj i o ile mógł miarkować, równie podrażnioną jak on. Zaczęli szeptać z sobą. — Licho przyniosło tu ich obu! — odezwał się Corsini. Ruszyła ramionami i odparła tylko: — Dyrektor tu przecie wiekować nie może — a baron! — potrzęsła głową. — Jak się go pozbyć? — zapytał Włoch. — Ja nie wiem, to wasza rzecz... — odparła Krzewską. Corsini przysunął się do rozmawiających. Przyszło mu na myśl prześladować Percivala Lacertą. — Pan baron tu, jak widzę — odezwał się — gdy sądziłem, że zechcesz odwiedzić pannę Laurę, która po przyjaźni, jaką jej pan okazywałeś zawsze, zapewne się spodziewa. — Byłem już tam z komplementem — rzekł baron obojętnie. — Lacerti ma taką zgraję około siebie, że się do niej docisnąć trudno, a ja cisnąć się nie lubię. — Teatr pięknie napełniony — rzekł Włoch, zwracając się do dyrektora — powinszować! — Tak, nieźle jest — mruknął Volanti — ale wać- pan nie liczysz, ile tu gratisowych w tym biletów i miejsc bezpłatnych. — Zawsze... — odezwał się Corsini. — Nie skarżę się — zamknął dyrektor. Percival tymczasem szeptał coś uśmiechającej się Marynce, którą koncepta jego bawić się zdawały, Corsini z zazdrością i niepokojem patrzał na to spoufalenie, którego nigdy się nie mógł dosłużyć. Francuz był w łaskach... Na próżno chciał to sobie wytłumaczyć prostą tylko grzecznością. Rozpoczął się akt trzeci. Volanti nie wychodził. Rozsiadł się wygodnie, mieniali z baronem jakieś uwagi i postrzeżenia nad grą aktorów po cichu. Corsini udawał, że całą uwagę zwracał na scenę, choć nie widział nic. Marynka była do niego obróconą plecami, a Krzewska, którą usiłował zaczepić razy kilka, upornie zbywała go milczeniem, odwracała się i umyślnie udawała więcej niż obojętną, bo zniecierpliwioną jego natrętnością. Po akcie tym, który wydał mu się niesłychanie długim, Volanti wstał i z nikim się nie żegnając, pochwycił go za rękę i z loży prawie gwałtem wyciągnął. Corsini byłby się oparł, lecz niespodzianie i gwałtownie porwany musiał z nim wyjść. Volanti miał do niego prośbę. Szło o wypróbowanie tenora w pieluchach, którego gdzieś wynalazł, i o diagnozę głosu jego i usposobienia. Dyrektor obiecywał złote góry, jeśli by z niego się Corsini podjął coś zrobić, Włoch obiecywał, co tylko od niego chciano, mieszał się, spoglądał na drzwi od loży, wyrywał, lecz z Volantim, który żadnego względu na niego nie miał i obchodził się z nim jak z człowiekiem, którego wyciągnął na światło z otchłani, trudno było nagle zmienić ton i sposób postępowania. Obawiał się ściągnąć podejrzenie. Dyrektor go wytrzymał bardzo długo w korytarzu i na ostatek, wynudziwszy niezmiernie, puścił. Kończył się już akt czwarty, gdy Corsini na powrót wszedł do loży oblany potem, zmęczony. Percival ciągle jeszcze siedział pochylony ku Marynce, coś jej szeptał, uśmiechał się i niezmiernie był nią zajęty. Na wchodzącego Włocha nie spojrzał już nawet. Krzewska siedziała z oczyma wlepionymi w świecznik wielki, z ustami zakąszonymi, wzdragająca się rozmowę prowadzić, nadąsana. — Co tu robić? — szepnął Włoch. — To wasza rzecz! Dajże mi pan pokój raz na zawsze... I odwróciła się ku scenie. Baron Percival zdawał się nie mieć najmniejszej ochoty opuszczenia loży. Łatwo było przewidzieć, że jeżeli do końca widowiska tu pozostanie, poda do wyjścia rękę Marynce i cały plan będzie zniszczony. Rozpoczynał się ostatni akt, najkrótszy ze wszystkich, gdy na ostatek Percival, który wprzódy zapewne po cichu się pożegnać musiał, wstał bardzo nieznacznie i posunął się ku drzwiom. Włoch odetchnął, Krzewska oczami ognistymi rzuciła za wychodzącym, spojrzała na Włocha i natychmiast się -ku teatrowi obróciwszy, zatopiła się cała w kontemplacji sceny napełniającej się na ostatni chór i finał wszystkimi statystami, jakich Volanti mógł pozbierać dla nadania większej świetności widowisku. Corsiniemu serce biło jak młotem, płatki ogniste latały przed oczyma, a dziwna rzecz, zęby jak w febrze dzwoniły, mimowolnym drżeniem rzucane. Marynka, którą chór interesował, wychylona z loży, cała zajęta sztuką i efektem finału, z wielką uwagą szła za partyturą fortepianową, którą miała rozłożoną przed sobą. Krzewska unikała go widocznie. Zostawiony sam sobie Włoch, który miał może całe życie i los przyszły sta- wić na pewną kartę, siedział osłupiały. Wahał się jeszcze, sumienie, obawa, niepewność jakaś ogarniała go. Dumał tak dziwnie, gdy Burczakówna zmęczona, rzuciwszy partyturę, pochyliła się do ucha Krzewskiej i posłyszał, jak mówiła do niej: — Dziwna rzecz, nie wiem, co mi jest... Nigdy się tak nie czułam zmęczoną. Jestem jakby senną... Herbata, którą piłyśmy, zamiast mnie orzeźwić, dała mi ochotę do snu... Oczy mi się prawie kleją... — Zmęczenie! nic więcej — odparła Krzewska szorstko. — Za chwilę się kończy widowisko... pojedziemy do domu... Corsini, do którego nie mówiła nic, zobaczył ją opierającą się na ręku, bladą, przymrużającą oczy... Na myśl mu przyszło, co mu jego pomocnica mówiła, i zmieszał się bardzo... Im łatwiejszą teraz wydawała się zdrada, tym mu kamieniem cięższym leżała na sumieniu. Ostatnie nuty chóru, nuconego przez wszystkich artystów, ustawionych w tradycyjny półkrąg naprzeciw widzów, dobrzmiewały... sposobiono się do oklasków i wywoływań, gdy Marynka z ciężkością jakąś powstała, skinęła na Corsiniego, aby jej podał futerko, i poziewając szepnęła, aby ją do powozu prowadził. — Tak jestem dziś zmęczona! Włoch narzucił na nią futro i chustkę i gwałtownie ująwszy za rękę, posunął się przez ścisk coraz większy w korytarzu ku wyjściu. Gdy się to działo, Krzewska umyślnie obwiązywała się jeszcze, ociągała... chciała się zgubić i gdy z loży wydobyła się, już ani Włocha, ani Marynki widać nie było. Przebijała się z wolna, skarżąc, łając, narzekając, gdy naprzeciw siebie idącego spostrzegła barona. Ten zbliżył się do niej. — Gdzież panna Maria? — zapytał... — Ale właśnie pędzę za nią! — zawołała Krzew- ska. — Przez miłosierdzie, podaj mi rękę, panie baronie, pomóż, bo mnie zgniotą na śmierć. Oberwano mi już suknię. — Ale panna Maria! panna Maria! — odparł Francuz, chwytając pulchną rękę wdowy. — Nic się jej nie stanie! — mówiła Krzewska. — Włoch ją wyprowadził... już musi w powozie siedzieć... i nie wiem, czy jej pozwolą czekać na mnie...Co za ścisk... Nie widzisz jej, baronie? — Na próżno szukam oczyma! nic nie mogę dostrzec... Byli już nareszcie w ganku, Percival wołał o powóz, posłał służącego, aby szukał tego, który przywiózł Marynkę i wdowę. Po długim oczekiwaniu znaleziono go nareszcie, ale jakież było zdumienie barona, gdy woźnica oświadczył, że panienki nie widział, że go nie wywoływano. — Niewątpliwie — odezwała się wdowa — Corsini musiał, nie znalazłszy powozu naszego, wziąć inny i kazać ją odwieźć do domu... Jedźmy tam wprost, panie baronie, proszę, pewnie ją tam znajdziemy. Baronowi to zabłąkanie się panny Marii z Włochem nie było wcale do smaku, marszczył się, posyłał szukać, gniewał się na Krzewska i straciwszy tak z pół godziny czasu, na ostatek siadł z wdową, zamierzając odprowadzić ją, aby się przekonać, że Burczakówna powróciła. Niespokojność jego zwiększało to, że widział Krzewska niezmiernie pomieszaną i mimo ukrywania się z wrażeniem, niespokojną tak, że od rzeczy mówiła. Szybko toczył się powóz do mieszkania wskazanego. Gdy przyszło wchodzić na piętro, Percival musiał niemal dźwigać wdowę, tak osłabła. Służąca, która wybiegła otworzyć, na pytanie o pannę Marię odpowiedziała zdumiona, że jej dotąd nie było. Baron tupnął nogą z gniewu. Krzewska była na pół omdlałą. — Musieli... ja nie wiem... przypadek jaki może z powozem... — słabym głosem mówiła wdowa — przybędą zapewne wkrótce... zaraz... Francuz, który dotąd nie miał najmniejszego podejrzenia, teraz dopiero, wpatrzywszy się w Krzewska, tknięty został jakimś złowrogim przeczuciem. Unikała tego wzroku. Nie cierpiał jej od dawna, powziął nienawiść do niej nagle, przekonany jasnowidzeniem jakimś, które czasem daje i namiętność, że ona była winną zniknięciu Marynki. Badał ją milczący, nasłuchując, czy przybywającego powozu turkot nie uwolni go od niepokoju — gdy Volanti wpadł do salki. Przybywał w najlepszym humorze i już miał na ustach pytanie o Marynkę, gdy zobaczywszy osłabłą Krzewska i Percivala z miną nasrożoną krzyknął. — Co to jest! panna Maria? — Panny Marii nie ma — rzekł Francuz. — Corsini ją wziął dla wyprowadzenia z teatru, czekaliśmy tam, nie ma ich. Coś się stało... Jak piorunem rażony rzucił się dyrektor, pobladł, dobył zegarka. — Jest prawie godzina, jak się widowisko skończyło! — krzyknął. — Niepodobieństwo, aby do tej pory... Spojrzawszy na Krzewską i on także powziął jakieś podejrzenie. Wiedział o jej konszachtach z Corsinim... Dyrektor nie był człowiekiem, który by długo rozmyślał się, gdy działać było potrzeba. — Natychmiast lecę dać znać do policji! — zawołał — rozeszlę na wszystkie strony... Straż stojąca przy teatrze będzie wiedziała coś... Wyleciał, nie mówiąc więcej, drzwi nawet za sobą nie zamknąwszy. Percival postał chwilę, patrząc jak w tęczę na coraz bardziej mieszającą się wdowę, która zdawała się albo go nie widzieć, lub udawać, że o nim nie wie... Uśmiech gorzki usta mu wykrzywiał, pogardy pełnym wejrzeniem zmierzył ją i nie żegnając się, wyszedł powoli. TOM TRZECI Nazajutrz jedna z pierwszych dowiedziała się Laura Lacerti, że przyjaciółka jej znikła. Głuche wieści chodziły o zagadkowym tym wypadku. Mówiono, że wychodząc z teatru dała się prowadzić Corsiniemu, oddaliła umyślnie od swej towarzyszki i — nie powróciła do domu. Nikt nie powątpiewał na chwilę, że romans między nauczycielem a uczennicą potajemny, od dawna trwający, za zgodą Marynki skończył się porwaniem. Lacerti klaskała w ręce. Utrzymywali jedni, że się to skończy małżeństwem, drudzy, że Włoch obejdzie się bez wiążącego go na wieki błogosławieństwa. Percival milczał zasępiony. Volanti wściekły był i całą noc spędził na poszukiwaniu, miotaniu się, na badaniu Krzewskiej, nie mogąc darować sobie, że dziewczę miał za tak skromne i że sam nie skorzystał z jej płochości. Krzewska naturalnie całą winę składała na Marynkę, przypominając, że zawsze ją miała za skrytą, chytrą i upartą. Ona także teraz opowiadała, iż miała od dawna poszlaki prowadzonego z Włochem romansu i tajemnego porozumienia. Gdy z rana dyrektor z użaleniem, z narzekaniem wpadł do barona, wywodząc mu to wszystko, bystrzejszy od niego Percival odparł stanowczo: — Wszystko to potwarz i kłamstwo. Ja lepiej ją zna- łem od was wszystkich. Z Włochem romansu nie miała. Ceniła go może jako nauczyciela, uśmiechała się do człowieka. Jakiś podstęp, zdrada... jakiś gwałt się stał, do którego ta stara czarownica Krzewska należała niezawodnie. Sprzedała ją Włochowi albo za pieniądze, co trudno, lub za co innego... Dyrektor nie chciał temu wierzyć. Poruszał ziemię i niebo, poszukując zbiegłej. Policja przepłacona, uproszona, jak najpilniej się krzątała, aby odkryć poszlakę jakąś. Nie było nic na trop mogącego wprowadzić. Posłano do mieszkania Corsiniego i nie znaleziono go w nim. Nie było wątpliwości, że on był uwodzicielem i sprawcą. Krzewska około południa następnego dnia, ochłonąwszy po wczorajszym wzruszeniu, namyśliwszy się nad tym, jak miała postąpić, przytomniejsza, ostyglejsza, grała nieco lepiej komedię swą. Wybierała się odjeżdżać na powrót na Litwę i żądała od Volantiego wiatyku, lecz zniechęcony dyrektor, gniewny na nią, wręcz odpowiedział, że złamanego nie da szeląga. Krótkie są dni zimowe na północy, zmierzchać zaczynało, a Krzewska leżała w swoim pokoiku na kanapie, rozmyślając, co pocznie, gdy w domu usłyszała chód, szepty, ruch jakiś, potem otwierające się drzwi pokoju Marynki. Zerwała się zdziwiona. Wtem służąca blada i zdyszana otworzyła drzwi i rzuciła jej głosem dziwnym: — Panna jest! Powiedziawszy to, zniknęła. Krzewska, którą powrót więcej może dotknął niż porwanie, zerwała się równymi nogami i skoczyła do pokoju dziewczęcia. W półmroku mogła dojrzeć od progu Marynkę leżącą na łóżeczku swym, bladą jak trup, skostniałą. Suknie na niej były potargane, włosy w nieładzie, na rękach opadających widać było ślady ran. Oczy miała przymrużone, zdawała się półumarłą. Krzyk i zbliżenie się Krzewskiej nie rozbudziło jej, oddech tylko świadczył, że żyła, lecz życie to, całe wewnątrz skupione, wrażeń zewnętrznych zdało się nie przyjmować. Siły były wyczerpane, ostatkiem ich przywlokła się tutaj. Zobojętniała, zepsuta Krzewska na widok tej ofiary, którą miała na sumieniu, wzdrygnęła się i poczuła srom a boleść. Przyklękła przy łóżku, obejmując jej głowę rękoma, cucąc ją... jęcząc... Sługa wniosła właśnie światło, które, padając na tę twarzyczkę, wczoraj jeszcze świeżą, rozkwitającą spokojnie, ukazało straszliwe ślady jakiejś walki, która rysy jej zmieniła do niepoznania. Oczy, których nie otwierała, były zapadłe głęboko, bladość okrywała skronie, usta konwulsyjnie zaciśnięte drgały jeszcze, jakby siląc się na wołanie. Z rąk pokaleczonych, z sukni podartej można było wnosić, że ratując się, musiała ważyć życie. Krzewska rozpłakała się, sługi poczęły ją odcierać, podano wody, rzeźwiących soli. Marynka poruszała się, jęczała, lecz oczu otworzyć, słowa przemówić nie chciała. Pierwszym znakiem powrotu do życia były łzy, które się strumieniem z jej oczu puściły. Im więcej czuła się winną i obawiała, aby ją o to nie posądzono, tym mocniej starała się Krzewska dowieść swej wielkiej miłości dla dziewczęcia. W tej chwili też ludzkie serce musiało się w niej odezwać. Jedna ze sług, która widziała rozpacz, gniew i straszliwe rozdrażnienie Volantiego, domyśliła się, że należało dać mu znać o powrocie zaginionej. Sama więc, schwyciwszy sanki, pobiegła do niego, aby mu opowie- dzieć, w jakim sianie powróciła Marynka, i żądała wezwania doktora. Prawie gwałtem zmuszona biedna męczennica wzięła do ust kilka kropel wody, odwróciła się do ściany i płakała. Krzewska nie mogła z niej dobyć ani słowa. Stan ten trwał do przyjazdu dyrektora, który wpadł jak burza wprost do pokoju sypialnego Marynki, ciągnąc za sobą lekarza. Stan chorej był wprawdzie łatwy do rozpoznania, lecz potrzeba było wiedzieć, co go spowodowało... a dziewczę mówić nie chciało. Volanti wreszcie zażądał, aby wszyscy się do drugiego pokoju oddalili, spodziewając się, że wymoże z chorej coś, co by go na drogę naprowadzić mogło. — Jesteśmy sami — rzekł, pochylając się nad łóżkiem — zaklinam panią, jako opiekun jej, chciej mi wyznać całą prawdę. Potrzebuję jej... Zbrodnia nie może ujść bezkarnie... — Umrzeć chcę! umrzeć! nic więcej! — jęknęła Marynka. Krótką chwilę panowało milczenie, nagle podniosła się z łóżka, otworzyła oczy, wstała, usiłując na chwiejących się nogach utrzymać i padła bezsilna. — Stało się więc to bez woli jej? bez zezwolenia? — rzekł nieopatrznie Volanti. Krzyk okropny wyrwał się z jej piersi i Marynka wstała powtórnie. Pierś jej ogniem dyszała. — Słuchaj pan! — krzyknęła, chwytając się konwulsyjnie za rękę — słuchaj mnie... Tak! powinieneś wiedzieć wszystko, abyś nie śmiał mnie posądzać... Lecz płacz i brak głosu przerwały jej mowę. — Słuchaj pan! — powtórzyła — jam niewinna! Ten niepoczciwy człowiek, którego imienia wymówić nie mogę, ten zbójca... wywiózł mnie, zaręczając, że jedziemy do domu. Byłam straszliwie osłabioną i senną, nie wiem, czy mi co dano w napoju... usnęłam w drodze... Znalazłam się potem przebudzona w bramie domu, na wschodach, których nie rozpoznałam, aż gdyśmy weszli do mieszkania. Tu pomimo osłabienia ogarnął mnie przestrach... ocuciłam się... rzuciłam do drzwi... były już zamknięte. Łotr ten klęczał przede mną... Marynka oczy sobie zakryła. — Nie śmiał się targnąć na mnie, bom pochwyconym ze stołu nożem groziła śmiercią nie jemu, ale sobie... Krzyczałam i wołałam na próżno, w pustej ulicy nie słyszał nikt. Cudem potrafiłam dostać się do drugiej jakiejś izby, której kluczem zamknęłam się od niego. W oknie zeszła mi cała noc w próżnym oczekiwaniu jakiego przechodnia i ratunku... Byłam na pierwszym piętrze... Łotr ten dopraszał się i dobijał do drzwi ciągle, dopóki nie wiem, co go od nich nie odwołało. Na sznurze od firanek spuściłam się na ulicę. To mówiąc, poranione pokazała ręce i płacz znowu mówić jej nie dał. Volanti z przerywanych jej wyrazów dowiedział się już, ile mu było potrzeba, aby lekarzowi dać jakąś wskazówkę. — Uspokój się pani! słuchaj doktora — rzekł — zbrodnia popełniona bezkarną pozostać nie może. Marynka porwała się z krzykiem. — I każecie mi stawać przed obcymi ludźmi, abym świadczyła... przeciwko sobie samej? Wszak dla kobiety dosyć jest być posądzoną! Volanti prosił jej znowu, aby się uspokoiła, zawołał lekarza, któremu szepnął słów kilka. Sam wysunął się do pierwszego pokoju i siadł rozmyślać, co ma począć. Wypadek stał się tak głośnym, niestety! że ukryć go ani zatrzeć nie było podobna. Wspomnienie o napoju, o senności obudziło w nim podejrzenie na Krzewską. Zwrócił się do niej wprost z pytaniem, co piła Marynka w domu i czy jej co podano w teatrze? Wdowa, rozpływająca się we łzach, zaklinała się, że pamięć straciła, że nic nie wie. Volanti udał się do sług... i po pierwszym zapytaniu jedna z nich z krzykiem mu odpowiedziała, że gdy herbatę wieczorną sprzątnięto, w filiżance panienki pozostała miała smak tak dziwny, że jej nikt w usta wziąć nie mógł. Wieczorem nie było w domu nikogo oprócz Marynki i wdowy. Volanti wprost poszedł do niej i sam na sam zamknął się w pokoju z rozpaczającą. — Pani byłaś w zmowie i spisku z Corsinim — rzekł. — Dałaś w herbacie pupilce swej jakąś przymieszkę, która ją uśpić miała. Są na to świadkowie i dowody. Corsini i pani możecie być przed sąd pociągnięci. Krzewską rzucała się przed nim na kolana, wołając: — Nie gub mnie! Było to wyznanie. Dyrektor za warunek kładł szczerą spowiedź z całego uknutego spisku. Krzewską składała winę na Włocha, który ją zapewniał, że uczennica go kocha, że raz pochwycona chętnie mu odda rękę itp. Tłumaczyła się, że chciała jej szczęścia, że widząc ją smutną, znużoną, spodziewała się tym związkiem spełnić jej życzenia. Cała ta bałamutna powieść nie zaspokoiła pewnie Volantiego, lecz przyjął ją w milczeniu, rozmyślając tylko, jak wyjść z całego zawikłania. Krzewska, porwawszy krucyfiks, poprzysięgła wierne służby. Wyszedł Volanti. Doktor i powołana kobieta, która nawykła była czuwać nad chorymi, zostali przy Marynce. Okazały się stłu- czenia silne, rozwijała gorączka, a choć młode życie nie było w niebezpieczeństwie, lekarz długą i ciężką przepowiadał chorobę. Zaledwie Volanti powrócił do mieszkania, potrzebując spoczynku i chcąc zarządzić środki jakieś, aby poszukiwań zaprzestano, a wypadek został wytłumaczony bez uszczerbku dla sławy Marynki, rozmyślał właśnie nad tym, gdy nie opowiadając się nikomu wpadł do niego Corsini. Na widok jego Volanti porwał się z takim gniewem, chwytając rewolwer ze stolika, że Włoch cofnął się ku progowi, uląkłszy się o życie. Ochłonął przecięż Francuz i krzyknął tylko na sługi, aby go precz za drzwi wyrzucili. Nim to nastąpiło, Corsini dopadł rewolweru i rozbroiwszy nieprzyjaciela, począł wołać: — Słuchaj mnie pan! Musisz mnie pan słuchać. Idzie tu o honor kobiety. Przychodzę oświadczyć, że się żenię z panną Marią. Wszystko w ten sposób będzie zmazane... Dyrektor czas miał się namyślić. — Ofiara pańska życie ważąc uszła od niego, to najlepszy dowód, że znać go nie chce. — Musi! — wybuchnął Corsini — inaczej całemu światu będzie wiadomo, żem ją porwał i... była u mnie... — Nie mam żadnego prawa rozporządzać ręką panny Marii — odparł zimno Francuz. — Spróbuj pan sam prosić jej o przebaczenie i rękę. Zatrzymał się trochę Volanti. — Ja panu to tylko muszę powiedzieć, że nie honor kobiety, ale wasz własny potrzebuje ratunku. — Procesu mi nie zrobicie! — krzyknął Włoch. — Nie wiem — rzekł Volanti. — Może byśmy go nie potrzebowali nawet, aby osądzono go i bez długich wywodów. Włoch począł się śmiać spazmatycznie. — Chce czy nie, musi pójść za mnie — dodał. Dyrektor zbył go milczeniem. Odwrócił się z wolna i spokojnie na pozór wyszedł drugimi drzwiami, zamykając je za sobą. Corsini, postawszy chwilę, rewolwer cisnął na stolik i musiał wyjść także. Nie upłynął kwadrans, jak Volanti już po kilku próbach pośpiesznie na papier rzuconych następujące ogłoszenie do dzienników wysyłał: Wielkie wrażenie w stolicy uczynił wypadek, jaki spotkał tak świetne rokującą nadzieje śpiewaczkę naszą, już ulubioną publiczności pannę Marię Burcelli. Najdziwaczniejszymi domysłami starano się wytłumaczyć zniknięcie jej w chwili, gdy z teatru powracała do domu. Dziś wszystko to wyjaśniło się w sposób jak najnaturalniejszy i jest nadzieja, że żadnych smutnych następstw nie pociągnie za sobą. Konie w powozie, którym jechała panna M. B., przestraszone uniosły go, ze strzaskanej karety omdlałą wyniesiono i zacna rodzina kupiecka... otoczyła ją najtroskliwszym staraniem i opieką, dopóki oprzytomniawszy nie zgłosiła się do własnego domu, gdzie w śmiertelnej na nią trwodze oczekiwano. Dziś panna M. B. znajduje się już we własnym mieszkaniu, a pomimo stłuczeń bolesnych, doznanej trwogi i wrażenia, jakie wypadek wywarł na artystkę naszą, mamy nadzieję, że wkrótce znowu ujrzymy ją ocaloną na scenie. Doktor S., znakomitość nasza, któremu tylu cierpiących zawdzięcza życie i zdrowie, nie odstępuje łoża chorej itd. Nie pytając nikogo o radę, Volanti natychmiast ogłoszenie wysłał do dziennika, z którym był w stosunkach, prosząc, aby wiadomość tegoż wieczoru wydrukowana była. Można sobie wyobrazić podziwienie panny Laury, gdy właśnie wśród najgorętszych rozpraw o tym skandalu, który jej taką sprawił radość, przyniesiono numer dziennika, a chciwie zawsze przerzucająca go panna Lacerti zobaczyła w nim opis wypadku. Z podziwienia krzyknęła Cyganka, podnosząc gazetę do góry. Wszyscy ją sobie z rąk wyrywali. Lacerti potrząsnęła głową: — Volanti jest bardzo, bardzo zręczny! — zawołała.— Ale są wypadki, których drukarskie czernidło zetrzeć nie może z pamięci. Historyjka jest dosyć zręcznie zmyślona... tylko kto w nią uwierzy? Czytano ją w całym mieście z komentarzami rozmaitymi. Baron Percival wpadł do Volantiego, aby z ust jego posłyszeć prawdę. — Ale cóż baron chcesz, abym mu powiedział więcej nad to, co jest wydrukowane? — odparł dyrektor. — Święta prawda! Konie poniosły, kareta się wywróciła, rozpadła w kawałki. Ten zbój, Corsini, który towarzyszył pannie Marii, wyszedł z niebezpieczeństwa mało co potłuczony, ona... leży chora. — Tak — odezwał się Percival — wszystko to dobre jest dla innych, mnie możesz powiedzieć, jak to było? — Mówię, co wiem — rzekł uparty dyrektor. — Gdy, da Bóg, panna Maria wyzdrowieje, spytasz jej samej... powie ci... Baron skłonił się w milczeniu. — Czy jest w niebezpieczeństwie? — zapytał. — Doktor mi zaręczył, że życiu nic nie zagraża, ale choroba długa być może. I Volanti dodał po dyrektorsku: — Dla mnie jest to cios wielki. Koszt ogromny... a któż wie, kiedy znów na scenę wystąpić będzie mogła? Spojrzeli sobie w oczy i zamilkli. Baron nie pytał już więcej. Oznaki współczucia dla ofiary wypadku dowiodły, jak debiutantka serca sobie umiała pozyskać. Wszyscy się u drzwi chorej zapisywali, począwszy od hrabiego Samsonowa i księcia Agatona. Tegoż wieczoru Corsini, który zuchwale kręcił się po mieście i pokazywał po kawiarniach, przeczytał w dzienniku powieść napisaną przez Volantiego i gorzko się jej uśmiechnął. Zadać jej kłamstwa nie śmiał... Zdusił gazetę w ręku i rzucił ją ze złością, namyślając się, co czynić dalej. Drugiego dnia wezwany był niespodziewanie do jednego z wyższych urzędników, który przyjął go bardzo grzecznie. Uczyniono mu tu uwagę, że pasport jego wyszedł od dawna i że odnowienie go nie mogło być inaczej uzyskane, tylko za powrotem w strony rodzinne. Toż samo usłyszał w poselstwie włoskim, które radziło mu usilnie, aby po doznanym wypadku pojechał leczyć się w lepszym i łagodniejszym klimacie, a z opuszczeniem stolicy nie zwlekał. Włoch jednak, pomimo tych wskazówek wielce znaczących, zrozpaczony, wściekły, chciał jeszcze spróbować, czy mu się pobytu przedłużyć nie uda, rachując na to, że rozgłosem zmusi nieszczęśliwą dziewczynę do oddania mu ręki. Lecz stało się z nim, co się zwykle dzieje z każdym, któremu noga się pośliznęła. Jedni wcale go nie przyjmowali, drudzy odprawiali z niczym. Wszyscy patrzali na niego krzywo. Lacerti, do której drzwi zapukał, tylko przez ciekawość dała mu chwilkę posłuchania. W tym stanie ducha, w jakim rozgorączkowany znajdował się Corsini, zręcznej Cygance bardzo było łatwo dobyć najzupełniejsze zwierzenie się ze wszystkiego. Byli sam na sam, Włoch głowę postradał. Klnąc i płacząc począł opowiadać, jak go do zuchwałego kroku namówiła Krzewska, jak mu go poniekąd ułatwiła, opisał całą przygodę z największymi szczegółami, a na ostatek i swoje odwiedziny u Volantiego, i rozkaz wyjazdu, który otrzymał. Lacerti słuchała go z żywym zajęciem, na przemiany radująca się, gniewna, w końcu oburzona, bo się w niej niewieście odezwało serce. Corsini spodziewał się współczucia i rady, gdy na ostatek Laura, parę kroków odstąpiwszy od niego, zmierzyła go pogardliwym wejrzeniem, wskazała drzwi i zawołała rozkazująco: — Wynoś się! precz! Jak pijany stoczył się ze wschodów Włoszysko i zniknął z ulicy. Wieczorem ze zwykłą swą fizjognomią zastygłą, nieodgadniętą, baron Percival wsunął się do mieszkania Volantiego, który wielkimi krokami chodził zamyślony, gryząc w ustach zagasłe cygaro. — Jakże się ma chora? — zapytał Dyrektor z początku nie zrozumiał, tak w myślach był zatopiony. Baron pytanie powtórzył siadając. — Troszkę lepiej — rzekł Volanti z westchnieniem. Francuz podumał trochę. — Wiesz już? — zapytał. — O czym? — drgnąwszy podchwycił dyrektor. — Corsini sobie w łeb wypalił! — dokończył baron spokojnie. Volanti zbladł; przez chwilę panowało milczenie. Baron z uwagą popatrzał w twarz dyrektorowi, który mocno zdawał się wzruszony. — Tym lepiej... — zakończył Volanti. — Wszystko skończone. Z łoża boleści wstała Marynka po długiej wewnętrznej męczarni zmieniona, zmężniała, z energią jakąś i mocą nad sobą, której się po niej nikt nie spodziewał. W ciągu choroby, oprócz tych kilku słów, które zmuszona była czasem wyrzec do kogo, trwała w upartym milczeniu. Gwałtowne wzruszenie pierwszych dni przemogła, po- wracała do życia, jakby zbrojna do niego, rozczarowana, chłodna, lecz panią siebie. Widać było, że nie zrzekła się przyszłości, ale ją sobie osnuła zawczasu i umiała się z nią pogodzić, choć się wcale nie zwiastowała szczęśliwą. Pewne względy wymagały tego, aby natychmiast po wypadku nie odpędzać Krzewskiej. Zbyt widocznym stałby się był jej udział w tym zamachu zbrodniczym, który Corsini życiem przypłacił. Lecz Marynka jej wcale nie widywała, Volanti unikał i Krzewska musiała udawać chorą, ze związaną głową siedząc w swoim pokoju. W czasie choroby Marynki, której Volanti okazywał największe współczucie i otaczał ją najtroskliwszym czuwaniem, zaszły dla niego ważne i na przyszłość wielki wpływ mające wywrzeć wypadki. Księżna Teofania, pomimo wieku swojego, który ją zdawał się zabezpieczać od podobnej choroby, dostała ospy. Ponieważ w początkach wcale się jej lekarz nie domyślał i nakazał jakieś chłodzące środki przeciw gorączce, przebieg choroby był najnieszczęśliwszy. Volanti, którego to pozbawiało wszelkich nadziei, na jakie tylko rachował, musiał być nieodstępnym przy chorej; stracił głowę, zaniedbał teatr, opuścił nawet na czas jakiś Marynkę. Zabiegi jego, starania doktora na nic się nie przydały: księżna, nie zrobiwszy żadnego rozporządzenia, nieprzytomna, w gorączce życie skończyła. Rodzina zgłosiła się natychmiast do spadku i Volanti nie miał nawet czasu zapewnić sobie prawie tego, co mu za życia ofiarowała stara księżna. Odebrano mu willę, zasekwestrowano rozmaite kosztowności w jego mieszkaniu i tylko pośrednictwu przyjaciół winien był, że bez skandalu rodzina go odprawiła. Mówiono po cichu, iż niewielką jakąś sumą usta mu zamknięto... Volanti przez kilka dni chodził jak zabity; nierychło dopiero trochę przytomności i energii odzyskał. Ponieważ Zosiczowa została bez miejsca i zajęcia, bo i jej rodzina wypowiedziała przytułek, mając Krzewską odesłać na Litwę, Volanti ją zaprosił, aby przy Marynce pozostała. Zgodziła się na to z wdzięcznością. Burczakówna też wiadomość o tym przyjęła wdzięcznie. Wprawdzie niewiele sobie po jej towarzystwie obiecywać mogła, lecz znała ją dobrą, łagodną, spokojnego usposobienia i jakby stworzoną na taki cień, który, nie mając swej woli, towarzyszyć musi sierocie, a być świadkiem niemym każdego jej kroku. Krzewską na wyjezdnym nawet do Marynki na pożegnanie nie przyszła. W czasie rzekomej swej choroby, . uprzedzając powrót na Litwę, wysłała listy do marszałkowej, do której się znowu dostać chciała, i do majora. Kulwiszowi nie donosiła nic, oprócz tego, że jej zdrowie nie dozwala wytrwać w klimacie ostrym; marszałkowej obiecywała ciekawe opowiadania o tym świecie, na który patrzała. Marynka sama, obawiając się, aby do starego matki . przyjaciela nie doszły wiadomości przesadzone a straszne, napisała do niego, uspakajając go o sobie i zapewniając, że ma bardzo dobrą towarzyszkę w miejscu Krzewskiej. List ten pisząc, biedne dziewczę pomimo całej mocy nad sobą wspomnieniem matki, Berezówki, cichego litewskiego kątka, życia w nim spędzonego tak wesoło... nawet poczciwego, niezgrabnego Jurasia i starego Żantyra, do łez ją poruszyło... Jakże tamta Marynka, śpiewająca, na łące, do tej nieszczęśliwej męczennicy, wielkiej artystki, osamotnionej, zbiedzonej, bez opieki zostawionej samej sobie nie była podobną! Poczwarną niemal wydawała się jej ta metamorfoza, jakiej los na niej dokonał. Zza łez, które jej się mimowolnie z oczu lały, widziała w dali Berezówkę... serce jej biło... Wrócić tam! wrócić! zdawało się szczęściem jedynym. Nie mierzyła przepaści, jaka ją od tych miejsc i czasów dzieliła. Mogła powrócić do cichego zaścianka, ale czy w nim mogła być szczęśliwą? List do majora wysłany był bardzo w porę i napisany tak, że mógł zapobiec temu, co powiozła Krzewska. Nie obawiając się już tam niczego, można się domyślać, jakimi potwarzami mścić się chciała za niepowodzenie swe w stolicy. Oszczędzać Marynki nie czuła się wcale w obowiązku. W mieście też pomimo wszelkich starań Volantiego, aby wypadek ów w innym świetle się wydał, niż był w istocie, prawdziwa historyjka gwałtownego porwania śpiewaczki, którą Lacerti słyszała z ust samobójcy, potwierdzona jego zgonem, rozchodziła się z tymi wszystkimi niezbędnymi wariantami, jakie złość i głupota ludzi czepia do każdej smutnej powieści. Najrozmaitsze role przyznawano w tym Marynce... Bądź co bądź, chociaż miano zapewne zamiar zaszkodzić jej tymi plotkami, nie powiodło się to wcale. Owszem, zwróciło to na nią uwagę, obudziło zajęcie, dało urok jakiejś heroiny tragicznej... dla tłumów nadzwyczaj ponętny. Niecierpliwie dowiadywano się już, kiedy na nowo wystąpi. Lacerti, pamiętna tego, że jej pewną życzliwość okazała Marynka, a nie chcąc z nią zrywać stosunków, w czasie choroby zarzucała ją biletami. W czasie osamotnienia długiego dosyć, bo siły nie powracały tak prędko, dziewczę rozmyślało wiele nad sobą, nad przyszłością, nad postępowaniem z ludźmi. Czuła w nich nieprzyjaciół lub chciwych do skorzystania z każdego jej fałszywego kroku, nigdzie serca, nigdzie rzeczywistego współczucia. Smutne doświadczenie otwierało jej oczy i czyniło nieufną. Z ukazaniem się znowu na świecie i scenie od dnia do dnia zwlekała. Nie miała odwagi. Oprócz Volantiego, który, szczególniej od śmierci księżny, dowiadywał się codziennie i coraz był o nią troskliwszy, Marynka widywała tylko lekarza, człowieka poważnego i zimnego, któremu znużenie ogromną praktyką odejmowało możność sympatyzowania z cierpieniem, i poczciwą, ale nic nie znaczącą Zosiczową. Nie zbywało na odwiedzających prawie codziennie i stosami leżały bilety barona, panny Laury, hrabiego Samsonowa i innych wielbicieli, ale tych nie przyjmowała śpiewaczka. Volanti nie naglił o występ nowy, lecz, koniec końców, ona sama czuła, że trzeba się nań było ważyć. Uderzyła ją nadzwyczajna od niejakiego czasu dobroć, nadskakiwanie, czułość, chęć nawet przypodobania się dyrektora. Można ją było kłaść na karb politowania, lecz jakieś przeczucie wskazywało Marynce, że w tym coś innego się kryło. W istocie Volanti po śmierci księżny, po samobójstwie Corsiniego, rozmyślając, rozrachowując, zastanawiając się nad swoim położeniem i przykrością, powziął był myśl zuchwałą narzucenia się swej divie za męża. Był wprawdzie niegdyś żonaty i wedle praw francuskich w separacji z żoną od lat piętnastu czy więcej. Nie czuł się więc związany niczym, a długi pobyt za granicą, gdzie go znano nieżonatym i nigdy o żonie jego nie słyszano, mógł mu ułatwić ożenienie. Dopełnienie potrzebnych do tego formalności zdawało mu się łatwe. Nie tyle przywiązanie do dziewczęcia prowadziło go do tego kroku, ile rachuba. Marynka po rozgłośnym wypadku, jak sądził, powinna była za szczęśliwą się uważać, oddając mu rękę. Z tą myślą nosząc się dosyć długo, Volanti, gdy uspokojoną i zdrowszą zobaczył Marynkę, zjawił się do niej jednego wieczoru. Nie zastawszy jej w saloniku, szepnął najprzód Zosiczowej, aby prosiła jej i żeby sama pozostała w czasie rozmowy w drugim pokoju. Wezwana wyszła wkrótce z tym sztucznie wyrobionym spokojem, z trochą dumy na czole i w postawie, która ją zawsze cechowała. Volanti począł rozmowę prawie wesoło od powinszowań, że widzi ją coraz lepiej i że się już cieszy, bo wkrótce się spodziewa zobaczyć ją na scenie. Smutnie na to uśmiechnęła się Marynka. — Tym razem — odpowiedziała siadając na kanapce — prawie pewna jestem natłoku w teatrze i jeśli nie sympatycznego, to gorączkowego przyjęcia. Historia moja jest na wszystkich ustach. Stałam się mimo woli lwicą! Ruszyła ramionami i dodała: — Okropne położenie! Dyrektor, oczyma ją badając, milczał czas jakiś. — Wiesz pani co? — rzekł — mówmy otwarcie. Ja się od dawna do tego przygotowałem. Tak jest, w istocie smutny ten wypadek rzuca pewny cień nieprzyjemny na nią, lecz w mocy pani jest zetrzeć i zatrzeć to wspomnienie. — Jakim sposobem? — spytało zdziwione dziewczę. — Ja pani środek łatwy i skuteczny ofiaruję — odezwał się wstając Volanti i przystępując bliżej. — Wprawdzie młodym i pięknym nie jestem; nie wiem, czym potrafił sobie pozyskać choćby jej przychylność, ale przywiązałem się do niej, mam szacunek dla pani, uwielbienie dla talentu. Chcesz pani podzielać złe i dobre losy ze mną? Marynka zdumiona i nastraszona nie odpowiadała jeszcze, a Francuz ciągnął dalej: — Małżeństwo ze mną będzie rehabilitacją, zada kłam potwarzom, zamknie usta wszystkim, uwolni panią od natrętów, da jej w świecie stanowisko, które ludzie poszanować muszą. Myśl, rzucona przez dyrektora nagle, tak dalece była Marynce nowa, niespodziana, a tak się jej wydawała dziwną, iż nie mogła długo na żadną się zebrać odpowiedź. Bądź co bądź, ofiara Volantiego wydawała się jej szlachetną, wielką, na wdzięczność zasługującą. Poruszyło ją to. Bez rozmysłu białą rączkę wyciągnęła stojącemu przed nią dyrektorowi, spojrzała na niego oczyma załzawionymi i odezwała się głosem drżącym: — Przede wszystkim dziękuję panu, dziękuję, ale daj mi pomyśleć, nigdy nie przypuszczałam nic podobnego... Małżeństwo... ale ja o małżeństwie nie marzyłam nawet, lękałam się go, boję, nie rozumiem... Do tego potrzeba takiej... takiego... Tu spuściła oczy, głosu jej zabrakło. Volanti stał i patrzał. Zapragnął ją uspokoić. — Rozmyśl się pani — rzekł — ja przecież nie wymagam natychmiast wyroku i nie byłbym może nigdy się na krok ten ważył, gdyby nie położenie, w jakim nas ten szaleniec swoim zamachem wtrącił. Los pani mnie obchodzi żywo, ale pozwól powiedzieć, że i mój własny muszę mieć na względzie. Przykro mi to przypominać, łożyłem wiele, śmierć mojej protektorki, księżny, zadała mi cios ciężki, ratować się muszę, a pani możesz być moją deską wybawienia. Zrób pani małą ofiarę dla mnie, którą ja jej będę się starał odwdzięczyć. Wyrażenie „małą ofiarę” uderzyło nieprzyjemnie Marynkę, twarz się jej okryła purpurą. — Małą ofiarę? — podchwyciła i łzy się jej zakręciły w oku. — Więc i pan już mnie nieszczęśliwą, skalaną tym zamachem, cenisz tak mało? Zakryła sobie oczy, Volanti przyskoczył z burzliwym zapewnieniem i zaklęciami, że słowo mu się wymknęło nierozważne, że o niczym uwłaczającym jej nie myślał. Marynka milcząc płakała. — Tak! — zawołała rozpaczliwie zza łez — pan dla mnie czynisz wielką ofiarę, ja, którą ludzie za cudzą winę obrzucili błotem, nie mam już w oczach ich i waszych żadnej wartości... Pan będziesz bohaterem, ja upadłą istotą, którą wyciągniesz z błota... Volanti zbliżył się, chcąc ją uspokoić, lecz rozdraźnienie było wielkie i nie ustąpiło rychło. Wstała nareszcie, łzy żywo ocierając. — Masz pan słuszność, jesteś pan szlachetnym człowiekiem — rzekła gorączkowo. — Dla kobiety, słusznie lub nie, dotkniętej potwarzą, splamionej podejrzeniem, pierwszym obowiązkiem jest przywrócenie niepokalanego imienia i sławy. Ofiara pańska, pana, który najlepiej znasz nieszczęsne te dzieje łez i krwi, rehabilituje mnie. Mogęż ja ją odrzucić? Nie wiem, czy pana potrafię uczynić szczęśliwym, wiem, że ja nigdy nie będę szczęśliwą, ale... są przeznaczenia! Westchnęła i dokończyła: — Daj mi pan czas do namysłu! Volanti z lekka dotknął jej ręki, pocałował ją i odstąpił w milczeniu. Marynka, zakrywszy oczy, usiadła na kanapce. — Odpowiedz mi pani stanowczo, gdy się jej podoba — dodał Francuz — będę czekał. Chwilę dawszy jej spocząć, odezwał się, zmieniając rozmowę: — Jeszcze jedna rada i pytanie. Marynka zwróciła oczy ku niemu. — Trzeba, byś pani miała odwagę zbliżyć się do ludzi — rzekł — to unikanie, ich daje im do myślenia. Śmiało należy spojrzeć w oczy nawet nieżyczliwym. Pani sobie nie masz nic do wyrzucenia. Trzeba mieć odwagę. Zacznij pani od przyjmowania dawnych znajomych. Czekał na odpowiedź, nad którą zdała się rozmyślać Marynka. — Kogo? — zapytała. — Gdy się pani uczujesz na siłach — rzekł Volanti — i potrafisz ukazać twarz weselszą... należałoby przyjąć, zacząwszy od barona, od starego Samsonowa, który tyle dla niej okazuje współczucia, bodaj aż do tej złej i przewrotnej Lacerti, która się będzie starała okazać jak najserdeczniejszą. Ale z nią... z nią — dodał — bądź pani jak najostrożniejszą. Marynka, która przez gadatliwą Zosiczowę wiedziała, że Corsini jej opowiedział wszystko, przerwała nagle: — Przed nią się nie mam z czym taić! — Przepraszam — odparł Volanti — z nią o niczym oprócz pogody i gałganków mówić nie można, bo wszystko powtórzy i na nice obróci... Po krótkiej kilku słów wymianie Volanti, nie chcąc być natrętnym, skłonił się i wyszedł, a Marynka pobiegła do swego pokoju. U panny Laury Lacerti po widowisku, które mnogie bukiety i wieńce uczyniły tryumfem wielkim, choć po cichu przyznawano, że nigdy Włoszka gorzej nie śpiewała, wielbiciele divy zebrali się, zaproszeni przez nią na jedną z tych wieczerzy bez ceremonii, na których na niczym nie zbywało oprócz przyzwoitego tonu i ładu. Pomimo największych starań biednej Laury, która chciała to, co nazywała swym domem, postawić na stopie wytwornej i eleganckiej, rozbijało się tu wszystko o naturę, o nawyknienia gospodyń obu, matki i córki. Stara umiała być rozrzutną, w przystrojeniu mieszkania jaskrawą, w nakarmieniu gości zbytkowną, ale ład utrzymać, nadać ton jakiś uroczysty swemu gospodarstwu było nad jej siły. Na próżno przybierano i najmowano sługi, winę nieporządków, chwytaniny, rozgardiaszu jakiegoś im przypisując. Laura najmowała kamerdynerów, kupowała serwisy, mnożyła niepotrzebne sprzęty; w chwili stanowczej niespodziewane ścierki wychodziły na scenę, coś się tłukło, nic nie przyszło w porę i pod koniec przyjęcia panował najstraszliwszy chaos. Była w tym wina gospodyni, a w części może i towarzystwa, jakie się tu zbierało. Nikt się nie czuł żadnymi względami dla tych pań skrępowanym, dokazywali wszyscy. Laura kłóciła się z matką, stara łajała ją, goście się mieszali do sporów i choćby wieczór rozpoczął się jak najklasyczniejszym spokojem, kończył się rozpasaniem i wrzawą. Prawdą i to jest, że zwykle pijano tu dużo, szampan się lał jak woda i głowy zawsze podchmielały. Sama piękna gosposia nie gardziła Roedererem... i wdową Cliquot... Wszystko to razem wzięte pobyt u Lacerti dla wielu czyniło nadzwyczaj miłym, dla innych nieznośnym. Baron Percival bywał tu rzadko, będąc przywykłym do daleko wstrzemięźliwszego towarzystwa, lecz znużony i wyżyty z czasem, gdy się bardzo nudził, szedł do panny Laury jak do gorącej kąpieli. Nigdy jednak długo tu nie wytrwał. Tego wieczora zjawił się niespodzianie wcale, lecz zasiadłszy z cygarem w rogu kanapki, niezbyt na światło wystawionej, nie mieszał się do towarzystwa, które też od niego się jakoś wydzielało. Sama gospodyni tylko okazywała się dla niego uprzedzającą i gościnną bardzo. Oprócz kilku młokosów złotych, jednego młodego starca, który mimo łysiny i siwizny nadzwyczaj wiele okazywał żywotności, był dnia tego i Scarlatti, sławna balerina Cesca Viti, piękność trochę chuda, i niemniej od niej uwielbiana, zaledwie piętnastoletnia, wyrostek, pełny cynizmu i wyzywającego zuchwalstwa, którego dowcip i szalona napastliwość — mężczyzn wprawiała w zachwyty. Rosne Rosina, zwana też Rosanem, bo grywała cudnie role młodych chłopców w obcisłych spodenkach, gasiła niemal piękną Laurę, choć wcale nie była piękna. Zbudowana nad lata swe silnie, muskularna, żywa, zręczna, dokazywała jak ulicznik. Właśnie to, że i sama sobie wiele pozwalała, i drugim z nią było wiele wolno, czyniło ją ponętną. Śmiano się więc i swawolono w najlepsze, a baron Percival z jakimś smutkiem przypatrywał się temu rozpasaniu, gdy Laura, której mina jego posępna nie podobała się, przystąpiła z cygaretą w ustach i wziąwszy się za boki, spytała go: — Coście to tak chmurny i czarny, baronie? Wyspowiadaj mi się, znajdziesz w czułym mym sercu współczucie, a w doświadczeniu może radę skuteczną. Masz minę, jakbyś był w żałobie... — Rzekłaś — odparł baron, odejmując cygaro. — Uwielbiam trafność oka i doskonałość diagnozy. — Po kim? — pytała Laura. Percival spojrzał. — Jak to? nie odgadujesz? — Nie umiem! Cóż chcesz — paplała Laura — od czasu jakeś dziwaczną miał fantazję flirtacji z tą lalką litewską nieznośną, jakeś się stał platonicznym... — tu uśmiechnęła się szydersko — nie mogę cię zrozumieć, baronie! Miałżebyś chodzić w żałobie po cnocie Rosiny, która w piętnastym roku zepsutszą jest od nas, starych? — Dajże mi spokój z tą gaminel — wzgardliwie odparł baron — nie jest wcale w moim smaku... — Maszże baronie smak? — szydersko spytała Laura. — Mnie się zdaje, żeś już dostał oskomy. No, ale po kimże żałoba? Baron zimno powtórzył: — Zgadnij! Lacerti się zamyśliła próżno, nic jej nie przychodziło do głowy. — No, to chyba nie wiesz o niczym — rzekł baron z ironią jakąś i złym humorem. — Żebym ja mogła nie wiedzieć o czymś, co mnie obchodzi? Ale obchodziż mnie to? — Bardzo! bardzo! — zaśmiał się baron. — Zaczynasz mnie niecierpliwić! — tupiąc ładną nóżką, odezwała się Lacerti. — Mówże! — odkryj tajemnicę... Barona tak mało cała ta rozmowa z Laurą zdała się obchodzić, że nie słuchając, co paplała, podparł się na ręku, cygaro zaczął palić i jakby o niej zapomniał. Musiała go chwycić za ramię i potrącić nim. — Baronie, niegrzeczny jesteś! tak się kobiety nie drażni. — Czegóż ode mnie chcesz, kusicielko! — rozśmiał się smutnie Percival. — No, tajemnicy! Baron ziewnął. — Nic więc nie wiesz? Nie masz przeczucia? Nie odgadłaś? Nie przewidywałaś? — Nieznośne żarty! — Wcale nie żarty... — rzekł Percival. — Nie powiedziałbym ci tajemnicy, ale że jutro ona już dla nikogo krytą nie będzie, wolę być grzecznym. Pomilczał chwilę, wytrzymując jeszcze oczekującą Laurę. — Trudno mi uwierzyć, aby tak żywa, dowcipna, domyślna, złośliwa istota, jak ty, mogła się dopiero ode mnie dowiedzieć w kilka godzin po ślubie, przy którym miałem honor być świadkiem, że panna Maria Burcelli serce i rękę oddała panu dyrektorowi Volantiemu... Wiadomość dla Lacerti tak była niespodziewana, tak dziwna, a może przerażająca, iż podniosłszy obie rączki do góry, hałaśliwie w nie uderzyła, wydała krzyk przeraźliwy, który wszystkich natychmiast do niej przyciągnął. Trudno było rozpoznać po tym głosie, czy go z bólu, czy z gniewu wielkiego wydała. Baron zatknął uszy. Matka przybiegła z drugiego pokoju przerażona. Milczenie oczekiwania padło na wszystkich. — Burcelli! Litwinka! słyszycie! — zawołała, podnosząc głos, gospodyni — wyszła za mąż za Volantiego! — To być nie może! — wyrwało się komuś z przytomnych. Baron się podniósł nieco z kanapki, — W istocie — rzekł zimno i szydersko — ja bym może sam temu nie wierzył, gdybym przed kilku godzinami nie miał szczęścia w kościele Świętej Katarzyny być świadkiem ślubu. Zamilkli wszyscy. — Przyznać potrzeba — odezwała się zmienionym głosem Laura — że Volanti wcale się nieźle obrachował i biednemu Corsiniemu wiele powinien być wdzięczen. Należy mu się od niego przynajmniej nagrobek, Litwince zaś nie zazdroszczę męża! Ruszyła ramionami. — Teraz naturalnie — przerwała, śmiejąc się, balerina — na panią dyrektorową i jej przeszłość nikt słowa nie będzie śmiał powiedzieć. Wszystko w porządku! Lacerti zamyśliła się głęboko. Wielka wesołość, jaka tu panowała przed chwilą, ustąpiła jakiemuś poważniejszemu nastrojowi. — Nie lubię Burcelli i z tym się nie taję — rzekła Laura — ale pomimo to prawdziwie los jej litość we mnie obudzą. Francuz Lubin, siedzący w kącie, niemłody już człowiek, który straciwszy głos zszedł do kierowania chórami i miał wielki o to żal do Volantiego, że go, jak mówił, ocenić nie umiał i pokrzywdził, uśmiechnął się na głos. — Saperlotte! — rzekł złośliwie. — Prawda, że losu pani dyrektorowej nie ma co zazdrościć, bo choć Volanti wygląda jako tako, ale to dawno ruina. To ją zresztą mało może obchodzić, bo, byle chciała, młodszych sobie znajdzie; ale co to za małżeństwo! Ten człowiek nie mógł się naprawdę ożenić! Wszyscy ciekawie spojrzeli na Francuza, baron wstał z kanapki i aż się zbliżył ku niemu. — Dlaczego? — zapytał. — Dla bardzo prostej przyczyny — odparł Francuz — bo wiem, że Volanti żonatym był... Prawda, że dostał seperację, ale seperacja to nie rozwód. We Francji rozwodów nie ma, ślub, który wziął, nie jest ważny. — Pleciesz! — zakrzyczała go Laura. Inni spoglądali na Francuza, który obojętnie zamilkł. Percival tylko nie odstąpił. — Serio pan to mówisz? — rzekł do niego. — Nie żartujesz? — Wiem o tym bardzo dobrze, co mówię — odezwał się nadąsany Francuz. — Chyba mu ta żona pierwsza zmarła... Epizod ten, który oprócz barona mało kogo zajął, natychmiast zatarty był rozmową ogólniejszą, której przedmiotem głównym był Volanti. Zastanawiano się nad jego charakterem, każdy bowiem sądził o nim i wyobrażał go sobie inaczej. — Moi panowie! — wniosła Lacerti — ja go może lepiej znam od was wszystkich dlatego, że mam przenikliwość kobietom daną jako broń przeciw przemocy męskiej i dlatego, żem Volantiego potrzebowała i zależała od niego. Volanti jest najchytrzejszym z ludzi. Serca w nim nie szukać... temperamentu także, bo starszym jest, niż się wydaje, została w tych gruzach tylko ambi- cja i chciwość. W pole go nikt nie wywiedzie, a nawet młoda żona nie zapanuje nad nim; ożenił się z nią, by ją wyzyskać. Westchnęła Lacerti. — Mimo to — odparł złośliwie baron, patrząc na nią z ukosa — pozwól sobie powiedzieć, że gdyby się z tobą chciał ożenić, byłabyś za niego poszła. Śmieszki się dały słyszeć stłumione. Laura oczy rozpłomienione podniosła. — Nie wiem... — rzekła zakasując usta. — Poszłabym była może, aby rozegrać z nim partię, w której nie wiadomo, kto by został zwycięzcą. Lacerti chciała zmienić przykry tok rozmowy. — Ale powiedzże, baronie, na Boga, jak się to stało? Dawno o tym byłeś uwiadomiony? Jak mogłeś na to pozwolić, ty, coś się tak zawsze gorąco zajmował losem sieroty. Percival brał za kapelusz, ale się wstrzymał z pożegnaniem i z wolna nakładał rękawiczki. — Tak dalece o niczym nie wiedziałem — odezwał się — że wczoraj jeszcze nie sądziłem, ażeby panna Maria była widzialną. W istocie los tej nieszczęśliwej zawsze mnie obchodził. Laura uśmiechnęła się szydersko, baron nie zważał na to. — Dziś z rana wpadł do mnie Volanti. Ma foi — ciągnął dalej — z taką miną, żem go posądził, że albo zbankrutował, lub przychodzi mnie prosić o pożyczkę grubą. — Nie miał więc miny szczęśliwego człowieka? — wtrąciła Lacerti. — Wcale nie — mówił baron — był zmęczony, przelękły. Zażądał ode mnie uroczyście dowodu przyjaźni. Byłem pewien, że pieniędzy zażąda, gdy słabym głosem oświadczył mi, że prosi jako świadka do ślubu. Domyśliłem się reszty. Naturalnie odmówić nie mogłem i nie chciałem, ale zażądałem nawzajem, abym się mógł widzieć z panną Burcelli i złożyć jej moje uszanowanie. Volanti zgodził się na to, oznaczył mi nawet godzinę. Stawiłem się z niemało podrażnioną ciekawością. W saloniku nie znalazłem nikogo, po chwili wyszła w czarnej sukni, blada, wychudzona, ale dziwnie idealnie piękna. Mała Rosina, przysłuchująca się opowiadaniu, parsknęła ze śmiechu. Nikt na to nie uważał. — W milczeniu podała mi rękę drżącą — mówił dalej Francuz. — Począłem od powinszowania jej. Spojrzała na mnie oczyma zdumionymi, nie mogąc przemówić słowa. — „Spodziewam się — rzekłem do niej — iż pani krok ten czynisz z dobrą i nieprzymuszoną wolą? że nie ma w tym, przemocy żadnej, od której bym ja pierwszy gotów był oswobodzić..." Żywo przerwała mi: — „Tak jest... tak jest... Sama tego chciałam. Wychodzę dobrowolnie, proszę być pewnym..." Głos jej drżał, oczy zachodziły łzami. Wielki żal uczułem w sercu. — „Nie wątpisz pani — dodałem — że jej życzę szczęścia... dlatego..." Nie dała mi mówić. — „Szczęścia trudno szukać na ziemi — rzekła smutnie. — Ma się je na zaraniu w dzieciństwie, potem przychodzi walka, obowiązki, ofiary... i szczęściem już spokój sumienia, a imię czyste...” Łkanie miała w głosie, gdy to mówiła, pożegnała prędko i wyszła. — Stawiłem się potem jako świadek wprost do kościoła, do zakrystii — mówił Percival — gdziem zastał oprócz Volantiego jakiegoś jeszcze opiekuna ze wsi, dawnego majora, figurę bardzo sztywną, pocieszną, z uroczy- ście wyszwarcowanymi wąsami. Pisaliśmy się tedy z nim razem za świadków. — No, a po ślubie? Jak to! nie proszono nawet na wieczerzę? — przerwała Lacerti. — Ślub — kończył baron, pomijając bez odpowiedzi pytanie — ślub odbył się przy drzwiach zamkniętych. Volantiego odpowiedź tak była stłumionym głosem wypowiedziana, żem ją zaledwie usłyszał, panna odezwała się głośno i wyraźnie. Wyszliśmy wszyscy przez zakrystię, gdzie powozy czekały. Państwo Volantowie wyjechali na parę dni... na wieś. Dyrektor zapewnił mnie, że w przyszłym tygodniu żona jego wystąpi już w operze Verdiego. Oczy panny Laury zabłysły zazdrością. — Panowie! — odezwała się żartobliwie — zlitujcież się nad nieszczęśliwą Lacerti! Nie żądam dyrektora. Znajdźcie mi choć reżysera, choć pięknego i pełnego nadziei maszynistę, który by się ze mną ożenił! Załamała ręce. Percival bez pożegnania wyszedł był właśnie. Laura zbliżyła się do stolika, biorąc z niego nalany kieliszek szampana, podniosła go w górę i z sarkazmem w głosie przerażającym krzyknęła: — Zdrowie nowożeńców! Wychyliła do dna, paluszki jej rozbiegły się w powietrzu, a kieliszek padł na ziemię i rozbił się na kawałki. Ci, którzy mieli wstęp do salonu państwa Volantich, był to bowiem salon w całym znaczeniu tego wyrazu i dyrektor do uczynienia go świetnym i odwiedzanym przez wyborowe towarzystwo największą do niego przywiązywał wagę — nie mogli sobie zdać sprawy ze stosunku dwojga małżonków do siebie. Pani Volanti, która pomimo zamążpójścia z woli męża na afiszach zatrzymała imię Burcelli, sławiona teraz jako pierwszorzędna śpiewaczka, na co ze wszech miar zasługiwała, zdawała się na oko być tu królującą jego panią. Mąż jako najposłuszniejszy jej sługa prawie pokornie spełniał wszystkie jej rozkazy. Pospolici ludzie twierdzili, że pani Maria miała przewagę zupełną nad mężem, że panowała nad nim, że była wszechmogącą. Lecz ile razy o tym mówiono, a mówiono bardzo często, baron Percival, gość nieominiony tego salonu, uśmiechał się dziwnie. Nie zaprzeczał temu głośno, potwierdzać nawet był gotów, lecz śmiał się, a wyraz jego twarzy był tak dziwny, że się z niego domyślać mógł, co kto chciał. — Co się z tego dziewczęcia zrobiło! — szeptała Zosiczowa, która sobie przypominała ją w pierwszych dniach po przybyciu do stolicy. Wszyscy przyznawali, że w nadzwyczajny sposób wypiękniała. Z twarzyczki trochę pomiętej, w której tylko dużo życia igrało, wyrobiła się fizjognomia rysów regularnych, prawdziwie czarująca smutkiem i powagą, jakie na niej były rozlane. W salonie ten ton jakiś melancholiczny, surowy, zimny nie zmieniał się nigdy. Zdawała się zlodowaciałą, znieczuloną. Lecz na scenie widzieć ją było potrzeba. Tu, pomijając głos, który urosnął do potęgi nadzwyczajnej, czarodziejskim sposobem twarz jej, postawa, wyraz zmieniał się aż do złudzenia, do niepoznania. Znawcy powiadali, że zdawała się nie myśleć nad nimi, nie studiować ich, a w chwili gdy występowała, jakby demon sztuki nią owładywał i czynił z niej istotę nową. Było w tym istotnie coś czarodziejskiego, bo zaledwie śpiewać przestała, wracała do tej smutnej prozy życia, do tej żałoby, której z czoła i piersi, zdaje się, zrzucić nie mogła. Na scenie Volanti, który gdzie indziej ciągle nad nią czuwał i aż nadto się nią opiekował, tak że troskliwość ta stawała się niemal śmieszną, nie śmiał jej powiedzieć nic, nie mieszał się do niczego i zdaje się, że na tym dobrze wychodził. Tu ona kierowała despotycznie wszystkim: orkiestrą, artystami, garderobą, i przyznawano jej nie umiejętność, bo tej nabyć czasu nie miała, ale instynkt wrodzony, szczęśliwy, nieochybny, nadzwyczajny. Powodzenie śpiewaczki i artystki od wznowionych jej występów, które tłumy ściągały, rosło i uczyniło ją ulubienicą publiki. Miała fanatycznych wielbicieli, a ci, co by chcieli wystąpić z opozycją, nie śmieli. Popularność była zbyt wielką i, powiedziawszy prawdę zasłużoną. Jedno, co było można jej grze i śpiewowi zarzucić, to, że nie były klasyczne, nie zamykały się w ciasnych szrankach tradycji i szkoły. Było w nich coś ekscentrycznego, śmiałego, dziwnego czasem, lecz zawsze porywającego. Z artystami, z którymi występować musiała, Marynka umiała się po bratersku, uprzejmie i serca jednającym sposobem obchodzić. Kochano ją, tylko Lacerti, która w duszy nienawidziła rywalkę, aby pokryć to uczucie przesadzała nadzwyczajne dla niej uwielbienie. Volanti nie mógł wzbronić żonie stosunków z panną Laurą, a był aż nadto pewien, że one na nią wpływu żadnego nie wywrą. Laura więc bywała gościem w salonie, odwiedzała z rana Marynkę, starała się przypochlebić przynoszonymi plotkami. Były z sobą dobrze, ale dyrektorowa umiała nie dopuścić jej do poufałości, nie obrazić dumą, a trzymać się trochę z daleka. Gniewało to Lacerti, lecz musiała znosić, oczekując, ażby się pora wywarcia zemsty nastręczyła. Ze wszystkich stron oczy były zwrócone na nowe małżeństwo. Komentarzy nad nim nie brakło najróżniejszych, lecz właściwie nikt nie wiedział nic o życiu państwa Volantich. Od pierwszych dni nie dostrzeżono żadnej czułości, żadnego serdecznego, jawnego stosunku pomiędzy małżeństwem i później stan ten się nie zmienił. Volanti był nadskakująco grzeczny, odgadujący życzenia żony, ale w obejściu się ich coś ceremonialnego, zimnego było widocznym. Rozmów ich między sobą nikt nie mógł podsłuchać, bo te się odbywały na uboczu i nigdy dłużej nie trwały. Szczęścia, spokoju, tego błogiego uczucia, jakie choćby chwilowo opromienia pary nowo pobrane, nikt na twarzy Marynki ani męża jej nie dostrzegł. Volanti nawet od czasu ożenienia się widocznie posmutniał, stał się ponurym i drażliwszym. Ona zajęta była głównie swym powołaniem, sztuką, występami, które zdawały się zajmować ją żywo i stanowić główny cel życia. Po niejakim czasie też ta jej gorliwość zdała się przechodzić na męża, który też gorączkowo powodzeniem teatru zajmować się zaczął. Można było go posądzić, że zwątpiwszy o domowym szczęściu, szukał go w zbieraniu grosza i zapewnieniu sobie niezależności. Po śmierci księżny, po katastrofie, która go pozbawiła pomocy, jaką mu ona dawała, interesa Volantiego były w bardzo złym stanie. Wiedziano, że miał znaczne długi. Występy nadzwyczaj szczęśliwe Marynki wkrótce jednak tak poprawiły sprawy dyrektora, że z końcem sezonu mógł być o nie całkiem spokojny. Niewątpliwie był to winien żonie, jej pracowitości, jej postępom, pomysłom i powodzeniu, jakie miała u ogółu, którego była ulubienicą. Gdyby nie było widocznym, że ona sama chciała i potrzebowała być tak czynną, można by Volantiego było posądzić, że ją bezlitośnie wyzyskiwał. Nie miał bowiem względu ani na stan zdrowia jej, ani na siły, ani na często bardzo jawne znużenie. Marynka kilka razy po ciężkich rolach, które następowały po sobie zbyt szybko, mdlała, jak podszeptywano, za sceną. Lecz ile razy tak osłabła, zrywała się z nowym życiem, z udaną wesołością, zaręczając, że się miała jak najlepiej i że nigdy nie czuła się silniejszą. W całym jej i męża postępowaniu tyle było niedocieczonych zagadek, sprzeczności, że w końcu ludzie, zrozpaczywszy o tym, aby je rozwikłać i zrozumieć mogli, obojętniejszym okiem patrzali na tę spółkę. Dwie tylko osoby z gorączkową ciekawością śledziły każdy ruch, słowo, każdą oznakę dobitniejszą usposobień wzajemnych dyrektora i jego żony: panna Laura i baron Percival. Francuz nigdy może nie był w lepszym, weselszym nastroju ducha, jak od czasu pobrania się państwa Vo-lantich. Nigdy też częstszym nigdzie nie bywał gościem niż teraz u nich. Mówiliśmy, jaki był jego dawniej stosunek z Marynką. Uważała go za przyjaciela, za człowieka życzliwego sobie, lubiła go, bo umiał być miłym, miała w nim na koniec zaufanie. Baron grał komedię, ale tak doskonale, że ją najzupełniej oszukał. Me posądzała go o nic, była mu wdzięczną za życzliwość. Volanti, rzecz szczególna, w początkach po pobraniu się miał jakby napady zazdrości, krzywił się, gdy przychodził baron, śledził jego zbliżenie się do żony, podsłuchywał rozmowy; potem ustało to nagle i nastąpiła najdziwaczniejsza obojętność, ledwie by nie można powiedzieć sprzyjanie stosunkom poufalszym żony z baronem. Nie wpłynęło to na Marynkę, która z tego nie skorzystała i nie zbliżyła się bardziej, ani dała zbliżyć się baronowi, pozostała jak była, lecz Percival wyszedł na znanego całemu światu przyjaciela domu. Mówiono o tym z przekąsem i domyślano się jakichś układów dobrowolnych, które tę trójkę z sobą wiązały. Marynka, zdaje się, że się tego nie domyślała, nie rozumiała lub lekceważyła. Nie było dnia prawie, ażeby baron nie przyszedł z rana, nie pokazał się w salonie wieczorem. Czasem, gdy gospodarza nie było w domu, dawał sobie tony, jakby go miał prawo zastępować. Jakie stąd wyciągano wnioski, domyślać się łatwo. Marynka, zajęta czym innym, pogrążona w sobie, szukająca rozrywki w sztuce, zdawała się wcale o tym nie wiedzieć lub nie dbać o to. Pół roku przeszło upłynęło już od zawarcia małżeństwa, następowały miesiące spoczynku; jednego ranka baron, który się miał wybierać do wód i wahał się jeszcze z podróżą, wszedł do gabinetu dyrektora. Volanti siedział nad stosami papierów i rachunków zasępiony, zły, chmurny, a na twarzy w ciągu tych kilku miesięcy postarzały okrutnie. Jako młody małżonek, można było sądzić, że o nadanie sobie pewnej powierzchowności odmłodzonej powinien się był starać. Przeciwnie, jawnym było, że od ożenienia się opuścił... włos mu siwiał, płeć żółkła, zęby stracił, nie dbał o to. Zgarbiony, z oczyma przymrużonymi, z ołówkiem czerwonym w drżącej ręce znalazł go baron u stolika. Dyrektor wskazał mu ręką miejsce na kanapce, dokończył jakiegoś cyfr przeglądu i rzuciwszy papiery, zwrócił się ku niemu. Baron ścigał go oczyma. — Siedzisz, widzę, w rachunkach — odezwał się. — No, spodziewam się, że ty w tym roku, dzięki divie, nie masz powodu narzekać na nic. Stanąłeś świetnie... Volanti się tryumfująco uśmiechnął. — Nie przeczę — rzekł — dokazaliśmy cudów, ale te dopiero początek! Żywo począł się przechadzać po pokoju, włożywszy ręce w kieszenie. — Waszej divie i wam czas nareszcie spocząć trochę — odezwał się baron łagodnie i jakby od niechcenia. — Ty, jak ty, ale żona śmiertelnie musi być znużoną. Usłyszawszy to, Volanti podniósł głowę, ściągnął brwi i mocno się wpatrzył w Francuza. — Panie baronie! — zawołał — po dawnej przyjaźni! Mówicie to z siebie, czy... — A z czegóż i z kogóż bym to mógł mówić? — podchwycił szydersko baron. — Nie tylko ja, cały świat widzi i mówi, że zamęczasz żonę. Volanti się zżymnął. — Powiedz, że się sama zamęcza — przerwał. — Przecież nie jesteście tak pod pantoflem, aby to od was nie zależało — rzekł baron. Volanti się uśmiechnął, wejrzenia się ich spotkały. — Takie wyzyskiwanie nielitościwe talentu — dodał baron — idzie na karb wasz. Dyrektor poruszył ramionami i przeszedł się po pokoju kilka razy, jakby się namyślał, czy się ma otwarcie rozmówić z przyjacielem domu. Wrócił do barona, przysunął sobie krzesło i usiadł. Na twarzy jego jakieś uczucia nieczytelne plątały się, nadając jej wyraz zniecierpliwienia i prawie gniewu. — Zagadnęliście mnie w ten sposób, panie baronie — odezwał się z jakimś wysiłkiem, wybuchając prawie mimo woli, choć się widocznie wstrzymywał i walczył z sobą — zagadnęliście mnie w ten sposób, że się muszę wam zwierzyć. Oświadczywszy tę chęć zwierzenia się, Volanti jakby się inaczej namyślił, zamilkł, wstał nagle z krzesła i począł chodzić. Był okrutnie podrażniony. — Napij się wody — wtrącił złośliwie baron. Vołanti w istocie rady tej posłuchał, poszedł sobie nalać szklankę, korek wypadł mu z ręki, która drżała. Wychylił i skrzywił się. — Wiesz, baronie — rzekł — w jakich się warunkach ożeniłem! Zdawało mi się, że na trochę wdzięczności zasłużę u żony. Spodziewałem się, że się do mnie przywiąże, ale to posąg, który się tylko ożywia na scenie. Do rozpaczy mnie przyprowadziła. Sądziłem, że czas sprowadzi zmianę... pół roku upływa, jesteśmy z sobą, jakbyśmy byli pierwszego dnia, jeżeli nie gorzej... Tak! Baron, słuchając, zagryzał usta. — Mogłem oszaleć dla tej kobiety... tak... — mówił Volanti. — W końcu złość tylko i gniew pobudziła we mnie. Przyznam ci się, baronie, że w takim położeniu byłbym głupi, gdybym zapomniał, że ten posąg przynajmniej złoto mi dać może. Nie żądam już od niego więcej nic, ale tego żądać muszę... Nie chce mnie, mniejsza o to... Za stary jestem, abym sobie w łeb palnął, jak ten osieł, Corsini... muszę ją wyzyskiwać... Baron syknął. — No, tak... — potwierdził Volanti — i wcale nie mam tego na sumieniu, bo ona sama, zapewne równie jak ja nieszczęśliwa, w sztuce i oklaskach szuka zapomnienia swojego losu. Rozśmiał się serdecznie Volanti i wyciągając ręce obie ku baronowi, mówił dalej poruszony: — Swojego losu! swojego nieszczęśliwego losu! Cha! cha! Tak się zowie! Tymczasem możeż się ta kobieta uskarżać? Wziąłem ją z nędznego dworku w zgrzebnej koszuli, uczyniłem sławną, dałem wychowanie... uratowałem od dwójznacznej sytuacji... Pomimo to spojrzyj na nią! Męczennica! Nie jest że to warte śmiechu? Skrzywił się Percival. — Przepraszam cię — zawołał — to wcale nie jest śmiesznym! Masz do niej żal i dlatego jesteś niesprawie- dliwym, lecz postaw się w jej miejscu... Oprócz sławy, która nie karmi i serca nie nasyca, co ona zyskała w tym wszystkim? Sukienkę jedwabną, palącą jak odzież Nessusa, gdy jej w perkalikowej na wsi daleko było lepiej i wygodniej. Volanti począł się przechadzać znowu. — Wszystko to mi teraz obojętnym jest — rzekł. — Powiem ci otwarcie. Chcę się wzbogacić, nie idzie mi o nic więcej. Zresztą... Ręką zamachnął w powietrzu. — Ale ją to bawi — dodał poprawując się. — Ona sama chce być czynną i wzdragała się odpoczywać. Nie zmuszam jej, słowo daję... A po małym przestanku dorzucił: — Zamiast do wód lub na wieś zaproponowała mi przedstawienia w główniejszych miastach naszych... Pojedziemy do Moskwy, do Rygi, może za granicę... Percival się obruszył mocno. — Ale ty ją dobijesz! — zawołał. — Nie, ona sama chyba — przerwał Volanti. — Chcesz się o tym przekonać? Proszę... pomów z nią sam na sam, zobaczysz... — Na twoim miejscu — wtrącił Percival — wchodząc nawet w tę chciwość dla mnie niezrozumiałą i obrzydliwą, przepraszam za to wyrażenie, rozum ci nakazuje ją oszczędzać... Przecież to złotodajne ptaszę, powinieneś czuwać nad nim dla złota już, jeśli nie dla niego. — W tym, co baron mówisz — rzekł — ogromnie wiele jest przesady. Ja znam lepiej warunki naszego bytu niż wy... Śpiewak i śpiewaczka, czy się oszczędzają, czy nie, mają tylko pewną liczbę lat świetnych. Przedłużyć trwania tej epoki prawie niepodobna. Ciągła wprawa nałóg śpiewania wzmacnia, nie wyczerpuje, ale daje siły. Rok wypoczynku więcej szkodzi niż trzy pracy najbardziej gorączkowej. Baron począł tupać nogami z gniewu. — Sofizmata! — krzyknął — co to za niedorzeczne gadanie! Volanti zamilkł; zżymnął ramionami i żywo zaczął się przechadzać po pokoju. Czas jakiś nie mówili z sobą. Baron zapalał cygaro i mruczał oburzony. Volanti poświstywał. Percival jednak pomimo wzruszenia, które było widoczne, nie okazywał zbyt wielkiego z rozmowy i jej wypadku niezadowolenia. Z oczu mu patrzało, jakby się niemal cieszył z tego, czego się dowiedział. Trudno powiedzieć, na czym by się skończyła ta drażliwa pogadanka, której na nowo żaden z nich nie chciał rozpoczynać, gdyby w tejże chwili nie wszedł kasjer teatralny powołany do sprawdzenia jakiegoś rachunku. Baron, zobaczywszy go, rad może, iż miał dobry pozór do pożegnania się z dyrektorem, podał mu końce palców i wyszedł. Nie zamknął jeszcze drzwi za sobą, gdy już krzykliwa rozmowa dyrektora z kasjerem przekonała go, że Volanti nie bardzo wziął do serca to, co Percivala mocno poruszało. Nie wstrzymał się więc od wejścia na pierwsze piętro i kazał się zameldować pani dyrektorowej. W salonie — godzina była dosyć ranna — nikt jeszcze ze zwykłych gości się nie znajdował. Baron nie był nawet pewien, czy go przyjmie pani, gdy drzwi się otworzyły i Marynka powolnym krokiem wsunęła się do salonu z partyturą jakiejś opery w ręku. Pomimo nadzwyczajnego wysiłku i nie dającej odetchnąć pracy ciągłej, mimo cierpień, których Percival mógł się domyślać wprzódy, a dziś je miał potwierdzone przez Volantiego, pani dyrektorowa była w całym blasku piękności oryginalnej, jakiejś niezwyczajnej, której urok był w niezmiernym ożywieniu jakąś iskrą wewnętrzną, jakimś duchem przepotężnym... Lecz był to posąg z innego świata, w którym serce do tego, co go otaczało, nie biło. Wychodziła ze swego pokoju jeszcze ozłocona blaskiem jakiejś muzykalnej roli, powoli już ostygając, chłodnąc i przeistaczając się na biedne stworzenie przykute do taczki życia powszedniego. — Jak to? już z partyturą? — zawołał Percival — ale pani się zabijasz tym! — Ja? ja tym żyję — rozśmiała się pani Volanti. — Gorączkowo... chorobliwie... — zamruczał Percival Siedli, ona na kanapie, on na fotelu. — Właśnie o to się z mężem pani posprzeczałem — rzekł baron. — Potrzebujesz pani odpoczynku! Marynka ruszyła ramionami, spuściła oczy i słuchała, nie odpowiadając, zrezygnowana. — Mąż pani dowodził mi, że pani sama tak jesteś nielitościwą dla siebie, jam mu wymawiał, że swej władzy nie położy na szali, aby zmusić panią rozerwać się i odpocząć... Percival chciał widocznie wywołać odpowiedź jakąś; zdawało mu się może, iż Marynka, jak mąż, zwierzy mu się i poskarży. Wtem pani dyrektorowa, położywszy partyturę na stoliku, zapatrzyła się w okno, wyczekała, aż dokończy, dała mu spocząć i po chwilce spytała go: — Czy pan nie znajdujesz, panie baronie, że Laura Lacerti powinna by się z większym smakiem ubierać? Ode mnie ona nie przyjmie tych uwag, pan znasz ją dawno. Stroi się kosztownie, ale nie zawsze jej z tym do twarzy i do roli. Percival, zdziwiony w ten sposób odwróconą rozmową, pomilczał trochę, lecz był zanadto zręcznym i pewnym siebie, aby się dać tak odprawić. Uśmiechnął się. — Pani ze mną mówić nie chcesz o tym, co mnie naj- żywiej obchodzi... Zdaje mi się, żem zasłużył na to, aby w przyjaźń moją wierzono. Marynka spojrzała na niego. — Ja i wierzę, i dziękuję za nią serdecznie — odezwała się. — Ale, panie baronie, aby człowieka osądzić, aby nim kierować, na to potrzeba... Tu się zamyśliła trochę. — Potrzeba go zrozumieć i odgadnąć... — Pani sądzi, że ja nie rozumiem jej i nie odgaduję? Naiwnym, smutnym uśmieszkiem odpowiedziała mu Marynka i z lekka poruszyła ramionami. — Nie mówmy o tym... — wyszeptała — nie dojdziemy do końca. Baron, nie bardzo się rozmyśliwszy, wtrącił żywo: — Doprawdy, Volanti jest dla mnie grzeczniejszym od pani. Z nim mówiliśmy zupełnie ? coeur ouvert... Zarumieniła się pani Volanti i potrząsnęła głową. — Tak jest — dobitnie powtórzył Percival — zupełnie otwarcie. — A zatem pan baron wiedzieć musisz — poczęła, nie podnosząc oczu, pani Volanti — że ja, biedna, obowiązaną się czując wywdzięczyć i wypłacić mojemu mężowi, muszę mu choć pracą moją okazać, że... Francuz przerwał nagle i ostro. — Że co? że pani to rozumiesz, iż on się z nią ożenił na to, aby ją wyzyskiwać! Twarz Marynki cała się krwią oblała. — Panie baronie! — przerwała. — Wiem, że jestem niedyskretnym i gburem w tej chwili, za co panią przepraszam — dodał baron — lecz oburzony jestem, oburzony. Wstał z fotelu i jakby dla przejednania sięgnął po rękę Marynki, która mu ją z nieśmiałością podała i natychmiast cofnęła. — Znamy się nie od dzisiaj — począł Percival, uno- sząc się przeciw zwyczajowi swojemu. — Pani wiesz, bo każda kobieta wie o tym, jakie obudzą uczucie, mogę otwarcie powiedzieć, żem zakochany w niej. Marynka skarciła go surowym wejrzeniem. — Przyznasz i to pani, żem się jej z tą miłością nie naprzykrzał — ciągnął baron dalej. — Dziś ona mnie tłumaczy, dlaczego się przeciw despotyzmowi i takiemu wyzyskiwaniu oburzam. — Co pan mówisz! co pan mówisz! panie baronie! — spokojnie i łagodnie poczęła dyrektorowa. — Pan przecież rozumiesz to, że oświadczenie się z miłością kobiecie zamężnej jest dla niej obelgą. Baron się zatrząsł cały. — Milczałem przecież — zawołał — lecz jest kres wszystkiemu! Litość mi z ust to wyznanie wyrwała. Nie jest ono dla niej uwłaczającym. Po chwili namysłu, z wielkim spokojem, smutnie, spuściwszy oczy na dół, Marynka mówić zaczęła: — Jako dobrzy przyjaciele więc rozmówmy się otwarcie... Tu oczy podniosła na Francuza z takim wyrazem cichej rezygnacji i chłodu, że Percival oniemiał. — Pan wiesz, czym było małżeństwo nasze — rzekła. — Ja potrzebowałam rehabilitacji w oczach świata, choć we własnych byłam niewinną; on ofiarował mi rękę i imię. Wiedział to dobrze z ust moich, że go kochać nie mogę i nie będę... Czymś przecież wypłacić mu się potrzeba? Jestem nadto dumną, abym ofiarę przyjęła, nie usiłując się we własnych oczach z niej usprawiedliwić. Po wtóre, czymś żyć potrzebuję, nie mam nic oprócz sztuki. — I upijasz się nim pani jak chłop wódką — krzyknął Percival — i zabijasz tym trunkiem! — Być by to mogło — uśmiechając się rzekła Marynka — lecz nie godziż mi się tego przebaczyć? Zniecierpliwiony baron wstał z krzesła, oczy mu się zaiskrzyły, wargi zacięły. Współczucie, jakie jej okazywał, poruszyło trochę biedną kobietę. — Siadaj pan — odezwała się — nie gderz i zmieńmy rozmowę. Percival nie miał czasu jeszcze odpowiedzieć na to wezwanie, gdy Volanti wszedł zarumieniony cały po rozprawie z kasjerem. Spojrzenie na żonę i Percivala dało mu się łatwo domyśleć, że baron i tu zagaił drażliwy przedmiot. — Dobrze, żem zastał barona — rzekł — proszę mnie oczyścić z zarzutu. — Zwrócił się do żony — Percival utrzymuje, że ja barbarzyńsko wyzyskuję głos mojej pani... Jestżem tak despotyczny? — Baron poświadczy, żem właśnie was uniewinniała — rzekła pani Volanti. — Zbyt się ludzie opiekują nami — dodał dyrektor. — Proszę mi nie czynić tego wyrzutu — przerwał Percival — ale nieustannie słyszę mówiących o tym... nie ma jednego z wielbicieli naszej divy, który by się nie trwożył. Musiałem państwu powtórzyć. Marynka ruszyła się z kanapy, wzięła partyturę ze stolika, głową skinęła, żegnając barona, i wyszła. Volanti, jak gdyby o tym, co tylko co było przedmiotem rozmowy, zapomniał, zbliżył się do barona i rzekł do niego z wielkim przejęciem: — Mam deficyt znaczny w kasie, muszę odprawić tego człowieka. Kilka tysięcy przepadło. Percivala tak to mało obeszło, iż nie odpowiadając nawet, skłonił się milczący i wyszedł. Zemsta małych ludzi bywa często okrutną. Im niżej stoi ten, który się czuje dotkniętym i pragnie odwetu, im wyżej nad nim jest nieprzyjaciel, tym zajadlejsze staje się prześladowanie. Przypomną sobie czytelnicy, że tego wieczoru, gdy baron do salonu Lacerti przyniósł wiadomość o ślubie dyrektora z panną Marią, siedzący w kącie stary Francuz, zdegradowany dla braku głosu do chórów, odezwał się, iż wiedział o żonie Volantiego, i przebąknął, że ślub separowanego nie był ważny. Przeszło to niepostrzeżone prawie, bo nikt wagi nie przywiązywał do prostej pogłoski. Lacerti tylko to dobrze zapamiętała. Powodzenie współzawodniczki, chłód, który ją od niej zrażał i drażnił, pragnieniu zemsty nie dawały usnąć. Piękna Laura, nie mogąc inaczej dokuczyć nieprzyjaciółce, wpadła na myśl zbliżenia się do starego chórzysty. Jednego dnia zaprosiła go do siebie, gdy oprócz niej i matki nikogo nie było. Zręcznie bardzo naciągnęła rozmowę na tę pierwszą żonę Volantiego. — Pewna jestem — rzekła — że ta biedna kobieta mrze tam z głodu, gdy ten tu we wszystko opływa i samowolnie się sobie żeni. Doprawdy godziłoby się, aby jaka miłosierna dusza dała jej znać, co się tu dzieje. Niechby skorzystała. Lacerti zaczęła się śmiać. Stary Francuz, rozweselony kilku kieliszkami, odparł żywo: — Nic łatwiejszego! Wprawdzie ja nie wiem, gdzie się stara Volanti znajduje, ale mam dużo znajomych i kolegów w Paryżu... Napiszę. — Napisz! — głową znak dając mu Laura szepnęła. — Napisz, niech się ten niegodziwiec choćzakłopocze, a biedne kobiecisko skorzysta. — O! biedne kobiecisko! — rozśmiał się chórzysta. — Wcale ona nie była biedną! Umiała sobie radę dawać i ludzi odzierać. Dlatego się rozeszli, bo strasznie doka- zywała, a była bardzo piękna. Dziś pewnie dawno przekwitła; w samą porę by jej się przydały alimenta. — A Volanti posiwiał do reszty! — wołała Laura. — No, i ta madame Nitouche może by zrozumiała, że żoną nie jest... tylko przyjaciółką i nie tak by na nas z góry dumnie patrzała. Lacerti ścisnęła za rękę Francuza. — Daj mi słowo, że napiszesz? — Najchętniej! dlaczego bym nie miał tego uczynić? I owszem, mnie też smakować będzie, gdy go zobaczę w tarapatach... Laura po tej pierwszej zaczepce, ile razy się za kulisami spotkała z Francuzem, na ucho mu przypominała jego obietnicę. Chórzysta przysięgał się, że pisał... Czekano odpowiedzi... Przyjaciel doniósł w kilka tygodni, iż wynalazł panią Izaurę Volant, urodzoną Pistolet, która schodząc ze szczebla na szczebel coraz niżej pomagała w gospodarstwie miejskim panu Pipeletowi, odźwiernemu kamienicy przy ulicy Clichy. Wiadomość przyjęła była jako bardzo pożądaną, pani Volant gotową była wybrać się do stolicy, lecz koszta podróży ją wstrzymywały. Jakim sposobem trudność usunięto, kto dostarczył pani Izaurze pieniędzy na wycieczkę tak daleką, kto ją zapewnił, że ona nie będzie bezowocną, pozostało tajemnicą. Lecz dnia jednego panna Lacerti była przyjemnie zdziwioną, gdy chórzysta z rana oznajmił się jej wraz z panią Izaurą Volanti. Z obawy, aby gościa tego nie widziano u niej i intryga nie była wydaną a ona skompromitowaną, panna Laura do pokoju swej matki kazała prosić gości. Ze stanu salonu panny Lacerti, o którym wspomnieliśmy, można sobie wyobrazić, czym był pokój matki naszej artystki. Zbiegały się tu wszystkie całego domu nieporządki i niechlujstwa, zapasy kuchenne, sprzęty kredensowe, suknie, które przerabiano, bielizna naprędce prana, jarzyny z dnia na dzień przechowywane, teatralne akcesoria, słowem, było to Kafarnaum, do którego nikogo oprócz sług nie wpuszczano. Matka też chciała protestować przeciwko przypuszczeniu obcych do tego przybytku, w którym ona była panią, ale pannie Laurze szło o siebie, o własne bezpieczeństwo. Narzucono więc bielizną to, co zbyt razić mogło, pousuwano, co zawadzało, i panna Laura wyszła naprzeciwko przybyłej z nadzwyczajną ciekawością. Jeden rzut oka na przybywającą, zasapaną, tłustą, do podżyłej kucharki podobną kobietę, która pot z czoła uznojonego ocierała chustką niezbyt świeżą, mógł pannie Lacerti dać wyobrażenie, z kim miała do czynienia. Była to, co się jeszcze widzieć dawało, piękność niegdyś znakomita, dziś roztyła, wyżyta, zestarzała, a że oprócz pewnego wdzięku cielesnego nie nie miała, gdy ten zniknął, zostało stworzenie najpospolitsze w świecie. Z dawnego zawodu artystycznego, gdyż pani Volanti występowała jakiś czas na scenie w rolach wydekoltowanych i robiła furorę, pozostały jej komedianckie ruchy, miny i chody. Ubiór paryżanki, choć niby staranny i usiłujący być eleganckim, w istocie był śmiesznym i bez smaku. Ubrała się na rano w co miała najlepszego i najniestosowniejszego. Brązowe, pozłacane bransolety i łańcuszki świeciły na rękach i szyi. Panna Lacerti wprowadziła ją, palec kładąc na ustach, do pokoju, i zaczęła, zaledwie przywitawszy, od wykrzykniku: — Zmiłuj się pani! Nikomu nic o tym, że byłaś u mnie! Byłabym zgubiona. Pani Volanti zaczęła żywo uspakajać Włoszkę. — Radź mi, pani moja, co ja tu, w obcym mieście, mam począć, do kogo się udać? Ja znam tego niegodziwego człowieka, on litości mieć nie będzie, gdy się dowie... Laura chciała tę naradę jak najprędzej ukończyć. — Słuchaj pani! — rzekła pośpiesznie. — Masz dwie drogi: albo wprost udać się do pana Volantiego i z nim się układać, albo zaskarżyć go u jego zwierzchników. Chórzysta się wtrącił. — A gdyby pani Volanti, na uboczu się gdzieś bezpiecznie umieściwszy, spróbowała napisać do niego? Nie byłożby to bezpieczniej, niż narażać się osobiście? — Ja bym to wolała! — przerwała kobieta trwożliwie — ja się widzieć z nim nie życzę... — A jeśliby żądanie pani nie zostało uwzględnione — dokończył chórzysta — naówczas może go zaskarżyć. Lacerti podumała trochę. — To się nie obejdzie bez rozgłosu — dodała — tylko obawą skandalu pani na nim wymóc coś potrafisz! Maszże potrzebę go oszczędzać? Pani Volant zadumana i jakby strwożona patrzała na swe nieświeże rękawiczki. — Gdy się rzecz rozgłosi, a on nic mieć nie będzie do stracenia, to nic mi nie da przez zemstę. Przysłuchująca się rozmowie stara matka Laury z rozczochranymi włosami, straszliwie przypominająca Cygankę, kiwała głową. — Wprost do niego się udać! — zawołała — tylko nie samej! nie samej, trzeba wziąć kogoś z sobą. Chórzysta, czujący, że na niego spaść może obowiązek towarzyszenia pani Volanti, cofnął się przelękły. Zdradzić dyrektora przez zemstę nie wahał się, ale wystąpić przeciwko niemu otwarcie ani myślał. Lacerti podumała trochę, gryząc palce i krzywiąc się. — Nie rób pani dziś żadnego kroku — rzekła — cze- kaj, daj mi swój adres, ja się naradzę, zobaczymy... dam znać. Zgodziła się na to Francuzka i natychmiast z lekkomyślnością starego dziecka paryskiego bruku zaczęła bez porządku opowiadać o swej podróży, wrażeniach, jakie na niej uczynił kraj i miasto nowe, klimat itp. Nie trzymało się to jedno drugiego, a świadczyło o wielkiej czczości głowy i niewykształceniu. Matka Laury najlepiej się z nią jakoś rozumiała i porozumiewała. Napojono Francuzkę naprędce zgotowaną w tym samym pokoju na kominie czekoladą, której szklankę dostał chórzysta, i z wielkimi ostrożnościami dorożką nazad odprawiono do hotelu. Lacerti chodziła poruszona, uśmiechając się i marszcząc na przemiany, nie mówiąc nic matce, która ją odgadywała. Kazała sobie co rychlej podać ranny dosyć elegancki ubiorek i powóz sprowadzić. Widać było, że nadzwyczaj silnie przejęta czymś była i ważyła jeszcze, co uczynić wypadało. Nie przyznała się matce do niczego, ale stara tak znała córkę i tak z nią jedną myślą żyła, że jej badać nie potrzebowała, żeby odgadnąć. Przed południem panna Laura już jechała w odwiedziny do pani dyrektorowej. W tej porze bywała ona u niej tylko, gdy jej o coś prosić potrzebowała. Zwykle dosyć spokojna i wesoła a drwiąca twarzyczka pięknej Włoszki była teraz zasępioną i smutną. Niecierpliwie wyglądała oknem, rychłoli stanie u celu. Wyskoczyła z powozu, głosem drżącym pytając już na dole, czy jest w domu pani Volanti i czy nie ma kogo u siebie? Odźwierny zapewnił ją, że pani dyrektorowa nie wyjeżdżała jeszcze i nie przyjmowała nikogo. Laura na bilecie ołówkiem nakreśliwszy: Tr?s press? — posłała go Marynce. Nie potrzebowała długo czekać na przyjęcie, pani była w swoim pokoju i przegrywała nowe jakieś dzieło, o które szło, czy ma być lub nie przedstawione na scenie, gdy Laura wpadła z gorejącymi policzkami i oczyma. Marynka wstała na jej powitanie ze zwykłą swą powagą, która dziwnie odbijała majestatycznym spokojem od namiętnej fizjognomii i ruchów Lacerti. — Szanowna pani — głosem przerywanym zadyszką poczęła Włoszka — przede wszystkim, proszę, każ drzwi swe zamknąć bez wyjątku dla wszystkich. Mam mówić o czymś nadzwyczaj ważnym, co was obchodzi... ale proszę mi dać odetchnąć... To mówiąc, padła na krzesło i dłonią białą ucisnęła czoło. Gospodyni zdziwiona, niespokojna trochę, nie tracąc jednak powagi, zadzwoniła, aby dać służącej rozkazy. Lacerti tymczasem dobyła flakonik z torebki, odetknęła go i orzeźwiała się, wciągając wódkę kolońską. Przygotowania te, przestrach Laury, wejrzenia jej, ruchy gorączkowe coraz bardziej zastanawiały Marynkę, która, znając już Włoszkę, pytała się tylko siebie w duchu, czy to, co widziała, było istotnym wzruszeniem, czy doskonałą komedią. Rozwiązać tę wątpliwość było bardzo trudno. W następującej scenie potrzeba sobie pannę Laurę wystawiać ciągle z włoskimi ruchy, rzucaniem się, z namiętnością, patosem, od łez przechodzącą do stłumionych jęków, do tragicznego oburzenia, Marynkę zaś spokojną, potem zdrętwiałą z rozpaczy i nadmiarem bólu osłupiałą. Lacerti zaczęła od tego, że się zdawała upadać pod ciężarem przyniesionej wieści; otwierały się jej usta i mówić nie mogła. Załamywała ręce. Mimika była doskonałą. Marynka w kilku prostych słowach, starając się ją uspokoić, prosiła, aby mówiła śmiało, z czym przychodzi. — Droga pani moja, przychodzę z sercem ściśniętym, oburzona, nieszczęśliwa! — zawołała Laura. — A! nie przyszłabym tu pewnie, gdyby nie szacunek i miłość dla was... — Ale cóż to być może? nie pojmuję! — przebąknęła dyrektorowa, na próżno usiłując odgadnąć, co na nią spaść miało. — Chciałam was uprzedzić — mówiła dalej Lacerti — może się da zapobiec rozgłosowi, może się na to znajdzie jaki ratunek. — Cokolwiek bądź przynosisz — przerwała Marynka — mów pani! Lacerti załamała znów ręce. — Czy pan Volanti wspomniał pani kiedy, że był... że był dawniej żonatym? — spytała Laura. Marynka zbladła jak mur, mowę jej odjęło na chwilę, potrząsnęła głową i słabym głosem przebąknęła: — Nigdy... — Żona jego pierwsza — dodała, wybuchając, Lacerti — z którą nie ma rozwodu, bo francuskie prawa go nie dopuszczają, przybyła tutaj, szuka go. Samo jej ukazanie się da powód do poszukiwania. Ślub wzięty, mówią ludzie, nie jest ważny... Przybiegłam pani o tym oznajmić. Dowiedziałam się o tym przypadkiem. Mówiła, ciągle patrząc na Marynkę, która z wolna zsunęła się na bliską kanapkę, siadła i pozostała jak skamieniała z bólu. Laura przyniosła jej swoją wódkę kolońską, obawiając się omdlenia, lecz Marynka z lekka rękę i flakon odepchnęła. — Możeż to być! możeż być! — wyrwało się z ust nieszczęśliwej. — To potwarz... to plotka jakaś... Ta kobieta nie mogła być jego żoną. — Wszystkie papiery, dowody, metrykę ślubu, akt separacji ma z sobą! — zaczęła śpiesznie Lacerti. — Może by była milczała dłużej, jak milczała lat wiele, lecz zubo- żała, nieszczęśliwa... nie dawał jej nic, znać jej nie chciał... — Skąd pani to wiesz? — zapytała głosem drżącym Marynka. — Wypadkiem — mówiła, czule się przysiadając do dyrektorowej, Laura i pochylając nad nią. — Francuzka miała adres jednego ze swych ziomków z teatru, dziś mi o tym oznajmiono. Laura spodziewała się rozpaczy, łez, narzekań, tego widoku boleści, którego była łakomą. Oczekiwanie ją omyliło, znalazła dyrektorową przygnębioną, ale walczącą z tym ciosem, który jej zadała, i z dumą jakąś wytrzymującą nieszczęście, które ją dotknęło. Marynka nie mówiła nic, ściągnęła brwi, wlepiła oczy w podłogę. Ubolewanie, współczucie Laury, jej paplanina czuła zdawały się już nie czynić najmniejszego wrażenia. Nie chciała przed nią obnażyć swej boleści. Było w niej coś tych posągów greckich, na których cierpienie mistrzowie rzucali zasłonę. Laura doznała zawodu. Po chwili dyrektorowa białą rękę ku niej wyciągnęła i szepnęła: — Dziękuję wam, bo wierzę, że uprzedzając mnie, chcieliście mi oszczędzić boleści... dziękuję wam! Zostaw mnie, proszę, samą, potrzebuję odzyskać siły, namyślić się. Lacerti, odprawiona tak, nie wstawała, chciała koniecznie zostać powiernicą, zasłużyć się, dobyć coś z tej niemej rozpaczy. — Ale cóż pani poczniesz? — spytała. — Mogę jej być w czym użyteczną? — poczęła cicho. — Baron Percival jest dla niej z nadzwyczajnym szacunkiem i uwielbieniem. Każesz, abym mu znać dała? Dyrektorowa poruszyła się z siedzenia i uchwyciła ją za rękę: — Ani jemu, ani nikomu! proszę was. Pomocą nikt mi być nie może... Między nim a mną wszystko się rozwiązać powinno. Ludzie zaszkodziliby raczej... Zapobiec rozgłosowi. I począwszy to, zatrzymała się: — Za późno może! Lacerti śledziła na jej twarzyczce ślady straszliwej boleści, z którą walczyła. — Nic więc mi pani nie masz do rozkazania? — powtórzyła, niby się zabierając do odejścia. — Dziękuję — słabym głosem raz jeszcze odezwała się Marynka i porzucając Laurę w salonie, weszła nazad do swojego pokoju. Zawiedziona w nadziejach Włoszka myślała chwilę, wysunęła się z saloniku, obwinęła narzutką, zbiegła ze wschodów i dała adres woźnicy. Nie jechała do domu. Pomimo prośby i zakazu Marynki nie mogła ścierpieć z milczeniem na ustach; rachuba pewna nakazywała jej donieść o tym baronowi i wmieszać go koniecznie w tę sprawę. Wiedziała, że jej za to wdzięczen będzie, liczyła, iż z tego skorzysta i zaplącze węzły tak, iż je rozcinać będzie potrzeba. Lacerti nie wahała się we dnie odwiedzać barona w jego prywatnym mieszkaniu. Ile razy miała pilną potrzebę tak zwanej pożyczki, przybywała po nią do niego. I tym razem, gdy mu oznajmiono pannę Laurę, baron był pewien, że swoim zwyczajem przyjeżdża do jego kasy, nie do niego. Zamruczał coś i kazał wpuścić, choć był jeszcze w rannym ubraniu. Lacerti wpadła jak piorun, zamknęła drzwi, porwała barona do okna i nie dając mu się opamiętać, do ucha posypała wszystko, co wiozła z sobą. Percival stał zdumiony, lecz razem na czole i w oczach widać było radość prawie, którą Laura wyczytała łatwo. — Poczwara! — zawołała, śmiejąc się — cieszy się z cudzego nieszczęścia! I poprawując narzutki na głowie, bo tego dnia miała czarną koronkową hiszpańską mantylę, dodała: — Com warta, żem wam najpierwszemu tę wiadomość przywiozła? Baronie! — zaciągam ją w wasz rachunek. Nie miała czasu wdawać się w rozmowę, nie dała się badać więcej. Obejrzała się po saloniku, a że na stoliczku stało nie sprzątnięte śniadanie i nie dopita butelka bor-deaux, chwyciła kieliszek, nalała sobie wina, pochłonęła je jednym łykiem i znikła. Baron wolnym krokiem szedł za nią do drzwi, tu stanął, zamyślił się, ruszył ramionami, zamruczał: — Fatalność! — i zadzwonił na służącego. — Ubieram się — rzekł do wchodzącego — każ podawać konie. W kwadrans później baron w lekkim swym powoziku zajeżdżał przed kamienicę, w której mieszkał Volanti. Mierzył ją oczyma z dala, śledząc, czy tam nie dojrzy jakiego ruchu lub zmiany. Odźwierny z cygarem stał w bramie i flegmatycznie przypatrywał się ulicznemu ruchowi. Na zapytanie o dyrektora odpowiedziano mu, że go w domu nie ma. Sama pani, chora, nie przyjmowała. Złożył więc dwa załamane bilety. Chciał się dowiedzieć jeszcze, gdzie był Volanti, odźwierny o tym powiedzieć nie umiał. W istocie znajdował się w mieście i tu mu, przygotowującemu już wycieczkę na prowincję, wręczono w teatrze list przez posłańca tylko co przyniesiony. Pan dyrektor odbierał ich tyle od rozmaitych suplikantów, że spojrzawszy na kopertę pismem niezgrabnym zaadresowaną, zapieczętowaną niezręcznie, wsunął ją, nie otwierając, do kieszeni. Jednakże pismo, do tysiąca innych podobne, coś mu musiało przypomnieć, czymś go udręczyć, gdyż list dobył natychmiast, rozerwał kopertę, otworzył go, spojrzał na podpis i — zbladłszy strasznie, zmieszał się tak, że stojący obok reżyser zapytał, czy mu się źle nie zrobiło. — Nic nie jadłem, a słabo mi — rzekł Volanti głosem schrypłym. — Masz co do napicia? Podany naprędce kieliszek wódki dyrektor wychylił i ręką potarłszy po czole, zapytał: — Gdzie jest posłaniec, który list oddał. Pani Volanti za poradą przyjaciół żądała odpowiedzi poste restante. Nie tracąc czasu, Volanti poszedł do izdebki reżysera na list odpisać. Szło mu o uniknienie skandalu jakimkolwiek bądź kosztem. Gotów był do ofiary, lecz żądał, aby przybyła Izaura natychmiast w oczach jego do Paryża się wybrała. Napisawszy list ten, nieoględny, zdradzający trwogę, Volanti natychmiast wysłał go na pocztę z nadzwyczajnym pośpiechem. Sam zaś tak stracił głowę, tak nie wiedział, co ma począć z sobą, nade wszystko tak się obawiał wrócić do domu, że bezmyślnie rzucił się do dorożki i kazał jechać bez celu na przedmieścia... Piorun, który na niego spadł, zgruchotał go, można było powiedzieć. Potrzebował rady czyjejś, a bał się zwierzyć komukolwiek, lękał się zdradzić samą swą powierzchownością. Zwierciadełko wydobyte z kieszeni ukazało mu twarz zmienioną, wyciągniętą, bladą, pożółkłą. Czuł w ustach gorycz żółci nieznośną, gorączka jakby we febrze go trzęsła. Głowa pękała z bólu. Jazda szybko po bruku, zamiast mu pomóc, pogorszyła ten stan jego, lecz nie miał nic do wyboru, nie wiedział sam, co zrobić z sobą. Wśród tego cwałowania głównym prospektem nagle posłyszał wołanie za sobą, dopędził go powóz, baron ręką dawał znaki woźnicy, aby stanął. Musiano się zatrzymać. Percival spojrzał na niego i nie potrzebował pytać go, wiedział, że Volanti już odebrał list od pani Izaury. — Odpraw dorożkę — zawołał — siadaj ze mną. Jedźmy do mnie. Dyrektor, który słowa jeszcze nie mógł wyjąknąć, nie sprzeciwiał się. Z twarzy Percivala, jakkolwiek zawsze martwą pokrytej maską, przeczytał, że i on jest uwiadomiony o tym, co go spotkało. Skąd? Jak? Ogarnęła go trwoga! Wiedziało więc już całe miasto! Gdy Volanti siadł obok Percivala, dobył głosu i zawołał, nie mogąc się powstrzymać: — Wiesz? Baron głową tylko dał znak potwierdzający. Jechali teraz milczący oba. Powóz wsunął się w bramę, wysiedli. Percival podał rękę dyrektorowi i poprowadził go do swojego gabinetu. Volanti padł tu na krzesło najprzód, chwytając się za włosy, potem wypił szklankę wody i grubijańskie przekleństwo z ust mu się wydarło. — Ale skądże możecie wiedzieć o tym! — krzyknął. Baron z krwią zimną, bardziej wyrobioną niż rzeczywistą, chodził po gabinecie i nie odpowiedział na pytanie. — A zatem ta przeklęta baba nie dosyć, że mnie chce obedrzeć, jeszcze w dodatku chce mnie zniesławić! Ręce mu się trzęsły. Baron, na którego słowo czekał, od którego może pociechy wyglądał, nic nie odpowiadał, chodził a chodził. Volanti znowu rzucił się na krzesło. — Sprawa nie może być tak groźna dla mnie! — za- wołał po chwili. — Nie było rozwodu, to prawda, ale separacja, to kwestia formy. Baron, który szedł ku oknu, odwrócił się do niego: — Biorąc ślub, napisaliście w indagacji, żeście nie przysięgali nikomu i nie jesteście żonaci... To był fałsz... — Małego znaczenia, w gruncie przemilczenie dla uniknienia trudności. — Ślub jest nieważny — rzekł Francuz zimno. — Jest przecież jakiś środek? — krzyknął Volanti. — Ja nie nie widzę żadnego — odparł baron. — Lecz opłaciłbym był jej milczenie — przerwał dyrektor. Percival się uśmiechnął. — Za późno się weźmiesz do tego, ta jaszczurka, Laura, już się z tym nosi po mieście. Volanti krzyknął: — Gotowa była z tym pobiec do mojej żony... to do niej podobne. — Za nic nie ręczę — szepnął Francuz. Dyrektor, który przed małą chwilą rad był jak najdłużej nie powracać do domu, teraz chwycił za kapelusz. Chciał się przekonać, czy Maria nie była już uwiadomioną, i lękał się razem. Rzucił kapelusz na stół. — Co tu robić! — zawołał. — Chcesz, bym do żony twojej pojechał? — rzekł Francuz. Volanti zawahał się, życzył sobie tego i obawiał się razem. — Gdybyśmy pojechali oba? — wyjąknął. — Chętnie... jedźmy! — rzekł Francuz. Po wyjeździe Laury Marynka przeszła do swojego pokoju, powstrzymując łzy, które ją dusiły. Tu, sama z sobą, padła na łóżko, łkając i jęcząc. Wielka ta moc nad sobą, którą przed chwilą wyrobiła, aby nie okazać obcej kobiecie, co cierpiała, cała ją opuściła. Płakała jak dziecię. Przechodziło jej przez myśl, że powieść przyniesiona mogła być potwarzą, lecz głos jakiś wewnętrzny mówił, że prawdziwą być musiała. Miała wszelkie cechy prawdopodobieństwa. Czas ten, który spędziła z Volantim, bliższe poznanie jego charakteru, to, co on jej sam opowiadał o sobie, niestety! bardzo możliwym czyniło zamęście i opuszczenie żony. Człowiek ten, który jej dał imię swoje, był awanturnikiem, wiedziała o tym, nie przypuszczała tylko, aby przeszłość jego miała powstać i stanąć przeciw jej spokojności. Nie spodziewała się szczęścia, lecz unikając niesławy wątpliwej wpaść w tak sromotny związek! Marynce zdawało się, że tym razem dług, jaki zaciągnęła u Volantiego, był co najmniej spłacony. Powinna się była uwolnić, uciec, powrócić do Berezówki, zakopać się na wsi. Ani chwili dłużej nie chciała zostać przy tym człowieku, który się zwał mężem, a nie był nim. Porwała się z łóżka i gorączkowo zaczęła chwytać okrycie, chustki, kapelusz, jakby natychmiast chciała uciekać. Sama?! Mogła wziąć z sobą Zosiczową. Lecz miałaż, uchodząc, wziąć z sobą cokolwiek z tego, co do niej właściwie nie należało! Zawahała się. Miałaż prawo cokolwiek sobie przywłaszczyć? Na myśl jej przyszła bransoleta hrabiego Samsonowa, kilka podarków, które otrzymała i sprzedać je mogła. Tymczasem list wysłany do majora z prośbą o pomoc, o pożyczkę, musiał ją rychło ściągnąć od niego. Wszystkie te myśli krzyżowały się, plątały niejasne, uchodziły, powracały. Jedna tylko stale tkwiła: oswobodzenie się od tego człowieka. Pożycie z Volantim, znoszone z anielską cierpliwością, było dla niej straszną męczarnią. Między nią a nim nie było jednej myśli wspólnej, jednego uczucia, które by ich łączyło. Widziała w nim raczej pana, nieprzyjaciela, nabywcę, co ją pragnął wyzyskać, niż męża, towarzysza. Wstręt rosnął z każdą godziną, a w Volantim widać było niechęć, złość niemal za to, że go ocenić, zastosować się do niego, posłuszną mu być nie chciała. Czuł w niej istotę od siebie wyższą i lepszą, a nie ma straszniejszej myśli nad tę, która jest upokorzeniem natchniona. Marynka myślała jeszcze i płakała, niepewna, jak ma dopełnić to, co postanowiła, gdy na wschodach dały się słyszeć kroki. Pobiegła do drzwi i zamknęła je na klucz, nie chciała się pokazać zapłakana, zrozpaczona, bezsilna... Jakieś przeczucie zwiastowało jej, że Volanti przybywał. Wkrótce zapukała służąca, oznamując pani, iż nie mąż, ale baron w pilnym interesie domagał się koniecznie z nią widzieć. W Percivalu widziała jedynego przyjaciela, ufała mu. Prawie bez namysłu odpowiedziała służącej, aby barona prosiła poczekać chwilę. Nie myślała się nawet ubierać do niego, z pośpiechem przyczesała włosy, umyła oczy, zapięła suknię, narzuciła na siebie chustkę, klękła przed obrazkiem, pomodliła się w duszy i wyszła. Szła drżąca, chwiejąca się, tak blada i tak widocznie cierpiąca, że Percival nie potrzebował pytać, wiedział, że to, z czym przychodził, straszna wiadomość już go poprzedziła. Rad jej był oszczędzić boleści i wyznania wstydu. — Przychodzę — rzekł — po rozkazy pani. Sądzę, że może w tej chwili zdam się jej na co. Widzę, że już ją uwiadomiono. Zarumieniła się Marynka i zacięła usta. — Co mi pan radzisz? — zapytała z tą mocą nad sobą, którą odzyskiwała zawsze, ilekroć musiała godność swą przed ludźmi zachować. — Przy największej mojej życzliwości dla niej rada jest tak trudną... Zależy to od tylu względów różnych i pojęć położenia... Co pani myślisz uczynić? — odparł Francuz, ciekawie patrząc jej w oczy. — Zdaje mi się, że obowiązkiem w chwili, gdy moje nieszczęśliwe małżeństwo jest zakwestionowane, natychmiast się oddalić. Spojrzała nań badająco. — Lecz ślub być może uznany ważnym — rzekł baron. — Dla mnie on nim nigdy nie będzie, bom o pierwszym nie wiedziała. Byłam oszukaną. Baron zmilczał, nie chciał się wyspowiadać ze swej myśli, lecz nie zaprzeczał temu, co powiedziała Marynka. — Bądź co bądź — dodała ośmielona tym — ja się z tego domu oddalić muszę. Francuz się skłonił. — Każesz mi pani szukać mieszkania? Marynka zawahała się nieco, łzy jej pobiegły z oczów, otarła je żywo. — Chciałabym na wieś powrócić — szepnęła. — O tym spokojniejszą chwilą pomówić by należało; tak nagle niepodobna się stąd oddalić. Sama sprawa, jeżeli jej uniknąć nie będzie można, wymaga bytności pani. — Zosiczowa będzie ze mną — szepnęła, jakby sama siebie uspokoić chciała, biedna kobieta. — Dokądkolwiek bądź... do pierwszego lepszego hotelu mnie i ją racz pan przewieźć. Za chwilę będę gotową. Nie biorę z tych miejsc nic, bo nic oprócz tego, com z domu przywiozła, nie należy do mnie. Zwróciła się ku drzwiom, spojrzała na barona, czy się nie sprzeciwia. Percival stał gotów do posługi, nie odzywając się wcale. Upewniona i uspokojona Marynka znikła. Francuz nie ruszał się z miejsca, zadumany, niedostrzeżone pół uśmieszku smutnego błąkało się po jego wargach. Na dole oczekiwał na niego Volanti, ale baron wcale nie myślał ani schodzić do niego, ani się tłumaczyć. Chociażby miał gniew ściągnąć, ważył się najprzód służyć nieszczęśliwej kobiecie, a nie poczuwał się wcale do obowiązku stawania w obronie oszusta i awanturnika. Tak go teraz nazywał, a w rycerskiej gotowości do poświęcenia dla nieszczęśliwej ofiary — któż wie? — było może wiele nierycerskiej rachuby na przyszłość. Marynka mogła być wolną, a Percival sądził, że po tym, co doświadczyła i przebyła, nie mogła drożyć się z sobą. Serce miała nie zajęte. Co do powrotu na wieś, ten tak się baronowi zdawał niemożliwym, iż gdy o nim pomyślał, śmiać mu się chciało... A teatr? sława? sztuka? możnaż to było tak łatwo i bez żalu porzucić? Słowem, ta chwila, z której mógł korzystać baron, zdawała się nadchodzić; czekał na nią długo, uśmiechało mu się, iż oczekiwanie nadaremne nie było. Przyszło mu na myśl, że gdy dwie kobiety do powozu na dół sprowadzać będzie, Volanti spostrzeże je, domyśli się, może chcieć żonę zatrzymać? Co w takim razie miał zrobić? Bądź co bądź, zdało mu się, że po stronie pani musiał stanąć. Volanti w istocie był na dole, ale w takim stanie ducha, tak w sobie pogrążony, zły, nieprzytomny, że nic słyszeć nie mógł, nic nie widział, sam sobą nie władał. Zamknął się w swoim pokoju, na przemiany chwytał rum, to wodę, pił, rzucał się, zamyślał i niepodobieństwem mu było, czy się uspokoić, ani coś stanowczego postanowić. Nie przewidywał on, jak się zdaje, ani rychłego uwiadomienia Marynki, ani wrażenia, jakie ono wywrzeć miało, i jego skutków. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby go natychmiast opuścić mogła. Złość miał tylko do tej starej baby, która ścigała go aż tutaj i mogła mu przyczynić kłopotów. Pozbyć się jej jakimkolwiek kosztem najrychlej było jego głównym zadaniem. Nie spostrzegł więc, gdy Marynka z Zosiczową wyszły, siadły do powozu, a baron z nimi odjechał. Dopiero turkot powozu przypomniał mu Percivala i zdziwiło go, że nie rozmówiwszy się z nim, nie przyszedłszy do niego, oddalił się.. Nie wiedział, co z tego wnosić, ale powiedział sobie, iż prawdopodobnie nic ważnego nie zaszło, a baron nie chciał go niepokoić... Czekał... czekał tylko, rychło pani Izaura lub od niej kto do niego się zgłosi. Nie chciał się krokiem oddalać z domu, aby układu nie przewlec. Przygotował pieniądze, którymi sądził, że wymagania zaspokoi, i w gorączce tej oczekiwania, nie mogąc jeść, choć od rana nic nie miał w ustach, nie chcąc spocząć, rzucał się jak zwierz w klatce. Po kilku godzinach nadaremnego wyglądania otworzył drzwi, zawołał sługę, dowiadując się, czy listu lub posłańca jakiego nie było, i otrzymawszy przeczącą odpowiedź, czekał znowu. Dzień prawie upływał w tym nieznośnym stanie niepewności i wyczekiwania. Już się zmierzchało, gdy dorożka zajechała przed dom i ż niej wysiadła Lacerti. . Zamiast iść na górę do pani, zapukała do drzwi dyrektora, który je otworzył, spodziewając się kogo innego, i zobaczywszy ją, rzucił się gniewny. — Nie mam czasu! — zawołał. — Przepraszam — odpowiedziała, wciskając się, Laura — nie przychodzę we własnym interesie. Jakaś nieznajoma kobieta, która utrzymuje, że jest waszą pierwszą żoną, na kolanach mnie uprosiła o pośrednictwo w jej sprawie. Volanti zmarszczył się strasznie, twarz mu krwią nabiegła tak, że się stała fioletową. Zamknął drzwi z trzaskiem za wchodzącą. — Czego ona chce, ta kobieta? — zawołał — mów! Lacerti udawała bardzo obojętną i poważną, a nawet litującą się nad biednym dyrektorem. — Uspokójże się pan — rzekła siadając. — Czego ona chce, tego się łatwo domyśleć. — Pieniędzy! — przerwał gwałtownie Volanti. — Dobrze... rewolwer mi do gardła przykłada? Ile chce? Mów! Lacerti, jakby przestraszona tym wybuchem, głową poruszyła, okazując zdziwienie. — Mówmy o tym z zimną krwią, kochany dyrektorze — rzekła — ja jestem tu tylko pośredniczką i posłem. — I najprzód mi pani musisz za to ręczyć, jeżeli chcesz co dla niej zyskać, że wieść o tej napaści nie rozejdzie się, że mi pokoju nie zamąci... Mam płacić, bardzo dobrze, ale nie inaczej, tylko, gdy ta awanturnica z biletem jazdy będzie siedziała w wagonie. Ani godziny jej tu dłużej nie dam pozostać. Lacerti ciągle z wielkim chłodem, na przekór mu doskonale odegrywanym, przerwała: — Ale, panie dyrektorze... ale, panie Volanti, mówmy spokojnie, nie gorącuj się pan. Volanti, w miarę jak mówił, przeciwnie, coraz się okrutniej unosił. — Ja nie mogę mówić o tym z krwią zimną! — wołał — ta kobieta czyha na życie moje, na sławę, na szczęście! — Panie dyrektorze, ale ona ma pewne prawa... — Żadnych! żadnych! — wybuchnął Volanti. — Awanturnica... niegodziwa! — Gdyby w istocie żadnych nie miała, nie wykupywałbyś się pan od niej. — Ja? ale ja tak się wykupuję, jak bym na gościńcu rozbójnikom oddawał sakiewkę. — Panie dyrektorze! Perswazje Laury, która ze złośliwością scenę tę przeciągała, nic nie pomagały; Volanti burzył się, pilno mu było dokończyć. Nie dając już mówić Włoszce, począł z pasją: — Powiedz jej pani, że dostanie — tu się namyślił — tysiąc, półtora tysiąca rubli, a niech się stąd wynosi. Laura spojrzała na niego i głową poruszyła znacząco. Volanti zrozumiał ruch ten, jakby Włoszka ofiarę znajdowała za małą. — Dam dwa tysiące i niech ją szatani stąd wynoszą! — zawołał. Lacerti, gdyby nie obawa zemsty i zdradzenia się z uczuciami, byłaby się na głos rozśmiała z tej popędliwości Volantiego, dowodzącej trwogi. Zamilkł w końcu i chodził zdyszany, trąc włosy na głowie. Lacerti siedziała. — Dobrze więc, jadę — rzekła — doniosę o tym, coście mi opowiedzieli, i przywiozę wam odpowiedź. Albo — dodała — może byście woleli, abym napisała? — Nic, żadnych pism w tej sprawie — przerwał dyrektor — i warunek, aby natychmiast opuściła miasto. Piękna Włoszka, widząc pośpiech jego i niecierpliwość, z tym większą powolnością podniosła się z krzesła, poszła do zwierciadła poprawić włosy i uśmiechając się, zaczęła się żegnać. Szydersko niemal zapytała go w progu. — A zatem dwa i wyjazd natychmiast? Volanti drżał. — Dwa! półtrzecia! trzy! Niech ze mnie skórę zedrze! — zawołał — a niech ją diabli stąd niosą! Tym razem Lacerti się rozśmiała i odeszła z tym śmiechem do powozu. Francuz ochłonął po jej wyjściu, padł na kanapę, zadumał się. W pokoju zaczynało być ciemno, zawołał o światło. Przyszło mu na myśl sługi o żonę zapytać. — Pani wyjechała na miasto z Zosiczową i jeszcze nie powróciła — rzekł sługa. — A obiad? — Nie było żadnej dyspozycji. — Co się stało z baronem? — Pojechał także. We trzy dni po owej katastrofie stanowcze jej rozwiązanie, które Volanti chciał przyśpieszyć, nie przyszło jeszcze do skutku. Wymagania pani Izaury za radą jej przyjaciół podniosły się do takiej wysokości, że Volanti, mimo gotowości do ofiary, musiał się oprzeć. Dawał trzy, żądano od niego dziesięciu. Dyrektor wściekał się. Wiadomość o wyjeździe żony i opuszczeniu przez nią domu przyjął stosunkowo obojętnie prawie. Krok ten uważał za kaprys chwilowy i był pewien, że gdy się z panią Izaurą ułoży, żona do niego powróci. Niepokoił się tym mniej daleko niż sprawą z awanturnicą, która zaczynała obiegać miasto i dawała temat do najdziwaczniejszych plotek. Nieprzyjaciele Volantiego a protektorowie pani Izaury nasycali się trwogą Volantiego i położeniem, w jakim go widzieli. Lacerti po rozmowie, którą powtarzała wszystkim, zaklinała się, że należało stać twardo, a dyrektor dziesięć i ile by zażądano, dać musi. — Żona mu to wyśpiewa! — mówiła Laura. — Umiał dobrze zrobić z niej pierwszorzędną gwiazdę... pieniądze będą mieli... a Litwinka nie będzie miała co lepszego do zrobienia, tylko do gniazda powróci. Spółka z Volantim nadto dla obojga korzystna. Ostatniego dnia z porady Lacerti żądano oprócz owych dziesięciu tysięcy jeszcze kosztów podróży. Żądanie to przywiozła Laura wieczorem Volantiemu, który był już cały tym targiem znużony i rozdrażnienie, w jakim go widziała pierwszym razem, zmieniło się w jakieś nieme osłupienie. Włoszka, pocieszała go, litowała się, przypatrywała mu się, usiłowała odgadnąć, radziła ciężkie przyjąć warunki i niemało zdziwioną została, gdy Volanti, wysłuchawszy jej szczebiotania z jakimś chłodem i rezygnacją, dla niej niezrozumiałą, odparł krótko: — Potrzebuję czasu do namysłu... Zatem do jutra... do wieczora — poprawił się zadumany — tak, do wieczora... Zwłoka ta, po pierwotnym pośpiechu, zastanowiła mocno Laurę. — Czy nie lepiej by prędzej to skończyć? — wtrąciła. Volanti stanowczo powtórzył raz jeszcze: — Do jutra... do wieczora. Włoszka, zobaczywszy, że brał za kapelusz i rękawiczki, nie mogąc odgadnąć, dokąd się wybierał, musiała go, mocno tym zaintrygowana, pożegnać. W chwilę po niej Volanti już był także w powozie i kazał się wieść do prawnika, który we wszystkich jego interesach był mu doradcą. Był to rodem Serb, Korabicz, człowiek lubiący życie, wesoły, na pozór otwarty, bystro pojmujący, umiejący chodzić około sprawy, a przebiegłością i zręcznością wsławiony. Brano go tylko do zrozpaczonych spraw, bo sobie ogromnie płacić kazał. Korabicza trudno było zastać w domu, spraw miał na głowie więcej, niż mógł obronić, oprócz tego nie opuszczał wieczorów w klubie, grywał, a i bale bogatych kupców i mieszczan nie obchodziły się bez niego. Jako człowiek „lubiący życie” Korabicz utrzymywał chętnie stosunki z Volantim, bo przez niego miał wstęp za kulisy i znajomości z teatralnym światem, który mu najlepiej do serca przypadł. Szczęściem jakimś dyrektor znalazł go jeszcze w domu, nakładającego rękawiczki i wybierającego się do klubu. Zawsze wesoły jurysta powitał chmurnego dyrektora żartobliwym: — Cóż ty u mnie robisz o tej godzinie? Wszak wiesz, że dla starego kawalera (staro wcale nie wyglądał) klub ma swoje prawa. Spojrzenie na ponurą i zmienioną twarz przyjaciela natychmiast ton tego przywitania zmieniło. — Co ci to jest? — począł troskliwie Korabicz. Volanti już leżał na kanapie. — Na miłość Bożą, odłóż swój klub, a posłuchaj mnie — zawołał. — Przychodzę do ciebie po radę, jak do przyjaciela, ze spowiedzią, jak do ksiądza. Spoważniał natychmiast Korabicz, zrzucił rękawiczki, zadzwonił na sługę. — Samowar i herbata! — rzekł i przysunął się do Volantiego. Widział już, że rzecz być musiała bardzo serio. Francuz, przygotowując się do opowiadania, zbierając myśli, milczał długo; Korabicz czekał z przykładną cierpliwością. — Przebyłem w życiu wiele — począł wreszcie Volanti — nie jestem już młody, a bardzo młodo żyć począłem... W tych latach popełnia człowiek zwykle głupstwa, za które potem czasem do śmierci pokutować musi. Korabicz te oklepane prawdy, głową kiwając, potwierdzał. — Byłem młody — mówił dalej wzdychając Francuz — gdym się ożenił z bardzo ładną dziewczyną. Tak, była piękną jak anioł, lecz nic więcej, jeżeli chcesz, zepsuta jak szatan. Krew trzech komediantów miała w sobie. O pożyciu z nią nie ma co mówić; było to piekło. Zostałem zmuszony w końcu rozstać się z nią. Pobraliśmy się we Francji, nie dano nam tam rozwodu, ale separację. Ona poszła w swoją stronę, ja w swoją. Nie wiedziałem nawet, co się z nią dzieje. Spotkał ją taki los, na jaki zarobiła... awanturnica! Volanti coraz głos zniżał. — Nie mam się nad czym rozciągać — dodał — wiecie, żem się tu niedawno ożenił. Ta kobieta z jakimiś wymaganiami spada mi tu na kark. Chcą mnie ze skóry obedrzeć. Przychodzę cię się radzić. Korabicz milczał zasępiony. — Separacja bez rozwodu — rzekł — jakże ci tu ślub dano? Nie rozumiem. Volanti się zarumienił i milczał czas jakiś. — Ja o pierwszym małżeństwie tym nie potrzebowałem mówić. Wykazałem się jako nieżonaty. Prawnik się skrzywił bardzo. — To fatalne! — zawołał — to fatalne! Przemilczeć o pierwszym małżeństwie... — Czym to grozi? — wtrącił dyrektor. — Co najmniej bardzo przykrym procesem, skandalem i karą, jaką ściąga wszelkie fałszerstwo. — Wyrobić się z tego nie można? — spytał Volanti. — Jużciż, jeżeli tamta pierwsza milczeć będzie, a nikt nie zdenuncjuje — rzekł Korabicz — ale zawsze sprawa brzydka... Nastąpiło milczenie. Volanti leżał na kanapie w głębokim pogrążony zamyśleniu. Prawnik pił podaną herbatę, którą zresztą nawykł był pijać przez cały boży dzień, bez ustanku, rzucał pytania, szeptali poufnie. Rozmowa szła jakoś smutnie. Z niej dyrektor coraz się mocniej mógł przekonać, że się znajdował na łasce kobiety i na językach złośliwych ludzi prawie bezbronnym. Korabicz go też przekonywał, że drugiej żony odzyskać nie mógł się nawet kusić, póki by sprawa rozwiązana nie została. Nie było wyjścia, a drogi, którymi się wydobyć i ratować mógł próbować Volanti, szły takimi manowcami, które złotem brukować trzeba, aby na nich nie zagrzęznąć. Około północy, po długich i nudnych naradach, roztrząsaniach, wskazówkach, jakich mu udzielił przyjazny prawnik, Volanti, który leżał ociężały i jak obezwładniony, wstał na koniec. Rękę zimną wyciągnął Korabiczowi. — Dziękuję ci — rzekł krótko. — Cóż myślisz? — Sam nie wiem! Muszę w istocie dobrze objąć położenie moje i znaleźć jaki środek ratunku — ale jaki? — Z mej strony — dodał Korabicz — w czym tylko mogę, chętną ci pomoc ofiaruję. Jako obrońca wszelką sprawę przyjmuję, tym bardziej twoją, choć jest zła. Nic mu już nie odpowiadając, Volanti mocno ścisnął jego rękę, westchnął ciężko, kapelusz nałożył, zapalił cygaro i wyszedł powoli. Przez cały dzień następujący ci, co radzi byli śledzić kroki Volantiego i domyślić się, co pocznie, nie mogli wpaść na trop jego. Wrócił od Korabicza do domu, ale służący powiadał, że się nie kładł spać. Światło u niego zapalone było do rana. W pokoju słyszano ruch ciągły. Bardzo rano, gabinet swój zamknąwszy na klucz, wyszedł na miasto. Powrócił na chwilę do domu, wyjechał znowu i nie oznajmując, kiedy będzie z powrotem, jeszcze raz ruszył do miasta. Przybywająca po stanowczą odpowiedź Laura nie znalazła go jeszcze. Służący wpuścił ją do salonu, bo mu zaręczyła, że Volanti miał przybyć. Tymczasem zmierzchło się, ściemniło, noc się zrobiła; wniesiono światło, a dyrektora nie było. Lacerti z coraz większą niecierpliwością spoglądała na bardzo ładny zegareczek, który miała u pasa; nie pojmowała, co się Volantiemu stało? Myśli coraz czarniejsze przychodziły jej do głowy, ale wiedziała bardzo dobrze, że ani temperament ani wiek, ani charakter nie dozwalały przypuszczać, aby Volanti poszedł za przykładem Corsiniego. Około godziny dziesiątej znudzona, zrozpaczona, gniewna, zniecierpliwiona Lacerti posłała po powóz. Widocznie dyrektor musiał szukać jakichś innych dróg dla uwolnienia się od awanturnicy, której ona zaręczyła po pierwszym z nią widzeniu się, że na wszystko, czego wymagać będzie, zgodzi się. Wszystko więc teraz, wina cała spaść miała na nią! — Potrzeba mi było kłaść palec między korę a drzewo — szepnęła sobie po francusku — dla głupiej rozrywki przypatrzenia się jego gniewom i szałom? W istocie Włoszkę czekał teraz kłopot niemały z kobietą, która poszła za jej radą. Wróciwszy do domu, wykłamała się dosyć zręcznie, wszystko odkładając do jutra, ale wieczór był struty, całą noc zasnąć nie mogła. Kłóciły się z matką aż do pokazywania pięści. Bardzo rano Lacerti była już u bramy domu, który zajmował Volanti. Tu ją przeciągnięte jakieś powitały twarze. Służba cała była na nogach, niepokój wielki. Pan dyrektor wcale w domu nie nocował. Jakiś przestrach i złe przeczucie owładnął wszystkimi. Sekretarz dyrektora porozsyłał na wszystkie strony, chcąc dostać języka; nigdzie go nie widziano. Baron Percival, do którego dowiadywano się także, potrząsał głową dziwnie. Sekretarz wyśledził tylko, że w ciągu dnia dyrektor zabrał całą kasę i u bankiera, u którego miał kredyt, znaczną sumę zaciągnął. Wszystko to dawało wiele do myślenia. Lacerti, rozpytawszy się ludzi, ściągnęła brwi, zacięła. usteczka i powiedziała sobie w duchu: — Uciekł! Nie mówiła o swoim domyśle nikomu, ale pojechała wprost na dworzec żelaznej kolei. Tu, jak wszędzie, sławiona artystka miała nieznanych wielbicieli, którzy widywali ją w teatrze i radzi byli się przysługiwać. Łatwo więc jej było, uśmiechnąwszy się jednemu z młodszych urzędników, uprosić go, aby się przepytał, czy dyrektor Volanti (znany także wielu) nie jeździł dokąd dnia wczorajszego. Kasjer sprzedający bilety powiadał, że jego samego wprawdzie nie widział u siebie, ale spostrzegł go chodzącego po peronie i zdawało mu się, że dla niego ktoś kupił bilet do Berlina. Nie był tylko zupełnie pewnym, czy do Berlina, lub do Wiednia. Pamięć mu w tym nie dopisała. Lacerti była tak jak pewną teraz, że nie omyliło ją przeczucie. Nie podzieliła się wiadomością zdobytą z nikim, powróciła do domu, ale unikając następstw swojego po- średnictwa, zrobiła nazajutrz małą wycieczkę gdzieś w okolice, a matka mówiła, że wcale nie wiedziała dokąd. Wprędce bardzo potwierdził się domysł Lacerti i dni następnych nie było już wątpliwości, że Volanti zbiegł, zabrawszy wszelkie fundusze, sprzedawszy, co się dało spieniężyć, zostawując w dodatku mnóstwo długów, wierzycieli i rachunków nie zaspokojnych. Percival, opiekujący się teraz Marynką, z wielką oględnością i delikatnością zmuszony był przynieść jej tę wiadomość, która na nieszczęśliwej kobiecie wielkiego nie uczyniła wrażenia. Nie zmieniało to jej położenia, nie pogarszało ani polepszało. Baron wnosił, aby podała prośbę o unieważnienie ślubu i wydanie rozwodu, na co się ona zgodzić nie mogła. Wstyd jej było. Ani wolna, ani związana małżeństwem, porzucona tak na rozdrożu, wypłakawszy łzy, Marynka powtarzała jedno, że chce powrócić do Berezówki, zamknąć się w niej i uciec od ludzi. Percival, nie wiadomo, czy przez rachubę samolubną, czy na jakiejś opierając się podstawie, utrzymywał, że prawnie ślub nie był unieważniony, a ona w spadku po zbiegłym mężu obowiązana odpowiadać za jego długi. Obiecywał jej pomoc dla wyswobodzenia od tego ciężaru, ale tymczasem nie mogła się spodziewać, ażeby ją z miasta wypuszczono, dopóki interesa Volantiego nie były uporządkowane. Ci, którzy sprowadzili panią Izaurę, byli też w niemałym kłopocie. Rozbiegli się i pochowali wszyscy, została sama, zrozpaczona, na próżno kołacząc do drzwi zamkniętych, zmuszona sprzedawać swe pozłacane brosze i bransoletki. Ktoś jej wreszcie doradził udać się do barona, który przez kamerdynera wysłał jej kwotę potrzebną na zapłacenie kosztów podróży. Chora, z go- rączką, łzami i przekleństwami na ustach siadła Francuzica do wagonu, oznajmując panu Pipeletowi powrót swój do gospodarstwa. Tego samego dnia, gdy Marynka z Zosiczową opuściła dom Volantiego, przenosząc się do hotelu, który baron jej wskazał, napisała natychmiast do majora, do jedynego pozostałego opiekuna, od którego dawno bardzo nie miała już wiadomości. Prosiła go w liście o jakąkolwiek pomoc, malowała mu okropne położenie swoje i oznajmowała, iż powróci do Berezówki. List ten wyprawiła z trwogą w sercu; był on ostatnim ratunkiem, jedyną nadzieją. Obawą napełniało ją to, że major ani jego siostrzeniec, od bardzo dawnego czasu, od wyjazdu Krzewskiej, znaku życia nie dawali. Nie miała od nich żadnego listu, żadnej wiadomości. Dawniej Kulwisz, choć mu to z trudnością przychodziło, pisywał chętnie. Posługiwał się Jurasiem w listach, donosił o tym, co się w Berezówce działo, nawet o drobnych szczegółach, mogących zająć i zabawić Marynkę, teraz milczenie miało coś w sobie wzbudzającego obawę. Marynka pisywała, nie odbierając odpowiedzi. Domyślała się nieco, iż pani Ildefonsa po powrocie musiała Kulwiszowi takie rzeczy rozpowiadać o swym pobycie, które go zniechęciły, lecz nawet w najgorszym razie mógł się odezwać choć chłodno, powinien był donosić, co się działo z Berezówką. W Berezówce pod te czasy zaszły smutne zmiany, iż milczeniu dziwić się nie było można. Krzewska, powróciwszy do swej marszałkowej, zaczęła w istocie od tego, że w świetle najstraszniejszym odmalowała Marynkę i jej życie. Rozeszło się to po są- siedztwie, dobiegło do uszu majora, i Kulwisz, przerażony, pojechał umyślnie sprawdzić pogłoski, którym nie chciał dawać wiary. Krzewska nie wahała się najczarniejszymi kłamstwy odmalować postępowanie Marynki, utrzymując, że była zgubioną na wieki. Powrót swój tłumaczyła tym, że na okropności, jakie się tam działy, patrzeć nie chciała. Major dobroduszny, łatwowierny, nie przypuszczający takiej przewrotności w kobiecie, która zawsze jeszcze dla niego miała w sobie coś z dawnego ideału, zgryzł się tym straszliwie, w rozpacz go to wprawiło niemal. Chciał w początkach jechać sam, aby pupile wyrwać stamtąd, lecz wiadomość o wyjściu jej za mąż dobiła go tak, że zachorował. Małżeństwo to potwierdzało część potwarzy, które Krzewska z sobą przywiozła. Biedny Kulwisz, mimo swojego wieku trzymający się dotąd rześko, nagle, jakby wybuchem dotąd wstrzymywanych chorób i dolegliwości przyciśnięty, musiał pójść do łóżka i nie mógł już wstać z niego. Artrytyczne bóle, pedogra, nerki, wątroba znalazły się razem w spisku, aby mu ostatek dni zatruć. Doktora potrzeba było nieustannie, kąpieli, lekarstw, a nic nie pomagało. Juraś musiał gospodarować za niego i chorego doglądać. Biedne chłopczysko starczyło, jak mogło i umiało, zadaniu nad siły. Na dobitkę złego w Kącie zaczęło się psuć wszystko na polach, w ogrodach; grad, pomorek na bydło, posucha, deszcze jakby się zmówiły. Major się niecierpliwił i choroba rozdrażnieniem się powiększała. W Berezówce szło nie lepiej. Juraś się musiał rozrywać, aby wszystkiego dojrzeć, a ludzie z jego nieświadomości i niedoświadczenia korzystali. Na ostatek Dziwulski, z porady jakiegoś prawnika wynalazłszy najdziwniejsze pretensje do majątku zmarłej żony, począł proces oburzający, niesprawiedliwy, lecz wymagający pilności i narażający na koszta. Spiknęło się wszystko na biednego majora. Jednego wieczoru, gdy Juraś przy chorym siedział, chłopak go od łoża wywołał i pokazał łunę na niebie w stronie Berezowicz i Berezówki. Nie mówiąc nic wujowi, wyrwał się Juraś, siadł na konia i w cwał lecąc przez pola, dopadł na miejsce, gdy już ostatki budowli w Berezówce, gumna i sterty dogorywały. Przyczyny pożaru nikt nie mógł dośledzić, szkoda była ogromna, a w tym stanie, w jakim majora interesa teraz się znalazły, niepowetowana, nieobliczona. Juraś struchlał z boleści... Choremu trudno było nawet powiedzieć o tym. Podatki zalegały nie opłacone, proces wisiał nad karkiem, pól nie było czym zasiać. Położenie stawało się rozpaczliwym. Przez kilka dni Juraś mimo łez, których oczy miał pełne, nie mówił słowa, nie wydał się z tym, co cierpiał. Szło mu o chorego. W niebytności jego przybyły przypadkiem Żantyr wygadał się z Berezówki pożarem. Uczyniło to na majorze takie wrażenie, iż tegoż dnia pod wieczór dostał gorączki, majaczyć zaczął, zrywać się z łóżka i gdy doktor powołany przybył, pomimo leków i najdzielniejszego ratunku w kilka dni życia dokończył. Juraś pozostał sam z kamieniem u szyi, a z niedoświadczeniem swym, nieśmiałością i obawą uczynienia kroku... tak znękany swym nieszczęściem, iż ręce tylko łamał, modlił się i płakał. Na nadchodzące listy Marynki nie mógł, bo nie umiał- by był odpisywać. Z wolna jednak konieczność radzenia sobie, samo położenie bez wyjścia zmusiło go do oprzytomnienia i szukania środków ratunku. Znalezienie ich byłoby mu przyszło z ciężkością, gdyż nadto był przygnębiony na duszy i umyśle, żeby się sam podźwignął, lecz Opatrzność w pomoc mu przyszła. Juraś w kożuszynie, w butach podartych, nie przyodziany włóczył się około osieroconego Kąta, gdy stary Żantyr, który już od czasu pogrzebu majora widział go w tym stanie, a potem od ludzi słyszał, że z desperacji głowę zupełnie stracił, przywlókł się do niego. Prosty to był człek, zadomowiony, zardzewiały, cały w swoich organach i chwale Bożej, zwykle milczący, ale wielkiego serca. Nawykł do zegarowego życia między plebanią a kościółkiem, skostniały tą monotonią zajęć i już latami ociężały, Żantyr, gdy mu się serce poruszyło, stawał się innym człowiekiem. Przywiązanie jego do nieboszczki Dziwulskiej i Marynki, o której losach słyszał od Jurasia, a dawniej od majora, podbudziło go do przekonania się w miejscu, czy Poterski, na którego teraz spadło staranie się o Berezówkę, da sobie radę z interesami. Spodziewał się powrotu Marynki, niepokoił się o nią, żal mu było tej ruiny, do której może tęskniła biedna wygnanka. Poszedł więc do Kąta zobaczyć, co się tam dzieje. Zastawszy Jurasia bladego, wychudzonego, z oczyma wpadłymi, w koszuli brudnej, w butach na bose nogi wdzianych, lamentującego i ręce łamiącego, Żantyr dał mu się najprzód wyjęczeć i wyskarżyć. Nie mówił słowa, stał, słuchał i patrzał. Gdy w końcu chłopak z rozpaczy przeklinać zaczął swoją dolę, stary się obruszył: — Tfu! do kata! — zawołał — a to mi z wacana mężczyzna i człek! Nie na darmo cię nieboszczyk nazywał ciamajdą! Pytam się ja, w twoim wieku, z siłą, zdro- wiem, rozumem, żebyś jak stara baba szpitalna żale rozwodził z założonymi rękoma. To mi dopiero zuch! Przez te dni, co wacan tu siedząc na łóżku piszczysz, gdybyś poszedł z siekierą do lasu, to byś na nowy dwór do Berezówki kilka sosen spuścił. Tyle by było zysku, a z tych babskich ślamazarnych łez co? Wstydź bo się! Pan Bóg pomaga tylko tym, co pracują i odwagę mają, a gdy widzi tchórza i niedołęgę, to się od niego odwraca! Spostrzegłszy, że Juraś zdziwiony oczy na niego zwrócił, Żantyr, postukując kijem w podłogę, mówił dalej: — Co na mnie wytrzeszczasz oczy! Mówię świętą prawdę. Ano! Gdyby o wacana jednego chodziło, może bym zmilczał, ale na nim tej sieroty ostatni przytułek. Kto wie, co się z nią tam stanie, ona może być zmuszoną uciec do Berezówki, a znajdzie ruinę, kupę gruzów i ogorzałe belki. — Ale cóżem ja winien temu? — przerwał Juraś. — Któż cię obwinia? Co się stało, to było dopustem Bożym — rzekł Żantyr — a do ciebie należy naprawić, co można, i nie tracić męstwa. Masz, panie, Kąt, który ci po Kulwiszu został, masz przyjaciół majora do porady, ruszajże się, otrząśniej z tego lenia i do roboty! Juraś, połajany, zaczął od tego, że idąc za sercem swym, wstał i poszedł uściskać Żantyra, dziękując mu za jego słowa prawdy. Organista tedy ośmielony dodał mu bodźca i' ostatecznie tak jakoś poruszył, ośmielił, że Juraś dał mu słowo zaraz nazajutrz wziąć się do roboty. Od czego miał zacząć, nie wiedział dobrze, lecz postanowienie było mocne. Odszedł Żantyr, trochę uspokojony, wskazawszy jeszcze Poterskiemu regenta do rady, który był nieboszczyka przyjacielem. Juraś pojechał do niego. Szło o obronę Berezówki od napaści Dziwulskiego, oprócz tego trzeba było na Kąt pożyczyć, aby budowle nowe stawić, nasienie kupić itp. Juraś, raz się zaprzągłszy do pracy, już jakoś szedł dalej i coraz mu było łatwiej. Ale na listy Marynki nie miał odwagi odpisywać. Kochał się w niej biedny tą miłością czystą duszy pobożnej, człowieka niezużytego, brzydzącego się grzechem, miłością eks-kleryka idealną, z modlitwami zmieszaną i patrzącą w obłoki. Opłakał zamążpójście Marynki, lecz i ono z serca mu wyrwać nie mogło jego przywiązania do niej, uczyniło je tylko jeszcze bezinteresowniejszym. Bez żadnej nadziei biedny Juraś w milczeniu gotów się był dla niej poświęcić. Rano i wieczorem modlił się na jej intencję. Gotów był Kąt swój zadłużyć, a nawet sprzedać, sam pójść w służbę, byle Berezówkę oddać jej w dobrym stanie. Miała w nim i wuju jego zaufanie, powierzyła im ją, Juraś się czuł związanym. Czyby sobie był dał sam rady, nie wiemy; lecz jak w porę mu zjawił się Żantyr z wyrzutami, tak w kilka tygodni nowy człek, zupełnie nieznany, spadł mu z obłoków na ratunek. Mówiliśmy już, że major Kulwisz nie miał rodzeństwa, tylko tę jedną siostrę, która poszła za Poterucha, wiedziano, że był z linii męskiej ostatnim. O innych Kulwiszach na Litwie jakoś słychać nie było. Lecz wieść o śmierci starych kawalerów i bezdzietnych ludzi rozchodzi się zawsze żywo, z różnymi dodatkami, a marzenia o spadkach są u nas szczególniej niemal chorobą szlachecką. Na prosty posłuch o jakimś zmarłym imienniku, dalekim powinowatym, zjawia się zawsze mnóstwo mniej więcej uprawnionych do zagarnięcia po nim spuścizny. Tak też i po zgonie majora Kulwisza, bezdzietnego kawalera, a dziedzica wioseczki Kąt, dobrze zagospodarowanej, ocknął się w Kowieńskiem jakiś Kulwisz i je- nego ranka, gdy Juraś około dworku gospodarował, zobaczył kałamaszkę parą koni zaprzężoną, zatrzymującą się przed bramą. Wysiadł z niej młodzik jego wieku, opalony, dosyć miłej twarzy, z gęstym wąsem zuchowato zakręconym, ubrany chędogo, ale skromnie. Na zapytanie, czego by sobie życzył, przybyły jakoś pomyślawszy zmydlił. Nawzajem spytał, czy to by był Kąt nieboszczyka majora Kulwisza, i dowiedziawszy się, że do niego trafił, wyjąknął, że rad by się od kogo dowiedzieć coś o nieboszczyku, bo należał do jego rodziny. Juraś, bardzo gościnny i uprzejmy, zaraz go z sobą do dworu poprosił, śniadanie kazał podać i o wuju rozprawiać mu zaczął, nie bardzo nawet dopytując, z kim miał do czynienia. Przyjezdny napił się wódki, chleba z masłem i wędliny zjadł dosyć, słuchał z uwagą i w oczy Jurasiowi patrzał. Poterskiego o kłamstwo lub udawanie nikt w świecie posądzić nie mógł, taka to była natura jawnie i serdecznie poczciwa. A że Juraś dawno przed kim nie miał się wyspowiadać ze swych kłopotów, gdy go raz wyciągnięto na słowo, wyśpiewał co do joty wszystko, co miał na sercu, tajemnic żadnych nie miał. Im dłużej mówił, tym się dziwniej przybyłemu lice rozjaśniało, słuchał i uśmiechał się. Zdawało się go to zajmować mocno. Na ostatek wstawszy, począł Poterskiego ściskać i na głos się śmiać. Nie było z czego. Juraś, mimo całej swej dobroci, zmieszał się. — Przebacz, kochanku! — rzekł wesoło przybyły. — Jak Boga kocham, nie mogłem się wstrzymać, ale ci wytłumaczę zaraz dlaczego. Byłem najpewniejszy, jadąc z Puciszek od rodziców, że coś tu podobnego dostanę. Nie i nie, wypędzili mnie gwałtem za sukcesją. Głowę im ktoś nabił, że Kulwisz nikogo z rodzeństwa nie miał. Ale u nas to zawsze tak... Tu dopiero Kazio Kulwisz z Puciszek zaczął opowiadać, jakie się tam wieści rozeszły o spuściźnie po majorze, jak go rodzice gwałtem do podróży zmusili itp. Śmiał się sam z siebie, że taki kawał drogi darmo się strząsł, ale dodawał, że z domu wyruszając, z góry był pewien, że tu nic innego nie znajdzie krom zawodu. Między dwoma jednego wieku chłopakami zawiązała się teraz przyjaźń wielka. Jurasiowi ten Kulwisz nadzwyczaj przypadał do serca, a Kazio też tego krewniaka pokochał. Chociaż charaktery ich wielce się różniły, lecz, poczciwi obaj, mieli też wiele wspólnego. Kulwisz młody nie był nigdy klerykiem, wychował się na wsi, na swobodzie, trochę było w nim urwisza, ale poczciwego. Żywy, czynny, nie mógł sobie dotąd znaleźć zajęcia, bo ich trzech było w Puciszkach przy ojcu, a on najmłodszy. Sam nie wiedział, co z sobą robić. Tego dnia nagadać się nie mogli do późnej nocy, tak im z sobą dobrze było. Musiał Kazio dać słowo, że choć tydzień odpocznie w Kącie... Nazajutrz wiedział już całą historię Marynki, trzeciego dnia pojechali oglądać Berezówkę. Kulwisz, choć obcy, przy dosyć powolnym i nieśmiałym Jurasiu tak się już rządził, jakby był we własnym domu. Pod koniec tygodnia chodził z kluczami do spichrza i pojechał pola oglądać. Nadszedł był Marynki list do majora nieboszczyka, o którego śmierci nie wiedziała, proszący go, aby jej w pomoc przybywał, i oznajmujący, że chce do Berezówki powracać. Juraś, wielce strapiony, gościa wziął do porady, co miał począć. Napisać i nieszczęśliwą już kobietę listem jeszcze zgnębić nie godziło się. Milczeć też było niepodobna. Już wpadł na tę myśl, że gdyby się sam mógł dostać do niej, powoli ją przygotować i wytłumaczyć, najwłaściwszym by to może było. Ale jakże tu Kąt i Berezówkę na lada oficjalistę zostawić, a interesa, a gospodarstwo! Podróż trwać mogła długo. W końcu tygodnia Poterski tak był się przywiązał do Kazia, że gdy ten się w drogę do Puciszek na powrót wybierać zaczął, wyprosił jeszcze u niego trzy dni. Byli z sobą jak bracia rodzeni. Kulwisz Jurasiowi odwagi dodawał, Poterski go tamował nawzajem, gdy sobie nadto pozwalał. Rozmowy o Marynce nie ustawały i Kazio w końcu, śmiejąc się, zarzucił Poterskiemu: — Ale ty bo się w niej kochasz! Juraś spiekł takiego raka, że się zdradził, ale natychmiast wytłumaczył się, jaka to jego miłość była. Że najprzód miał jakąś nadzieję doprowadzenia jej do sakramentu, że teraz, gdy tej został pozbawiony, chociaż uczucia z serca wyrwać nie może, ale uchowaj Panie Boże! żadnej grzesznej myśli nie ma i najczystsze tylko uwielbienie. Kulwisz, słuchając, śmiał się. — Gadaj sobie, co chcesz — rzekł — kochanie kochaniem. Nie ma w tym złego nic. Biednej kobiety szkoda, a i ciebie żal. Jeżeli ci się zdaje, żeś ty tam na co potrzebny, no to jedź! — Dobrze ci mówić: jedź!... z czym? jak? — odparł Juraś. — Najprzód, że i pieniędzy nie mam, potem jakże ja tu wszystko tak na łaskę Bożą zdam i na tego głupiego Czemczewicza! — Słuchaj ino! — przerwał, stanął przed nim butnie i w boki się biorąc Kulwisz — a gdybym ja tu został na twoim miejscu? Wprawdzie ty mnie mało znasz, jednak zaręczyć mogę, że jak ja się tu wezmę do gospodarstwa i ludzi, gorzej nie będzie, niż bywało. Jurasiowi z radości oczy się zaiskrzyły. — Pieniędzy ci na drogę nie dam — dodał Kulwisz, dobywając sakiewki zielonej, staroświeckiej, z kieszeni, w której trochę musztynów i srebra się kołatało — bo ojciec mi na drogę tak obrachował grosz, że nie miałbym o czym powrócić. Patrzaj! I wysypał na stół, co miał. Juraś ani chciał patrzeć; myśl ta, że w domu go mógł Kulwisz zastąpić, wielce mu się uśmiechała. Szło o pieniądze. — Mnie by wiele nie potrzeba — rzekł — bom gotów o suchym chleba kawałku... ano, zawsze podróż długa. Wpadali na różne myśli. Juraś był nawet gotów Żydom kilkadziesiąt sosen sprzedać, zachowywanych od dawna, bo kiedyś na masztowe wyrosnąć miały. Z południa na te ich rozprawy nadszedł stary Żantyr. Był on tu już raz w czasie pobytu młodego Kulwisza i cieszył się, że on Jurasiowi ducha dodawał. Zaczęli rachować, co sosny miały zrobić, gdy organista, mocno się zmachawszy, wyjąknął: — Dajcie no pokój! Niechaj mi Poterski da skrypt, że mnie poczciwie pochować każe i dwadzieścia mszy za moją duszę zamówi, gdy umrę, dam sto rubańców, com je na pogrzeb schował... Zawahał się Juraś z przyjęciem tej ofiary, lecz Żantyr nalegać zaczął. Kulwisz go popierał; uśmiechała się nadzieja zobaczenia Marynki! Można było przewidzieć, że w końcu Żantyr ruble swe przyniesie i że one przyjęte będą. Tak się też stało. Poterski, który mało w życiu podróżował, sam sobie nie bardzo radzić umiał, jadący na pomoc biednej kobiecie do kraju i miasta, którego wcale nie znał, było to przedsięwzięcie zuchwałe, niemal śmieszne. Jednak w oczach Jurasia, gdy szło o tę kobietę, nie było niepodobieństwa, czuł się zdolnym do wszystkiego. Zaczął się wybór w drogę. Trzeba było najprzód do regenta jechać dla informacji, dla uzyskania wskazówek, instrukcji, bo regent bywał w stolicy. Przyjaciel majora, człowiek bardzo bystry, który nieraz od nieboszczyka słyszał o Jurasiu, że jest ciamajdą, i znał jego nieśmiałość, nieporadność, posłyszawszy o projekcie podróży, zdziwił się mocno i o mało się nie rozśmiał w oczy przybyłemu. — Co waćpanu w głowie?... po co?... na co?... z czym? Przepadniesz tam i zgniotą cię. Zresztą cóż poradzisz? Na co się jej zdasz? Regent się zdumiał bardziej jeszcze, gdy Juraś, oburzony i ożywiony, odparł mu natychmiast: — Trzebaż ją przygotować do tego, wytłumaczyć jej, że do Berezówki teraz powrócić nie może. Tego listem zrobić niepodobna. Choć ja tam nie orzeł jestem i nie mądry, ale przecież potrafię jej tę wiadomość osłodzić i pocieszyć, i zaręczyć, że choćbym ja mój Kąt stracił, ona swoją Berezówkę mieć będzie odbudowaną i jak być powinna. Z taką to gorącością mówił Poterski, że regent, prawie skonwinkowany, zamilkł. Nie bardzo się już sprzeciwiał, a nalegał tylko na trudności i nieprzyjemności podróży i na jej koszta. Juraś, w innych rzeczach bojaźliwy, okazywał taką ufność w sobie, tak był pewien, że mu się nic nie stanie, że regentowi usta zamknął. Przyjaciel majora miał mu od siebie do znajomego prawnika dać list polecający. Gdy się tak postanowiło wszystko, Poterskiego już od wyjazdu nie można było powstrzymać. Rwał się i spieszył. Praktyczniejszy Kulwisz, rozpatrzywszy się w jego garderobie, znajdował, że z taką odzieżą wybierać się było trudno do takiego miasta, ale tego Juraś zupełnie zrozumieć nie mógł. Wiele mu nie szło o to, jak się pokaże, ale żeby tam mógł się dostać. Surdut nowszy znajdował dobrym, choćby na królewskie pokoje. Wytłumaczyć mu tego, że się tam mógł na śmiech narazić, nie było sposobu. Ze stu rubli, pożyczonych od Żantyra, piętnaście jeszcze na niezbędne wydatki zostawiwszy Kulwiszowi, był pewien, że przy oszczędności z powrotem jeszcze coś grosza przywiezie. W istocie, pominąwszy to, że co tydzień trzy dni pościł Juraś, a jeden z nich był z suchotami, że wigilie i suche dni jak najściślej zachowywał, nawet w podróży w dni zwykłe jadał byle co i niewiele, a nie pijał nic oprócz wody. Chlebem z solą obchodził się, nie doznając najmniejszej przykrości. Zdrów był. pomimo to i dosyć silny. Było to w lecie jakoś, więc nie potrzebował zbyt się odzieżą obciążać. Kąt i Berezówkę zostawiał Kulwiszowi, spokojnym będąc o nie, bo ten się tak wziął zaraz do gospodarstwa, jak głodny do misy. W Puciszkach nie miał co robić, tęsknił do jakiegoś zajęcia i to mu tak było pożądane, a tak miłe, że więcej za nie Jurasiowi wdzięcznym się czuł, niż on jemu za tę pomoc braterską. Marynka oczekiwała ciągle wiadomości z Berezówki, mając najmocniejsze postanowienie powrócenia do niej. Niepokoiła się i płakała, nie odbierając nic, a Percival, jak mógł i umiał, ją uspakajał. Wyjazd natychmiastowy był niepodobieństwem, bo w istocie wierzyciele Volantiego na pozostałej żony wszelkim mieniu areszt położyli. Potrzeba się było praw- nie wyzwolić od niego. Oprócz tego na podróż nie miała pieniędzy. Ze sprzedaży bransolety i małych klejnotów, jakiegoś szalu i koronek, które w podarunkach otrzymała, musiała żyć, a choć się jak najoszczędniejszym obchodziła, życie w hotelu z Zosiczową kosztowało dużo. Baron pośpieszył z ofiarą, pożyczką, domyślając się jej położenia, lecz Marynka ją odrzuciła, zapewniając go, że lada dzień musi wiadomość i pieniądze z domu otrzymać. Percival przychodził się dowiadywać codziennie, z początku przyjmowała go, wdzięczną będąc, potem ta coraz większa natarczywość strwożyła ją i pod pozorem choroby zamykać się zaczęła. Dotąd widziała w nim przyjaciela, nie przypuszczała, ażeby miał myśl jaką pozyskania jej dla siebie; nieostrożne słowo, zmieniony może ton i postępowanie przestraszyły ją i uczyniły ostrożną. Wyrzucała sobie, że może zgrzeszyła nieufnością, że go krzywdziła podejrzeniem, lecz obawy przemóc nie mogła. Sama ta myśl, że z jej położenia nieszczęśliwego ktoś mógł chcieć korzystać, oburzała ją i czyniła nieszczęśliwszą jeszcze. Im bardziej los się uwziął na jej upokorzenie, tym czuła się więcej obowiązaną czuwać nad sobą i nie ulec jego ciosom. Dźwigała się z dumą do tej walki, pocieszała się tym, że w duszy czuła się czystą i niewinną. Dni jej w tym zamknięciu upływały jak najsmutniej. Zosiczową nie mogła być pociechą ani towarzystwem właściwym. Z najlepszym sercem, ale życie spędziwszy wśród ludzi, którzy inaczej się na świat zapatrywali niż Marynka, Zosiczową takie czasem dawała rady, w takich szukała pociechy wróżbach przyszłości, że biedną kobietę słuchającą rumieńce oblewały. Nie rozumiały się wcale. Zosiczowa widziała nadskakiwającego Percivala, Marynkę młodą, piękną i utalentowaną, zdawało się jej, że rozpaczać i wątpić o przyszłości najmniejszego nie miała powodu. Mąż ją opuścił, była wolną... mogła rozporządzać sobą... Gdyby się nie obawiała pozostać sama, Marynka byłaby może pożegnała Zosiczową, zupełnie jej niepotrzebną, niekiedy przykrą mimo swej dobroci. Dla przyzwoitości zatrzymać ją jednak musiała. Lecz z rana po śniadaniu rozchodziły się zaraz. Marynka zamykała się w swoim pokoju, modląc się i dumając nad swoim losem. Około południa zjawiał się na chwilę Percival, a Zosiczowa była uprzedzona, że zawsze naówczas przychodziła i nie oddalała się z salonu. Wieczorem zamykano się znowu. Dowiadywanie się na pocztę było niemal jedynym zajęciem. Niekiedy z powodu interesów Volantiego niepokojono się zapytaniami urzędowymi. Baron, spostrzegłszy zaraz, że Marynka nierada go była zbyt często, a nigdy sam na sam przyjmować, z przebiegłością sobie właściwą zastosował się do jej woli. Szło mu zawsze o to, aby się go nie obawiano, nie posądzano... aby nie był odprawiony... Wyczekiwał chwili właściwej do uczynienia stanowczego kroku, przyczajony, ostrożny, pewny, że godzina jego uderzy. Im lepiej i bliżej poznawał Marynkę, tym był ostrożniejszy. Z Zosiczową chociaż nie mówił otwarcie, dawał się jej domyślać, do czego dążył, i miał ją całkiem za sobą. Znajdowała, że to było wielkim szczęściem dla Marynki mieć takiego protektora, i była pewna, że prędzej czy później ona go przyjąć musi. Czas tak upływał, a niepokój biednej kobiety, zamiast się zmniejszać, rósł z dniem każdym, gdy raz wieczorem nieśmiało ktoś u drzwi zadzwonił. Zosiczową wyszła i zobaczyła stojącego u progu młodego mężczyznę, strwożonego, bladego, tak drżącego, jakby był schwytany na uczynku występnym, i jąkającego się niewyraźnie, tak iż go zrozumieć było trudno. Powierzchowność wydała się jej tak dziwną, iż nie wiedziała, co go tu sprowadzić mogło. Wprawdzie twarz miał wyrazu łagodnego i pokornego, wejrzenie nieśmiałe, lecz z powierzchowności nie wyglądał na gościa, ale raczej na posłańca lub sługę. Odzież dziwna, okrycie nietutejsze... czapka osobliwego kroju... ręce bez rękawiczek... wszystko zdumiewało ją, zwłaszcza że się domagał widzenia z panią Volanti. Jaki mógł mieć do niej interes? Mówił źle po rusku, a zagadnięty po francusku, zarumienił się i potrząsł głową. Zosiczowa wcale go wpuścić nie chciała. Był jej podejrzany. Parlamentowała u drzwi; nie ustępował, nalegając i oświadczając w końcu, że przybywa z Berezówki. Nazwisko to zaścianka tyle razy słyszała z ust swej towarzyszki Zosiczowa, iż ono jej w końcu oczy otworzyło. Nie wahając się już, wpuściła go do przedpokoju... i miała iść o nim oznajmić Marynce, gdy ta, wyszedłszy przypadkiem, zajrzała przeze drzwi, chwilę stanęła bez mowy i szybkim krokiem podbiegłszy ku gościowi, ręce obie położyła na ramionach, głosem dziwnym, płaczliwym wołając: — Juraś! Chłopak, poruszony tak, że mówić nie mógł, rzucił się jej ręce całować. Marynka się rozpłakała, on też łzy ocierał. Scena ta niema tak długo trwała, że świadkiem jej będąca Zosiczowa, obawiając się omdlenia, podała wody Marynce. Ocuciła się wnet, zobaczywszy ten ruch, Marynka i żywo weszła do saloniku, prowadząc za sobą drżącego i czapkę gniotącego w ręku Jurasia. Żadne z nich nie umiało ust otworzyć. — Przybyłem, przybyłem tu... — począł się jąkać Poterski — wprzódy nie było podobna, Bóg widzi, pośpieszałem, jak mogłem. Niech pani wierzy... — Nie pisaliście nic! Major! — odezwała się Marynka. Na wspomnienie wuja Jurasiowi łzy się zakręciły w oczach, spuścił je, zamilkł. Marynka ulękła się tego wyrazu twarzy i braku odpowiedzi. — Major? — powtórzyła z wyrazem przestrachu... — mów pan! — Wuj chorował, bardzo chorował ciężko. Poterski nie mógł dokończyć. — Lepiej się ma? Nie było odpowiedzi. Juraś oczy trzymał wlepione w podłogę. Marynka ręce załamała. Zrozumiała, że już nie żyje, brak odpowiedzi na listy był wytłumaczony. Obawiała się już badać więcej. Widziała Poterskiego tak pognębionym, strapionym, że choć cierpiała sama, rada była go pocieszyć. Zosiczowa weszła tymczasem, przynosząc światło, Marynka, z trudnością mogąca się już utrzymać na nogach, siadła, wskazując gościowi miejsce przy sobie. Teraz dopiero mogła się ona jemu, on jej przypatrzyć. Juraś, oprócz tego, że nieco zmężniał, a ostatnie miesiące wyrazem wielkiego cierpienia twarz mu napiętnowały, mało zmienił się zresztą. Po tych wszystkich ludziach, jakich widywała Marynka, do których była nawykła, to dziecię wsi tak prostoduszne, tak nie wyuczone niczego, tak dziko wyglądające jakoś a naturalnie uczyniło na niej wrażenie zjawiska przypominającego lata dawne, łąkę, kwiaty, lasy, wioskę, świat zupełnie inny. Po ludziach, którzy postawę, ukłon, uśmiech, ruchy mieli według pewnych prawideł wystudiowane, którzy nie byli sobą, ale czymś sztucznie wyrobionym i fałszywym, Juraś się jej wydał czymś anielskim. Opalony, niezgrabny, niezręczny przynosił z sobą coś ludzkiego, przy czym miejskie postacie na lalki wyglądały. Czuła, że z tych ust poczciwych wyjść może tylko to, co serce podda, co myśl zrodzi, bez rachuby żadnej, bez przystrojenia kłamliwego. Przypomniała sobie rozmowy z nim w Berezówce, uczucie, jakie wówczas w niej obudzał, i nie wygasła nigdy sympatia dla niego z całą siłą wróciła, silniejsza może, niż była niegdyś. Juraś patrzał na nią z przerażeniem jakimś. Obraz Marynki, który przyniósł tu z sobą, nie mógł przystać do tej za wcześnie, okrutnie dojrzałej boleścią kobiety. Ona to była, lecz czyż ona? Mógłże przeciąg czasu tak krótki tak straszne po sobie zostawić ślady? To dziewczę, na pół dziecię, które z takim życia zapasem opuszczało Berezówkę, mogłoż tak prędko stracić swą świeżość kwiatka, tak zestarzeć, tak zesmutnieć? Juraś oczom nie wierzył. Tak, to były jej usta, to było wejrzenie przypominające wzrok jej dawny, ale na twarzyczce jakby kir i całun się rozpostarł. Oczy miała wpadłe głęboko, opasane brunatno, czoło przecięły zmarszczki, policzki ściągnęły się i rumieniec zszedł z nich, a uśmiech zdawał się w tych ustach niepodobieństwem. Była może piękniejsza niż niegdyś, lecz tak zbolała... jakby każdy miesiąc życia stał jej za lata. Juraś uczuł litość niezmierną dla tej kobiety, której męczarnie, nie znane mu, wypisane były tak dobitnie na jej licu, że nawet on je mógł przeczytać. Patrzał na nią przelękły, serce mu się ściskało i jedno tylko miał na myśli: dać bodaj życie, aby ją ocalić. Ocalić? jak? Zimny pot wystąpił mu na czoło. Patrzał i słowa już nie mógł wyrzec wpatrzony w nią. A ona, już z cierpieniem obyta, już wypłakana i ostygła, widząc go tak przerażonym, choć sama doznawała odrodzonej boleści, zapragnęła dla uspokojenia go oblec się przybranym spokojem i rezygnacją. — Prawda? — szepnęła cicho — musisz mnie znajdować zmienioną. Tak, ja to sama czuję... tyłem doznała... Nie nalegała na niego pytaniami powolna, na pozór obojętna zaczęła się rozmowa, w której oboje starali się oszczędzać siebie. Juraś, który się już był wygadał ze śmiercią stryja, nie chciał od razu przyznać się do tego, co z sobą przywiózł, ale ile razy napomykała o powrocie do Berezówki, spuszczał oczy i milczał. Z pół godziny tak może siedzieli, mało co mówiąc, patrząc więcej, i Juraś w końcu, lękając się, aby zbyt wiele złego nie dał się jej domyśleć, wstał, chcąc odejść. Lżej mu było resztę wyznań odłożyć na jutro. Marynka chciała się nim zaopiekować w" mieście i zdziwiona dowiedziała się, że on już sam sobie w tym samym hotelu wyszukał izdebkę na poddaszu... tak, że zawsze mógł być na jej rozkazy. Przybył też tylko dla niej, nie dla siebie, aby jej służyć. Chociaż wiadomość o śmierci majora mocno dotknęła Marynkę i kazała się jej domyślać, że brak tego opiekuna utrudni może wybranie się do Berezówki, nie przewidywała wcale, aby tam tak źle być mogło, jak było w istocie. Oddychała lżej, zawiązany związek z miejscem rodzinnym, ze wsią uspakajał ją. Nie była tak sama i na łup obcym wydana; ten poczciwy Juraś wydawał się jej jakby krewnym, bratem, czymś swoim i bliższym nad wszystkich, co ją otaczali. Nazajutrz rano, ledwie ubrawszy się, posłała niecierpliwa po Jurasia. Ten całą noc spędził na rozmyślaniu, jakby miał wyspowiadać się jej z tego wszystkiego, co wiózł z sobą. Długo taić położenia nie mógł, na nic by się to nie przydało, przeciągało niepewność i szukanie ratunku. Dnia tego postanowił, choć z oględnością, wypowiedzieć jej wszystko. Mimo energii, jaką w sobie budził, gdy go zawołano, gdy zmuszony był zejść do niej, drżeć zaczął. Nim wyszedł za próg, złożył ręce, zamknął oczy, z pobożnością, której nigdy nie stracił, odmówił krótką modlitewkę. Ile razy mu sił brakło, czerpał je z tego źródła, u którego je znajdował zawsze. Po dniu Marynka, choć usiłowała wydać mu się bardzo spokojną, jeszcze była mizerniejszą i więcej zbiedzoną. Juraś zawahał się nawet, czy godziło mu się do jej cierpienia nowe przydać i wyznać wszystko... Lecz ona zarzuciła go tak szczegółowymi pytaniami natarczywymi od razu, że biedny chłopak, który kłamstwem się brzydził i udawać nie umiał, przyparty, zmuszony, w końcu musiał jej wyznać wszystko. — Pani droga! pani moja! — zawołał — jeden Bóg wie, jak mi przykro było tu jechać, nie mając nic dobrego do przywiezienia. Niech się pani uzbroi w męstwo... niech westchnie do Boga... Do Berezówki teraz wracać niepodobna... dopust Boży, spaliło się wszystko, a i spokoju tam nie ma... Bieda wielka. Zbladła słuchała go sierota, po twarzy jej przechodziły konwulsyjne drżenia, lecz całe swe męstwo przywołała, aby nie wybuchnąć rozpaczą i płaczem. Zaczęła się rozpytywać Jurasia. Ten, widząc ją na pozór zrezygnowaną, malował wierny obraz trosk swoich i wuja; wszystkie straty, napaści Dziwulskiego, w końcu niedostatek, który ledwie mu tu przybyć dozwolił. Wyznał, że nie tylko nic przywieźć nie mógł, lecz sam zaledwie się tu dostał. W końcu tego opowiadania rozpłakała się Marynka. Naówczas Poterski, składając ręce jak do przysięgi, począł ją upewniać, że chyba żyw nie będzie, jeżeli wszystkich szkód nie wynagrodzi, nie oczyści Berezówki. Gotów był swój Kąt poświęcić, życie swe, ale na to potrzeba było czasu. Lecz ten czas właśnie gdzie ona przebyć, co z sobą zrobić miała? Nie wiedziała sama... Widziała tylko ruinę dokoła, wszystko rozpadające się w gruzy... siebie opuszczoną, zgubioną. Milczenie jej i osłupienie tak było wymowne, że Juraś zrozumiał je i gorąco pocieszać, uspakajać znowu zaczął: — Niech pani wierzy... wszystko się naprawi... zrobię, co pani zechce, co każe. Zatopiona w myślach Marynka mało co już słyszała. Potrzebowała być sama z sobą, łzy ją chwilami dławiły, w oczach się ćmiło. Cichym głosem odprawiła Jurasia, który wysunął się posłuszny. Po wyjściu jego Marynka rzuciła się na kanapę, kryjąc twarz w dłoniach, i pozostała tak nieruchomą. Zosiczowa wchodziła i wychodziła, zbliżała się do niej, pytając, czyby czego nie potrzebowała, i musiała odchodzić, nie odebrawszy odpowiedzi. Nie była w możności podnieść się Marynka, myśli zebrać nie mogła. Pragnienie śmierci, końca, było jednym uczuciem, którego doznawała. Życie nie miało celu, złamane było na wieki... prosiła Boga, aby ją zabrał do siebie. Wszystkiego miała już dosyć. Baron Percival, który w tej porze przychodził co dzień, zjawił się i dnia tego w przedpokoju i zastawszy tu Zosiczową, dowiedział się od niej, że przybyły ze wsi ktoś złe bardzo przywiózł wiadomości, że Marynka była zapłakana i słowa się z niej dopytać nie było podobna. Wiadomość ta nie tylko nie odstraszyła barona, ale zdawała się bodźca mu dodawać. Chwilę podumawszy w progu, wszedł do saloniku, w którym Marynka jeszcze leżała z twarzą zasłonioną. Znajomy chód jego zmusił ją, by się podniosła. Chciała wytłumaczyć się chorobą, bólem głowy, lecz na wpół poczęty frazes w ustach jej łkanie przerwało. Po cóż miała taić się przed baronem, który tyle jej dawał dowodów bezinteresownej przyjaźni? Westchnęła ciężko. Percival ze współczuciem pochylony wyzywał, aby mu się zwierzyła. — Po cóż mam kłamać! — zawołała nagle, ocierając oczy. — Prędzej czy później musiałbyś pan wiedzieć o tym. Pokładałam nadzieję na tym opiekunie, któremu mnie powierzyła matka, chciałam natychmiast na wieś powracać... Opiekun umarł, biedne gniazdo moje spalone, nie mam żadnych środków... nic — nic! Jestem na łasce losu, który nade mną nie ma litości!... Została mi... Percival nie dał jej dokończyć, z tym umiarkowaniem człowieka wielkiego świata, który, najmocniej wzruszony, trzyma się na wodzy, aby wybuchowi nawet nadać formę przyzwoitą, począł ją na swój sposób pocieszać i uspakajać. — Nie widzę w tym wszystkim — rzekł — najmniejszego powodu do zwątpienia i rozpaczy. Nie ma nic straconego, powiedziałbym prawie, że to, co się stało, opatrznościowo było zesłane, aby pani wskazać drogę. Nie godziło się, nie godzi z takim talentem, z pozyskanym już imieniem zakopywać się na wsi. Co znaczy strata małej wioseczki, gdy pani w przeciągu jednego sezonu możesz mieć krocie? — Ja? Wystąpić na scenę? Ja? Po tym, co się stało? co świat cały wie? — zawołała Marynka. — Przepraszam panią — przerwał baron bardzo gorąco — cóż się stało? Awanturnik nadużył jej dobrej sławy, stałaś się ofiarą. To jej może tylko zjednać sympatię, to więcej jedną atrakcją. Zresztą — dodał, jak adwokat broniąc sprawy, w której widział dla siebie korzyści — zresztą nie masz pani nic innego do uczynienia, mus jest, konieczność uciec się do tego, co ją wyprowadzić może z tych zawikłań i uczynić niezależną. W ten sposób rozpoczęły się rozprawy między nią a Percivalem, który był tak zręczny, że jej nie dał ani poczuć, ani się domyślać, iż miał jakikolwiek interes w tym, do czego ją nakłonić się starał. Marynka sama, pomimo całego wstrętu, jaki miała do teatru, publicznych wystąpień i zetknięcia się znowu ze znienawidzonym światem, widziała, że w istocie dla niej nie było innego wyjścia w tym położeniu, jak albo przyjąć pomoc czyjąś, lub pracować dla uzyskania niezależności. Duma jej nie pozwalała ani pomyśleć o pierwszym, chociaż baron z największą delikatnością ofiarował jej usługi swoje. Praca zaś najłatwiejsza, najwłaściwsza, ta, która najprędzej mogła ją oswobodzić, była... na scenie. Nie mogła jednak jeszcze tej ostateczności przyjąć, zgodzić się na nią. Baron po godzinnej rozmowie, widząc ją coraz bardziej podrażnioną, w kilku słowach weselszych zakończył, pożegnał się i wyszedł. Juraś chodził po swej izdebce na poddaszu, czekając aż go wezwą, modląc się chwilami i gryząc sobą i losem Marynki. W rozpacz go wprawiło, że, poseł nieszczęścia, zwiastun tak złych wiadomości, nic — nic poradzić, na nic się nawet przydać nie mógł. Głód zaspokoiwszy kawałkiem chleba i wędliną, którą miał z domu, dotrwał tak do wieczoru, przysłuchując się, czy mu nie dadzą znać, żeby zszedł. Zdawało mu się, że o nim zapomniano. Wieczorem dopiero Marynka kazała go przyzwać na herbatę. Znalazł ją bardzo bladą, z oczyma jakby w gorączce świecącymi, lecz już niby spokojną. Dała mu znak, ażeby usiadł. Bez narzekania, bez utyskiwań zaczęła go pytać o Berezówkę. Nie było mowy o pożarze, o stratach, o niczym, dowiadywała się o ogródek swój, o ławkę w nim, o drzewa za dworkiem. Juraś z zapałem, z jakim wszystkim tym się zajmował, opisywał jej najmniejszą rzecz, upewniał, że pielęgnował wszystko, że nie dał zginąć żadnemu kwiatkowi, zarosnąć żadnej ścieżce. Ona była cała we wspomnieniach, nimi usiłowała zatrzeć teraźniejszość smutną. — Gdyby przyszło do odbudowania dworku — rzekła — trzeba go zupełnie takim postawić, jak był, nic nie odmieniać. — I też tak myślałem — odparł Juraś. Zadumała się potem. Zaczepiony o Berezówkę, Poterski, ośmielony, rozwiódł się nad tym szeroko, jak z pomocą Kulwisza młodego spodziewał się prędko wszystko do najlepszego przywrócić stanu. Powtarzał ciągle, co miał na myśli: — Chociażbym Kąt miał stracić, a Berezówka będzie znowu, jaką była. Przerwała mu Marynka, zapytując o Żantyra. Poczciwe chłopię nie mogło się wstrzymać, by się jej nie przyznać, jak jego pogrzebowych sto rubli w pomoc mu przyszło do podróży, bo bez nich nie było sposobu puścić się w drogę. Marynka płakała cicho, dowiadując się o tych szczegółach, tak dobrze malujących niedostatek, który tam panował. Nie należałoż jej się poświęcić ze swojej strony, śpiewać, aby zarobić i Jurasiowi i im wszystkim wynagro- dzić ich ofiary? Tak! musiała wystąpić, musiała z bólem w sercu uśmiechać się, żebrać o oklaski, bo one złoto sypały. Gdy Juraś odszedł późno już na poddasze, nie miał już nic, z czego by się jej nie wyspowiadał. Umiała z niego dobyć, co chciała, tak panowała nad nim! Rozgorzało znów biedne chłopię stokroć może niebezpieczniej niż niegdyś, takim urokiem nowym obdarzało ją męczeństwo. Zdawała mu się jakąś istotą z obłoków, z niebios wygnaną, której on nie był godzien tknąć kraju szaty. Rozstali się późno. Marynka poszła milcząca do swojego pokoiku już z tą myślą i postanowieniem, że powinna powracać do życia, dla którego czuła obrzydzenie. Baron nazajutrz przyszedł się tylko dowiedzieć o zdrowie. Me usiadł nawet z początku, nie chciał być natrętnym. Sama ona zatrzymać go musiała: żądała rady. Pierwsze jej słowo zdradziło jej postanowienie powrotu na scenę. Percival usiadł. — Nic łatwiejszego — rzekł — nowy dyrektor w tych dniach zapewne będzie wybrany z liczby kandydatów, którzy się o to dobijają. Nie ma wątpliwości, że on sam starać się będzie panią pozyskać. Nie sądzę, aby o to starania jakie czynić potrzeba. Tymczasem moim zdaniem, jeżeli pani wolna, sezon jeszcze nie rozpoczęty, byłoby bardzo korzystnym urządzić kilka koncertów. Hrabia Samsonow żywy bierze udział we wszystkim, co się jej tycze; on i inni wielbiciele, siebie nie liczę — dodał baron — postarają się, aby koncerta świetne dały rezultaty. Marynka, raz się zgodziwszy na ofiarę, gotowa była na wszystko. Zmuszona była wreszcie uciec się choćby do koncertu, bo ostatki zapasów się wyczerpywały, w hotelu była winną. Wprawdzie majętny właściciel jego, Francuz, grzeczny do zbytku, elegant, w pretensjach i w tupecie, ofiarował kredyt nieograniczony, przysyłał bukiety, był z nadzwyczajnymi atencjami, ale te łaski nudnymi wizytami jego i słuchaniem zwietrzałych komplimentów trzeba było opłacać. Percival, który dzięki współczuciu swemu, okazywanemu pani eks-dyrektorowej, uchodził już za jej dawnego kochanka, a posądzeniom tym wcale nie zaprzeczał, zaledwie wyszedł z hotelu, począł się nadzwyczaj gorliwie zajmować urządzeniem koncertów... Pojechał do hrabiego Samsonowa, do księcia Agatona, do właściciela sali, która mu się zdawała najstosowniejszą, kazał nawet wydrukować bilety wejścia bez daty, mając zamiar natychmiast je rozdać między swoich znajomych i przyjaciół śpiewaczki. Nie wahał się odmalować stanu, w jakim ją Volanti porzucił, w sposób poruszający. Lecz gdyby współczucia nie miała znakomita śpiewaczka, dosyć by było ciekawości, jaką obudzała. Cała legenda już przywiązana była do jej imienia: Volantiego miłość, Corsiniego namiętność, porwanie, samobójstwo, małżeństwo, romans z Percivalem, ucieczka Francuza składały się na tragiczny romans, na historię, która kobietę biedną i niewinną czyniła jakąś heroiną, wcale odmienną, nic a nic nie podobną do tej, jaką była w istocie. Po tylu w krótkim czasie przebytych zmianach losu, jakże nie było posądzać tej, która im uległa, że swym postępowaniem wywołała, że swą pięknością i talentem spowodowała te wypadki? Zdawało się więc niejednemu, że piękna Litwinka jest na drodze, na której wielu jej zabiec może, z nadzieją rozkołysania tak łatwego serca. Baron przecież nie mógł być nieśmiertelnym jej kochankiem. Lacerti była już pogrzebała nieszczęśliwą współzawodniczkę i była pewna, że nie powróci tak prędko na scenę; cała jej usilność skierowana była, aby w nowym składzie trupy uzyskać pierwsze stanowisko... gdy razu jednego zjawił się u niej wieczorem wszystkowiedzący młodzieniec (było to jego powołaniem, czasem bowiem i reportera pełnił obowiązki), zwiastując, że już po mieście bilety na koncert Burcelli rozprzedają. Laura, sądząca dotychczas, że Maria była chora, zniechęcona i na wyjezdnym (bo tak jej mówiono), przyjęła tę wiadomość najprzód niewiarą, potem niepokojem i gniewem. Czuła to, że jeśli w koncertach śpiewać będzie, nieochybnie ją zaangażują. Oburzyło ją to. Lecz, że rozstały się na stopie przyjacielskiej (tak twierdziła), postanowiła natychmiast sprawdzić pogłoski, widzieć się z Marią i co potem nastąpić miało, potrzebowała rozważyć. Z rana była już w hotelu, złapała Zosiczową, wydała się przed nią ze współczuciem dla nieszczęśliwej, przychodziła jej ofiarować bezinteresowną pomoc swoją. Wypadało choć podziękować. Wpuszczono ją do Marynki. Na widok zbolałej jej twarzyczki Lacerti najprzód zakrzyknęła, że to było zabójstwem w takim stanie zdrowia chcieć występować. — Cóż chcesz? Jestem zmuszona! — odparła Marynka. — Uróżuję się, a śmiać się, gdy serce płacze, umiemy wszystkie. Ofiarę Lacerti śpiewania w jej koncercie przyjęła Marynka z wdzięcznością, ale odesłała ją z tym do hrabiego Samsonowa, który koncert urządzał, program miał ułożyć i wszystkim się zajmował. Laura wcale nie miała ochoty śpiewać obok rywalki, rada więc była okazać gotowość, a cofnięcie się złożyć na odrzuconą ofiarę. Z ciekawością złośliwą przypatrzywszy się, rozpytaw-szy, dobadawszy wszystkich boleści położenia, Lacerti w końcu pożegnała swą przyjaciółkę. Gdyby była mogła, byłaby serdecznie przeszkodziła koncertowi, zmieszała szyki, podstawiła coś, co by zachwiało powodzeniem lub uniemożebniło występ ten, ale siły jej i sprzymierzeńców nie starczyły przeciw protektorom Marynki. Lacerti bardzo zła wróciła do domu. W łyżce wody byłaby utopiła tę kobietę, przy której podrzędną rolę zawsze grać musiała. Percival tymczasem tak zabiegał, że wszystkie bilety wkrótce były rozerwane. Marynka, która od dawna nie śpiewała, potrzebowała sobie przypomnieć arie, które wybrano. Zmusiło ją to zmienić mieszkanie, nająć fortepian i na nowo wziąć się do tej muzyki, która jej całą tragedię życia przeszłego przypominała. Z początku głosu dobyć nie mogła, zdawało się jej, że nie potrafi zdobyć się na wesołe nuty, na dźwięki, które stanowi duszy kłam zadawały. Walczyła z sobą, zaczęła nucić, rozpłakała się, porzuciła nuty, wróciła do nich i po godzinie może pasowania się zaczęła w końcu śpiewać jak machina. Dopiero wyraz bólu i namiętności poruszył ją, opanował i dawna potęga głosu powróciła. Sztuka, ten demon wszechmocny, znowu ją ujęła w ramiona i ponad ziemię uniosła; zapomniała o wszystkim. Pieśń płynęła srebrnym strumieniem, a łzy niedopłakane bezwiedne toczyły się po twarzy i tak ją cicho wchodzący Juraś zastał, zatrzymując się w progu przelękły. Wydała mu się natchnioną czy obłąkaną, a straszną jakąś. Wrósł w ziemię, nie śmiejąc się ruszyć. Marynka, dopiero skończywszy śpiew, zobaczyła go przy ścianie w progu na straży. Rzuciła się na krzesło i widok smutnego chłopca, który mógł ją posądzić o brak uczucia, o jakąś zabawę z dobrej woli, zarumienił wstydem jej lice. — Dziwisz się pewnie, słysząc mnie śpiewającą? — odezwała się — nieprawdaż? Myślisz może, iż się bawię? O, nie! to mój chleb, a ja na chleb zarobić muszę. Płaczę, a śpiewam... taka dola moja. Juraś milczał. W duszy swej wyrzucał sobie, że on, niedołężny, nie mógł jej wyswobodzić od tego śpiewu i męczarni. Zbliżył się, pocałował ją w rękę i uciekł. Koncert był świetny. Co tylko miała stolica dyletantów, ciekawych, łaknących widowiska, potrzebujących na jutro tematu do rozmowy, tych, co widzieć chcieli i pokazać się musieli — wszystko to natłoczyło się do sali. Z nadzwyczajną niecierpliwością po odegraniu uwertury oczekiwano wyjścia divy na estradę. Zawczasu spierano się już o to: kto ją miał wyprowadzić? Z przekąsem szeptali niektórzy, iż powinien się tego był podjąć baron. Zaszeleściała suknia i ze skromnym bukietem fiołków w ręku, otoczonym kameliami białymi, w sukni czarnej, ubrana bardzo po prostu, ale majestatyczna, pańsko, smutnie wysunęła się sama. Nikt jej nie towarzyszył. Było to przeciwko zwyczajowi, lecz tak chciała, tak postanowiła. W sali przez chwilę panowało jakieś zdumione milczenie i wnet burza oklasków nieskończonych. Maria kilka razy musiała dziękować, kilka razy próbowała zacząć śpiewać, ale oklaski nie ustawały, sypały się bukiety i nierychło nastąpiła cisza. Lacerti siedząca w loży usta zagryzła do krwi. — Dopóki ta kobieta tu jest, żyje i śpiewa, nie będę nigdy, przenigdy mogła być pierwszą — rzekła w duchu, lecz konwulsyjnie poruszającymi się rękami sypała oklaski, tak aby wszyscy je widzieć mogli. Początek koncertu już dał miarę tego, czym on miał być cały. Śpiewaczkę współczucie okazane natchnęło; nie ma kto by mu nie uległ... dreszcz ją przeszedł, przestała być kobietą, męczennicą, była na chwilę artystką. Boleść wewnętrzna zdawała się jej nowe dawać siły; nigdy się nie wydała namiętniejszą, nigdy cudowniej piękną i bardziej panią. Przeciwnicy nawet przyznawali jej to znamię szlachetności jakiejś, dystynkcji, którego inne śpiewaczki nie miały. Ani twarz, ani postawa nie zdawały się jej nadawać tej cechy, piętnowała ją dusza. Uniesienie było ogromne, powodzenie nadzwyczajne. Zgadzali się na to wszyscy, że przyszła trupa nie mogła się obejść bez tej gwiazdy, że stracić ją byłoby niepowetowaną szkodą. Pieniężny rachunek koncertu przeszedł także najśmielsze oczekiwania; po nim jednym można było cierpliwie czekać kilka miesięcy na otwarcie teatru, a tyle osób wymagało powtórzenia, iż śpiewaczka mu się oprzeć nie mogła... Dwa te wystąpienia na dosyć długi czas czyniły ją niezależną, spokojną, dozwalały nawet Jurasiowi dać coś na budowę i ulepszenia w Berezówce. Juraś, któremu bilet dano, pierwszy raz w życiu rzucony w ten ogień, dobrze że w nim nie oszalał. Powrócił, jakby po jakimś widzeniu, ekstazie, czymś nieziemskim i nieprawdopodobnym. Ludzie, których tu widział, stroje, zapał, namiętność, szał, krzyki, muzyka upoiły go i przestraszyły. Pytał się sam siebie, powracając do domu, czy w takim ukropie żyć, wytrwać można i na zbawienie zasłużyć. Eks-kleryk miał to zawsze na baczeniu i smucił się, bo czuł w tym coś szatańskiego, a tu jego anioł dla nieszczęsnego grosza musiał iść w to piekło. Cóż by był dał, gdyby ją mógł wyratować! Wdzięczność za oba kancerta, które trochę uspokoiły Marynkę i dały jej odetchnąć, należała się niewątpliwie baronowi. Czuła ona to i przy pierwszym widzeniu się z nim podeszła do niego przejęta, pełna ufności, obie ręce mu podając i uśmiechając się: — Dziękuję! Baron wpatrzył się w nią przez chwilę wzrokiem tak natarczywym, że Marynka zmieszała się i oczy odwrócić musiała. Miała jednak odwagę powiedzieć mu: — Panie baronie! nie patrz pan tak na mnie i nie odbieraj mi uczucia, jakie mam dla niego. Chcę, by ono mi pozostało. Mam dla niego wdzięczność i szacunek. Percival westchnął. — Pani! — rzekł, powstrzymując się — chciej mi wierzyć, że nadto cenię to, co mam, abym śmiał żądać więcej. Zdaje mi się, żeś pani dawno odgadnąć musiała, iż byłem więcej niż przyjacielem jej, żem się szalenie rozkochał, żem nawet miał nadzieję... — Nie krzywdź mnie, nie potwarzaj pan siebie — odparła śmiało Marynka. — Czyż tak nam nie lepiej? Czyż jest nie godniejszym pięknej duszy zaspokoić się przyjaźnią świętą i czystą? Podała mu rękę. — Nie psuj mi pan marzenia mojego. Percival uśmiechnął się. — Będę posłusznym — rzekł. Marynka spuściła oczy. — Są takie serca, jak moje, które żadnemu marzeniu szczęścia nie dają wiary. Za wcześnie ból je zwarzył. Znasz pan mój los; do tego, co on mi narzucił, nie chcę ja dodawać winy własnej. — O jedno panią proszę — wzruszonym głosem przerwał baron — ufaj mi pani i nie oddalaj od siebie. — Jeślim tego dotąd nie uczyniła — odparła Marynka — na cóż bym teraz przyjaciela miała poświęcić, aby uniknąć potwarzy? Wiem bardzo dobrze, iż całe miasto nazywa mnie pańską kochanką, gardzę tym, ale w sumieniu moim chcę być czystą. Rozmowa ta, urwana nadejściem Zosiczowej, nie wpłynęła bynajmniej na zmianę postępowania barona. Co myślał, czy był zrezygnowany, czy żywił jakie nadzieje, zgadnąć było trudno. Lacerti w kilka dni potem napadła go z szyderskim prześladowaniem miłością dla pani eks-dyrektorowej. Percival popatrzał na nią litościwie a szydersko. —Przekonywam się — rzekł — że piękna Laura całkiem ludzi nie zna. Gdybym był, jak sądzisz, szczęśliwym kochankiem tej kobiety, dawno bym już nim być przestał... a jeśli nim nie byłem — dodał — możesz być pewna, że nim nie będę. — A kimże tam jesteś? — zapytała Laura. — Przyjacielem, który ma szacunek dla kobiety... Skłonił się. Cyganka się śmiała. — Szacunek, jakiego dla ciebie mieć nie można — dokończył baron i poszedł. — On się z nią w końcu ożeni! — zawołała, za odchodzącym patrząc, Lacerti. Płakała prawie ze złości; ostatnie słowa barona dotknęły ją boleśnie. Pałała zemstą. Na baronie się zemścić nie miała sposobu; na Marynce? o! cóż by dała, gdyby mogła! Stawała jej wszędzie na drodze, była przeszkodą, zaćmiewała ją; lecz pozbyć się jej, po tylu próbach nadaremnych, wątpiła już, czy. potrafi. Na próżno łamała głowę nad obmyśleniem środków jakichś: wszystkie były lub zużyte, lub niemożliwe. Poza tą kobietą stał baron, bogaty, mający wpływy, znaczenie, uparty, śmiały i wyznający głośno szacunek dla niej. Lacerti trudno się było pogodzić z tą myślą, że Percival nie grał tam roli kochanka; nie mogła pojąć, co by go do niej wiązało? Zaczynała jednak przekonywać się, że w istocie może baron dotąd kochał się na próżno i dlatego nie opuszczał Litwinki. Ostatnia z nim rozmowa, tak złośliwie zakończona, miała w sobie wyraz prawdy, w którą niepodobna było nie uwierzyć. — Jednym środkiem jest odciągnąć ją od niego, znaleźć mu coś nowego, co by zajęło starego bałamuta — mówiła sobie Laura. I postanowiła nie zrywać z nim, ale być najlepiej, a próbować, czy się go nie uda oderwać od Marynki. O tym wstydziła się mówić nawet z matką, ale raz wziąwszy do serca, rozważała, przemyślała, co barona znęcić mogło. Według jej pojęć chyba młodość i pewna oryginalność. Jednego ranka baron, który wcale nie myślał o Laurze, a sądził, iż mu kilku słów cierpkich nie przebaczy, zdziwiony trochę zobaczył ją śmiało i wesoło wchodzącą do siebie. — Prawda, że jestem bezwstydną, żeby się też tak narzucać komu! — rzekła, śmiejąc się od progu. — Ale kiedy stary przyjaciel niełaskaw, ja, zrzuciwszy pychę z serca, sama muszę do niego! Stanęła, nie zrzucając zarzutki, ani chcąc przysiąść. — Zróbże mi tę grzeczność — odezwała się — zaszczyć salon mój bytnością swoją. Potrzebny mi jesteś... chwalę się nim... Baron śmiał się szydersko. — Na cóż ja tam jestem potrzebny? — spytał. — Jakże? baron! dyplomata! nie rozumiesz, jak przyjemnie figuruje w saloniku biednej śpiewaczki? Jesteś reklamą. Proszę cię, przyjdźże dziś. — A! dziś? — rzekł, marszcząc się trochę, Percival. — Dlaczego dziś? — Bo u mnie kilka osób będzie. Lacerti przysiadła na rożku krzesełka. — No, ja — dodała — spowszedniałam, nie mam uroku, nudzę cię; ale będzie kilka nowych twarzyczek, które warto zobaczyć. Zaprosiłam Dolores, Hiszpankę, tancerkę zachwycającą; będzie mała Gruzinka, której nie widziałeś, a jest cudem piękności... — Ale skądże ci myśl przyszła urządzić taką wystawę cacek? — spytał baron żartobliwie. — Bo się nudzę sama i chcę, aby się u mnie ludzie bawili — zakończyła, wstając, Lacerti. — A zatem rachuję na barona. Niewielką wagę przywiązywał Percival do tych zaprosin, ale obiecał przyjść. Przed wieczorem odwiedził Marynkę, posiedział u niej krótko i pojechał do Lacerti. Wieczór był nie tak tłumny i krzykliwy jak zwykle. Kilka poważniejszych, łysych figur, zapowiedziane dwa ładne kwiatki. Dolores, typ hiszpański, młoda jeszcze, piękna bardzo, w towarzystwie matki i brata, przewędrowała już była Europę; znać na niej było obycie się z ludźmi, nawyknienie do hołdów, pewne zobojętnienie. Mogła być ponętną dla malarza, dla zepsutego człowieka, szukającego wrażeń, ale dla barona nie miała uroku. Mówiono, że była prostą wieśniaczką, lecz nic już wieśniaczego u niej nie pozostało. Przypominała marionetki teatru Guiniola. Gruzinka Taida, młodziusieńka, biała jak mleko, z włosami i oczyma czarnymi jak krucze skrzydła, nie mająca spełna lat trzynastu, a wyglądająca na szesnaście, była w istocie zachwycającej piękności. W haremie sułtana byłaby niezawodnie pierwsze miejsce zajęła, lecz piękność jej tak nie mówiła nic, tak była bezmyślną, tak jawnie brakło jej duszy, która spała w tym posążku, nie mając się nigdy przebudzić, że chyba ludziom bez myśli i uczucia podobać się i zachwycać ich mogła. Baron, który był ciekaw piękności i takich typów nowych, z zajęciem począł przypatrywać się i rozmawiać z dwiema zaproszonymi. Hiszpanka zdradzała dziecko już zepsute, ostrożne i obrachowujące krok każdy i słowo; z Taidą, Gruzinka, rozmówić się było niepodobna. Zamiast słów pokazywała białe ząbki, błyskała nieporównanej piękności oczyma, wdzięczyła się ruchami jakiegoś dzikiego zwierzątka, lecz na tym się kończyło wszystko. Śpiewała źle kilka piosnek i skakała jakiegoś tańca wschodniego; zresztą było to stworzenie przeznaczone na niepomierne utycie i półsenny spoczynek. Lacerti spostrzegła po krótkim przeciągu czasu, że omyliła się zupełnie w rachubie. Baron bawił się tymi laleczkami, ale żywszego zajęcia nie okazał. Laura zaczęła go badać o Gruzinkę, znajdując, że powinna by mu być tym bardziej do smaku, że miała pochodzić z jakiegoś starożytnego, zubożałego rodu. Percival poruszył ramionami i szydersko jej szepnął na ucho, że jeśli te piękności protektorów szukają, znajdą ich u... wymienił znane nazwiska. Kilka takich prób równie niefortunnych zrobiwszy, Lacerti nie wiedziała już, co ma z baronem począć, i przemyśliwała, czyby nie można wpływem jakim po- zbyć się go zupełnie ze stolicy, lecz gdy się o to kogoś z przyjaciół bardzo potężnych zapytała, rozśmiał się jej w oczy. Wybór nowego dyrektora dotychczas nie był jeszcze dokonany. Dzięki swym rozgałęzionym stosunkom Lacerti dowiedziała się pod sekretem największym imienia przyszłego impresario. Nie było go jeszcze na miejscu, spodziewano się przybycia co chwila. Wszelkie możliwe o nim wiadomości postarała się zebrać Lacerti i jednego poranku znikła z miasta. Nikt się nie mógł domyśleć, dokąd się udała, lecz że podobne zaćmienia były w jej obyczajach, nikogo to nie zdziwiło. Laura wiedziała, ze przybywający miał się zatrzymać u krewnych w Mitawie, i wybiegła na jego spotkanie, które miało nastąpić przypadkiem. Nowy dyrektor, Włoch, które swe nazwisko: Rosini, chętnie przez dwa s wymawiał dla nadania sobie mitycznego pokrewieństwa z nieśmiertelnym, był sławny więcej ze swych zdolności administracyjnych niż artystycznych. Czterdziestokilkoletni, dużo doświadczenia mający, liczący na pospolitą a nieomylną znajomość serca ludzkiego i umiejący ludzi wyzyskiwać doskonale, Rosini jechał tu, wezwany dla zreformowania zniesienia nadużyć, sam rachujący tylko na to, aby zrobił pieniądze. Skąpy był i chciwy. Brakło mu, oprócz kilku osób wyżej położonych, stosunków i znajomości w stolicy; rad więc był bardzo, gdy (zawsze przypadkiem) w domu swych krewnych zetknął się z artystką, której imię już go było doszło. Lacerti, wprędce odgadłszy człowieka i jego słabostki, w ciągu jednego wieczoru umiała tak zabiegać, tak grunt przygotować, że Rosini, żegnając się, prosił jej o audiencję nazajutrz i ofiarował jej sojusz z sobą. Lacerti, podrożywszy się, nie dawała się niby wyciągnąć na słowa, mówiąc tylko to, co jej było potrzebnym. Odmalowała mu ludzi, położenie, trudności zadania, środki do przełamania ich tak żywo i przekonywająco, że Rosini całkiem się jej poddał, winszując sobie, że taki traf szczęśliwy dawał mu nieopłaconą pomocnicę. Chociaż natychmiast miał się udać w dalszą drogę, przyszły dyrektor postanowił zostać dzień dłużej w przekonaniu, iż nie stracił czasu. Laura oprócz tego, że "mu się starała okazać niezbędnie potrzebną, potrafiła podżyłego i dosyć ostygłego Włocha pozyskać sobie zalotnością, pochlebstwy i nadzieją poufałych stosunków w przyszłości. Malując mu tych, z którymi się musiał spotkać w teatralnych sprawach, nie ominęła naturalnie Marynki. Przestrzegała go i kazała mu być nadzwyczaj ostrożnym z kobietą zepsutą, zręczną, odegrywającą rolę nieszczęśliwej i tym sposobem jednającą sobie serca dla wyzyskiwania ludzi. O talencie Litwinki mówiła z pogardą, jakby o czymś przesadzenie rozbębnionym, fantastycznym, na głębszych studiach nie opartym; osoby kazała unikać jako niebezpiecznej i chciwej awanturnicy. Według niej zaangażowanie jej do teatru było dla niego największym niebezpieczeństwem, dla Rosiniego niewolą itp. Laura, aby jej słowom więcej dał wiary, starała się nie okazywać osobiście niechęci dla Litwinki, przyznawała jej nawet pewny talent, głosiła się jej przyjaciółką, lecz w interesie sceny radziła mieć się na baczności. Dała mu do zrozumienia, że ludzie wpływowi, hrabia Samsonow, baron i inni, zapewne za nią silnie się wstawiać będą, radziła grzeczne wyłamanie się spod ich despotyzmu. — Teatr, jak wojsko, jednego wodza mieć powi- nien — mówiła — pan swej władzy nie dziel z nikim. Jeżeli ci ją z rąk wyrwą, nie będziesz panem i przypłacisz to później upadkiem. Daleko przebieglejsza i więcej mająca zręczności Laura narzuciła mu swe przekonania, dała wcześniej kierunek i z pociechą winszowała sobie wieczoru dnia tego zupełnego tryumfu. Nikt w świecie nie miał wiedzieć o tym, że się spotkali, że się znali. Ona tejże nocy powracała do stolicy, on miał w kilkadziesiąt godzin po niej się ukazać. Baron tymczasem, spokojny o przyszłość śpiewaczki, gdyż był pewien, że teatr bez niej się nie obejdzie, mało nawet myślał o jakichkolwiek staraniach. Dowiedział się o przybyciu nowego impresaria obojętnie, nie śpieszył robić z nim znajomości. W kilka dni wieść się rozeszła po mieście, że Rosini przyjechał już z gotowym pocztem artystów, że nie potrzebował się starać o nich i że nowa trupa jest pełna. Lacerti sama, niby strwożona, przybiegła do Marynki, zwiastując jej tę smutną wiadomość, iż ona zaledwie mogła wymodlić bardzo skromne pomieszczenie, na przypadek gdyby primadonna zastąpiona być miała. — A wy? — zapytała Marynki — nie staraliżeście się? — Ja dotychczas nie wiedziałam nawet o niczym... Z wielką troskliwością o los przyjaciółki Laura ubolewać zaczęła nad tą jej nieopatrznością, nad zaniedbaniem jej przez przyjaciół. Wieczorem tegoż dnia dowiedział się Percival o tym, zadumał i niedobrze rozumiejąc, radził cierpliwość. — Z głosem pani — rzekł — nie potrzeba się napraszać nikomu, można czekać... Marynka, której niepilno było wystąpić, była tegoż zdania, że się narzucać nie wypada. Do czasu miała za co prowadzić to skromne życie, a potrzebowała wypoczynku... Żadnego więc kroku nie przedsięwzięła i życie szło swoim trybem, a Juraś, któremu się Marynki opuszczać nie chciało, siedział na strychu szczęśliwy, gdy mu do niej przyjść pozwolono. I ona też, co by go była powinna odprawić do Berezówki, ociągała się z tym, sama przed sobą nie umiejąc wytłumaczyć dlaczego. Zdawało się jej, że z nim była tu bezpieczniejszą, że ten ktoś swój nieodbicie był jej potrzebny. Z nim jednym mogła mówić tak po prostu, tym językiem wsi i młodości swej, który jej lepsze przypominał czasy. Z jego oczu patrzało coś tak szczerego, tak tchnącego prawdą i gorącym przywiązaniem, iż on jeden na świecie był dla niej bratem i rodziną. Zastępował jej niemal matkę, wcielała się w nim przeszłość, wiało od niego wiejskim powietrzem, nie zatrutym wyziewami, które ją dusiły... Przy nim zapominała o sieroctwie swym, o doznanych boleściach... o wszystkim. Uśmiech nawet i wesołość dla niego powracały, czuła się młodszą... Byłali to miłość? Któż wie? Choć może zwykłej jej fizjognomii nie miała, choć wcale różna od pospolitych miłostek, choć się w przywiązanie braterskie przybierać rada, była z pewnością pierwszym biciem serca tego dziewczęcia, a każdy dzień i rozmowa zbliżały ich więcej do siebie. Juraś kochał się zapamiętale, szalenie, lecz w nim uczucie to pod naciskiem religijnych zasad, którym był wierny, zmieniało się w rodzaj czci i uwielbienia pokornego. Nie myślał ani o pozyskaniu sobie jej serca, bo by to grzesznym było, skoro żenić się z nią nie mógł, ani w poufalszym zbliżeniu się, którego znał teoretycznie niebezpieczeństwo. Gotów był tylko dla tej niewiasty tak nieszczęśliwej, zbolałej, osieroconej, życie oddać na usługi i nie pragnął nic nad to, ażeby przy niej choćby psem podwórzowym mógł być. Była tak dobrą dla niego, tak względną, tak łaskawą, gdy mu u drzwi w salonie usiąść pozwoliła słuchać dźwięku swej mowy, dopuściła rozmawiać z sobą, dzielić się myślami, wspomnieniami, że Juraś nic już więcej nie pożądał. Grzeszne przypuszczenie, aby on, biedny Poterski, proste chłopię, mógł bliżej przystąpić do tego anioła i więcej coś nad końce jego palców ucałować, nad rąbek jego szaty, nigdy mu nawet w myśli nie pozostało. Pragnął tak jej szczęścia, że nawet bez siebie widząc ją szczęśliwą, byłby Bogu za to dziękował. Taka miłość, na pół z modlitwą i pobożnością zmieszana, dziś wprawdzie jest fenomenem prawie nieprawdopodobnym, lecz Juraś też do ludzi współczesnych sobie nie był podobny. Zdjął suknię, ale dusza jego chodziła jeszcze w czarnej sutannie kleryka. Sezon teatralny rozpoczął się bez Marynki, a że Rosini umiał przygotować swą salę przy pierwszym jej otwarciu, publiczność była spragnioną, ciekawą, i artyści a artystki zawczasu sobie zjednali przyjaciół i szło bardzo dobrze. Laura, która mówiła o sobie, że ma tylko dublować jakąś primadonnę, nie przybywającą dotąd, była na pierwszym planie. Zbierała obfite wieńce, oklaski. Wprawdzie wielcy znawcy i smakosze mieli dużo do zarzucenia nowemu składowi opery, lecz w początkach należało pobłażać. O Marynce ludzie, którzy zapominają zawsze najłatwiej, wcale jakoś nie myśleli. Jeden stary hrabia Samsonow jej żałował. Książę Agaton, którego piosnek nie śpiewała, mimo że miał prawie przyrzeczenie spopularyzowania ich, gniewał się na nią. Baron nie śmiał bardzo sprawy jej popierać, lękając się, aby pogłoski, jakie już chodziły o stosunkach z nią, nie nabrały przez to większego prawdopodobieństwa. Z otwarciem teatru Marynka, która żyła zupełnie odosobniona, uczuła jakieś pragnienie widzenia go, słyszenia muzyki, jakąś po nim tęsknicę. Choć zawód ten dał się jej boleśnie we znaki, zostawił po sobie jakiś nałóg, jakieś przywiązanie do tych desek, na których tyle uczuć nie znanych jej wprzódy doznała. Mimo woli ciągnęła ją scena. Baron, który się tego domyślił, przyniósł zaabonowaną lożę, a że się lękał, by od niej nie odstraszała Marynki obawa jego przytomności, oznajmił zaraz, że ma krzesło w orkiestrze. Ofierze tej rada była bardzo Marynka. Uczęszczała więc pilno na teatr i powracała z niego prawie poruszona mocno, tak on nie odpowiadał jej wymaganiom i ideałom. Percival potem słyszał ją z rana rozprawiającą żywo, zajmującą się sceną, zapominającą o wszystkim dla tych kwestyj sztuki, które same prawie umiały ją ożywić i rozerwać jej smutek. Zdawało mu się, że choćby nie dla zysku i sławy, ale dla tej dusznej potrzeby artystki, która żądną była walki, należało jej ułatwić jeżeli nie powrót, to choć ukazanie się na scenie. Był pewien, że naówczas Rosini zostałby zmuszony zamówić ją do swej opery. Me uprzedzając o tym Marynki, Percival w celu pozyskania sobie Rosiniego zrobił z nim znajomość. Na pierwszą jednak wzmiankę o Burcelli dyrektor się zmarszczył i okazał tak absolutną niemożność angażowania jej, taki wstręt, że Percival, zdumiony i obrażony, mówić już z nim nie chciał. Dotknięty był tym mocno. Nie myśląc więc starać się o stałe zamówienie Marynki, umiał przez drugich tak zabiegać, iż nóż prawie na gardle Rosiniemu położono, wymagając dla niej gościnnych występów. Opierał się im, zwłóczyć chciał dyrektor, lecz wpływy były tak silne, iż ulec był zmuszony. Tegoż wieczoru Lacerti, która była już najbliższą przyjaciółką Rosiniego i, jak mówiono, despotyczną nad nim miała władzę, dowiedziała się o tym i zakrzyknęła, iż nie dopuści nigdy wystąpić Marynce, lub groziła usunięciem się ze sceny. Rosini na próżno się starał ją uspokoić; pogniewali się z sobą. Poróżnienie jednak nie trwało długo, bo Włoszka więcej się obawiała sama, niż mogła nastraszyć. Dyrektor obiecywał zwłokę, odkładano. Lecz Percival był uparty, a poza nim różne potęgi stały, dyrektor musiał ulec. Gdy raz przekonała się Lacerti, że gościnne występy były koniecznością, wszechwładna pani za kulisami zaklęła się, że współzawodniczce na pierwsze jej ukazanie się przygotuje nieochybną klęskę. Rozpoczęła zabiegi w taki sposób, tak szafując groźbami i wpływem swym na Rosiniego, obietnicami, intrygami, że w istocie co najmniej fiasco było nieuchronne. Baron i wszyscy wielbiciele Marynki byli pewni swego, poprzednie tryumfy uspakajały ich tak i usypiały, że ze swej strony nie widzieli najmniejszej potrzeby przygotowań i ostrożności. Percivalowi zdało się, że byłoby uwłaczającym genialnej artystce, gdyby powątpiewał o jej powodzeniu. Nigdy jeszcze Litwinka na scenie nie doznała zawodu. Rachowano na tego ducha zwycięskiego, który ją ożywiał, na czarodziejską głosu potęgę. Przebiegła Lacerti, która najmniejszymi nie gardziła sposobami szkodzenia i przeszkadzania, postarała się o to najprzód, ażeby rola, w której śpiewaćmiała Marynka, jak najmniej przypadała do natury jej głosui talentu. Marynka nie odrzuciła jej, choć widziała trudność, uparła się ją zwyciężyć. Powodzenia jej dawniejsze trochę ją uspakajały, rachowała na zapał, który ją był powinien ogarnąć i dać jej siłę. Pomijając to, że w sali rozsadzić miała Lacerti oddanych sobie sykaczy, wpadła jeszcze na pomysł prawdziwie szatański. Wiedziała, że trudno było onieśmielić Marynkę, iż w charakterze jej było zrozpaczonej podnosić się z potęgą niezmierną. Szukała środków sparaliżowania rywalki, przestraszenia jej czymś, zadania ciosu, który by głos i odwagę odjął, i znalazła w głowie coś tak dziwnego, tak ohydnego zarazem, tak trywialnego, że pomysł podobny tylko w takim jak jej sercu i fantazji mógł się zrodzić. Znajoma i poprzyjaźniona z całym teatralnym światem była w bardzo poufałych stosunkach z kilku aktorami, celującymi w sztuce przerabiania swych fizjognomij i postaci na to, co chcieli. Mówiła sobie, że gdyby Marynka, wychodząc na scenę, ujrzała tuż w loży zmartwychwstałego Corsiniego i widmo Volantiego, musiałoby ją to przerazić. Panowie Alfred i Jules, komicy, którym ten figiel zdawał się bardzo zabawnym, podjęli się ugrymować doskonale. Obaj oni znali Corsiniego i Volantiego i zaręczali, że postawę, minę strój do złudzenia wynaśladować potrafią. Nikt ich za to prześladować nie mógł, a gdyby cel ich był dopięty, Marynka zmieszała się lub omdlała, mieli się łatwo niepostrzeżeni wyśliznąć. W największej tajemnicy cała ta maskarada niecna umówiona była. Dwaj usłużni artyści mieli się w głębi loży ukrywać, aby ich zawczasu nie postrzeżono, i wystąpić naprzód, na światło, dopiero gdy Marynka wyjdzie na scenę. Pan Alfred, czulszy nieco, który miał Corsiniego przedstawiać, objawił trochę obawy, aby skutki nie były zbyt groźne; sumienie go ruszyło, lecz Laura śmiechem, szyderstwem, zalotnością potrafiła go nawrócić. Odbyto przy drzwiach zamkniętych próbę i Lacerti krzyknęła z przestrachu, tak znakomici artyści doskonale się w role swe wcielić potrafili. Przygotowania, próby zabrały dość czasu, Lacerti teraz już się prawie niecierpliwiła i rada była przyśpieszyć katastrofę. Nadszedł nareszcie dzień naznaczony. Baron postarał się o to, aby teatr był pełny. Ze swej strony miejsca potrzebne dla hałasujących wcześnie zamówiła Lacerti. Marynka nie była w usposobieniu takim, jakiego się sama spodziewała, sądząc, że po długim wypoczynku zapał i natchnienie przyjdą większe; czuła się smutną i znękaną. Znając jednak siebie i wiedząc, że w chwili krytycznej dopiero odzyskiwała głos i natchnienie, nie obawiała się wpływu tego usposobienia. Wszystko zresztą szło w początku jak najpomyślniej, słuchacze byli sympatyczni, pierwsze sceny powiodły się i nastroiły ogół do oklasków. W sali z niecierpliwością wyglądano ukazania się artystki, która liczyła mnogich i zapalonych czcicieli. Cisza wielka, uroczysta oczekiwania towarzyszyła wyjściu Marynki, której powierzchowność sama robiła zawsze jak najlepsze wrażenie. Część publiczności chciała ją zwykłym powitać oklaskiem, poruszyły się już ręce, gdy z różnych kątów sali dały się słyszeć syczenia złowrogie, uparte. Przyjaciele artystki, nie chcąc wywoływać walki, umilkli. Zmieszana nieco Marynka wahała się z podniesieniem głosu, serce jej bić zaczęło, lecz męstwo wróciło natychmiast. Śpiew brzmiał, podnosząc się coraz i nabierając siły. Oczy miała zwrócone w głąb sali i dwa owe widma, które niepostrzeżone wystąpiły, na próżno się nastręczały jej w pełnym świetle. Marynka ich nie widziała. Skryta za kulisami Lacerti bladła... śpiew był cudowny. Wtem wzrok śpiewaczki obiegający salę padł na stojących tuż Corsiniego i Volantiego. Nagle krzyk przeraźliwy wyrwał się z piersi, nieszczęśliwa jak obłąkana rzuciła się, chwytając się za głowę... zachwiała się i padła na deski. Piorunowe to omdlenie, którego przyczyny nikt sobie wytłumaczyć nie umiał, poruszyło całą salę... Co najprędzej spuszczono kurtynę, doktor wbiegł na scenę. Marynka leżała jak bez życia. Rosini wyszedł zmieszany oświadczyć publiczności, iż nagła słabość na chwilę tylko przerwie widowisko, które z inną artystką natychmiast rozpocznie się na nowo. Za kulisami Lacerti puściła już wiadomość, że Litwinka obłąkania dostała. Wyniesiono ją do pokoiku, w którym się ubierała; przyjaciele przestraszeni nadbiegać zaczęli. Doktor po dwakroć wywiódł ją był z omdlenia, lecz otwarłszy oczy, zaczynała krzyczeć, rzucać się i z trwogą niewymowną słabła znowu. Zosiczowa myślała tylko o tym, jak by ją odwieźć do domu. Baron już był z powozem i drugim lekarzem na usługi. Juraś stał w progu; wzięto na ręce na pół omdlałą i wśród rozlegających się na scenie śpiewów przeniesiono do karety. Przez całą drogę trwały konwulsyjne miotania się, płacz i śmiech serdeczny, i mdłości. Wypadek dla tych, co znali dobrze Marynkę, tak był niezrozumiały, iż baron pierwszy wpadł na podejrzenie, że go coś spowodować musiało ukartowanego umyślnie zbrodniczą ręką. Domyśleć się jednak, jakiego rodzaju dopuszczono się zamachu, nie było podobna. Marynka sama, do przytomności przychodząc, pytana, nic odpowiedzieć nie umiała. Obłąkanymi oczyma rzucała dokoła. Głos jej w piersi zamierał. Dwaj artyści, którzy tak dobrze niepoczciwej usłużyli Lacerti, natychmiast po dokonaniu, co im polecono, przestraszeni uciekli z loży i teatru. Zdawało się, że nikt ich dostrzec nie mógł i tajemnica zachowaną będzie. Dwóch jednak muzyków grających w orkiestrze, którzy znali dobrze Corsiniego i Volantiego, widzieli te widma, a choć się nie mogli domyśleć, kto odegrywał ich rolę, zrozumieli, dlaczego się tam one znalazły. Oburzenie poczciwych ludzi było ogromne. Najprzód wśród muzyków w orkiestrze rozeszła się wieść o tych dwóch strachach postawionych w loży umyślnie, aby artystce odjąć przytomność i wywołać katastrofę. Wszyscy prawie domyślali się, znając Lacerti, że ona obcą nie była niecnemu prześladowaniu. Ponieważ w początku dwóch tylko świadków mówiło o tym, nie bardzo im wierzono, ale wkrótce znaleźli się i inni ze stojących za kulisami, z widzów siedzących naprzeciwko, którzy coś podobnego opowiadali. W czasie następnego międzyaktu po lożach już obiegała wiadomość, nie dosyć jeszcze, że zamach jakiś współzawodniczek, jakaś niepoczciwa zdrada, wypadek zawczasu ukartowany były przyczyną omdlenia Marynki. Znający stosunki teatralne wpadali już na myśl, że to być musiało sprawą Lacerti. Ona to właśnie zajęła miejsce zasłabłej i śpiewała jej rolę, chociaż wzruszenie i przestrach jakiś czyniły ją tego dnia mniej śmiałą i pewną siebie. Z prędko gotowego stroju i wszystkich przyborów potrzebnych znający teatr łatwo wnieść mogli, że Laura rachowała na to, co się stało, czekała tylko omdlenia i gotowała się do wystąpienia w zastępstwie. Zamiast tryumfu, którego się mogła spodziewać jako improwizująca swą rolę, Lacerti znalazła się w następnych aktach wobec publiczności usposobionej jak najgorzej. W sali powtarzano uparcie, że ona była sprawczynią nie rozwikłanego, tajemniczego zamachu. Jest rzeczą pewną, że ludzie w gromadach zebrani, gdy po nich prąd jakiś przeleci, łatwo się mu ująć dają i unoszą się aż do namiętności. Zaraźliwym staje się usposobienie mas i jednostki, podniecone nim, zdobywają się na odwagę, której by pojedynczo nigdy nie miały. Gdy raz zaczęło szemrać przeciw Laurze, a ktoś szepnął: — Wyświstać ją! — poszło hasło to po sali jak iskra elektryczna. Chciano pomścić biedną Litwinkę. Po wielkiej arii, która miała się zamknąć oklaskami, świst z loży dał się słyszeć przeraźliwy i natychmiast spotęgował się do wrzawy i hałasu niesłychanego. Stukano nogami, sykano, świstano, śmiano się. Lacerti zrazu jak ukąszona wyprostowała się dumnie, podniosła głowę wyzywająco, chciała brawować. Spodziewała się obrońców, lecz wprędce gniew zamienił się w trwogę, krzyknęła, zakryła oczy i uciekła ze sceny. Pośród hałasu okrutnego musiano po raz wtóry zapuścić zasłonę. Niepodobieństwem było ciągnąć dalej, dyrektor łamał ręce z rozpaczy. Publiczność, chociaż jej jeszcze brak było zakończe- nia widowiska, zaczęła tłumnie opuszczać salę. Niektórzy wspinali się na krzesła i wywoływali: — Burcelli! Burcelli! Tak na Włoszcze pomszczono się, instynktowo winę jej czując, za pokrzywdzoną, która leżała nieprzytomna i na wpół obłąkana, otoczona lekarzami przez barona sprowadzonymi. Wszyscy oni, nie znając przyczyny tego wypadku, godzili się na to, że wywołany być musiał wrażeniem jakimś, słowem obelżywym, demonstracją. Baron nie dostrzegł nic, lecz zaprzysięgał się, że prawdy dojść musi i pomści Marynkę. Zostawiwszy chorą w ręku Zosiczowej i doktorów, powrócił do teatru, aby być świadkiem tego wybuchu niechęci ogólnego, który potępił Lacerti. Vox populi zdał mu się tu istotnie głosem Boga. I on pewien był, że wszystko to było jej sprawą, lecz co zrobiła, nie wiedział jeszcze. Przypadek zrządził, że mu ktoś o muzykach powiedział, którzy coś wiedzieć mieli i o jakimś zamachu opowiadali. Percival znał wszystkie przejścia w teatrze. Wszedł małymi drzwiczkami do orkiestry w chwili, gdy panowie muzycy właśnie swe instrumenty chowali do pudełek i pokrowców, radzi, że się prędzej uwolnią. W kupce ludzi, którzy żywo rozprawiali, natrafił właśnie na owych dwu świadków. — Przecież nie mogło mi się przywidzieć — powiadał, chustką pstrą ocierając pot, otyły wiolonczelista — bo oto kolega Majer, który ma dobre oczy, widział toż samo. Ot tu... (wskazał ręką na lożę) w chwili, gdy Burcelli wystąpić miała, zjawili się ci ichmoście... jakby żywi. Tak się tylko ugrymować mogą artyści z profesji. Jeden, przysiągłbyś, żywy Corsini, nawet suknie i krawat, jakby z niego zdjęte... drugi, kubek w kubek Volanti. Ten też może lepiej jeszcze go skopiował. Smy- czek mi zadrżał, gdym ich zobaczył. Stanęli tak, że nie mogła ich nie zobaczyć, ale z początku nie patrzała w tę stronę, dopiero gdy wzrokiem potoczyła... Baron, który opowiadania tego wysłuchał, wiedział już to, czego chciał się dowiedzieć. Rozumiał krzyk, omdlenie, przestrach i całą nikczemność takiego środka użytego przeciw rywalce. Nie mógł kto inny tego uczynić oprócz Lacerti. Lecz na tej się już mścić nie potrzebował, była zabitą i po wyświstaniu na scenie tak namiętnym więcej się na niej pokazać nie mogła. I ona leżała w gorączce, pięści podnosząc do góry i płacząc ze złości. We dwa lata później, kto by był widział Berezówkę, nie domyśliłby się może, że ogień przeszedł tędy i że nowa, odrodzona z popiołów powstała. Pobożna ręka tak ją odbudowała, aby pomiędzy zgorzała a nową najmniejszej nie było różnicy. Trochę świeższym wyglądał dworek, choć u nas drzewo prędko słoty i wichry, upał na przemiany z mrozami oblekają szarą powłoką. Nawet popalone płoty i zniszczone szopki umiano na wzór dawnych w tym samym miejscu skleić z takiego samego materiału. A był dzień taki wiosenny, podobny do owego poranka, gdy Marynka, wybiegłszy na łąkę, na cały głos sobie samej piosnkę śpiewała, co o jej przyszłości miała rozstrzygnąć. I jak naówczas w krzakach łoziny, w bzach i w olszynach zawodziły słowiki, a wszystko tu tak się mało zmieniło, postarzało, urosło, jakby między chwilą tamtą a teraźniejszością ledwie dzień jeden upłynął. W tej naturze na pół sennej, żyjącej powoli i nieznacznie, trudno było dopatrzyć się postarzenia, różnicy od wczoraj, wzrostu i metamorfozy. Te same kwiatki podnosiły główki z traw bujnych... i na ścieżynce wiodącej do dworku, która tak samo jak niegdyś płowo wśród zielonej murawy wiła się... powolnym krokiem szedł z tym samym kijem w ręku, w tej samej czapce pogniecionej, trochę tylko więcej pogarbiony stary Żantyr. Szedł powoli, suwał nogami, stawał i rozglądał się dokoła. Może mu na myśl przychodziło, jak tu niegdyś zaczajonego na podsłuchach spotkał Francuza. Żantyr w tym życiu wiejskich ludzi bez wstrząśnień i wypadków był jak stare olchy, wiek nie bardzo go przygniótł, nie przybyło mu prawie zmarszczek na twarzy ani na czole, ten sam wyraz dobrodusznej obojętności miał na ustach. Tylko wyraz całego lica tego, skórą jakby stwardniałą powleczonego, był teraz smutniejszy. I niepilno mu było iść do zaścianka, bo coraz to stawał i zamyślał się, a oglądał. Około dworku było cicho, tylko drób się odzywał głosami różnymi i rozmowy kur, gęsi a kaczek zwadliwe słychać było. W szopce gdzieś beczało cielę... z pola rżenie koni dochodziło. Wiatr wiosenny czasem przelatywał po gałęziach drzew, zaszumiał i milczenie po nim następowało. Listki drżały jeszcze krótką chwilę i stopniowo wracały do dawnej nieruchomości. W podwórku czasem ukazywała się podkasana dziewczyna, śpiesząc nazad do kuchni i szopek, około stajen przemknął się chłopak bosy w bieliźnie, wprędce potem drób sam zostawał swobodny, gospodarząc na śmietniskach i przy kałużach, które wczorajszy deszcz pozostawił po sobie. Żantyr od ogródka z tyłu znajomą sobie furtką, którą otworzył, rękę przełożywszy na drugą stronę, wszedł na podwórko, oglądał się, czy kogo nie zobaczy, gdy tylnymi drzwiami w ladajakim kubraczku, bez czapki, w butach długich ukazał się znajomy nam Juraś. Zmężniał był trochę, ale i on wyraz twarzy miał smutny. Z dala Żantyr go ręką pozdrowił, a Poterski podszedł ku niemu. Zbliżywszy się, zaczęli rozmowę tak cicho, jakby się obawiali obudzić kogo lub przerwać potrzebny spoczynek. — Dzień dobry! — Dzień dobry! — A co tam u was słychać? — Nic, wszystko po dawnemu. Organista bystro spojrzał mu w oczy. — Nie lepiej? — Nie gorzej — rzekł Juraś — dzięki Bogu i za to. — Spokojna? — Jak była... — A przytomność? — Nie powraca... — wtrącił smutnie Poterski i poprawił się zaraz. — Nie można bo powiedzieć, żeby nieprzytomna była. Poznajeć ona wszystkich, prawie każdy wypadek, który się z nią i koło niej stał, pamięta, tylko zmieszało się wszystko w tej biednej głowie: umarli, żywi, wczoraj i dzisiaj. Mówi o matce, jakby na nią oczekiwała, śniadanie i obiad każe gotować dla wuja proboszcza, którego dawno nie ma na świecie, dla mojego nieboszczyka majora. Juraś westchnął. — Żeby choć tych łajdaków, co ją o chorobę tę przyprawili, mogła przepomnieć — przerwał Żantyr — może by ozdrowiała. — Ale — zawołał Poterski — właśnie z tym bieda, że ona tak ich i te nieszczęsne lata pamięta, jakby one trwały jeszcze. Wstaje czasem, śpiesząc się do fortepianu powtarzać rolę, bo niby wieczorem ma wystąpić. Czeka na Volantiego, spodziewa się tej łotrzycy, Włoszki, a po- tem w godzinę zmienia się wszystko i jest znowu w Berezówce... Żantyr stał sapiąc. — Toż ta poczciwa stara Żabińska, która jest teraz przy niej, powinna się o to starać, aby ją właśnie ciągle do Berezówki zawracała. Lubi swój ogródek, w to trzeba bić... niech sobie kwiatki sadzi i śpiewa. — Najgorzej z tym śpiewem — przerwał Juraś — a! to desperacja! Póki stare piosenki nuci, to nic, ale jak wpadnie na te arie, których się uczyła dla teatru... Pan nigdy nie słyszałeś, jak ona je śpiewa? — zapytał Poterski biorąc się za głowę. — Ale bo wiesz, że ja nie mogę tego słuchać, bo płaczę i szaleję — rzekł Żantyr. — I prawda, jak Bóg miły, że bez łez i nie oszalawszy, nie można tego słuchać — ciągnął cichym głosem Juraś. — Ach! ach! Z początku nic... weźmie nuty w rękę, czyta niby, milcząc, wodzi po nich oczyma, zaczyna nucić półgłosem, cicho, spokojnie... ale sama, posłyszawszy siebie, coraz się bardziej zapala... Twarz się jej mieni, oczy jakby ogniem zapalają, głos rośnie, podnosi się, aż strach, aż człowieka mrowie przechodzi. Naówczas ani jej prosić, ani wstrzymywać, bo nie słyszy, nie widzi, odpycha... Zupełnie tak stoi i porusza się, jakby była na scenie... jakby słyszała, że jej klaskają... Powiadam panu Żantyrowi, robi się taka piękna, klękać przed nią... Ale cóż z tego? Trwa to, dopóki się aria nie skończy, potem Żabińska musi być w pogotowiu, bo pada bezsilna z krzykiem, płaczem, dostaje jakiegoś łkania... śmiechu... Strach!... I choruje... A rzadko ją od tego wstrzymać się uda — mówił Juraś. — Chowamy nuty, zamykamy fortepian: Gniewa się, łaje, każe otworzyć... Żabińska nut nie daje, i to nie pomaga. Weźmie lada arkusz papieru ze stołu i czyta z niego, tak jakby na nim było co napisanego. Juraś westchnął ciężko. — A cóż mówi doktor Bagiński? — szepnął Żantyr. — Nic; jak go przyprzeć, to się tylko rozgniewa i mówi mi: czego wy mnie badacie, gdy ja wiem tyle, co wy? Któż taką chorobę zrozumie? Jutro może oprzytomnieć i być zdrową, albo gorzej jeszcze szaleć. Tu żaden doktor nie poradzi. — Tak — rzekł smutnie Żantyr — na to może tylko poradzić Bóg, a ten wie, dlaczego człowiekowi rozum daje i odbiera... Któż to może wiedzieć, czy jej z tym nie lepiej? Choć czasem ma chwilę spokojną... Poterskiemu pociecha ta była nie do smaku, skrzywił się. — Co bo pan Żantyr mówi! — przerwał z jakąś butą, która nie była w jego charakterze. — Jak to można utrzymywać, że człowiekowi nieprzytomnemu dobrze? Toć to grzech, a słowo daję, toć to grzech — dodał eks-kleryk z zapałem — wszak człowiek w tym stanie na zbawienie pracować nie może. — A prawda! — odparł organista — ale i nie grzeszy, bo za to, co czyni, nieodpowiedzialny. Poterski zżymnął się. — At — rzekł — gadanie. Dopóty, dopóki ten nikczemny Włoch czy Francuz żył, co się jej mężem nazywał, to niechby sobie było, jak chciało, ale teraz, gdy przyszła wiadomość z Marsylii, że go apopleksja ubiła, kobieta wolna... mogłaby... Żantyr głową pokręcił. — Tak — dodał — tak... myślisz acan sobie... mogłaby nawet za Poterskiego wyjść. Juraś się zaczerwienił mocno. — Nieprawda! — odparł — ja tego, jako żywo, nie myślę. Pan Żantyr ma mnie za takiego niecnotę, co tylko dla siebie i o sobie myśli i stara się. A Boga biorę na świadka, ja się jej nie czuję godnym, przez głowę mi to nie przeszło. Czy ona by sobie kogo innego nie znalazła? Żantyr się zadumał. — Co bo mi w głowie! — rzekł po chwili. — Sądzisz, że ja bym temu przeciwny był, żebyś się z nią ożenił, gdyby to możliwym było? — E! dajmy bo temu spokój! — zawołał Poterski niespokojny — nie ma mówić o czym. Stali tak trochę naprzeciw siebie milczący. — A wczoraj wieczorem jak była? — spytał organista. Jurasiowi nie bardzo się odpowiadać chciało. — Wczoraj wieczorem milcząca była, chodziła raz wraz po pokoju... wyglądała oknem, jakby na kogo oczekiwała, ale nie powiedziała na kogo. W chwili, gdy to mówili, od strony ogródka dał się słyszeć śpiew. Żantyr zbladł i zadrżał, łzy mu się w oczach zakręciły, stał; ale go ten głos tak ciągnął ku sobie, że choć się opierał pokusie, wstrzymać się już nie mógł i szedł ku ogrodzeniu. Był to śpiew Marynki, ale jakby reminiscencja dawnych, bardzo dawnych czasów, prosta jakaś wiejska piosnka, bez mądrych koloratur i wykwintnych popisów głosu... wesoła, swobodna, uśmiechnięta. Właśnie ten kontrast wesołości jej z przypomnieniem losu tej, która ją śpiewała, straszny był i tragiczny. Żantyr połykał łzy, usta ściskał. Wtem zza płotu, za którym stali, nagle ukazała się główka z włosami w nieładzie, w którą powpinane były świeżo zerwane kwiatki, blada twarzyczka z wyrazem na pół dziecięcym, półmęczeńskim... dwoje oczu i ręka biała. — Żantyr! — zawołała, spostrzegłszy go — a widzisz! Czekam, czekam na ciebie, obiecałeś mi i nie przycho- dzisz. Miałeś ze mną powtórzyć: Czegoś oczka zapłakała! Ja bez ciebie tego nie potrafię. Żantyr, wzruszony tak, że mówić nie mógł, powolnym krokiem zbliżył się do płotu, szukał furtki opieszale, jakby do ogródka wnijść nie śmiał. — Żantyr, chodź! — wołała, ręką go wabiąc. Wtem spostrzegła i Jurasia, który, jakby się chciał skryć, cofał się przed jej wzrokiem. — A! Juraś... — rozśmiała się do niego. — Major jak się ma? Dlaczego nie przyjeżdża? W tym Kącie siedzi a siedzi... Żantyr wstrzymał się u furtki, niepewien, czy ma wnijść. — Proszę pana Żantyra — dodała — proszę. Na ganku od ogrodu ukazała się podżyła kobieta w białym szlafroku, białym czepku, z twarzą łagodną. Patrzała na stojącą w ogrodzeniu Marynkę i czekała, czy jej nie będzie potrzebna. Była to pani Żabińska, która od roku już przy Marynce bawiła, prawdziwa siostra miłosierdzia, bo też i z klasztoru sióstr wzięta, z którego nowicjatu czasowo tylko oddaliła się dla Marynki. — Marynko, kochanie! Tam pokrzywy są około płotu, ostrożnie... Obejrzała się dokoła przestrzeżona i odstąpiła trochę. — Byle mama powróciła — odezwała się — muszę jej prosić, aby to zielsko kazała powyrywać... Odstąpiła ku ścieżce, z głową zwróconą ku furtce, którą miał wnijść Żantyr. Ten wahał się jeszcze; nie umiał bowiem w przytomności Marynki zachować się, jak należało, łzy łykał, a śmiech jej do rozpaczy go przyprowadzał... Doczekawszy się starego przyjaciela, poczęła iść ku dworkowi, prowadząc go za sobą. — Jakże się ma wuj? — pytała — wieki już, jak u nas nie był. Jak się ma? — Dobrze... dobrze... — zamruczał Żantyr pod nosem. — A dlaczegóż nie przychodzi? — Nie może... nie może... — szeptał organista niechętnie. Milcząc wprowadziła go do saloniku, który zupełnie do dawnego był podobny, tylko w miejsce starego brzęczącego fortepianiku stał nowy i piękny Pleyela. Me było na nim nut, bo Żabińska skrzętnie je chowała. Marynka, podszedłszy, otworzyła szybko fortepian i Żantyrowi przy nim miejsce wskazała... Opierając się, powoli siąść był zmuszony. Stanęła przy nim oparta o róg fortepianu. — Wiesz — szepnęła — tę włoską piosnkę mi zagraj, której się ja nauczyć muszę, aby mnie i mój głos kupili. Ja to czynię dla mamy... mówisz, że nam mogą dać dużo, dużo pieniędzy? Żantyr nie dotknął jeszcze klawiszów, ona się zamyśliła. Myśli jej musiały powędrować daleko i przebiec bardzo długą drogę. Zapomniała wnet, co mówiła przed chwilą. — Lacerti będzie zła — zaśmiała się — o zła! A stary, poczciwy Samsonow się spłacze z radości... Wiesz, ta aria z Łucji... Podniosła się i już pierwszych kilka słów poczęła nucić, gdy przerażony tym Żantyr wstał z krzesła. Widząc go odsuwającego się od fortepianu, przestała śpiewać nagle. — Mamy nie widać i nie widać — rzekła smutnie. — Majora także, wuj nie przychodzi, ty jeden, poczciwy, pamiętasz o mnie. Uśmiechnęła mu się i z wolna zsunęła się, siadając na bliskiej kanapce. Żantyr stał przed nią milczący i zmieszany. Drzwi się otworzyły i Żabińska weszła, niosąc na tacce kawę, którą postawiła przed Marynką zdziwioną. — Cóż ty chcesz, żebym ja to piła? — zapytała Marynka. — Ale naturalnie — odparła Żabińska, nalewając. Marynka pokręciła główką i jakby nawykła do posłuszeństwa, machinalnie, bez smaku i ochoty zaczęła pić i jeść, o czym innym zamyślona. Widocznym było, że nie wiedziała, co robiła. Oczy miała wlepione w ścianę i długo nieruchome je tak trzymała. Milczenie panowało w pokoju. Żabińska, nie odchodząc, jakby na straży przy niej została u stolika. Wśród tego milczenia kędy jej myśli uleciały, nikt nie mógł odgadnąć. Żantyr z politowaniem i trwogą się jej przypatrywał, ruszyć z miejsca nie śmiejąc. W podwórzu z dala słychać było głos Jurasia, który ją jakby ze snu przebudził. Przysłuchywała mu się z uwagą, ale nie powiedziała nic, tylko uśmieszek przesunął się po bladych ustach. — Dobre chłopię! serdecznie dobre chłopię! — odezwała się powoli, jakby sama do siebie. — On mnie kocha, ale to nadaremnie... ani jego, ani niczyją być nie mogę. Włochy i Francuzi mnie kupili, gdy zawołają, muszę iść... Biedny Juraś! Cóż? będzie się modlił! Bardzo pobożny ! Żantyr aż zwrócił głowę, z taką się uwagą przysłuchywał, i zamruczał: — Dobry chłopiec, dobry! nie ma słowa. — Widzisz — poczęła, ku niemu aż pochylając się, Marynka — ja, gdym tam była, ty wiesz, widziałam wielu bardzo ludzi, młodych, starych, a takiego, jak ten Juraś, nie było... Zupełnie inni ludzie, a ten jakby z ziemi wyrósł po deszczu w dzień słoneczny... Boże stworzenie... tamci wszyscy ulepieni przez kogoś... Dobre chłopię... Wstała nagle z kanapki i już nie mówiąc nic na opróżnionym krzesełku usiadła przy fortepianie, patrzała na klawisze, nie śmiejąc ich dotknąć. Potem jedną ręką dobyła dźwięku, który ją całą poruszył. Obie dłonie wyciągnęła drżące... główkę podniosła do góry... chciała sobie coś przypomnieć... Żantyr drżał, obawiając się być świadkiem jednej z tych scen, o których mówił Juraś, lecz te zwykle wieczorem się trafiały. Uderzywszy kilka akordów, Marynka wstała. Żabińska, nie spuszczająca jej z oka, zrozumiała może trwogę Żantyra i podzielała ją, i odezwała się zaraz wesoło: — Że też Marynka ten ogródek tak zaniedbuje! Poszłybyśmy do kwiatków, powietrze dziś tak świeże po deszczu wczorajszym... porozkwitały pierwsze powoje... Chodźmy... Patrzała na nią, ale Marynka, zadumana, nie zdawała się słyszeć, co do niej mówiono, cała była w sobie. Żabińska po wtóre zagadnęła o ogródku, nie odpowiedziała. Nie widziała też stojącego tuż Żantyra i otworzywszy drzwi, powoli wyszła na ganek od podwórza. Brama stała zamknięta; około studni gęsi chodziły i kaczki; stary pies, zobaczywszy Marynkę, przywlókł się do niej i ze spuszczoną głową jej wąchał rękę. Pogłaskała go po głowie. W ganku były dwie ławki. Siadła na jednej z nich. Żabińska, która znała już jej obyczaj, wiedziała, że miała nadejść godzina, kilka razy w ciągu dnia się powtarzająca, milczenia i zatopienia w sobie. Naówczas nie mówiła nic, nie słyszała, co do niej mówiono, i spokojnie dumała długo, ale z czołem pogodnym, z twarzą wyjaśnioną. Gdy za długo to trwało, Żabińska z wolna ją brała za rękę, prowadziła, gdzie chciała. Szła posłuszna. Z tego zadumania wychodziła tak nagle, jak w nie wpadała, i poczynała mówić tak, jakby słowa jej były dalszym ciągiem przerwanej rozmowy. Żantyr, popatrzywszy chwilę na nią, na palcach zszedł z ganku, obejrzał się raz jeszcze i powoli znajomą ścieżynką skierował się nazad ku probostwu. Na drodze spotkał go Juraś, ale już ubrany, z biczykiem w ręku, bo się do gospodarstwa, a potem wybierał do Kąta. — A co? — spytał Żantyra. — Zamyśliła się — szepnął organista. — Żabińska przy niej jest. Miałem strach wielki, aby nie śpiewała, bo ja bym ryknął z boleści; słuchać tego nie mogę. Poterski pobladł. — O! — rzekł — żebyś waćpan wiedział, co ja łez od tego śpiewania wylałem! Ono jej te nieszczęśliwe czasy przypomina, a uchowaj Boże, tamtych ludzi jeszcze sobie przypomni — szaleje. Żantyr się wstrząsł. — Tylko jednego tego Francuza, barona, który poczciwy był, można jej było przypomnieć i nic to nie szkodzi; innych niech Bóg broni — dodał Poterski. Organista, nic nie odpowiadając, nacisnął czapkę na głowę i dalej szedł ścieżką ku plebanii. Tegoż dnia po południu nadjechał doktor, który tu raczej dla badania choroby i własnej ciekawości niż w nadziei pomożenia nieszczęśliwej przybywał. Marynka była już do niego nawykłą. Wzrok jego miał siłę jakąś magnetyczną, która na nią wielki wpływ wywierała. Uspakajała się przy nim, umiał z nią tak prowadzić rozmowę, iż się myślom rozbujałym nie dawał ciągle w różnych kierunkach przerzucać. Udawało mu się czasem ją prawie do przytomności przywieść i utrzymać czas jakiś, lecz nie trwało to długo; po wyjeździe jego obłąkanie dawne wracało. Doktor był jednym z tych ludzi, którzy dla nauki i doświadczenia nie wahają się ani siebie, ani chorego poświęcić. Od dawna miał on na myśli pewną próbę, lecz resztka jakiegoś politowania wstrzymywała go od jej wykonania. Zdawało mu się, że silne jakieś wstrząśnienie, podobne do tego, które spowodowało chorobę, uleczyć by ją mogło. Wiedział zarazem, że próba, która by się nie powiodła, mogła chorej stan nie tylko pogorszyć, ale ją o życie przyprawić. Walczył z sobą i tą pokusą eksperymentu, która u adeptów nauki dochodzi czasem do namiętności. Ile razy był w Berezówce, brała go chęć niezmierna rozpoczęcia doświadczenia, potem obawa jakaś i litość wstrzymywała. Odkładał to na później, a odłożywszy, sam sobie wyrzucał słabość. Sofizmatami starał się przekonać, że wahać się było występkiem przeciwko nauce, której powinien był służyć więcej niż chorym. W jego przekonaniu chorzy byli tylko egzemplarzami przeznaczonymi do doświadczeń; nie szło o nich, ale zdobycie nowych dla medycyny faktów. Tu właśnie nastręczała się zręczność przekonania się, iż podobny stan obłąkania mógł być wielkim wstrząśnięciem wyleczony, tak jak był nim spowodowany. Nie były przykładnymi podobne uzdrowienia, chociaż w nich większą rolę grał przypadek niż umiejętne zastosowanie zasady. Dnia tego Babski właśnie znalazł swą pacjentkę w takim stanie, który mu się zdawał najwłaściwszym do uczynienia próby. Rozpoczął z nią rozmowę i jak zwykle Marynka wobec mniej znajomego zachowała się tak, jakby resztka przytomności, wstyd jakiś nakazywał jej smutny stan ukrywać. Mówiła z doktorem o rzeczach obojętnych, z pewnym ciągiem i nie wtrącając nic niedorzecznego. Lekarz znajdował ją tak dobrze, iż nie wahał się już z tego korzystać. Na chwilę odstąpiwszy od niej, szepnął pani Żabińskiej, ażeby mu dała w jej ręku będącą, nadesłaną tu urzędownie metrykę zgonu Volantiego. Posłuszna lekarzowi jejmość natychmiast dobyła ją z komody i wcisnęła do ręki. Doktor usiadł przy swojej pacjentce. — Znajduję panią dziś daleko lepiej niż ostatnim razem — rzekł, ciągle patrząc jej w oczy. — Ja bo się nie czuję chorą — odparła Marynka. — Gdybyś pani miała tylko silną wolę przyjść zupełnie do zdrowia — ciągnął dalej lekarz — jestem przekonany, że w istocie odzdrowiałabyś pani. Nie otrzymując odpowiedzi, ośmielony lekarz ciągnął dalej: — W tej chwili, przy mnie, prawda, że można by panią wziąć za uzdrowioną, lecz w innych momentach potrzeba czuwać nad sobą, skupić myśli, zebrać wspomnienia, mężnie spojrzeć na przeszłość. Marynka słuchała, jakby nie rozumiejąc. — Chcę pani dopomóc do uporządkowania myśli i wspomnień— dodał doktor. — Uważaj pani dobrze, co mówić będę... Od czego mam zacząć? Nastąpiła chwila milczenia. Babski spodziewał się odpowiedzi, otrzymał tylko uśmiech nic nie znaczący. — Zacznijmy — rzekł znowu — od wyjścia za mąż za Volantiego? Spojrzał na nią, brwi się jej ściągnęły, wargi zachwiały, ale nie powiedziała nic. — Był to człowiek niepoczciwy, który panią oszukał; okazało się, że nie miał prawa brać ślubu. Tu zatrzymawszy się, Babski starał się wyrozumieć, czy Marynka słuchała go i pojmowała, co mówił, lecz oprócz ściągnięcia brwi i wysiłku jakiegoś widomego na jej twarzyczce nic więcej się na niej nie malowało. Była martwą i jakby lodem powleczoną. Trochę już zniecierpliwiony niepowodzeniem swej próby Babski poczynał mówić coraz żywiej: — Było to bardzo naturalnym, że taki zawód, taka zdrada i nadużycie dobrej wiary mogły pani odjąć chwilowo władzę... mogły wprowadzić w rozpacz... ale dziś... pani nie masz już żadnego powodu do rozpaczania... Wszystko jest skończone... Volanti umarł! Pani jesteś wolną. Twarz Marynki zadrżała, zdawało się, że znaczenie tych wyrazów zrozumiała, z wolna załamała ręce i wpatrzyła się wzrokiem tak naprężonym w doktora, iż on oczy spuścić musiał, a nie chcąc już otrzymanego skutku zmarnować, powtórzył z naciskiem: — Volanti umarł! umarł! Pani jesteś wolną. To mówiąc, roztworzył papier, który trzymał w ręku, i ukazując nań palcem, zawołał raz jeszcze: — Volanti umarł! Oczy biednej obłąkanej zdawały się wyskakiwać z powiek, gdy go słuchała, rumieniec wypływał na twarz, uśmiech dziwny, konwulsyjny wykrzywił jej usta... — Ach! — zawołała, wybuchając śmiechem przeraźliwym. — Ach! Chwyciła się nagle za bok lewy i upadła na kanapę jak martwa. Doktor pochwycił ją w ramiona, głośno wołając Żabińskiej, która już biegła przelękła. — Wody! soli trzeźwiącej! — krzyczał Babski. Nim jednak pośpieszono z tymi środkami, spostrzegł zbladły i zrozpaczony lekarz, że chora już nie żyła. Serce jej pękło... I na tym się skończyła historia biednej męczennicy. Hy?res. Drezno. 1881.