JASEŁKA. WYCIĄG Z PAMIĘTNIKÓW KTOSIA spisany przez J. I. Kraszewskiego. Kijów. Nakładem Leona Idzikowskiego Księgarza. 1862. Wolno drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy. Warszawa, dnia 19 ( 31) Lipca 1861 r. Starszy Cenzor, Antoni Funkenstein. W Drukarni Gazety Polskiej. Tom I. Heraldycy nasi i historycy rodzin szlacheckich, często niedarowane popełniają błędy i grzeszą nieświadomością najgrubszą, która na nich zżymać się i ramionami ruszać każe; choć najmłodszy z nich, od przeszło stu lat spoczywa w grobie, i te oznaki niezadowolnienia wcale go już nie obchodzą. Ale dobrze jednak choć tem sobie ulżyć nieco i nagderać na nieboszczyków, bo żywi ani słowa na siebie nie dają powiedzieć. Mijam już to, że wielu bardzo słusznych i zacnych obywateli, prawdziwych karmazynów i najpotężniej herbownych (bo nawet lokaje i stangreci ich na kołnierzach, guzikach i kamizelkach rodowód familijny noszą), nie znajduję ani w Paprockim, ani w Okolskim, ani w Niesieckim, ani nawet w Koropatnickim i Wielądku; ale, co gorzej daleko, książęcym rodzinom, hrabiowskim gniazdom dostało się po tebinkach jakby prostej zagonowej szlachcie. Jużciż to być nie może, aby kłamały papiery, rodowody i tytuły na tysiącu kopert od wieku powtarzane: kłamią więc heraldycy — a temu wszystkiemu zawiść tylko winna. Tak naprzykład otworzywszy folianty, widzę z nich, że rodzina hrabiów z Górki wygasła, a wiem z pewnością, że była familia, która się od nich wiodła, i właśnie mi tu o niej mówić przychodzi: nie mogę więc pominąć prosapij. Wedle statecznego podania, które przy ognisku domowem powtarzało się lat kilkaset, jeden z Górków emigrował dla jakichś familijnych niesnasek na Litwę i tu się osiedlił, ożeniwszy się z córką kniazia Kapusty. Wiadomo zaś całemu światu a przynajmniej tym, co w papierach grzebią, że ród kniaziów Kapustów był bardzo znamienity, że się oni wiedli od książąt Perejasławskich i pieczętowali czemś nakształt Odrowąża; że w Kijowskiem, w Owruckiem i na Podolu zdawna byli ojczycami, szerokie posiadali ziemie, na zamku w Owruczu horodnie swoje mieli jeszcze za króla Zygmunta Starego, i ogromny paludament z czapką, książęcą nosili na pieczęciach. Czy to była ostatnia z rodu kniaziów Kapustów, która mienie znaczne w dom owego Górki, na Litwie przezwanego Górą, wniosła, nie wiem; ale Niesiecki mało co napisawszy o tej familii, uciął nagle, jakby za jego czasów już ich na świecie nie było. Są, czy nie ma, o tem wam nie powiem lepiej od Niesieckiego — bo nie wiem; ale że niebardzo dawno jednego autentycznego kniazia widywałem chodzącego po świecie w dziurawych butach, w postaci skromnego nader kancelisty, gotowym przypuszczać, że i ci Kapustowie tylko się przyczaili. Wszystko się trafia: i książęta czasem w piecu palą, i stróże na aksamitnych wylęgają, się poduszkach. Ale wracajmy do rzeczy. Ów tedy hrabia Góra na Litwie osiedlony, żonaty, dziedzic znacznych włości, już do Wielkopolski nie tęsknił, i został tu nowej gałęzi rodu swojego protoplastą. Ile pokoleń przeważnemi dzieły wsławiły się do ostatnich szczepu latorośli, o których tu wam chcę cos powiedzieć — nie widzę potrzeby wyliczać; dosyć, że najbliższemi nas czasy żyli sobie dwaj rodzeni bracia, dziedzice imienia i mienia pradziadów, hrabiowie Górowie: Herman hrabia z Góry i Rajmund. Starszy Herman mieszkał w tym zakątku bajecznym i mało znanym, który oddziela Wołyń od Pińszczyzny. Prawią o nim dziwy, lecz nie tak to straszne jak się zdaje zdaleka. Wątpię, by czytelnik znał dobrze ten kraj ogadany i spotwarzony przez tych, którzy mieli nieszczęście być w przejeździe pokąsanemi od komarów, lub w niedość wygodnej przespać się tam karczmie. Niedobre drogi, któremi się sławi ten zakąt kraju naszego, mocno wpływają na famę, jaką mu uczyniono: strząsłszy się na nich podróżny, widzi potem wszystko w najczarniejszych kolorach. Tymczasem kraj ten poleski ma swój wdzięk, a kto się w nim urodził, tak go kocha i tak go widzi pięknym, żeby go na żadną Arkadyą, nawet sochaczewską nie pomieniał. I ci co w nim pomieszkali trochę tylko, i choć odrobinę się w nim kochali, co kilka lat młodych przebłądzili po tutejszych lasach, przepolowali po błotach: wspominają i błota z uczuciem, i lasy z uśmiechem, i kraj z westchnieniem.... Nie powiem, żeby tu mieszkało wesele, ale nad temi płaszczyznami drzemiącemi, otoczonemi lasy, wśród tych błot, na których krzykliwe ptastwo dzikie w szumiących odzywa się wiszarach, na żółtych piaskach i pólkach zielonych, nad które z gaju wychylone brzozy zwieszają płaczące gałęzie: taka wieje tęsknota luba, taki smętek porywający za serce, że kto go raz tu skosztował, wiecznie musi wspominać i przyśni mu się w śmierci godzinie. Naokoło zamknięty świat wstęgą borów sinych, ale dusza wylatuje zań i marzy swobodna. Tam, gdzie wiele widać, serce już nic nie pragnie i tęskni; ale tu inaczej: jak w więzieniu szerokiem buja fantazja, gdzieś za światy lecąc daleko. Często spotkasz w takich zakątkach na starym spróchniałym pniu dziecię lub starca, który zadumał się z oczyma wlepionerni w bory, i marząc trawi godziny. Cisza głucha, której nawet wiatr, wstrzymany ścianami lasów nie śmie przerywać szum powolny i jednostajny drzew, które drzemać się zdają kołysząc, szelest traw bujnych, trzcin szemrzących, mruczenie wody sączącej się ospale, krzyk ptastwa żałobny i przejmujący jak skarga istoty, coby coś chciała przemówić do człowieka: wszystko to do tęsknoty usposabia i zasiewa ją w duszy za rana. To też i lud tutejszy zda się rozespany, rozmarzony, powolny, jakby całe życie o innym dumał świecie. Chodzi pomału, odpoczywa długo, a o jutro niewiele się troszczy; i natura jego łagodna i serce miękkie, i myśl, bylebyś jej cugli rozpuścił, dziwnie poetycznemi ukraszona farbami. Nie panuje jej wesele: każda piosnka i powieść kończy się mogiłą, śmiercią lub łzą; przecież zaprawdę piękniejsze to od karczemnego śpiewku szalonego, który się dziką w ustach wieśniaka wydaje ironią życia. Herman hrabia Góra mieszkał w jednym z najzapadlejszych krańców Polesia, w Horycy, której lasy i pola przytykały już do niezmiernych błot pińskich, przerzniętych mnó- stwem rzek i strumieni. Horyca, na małej piasczystej stojąca wyniosłości, miała tylko jednę drogę, którą się do niej przybywało i wracało, zkądkolwiek jechać przyszło, z Rzymu czy z Laponii; była bowiem z tej tylko jednej strony dostępną. Zimową porą, gdy błota stanęły, drugi gościniec przez trzęsawiska i rzeki ku Pińskowi otwierał się chwilowo, a w razie pilnej potrzeby były obijaniki, dęby i czółna, któremi posyłano i jeżdżono do miasta. Żyło się tu jak u Pana Boga za piecem, wedle pospolitego przysłowia; nie łatwo dostał się natręt, groble zarastały trawą: cudzej twarzy rzadko kto zobaczył. Przez niezmiernie długą groblę złożoną z nakotów, tojest wpoprzek pokładzionych dylów, polan i chrustów, przejeżdżało się najprzód przez odnogi błot otaczające Horycę, potem, już brnąc po osie w piasku, trzeba było dążyć do miasteczka. Było to bowiem miasteczko, i sześć ogromnych karczem drewnianych, przez których ściany nieszczelne wróble na wylot przelatywały, świadczyły o jego przywilejach. Oprócz, tego zdala nawet widać już było kopuły cerkwi, srebrzystą pokryte blachą, i dach gontami pobity wysokiej synagogi. Dalej czarne dranicami kryte chaty ciągnęły się długiemi sznurami na wszystkie strony, wśród palisad i płotów, z po za których wyglądały stare grusze, jodły i brzozy. Po za mieściną dopiero, znowu za drugą groblą stał tak zwany zamek. Musiał teżto być niegdyś gródek obronny, bo szczątki zielonego, trawą i bzami dzikiemi porosłego wału, jeszcze go dotąd otaczały. Ale naprzeciw wjazdu szeroko wyszczerbiły się usypy, fosa była zarzucona tak, że przebyć ją było można bez pomocy mostu, i wprost widać było domostwo, które zastąpiło dawne zamczysko. Z kawału muru prastarych czasów zrobiono dworzec obszerny, a że nowy dziedzic nie kochał się widać w cegłach i musiał wierzyć, że drewniany dom zdrowszy: na tej budowie oparł piętro sosnowe, nietynkowane nawet, które wyglądało jak stare pudełko. Wysoki łamany dach z wielkiemi oknami, fantastycznie dopełniał gmachu, z po za którego wierzchołki starych świerków ogrodowych, lip i grabów wyglądały. Dziedziniec zamkowy był pusty, w prawo za parkanem kryły się oficyny i kuchnia, wstydząc się, że były do prostych chat podobne; w lewo wysunęła się stajnia z tartego drzewa, ale i tej się nie udało, bo słupy się pogięły i stała koszlawo, a z jednego boku aż się musiała podeprzeć. Przede dworem ani ganku, ani słupów, ani daszka, któryby wnijście osłaniał; ścieżka prowadziła do progu i ogromnych drzwi sieni zawsze zamkniętych. Z drugiej jednak drożyny mocniej wydeptanej z prawego boku, między kuchnią a dworem, wnosić było można, że nią życie płynęło zeń i odpływało.... U bocznego wnijścia był i ganeczek na dwóch słupkach z ławkami. Gdy od opisu miejsca przychodzi mi do gospodarza i pana przystąpić, niemałą w tem czuję trudność; charakteru jego, obyczajów, życia, nie tak łatwo dam wam wizerunek: z musu jednak podjąć się go jestem obowiązany. Przejdźmy więc pospiesznie smutne drzwi główne, dzień cały zaryglowane, sień wielką z leżącemi w jej podłodze ogromnemi drzwiami do lochu; przesuńmy się przez cały szereg izb staremi i biednemi zastawionych sprzętami, i wnijdźmy do pokoju pana, po którym najłatwiej nam będzie poznać jego samego. Wszystkie stare izby, sklepione niegdyś zamkowe komnaty, z małemi w grubych murach okienkami, były dosyć wilgotne i zapach stęchlizny mocno się w nich czuć dawał; w jednym pokoju dziedzica, do którego po dwóch wschodkach do góry wchodzić było potrzeba przez kilkołokciową framugę muru, powietrze było suche i zdrowe. Na kominie starożytnych rozmiarów, dzień i noc palił się tu znicz niewygasły, kłoda olchowa lub dębowa, której pachołek na straży będący niedaleko, doglądał. Izba ta miała jedno okno w murze wysoko umieszczone, do którego, jak do pokoju wchodziło się po wschodach; a że ściana była niezmiernie gruba, po obu bokach wgłębienia stały do siedzenia ławy. Z okna tego widok przez parkan wychodził na jedyną drogę, wio- dąca. z toku i do toku, tak, że gospodarz ze swojej ławki każdą postać, z podejrzanym workiem plewy kroczącą pocichu, mógł dostrzedz i w potrzebie głosem przeważnym zatrzymać w pochodzie. Nie wiele zresztą i ten pokój miał sprzętów: kanapkę biało niegdyś lakierowaną i spłowiałym rypsem pokrytą, przy ścianie; stół w pośrodku z kilką krzesłami, w głębi łóżko wązkie, we framudze starą makatą obitej, przy niem komódkę wyginaną, na której była para szkatułek różnej wielkości. Między kominkiem a drugiemi drzwiami gdakał zegar gdański pozłocisty, tym głosem przeszłego wieku, którego już nowe nasze cichutko szepczące nie mają: powolnym, poważnym i wyrazistym, aż do uprzykrzenia. Wielka skrzynia, także gdańska, po staremu sepet, skórą cielęcia morskiego obita, zajmowała miejsce między komodą a drzwiczkami, które dalej wiodły. Dodajmy, że w ścianach kilka jeszcze wgłębień kryły w sobie szafy ciemno malowane i zamczyste, a kilka zczerniałych obrazów krzywo wiszących twarzami jakichś pradziadów, nie wiele smutną, postać mieszkania rozweselały. W pośrodku stał właśnie mężczyzna wysokiego wzrostu, chudy ale barczysty i muskularnej budowy, w bardzo prostej odzieży: kapocie szaraczkowej, butach z koźlej skóry do kolan, podpasany pasem rzemiennym, w czapeczce na łysej głowie, zatłuszczonej i niepewnej barwy. Twarz miał bladą, zwiędłą, pomarszczona., ale. wzrok bystry, przeszywający i śmiały wąs spuścisty; zresztą nie dawał dostrzedz wyrazu ust, które się zdawały uśmiechać czasem szydersko czy złośliwie. Z pod czapeczki kilka kołtunów nieposłusznych spadało na kołnierz kapoty. Choroba ta, której znakiem były zwinięte resztki włosów, dawała mu się zapewne czuć i w nogach, bo chwilami chwytał się za nie z wyrazem cierpienia i dziwnym grymasem w twarzy. Naprzeciw niego stał pokornie w drzwiach wchodowych od pokojów, wyraźnie rezydent, nieszczęśliwa ofiara, która dla próżnowania i chleba skazaną była na znoszenie kaprysów i fantazyi hrabiego i cierpienie jego złych humorów. Wprawdzie trochę był kulawy na jednę nogę i o kiju nawet stać musiał, co go poniekąd uniewinniało, że na powszednią strawę i swobodę zapracować nie mógł; ale twarz miał tak rumianą, może do zbytku, taki wyraz zdrowia na niej, że się go chciało do innej zapędzić roboty. Nie był to już młody człowiek, lat mógł mieć do pięćdziesięciu; trzymał się na bok z powodu krótszej nogi, ale wąs miał wyszwarcowany i nastrzępiony do góry, czub zaczesany paradnie i kolczyk w uchu, co, przy mocno zadartym nosie i wysoko zawiązanej chustce, dosyć pocieszną czyniło facyatę. Fizyognomia rezydenta mówiła dowodnie o małej słabostce do wódki lub nalewki, inaczej bowiem, rozlanej po niej barwy rubinowej trudno sobie było wytłumaczyć; oczy jednak czyste, wejrzenie śmiałe, mowa przytomna, zbijały to przypuszczenie. I nikt pono jeszcze Rejentowicza Lacyny pijanym nie widział, a w towarzystwie, mimo usilnych nalegań, nigdy wódki ani żadnego nie powąchał trunku. Chłopiec jednak który mu posługiwał, niecnota jakiś, może z gniewu czy przez płochość, ogadał go na folwarku, że butelczynę miał zawsze w łóżku i dopiero zgasiwszy świece, do poduszki się zakrapiał. Potwierdzało nieco tę plotkę, że pana Lacyny w nocy w żaden sposób dobudzić się nigdy nie było można, tak miał sen niesłychanie twardy; i to także, że butelki śmierdzące kotłówką, znajdowano w jego wezgłowiu: ale on dowodził, że od bólu zębów płukał tylko usta wódką z imbierem, a składał się tem, że go oko ludzkie nigdy pijanym nie widziało. Zresztą jak tam było w istocie, Bóg jeden raczy wiedzieć; dosyć że Rejentowicz był okrutnie czerwony. — Gdzieżeś aspan był dzisiaj? — zapytał hrabia rzucając nań bystre spojrzenie. — Wszędzie, jaśnie panie: od kołka do kołka. — Ale ja cię nie o to pytam, czyś liczył kołki w płocie, bo mnie licho potem. — Na oborze, jaśnie panie, u owiec, w stodole, w stajni: expresse wszędzie, — dokończył spiesznie Lacyna. — O którejże wpan wstałeś? — A o piątej, jak zawsze. — O piątej powiadasz! to więc na oglądziny wyjść musiałeś o której? — O pół do szóstej. — Wówczas już i ja nie spałem, tobym był słyszał skrzypnienie drzwiami, a nie słyszałem. Lacyna pokręcił tylko wąsa. — Nie mogę wiedzieć przyczyny. — No, to ja będę wiedział — odparł sucho gospodarz. Zamilkli. — Cóżeś wpan widział?— spytał po chwili. — A wszystko, jaśnie panie: parobkowi Iwanowi dałem w ucho__bo jeszcze spał, gdym przyszedł. — Dobrze, to nigdy nie zawadzi! — Ekonomowi się expresse powiedziało szczerą prawdę, bo na skrzypcach tylko gra, a gospodarstwa nie pilnuje. — Jakto? na skrzypcach gra?—podchwycił hrabia, —to on taki ekonom? Jeszcze mi będzie ogony końskie na smyczki obcinał! To taki ekonom! A. no! to go zaraz odprawić. Już ja wiem co to z artystami mieć do czynienia.... Pan Lacyna zapłonił się i zafrasował; trzeba bowiem wiedzieć, że ekonom ów miał bardzo ładną siostrę, przy której krosienkach kulawy przesiadywać lubił, a wyrwała mu się ta nieszczęśliwa denuncyacya tylko dla okazania gorliwości. — Jużto żeby go odprawiać, nie zasłużył — przerwał Rejentowicz — bo aczkolwiek gra, i nawet nie źle gra na skrzypcach, ale tylko w chwilach wolnych od obowiązków, a rolnik dobry.... — I siostrę ma niczego?— podchwycił mrugając nosem stary, poprawiwszy czapeczki, — a waćpan zawsze jeszcze choć stary to głupi: i w starym piecu djabeł pali.... Lacyna odgadnięty okrutnie się oburzył, stuknął kijem, ruszył ramionami, poskoczył, nastrzępił czuba. — Albo mnie ona tam w głowie! tfu! expresse panu powiadam, że to dworskie plotki, — Rejentowiczu kochanie, to nie są plotki, to święta prawda; zawsze ci w głowie miłostki, a patrzaj, że już ci zęby wypadają, choć płóczesz wódką z imbiérem. Na to Lacyna, choć stojąc na miejscu, takie zaczął okazywać znaki niecierpliwości, że Hrabia wreszcie mu dał pokój. — O tém potém — rzekł — a co dalej? Siwa krowa? — Zdechła, jaśnie panie. — Skórę kazałeś zdjąć? — Zdjęli. — A gdzie powiesili? hę? Pewnie na wyżkach w oborze; toż to bydłu szkodzi i choroby może naprowadzić. — Ale nie, nie: w starym śpichrzu. — Nieprawda bat'ku, ty nie wiesz, a kłamiesz; to ci z oczów widać. Każże mi ją zdjąć z wyżek i przenieść do starego śpichrza. Dalej co? — Nic: wszystko expresse dobrze. — Owce kaszlą? — Bardzo mało. — Przyznaj się żeś u owiec nie był, bo gdybyś zajrzał, byłbyś kaszel słyszał, a tu już- rano po lekarstwo przychodził Owsiej, i powiadał, że okrutnie kaszlą. Lacyna przygryzł usta. — Dalejże co? — ciągnął siadając przed ogniem nieubłagany spowiednik, — a szpaczek jak się ma? — Zdrów, pił wodę, je siano, nic mu nie będzie. — A popatrzałżeś jak szedł do wody? wszak nogi jak na dybach; jeszcze się ochwatu nie pozbył. — To zwyczajnie, jaśnie panie, póki osłabiony po krwi puszczeniu. Hrabia pokiwał głową, zamilkł; Lacyna tymczasem wąsy wywoskowane do góry podkręcił, prżypominając im obowiązek sterczenia ku oczom, i czuba za jednym razem zatarł zręcznie. — Rejentowiczu kochanie, żebyś ty mi też jednę łaskę zrobił — rzekł po chwili hrabia Herman. — Ale co jaśnie pan rozkaże? — Tak to ty mówisz, a mnie nie słuchasz. Wiele to ja cię razy proszę, żebyś ty nigdy przedemną nie kłamał; ty taki zawsze swoje. Najprzód, że się to zupełnie na nic nie zdało, bo ja wszyściuteńko wiem co się we dworze dzieje, choć z izby nie wychodzę; powtóre, ty się tem dławisz, bo ci to niełatwo przychodzi, a naostatek i wstyd gdy się wyda. Otóż, serdeńko, czy nie lepiejby to było, jak zaśpisz, a nie zobaczysz tam czego, przyznać się poprostu i kwita: ja ci przecie oczów nie wydrapię. Masz lat pięćdziesiąt.... — Czterdzieści ośm, expresse, na N. Pannę Zielną, kończę, tojest skończyłem — przerwał żywo Lacyna. — A rozum jest na dwadzieścia pięć. Rejentowicz znowu począł stukać laską i strasznie się pérzyć, ale milczał. — Indycz się nie indycz, a ja ci prawdę powiem — ciągnął dalej spokojnie Herman: — najprzód długo śpisz, to i niezdrowo i nieprzyzwoicie, a dla ludzi zły przykład; powtóre, chodzisz zamiast do gospodarstwa, na folwark do panny Petronelli, która z ciebie drwi, bo ona ma lat dwadzieścia, tysiąc złotych w kuferku i buziaka nieszpetnego; potrzecie, ale temu dam pokój. Idź serdeńko, każ sobie dać śniadanie; ja dziś nie jem, nogi bolą, głód najlepszy lekarz: będę pościł na kleiku.... I syknął biorąc się za kolana. Lacyna spojrzał, nachmurzył czoło i wyniósł się po krótkim ukłonie, stukając kijem i mrucząc pod nosem. Ledwie wyszedł i drzwi się za nim zamknęły, gdy drugie mniejsze otwarły się powoli i ukazał się chłopak w szaraczkowej kurtce, pokorny i mizerny. — Proszę jaśnie pana, tam ktoś czeka. — Kto? gdzie? — Przyjechał i prosi się z panem widzieć. — Gdzie stanął? Czy przed drzwiami, czy koło folwarku, czy przy bramie? — Koło folwarku. — A czem przyjechał? — Kałamaszką, parą koni; chłopek go przywiózł. — Stary? młody? — E! ni stary ni młody. — Jak się nazywa, nie wiesz? — Na folwarku mówili, że Porciakiewicz. Hrabia pokiwał głową jakby dał do zrozumienia, że się już sprawy i człowieka domyślił. — Przyprowadź go tu. — A którędy? — Jużciż kiedy parą koni przyjechał, to wiesz, trutniu, że nie przez pokoje, ale przez tył domu i kredens.... Chłopak zniknął, a hrabia chwilę siedział patrząc na niebieski płomyk olszowej kłody, pogrążony w bezmyślnem odrętwieniu. Wkrótce znowu skrzypnęły drzwiczki i wsunął się mały człowieczek w surducie opiętym, niegdyś bronzowym, bardziej zleżałym niż znoszonym; ubrany ubogo, ale chędogo i w stroju widać sobie niezwyczajnym, bo mu w nim było niezręcznie, co po ruchach rąk poznać można łatwo. Miał nawet rękawiczki obszerne, z których jedna już spoczywała, a druga jeszcze opaloną okrywała mu rękę. Był to szlachcic z sąsiedztwa, zapewne posiadacz małej cząstki we wsi, gospodarz rzadko wychylający się z domu, bo wszedłszy po wschodach do pokoju, mało nie upadłszy w progu, przy pierwszem powitaniu nie wiedział co począć, tak był pomieszany. Hrabia wstał trochę, przywitał go zimno i wskazał mu krzesło, na którego on brzeżku przysiadł się ostrożnie, nieśmiało rozglądając po smutnej izbie. — Dawnośmy się tu nie widzieli, panie Eufrazy. — Kopę lat, panie hrabio. — Kopę jak kopę, z dziesiątek pewnie. — Tak, coś około tego. — Jużciż nie z grzeczności do mnie przyjechałeś: lubię prawdę i otwartość; masz interes, powiedz mi szczerze co cię sprowadza? Zagadniony tak nagle Porciakiewicz zmieszał się tylko i westchnął. — Ej! czy nie bieda jaka? — Pan dziwnie zgadywać umiesz.... — A cóż? z ochoty nikt do mnie nie zawita. Pan Eufrazy spuścił głowę i zaczął miąć w rękach czapkę i rękawiczki, zimny pot oblewał mu czoło; westchnął. Gospodarz przypatrywał mu się ciekawie; zdawał się odgadywać wewnętrzny jego niepokój i boleść, zimno je jakoś badając. — To cała historya! — westchnął nareszcie Porciakiewicz. — Mów historyą całą, ja mam czas, posłucham. — Pan hrabia, któremu Bóg dał tak znaczny majątek..... — Bóg zapewne, ale przytem praca i oszczędność, panie Eufrazy. — Jedno przy drugiem, panie hrabio; ale pan dziś i nie pojmiesz może i nie uwierzysz jak drudzy żyją. A! ciężkie to życie ubogich! — Nie trzeba być ubogim.... — A jeśli kto bogatym być nie może? — To przesąd, panie Eufrazy, każdy może kto chce: trzeba tylko chcieć mocno pieniędzy, mocniej niż czego innego, a będzie się je miało. Ale wy myślicie, że one przyjdą jak pieczone gołąbki: — w tem błąd. Czekając nie doczekasz się: potrzeba je zdobyć. — Człek też, Bóg widzi, całe życie pracuje ciężko; ale żona, dzieci.... — Kto chce pieniędzy żeni się ze szkatułką, a ruble mu służą za dzieci. — Jakże żyć samemu? — W takim razie wolisz dzieci i żonę niż pieniądze. — A możnaż o to pytać? — przerwał szlachcic przestraszony prawie. — No! to masz więc, co wolisz! — odparł ruszając ramionami hrabia, który tarł bolące nogi swoje. — Po ojcu dostałem cząstkę w Zabłotowie, — mówił dalej Porciakiewicz, — dwóch chłopków, panie hrabio i trzy włóki gruntu, bo mi to obcięli z exdywizyi. Byłbym się jakoś może wygrzebał, gdyby nie jedno po drugiem nieszczęście. Pierwszego roku grad, potem mi się stodoła ze zbożem spaliła, trzeciego lata wymokło, ludziska się pochorowali, przyszedł rekrut i spłat, podatki, a trzebać żyć i jeść, z żoną i ośmiorgiem dzieci.... — Ośmioro dzieci! — chwytając się za czapeczkę, zawołał hrabia, — ośmioro dzieci! a to kara Boża! Porciakiewicz osłupiał, załamał ręce i spojrzał mu w oczy przerażony. — Panie hrabio, my to biedni błogosławieństwem Bożem nazywamy.... — O Maltusie, cóż byś na to powiedział! — uśmiéchnął się gospodarz. Ale to dziwna, że dotąd jeszcze nie poumieraliście z głodu!! — Pracujemy wszyscy, — odpowiedział uspokajając się Eufrazy — ja sam nie wstydzę się chodzić za pługiem, żonisko robi w ogrodzie i około przędziwa, dzieci także pomagają, choć do starszych już potrzeba było wziąć człowieka, coby je choć czytać uczył. Dorósłszy pójdą, służyć, kiedy ich Bóg nie stworzył do panowania! Ale w tej chwili — dodał — jestem w bardzo ciężkiem położeniu; tyle mnie wypadków nawiedziło, podatki zaległy, spłat, procent do kościoła, trochę i żydowskich dłużków: już nie mogę wystarczyć, głowę tracę, zabiorą, mi chatę — zawołał wybuchając z rozpaczą — zabiorą, mi dach mój! A gdzie ja się podzieję z dziećmi? A! panie hrabio, miéj litość nademną; miej litość: dopomóż nieszczęśliwemu. To mówiąc wstał Porciakiewicz i przypadł z ręką, do kolan pana Hermana. Hrabia pokiwał głową, zamyślony. — Najprzód, kochanie moje, szanowny panie Eufrazy — rzekł po woli — powinieneś to wiedzieć znając mnie trochę choć z języków ludzkich, że ja litości nie mam. Litość jest rzecz głupia, człowiek się przez nią robi szlamazarny i potem sam jej od drugich potrzebuje. Musisz i to wiedziéć także, że ja się sam prawie dorobiłem tego co mam. Było tam coś, ale odłużone, a dziś i majątek niczego i w szkatułce zapas jest; alem i pracował i skąpił od gęby sobie ujmując: jużcić, pozwól, nie dlatego pewnie, aby potem między ludzi rozdawać. — Ale pan masz serce.... — Nie, nie kochanku, zupełnie się mylisz; serca nie mam, litości nie znam. Nikomu pomocy nie odmawiam; że pieniądze są, nie taję, tylko mi zaraz potrzeba pokazać, że nie stracę a zyszczę, bo do ofiar wcale nie mam ochoty i tychby się darmo odemnie spodziewać. — Ależ ja jałmużny nie proszę, — zawołał Eufrazy — datkubym nie przyjął, póki są ręce, co pracować mogą; ja proszę pożyczki, a jak się dźwignę, powrócę.... — Jakaż tedy pewność, panie Eufrazy? — Praca moja i uczciwość.... — Uczciwość to jeszcze nie ewikcya, a praca!! A nuż wpan umrzesz, ja cię na tamtym świecie szukać nie będę! dzieci i żony nie skonfiskuję, bobym jeszcze musiał je karmić.... Mówił to niezupełnie chłodno, ale wysilając się na obojętność, która oszukała Porciakiewicza. Szlachcic zapomniawszy o biedzie, słuchał go z podziwieniem jakby aktora na teatrze: nie mógł pojąć tego człowieka. — Mylisz się grubo, — dodał hrabia powoli, — tak rozumując rachujesz na gruszki wierzbowe.... Wiele wpan masz dusz na te trzy włóki gruntu? — Pięć dusz męzkich, a trzy kobiece. — A wiele na tem, razem wszystkiego długu? — A! panie, już z górą dwa tysiące złotych. — Widzisz! twoja cząstka, gdyby była najlepiej zagospodarowana i z remanentami, których ty niewiele mieć musisz, warta, przypuśćmy trzy tysiące. — Cztery mi dawano. — Gdyby i pięć nawet; dług rośnie nie płacony, i zjada coś powoli: wyleźć z tego nie możesz. Porciakiewicz zbladł, łzy mu się zakręciły w oczach, ale je szybko otarł rękawiczką.. — Gdybym ci pożyczył pieniędzy, musiałbym potem niepotrzebną, mi cząstkę zabierać, i to jeszcze w wysokiej cenie, bo takie cząstki wy zawsze sobie daleko drożej szacujecie. Jeszcze w dodatku ludzieby krzyczeli, żem was z ośmiorgiem dzieci nielitościwie na bruk wyrzucił... a mnie to na co? — A! żebym tylko dług mógł spłacić! — Jakimże sposobem! Przypuśćmy żebym ci dał pieniądze, a odbierał kapaniną: jakże z żoną i dziećmi na dziesięciu morgach i siebie wyżywić, i ciężar ten spłacie? To niepodobna. Szlachcic padł na krzesełko wzdychając. W tej chwili znikł mu z oczów hrabia, gościna, żal taki ucisnął serce, że o wszystkiem co go otaczało zapomniał; osłupiałemi oczyma wpatrzył się w ogień, a łzy potoczyły się po bladej twarzy: milczał, myśląc gdzie się podzieje z towarzyszką życia, z drobnemi dziatkami, gdy go z pod dachu ojcowskiego wypędzą. Hrabia przypatrywał mu się ciekawie. — Wyście tak wszyscy — rzekł pocichu gderając — nie ma kawałka chleba dla dzieci, a żenicie się zaraz ledwie wąs, i w chacie tego jak maku.... A potem całe życie pokutujecie za wesoły dzionek. Porciakiewicz mimo zaprzątnienia posłyszał te słowa, i żywo podniósł głowę. — A! panie — rzekł — jedno tylko ubogiemu zostało serce. Możnaż żyć tak samemu, nie mieć do kogo przemówić słowa, skazać się na wiekuistą tęsknotę dlatego, aby nie pracować i nie myśleć o przyszłości. Nędza nie byłaby mi straszną, gdybym przy niej nie miał doskwierających długów — głodubyśmy się nie zlękli. Wolę czarny chleb, byle go było z kim podzielić. Moje dzieci! moje dzieci — dodał ze łzami. Hrabia ruszył ramionami. — Gdybym miał tę głupią, jak ją wpan nazywasz, litość, poszedłbym dawno z torbami — odezwał się powoli: — tu trzeba w czem innem rady szukać. — Sprzedać chyba i pójść służyć. — Ale ba! z żoną i ośmiorgiem dzieci nie łatwo kto wpana weźmie: ordynaryi strasznej będziesz potrzebował. Ta uwaga musiała do reszty zniecierpliwić Porciakiewicza, który wstał nagle i nic nie mówiąc zabierał się odchodzić. Hrabia nań spojrzał. — Harda dusza w ubogiem ciele — rzekł do siebie.... ośmioro dzieci! ośmioro dzieci! — Żegnam pana hrabiego — odezwał się sucho Porciakiewicz. — Zaczekajno, może znajdziemy jaką. radę; nie przez litość, bo to głupia rzecz, ale przez rozumny rachunek... uczciwy. Mimowolnie Eufrazemu wyrwało się z ust z podziwieniem, powtórzone uczciwy! — Cóż to wpan mnie już masz za takiego łajdaka — przerwał zupełnie spokojnie hrabia — że się dziwisz gdy mówię, uczciwy? Nie znasz wpan ludzi. Nikt mi nie zarzuci, żebym co popełnił niepoczciwego; rachuję tylko ściśle, najściślej, nic więcej, i żadnemi próżnemi fantazyanmi siebie i drugich nie bałamucę. Porciakiewicz zatrzymał się zmieszany. — A kto nie rachuje, lituje się i serce ma miękkie, nie zajdzie daleko. Dlaczego ja mam pieniądze? — bo rachuję, bo się nie zwodzę: bom skąpy. — A jestżeś wpan szczęśliwy? — ośmielając się nagle przerwał szlachcic, który stanął naprzeciw niego. — Porozumiejmy się: co wpan nazywasz szczęściem? — zapytał hrabia. — Kochasz kogo? — przerwał Eufrazy. — Nikogo: to głupstwo — rzekł gospodarz — ale mam takie szczęście jakiego chciałem, bo każdy ma to czego chce: wpan ośmioro piszczących dzieci, a ja worki i folwarki. — I tego ci dosyć? — Nie, nie dość: ja chcę mieć więcej pieniędzy, a wpan może jeszcze więcej dzieci? I uśmiechnął się szydersko. — Gdyby mi Bóg dał jeszcze jedno, nie narzekałbym pewnie — rzekł Porciakiewicz. — Toś szalony, pozwól sobie powiedzieć. — Toś nie człowiek, kiedy nie pojmujesz tego! — dorzucił gorąco, do ostatka przywiedziony szlachcic — I możesz wyżyć wśród tych czterech ścian czarnych, sam jeden, otoczony płatnemi sługami, nie słysząc nigdy czulszego słowa i dziecinnego głosu... uśmiechu bez przymilenia, bez pieszczot, rodziny, bez... Tu wstrzymał się miarkując w zapędzie, chociaż na bladej twarzy gospodarza, nie postrzegł najmniejszego znaku nieukontentowania. — Widzisz wpan, że mogę — odpowiedział hrabia. — Gdy mi nudno, wołam Lacyny i kpię sobie z niego; posyłam po Radwanowicza, który mnie śmieszy; kłócę się ze starym Pawłem... liczę pieniądze, gderam i straszę ludzi... ciągnę kabałę, czytam, chodzę po pokojach i świszcze. — No! toś nie człowiek! toś nie człowiek! — zawołał zniecierpliwiony tym spokojem Eufrazy. — A w tem cała sztuka, żeby nie być człowiekiem! — uśmiechając się dokończył hrabia — wszystkie biedy z tego pochodzą, że nadto ludźmi jesteśmy... To sobie i dzieciom najprzód potrzeba wbić w głowę: człowiek z natury jest słaby, a słabości gubią. — Tak! tak! — rzekł niewstrzymując się i krocząc do drzwi Eufrazy — ale gdybyś ty mi swoje skarby, worki, zamek i majątki dał za moje piszczące dzieci i żonę, a wyrzec się ich kazał, plunąłbym na to wszystko, i poszedł klepać moją biedę. Nikt jeszcze z głodu nie umarł. — I to, kochanie, fałsz — przerwał zimno gospodarz — ludzie i puchną i umierają z głodu, prawda, że chłopi; a co się tyczy szlachcica, ten choć może nie umiera z głodu, umiera ze strachu głodnej śmierci, z mozołu, z utrapienia, z kłopotów:. wszystko to jedno. Eufrazy nic już nie odpowiadając, ukłonił się i szedł do drzwi, jakby mu pilno było wyjść z tej atmosfery lodowatej. — Ale zaczekajże wpan — odezwał się hrabia. — Szkoda czasu. — Kto wie? może co zrobimy, jeśli nie sercem, bo ja nie choruję na nie, to głową i rachunkiem. Porciakiewicz stanął, z wyrazem ciekawości raczej niż nadziei. — Wpan jesteś uczciwy człowiek i dobry gospodarz, mnie ludzi braknie; gdybyś się nie wstydził z dziedzica pójść na ekonoma......ha! któż wie! — Ale ja żadnej pracy nie wstydzę się, byle uczciwej! — rzekł szlachcic. — U mnie w Siennem bardzo źle idzie, ekonom pijak, lata po jarmarkach, chłopi robią, co łaska; muszę go wypędzić.... Dam wpanu jego miejsce. Twoja cząstka tuż, mógłbyś... Tylko żebyś mi tam więcej swojego jak mojego nie patrzał, i żeby cię nie wzięła pokusa pomagać sobie mojemi Siennickiemi. — Jeśli mnie hrabia masz odrazu posądzać, dajmyż temu pokój — zawołał Eufrazy żywo — ja znowu nie dam się męczyć jak Lacyna. — No! no! wiem, wiem, i gdyby nie wiara jaką mam w tobie, nie brałbym cię do Siennego. — Na cóż pan to mówisz? — Wolałbyś żebym milczał a myślał? Porciakiewicz zamilkł: chwilę tak patrzali na siebie. — W Siennem daję ekonomowi trzysta złotych i ordynaryą, zawsze to coś znaczy. — Wiesz wpan co, panie hrabio — przerwał szlachcic — ja ci uczciwie i gorliwie pracować będę: zrób trochę więcej. Przepędzę bydło moje do Siennego dla hypoteki, jeżeli słowa szlacheckiego nie dosyć.... zalicz mi teraz tysiąc złotych: wyratujesz i mnie i dzieci. — Czekaj, wieleż masz sztuk bydła? — zapytał hrabia zimno. — Zawsze się wbijałem w remanent, bo to cale bogactwo szlachcica i podpora gospodarstwa — rzekł Porciakiewicz; — mam krów dziesięć, pięć jałówek, ośm wołów i kilkoro cieląt. — Daj go katu! a czemużbyś nie sprzedał? — A! panie! toż to się wyhodowało w domu: to to wszystko nas zna, głosu słucha, do ręki idzie. Hrabia wziąwszy się wprzódy za boki, zaczął się śmiać ogromnie. — Dalipan — rzekł — ten się i w bydle kocha, tak mu tego kochania potrzeba! Porciakiewicz milczał zmieszany tym śmiechem. — No! no, nie gniewaj się; wolno tobie romansować z cielętami, wolno mnie się z tego śmiać: kwita. Ekonomowi z Siennego daję zaraz abszyt, bydło przypędzisz do mnie, i dam wpanu tysiąc złotych na sześć od sta. Po licu gościa prześliznął się jasny promyk radości, i zapomniawszy poprzedzającej nadto żywej rozmowy, znowu z ręką. do kolan przypadł hrabiemu. — A! niech ci Bóg płaci! Nie! nie! darmo się ty kryjesz i udajesz; i ty masz serce! Całe życie pracowałeś, aby się go pozbyć, ale nie potrafisz; i ty kochasz, i ty zlitować się musisz! Odzywa ci się w piersi człowieczeństwo... i tyś człowiek! Hrabia spojrzał nań ponuro, wstał powoli od stolika i w milczeniu poszedł do szkatułki stojącej na komodzie przy łóżku, a otworzywszy ją kluczykami dobytemi z kieszeni kapoty, począł liczyć pieniądze. — Skrypt na prostym papierze z wolnością przeniesienia na herbowy, ewikcya na nieruchomym i ruchomym majątku... i świadka nam potrzeba dla formy. — Hej! — krzyknął na chłopca, który ze swą bladą twarzyczką zjawił się zaraz we drzwiach; prosić Rejentowicza... jeżeli już nie na folwarku. — Tylko co poszedł, to ja go jeszcze dopędzę. — Natura ciągnie wilka do lasu — mruknął hrabia. — Oto wpan masz pieniądze, pisz skrypt, znasz formę? Położywszy czapkę i drżąc ze wzruszenia Porciakiewicz umoczył pióro i pisać począł, gdy wszedł Lacyna ale kwaśny i widoczne noszący na twarzy ślady rannej z panem rozmowy. — Podpiszesz mi się za świadka na skrypcie i dasz wiedzieć do Siennego, ażeby mi się ztamtąd ekonom wybierał: pan Porciakiewicz będzie gospodarował w tym majątku. Rejentowicz w milczeniu pokręcił wąsa, nie lubił bowiem tamtego ekonoma, który czasem do zbytku się przy pannie Petronelli przysiadał. — Spełni się, jaśnie panie. Hrabia najprzód sam skrypt odczytał, potem go dał Lacynie do podpisu; wyliczył pieniądze na stole i schował rewers do szkatułki, odprawując skinieniem Rejentowicza, który pospieszył na folwark. — Teraz, panie Eufrazy — rzekł zimno gospodarz — zmieniają, się nasze stosunki: wszedłeś wpan jako równy do równego, szlachcic do szlachcica — wychodzisz moim sługą., musisz o tem pamiętać. Praca i gorliwość wpana całe do mnie należą, za to jego rozum całkiem mu zostawiam, bo go nie potrzebuję. Mam ten zły zwyczaj, że tylko swojego używam; proszę więc z rozumem do kieszeni, przyda się na własny użytek, a tylko to robić, co ja każę. — Bardzo dobrze, — odpowiedział szlachcic, — ale też ja za skutki cudzego rozumu odpowiadać nie będę. — Logicznie! logicznie! podobasz mi się!... No tak, za niedozór wpan, za dyspozycyą ja płacę. Obejmuj gospodarstwo natychmiast: jak się ekonom dowie, że go foruję, gotów sobie pozwolić. Klucze wziąć natychmiast, dyspozycyą, przyślę: do widzenia. Na tem skończyła się rozmowa. Po wyjściu Porciakiewicza, hrabia długo siedział w krześle nieruchomy i zamyślony; znać było, że niezwykłe jakieś przyszły mu dumania, że się coś odezwało w zaschłem sercu starego, co już za zmarłe i pogrzebione uważał. Ze zwieszoną, głową, z brwią nawisłą marzył spoglądając na ogień; westchnął potem, wstał, poszedł do okna, w którem dla szpiegowania gospodarstwa zwykł był siadać, i przypadłszy na ławeczce znowu długo poglądał na pustą, drożynę wiodącą ku tokom. Chociaż od lat bardzo dawnych jednostajnym trybem szło to życie, któregośmy próbkę widzieli, i można było sądzić, że hrabia przywykł już do niego: nie zupełnie jednak zapomniał innej przeszłości. Krótką ona była, ale w niej najgłówniejsze życia jego mieściły się wypadki: pierwsza miłość młodzieńcza, pierwsze walki ze światem i jego sprawami, pierwszy rozwój charakteru i poświęcenie uczucia dla rachuby. Na dnie tych wspomnień, jak sucha, żółta wydma piasczysta zalegających dziś serce, były gdzieniegdzie pruszynki złota świecące. Przebiegając mimowolnie swą. przeszłość, Herman zdawał się czegoś żałować, czy śmiać się z czegoś może. Na twarzy jego zawsze jednym okrytej wyrazem, smutek i wesele podobnem malowały się skrzywieniem. Myślał. o młodości, która dlań skończyła się tak nagle, o wszystkiem czego doznał i nie uczuł w życiu, co przeszedł i czego nie kosztował. Szczery względem ludzi, nielitościwym był i dla siebie, i spowiadając się, gorzkiemi poił prawdami. — Stary, szeptał w duchu, może miał słuszność ten biedak: jestżeś ty szczęśliwy? Znałeśże ty życie? Czy to czego pragnąłeś, coś wybrał dla siebie, wystarczyło, na zapełnienie piersi, na uspokojenie tęsknoty i pragnień? Spytaj siebie, przebież swą przeszłość i daj odpowiedź tak surową., jak dajesz obcym, co do ciebie przychodzą żądać pociechy, a ty ich poisz goryczą. Nie! — nie jesteś szczęśliwy; ale któż się nim śmie nazwać? Ten biedak może, który słyszy co wieczora modlitwę swych dzieci, którego wita uznojonego głos żony na progu, który kocha, i powracając do domu, znajduje tyle rąk co mu się u szyi uwieszają, który ma z kim płakać, przed kim się poskarżyć: a ja?... nikogo nie mam, nikogo! Rozśmiał się dziwnie. — Głupstwo, rzekł do siebie, mam pieniądze, niemi panuje nad całym światem; sumienie spokojne, żadnych złudzeń. Widzę czyste wszystko, nie oszukuję się niczem, mam czegom pragnął.... to dosyć! Życie nie może dać więcej. A jednak? Dlaczegoż mi tak tęskno, czemu gderanie na Lacynę, kłótnie z Pawłem i rachunki i książki nie uspokoją, nie nasycą? Dlaczego patrząc na dzieci, zazdroszczę tym co je maja, i kobiecy uśmiech wprawia mnie w rozdrażnienie jakieś, i niepokoję się jak gdybym czegoś nie spełnił? To głupi instynkt zwierzęcy, to słabość z której się otrząsnąć potrzeba. Mam czegom chciał, powtórzył, bo wszyscy mają, to czego pragną, gorąco: wola jest dźwignią, ogromną, i chcieć potrzeba tylko. Chciałem, zrobiłem majątek; odsunąłem się od ludzi, wyrzekłem słabostek, na które oni chorują., uchwyciłem treść życia, wycisnąłem z niego esencyą. Napiłem się: gorzko mi w ustach. I zamyślił się biegnąc znowu ku młodości swojej. W życiu jego niewiele było wypadków, wszystkie wszakże przeważnie wpłynęły na nie. Syn rodziców, którzy, by wytrwać na stanowisku na jakiem ich imię stawiło, znacznie nadszargali majętności, Herman zawczasu napatrzył się walki próżności z niedostatkiem. Komedya ta wstręt w nim rozbudziła i ohydę, postanowił czynnie i śmiało wziąć się do życia; ale widząc jak boli upadek, co kosztuje fałsz, całą. nadzieję położył w dostatku i życie zdobyciu go poświęcił. Wychowany na swój czas starannie, nie bez talentów i zdolności; gdy go odumarli rodzice i przyszło do podziału majątku z bratem Raj- mundem, począł od wyboru schedy, która na pozór była gorszą, trafnie przewidując, że oceniona nizko, da mu sposobność łatwiejszego dorobku. Zostawił bratu Zarubińce wołyńskie w pięknej glebie położone, ale mniejszego obszaru, a sam wziął Horycę z przyległościami, które za lichotę uważano. Wszyscy się śmieli z niego, że dobrowolnie skazał się na grzebanie w piasku, posądzono go nawet o bezinteresowną ofiarę dla brata; ale gdy objął Horycę, okazało się, że albo on, albo traf za niego doskonale rachować umiał. Majętność osławiona, w lichej ziemi, była oceniona zbyt nizko; lasy uważano za zupełnie zniszczone i nic już dać nie mogące, bo w nich starzy hrabiostwo kilkanaście lat belki i klepki wyrabiali. Tymczasem Herman zaraz po odebraniu majątku wyprzedał jeszcze za przeszło sto tysięcy złotych sosen, spławił do Pińska trochę, opałowego drzewa i dwakroć sto tysięcy długów w przeciągu roku opłacił. Potem hermetycznie las zamknął na lat dwadzieścia, nie dając nikomu z siekierą, wjechać do niego, a sam wziął się do gospodarstwa. Na ziemię niewiele w istocie można było rachować, chowem więc bydła w ogromnej ilości, gorzelniami, smołą z pniów starych, z których oczyszczał bory, powoli dorobił się grosza i wkrótce stanął na tej stopie, że się, długów przywiązanych do schedy pozbył zupełnie, a nawet kapitały składać począł. Wyszedłszy na swobodę, młody jeszcze, osamotniony, znalazł trafem w sąsiedztwie dom, który go przywabił. Hrabia nie miał myśli bliżej się z nim związywać, ale tam znalazł przyjemną rozrywkę; bawił się i po swojemu rachując tylko co mu da zabawkę nic nie kosztującą, stał się w domu państwa Morosz prawie codziennym gościem. O milę od Horycy stary pan Morosz, niegdyś pełnomocnik Radziwiłłowski i sławny patron trybunalski, podupadłszy dziwną losu koleją, wziął był dzierżawę, na której mu się zmarło, zostawiając żonę i córkę w bardzo ciężkich interesach. Byłto dzieciak ośmnastego wieku, otarty w świecie, bywalec wielki, światowiec, nienazbyt delikatnego sumienia, żartujący nawet ze zbytniej uczciwości; hulaka, wesoły koleżka, ze wszystkiemi wadami i przymiotami swojej epoki. Do pojedynku stanął zawsze, ale biednego oszukać, popierając złą sprawę, z sumieniem się pokłócić dla pieniędzy, nieustannie potrzebnych i ciągle odpływających na huczne zabawy, zrobić coś podejrzanego: — nic go nie kosztowało. Nie zebrał jednak grosza, choć zmarnotrawił miliony; przyzwyczaił tylko żonę i dzieci do zbytków, a umierając zostawił je prawie bez żadnego mienia. Żona jego, wychowanka niegdyś Radziwiłłowskiego dworu, jak ludzie szeptali, chwilowo podobno ulubienica książęca, płocha, zalotna, żywa, dobrze dlań była dobraną parą. Lubili oboje żyć, wiele sobie nawzajem wybaczali i dotrwali do końca w serdecznej zgodzie, opartej na wzajemnej płochości. Gdy Morosz umarł, wdowa, obrachowawszy się, postrzegła, że z wielką biedą potrafi się ledwie utrzymać przy dzierżawie. A choć to była possessya, dom wszakże na cale pańskiej stał stopie i zejść się z niej nie chciało. Córka dorastała, była i wychowaną, starannie i cudnie piękną, a umysł jej obiecywał, że na świecie wielkie ją czeka powodzenie. Pani Morosz więc przyszłość budując na czarnych oczach Izabelli, na jej talencie do muzyki, dowcipie i francuzczyznie, nie zmieniła trybu życia po śmierci ex-mecenasa. Żałoba jakoś nie była bardzo smutną; do domu, w którym sama pani ożywiała wszystkich wesołością i dowcipem, a oprócz panny Izabelli, dwie były krewniaczki bardzo piękne, cisnęła się młodzież, tłumnie. Panna zasługiwała na hołdy, które odbierała; gasiła wszystkie rówiennice śmiałością, żywością, wdziękiem, umysłem nad wiek rozwiniętym. Szczególniejszym jednak zbiegiem okoliczności, choć kochali się w niej na zabój kto żył, nikt jakoś nie posuwał się do jej ręki. Hrabia Herman, który przybył do tego domu już po śmierci mecenasa i często w nim przesiadywał dla pięknych oczek panny Izabelli, zwrócił zaraz na siebie uwagę matki i całą, jej przebiegłość macierzyń- ską i kobiecą. Posiadacz znacznego majątku, młody, rozsądny, dobrze wychowany, był dla panny świetną partyą, dla pani Morosz portem spoczynku, kotwicą wybawienia; zwróciła się też ku niemu może zbyt natarczywie, nadto zapobiegliwie, pracując na zawód, który ją, miał spotkać. Kobieta rachowała na młodość, na serce, a panna Izabella uczciwie i dobrze wyuczona, zręcznie jej w tem dopomagała; na nieszczęście obie kobiety widziały w nim pospolitego młodzieńca, używały środków zwyczajnych i niemi odstręczały go tylko. Gdy hrabia przybywał, zostawiano go sam na sam z panną po całych dniach. Izabella śpiewała dlań i grała, starała się zastosować do jego charakteru, upodobań, fantazyi.... I ostatecznie pokochała się w nim szalenie, gdy on pozostał sobie zimnym i obojętnym jak był. Zręczny i ostrożny, ze swej strony nie wygadał się nigdy zanadto, nie obiecywał nic, bawił się, odjeżdżał, powracał, zwlekał, aż wreszcie pani Morosz musiała z największą grzecznością zwrócić jego uwagę na to, że po- winien już był odkryć się z zamiarami, jeśli jakie ma, bo inaczej zaloty widoczne przyszłości jej córki szkodzićby mogły. Zagadniony w ten sposób hrabia odpowiedział bardzo grzecznie, że dotąd żadnych nie miał zamiarów, skłonił się nizko i zupełnie bywać zaprzestał. Panna Izabella się rozchorowała, dom cały okrył żałobą; musiano przez sąsiadów, przyjaciół, krewnych ściągnąć hrabiego nazad do domu pani Morosz co nie łatwo przyszło. Zostawiono rzeczy naturalnemu biegowi, a panna Izabella silna wolą, miłością, wdziękiem, była prawie pewną, że zmusi w końcu hrabiego do ożenienia. Być może, iż mu to kiedy przeszło przez głowę, ale się tak trzymał na wodzy, tak był przywykł do rachunku, iż się z tem wcale nie wydawał. Kilka lat rzeczy były w jednym stanie, na jednym stopniu: Herman przyjeżdżał, bawił się, śmiał, żartował, słuchał muzyki, bywał czasami czulszy, zdawał się podbity; potem stękał znowu i znowu powracał, aż panna Izabella która go szczerze kochała, po młodemu, wpadła w rodzaj melancholii. Że jej z nią, było bardzo pięknie, hrabia częściej tylko przyjeżdżał, wzdychał z nią. nawet, ale to nie wpłynęło na żadne z jego strony wyraźniejsze oświadczenie..! O mil pięć od Horycy ku Wołyniowi, mieszkali niejacy państwo Burakowscy. Sam pan nie wiedzieć zkąd był przyszedł do ogromnego majątku. Przybył z za świata; ze swojej przeszłości wcale się nie tłumacząc, kupił dobra znaczne, i osiadł w nich. Powierzchowność jego zdradzała ledwie oskrobanego dorobkiewicza, żona nie była pokaźniejszą, oboje niezmiernie śmieszyli świeżem państwem swojem i zbytkiem złego smaku. Mieli oni córkę tylko, jedynaczkę, którą, jak słychać było, chcieli koniecznie wydać za utytułowanego księcia jakiego lub grafa. Typy tego rodzaju są u nas pospolite, a dochodzą do niesłychanych śmieszności rozmiarów. Trafiają się one i gdzieindziej, nigdzie im tak jednak może słońce i powietrze ku rozwinieniu bujnemu nie sprzyja. Burakowscy, których origo całkiem była mgłą okryta, zdali się nieledwie jakąś odgrzebaną z pod sukmany rodziną, co nagle skarb znalazłszy, przebrała się w aksamity, a chodzić w nich nie umiała, niedołężnem naśladowaniem tego, co ją otaczało, pobudzając do śmiechu. Przy najlepszych chęciach brania ich na seryo i wynalezienia jakiejś dobrej strony, niepodobna było jej odszukać. Sam Burakowski tłusty, czerwony, krzykliwy i gestykulujący niebezpiecznie, tak, że w czasie rozmowy z nosem opodal trzymać się było potrzeba, prosty człek, mówić nie umiał choć hałasował. Żadnego, nawet tego którym się tłumaczyć usiłował, języka nie znał; skąpy był, chciwy, podejrzliwy i łatwowierny razem, dosyć ograniczony a najpoczwarniej nadęty, pnąc się do panów i uważając się za jednego z nich. Zdawało mu się, że odkrył tajemnicę państwa, która podług niego zależała: najprzód, na pieniądzach; powtóre na śmiałości w postępowaniu, ruchach i mowie; potrzecie, na oddzieleniu się od tego, co nie było panem. Postępował też ściśle według swojej teoryi, jak chcącemu uchodzić za pana przystało; z pieniędzmi się przechwalał co chwila, starając się okazać, że ich ma wiele: krzyczał, rzucał się i łajał śmiało, a żył tylko z temi, których za równych sobie uważał, resztę mając za motłoch, na który jeśli z łaski spojrzał, jeśli przemówił z potrzeby, dawał zaraz czuć, aby się trzymali daleko i pokornie, Za to z temi, którzy, wedle niego, byli mu równi, w czułej starał się, a często przykrej dla nich, zostawać poufałości. Plagą też był Burakowski, i gdzie się ukazał uciekano od niego jak od powietrza (czego on nigdy nie chciał widzieć i nie wziął do siebie). Mały, bryłowaty, na krótkich grubych nóżkach, z otyłą wygoloną twarzą i nastrzępionym do góry czubem siwiejącym, dosyć brudny i zaniedbany, wyglądał jak karykaturka porcelanowa, niedobrej fabryki. Szanowna jego małżonka równie jak on nie młoda, słusznego wzrostu jejmość, niegdyś piękna, co jeszcze dla archeologa łatwem było do poznania, wyglądała jak dobrze zachowana mumia egipska; była milcząca, sztywna, i miała dwa tylko nałogi: spoglądania w lustro zbyt częstego, i zbyt częstego mówienia o sobie i swej piękności. Wyszedłszy z tego zajmującego przedmiotu, niewiele miała do powiedzenia, słuchała nawet z roztargnieniem, gdy jej co opowiadano i patrzyła milcząca w zwierciadło, naprzeciw którego zawsze starała się usiąść. Mowa jej nie dowodziła bardzo starannego wychowania, za to ruchy przesadne, wymuszone dla nadania im niby dobrego tonu, były do najwyższego stopnia śmieszne, bo niesłychanej pełne pretensyi. Strój dziwaczny przyczyniał się jeszcze do uczynienia jej odpowiednią mężowi karykaturą. Przybyli jakoś zdaleka z pieniędzmi znacznemi Burakowscy, okupili zadłużony klucz, według rachuby pospolitej tysiąc kilkaset dusz liczący, i wyrestaurowawszy stare domostwo, poczęli się bawić swojem państwem. Z nadzwyczajnem staraniem ukrywali swoję przeszłość; wymykały się im jednak pół- słówka dowodzące, że musieli majątek zebrać na ekonomstwie, dzierżawach i jakichś nieczystych frymarkach. Wśród rozmowy, ilekroć pan odezwał się z jakiem niefortunnem słowem, pani pokaszliwała; ile razy pani mówiąc o swojej piękności wspomniała jakiś kompromitujący stosunek, pan chrząkał; natychmiast potem spojrzawszy sobie w oczy, zwracali na drogę przyzwoitszą. Przyjęcie państwa Burakowskićh wśród obywatelstwa możeby było doznało niejakich trudności i uległo zwykłym boleściom i upokorzeniom wszelkiej naturalizacyi, gdyby nie ta okoliczność, że z niemi razem przybyła już piętnastoletnia dorastająca córka, jedynaczka, panna Eliza Burakowska, która świetne wychowanie odebrała na pensyi we Lwowie, była już piękną jak niegdyś matka, a w przyszłości obiecywała być dziedziczką owych tysiąca kilkuset dusz i kilku tysięcy włók lasu. Pan Burakowski w chwilach, w których do otwartszego wynurzenia się był skłonny, mrugając jednem okiem, powiadał: — Kochany panie... moja Eliza może sobie i księcia ułowić: to pański kąsek! milioniczek! milionik i z czubem! z dobrym czubem! A sama cacia, niech ją Bóg ma, i główka nielada i buziak niczego! Buziak był w istocie śliczniuchny, oczy czarne choć niewielkie jak dwa węgielki, buzia malinowa, krągluchna, nosek odrobineczkę zadarty, ale malutki i zręczny, a uśmieszek i wejrzenie przejmujące; tylko rączkę choć białą miała dość dużą, a nóżek jakoś nigdy nie pokazywała, to o nich nikt nie wiedział. Wychowanie jej w istocie było świetne, bo grała przepysznie i hałaśliwie a prędko, śpiewała wdzięcznie piosenki włoskie i francuzkie, których charakteru miłosnego rodzice nie podejrzy wali, czytała romanse francuzkie, i umiała śmiało dawać sobie radę na świecie, choć rodzice często jej zawadzali, a za ojca i matkę czerwienić się musiała po łokcie. Eliza była żywa, lubiła wesołość i uśmiechy, zresztą dobre dziecko, trochę roztrzepiotane, o którego przyszłości wyrokować było trudno; bo choć dużo złego z pensyi wyniosła, dużo też dobrego ma w sobie każde serce kobiece, a nie można nigdy wiedzieć co wnijdzie na bujnym gruncie: pierwsze czy ostatnie, żyto czy kąkole. Nie wiem, trafem czy umyślnie Herman doiechał aż do Burakowskich, a że był wówczas młody, uchodził już za bogatego, miał tytuł choć go nie lubił używać, i rozumem swym a oryginalnością odrazu podbił rodziców: natychmiast osnuto projekt ożenienia go z Elizą, czemu i ona wcale nie okazała się przeciwną. Hrabstwo z majątkiem przy zupełnej karystyi książąt w okolicy, wydało się Burakowskim dostatecznem. Po dwóch czy trzech odwiedzinach, Burakowski powiedział sobie: trzeba dobijać, i za czwartemi wręcz oświadczył Hermanowi, że życzyłby go sobie za zięcia. Herman odpowiedział ni to, ni owo, rozśmiał się, uściskał Burakowskiego, który napróżno chciał go wyciągnąć na więcej znaczące słówko, siadł i odjechał. Odprawiony tak z niczem ojciec zrazu bardzo się zmieszał, bo to wyglądało, jakby z córką na targ wyjechał i kupca nie znalazł; nie wiedział co robić, zafrasował się mocno, zaczął obawiać, że hrabia może poprzestać bywać u niego, i byłby schudł nawet, gdyby w kilka dni potem Herman się nie zjawił znowu, jak gdyby nigdy nic. Nie wspominając wcale o propozycyi, milcząc jak zwykle, uważniej za- czynał przypatrywać się pannie Elizie. Burakowski poczuł że go trzyma, ale zrażony pierwszą próbą., zasznurował usta. Tymczasem pani Morosz i panna Izabella, dla których deską wybrnienia był hrabia, przerażone zostały natychmiast przyniesioną im wieścią o wizytach Hermana u Burakowskich. Domyśliły się łatwo grożącego im niebezpieczeństwa; córka płakała łamiąc ręce, matka się rozchorowała: oczekiwano długo napróżno na niewiernego, który nie przybywał. Zjawił się nareszcie jednego wieczora. Przybycie jego zwiastowane jak wielki wypadek, o mdłości przyprawiło matkę, córce ostatkiem nadziei wypalony rumieniec wypędziło na twarz zbladła i spłakaną. Herman powrócił nic nie zmieniony; sądzono, że bajki chyba rozniesiono o Burakowskich, a wówczas już było po słowie, po zaręczynach z Elizą. Zwlekła się pani Morosz z łóżka do saloniku i z gorączkowym niepokojem choroby i macierzyństwa, na chwilę sam na sam zostawszy z hrabią, zagadnęła go o córkę. wstał z kanapy z surowym wyrazem na twarzy. — Nigdym bywając u pani — rzekł poważnie — ani słowem, ani półsłówkiem nie dał do zrozumienia, żebym się miał starać o pannę Izabellę; owszem usiłowałem panią wyprowadzić z błędu. — Ale trzeba było być ślepym, żeby nie widzieć żeś się jej starał podobać, pozyskać jej przychylność, zrobić jej nadzieję. — Nadziei! nadziei nie robiłem żadnej — odparł hrabia — lubiłem towarzystwo córki pani, do tego się przyznaję, i dlategom u niej bywał. — Ale wpan ją kochasz! — zawołała matka przywiedziona do rozpaczy. — Gdybym kochał pannę Izabellę - odpowiedział zimno — byłby to powód właśnie, dla którego ożenićbym się z nią nie mógł. — Jakto! — łamiąc ręce, spytała pani Morosz. — Bo w życiu miłość jest przeszkodą, jak wszelka słabość, a małżeństwo jest spółką, w której więcej zimnej krwi potrzeba i rachuby, niż uczucia. Całej tej rozmowy, którą hrabia kończył wdziewając rękawiczki, nie dosłuchała matka, gdyż osłabła; córka zaś, która za blizkiemi drzwiami stała, weszła żywo w tej chwili, z zaciśnionemi ustami, płomieniejącemi oczyma i tak piękna wzruszeniem, które jej zrazu mówić nie dawało, że nawet hrabia panując nad sobą, uczuł się zmieszany jej widokiem. — Panie hrabio — rzekła mu dumnie — nie potrzeba słów i przyrzeczeń, żeby zawinić kobiecie: jest mowa którą rozumiemy wszyscy, a ta choć śladów nie zostawia po sobie, może być zbrodnią i oszukaństwem. Byłam szalona, bom wierzyła w serce, gdzie go nie było nigdy, gdzie go niema i nie będzie. Idź pan z tego domu który okryłeś żałobą, któremu wydarłeś pokój i szczęście, a jeśli kiedy w życiu pomyślisz o młodości, niech ci ona na czoło i piersi padnie zgryzotą popełnionej zbrodni. To mówiąc i niedając mu czasu na odpowiedź, wskazała drzwi dumnie, a sama pobiegła do zemdlonej matki. Takie było ostatnie widzenie się hrabiego z panną Izabellą. Pani Morosz wkrótce potem umarła: prawie równo- cześnie hrabia Herman ożenił się z panną Burakowską. Dramat wszakże na tem się jeszcze nie skończył: panna Izabella zmieniła miłość na nienawiść i tę poprzysiężoną nieprzyjacielowi na całe zachowała życie. Niewidzialna, oddalona ciężyła nad tym, który tak chłodno, tak nielitościwie z jej serca zrobił igraszkę. Pozostawszy zupełną sierotą, wyprzedała skrzętnie odziedziczone resztki po matce, i zbierała się stale walczyć z ubóstwem, gdy śmierć stryja, sławnego skąpca zamieszkałego i zapomnianego gdzieś w kącie Owrucza, przyniosła jej pomoc niespodziewaną. Z tem panna Izabella, o której rękę znowu niejeden się zgłaszał, odepchnąwszy wszystkich, poczęła wieść dziwne jak na pannę życie, nieustanną wypełnione pracą. Umysłu bystrego, wyuczona przy ojcu ostrożności, jaką w stosunkach z ludźmi zachowywać potrzeba, nabyła sama wioskę w sąsiedztwie i gospodarzyć w niej zaczęła. Jeszcze bardzo piękna, przebrała się w suknie proste, zamknęła dom, zerwała stosunki i wziąwszy tylko starą ciotkę do siebie, aby nie być samą, jęła się robienia majątku z zażartością do żywa dotkniętej kobiety silnej woli. Sąsiedzi przypatrywali się jej ze zdumieniem, w maleńkim jednokonnym wózku obieżdżającej pola, stojącej w słomianym kapeluszu na głowie przy robotnikach, liczącej kopy, doglądającej drobnostek z nieznużoną cierpliwością. Twarz jej stała się surową, oko groźne, usta zamknęła; nie była złą panią, bo nie dopuściła niesprawiedliwości u siebie, ale litości nie miała dla nikogo, jak los nie miał jej dla niej. Jedyną rozrywką po całych dniach takiego trudu, była dla niej muzyka, której nie porzuciła nigdy; namiętnie się nią jako antidotum przeciwko cierpieniu wewnętrznemu zajmując, najczęściej po nocach. Dźwięk jej fortepianu w pustym domu często rozlegał się do dnia białego, a stróże nocni chodząc pod oknami i przysłuchując się tej dzikiej muzyce, nieledwie skłonni byli poczytać ją za czarownicę. Raz obrawszy sobie stały tryb życia, i założywszy cel, szła do niego panna Izabella zacięcie, wytrwale, z wolą niezłomną; nic ją. nie kosztowało co tylko wiodło do celu: oszczędność, osamotnienie, praca, zaparcie się serca, o które najtrudniej kobiecie. Skutkiem tego poświęcenia się było, że nie doszedłszy starości, panna Izabella dorobiła się majątku, którego u nas każdy dopracować się może, kto chce i wytrwać umie. Tymczasem hrabia ożeniony z panną Burakowską, wystawiony został na ciężką i niespodziewaną walkę, której nie przewidywał. Naturalnie, państwo Burakowscy chcieli się zięciem chlubić, chcieli losem córki popisywać, pragnęli otwartego domu, rozgłosu, wystawy, a tego wszystkiego hrabia po szumnem weselu odmówił im, zamykając się jak najhermetyczniej w Horycy. Tego pan Burakowski znieść nie mógł, a hrabia innego życia nie chciał; młoda żona poczęła płakać, młody mąż śmiał się: położenie było krytyczne, ale charakter hrabiego nieugięty. Wkrótce po ślubie wynikły kwasy, nieporozumienia, boje nawet z Burakowskim, który na Horycę napadał; nieprzyjmowany szturmował do drzwi, robił skandale i nareszcie córkę porwaną uwiózł do domu. Po niejakim czasie, gdy się po nią nie odzywał, powróciła do nieugiętego męża, który raz danego dotrzymał słowa i zmusił do cichego ustronnego życia. Eliza poddała mu się, ale Burakowski zaczął chudnąć nagle, kaszlał, chorował i umarł; po nim w sześć miesięcy wierna małżonka, piękna niegdyś pani Burakowska poszła na wiejski cmentarz. Objąwszy po nich dobra, wkrótce potem hrabia doczekał się syna, a że mu szło o to, aby go na godnego siebie następcę wychował, począł się nim z niezmierną troskliwością od pieluch zajmować. To było powodem nowych nieporozumień z żoną najczulszą, ale najniedorzeczniejszą z matek, i ludzie nieprzyjaźni hrabiemu (na których nie zbywało), utrzymywali, że ją zbyt surowem obchodzeniem się z dzieciną do grobu wpędził. Po niedługiem pożyciu biedna Eliza dostała suchot i umarła, ostatnią łzą żegnając syna i przyciskając go do piersi, jakby pragnęła pochwycić i unieść z sobą, przeczuwając dlań ciężkie na świecie losy. Chłopiec więc pozostał sam z ojcem, a ojciec nieubłagany w raz powziętej myśli, niezrażony tem że żonę walcząc z nią, nieustannie zdrowia a może życia pozbawił, jął się sam wychowania Jurasia, na sposób Russa, najprzód usiłując zeń uczynić silne dziecię natury. Między innemi przekonaniami hrabiego było i to, że u nas braknie najwięcej hartu charakterom i wytrwania we wszystkiem: pragnął więc, by syn jego pod wszystkiemi względy był żelazny. Mniejsza o to, że go codzień kąpał w zimnej wodzie, że najprostszemi karmił potrawami, że czasem głodem morzył, że mu się często przeciwiał, wyprobowując ile w nim znajdzie stałości, że go zmuszał do jednostajnych zabaw i zajęć od dziecka; ale tak był dlań surowym, jakby już miał ze starym do czynienia, więcej odeń nad wiek wymagając, dręcząc nieustannem szpiegowaniem i dozorem. Dziecię to stało się istotnie męczennikiem. Mogło to w przyszłości wyrobić w niem charakter, siłę, energią, ale w pierwszych chwilach zbyt silnie może niem targając, tamowało swobodny rozwój sił duszy. Walka do której go zmuszano była zawczesna. Dziecię prócz tego przyniosło z sobą. zaród dziwnego uporu, nieugiętości, i to co ojciec chciał w niem wyrobić drażniąc, już do zbytku znalazł wyrobione samą naturą. Juraś więc zepsuł się raczej niż poprawił takiem prowadzeniem, bo do tego żelaznego charakteru potrzeba było koniecznie łagodniejszej ręki. Ztąd od lat niemowlęcych prawie, zwłaszcza gdy mu matki niestało, chłopak począł z ojcem bój strasznie zawzięty, milczący ale nieustanny: burzył się, uczył w ostatku kłamać, by swą miłość własną ocalić i ilekroć złapany był na winie, zacinał usta, coraz większej ku ojcu nabierając nienawiści. Było także w systemie hrabiego, który myśli miał rozsądne, choć w wykonaniu ich chybiał, aby dziecko wychowywać starannie, ale trybem takim, żeby się w kraj wżyło i na tej ziemi kształciło, od której w przyszłości oderwać się nie mogło. Przygotowawszy więc do klass syna w domu bardzo troskliwie, choć niemal co pół roku mieniał i wypędzał nauczycieli, oddał go do szkół do Pińska, postawił jak ubogiego na kwaterze, gdzie jak najgorzej karmiono, a na lekcye tylko nie żałował. Zmuszał go także chodzić w jak najgrubszem suknie, w jak najpodartszych butach: to należało do systemu. Juraś z ochotą pojechał do szkół, gdzie się spodziewał cokolwiek wolniej odetchnąć, ale i tu oko ojca, szpiegowie ojcowscy czuwali nad nim. W te żelazne okowy wzięty młody chłopak temperamentu ognistego, nieugięty, rozjątrzony wił się w męczarniach, z których jeszcze hrabia czasem naśmiewał się, nielitościwe dając mu nauki. Herman kochał to dziecię pomimo obejścia się z niem tak tyrańskiego, ale kochał jak to ludzie umieją, po swojemu, miłością egoistyczną, która najprzód swój przedmiot urobić chciała wedle myśli własnej; przekonany był bowiem, że to wszystko miało jak najświetniejsza przyszłość synowi zapewnić. Gdy Juraś przyjechał do Pińska, a miał -naówczas około piętnastu lat i był ślicznym chłopakiem, przeniosła się tam właśnie na mieszkanie podstarzała już panna Izabella Morosz, która naówczas, jak rozpowiadano, była milionową panią, ale żyła jeszcze jakby nic nie miała. Kupiła ona dom w miasteczku, a summy pozostające jej od gospodarstwa i obrotów miejscowych używała na handel, który dla niej był rodzajem loteryi, żywo ją zajmującej. Wszyscy kupcy znali ją, pożyczali u niej, mieli z nią interesa i spółki, i szanowali ją wielce, przekonawszy się, że oszukać jej nie było podobna. Panna Izabella już miała lat około czterdziestu, ale życie hartowne, brak uczuć gwałtownych i niszczących najwięcej człowieka namiętności, przeciągnęły jej młodość nad zwykłe granice. Była jeszcze piękną, poważnej postaci, a choć gdzieniegdzie srebrny już włos przerzucał się na skroni, oko błyszczało jeszcze ogniem młodym i płeć nie straciła świeżości: jednej zmarszczki nie miała na twarzy. Dawne jej zamiłowanie muzyki pozostało i teraz jedyną jej zabawą i zajęciem; a choć się nigdy nie popisywała przed nikim i nie grywała przy ludziach, fortepiany swe trzymając w pokoju, z któregoby ich dźwięk na ulicę nawet wyjść nie mógł: wiedziało całe miasto, że pół dnia spędzała przy nich. Zwykle gdy ją, ten paroksyzm muzyczny napadał, zamykała się na klucz, i w obszernej sali, do której nikt wchodzić nie miał prawa, zarzuconej pyłem przy-sutemi nutami, spędzała po kilka godzin sama jedna. Fortepian dla niej był zrazu tem, czem koń dziki dla Araba, który leci w pustynią, aby pozbyć się ludzi, aby się znużyć śmiertelnie; potem gdy uczucia ostygły, stał się nałogiem, potrzebą, przyjacielem, wypełnieniem życia jakiemiś dumami i marzeniami melodyi innego lepszego świata. Myliłby się ktoby sądził, że te kilkanaście lat pracy wytarły w jej duszy pamięć wypadków przeszłości i osób, które na nią wpłynęły; zamknięta w sobie, żyjąc jednostajnem życiem upływającem bardzo szybko, choć zdawało się wlec powolnie: panna Izabella pozostała w duszy tą, panienką, którą była chowając matkę. Poprzysięgła sobie zemstę nad człowiekiem który ją zdradził, i karmiła ją choć w głębi. Obok tego uczucia kryła się jeszcze niedogasła miłość. Przypadek, jeśli są na świecie przypadki, w co nie wierzę, bo wszystko aż do najmniejszego kroku najprzód się zdaje obmyślane i znaczenia pełne — ukazał jej na ulicy Jurasia, który podobieństwem rysów niezmiernie jej . ojca swego przypomniał; Jurasia w podartej, grubej surducinie, w dziurawych butach, w czapeczce starej, kroczącego z książkami pod pachą do szkoły. Zrazu to widmo wzięła za przypadkowe zjawisko, ale gdy mając usłu żnych szpiegów na zawołanie, dowiedziała się, że dziecię to było synem nieprzyjaciela: oko jej zapaliło się uczuciem jakiemś, które trudno było odgadnąć. Wkrótce potem zwabiono Jurasia do jednej wdowy, mającej w szkołach syna, gdzie go widzieć, i bliżej poznać starała się panna Morosz. Zadziwił ją w dziecku już wybitnie się malujący charakter nieugięty, gwałtowny, którego chłopak utaić nie umiał. Nie śmiała go do siebie pociągnąć, ale często bardzo widywała u wdowy, której tajemnie powierzyła, że to jest daleki jej krewny, przez srogiego uciemiężony ojca. Tu ciemno dosyć w tych dziejach i dojść nie można, czy panna Morosz miała jaki udział w dziwnym wypadku, jaki w rok potem miał miejsce. To pewna, że gdy Juraś zniknął bez wieści z Pińska, gdy po niego rozesłano na wszystkie strony świata, niebo i ziemię poruszając, aby go wynaleźć, bo rzuconym u brzegu rzeki sukniom nie wierzono; przyszedł jakiś list z Pińska do Horycy od panny Izabelli, który Herman w kawałki podarł i zdeptał nogami. Trzy dni potem nikomu się nie ukazując siedział zamknięty, a gdy wyszedł z pokoju, tak strasznie był zestarzały, wychudły, tak zdawał się obłąkany, że ludzie otaczający go przemówić doń nie śmieli. Odtąd szukano wszędzie Jurasia przez lat kilka, ale dzieciak wpadł jak w wodę; niektórzy nawet z sukien znalezionych utrzymywali, że się istotnie utopił, i słychu już o nim nie było, śladu nie zostało. Zaraz po jego zniknieniu i odszukaniu sukien, na trzech szlakach znaleziono ślady prawdopodobne uciekającego, ale zwodnicze te tropy do niczego nie doprowadziły. Na miejscu poprowadzone badania dowiodły, że suknie dziecka przez kogoś innego u rzeki były rzucone; Herman więc robił co mógł, aby odkryć co się z Jurasiem stało: obiecywał nagrody, rozsyłał ludzi, używał policyi, ale wkrótce przekonał się, że to tylko ogromnie kosztowało, że go szukano daremnie i żadnego pewniejszego nie znaleziono poszlaku. Porzucił więc zrozpaczony starania o dziecko, które miał za stracone. Śmierć żony, później ten straszny wypadek pogrążyły go w smutku i jeszcze dzikszym zrobiły; zamknął się w Horycy z Lacyną i kilką, domownikami, wiodąc życie jakiegośmy próbkę widzieli: skąpe, nudne, przerywane tylko drobiazgowern staraniem o gospodarstwo i połykaniem książek, gdy go do nich napadła fantazya. One stanowiły jedyną prawie rozrywkę starzejącego się człowieka, który wszakże, jak te zwierzęta co karmiąc się różnego rodzaju roślinami, jednę z nich zawsze nić przędą, wyrabiał ze wszelkiego pokarmu jeden sarkazm chłodny, szyderstwo i niewiarę, niezbłaganej ucząc się logiki, do której sfałszowania nigdy i w żadnym razie nie chciał serca przypuścić. Utrzymywał on stale, choć życie mogło go inaczej przekonać, że ze wszystkich żywiołów uczucie było najniebezpieczniejszem; dalej zaprowadzić i na większe narazić mogło głupstwa, niż najsroższe cierpienie zadane prawidłami rozumu. Starał się też uczucia nie mieć wcale, choć chwilami gwałtownie odzywało się o prawa swoje. O synu, gdy poprzestał poszukiwań, zakazano zostało nawet wspominać w domu; unikano wszelkiej i najdalszej alluzyi do dziecięcia tak dziwnie straconego. Herman wstrzymywał się sam od wyrażeń, któreby wypadków tego dotyczyć mogły, a nieposłusznych w tym względzie karał oddaleniem. Wszakże stary Paweł Siermięzki, niegdy Paweł Siermięga, dawny sługa domu, którego wiek był zagadką., utrzymywał pocichu, że pozostałe po Jurasiu rupiecie, złożone w osobnej izdebce, czasem tajemnie odwiedzał ojciec i na klucz się z niemi zamykał, a wychodził potem z czerwonemi oczyma. Oryginalną, to była postać tego Pawła Siermięzkiego, który się przez dodanie szlacheckiego zakończenia swojemu nazwisku chciał udostojnić, choć rodzonych synowców miał na wsi, i jawnie a oczywiście pochodził z wieśniaczej rodziny. Tak to u nas często bywało i nikt się temu nie dziwił, że ktoś zrzuciwszy sukmanę, wdział surdut, i szarawary spuściwszy na buty, już trochę zostawał szlachcicem; a im dłużej chustkę na szyi nosił, tem się mocniej sam o tem przekonywał, iż musiało w nim istotnie coś być szlacheckiego: aż nareszcie gdy się pochodzenia zapomniało, w drugiem, trzeciem pokoleniu czepiał się herbu jakiegoś z małą nazwiska przemianą, i już tak dalej familia jego nobilitowana prawem surduta, wędrowała w świat ze szlachectwem najautentyczniejszem. Mnóstwo tego mamy przykładów, a niekiedy działo się to tak gwałtownie, przez przenosiny z miejsca na miejsce: przyjmowało tak dobrze, iż ani się było domyśleć podrobienia, zwłaszcza gdy nowy szlachcic gęste miał wąsy i minę. Jedno tylko uderzało zawsze w tego rodzaju rodzinach, że o ojcach swych unikały rozmowy i nie puszczały się w kolligacye; a gdy o tem u drugich była mowa, po twarzy i minie poznawałeś, że to im nie smakowało. Otoż Paweł Siermięzki byłto człek tak stary, że nikt wieku jego nie wiedział, a siwi dziś ludzie już go w dzieciństwie zwiędłym pamiętali staruszkiem. Mógł mieć lat dziewięćdziesiąt lub sto, może więcej; mógł siedmdziesiąt kilka, ale nigdy o swym wieku nie mówił, a gdy inni o nim wspominali, uparcie milczał zażywając tabakę. To pewna, że hrabia Herman nie był młodym, a Paweł na rękach go nosił i służył mu od dzieciństwa: jeździł z nim do szkół, pamiętał wszystkie figle panicza, był z nim potem ciągle, i sam jeden niejaką nad nim uzyskał władzę. Prawda, że się często któcili, owszem stara przyjaźń pana i sługi, zdawała się najmocniej krzepić nieustannemi sporami; ale się też kochali oba, i jedną miłość widoczną, jaką Herman okazywał, było przywiązanie jego do Pa- wła. Paweł też kochał go i z tem się nie taił, a bronił zapalczywie przeciwko wszystkim i zawsze, utrzymując, że pan jego jest najlepszy w świecie człowiek, serce złote, dusza bez skazy, a udaje tylko czasem srogiego, aby go ludzie nie nadużywali. Potrzebujemy się zawsze do kogoś przywiązać, w niedostatku kogoś do czegoś przynajmniej; są co nie mogąc ludzi, kochają kanarki i pieski, nieruchomości rozmaite, pieniądze, ale zawsze przecie coś tam kochać trzeba: Herman kochał Pawła, z którym do spotkania wiecznie się i na zabój kłócili. Paweł, staruszek mały i zaschły, przygarbiony, nieco ślepy, siwy, z długim włosem spadającym na kołnierz kapoty, żółty był jak pomarańcza, cały pomarszczony, bez zębów, ale ruchliwy i żwawy. Stukając okutemi butami suwał się cały dzień po domu, za którego obręb rzadko wychodził; gderał, modlił się, stękał, ale nie myślał wcale odpoczywać. Usługiwał jeszcze panu i w tem się nikomu nie dał wyręczyć. Dom Hermana, jakeśmy widzieli, składał się z dwóch dziwnie z sobą spojonych części: murowanego dołu i drewnianego piętra. Piętro to przystawione jeszcze za rodziców hrabiego, dziś dla niego stało się całkiem nieużytecznem. Były tam sale niegdyś balowe, izby gościnne, i Paweł obrał sobie wśród tych pustek mieszkanie w narożniku, sam jeden ze szczurami gospodarując na górze. Szczury nietylko go nie zrażały, ale doskonałym dlań były znakiem różnych zmian pogody: utrzymywał bowiem, że skoro tylko żywiej ruszać się i gospodarować zaczną, musi być wicher lub słota. Ten niespokój opanowujący zwierzęta na zmianę powietrza, zawsze się potem usprawiedliwiał. Na szczury stawiano pułapki i trutkę, ale mimo wygubienia trzymały się stale z Pawłem razem na górze, na dół tylko nie schodząc nigdy, bo tam pies pana Lacyny natychmiast na nie zajadłe rozpoczynał polowanie. Paweł Siermięzki był po staremu pobożny, i ubrawszy pana, a zapewniwszy się o jego zdrowiu, gdy powodu do kłótni nie było, za- mykał się u siebie na modlitwę, potem prowadził zażartą fabrykacyą tabaki, a gdy się ta sprzykrzyła, wiązał niewód. Ile utarł tabaki, której ani on sam, ani nikt zażywać nie mógł, ile niewodów do dóbr hrabiego przysposobił, trudnoby wyliczyć. Tabaka leżała pakami, niewody zapaśnie latami oznaczone, wisiały wszędzie po strychach: — pracowitszego nadeń nie znalazłeś człowieka. Tego dnia właśnie schodził z góry Paweł, gdy w sieni spotkał Porciakiewicza, z którym dawno się znali, bo go małym chłopakiem pamiętał Siermięzki. — O to! a co tu pan u nas robisz? — zapytał Paweł uśmiechając się. — A co! jak myślicie panie Pawle: bieda mnie przygnała. — Zaś bieda! a jakaż! niech Bóg broni! Czyżby już bieda do tak gospodarnego zawitała człowieka? Porciakiewicz głową pokiwał. — Nie dośćto gospodarstwa, szczęścia jeszcze potrzeba.... Ot co! na starość sługą zostałem! I łzę otarł pokazując pieniądze, które jeszcze trzymał w ręku. — No! no! może u nas zostaniecie? — spytał Paweł wesoło. — Będę ekonomował w Siennem. — A co złego? — żywo chwytając go za rękę, dodał staruszek — u takiego pana służyć, nie wstyd i nie żal, mospanie: to człek złoty! A widząc na twarzy Porciakiewicza jakiś uśmiech dwuznaczny, dorzucił: — Et! wy bo go nie znacie..... on ma taką passyą udawać nieużytego i srogiego, ale serce poczciwe, człowiek anioł, mospanie! To ja wiem co go od pieluch znam. Coś mu się tylko przyplątało grać tę rolę dziwną..... a co z nim zrobisz? uparty! To cała bieda! Już wierzcie, że ja go znam. I dobrzeście zrobili, panie Porciakiewicz, żeście go sobie wybrali; bo kto mu się i powierzył, nikogo on nie opuścił. Po tych wyrazach rozstali się, a Paweł zastukał do drzwi Lacyny, którego zastał chodzącego kulawo po pokoju w wielkim ferworze. Przyczyną rozdrażnienia było ranne obej- ście pana; Rejentowicz gniewał się na niego niepomału. Poznał to do razu Paweł, bo nie pierwszy raz widział. — Ho! ho! co tu u waści słychać? — spytał. — A nic! — rzekł Lacyna, chodząc i zżymając się. — Cóżto, waść jak środa na piątek. — Albo to nowina! Ktoto wytrwa z takim człowiekiem! to jest kat nie człowiek. — Ot znowu! gadajże z nim. — Ja go taki porzucę! — zawołał Lacyna. Paweł ruszył ramionami. — Pluń na to — rzekł spokojnie — a gdzie ci lepiej będzie? — Wszędzie. — Co tam znowu nowego! — A stare rzeczy! stare! — rzekł rozjątrzony Lacyna — temu pankowi się zdaje, że jak u niego szlachcic chleb je, to wolno mu już nim pomiatać jak zechce i krzywdzić i znęcać się: ale ja mu pokażę, że tak nie jest! Ja mu pokażę! Nie, nie. ja mu pokazać muszę! Człek przecie ma swój honor, którego nie sprzedał... a on mi powiada w oczy, że ja kłamię, żem rano nie wstał.... rzuca mi przekąsy, że chodzę na folwark do panny Petronelli! A gdyby i tak było? kto mi tego zabroni.... kto? kto! 0 wódce nic nie wspomniał Lacyna, ale chodził pochmurzony. — A jeśli ci i powie co prawda? to cóż? — spytał siadając Siermięzki — korona z głowy nie spadnie. — Ja tego nie lubię! tego nadto! — Oj! oj dałbyś już pokój, a Pana Boga chwalił kiedy ci dobrze. Cóż ty tak wielkiego robisz! a wszystko masz i pensyjka dochodzi regularnie. — Jakaż pensyjka? wielkie mi rzeczy! — No i chleba kawał. — Jaki chleb! jaki? — I dalipan ci dobrze, tobyś nie wydziwiał. — A! bardzo dobrze! — ironicznie rzekł Lacyna. Paweł postrzegł, że Rejentowicza nie ukołysze i wstawać miał, aby sobie ta burza sama przez się minęła, gdy się wsunęła trzecia postać, także dworak Horycki, niejaki pan Radwanowicz. Był on niegdyś nauczycielem w jakichś szkołach i zwał się od tej pory panem professorem; rzecz jednak była wątpliwą, kiedy, jak i gdzie ten obowiązek spełniał, gdyż silnie przyparty, wykręcał się żarcikami z oznaczenia miejsca i daty. Radwanowicz był potężny mężczyzna, podobny silną budową do gospodarza, ale i otyły w dodatku; na twarzy jego malowało się zdrowie żelazne i gdyby nie łysa głowa, która świeciła jak kolano, poświadczając pewne zużycie człowieka, mógłby za młodszego niż był w istocie uchodzić. Byłto ów łykacz książek, belluo librorum, typ znany w świecie, co czyta z nałogu i z czytania nie wielką korzyść wyciąga, a raczej do reszty się niem obałamuca. Nie mając początkowego wychowania gruntownego, któreby go na drogę wprowadziło i doradziło wybierać co złe a co dobre, Radwanowicz chwytał, pożerał, ale nie trawił. W głowie jego powstała ztąd mieszanina najosobliwsza rzeczy i myśli, a skutkiem jakiejś osobliwszej operacyi mózgowej, było dlań zupełnem niepodobieństwem trzymać się przy jednem jakiemkolwiek założeniu i wypowiedzieć myśl jakąś porządnie. Zaczynał coś najprostszego, przechodził do rzeczy najniespodziewańszych, wpadał w coraz nowe i kończył odskoczywszy o sto mil od przedmiotu; to go czyniło pociesznym niekiedy, czasem, gdy umyślnie bredził dowcipnym nawet, ale do niczego nie zdatnym. Niedorzeczność jego wielce zabawiała hrabiego, który go więcej trzymał dla rozrywki niż do biblioteki. Na dole w kilku pokojach był znaczny zbiór książek, które Radwanowicz rozrzucał pod pozorem układania, wśród których sam jeden tylko mógł się znaleźć, i z powodu tych zajęć przybierał szumny tytuł Bibliotekarza. Próżniak znakomity, gaduła niewyczerpany, Radwanowicz gdyby nie ten przytułek, nigdzieby kawałka chleba może nie znalazł, bo do żadnej roboty się nie zdał, a miał się za geniusz i żalił się, że nie poznany umiera, że dla tak głupiego świata pracować nie warto. Głowa bez rozwagi żadnej, jak podniebienie żarłoka bez smaku, pożerał co napadł: złe, dobre, twarde i delikatne pakując bez różnicy, i ostatecznie po tem obżarstwie nic mu prócz niestrawności umysłowej nie zostawało. Ogromny ów kolos zaledwie się wcisnął do Lacyny dysząc i sapiąc, bo zawsze był zmęczony byle kilka kroków zrobił; siadł zaraz we drzwiach na krześle, które pod nim jęknęło i ocierając pot z czoła, wyciągnął rękę do tabakierki Pawła. Miał on się za bardzo, za nieskończenie wyższego od Lacyny, który rzadko czytywał i nie miał żadnej pretensyi do uczoności; wszakże często do niego na gawędkę zachodził, bo ta expektorscya była dlań taką potrzebą, że czasem kazania prawił do drwa rąbiących stróżów. Z Pawłem byli w stosunkach przyjaznych, ale mu się czasem czuć dawało co ex-professor, a co stary lokaj! Paweł na to ruszał ramionami, a Radwanowicz jednak, gdy miał prośbę do pana, nie powierzał jej nikomu tylko Siermięzkiemu. — Oj! oj! wracam od ciężkiej pracy, muszę też tu choć chwilkę odetchnąć — rzekł Radwanowicz — gdyż jak mówi filozof, którego czyta- łem siedząc w oknie, a przez okno widziałem Porciakiewicza: szlachcic bene natus et possessionatus, ośmioro dzieci. Pewnie po pekunie nawrócił do Horycy. Miałem i ja niegdyś grosza. Ale to nie dla filozofa. W młodości co innego się śniło.... Sen.... vigilantium somnia, jak ów powiada — kto powiada? Nie wiesz Lacyno! nie wie! Kasztelanie... a trzeba wiedzieć, że matka jego z udławienia kością umarła. Kości służą do gry... to wiecie, i Lacyna też.... Z kości gotuje się klej.... robi się farba czarna.... exempli gratia szuwax, szuwaxum. Zkąd czarność oznacza żałobę.... chociaż nie u wszystkich narodów. — Otóż plecie! — rzekł Lacyna. — Ale coś mi Rejentowicz zwarzony? — spytał professor — widzę po twarzy... Wiadomo, że Janus miał dwie twarze, jeśli nie więcej; zkąd Januarius, styczeń od stykania. Otóż daj tabaki, panie Pawle, kiedyśmy się zetknęli. Wyciągnął rękę do Pawła. — Cóż Lacynie? Rejentowicz pokręcił wąsa czupurnie, zatarł czuba, poprawił kołnierzyków i rzekł: — Ot co.... że ten dom opuszczę. — Nie słuchaj — rzekł Paweł — bredzi. — Ale cóż się stało? — To kat nie człowiek! — powtórzył Lacyna. — Hm! kat carnifex, mistrz, czerwony płaszcz, wielki miecz; zkąd gilotyna, o której różne są. zdania co do jej wynalazku. Wynalazł i Kolumb Amerykę; zkąd Wespucyusz nazwany został Amerykiem.... wszak tak? A to dowodzi, że pan Lacyna gniewać się nie powinien. No! to jasno! — A to bieda z temi mądremi, nigdy z niemi do ładu nie trafisz, tak im się w głowie pomiesza — szepnął Paweł. — Widzisz, że chce opuścić Horycę. — O! strachy na Lachy! — odparł Radwanowicz — zkąd zaraz Lech i Leszki. I jabym mógł być professorem ex professo a nie myślę, bo mi tu dobrze. Chociaż dobre, filozoficznie mówiąc, zawsze jest względne, ale hrabia bezwzględnie dobry bardzo człowiek: prawda panie Pawle? Paweł pospieszył z radosnem potakiwaniem, Lacyna ruszył z pogardą ramionami. — To się wyszumi — dodał Radwanowicz — to się wyszumi, chociaż szumowiny, ściśle biorąc, jest to lichota.... szum, piana, nicość, pulvis es et in puliierem reverłeris, proch! Dajże Wpan proszku, panie Pawle. Lacyna wciąż chodził poruszony, wtem drzwi się otworzyły nawpół i głowa chłopaka od hrabiego, któregośmy widzieli w przedpokoju, wsunęła się przez nie niespodzianie. — Aj! po całym domu szukam jegomości — zawołał zdyszany Wicek — pan prosi pana Pawła, ale pilno. — Mnie! i zerwał się Siermięzki biedz, a dwaj towarzysze umilkli nagle. Professor tylko po cichu coś szeptał, aby usta nie próżnowały. Kwadrans tak upłynął może, w ciągu którego Rejentowicz sapał, a Radwanowicz po cichu mówił sam sobie bardzo ciekawe rzeczy, gdy Paweł powrócił zbladły i widocznie zmieszany. Obu uderzyła ta zmiana malująca się na jego twarzy, ale że często miewali spory z Hermanem, domyślali się tylko, że i teraz coś zajść musiało. Paweł stał zadumany. Trzeba wiedzieć, ze hrabia od bardzo już dawna nie wyjeżdżał z domu, długie lata przesiedział w Horycy, nawet w bliższych nie bywając miasteczkach, jak najmniej wszystkiemu udzielając się światu. Osamotnienie, choroba, zresztą systematyczne lekceważenie ludzi, przywiodły go do tego. Przestrach Pawła wywołany był niespo-dziewanem oznajmieniem, że Herman chciał jechać do Pińska. Zdziwiło to niezmiernie Siermięzkiego, który silnie przeciwko temu w imieniu zdrowia hrabiego zaprotestował; otrzymał odpowiedź ostrą i stanowczą i wrócił cały pomieszany. Tymczasem przybory do tej drogi robić kazano niezwłocznie. — Co to jest? co to jest? — spytali wszyscy razem, Radwanowicz i Lacyna — co się Wpanu stało, panie Pawle? To jakiś dzień feralny. — Ale nic, tylko mu się przywidziało znowu jechać do Pińska! Jechać! po co jemu jechać? Wieść ta wpadła miedzy nich jak piorun. Lacyna i Radwanowicz spojrzeli na siebie znacząco; wychodziło to tak dalece ze wszelkich prawdopodobieństw i trybu życia zwykłego, żeby po latach zasiedzenia miał hrabia gdzie wyjechać, że nie pojmowano co mogło to nagłe postanowienie spowodować. — Jemu jechać? po co! — zawołał machając rękami staruszek — do czego to się zdało? Chory, kolana go bolą, zaziębi się; ani powozu, ani porządnego poklątu nawet i czółna ani odzieży stosownej; nocy chłodne. Gdzież? odzwyczaił się: rozchoruje. Staremu wyjść tylko ze zwyczajów, to śmierć. Lacyna pokiwał głową. — Zwyczaj, nałóg, druga natura — dodał Radwanowicz — nic pewniejszego, natura naturans i natura naturata; zkąd Linneusz i Buffon naturaliści, a nie daleko zaraz świat przedpotopowy, zęby słoniów i mammutów, Afryka słoniowym zębem handlująca, która była szpichlerzem Rzymu. Roma aeterna, i limina apostolorum.... I po co jemu jechać? — Po co jemu jechać? — Po co jechać?— z oburzeniem wtórowali wszyscy. — Wpan, panie Pawle, powinieneś mu to przecież wybić z głowy: bo po co jedzie? — Czy ja mu mogę co wybić albo wbić — zawołał Paweł — to uparty jak, (ale tu się pomiarkował); choć najlepszy w gruncie człowiek, nic w świecie przekonać go nie potrafi, gdy sobie co powie. — Już odrazu uważałem — rzekł Lacyna — że w jakimś dziwnym był humorze. — Czy wypadł jaki interes? — dumał głośno Paweł. — Był u niego Porciakiewicz, to może on. Na twarzach dworaków Hermana malowało się podziwienie niezmierne i pomieszanie, każdy miał do tego jakiś powód: Paweł swe przywiązanie do pana i troskliwość o jego zdrowie, Lacyna powoli rachował, że przez ten czas odetchnąłby na folwarku przy pannie Petronelli, ale z drugiej strony jadłby gorzej i po powrocie ścisłyby musiał zdać rachunek z gospodarstwa. Radwanowiczowi nu- dziło się samemu, przywykł był już nawet do żartów, które sobie z niego stroił pan hrabia. Wszyscy zresztą od lat tylu jednostajne i solidarne wiodąc życie, z przerażeniem widzieli nagle mogącą w niem zajść zmianę, niewyrachowane następstwa, i obawiali się ich instynktowo. Przyczyna tej podróży zagadkowa niepokoiła ich wszystkich. Po co i dlaczego miał się z domu oddalić? Domyślali się ważnej, bardzo ważnej przyczyny, gdy go z tej ciszy i nałogowego zadomowienia wyrywała. W duszy człowieka dziwne się czasem dzieją rzeczy, i gdyby nam przyszło wytłumaczyć co było przyczyną tego nagłego postanowienia hrabiego Hermana, nie umielibyśmy zdać sprawy: tak jak on sam nie wiedział może dobrze, dlaczego to czynił. Od bardzo dawna nie widzieli się z bratem Rajmundem, pisując tylko kiedy niekiedy do siebie; zadrgała jakaś struna, dawno zardzewiała, od wyrazów może wyrzeczonych przez Porciakiewicza: stary chciał się zobaczyć z rodziną, przypomniał sobie węzły, które go z nią łączyły, postanowił więc jako próbę odbyć najprzód przejażdżkę do Pińska dla przygotowania się i oporządzenia do tej drogi na Wołyń. Któż wie, czy nie chciał się rozerwać?? W domu całym, wieść o tem niezmierne sprawiła zaburzenie; wychodziło to ze zwyczajów, z domysłów, z możliwych wypadków. Więc gdy po długiej naradzie i stękaniu w izdebce Lacyny, puszczono odgłos po dworze o wyjeździe dziedzica do Pińska: wszystko aż do ostatniego we dworze parobka, w największem zadziwieniu i niepokoju rozbiegło się z wielka; nowiną, — pan jedzie!! Nawet klucznica, pani Seredowiczowa, kobiecina pokorna i milcząca, która całe życie narzekała, że ją Pan Bóg tą służbą pokarał, a jednak już lat piętnaście wdowieństwa swego przetrwała w Horycy, ruszyła ogromnie ramionami i zaczęła kiwać głową w sposób znaczący. Wszyscy jednak ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, poczęli po ludzku rachować, czy im to w pewien sposób dogodnem nie będzie. Lacyna miał przed sobą kilka dni spokoju i od- poczynku; Radwanowicz myślał, że mu nic czytania i mruczenia przerywać nie będzie; pani Seredowiczowa przypuszczała, że mogłaby przez ten czas nie wstawać tak rano, ani tak osobiście fatygować się do dojenia krów i robienia serów; Paweł tylko nieborak chciał panu sam towarzyszyć, obawiając się o jego zdrowie, nie zważając, że i w jego wieku podróż mogła być trudną i niebezpieczną. Z tą myślą poszedł w kilka chwil do hrabiego; Herman przechadzał się po swoim pokoju wolnym krokiem, a gdy Paweł stanął we drzwiach cicho, wstrzymał się z ledwie dostrzeżonym uśmiechem naprzeciw niego. Paweł czekał milczący. — No! gadajże stary, boś darmo nie przyszedł. — Pewnie, że nie darmo — rzekł Siermiezki — pewnie, że nie darmo; ale człowiek głowę traci: trzebaż pogadać o tej drodze, bo to nie jest mała rzecz. — Cóż tak strasznego? — Ale panie hrabio.... Trzeba wiedzieć, że Herman, hrabią się tytułować nie lubił, zwłaszcza w chwilach złego humoru: tupnął więc nogą,. — Co to, ty nie wiesz, że mi ten tytuł nic potem — rzekł oburzony — czy ci to znowu mówić potrzeba? To tylko ciężar i śmieszność, bronię się nim od policyi, a w domu kat mi po nim. — Toć ja wiem, ale ta podróż.... — I tego się już boisz? — Pewnie, kto dziesięć lat nogą z domu nie ruszył, nogi ma pobrzękłe, stary, nie zdrów, odwykły, albo to mała rzecz? Ruszył ramionami. — Dalejże co, już się wygadaj stary gdero. — I po co jechać? — Żeby się przejechać. — Niby to pan tak rozrywki potrzebujesz! gadaj zdrów! No, ale jakże jechać? Cóż? obijanikiem, u nas porządnego nie ma, tylko ten co jeździ Lacyna; potem nawet, żeby do dnia wyjechać, w Pińsku na noc być trudno, a noc na wodzie to choroba pewna, jeszcze dla jegomości! Powozem? to u nas także porządnego nie znajdzie; wszystko pordzewiało i poopadało: stary kocz, wstyd wyciągnąć, ressor pęknięty i sznurkiem związany, a buksę słyszę tak powycierane jak papierki; poduszki już trzy lata temu szczury pojadły, pan sobie przypomina, że Jankowi dali za to dziesięć, że nie dozorował. — Ale żółty koczyk, żółty; toć się nim jeździ? — A tak! na spacer, do Siennego o milę! zapewne! Ale do Pińska po tych drogach, a jeszcze opakowawszy! czy to wytrzyma: ani myśleć! Trzeba rzeczy wziąć! pan, ja. — Jakto, ty? — A toż ja przecie jadę! — rzekł Paweł stanowczo. — Ty? ze mną? — No! a myślisz jegomość, że ja się zostanę! Herman parsknął śmiechem, Paweł się oburzył. — O! już że pojadę i tak jegomości nie puszczę samego, to nie puszczę.... Zkimże! czy z głupim Mateuszem, co wszystko tłucze; czy z Wiekiem, którego robaki męczą? Żaden łóż- ka nawet posłać nie potrafi, ani kawy zgotować. Nie! już ja na to nie pozwolę, żebyś jegomość sam jechał. Mnie się coś zdaje, że zostaniesz. — Nie zostanę. Albo jegomość nie pojedziesz, albo ranie z sobą zabierzesz. — Ale mój Pawle, toć przecie powinieneś mieć choć tyle sensu, żeby wiedzieć, że mi będziesz ciężarem nie pomocą. Toż nie ty mnie, ale ja ciebie będę musiał pilnować. Paweł ruszył ramionami. — Nie wiem kto z nas gorszy niedołęga, czy jegomość co tam masz jakie pięćdziesiąt, czy ja com już był stary, gdyś się rodził! no! no! — Dajże mi pokój. Milczeli chwilę, Paweł poczynał mruczeć. — Choć to wiosna i powietrze ciepłe niby, ale w cóż się jegomość ubierzesz? Do domu to tam masz cokolwiek, ale na drogę, do ludzi, to nawet poczciwej sukni. — Myślisz, że ja do ludzi będę się stroił inaczej jak do tych czterech ścian i do was? — odparł Hrabia — po co? dlaczego? Mam nową, kapotę szaraczkową. Paweł się oburzył. — Wszyscy wiedzą, że mam pieniądze, będą mnie i w sukmanie szanować: zobaczysz. Kapota siwa przy worku nabitym, za sajetę stanie. — Co to gadać! Jegomość i czapki nawet porządnej nie masz — rzekł Paweł, a potem gderał dalej: — Toćto w drodze trzeba porzucić swój obyczaj. I co jeść? i jak spać? Do czego jegomości ta podróż? Jegomość to tak jak stary zegar, co póki stoi na miejscu, a nakręca się o jednej godzinie, to jeszcze idzie; ale go tylko rusz a pocznij w różne czasy podkręcać, zobaczysz, że go żaden zegarmistrz nie wyreperuje. — Czasby też odpocząć wagom! — rzekł jakoś smutno Herman. No, dość tego — dodał — Wicek pojedzie ze mną i koniec. — Ha! będziesz jegomość widział! — zawołał Paweł wychodząc — niby to ja tak puszczę starego niedołęgę: tenby i opodeldoku zapomniał i smarować nie umiał. Gadaj sobie zdrów, a ja pojadę! I wyszedł. Na dzień następny naznaczony był ów straszliwy wyjazd do Pińska, a po naradzie z Lacyną, uczczonym tem, że go wezwano do konsylium i rachującym że częściej będzie mógł do panny Petronelli zaglądać, postanowiono, że lądem choć dalej, jechać było dogodniej i bezpieczniej. Tegoż dnia opatrzono żółty koczyk, którego skóry wysmarowano tranem, bo fartuch stwardniały się nie zapinał, i na budzie pościągane było nakrycie; kowal wezwany podorabiał uronione szrubki, pozaszywano poduszki, z których włosy się wydobywały i kompetentni utrzymywali, że powóz nietylko do Pińska, ale do Ameryki dojść może. Miał jednak ów żółty koczyk tyle do przebycia grobel i nakotów, że to było nie małą. zagadką. Furmani, kowal, stelmach, ekonom, długo tę kwestyą rozbierali, i pani Seredowiczowa stała pół godziny z oczyma wlepionemi w ressory. Wieczorem już dobyto tłomoki, ale okazało się razem tyle rzeczy potrzebnych do drogi, a przywyknienie do domu tak w wyborze ich Pawła trudnem czyniło, że posta- nowiono oprócz koczyka wziąć wóz na pakunki, i stary Paweł miał się na nim zabrać. Nie będziemy opisywali wyjazdu, który miał w sobie coś uroczystego, ani wyboru, który poprostu był śmieszny, bo Paweł potrosze chciał cały dom zabierać. Godzina wyruszenia oznaczona była na ósmą, od siódmej zaś gromady ludzi stały w dziedzińcu i wszystko co żyło wezwane do pakowania, utrudniało ostateczną robotę, gdyż coraz z nowej porady, wyjmowano i na nowo kładziono manatki. Każdy starał się przypomnieć coś niezbędnego: butelki ze śmietanką, z kawą, z octem, z musztardą, słoik z chrzanem, wędliny, faska bigosu, wszystko to pochłonęła furka, na której jeszcze Paweł jechać się wybierał, bo nic nie było w stanie przekonać go, by pozostał. A gdy przyszło siadać do starego koczyka, zaprzężonego czterma staremi także szkapami gniademi, o których równie powątpiewano czy dojdą do Pińska, bo jeden miał ułogę i kulał silnie, a żaden oddawna dalej dwóch mil nie chodził; gdy przez drzwi boczne wyszedł pan Herman: wszystko co żyło w domu i na fol- warku wysypało się z zakątów: parobcy, stróże, ekonom, nawet p. Petronella zasłaniając twarz od wiatru wiosennego.... i ugrupowali się malowniczo w pewnem oddaleniu. Herman rzuciwszy okiem, ruszył potężnie ramionami z niecierpliwości i zawołał: — Zdaje mi się już, że mnie na cmentarz prowadzą. Słuchajno Lacyno! żebyś mi rano wstawał! żebym wszystko zastał w porządku. Choć mnie tu nie ma, ale oko moje zostanie: będę wiedział o wszystkiem.... I tak żółty koczyk długo ścigany oczyma, gdyż jedno koło nie zupełnie szło w kolej, co wszystkich niepokoiło, ruszył przez miasteczko, gdzie nań dużo jeszcze po drodze ciekawych oczekiwało i dalej w drogę ku Pińskowi. * * * Jak Herman dwa dni jechał i na popasach i na noclegu musiał cierpliwie słuchać gderania Pawła, jak z trudnością, dobrano mu dom w Pińsku, w którymby nie było ani wilgoci, ani przewiewu, ani swędu, ani hałasu; jak Paweł w tym względzie był drobnostkowy do śmieszności, a im pilniej baczył, by panu było wygodnie, tem pan Herman przeciwiąc mu się, mniej zdawał dbać o to: pominąć musimy. Paweł jakkolwiek nie ciekawy, rad był przecie wiedzieć, co go sprowadziło do Pińska; ale mu trudno było dośledzić. Hrabia posłał po kupców, z któremi miał interesa, ażeby się z niemi rozmówić i obrachować; przywołał krawca dla zamówienia sobie nowego ubrania, zresztą siedział przy kominie, przerzucał książki, które przywiózł z sobą, i zdawał się nie mieć żadnego pilnego celu podróży. Drugiego dnia jednak napisał list i posłał z nim do miasteczka. Paweł dopatrzył tylko, że był adresowany do panny Izabelli Morosz. Znał on tę całą historyą przedwieczną i odnowienie znajomości niezmiernie go sturbowało; że zaś nie przywykł był taić się z tem co myślał, nim odpowiedź przyszła, pobiegł do Hermana pod pozorem poprawienia na kominku. Hrabia chodził żywo po izbie i myślał, oczy mu się świeciły, widocznie był w jakimś stanie nie zwykłym, podbudzony, niespokojny. — Co tam pan, pono pisał do panny Izabelli? — Co ci do tego? — oburzył się Hrabia. — O! do tego mi, do tego! — mruknął Paweł — i bardzo, i bardzo, a któż ciebie na rękach nosił? Gdybym ja milczał patrząc jak się głupstwo robi, grzechbym miał na sumieniu. — Pawle, dajże mi pokój. — Gniewaj się nie gniewaj, ja ci pokoju nie dam. Niby to ja nie rozumiem pisma nosem! Ha! ha! zachciało się jegomości głupstwo zrobić i to jeszcze na wiarę starych lat z babą się żenić.... — Ja! żenić — krzyknął Herman — czyś oszalał! — A pocóżeś pisał? po co? — Pawle, ty mnie doprawdy męczysz! — Pan się sam męczysz! Chce się już tobie do licha żenić, to czy sobie co młodego nie znajdziesz? Kiedy już ma być głupstwo, niech będzie jak się należy; a toć baba! przypomnij jegomość ile to lat! — Ale oszalałeś, Pawle. — Oszalał! ktoś, ale nie ja! nie ja! Hrabia się rozśmiał. — Daję ci słowo, że się mylisz: daj mi pokój. — Ja ci tego głupstwa zrobić nie dopuszczę. — No! cicho, stary — tupnął nogą zniecierpliwiony hrabia — cicho i dosyć tego.... — A pocożeś do niej pisał? Chwilę milczeli oba; Paweł wyszedł pomrukując. Posłaniec jednak powrócił od panny Izabelli bez żadnej odpowiedzi i dzień przeszedł jak poprzedni. Paweł począł się dowiadywać kiedy powrócą do Horycy, ale hrabia milczał. — Jeżeli ci pilno, to wracaj, a mnie daj pokój — rzekł wreszcie, i znowu na tem się skończyło. Kłócili się tak kilka razy na dzień i kończyli zgodą, choć Siermięzki miał zawsze trochę urazy o to, iż nie rozumiał dobrze co w Pińsku robili. Nazajutrz drugi list wyprawił hrabia do p. Morosz, ale i na ten nie było odpowiedzi. Dzień znowu zszedł na niczem. Zmiany humoru na twarzy hrabiego dostrzedz było trudno, ale późno w noc paląc ogień na kominie, chodził i myślał, nie mogąc usnąć; Paweł śledził każdy krok jego, gdy następnego dnia wyprawiony po jakieś pilne sprawunki, wróciwszy nie zastał pana w domu. Poruszyło go to nadzwyczajnie, stary widocznie mu się wykradł; Siermięzki oburzony i wzruszony wrzał niepokojem, naprzemiany płacząc i łając. — A już mu dam też jak powróci — wołał stojąc w bramie domostwa i rozglądając się na wszystkie strony. Powlókł się, to nie bez kozery; po co? do kogo? nic mnie nie powiedziawszy! Umyślnie tak, żebym ja nie wiedział! Gdy Siermięzki utyskuje tak i w prawo a lewo rzuca niespokojnym wzrokiem w ulicę, pan jego wymknąwszy się z żydkiem przewodnikiem, pociągnął do domu panny Izabelli Morosz. Z jakiem uczuciem, nie wiem; nie znać nic było na twarzy, prócz surowego wyrazu silnej woli. Dom panny Izabelli choć bardzo porządny i jeden z niewielkiej liczby murowany w Pińsku, stał w uliczce ustronnej, wśród lichych kletek, budek i straganów, nieopodal od brzegu. Jedną, nawet stroną, wychodził na mały placyk, na którym wyładowywano towary, gdzie leżały stosy beczek smoły, worów zboża, a rano przybyłe pławiczkami kobiety i mężczyźni, zasiadali z drobnemi wiejskiemi zapasami, żywiącemi miasteczko. Z okien jego widać było w jednę stronę ten ryneczek nie malowniczy, w całym nieładzie żywota powszedniego, który nawet na niedziele i święta przystrajać się nie myślał; z drugiej po za lichemi daszkami bud otaczających, sterczały maszty berlinek jak las drzew wypalonych i wyschłych, w dali po za niemi wielka płaszczyzna wód, trzcin i zarośli, ciągnęła się gdzieś w nieskończoność. Dom choć porządny, nie odznaczał się niczem; dół był najęty na sklepiki, osobne obok nich wnijście prowadziło na piętro zajmowane przez pannę Morosz. Po staremu nie było tu ani dzwonka ani sługi, wschody stały otworem aż do drzwi mieszkania, zamkniętych na rygiel ze środka. Było już około południa, gdy Herman wsunął się wskazaną sobie drogą i zapukał do drzwi na górze. Po chwili ukazała się głowa starego człowieka dość niepocześnie odzianego, który dla roboty zrzucił był z siebie zwierzchnią suknią, i począł przymrużonemi oczyma wpatrywać się w przybyłego. — Panna Morosz? — spytał Herman. Nie było we zwyczaju meldować. — A no jest! a gdzieżby się podziać miała? — rzekł sługa — czego pan chcesz? — Chcę się z nią widzieć? Popatrzywszy znowu, zawyrokował znać sługa, że to był ktoś kogo wpuścić należało i otworzył drzwi całe, sam dybając powoli za, Hermanem, aby pani o nim oznajmić. Gość przeszedłszy ciaśniutki przedpokój, w którym była komoda, całą jego zajmująca szerokość i parę krzeseł z wytartą na jednem poduszką skórzaną przed piecem, którego bok świadczył, że się przy nim często wygrzewano, gdyż pobiała żółtego nabrała połysku: znalazł się zaraz w saloniku nie wielkim i niepoczesnym. Oko nie przywykłe nawet do rozbierania i poszukiwania cech, po których mieszkańca charakteru i stanu duszy domyślećby się można, uderzone być musiało zaniedbaniem i smutkiem, jaki tu panował. Kobiecie potrzeba przecież jakiegoś żywiołu poetyczniejszego, czegoś coby mówiło do duszy i serca; w najbiedniejszej izdebce znajdziesz jeszcze kanarka, pieska, kwiatek, coś co potrzebne jest tylko dla oka, tylko dla fantazyi: tu nic nawet nie dawało się domyślać mieszkania kobiety. Okna pokoju wychodziły na ten rynek wrzawliwy, na beczki smoły, na roztarganę bryki frachtowe, na cały rzęd budek, w których sprzedawano żelaztwo, skóry, powrozy i śledzie. W tych oknach, oprócz zielonych z czarnem storów w tej chwili podniesionych, nic nie było: ani wazonika, ani firanki. Kije tylko opylone w górze świadczyły, że kiedyś może wisiały tam jakieś zasłony. Trochę me- bli czarną włosienią, pokrytych, stół nie przypadający do nich, na ścianie dwa portrety: mecenasa ubranego po francuzku z fryzurą i pani w stroju bardzo wyszukanym, wiszące krzywo i niedbale; etażerka z kilką filiżankami, nic więcej. Do drugiego pokoju drzwi byly nawpół otwarte, ale tam w ciemnej głębinie nic nie dostrzegało oko. Sługa nakładając surdut powlókł się przez pokoje, a pan Herman sam pozostał rozpatrując się niespokojnie. Uderzyło go przykre to opuszczenie, zaniedbanie, pustki w mieszkaniu kobiety, którą już widocznie nie obchodziło, na jakiem tle miała się ludziom i światu ukazać. Był rodzaj rozpaczy i zastygnienia w tem zapylonem mieszkaniu, którego ręka troskliwa nie tknęła oddawna. Długa chwila upłynęła w tem smutnem rozpatrywaniu gołych ścian i pokrzywionej posadzki, która dawno nie była wycieraną i przybrała matową barwę pyłu; z dalszych pokojów żaden głos i szelest nie dochodził, ocze- kiwanie było przykre i nużące, pan Herman nie usiadł nawet. Służący długo nie powracał, cisza ogarnęła mieszkanie, przerywane tylko wołaniem wieśniaków z ulicy i przeciągłemi krzyki, które przykro ucho drażniły. Po chwili przesunęła się nie młoda już służąca, obojętnie przemykając się przez salonik: rzuciła tylko okiem na gościa napozór roztargnionem i obojętnem i znikła w drugich drzwiach, nie zwracając nań uwagi. Jakim sposobem wkoło dom obszedłszy ukazała się w kilka minut później znowu we drzwiach od pokojów wiodących, z kwaśną i niechętną miną, hrabia nie rozumiał. Była to już nie młoda kobieta, zwiędła, smutna, chora, niepozornie ubrana, która mówiąc do przybyłego, oczów nań nawet. nie podniosła; sparła się tylko na poręczy krzesła niedbale i patrząc na ścianę, odezwała się: — Pani chora, widzieć się nie może. — Proszę powiedzieć, że mam bardzo pilny interes. — To nic nie pomoże; pani chora, a jak jest interes, można się zobaczyć z panem Żerebą, który mieszka w oficynie; to do niego z interesami. — Ale interes osobisty. — Kiedy pani chora. — Tylko kilka słów. Herman tak nieprzywykły był prosić, że w nowem zupełnie położeniu dla siebie, mimo przymusu jaki sobie czynił aby być łagodnym, przebijał się w jego mowie gniew i niecierpliwość. — Ale kiedy nie można to nie można! z przyciskiem, odpowiedziała kobieta chcąc odchodzić. — A kiedy ja widzieć się muszę — stanowczo już rzekł poruszony gość — proszę powiedzieć, że nie ustąpię póki się nie zobaczę. Służąca popatrzyła, pomruczała i odeszła; a głuche milczenie znowu zaległo pokoje. Herman pozostał sam, słyszał tylko w sionce krzątanie się sługi który krzesła posuwał i klął głośno natrętów, wcale się nietając jak mu zawadzali nieproszeni goście. — Djabli ich tu przynoszą — mówił. — Chce się widzieć? Zapewne pieniędzy pożyczyć! Radaby dusza do raju: tak! Licho wie zkąd wyrwie się i chce się zaraz widzieć z samą panią. Ten monolog, który cały doszedł do uszów hrabiego, przerwany został otwarciem drzwi od wschodów i szeptem który trwał minutkę. Poczem do salonu wszedł człowieczek niepoczesny w zielonej wyszarzane] taratatce, łysy, z wąsami, w którego oczkach tylko do bladej wstawionych twarzy, trochę życia niedogasłego świeciło. Był bardzo grzeczny, ukłonił się bowiem raz przy progu, w środku pokoju drugi, przystąpiwszy bliżej trzeci, i choć go dumnie okiem mierzył pan Herman, uśmiechając się słodziuchno i zacierając ręce, odezwał się: — Mam honor się przedstawić w charakterze, tojest, jako pełnomocnik panny Morosz Izabelli: Ignacy Żereba. Pan Herman popatrzał nań tylko. — Panna Izabella Morosz — mówił dalej pełnomocnik — zaszczycająca mnie ufnością swoją., przez organ mój, czyli raczej przez usta moje prosi, abyś wpan dobrodziej raczył w interesie jakiby był lub mógł być, traktować ze mną, gdyż smutny stan jej zdrowia nie dopuszcza czyli nie dozwala w tej chwili samej trudzić się rzeczoną rzeczą, czyli interesem. Te wyszukane i dość nieszczęśliwie spreparowane słowa plenipotenta, który idąc za tradycyą swady starej, nawet w najprostszych rzeczach czuł się obowiązanym do wytwornego wyrażenia swej myśli, nie inny sprawiły skutek na Hermanie, prócz wielkiego zniecierpliwienia. Zżymnął ramionami. — Ale mój panie ja mam interes czysto osobisty, który pośredników nie znosi. — Żereba rzucił nań okiem podejrzliwem. — W takim razie — odezwał się — już nie wiem, czyli nie mogę wyrzec; albowiem stan zdrowia.... — Ja potrzebuje się z nią widzieć i widzieć się muszę — zawołał Herman — racz jej to powiedzieć odemnie. Dziś, jutro, za tydzień, poczekam: ale przecie kiedyś ją znajdę zdrowszą, to rzecz nieunikniona — będę chodził rok. Nie wszystkoż jedno skończyć to odrazu? — Prawdziwie, nie jestem w stanie nic w tym względzie orzec pewnego; lecz spełnię polecenie czyli posłannictwo — odparł wymowny Żereba; zakręcił się i wyszedł. Znowu dobra upłynęła chwila, po której we drzwiach nagle otwartych ukazała się postać niewieścia. Była to panna Morosz. Oboje stanęli przeciw siebie i patrzali długo w milczeniu, po latach dwudziestu przeszło szukając śladów, jakie życie zostawiło na ich twarzach. Herman pobladł, panna Izabella ani drgnęła. Pomimo cierpień przebytych, ona nie postarzała tak bardzo; była to jeszcze taż sama piękność porywająca urokiem, taż sama postawa wspaniała i szlachetna, ale jakby odarta ze świeżości pierwotnej, jakby widziana w matowanem zwierciadle. Strój jej czarny, prosty, niestarannie narzucony, surowość oblicza i postaci podwajał. Na twarzy miała wyraz powagi i głębokiego ale już przyrosłego smutku; jak wyrzut i widmo występku chwilę nieruchoma stała przed Hermanem i patrzyła nań; aż usta jej wreszcie przebiegł uśmiech zadowolniony, uspokojonej zemsty i postąpiła krok naprzód ku niemu. On stał wryty w miejscu: milczeli oboje. — Chciałeś pan widzieć, czym oczy wypłakała? czy jeszcze boleję i narzekam? — rzekła cichym ale pewnym głosem — masz mnie pan na rozkazy. Z nas dwojga, panie hrabio, tyś jeszcze więcej zestarzały, złamany i zmieniony. Cóż dziś po latach tylu możemy sobie powiedzieć? — Ale, pani — rzekł na chwilę nieco zmieszany Herman — jeśli sobie mamy co do wyrzucenia, to, zdaje mi się, wzajemnie. — Ja! panu! nic a nic! — odparła z godnością, kobieta. — Ja? panu? cóżbym mu mogła wyrzucać? Żeś mnie niby kochając opuścił? mówmy szczerze: lepiejżebym była wyszła gdybyś się był ze mną. ożenił i uczynił mnie niewolnicą? Dziś jestem wolną, niezależną, bogatą, panią mej woli; a młodości marzenia daleko, i za nic nie dałabym jednej godziny tego chłodnego życia, w którem spokojnie czekam końca. Cóż pan do mnie mieć możesz? Herman szukał w umyśle co miał powiedzieć; mimo pewności siebie czuł się splątanym: ciężko mu było. — Pani mi sama dajesz przykład chwalebnej otwartości: mówmy otwarcie — rzekł wreszcie. Panna Izabella ze drzwi przeszła powolnie do pokoju. Krok jej nie był pewny, uczucie jakieś zdradzało się wahaniem; usiadła żywo a raczej padła na krzesło, starając się nie dać poznać, że cierpiała. Mówmy otwarcie — powtórzyła z goryczą, — otwarcie, o! tak najlepiej. — Jeśli pani mi masz co do wyrzucenia, ja może więcej pani. — Pan, mnie! a to wybornie — błyskając czarnemi oczyma zawołała panna Izabella — radabym się dowiedzieć? Musisz mi pan chyba mieć do wyrzucenia żem nie umarła, że żyję, że nie dość jestem nieszczęśliwa, że śmiem dziś stanąć spokojna i obojętna w obec pana, którego zgryzoty i lata złamały. — Mój syn! mój syn! — odezwał się porywczo Herman. — Spytam cię jak Kaina, coś z nim zrobiła? Izabella wstała, rumieniec oblał jej twarz. — Ja i syn twój? ja? cóż jest wspólnego między mną a twojem dzieckiem? — Ja wiem wszystko! wiem wszystko! — zawołał Herman: — Jam ci odebrał nadzieję, której nie dawałem nigdy; tyś mi pochwyciła własność, ukradła dziecko jedyne i zostawiła na starość samotnym, osieroconym. Chcę wiedzieć co się z nim stało? — Co do mnie należy syn twój? — A czyjąż sprawą, to dziecko odbiegło mnie, czyją? Myślisz że nie wiem gdzie i jak go widywałaś? — Nie taję; alboż to grzechem, że biedne, opuszczone, zamęczone przez własnego ojca dziecię, starałam się widzieć, pocieszyć i przez litość chwilę mu jakąś osłodzić! Tak jest, widywałam go; nie taję że gdybym miała siłę, byłabym ci go z rąk wyrwała, boś je chciał przeciw Bogu i wszelkiemu prawu uczynić taką bryłą lodu czy kamienia, jaką zrobiłeś z siebie. Ale mogłażem ci je wziąć? Któż śmie powiedzieć, że byłam przyczyną jego czki? — Ja to powiadam: chciałaś się pomścić nademną. — Bóg sam podjął się zemsty — odpowiedziała spokojnie panna Izabella. — A ludzie Mu pomogli — dorzucił Herman. — Tak! i pomściliście się! pomścili! Dlatego przychodzę tu i mówię do twego serca kobiety. Oddaj mi dziecię! ty jedna wiesz co się z niem stało. Dziecko nie byłoby mogło, nie byłoby śmiało uciekać samo, i skryć się tak, by go nikt odszukać nie potrafił, nawet ojciec; ty tylko mogłaś mu dopomódz: ty go musiałaś przechować! — Gdybym była mogła, byłabym to uczyniła — rzekła powstając znowu panna Izabella, której twarz zarumieniła się krwawo — alem nie zrobiła tego co mi przypisujesz. A list twój? — List oznajmił ci karę Bożą., o której ja wiedziałam pierwsza, bom syna twojego widywała codzień, bo często karmiłam go, gdyś ty morzył głodem hartując do życia; bom go okrywała, gdy chodził jak żebrak odarty. — Na co te próżne słowa — zawołał Herman — wiem że ci wspólnictwa występku nie dowiodę, że cię nie przekonam; wiem że jestem na twojej łasce: przyszedłem prosić i proszę o litość — oddaj mi dziecko. — Ja o niem nie wiem. — To fałsz! — Moich ust — zawołała gorąco panna Izabella zrywając się z krzesła — moich ust fałsz nigdy nie zmazał: ani fałsz słowa, ani milczenie kłamstwa, ani uśmiech zdrady. Życiem zapłaciłam to, żem nie umiała kłamać. — Nie powiesz mi, żebym i ja skaził się fałszem. — Tak! nie kłamałeś słowy, panie hrabio, ale sercem! byłeś ostrożny, gdym ja była nieopatrzną... Ale pocóż te wymówki? kiedy dziś dziękuję Bogu że się gorzej nie stało, żem swobodna, a nie twoją niewolnicą, lub zabitą, jak matka tego dziecięcia-sieroty, męczarnią powolną złamana. Tamta cię nie kochała nigdy, a padła od despotyzmu twojego; cóżbym ja poradziła, nimby mi się otwarły oczy? Ja nic ci nie wyrzucam, nic nie chcę; jesteśmy sobie obcy. — Słuchaj mnie pani — rzekł powolnie Herman namyślając się — mnie nic przekonać nie potrafi, że nie wiesz o mojem dziecku, żeś ty mi go nie wydarła; ale cię proszę, ale cię błagam, oddaj mi je! Przychodzę po długich latach męki oddać ci wszystko co mam: mienie, imię, wolą nawet; zostań żoną moją i matką tego dziecięcia. Zimny śmiech szyderski przerwał mowę hrabiemu, który stanął osłupiały. — A! doprawdy hrabio! nie spodziewałam się, byś do tego stopnia śmieszności posunął się na starość. Pocóż mi twoje mienie? jam bogata i nic nie potrzebuję; myślisz że imienia pragnę: co znaczy to imię? — ruinę! W tobie starcu, kalece schorzałym, nawet wspomnienia przeszłościbym znaleźć nie mogła. Ta ofiara, to ostatnie szyderstwo! Hrabia stał wryty ciągle, ale wzrok mu się zapalał. — Głupim — rzekł jakby do siebie — tyś już nie kobietą ale harpią bez serca, panno Morosz; istotą żyjącą zemstą, jak szakale trupami. Głupim, żem chciał przemówić do serca, gdzie go niema, do kobiety gdy jej już w tobie ni śladu.. Mówże, czego chcesz? — Byś mnie wpan od napaści uwolnił. — To ostatnie twe słowo? — Pierwsze i ostatnie. Nie odszedł jednak. — Byćże to może, żebyś i ty nie miała litości nademną? — rzekł po chwili. — Litości! mylisz się wpan! Lituję się nad nim i bardzo, czuję i wiem że cierpisz; ale nie w mojem ręku na to lekarstwo. Na chwilę głos jej zadrżał jakoś łzawo. — Mylisz się pan — rzekła zimniej — na świadectwo biorę Boga, w którego nie wierzysz, że w ucieczce twojego syna żadnego nie miałam udziału, żem niewinna. Całą winą, moją, ten list, grzech ostatka zemsty, którego żałowałam i żałuję najmocniej! — Przysiężesz... — Wpan nie wierzysz słowu? — Ja w nic już nie wierzę, prócz tego co dotykam i widzę. — Spuścił głowę na piersi; panna Izabella wstała poważna i dumna. — Na miłość twej matki dla ciebie, na twoję miłość dla niej, zaklinam cię jeszcze raz, powiedz mi co się z nim stało? — Ja nie wiem: znikł... i jam żałowała dziecięcia. Kto wie czy ty, czy ja, więcej na tem straciliśmy; kochałam to chłopię lepiej może niż ty, coś je chciał jak bezwładny kamień wyciosać podług swej myśli, choć z żywego człowieka lały się łzy i krew. — Więc mi nie powiesz? — Nic nie wiem. — I możesz z ręką, na sercu wyrzec, żeś się nie przyczyniła do tego, żeś mi nie odebrała resztki jego przywiązania i wiary? żeś nie rozdmuchała w nim nieposłuszeństwa i pragnienia swobody, że w tem dziele nie było twej ręki? I na to także przysiężesz? — Nie! — stanowczo odparła panna Morosz — litowałam się nad dziecięciem umęczonem dla fantazyi człowieka, co nie miał serca; możem obudziła w niem uczucie swobody; możem mu ukazała możność innego życia: ale nie moja pchnęła go ręka, nie.... — Poznałem w tem przemyślną zemstę kobiety — rzekł Herman z usty skrzywionem! uśmiechem — ale wiedz pani, że to występek, a żaden nie uchodzi bezkarnie! — Jakto? pan to mówisz? — Ja! bo wierzę w jedno: w prawo niezłomne co rządzi światem, w prawo, które stanowi, że grzech niesie z sobą nasienie kary, zaród odpłaty za nią; że w naturze złego jest trucizna, która się obraca przeciwko temu, co ją stworzył. Jesteś więc skazaną cierpieć jak ja, prosić jak ja, i jak ja nie doznać litości, lub umrzeć osieroconą. Między nami rachunek skończony; między tobą a twem sercem nie jeszcze: w tej chwili rozpocznie ono mścić się za mnie, a siła niewidoma reszty dokona. To mówiąc poszedł szybko ku drzwiom, i zwrócił się; panna Izabella stała nieruchoma. — Panno Izabello! w imię wspomnień młodości, w imię winy mojej, proszę miłosierdzia, dopomóż mi, poratuj. — Dla mnie nie ma wspomnień, nie ma winy, nie było miłosierdzia; ja pana ratować nie mogę. Skineła głową i znikła, a Herman został sam; szybko rzucił się ku drzwiom i w upojeniu rozdrażniony zbiegł ku domostwu, na progu już wołając na Pawła, aby pakować kazał i zaprzęgać. Paweł miał już na ustach wymówki i chciał długi swar z panem rozpocząć, gdy wejrzawszy na twarz jego, taka go litość wzięła, że ust nie śmiał otworzyć. Pierwszy raz może w życiu widział hrabiego tak zmienionym, poruszonym i straszliwie gniewnym. Gdzie on to mógł chodzić i po co? co mu się stało? Już kiedy przedemną się tai, rzecz być musi wielka i straszna! Ale z czasem ja to dojdę... nie może być, rzekł Paweł, teraz do niego nie przystąpić nawet. Albo gruby pieniądz stracił, albo... już nie wiem; dosyć, że bieda, a jak bieda, nie czas swoje do niej dodawać. Jak się wysapie, nie daruję, że chce mieć przedemną sekreta. Paweł gadał tak sam do siebie urządzając się na powrót do drogi, gdy postać nieznajoma i dziwna wsunęła się do gospody, nieśmiało dopytując o jw. hrabiego Hermana. Był to człowiek nie młody już, wysoki, chudy, nieco przygarbiony, którego strój zdradzał ostateczne ubóstwo. Starał się przecie ukryć je jako tako, choć napróżno, ów pan; ale w ostatniej walce z pozorem został zwyciężony: nędza wyszła na wierzch i zdawała się zeń naśmiewać. Ubrany w stary wice-mundur wytarty i połatany, ale szczelnie zapięty, z medalikiem jakimś w pętlicy, w obszarpane] chustce na szyi, za którą, nie było śladu koszuli, miał czapkę zatłuszczoną na głowie, resztę stroju bardzo zbłoconą i brudną, a na nogach dziwnie odbijające od fraka łapcie z kory lipowej. Laska sękata i plik papierów wystający mu z zanadrza dopełniały smutnego obrazu, jaki przedstawiał. Twarz także była zbiedzona i nosiła ślady przecierpianej biedy, oczy wpadłe i czerwono okolone, broda zarosła oddawna, pofałdowana skóra, plamami czerwonemi okryte policzki dawały się domyślać nałogowego pijaka, który dawno nie jadł może, ale ostatni kieliszek gorzałki wypił przed chwilą. w blizkim szynku. — Nie mógłbym się widzieć na minuteczkę. z jw. hrabią? — spytał pokornie i cceho zdejmując czapkę przed Pawłem. — Wątpię — rzekł spoglądając zbyt wyraźnie na jego łapcie i nędzną minę, Siermięzki. — Ale proszę mnie nie posądzać — podchwycił łykając ślinę, aby pokryć czkawkę — ze stroju możesz wpan wnosić, że przyszedłem.. o co prosić! To jest niesłusznie! ja mam po części osobisty, a poczęści publiczny interes. Jestem były urzędnik i naczelnik stołu kancellaryi ziemiańskiej, Jan Piotr Mąkiewicz. JW. hrabia pewnie mnie przyjąć raczy. A gdzie jest? I korzystając z wrażenia jakie na Pawle wymową uczynił, posunął się do drzwi izby, otworzył, i nim Siermięzki podążył mu przeszkodzić, wsunął się do hrabiego z ukłonem. Spojrzawszy na tę postać hrabia zmarszczył się i chciał ofuknąć, ale Mąkiewicz przewidując wybuch, nie dał mu nań czasu. — Mam honor przedstawić się — rzekł odchrząkając — jw. hrabiemu, którego całą rodzinę znałem... i proszę nie uważać na to, że mnie jwpan widzisz w tym stanie, co się tyczy obuwia, z powodu poczęści nagniotków, jako też innych okoliczności. Jan Piotr Mąkiewicz, były urzędnik, mam kilka słów poufnych. Nie, uchowaj Boże, we własnym interesie jakby to wnosić można z powierzchownego zaniedbania, ale w interesie kraju i dobra ogółu dotyczącym.... Nim hrabia znowu się zebrał na odpowiedź, Mąkiewicz, korzystając z podziwienia, szedł dalej. — Jan Piotr Mąkiewicz, tak jest, jw. hrabio! Miałem honor jeszcze jw. ojca, jw. pana znać i szczycić się jego łaską i protekcyą, jako też całej familii, która dla ciężkich czasów z głowy mi wyleciała. Rzecz jest taka: — Ale czegóż chcesz? — spytał hrabia. — Zaraz, jw. hrabia pozwoli, bym powoli wyłuszczył: to sprawa publiczna, okoliczności nieszczęśliwe, los okrutny, szlachcica i urzędnika niegdyś przywiodły do tego stanu, w jakim mnie jw. pan oglądać raczysz; ale tu nie o moje łapcie, że tak rzekę, chodzi. Rzecz wielkiej wagi! rzecz dobro ogółu obchodząca! Mówię i rozumuję tak: Jestli przy- zwoita i godna, aby szlachcic Mąkiewicz i urzędnik Mąkiewicz, niegdyś zaszczycony zaufaniem ogółu, przyjaźnią poważnych ludzi, chodził bez butów? Tu nie o te mizerne buty w istocie chodzi, jw. panie, gdyż w łapciach jest wygodniej nawet, a co się tyczy pozoru, przesądów i pośmiewiska, mniejsza o to! gardzę! ale chodzi o zasadę, o principium Chodziłem jw. panie olim do szkół pijarskich. Więc nie idzie o buty, których sprawić nie jestem w stanie, ale o zasadę, którą tak określam. Możeli szlachcic i były urzędnik, zaszczycony zaufaniem ogółu, chodzić boso, bez wielkiego w tem uszczerbku całego społeczeństwa, na które wina jego nędzy spada całkowicie, ogromnem brzemieniem! Zarządziły tedy, przejęte wielkością tej myśli, osoby znakomite, składkę na buty, albo; jeśli się źle wyrażam, na odwrócenie od społeczności naszej zarzutu, któryby ją potępił; a ja ośmielam się tu listę łaskawych obywateli dla ogólnego dobra poświęcających się, przedstawić przed oczy jw. hrabiego. To mówiąc wyjął z pliku brudny papier i położył go na stole. Herman patrzał nań osłupiały i dobrze zrozumieć nie mógł. — Widzę zdumienie na twarzy jw. pana — rzekł Mąkiewicz — i nie próżne jw. panie, albowiem jestli co smutniejszego jak widzieć w poniewierce imię szlacheckie i godność urzędnika? Widzę łzy wkrótce dobyć się i zrosić mające jego oczy! Mam nadzieję, że szczodrobliwość jw. pana, raczy ronię, albo raczej zasadę żywotną dla dobra ogółu, podeprzeć. Nie dokończył, bo mu splunienie i tupnienie nogą przerwało. — Co wpan tu pleciesz, przyszedłszy po jałmużnę? — Za pozwoleniem jw. pana, nie po jałmużnę, nie — podchwycił Mąkiewicz z flegmą — distinguo: tu nie o buty idzie, ale o wyższą ideę, której buty moje są doczesnym symbolem, o principium, o zasadę, o ideę, o całą przeszłość naszą i o przyszłość naszą. Bo że ja, mając nagniotki, chodzę w łapciach które przesąd potępia, rzecz nie wielkiej wagi, zwłaszcza, że mi z tem wygodniej i dogadza fantazyi; ale że Jan Piotr Mąkiewicz z kancellaryi ziemiańskiej, niegdyś zaszczycony zaufaniem ogółu, jest przywiedziony do tej ostateczności: to spada już na cały nasz naród, jakoby nie umiał poszanować pamiątek przodków i zasług ludzi poświęcających się dla dobra ogólnego. Nie o parę więc podeszew, ale o principium rzecz! Tu czkawka przerwała mu mowę. Hrabia osłupiał, a Mąkiewicz listę i pióro z kałamarzem podsunął mu natarczywie. — Tfu do licha, nie plótłbyś stary opoju! — zawołał hrabia rzucając mu dwa złote z pogardą; — wszak cię znam dobrze.— Wolne żarty tak zacnej osobie — porywając dwa złote, podchwycił z uśmiechem i ukłonem Jan Piotr Mąkiewicz. — Przyjmuję to od jw. hrabiego, jako od starego znajomego i ze wszech miar godnego obywatela, w sposobie igraszki słów niewinnej; ale stoję przy swojem, że ta składka jest dziełem publicznem. Dwuzłotówka tymczasem zniknęła w jego kieszeni. — Na takiej wagi dzieło — podchwycił — dwa złote jest mało, jest nic, ośmielam się powiedzieć. JW. hrabia raczy rozpatrzeć moją odezwę do serc obywatelskich i przeczytać imiona dawców, którzy poświadczyli, że ideę moję podzielają. Na liście w istocie stały wzdłuż ogromne imiona i jeszcze dziwniejsze przy nich ofiary, różnym atramentem i charakterem, ale widocznie jedną pisane ręką. Jan Piotr Mąkiewicz spełniając swe wielkie posłannictwo, nie wahał się dla zachęcenia drugich do dzieła, użyć niewinnego fortelu, i pofabrykował nieco podpisy, kołacząc do miłości własnej, która, gdy o nią idzie, wyprzedzić się nie daje. — Jakżebyś jw. hrabia, który jesteś starożytnej familii hrabiowskiej, dał mniej od pana Skirmunta, od księcia Lubeckiego, od panów Butrymowiczów i innych; byćże to może? Nie wierzę oczom moim! Dwa złote jest dla Mąkiewicz a na śniadanie, ale cóż dla idei? dla zasady na tej liście położonej? — Dajże mi pokój! Gotów jestem, ale mi tu idzie przedewszystkiem o dostojne imię jw. hrabiego, którego pospolitować nie mogę dopuścić, nie dozwolę aby niżej stało od innych. — Ani niżej, ani wyżej stać nie będzie, bo go nie zapiszę. — JW. hrabio, ja te dary uważam za fideikommissa, powierzone mi w sprawie idei wielkiej; ja tego nie używam nawet na buty, a jeśli używam przyciśniony potrzebą, staram się ewinkować na sumieniu, uczciwości i pracy mojej przyszłej, gdyż od lat piętnastu podaję prośby o przyjęcie mnie na nowo do służby, z której intrygą i podłą zawiścią wytrącony zostałem; a gdy pomyślniejsza zaświeci gwiazda... Tu przerwał. — Nie bredźże, proszę cię, mój Mąkiewicz — zawołał hrabia poglądając na niego. — Mój Boże! co to się z tobą stało: odarty! goły i żebrak! Jak ci nie wstyd! Pamiętam, byłeś dosyć zdatnym kancelistą: wódka cię do tego stanu przywiodła. Mąkiewicz silnie się oburzył. — Przypuściwszy żeby i tak było — odezwał się bijąc w piersi — widzisz pan we mnie ofiarę na ołtarzu dobra publicznego zamordowaną. Gdyby i tak było? służba ogółu; jej poświęcając się, byłem poniekąd zmuszony prawością, mojego charakteru do picia wódki. Tak jest, wydaje się to śmiesznem, a jednak jest świętą prawdą. Nigdy rąk moich nie zmazało przekupstwo, grosza nie brałem od nikogo; klienci więc okazując mi wdzięczność swoją, żądali po mnie często, bym ich grzeczności akceptował, Wyrażające się gorzałką, jako najdobitniejszem uznaniem gorliwości mojej. Ztąd nieustanne libacye, ztąd całej natury mojej zmiana, i ze wstrętu do gorących napojów, niejaka ich potrzeba. Tak padłem ofiarą mojej bezinteresowności. Hrabia mimo smutku nie mógł się nie rozśmiać. — JW. pan się śmiejesz, a ja płaczę — rzekł Mąkiewicz — i łzami krwawemi; — tu go czkawka porwała. — Ofiara cnoty! poświęcenia, zawiści, aż do ostatka dla dobra publicznego poświęcający się! I bez butów, chociaż więcej z okoliczności nagniotków... — Nie mógłżebyś pracować? — Alboż nie pracuję! Oto właśnie zbieram w pocie czoła tę listę obywateli krajowi zasłużonych, co samo, rzec można, będzie monumentem dla potomności. Gdy zostanie zamkniętą, złożę ja. albo do akt, jeśli moi prześladowcy zechcą ten dowód sympatyi ogólnej do nich przyjąć, lub w zakrystyi księży Franciszkanów. Mąkiewicz mówił to z miną tak przejętą, że trudnem było nie podziwiać tej doskonałej komedyi, która się często na świecie w inny sposób powtarza, ale tu odegrywała się z całą naiwnością czasów pierwotnych. — Znałem — dodał — dostojną familią jw. pana, nawet nieboszczyka syna jego. Hrabia zadrżał, ale zamilkł spuszczając oczy. — W rysach twarzy nosił już znamię tego wysokiego rodu, z którego pochodził, chociaż skromna odzież po spartańsku utrzymywanego chłopca, nie dozwalała w nim z razu domyślać się przyszłego dziedzica Horycy. — Wiesz — rzekł chmurno i gwałtownie hrabia — że o tem wspominać nie lubię. Dla czegóż powiedziałeś, nieboszczyka! — Zmarł bowiem dla świata i nikt nie wie co się z nim stało — rzekł Mąkiewicz z westchnieniem i powtórzoną czkawką. Ale ośmielę się, nie rozdzierając serca ojcowskiego powiedzieć jeszcze, że gdybym był z razu użyty do poszukiwania śladów jego, które niedołężni urzędnicy zatarli, byłbym może więcej coś od nich uczynił. — Jakto? wiedziałeś co o nim? — JW. hrabia nie uwierzysz mi, gdy powiem: jeśli kto w świecie zna tę sprawę, to ja. — Ty? — A ja. — Zkądże? — Ale co to dziś mówić! Chłopiec przepadł: dziś go za nieboszczyka lepiej uważać. — Wiedziałżebyś o czem mnie niewiadomem? — gorąco spytał ojciec. — Dziś te szczegóły lapsu temporis, i z powodu nieszczęść i przewrotów fortuny, jakich doznałem, trochę mi się w pamięci zatarły; ale okoliczności chciały, bym lepiej był tego świadomy niż inny, gdyż zawsze poświęcając się dla dobra ogółu, wówczas jeszcze jako kopiista pracowałem u pana Targowilskiego w tym domu, zkąd to nieszczęście wyszło. — A on co miał z tem wspólnego? — On nic, ale inny lokator tego domu. Hrabia przybliżył się ciekawie. — Jak? kto? — O ile słaba dziś i skołatana pamięć może mi przywieść te szczegóły, opowiem jw. panu. JW. pan dozwolisz, by utrudzone nogi trochę odpoczęły; usiądę zdaleka, albowiem skutkiem okoliczności, doświadczam przykrego drgania w łydkach. Hrabia skinął, aby siadł, i Mąkiewicz przyczepił się na brzeżku krzesła, czapkę kładąc na kolanach. — O ile tedy wiem — rzekł — i meminisse mogę.... Ot jako rzeczy stały, a proszę jw. pana wierzyć, gdyż nigdy usta moje nie skalały się kłamstwem; i jeśli jestem dziś w tym upadku i chodzę w tem apostolskiem obuwiu, to nie dlaczego innego, tylko że zawsze mówiłem prawdę. Tak to na świecie!. Tu Mąkiewicz westchnął i z westchnieniem razem wywołana wróciła czkawka. — To z osłabienia, jw. panie — rzekł — sił mam już mało. Gdybyś jw. pan raczył kazać dać kroplę czegokolwiek, extra wody, której dla słabego żołądka znosić nie mogę: byle co do pokrzepienia... Uczuł to pan Mąkiewicz, że mając mówić mu o synu, mógł zażądać co chciał; a gdy hrabia zawołał na Pawła, aby kazał podać wódki, skłonił się z uśmiechem. — Rzadko kiedy pić mogę — dodał skromnie — i to w niewielkiej ilości, ale nie będąc w stanie przyjmować pokarmów dla zniszczonego zdrowia, muszę się posilać wódką z rady doktorów. Hrabia wzruszył ramionami, aż i wódka nadeszła; oczy Mąkiewicza błysnęły: wstał, zbliżył się, nalał kieliszek i chciwie go wychylił zakaszlując się z pośpiechem, a niechcąc utracić przywileju siedzenia, zaraz znowu padł na krzesło. Wzrok jego jednak pobiegł za flaszką, którą rad był zatrzymać dla dłuższego z nią obcowania, ale nielitościwy Paweł wyszedł z nią co najprędzej. — Otóż jak rzeczy stały — mówił wytchnąwszy i otarłszy usta Mąkiewicz. — Kiedy tu syn jw. pana przybył, wszystkich oczy zwrócone były na niego; ale mało było ludzi, którzyby wielka myśl i prawdziwie wzniosły plan edukacyi hartownej, jaką jw. pan powziąłeś, pojmowali. Ztąd pospolity gmin widząc go w ubogiem odzieniu, na lichej strawie, bo tam ich gryczaną kaszą principaliter karmiono, a wiedząc o dostatkach ojca, niesłusznie ubolewał nad losem dziecka. — Co komu było do tego, jak ja syna wychowywałem? — Ludzie tacy są jw. panie — rzekł Mąkiewicz — nic ich więcej nie obchodzi nad to, co do nich nie należy. Ja mogę to sobie przyznać bez pochlebstwa, sam jeden wniknąłem w głębokie myśli i prawdziwie ojcowską jw. pana pieczołowitość dla tego dziecięcia. A chłopak był wielkich nadziei. Uważałem, że i tu zamieszkała niejaka panna Izabella Morosz, osoba milionowa, mocno się nim zajmowała. Nawet sprowadzali go, gdy chodził do szkoły i ze szkoły, do kolegi jednego przy matce, wdowy, żyjącego w tym domu co Targowilski, gdzie go psuli łakociami i pieścili, co zupełnie było wstecz planu jw. pana. Chciałem był nawet donieść mu o tem, ale pomyślawszy ażebym za denuncyatora nie uchodził, wstrzymałem się. Tymczasem chłopiec się bałamucił widocznie, a jak raz potajemnie znajomości robić zaczął, poszło to dalej. Obok, w drugim domu stał Tatar z Wilna, tu zamieszkały, niejaki Azulewicz, którego syn w jednej klassie z synem jw. pana się znajdował; — Cóż tu ma Azulewicz? — przerwał hrabia niespokojnie. — Na oko nic, ale w rzeczy, pewien jestem, tu tkwi tajemnica. Azulewicz był bardzo uczciwy człowiek, jak to oni wszyscy, ale taki Tatar, to tam dzikie wyobrażenia. Kiełbasy słyszę nie jedzą i po sto pięćdziesiąt żon chowają, kiedy u nas i zjedna wytrzymać trudno. Jednakże ów Azulewicz miał tylko jednę żonę i nawet po śmierci jej, drugiej nie wziął, a syna bardzo kochał i edukował tak, jak ci, co kiełbasę jedzą. Ale mu się samemu tęskni- ło w pośród obcych, bo był hussyt wielki i w książkach siedział; a choć go za Polaka można było wziąć, tak mówił po naszemu czysto i w obcowaniu był przyzwoity: korciło go do ojczyzny jakoś. Sam widziałem, choć nie lubię cudzych tajemnic podpatrywać, że listy jakieś do Krymu na pocztę nosił, do swoich. Otóż między młodym Azulewiczem a pańskim synem, wzięła się jedna z tych studenckich przyjaźni gorących, co to chłopcy żyć bez siebie nie mogą. I dzień w dzień młody wykradał się do Azulewiczów. Stary syna kochał i był miękkiego serca, choć Tatar, więc i to dziecko polubił dla syna. Przyszło mi na myśl, że go mogą na mahometańską wiarę nawrócić, żeby się jeszcze do kata nie zbisurmanił; ale co tu było począć? nie wiedziałem.... A! myślę sobie, co tobie do tego stary, żebyś znowu po tebinkach oberwał: milcz i swojego patrz... I tak chłopaka żałując a pieszcząc wbili mu w głowę, że jest nieszczęśliwy, z drugiej zaś strony Azulewicze podbałamucili czy coś, i chłopiec znikł. Ale w tem moja głowa, że ja doszedłem ca się z nim stało. — Ale mówże, mów! — Czuję się osłabionym — ocierając pot z czoła rzekł Mąkiewicz; — gdybyś rai jw. pan raczył kazać dać jaką, kropelkę, gdyż mówienie nadzwyczaj mnie wysila. Hrabia zżymał się z niecierpliwości. — Pawle — rzekł — postaw karafkę wódki przed tym bibułą: już nawet wstydu nie masz, panie Mąkiewicz. — Wstydu!!! ja! jw. panie — przerwał narrator — a! jw. panie! widzę jak trudno być w świecie uznanym wedle wartości! Jeżeli piję, to smutek i słabość zdrowia tylko: brak mi sił, i wódka chwilowo pamięć oczyszcza... Dlatego w interesie własnym jw. pana, chciałbym sobie co najlepiej wszystko przypomnieć, a jw. pan mi tę gorliwość wyrzucasz! Ja sam. czuję to, że wódka szkodzi mi, ale pamięć utraciłem i czynię ofiarę ze zdrowia i życia mego dla jw. pana, a jw. pan naigrawaszą się z niej! O mój Boże! Hrabia uśmiechnął się wzgardliwie. — Pij i gadaj — rzekł krótko. — Azulewicz tedy tęsknił za swoim tym Krymem i płaskiemi twarzami, aż tu sobie naprowadzając Tatarów, gdy sam do nich dojechać nie mógł. Co roku prawie słyszę z tabunem koni tatarskich, za któremi młodzież się rozbijała, przybywał do Berdyczowa i na Wołyń niejaki Mustafa Seferowicz, z długa; biała brodą, w krymce i szlafroku; konie swoje zostawiał gdzieś tam na Wołyniu, a sam tu na kilka dni do Azulewicza zawsze ściągał. Chodził poważnie odziany, figura niczego; chłopcy tu za nim po ulicach biegali, gdy się jeno pokazał, bo to była osobliwość. Nawet wódki ani żadnego gorącego trunku nie pijał, kwaśnem mlekiem się żywiąc pryncypalnie, o czem wiem pewnie, że hładysz zjadał. I to wiem, że ten Seferowicz z synem pańskim widział się u Azulewicza, że tam mu nagadał o swobodnem życiu w Krymie i o kraju tym jak o raju. Bóg wie czem tam go kusił: może obiecał piętnaście Tatarek za żony dać, ale jestem pewien, że on z tym Tatarem umknął. — Co ci się śni! — zawołał hrabia. — E! e! ja to mówię na pewnym fundamencie. Bo, że policya znalazła jego stary mundur na śmiecisku niedaleko rzeki, to wcale nie dowodzi, żeby się utopił. Chłopiec z sensem byłby się topił w mundurze, zwłaszcza, że był chłodny czas, ale to znaczy tylko, że chciano zmyślić i zając dał susa.... Seferowicz właśnie pod ten czas tu był i razem jakoś zniknął, a na Wołyniu już mówiono mi, że z sobą, miał w powrocie swojego syna, ładnego chłopca, którego wprzódy nie było, a potem mu się nie wiedzieć zkąd wziął. — Dlaczegożby, na tę myśl nikt nie trafił? — spytał hrabia. — Dlatego j w. panie, że na myśl słuszną nigdy ludzie nie trafiają; dopiero naostatku, gdy wprzód najniedorzeczniejszych wypróbują.... To tak jak gdy kto omackiem otwiera zamek: wprzódy wymaca caluteńką szufladkę, póki nie natrafi na otwór. — A cóż się stało z Azulewiczami? — zapytał hrabia. Ale Mąkiewicz nie był w stanie odpowiedzieć, gdyż skorzystawszy z chwili roztargnienia, poszedł do wódki i nalał trzeci kieliszek: spotkawszy wejrzenie hrabiego, nieco się zarumienił. — Wzruszenie jakiego doznaję, tę boleśna, opowiadając historyą — rzekł — zmusza mnie do podtrzymywania starganych sił moich na usłudze krajowej. Ale tylko odwilżyłem usta, słowo daję; nigdy kłamstwem się nie zmazałem. Jam Piotr Mąkiewicz: wszyscy to wiedzą. — Ale cóż się stało z Azulewiczami? — powtórzył hrabia natarczywie. — Azulewicz ciężko został dotknięty stratą syna, którego nad życie kochał — odpowiedział Mąkiewicz — a po śmierci jego, gdy go już nic w kraju nie trzymało, jedni mówią, że się wy-' niósł do Waki, gdzie miał włókę i chatę, drudzy, że pojechał umierać do Krymu, inni, że się udał do Mekki, gdzie oni wszyscy jeżdżą z okoliczności jakiegoś czarnego kamienia wiszącego w powietrzu, o czem dawniej czytałem, póki człowiek był ciekawy, ale dobrze nie pamiętam. — A gdzieżby się o nim dowiedzieć możną? — O kamieniu, jw. panie? — O Azulewiczu! — krzyknął hrabia. — Nigdzie jw. panie, chyba między rzeszą tatarską, a tu ich nie ma, aż pod Wilnem. Ale gdybyś jw. pan chciał starego bywalca użyć, mimo sił starganych i dokuczliwych nagniotków, jeszczebym się podjął pojechać do Waki, i jako to ja, potrafię dobyć z nich prawdy. Rozumie się, gdybym miał na ekspensa podróży i cośkolwiek za trud i pracę. Hrabia ruszył ramionami. — Bajkęś mi wpan splótł, aby się wódki napić — rzekł pogardliwie. Hąkiewicz powstał z godnością, gdyż uzyskawszy dwa złote i trzy kieliszki wódki, więcej się już nie spodziewał i nie potrzebował grać komedyi. — JW. pan lekceważysz we mnie dostojność męczennika, człowieka, który się dobru ogólnemu poświęcił. Nigdy usta moje nie skalały się fałszem: to jest obelga niesłychana, to jest.. — Ze mną, kochanku, nie masz potrzeby tych deklamacyi — odrzekł hrabia spokojnie — na mnie to nie robi wrażenia. — Zawsze! — rzekł Mąkiewicz — wiecznie, przeznaczeniem mojem być niepojętym i pokrzywdzonym. To mówiąc, z miną tragiczną przystąpił do karafki i machając ręką jakby zdesperowany i nieprzytomny, prędko, rozpaczliwie wychylił kieliszek wódki. — Zaślepienie! — rzekł odetchnąwszy — jw. pan odpychasz jedyny ślad mogący go naprowadzić na tego, którego nazwałem nieboszczykiem, a jednak tu klucz! i Mąkiewicz na coś zasłużył odkryciem wielkiej tajemnicy. Dwa złote? na składkę w imię tak wielkiej idei przedsięwziętą. — Słuchaj — rzekł Herman — jeśli masz cokolwiek sumienia, powiedz prawdę: nie kłamiesz ? nie uwodzisz mnie, dam ci co zechcesz! — Co zechcę! notuję! — podchwycił Mąkiewicz — słowo! verbum! co zechcesz!!! Tak jest, dam ci co tylko dać mogę — poprawił się hrabia — powiedz szczerze, nie uwodź mnie, plotłeś mi baje? — Tak mi Boże dopomóż! prawda szczera! jasna! Usta moję nigdy się nie zmazały... — Panna Morosz nie miała w tem udziału? — To jest, o ile ja, zblizka na te rzeczy zapatrujący się wiedzieć mogę, chyba nie więcej nad to, że chłopca żałowała, pieściła, bałamuciła; głowę mu jego mniemanem nieszczęściem nabili, nie pojmując spartańskich planów jw. ojca. — Ale wiedziała o tem może? — Tego nie wiem, a czego nie wiem. nie powiem, bo usta Jana Piotra Mąkiewicza nie zmazały się nigdy.... Hrabia głęboko się zamyślił, Mąkiewicz znowu zajrzał do karafki. — Gdy słowo jw. pana jest, jak nie wątpię, rzeczą świętą i nienaruszoną, a rzekłeś pan, ż, e dasz mi co zechcę, lub inaczej co możesz, gdyż obie wersye choć nie równej wagi stały tu na jednej szali; śmiem się odwołać do własnych słów skaleczonego serca ojcowskiego, w które wlałem trochę balsamu.... Tu sięgnął jeszcze do butelki, ale groźne wejrzenie go powstrzymało. Nie miałem intencyi pić, chciałem tylko zatknąć karafkę.... wietrzeje: obawiałem się, aby ta woń nie szkodziła j w. panu. A. wracając do słowa, które mam, gdy powiem że jw. hrabia dziedzic Horycy, Siennego i przyległości może mi dać dwieście złotych, nie przesadzę. Summa ta może mnie i zasadę, którą popieram, postawić na nogi. — Albo cię zwalić z nóg, bobyś ją przepił odrazu — przerwał zniecierpliwiony hrabia. — Cóż, jeśli nieszczęścia krajowe postawiły mnie w tym stanie opłakanym! — rzekł tragicznie Mąkiewicz. — Ale gdybym miał dwieście złotych, okazałbym światu, że jeszcze uczucia w prawych synach kraju nie wygasły.... że są jeszcze ludzie poświęcenia. — Dwóchset złotych dać ci nie mogę, nie dlatego, żebym nie miał, nie dlatego nawet, żebym nie chciał; ale dlatego, że zapiłbyś się na śmierć i dorżnął niemi: ale że słowo się rzekło....... — A aniołowie słyszeli je w niebiosach — rzekł podnosząc do góry rękę Mąkiewicz — Dajże pokój choć aniołom, którzy — z tobą i zemną nic wspólnego nie mają — Więc cóż jw. hrabia postanawiasz, w rzeczy święcie należącego mi się długu. — Długu! — uśmiechnął się hrabia — a no będę ci go wypłacać ratami przez gospodarza tego domu, po pięć złotych naraz i to hie inaczej jak na odzież, strawę, a nie nie tę wódkę którą się dobijasz. — Przez gospodarza domu — zawołał. Mąkiewicz śmiejąc się ironicznie. — Chciejże jw.pan posłuchać jak ja rozumuję. Gospodąrz tego domu jako porządny człowiek ma szynku siebie, nawet mamy z sobą, małe rachunki, pójdzie więc żywy grosz za tę należność, którą mu winien za papier i obwarzaiiki. Przytem oranie zna Jana Piotra Mąkiewicza i jego wysokich celów i da a mu się zapić właśnie, byleby co w tem zarobił; środek więc chybia celu; Gdybyś jw. pan sprobował i samemu u mnie to powierzyć, raczył, mógłbym dać słowo honoru, którego nigdy nie złamałem (prócz kiedy necessitas transit legem) albo zobowiązanie na piśmie przy świadkach, pod pieczęcią która jest zastawiona: że ich na wódkę nie użyję... Byłaby się ta scena przeciągnęła do zbytku, gdyby Paweł niespokojny nie dał. znać, że konie stoją gotowe: pilno mu już było do domu. Mąkiewicz więc zaspokoić się musiał pięciozłotówką, którą wraz z całemi w przyszłości obiecanemi dwóchset złotemi, wpisał na listę i odszedł natychmiast do najbliższego szynku, obierając sobie taki, w którym nic nie był winien. Na wyjezdnem z Pińska, konie hrabiego miały się zawrócić ku Horycy, gdy z wielkiem podziwieniem Pawła, hrabia kazał jechać drogą wcale odmienną, wiodącą ku Wołyniowi na Kużeliczyn i Lubieszów. * * * Piękny jest ten nasz Wołyń! a gdy po piaskach i borach Polesia podróżny wjedzie w ten kraj tak żyzny, tak wesoły, urozmaicony wzgórzami, przezroczystemi ubrany stawy, dębowemi lasy malowniczo zarosły; gdy z pierwszego pagórka oko jego pobieży daleko i obejmie razem kilkadziesiąt wsi, ogromną, świata dzielnicę: jakoś ochoczo robi się w sercu i w oczach weselej. Ale tak jest tylko póki poglądamy zdaleka, inaczej gdy się zbliżym do tych uroczych widoków: tu wszystko znajdziesz w ruinie lub grożące ruiną, smutek cię przejmie przy pierwszej wiosce i dworze. Nawet tam, gdzie z gruzów podniosły się już wspaniałe gmachy fron- tem do gościnca, aby się sobą, pochwalić, nie czujesz żeby to było na trwałych oparte posadach, nie masz przekonania, żeby piękny i pokaźny dwór miał wiekować. Przyjrzawszy się bliżej, dojrzysz, że wieś rozpada się cała, porozłamywane płoty, porozwalane chaty, poprzeginane krzyże, kościołek w części słomą, pokryty, dwór tylko od przodu wybielony. Dalej zamek pustką, stojący i klasztor bez dachu; a miasteczko napół spalone i całe murów gromady okopcone, czar- ne, opleśniałe i omszone. Na polach buja i faluje zboże, ale obok starannie uprawnej ziemi lub zagona, który wypielęgnowało słońce i rosa bez pomocy człowieka, szmat rzadkiego żyta, cienkiej i nizkiej pszenicy, lub nikłego owsa; grobla zahacona naprędce gnojem i słomą, młyn pochylonym ze starości, chata, na której dachu porosły trawy i osty. Zdala majaczeją, białe mury; gdy się zbliżysz postrzegasz tylko ściany gołe; zdala błyszczę stawy, ale pół ich zabrały trzciny i sitowia; zdala i dwór w topolowym wianku jak narzeczona w kwiecistej opasce ci się śmieje, ale pół okien zabito deskami: ni z nich ludziom wyjrzeć, ni w nie zaglądać słońcu, a droga wśród topoli jak łąka zarosła. Nasz podróżny, który od wieków we wyglądał ze swej Horycy i znał tylko Wołyń ze wspomnień, takiego prawie doznał wrażenia, jakie tu opisujemy, gdy przebywszy Lubieszowskie lasy i piaski, zbliżyły się w okolice Łucka. Tu Styr, jedna z najpiękniejszych rzek wołyńskich, ale płynąca dotąd jak nią Bóg raz pierwszy pokierował i jak ją ludzie groblami i pływakami popsuli, dzieli od siebie różne wielce, dwie prowincyi połowy. Od Polesia jeszcze bory i piaski; na drugiej stronie żyzne łany wołyńskie i wzgórza zielone i dębowe gaje, a w pośrodku ów Łuck wielka ruina, zbiegowisko murów pokruszonych, jakby jaki kataklizm straszny, jaka burza niszcząca przeszła po nad jego zagruchotanemi szczytami. Ślady dawnej świetności otoczone nędzą i resztkami życia; na dawnych cmentarzyskach liche karczmy drewniane w miarach świątyń; składy i magazyny, w ulicach drewniane bruki a wzdłuż ulic domostwa, na których ścianach bryzgi błota rysoją hieroglify brudu i zaniedbania Ztąd nieopodal już było, do celu podróży Hermana, który, jak się już nawet Paweł domyślał, po długiem niewidzeniu jechał do dawno zapomnianego brata. Stosunki ich nie były zerwane, ale uległy dziwnemu zobojętnieniu i chłodowi. Hrabia Rajmund w dziale wziąwszy daleko na oko piękniejszy matjątek wołyński, obciążony rónież długami, zamiezzkał w nim tak daleko od brata, że trudno im było ściszlejsze zachować stosunki. Młodość też wcale ich do miłości wzajemnej nie uspasabiała: charaktery tak były różne, że się nigdy zrozumieć nie mogli a przy każdem spotkaniu walczyć z sobą musieli. Znamy już z nich jednego: trudniejszem może będzie dać poznać drugiego brata, którego charakter nie tak wydatny daleko z większej ilości składający się pierwiastkó nawet dla bliższych był często zagadką. Herman nigdy nie kłamał: mówił co myślał aż do zbytku będąc otwartym aż do szorstkości! prawdomównym, z przyjemnością prawie staczał walki o swe przekonanie. Rajmund więcej światowy, układniejszy, choć może czuł toż samo, nie zadawał sobie pracy walczyć i spierać się: ruszał ramionami, i ludzi, przy ich przekonaniach z niejaką pogardą zostawiał. Wiek mało ich różnił od siebie. Rajmund był również żonaty i jedno miał tylko dziecię; lecz nim poznamy go bliżej pętrzeba byśmy: w jego przeszłość wtajemniczyli czytelnika. Rajmund więcej był panem i hrabią Gdy tamten swego tytułu nie rad używał, znajdując, że często dlań był ciężarem; ten nosił go zawsze i wszędzie, nie znajdując przyzwoitem wypierać się pamiątki i zaszczytu. Na nieszczęście stan majątkowy nie bardzo mu dozwalał, stosownie do niego pokazywać się w świecie; żył więc może właśnie dlatego na wsi, bo tam łatwiej zawsze pozostać długo hrabią i wielkim panem. W pierwszych chwilach po objęciu majątku, hrabia Rajmund byłby może, jak brat, potrafił wyjść pracą i oszczędnością z długów ciążących na dobrach, ale miał inne całkiem pojęcie swojego stanu Majątkowego. Dobra, które; objął, były pozornie wielkie dla oka, które długów jego nie dostrzegało, dawały prawo żyć po pańsku. Rajmund wziął jeszcze z nimi wspaniały niegdyś pałac dziadowski, i do tego szerokiego gniazda stosować umiał swe życie, ku któremu z natury czuł skłonność. Z twarzy był nieco podobny do brat, ale daleko spokojniejsze i poważniejsze nosił na sobie piętno dynstynkcyi, o którą bardzo się starał. W sposobie obejścia był zimny, grzeczny, pański, przyzwoity. Po odziedziczeniu majątku nie zdał sobie sprawy z jego stanu: był pewien, że nie mając nałogów rujnujących, łatwo wyjdzie t długów i cieżary powoli pospłaca. Ale zamiast się brać do tego, począł od postawienia domu na stopie imieniowi odpowiedniej. Trudno to jasno ślić do czego obowiązuje tytuł i imię, miarę w tem znaleźć jeszcze trudniej. Gdy raz Wpadnie się na tę drogę, zatrzymać się ciężko; dzieje się jak z pantoflami. Diderot'a do pięknych pantofli potrzeba odpowiedniego szlafroka, do szlafroka krzesła, do krzesła mebli do mebli pokoju — i pantofle przyWiesfe mogą do ruiny. Tak się i tu potrosze stało. Hrabia Rajmund począł od pewnego rodzaju pantofli i wyrestaurował najprzód dom, do domu mnóstwo rzeczy nowych a pięknych było potrzeba; potem powozów, koni, usług, liberyi, dworu, marszałka i tak się weszło w życie nad skalę. A gdy już życie jego opowiadamy, powiedzodrazu jak się ożenił i czemu oddał się cały. Dosyć długo upatrywał sobie towarzyszki od której wymagał wiele, bo imienia i majątku i wdzięku; serce go nie unosiło, rachuby też przedewszystkiem nie miał na celu. Swoboda stanu kawalerskiego dosyć mu się uśmiechała, a ożenienie do którego nie wiedzieć jak przyszło, było raczej skutkiem tego go dawniej nazywano przeznaczeniem, niżeli silnej; woli. lub uczucia. Przyszło doń nie wiedzieć jak, złożyło się to niespodzianie. Jeżdżąc w odwiedziny, trochę przyjmując u siebie, pańsko spędzając długie wolne życia godziany, Rajmund był spokojny, i nie miał gwałtownego pragnienia zmiany stanu. Traf najprzód zaprowadził go do domu sąsiada, który miał dwie córki, majątek znaczny wcale, ale szlachcica sobie prostego i co dziwniej, mimo bogactwa, żadnej do państwa niemającego pretensyi. Pan Dynamiński był człowiekiem uczciwym, rządnym, spokojnego charakteru, a miał tę jędnę stronę tylko oryginalną że się uważał za najlepszego w świecie gospodarza. Miłość własny, która jakąkolwiek szparą, musi wyjść z człowieka wychodziła mu tym bokiem u był mu się w tem nikt nie sprzeciwiały, powolnym był dla wszystkich cudzych słabostek, więcej od otaczających dla siebie nie wymaigając. Dynamiński mocno stał o to, by pierwszy zasiał, pierwszy zebrał, najlepiej zorał i mógł zająć przednie miejsce wśród gospodarzy; nie czyniłjednak nadzwyczajnych na gospodarstwo nakładów, nie wierzył w agronomią, zasadzał się na doświadczeniu, rutynie, tradycyi,: a jako środki najlepsze, Uważał wielki dozór i pilność. Szło też u niego nie świetnie ale dobrze, a sąsiedzi trochę zazdrośni mówili pocichu, że pozwalał sobie w opisach swojego gospodarstwa trochę przesady. Nie wierzono, żeby mu kopa owsa pięć korcy dużej miary dawać mogła, choć co roku najmocniej za to zaręczał i w razie sporu ofiarował się do stodoły dla przeświadczenia prowadzić. Żyto powszechnie dawało mu trzy korce, pszenica dwa i t. p. To pewna, że Dynamiński miał się dobrze, żył skromnie, córki wychował starannie ale po szlachecku, choć nie bez francuzczyzny, guwernantek i fortepianu. Gdy hrabia zaczął bywać w tym domu starsza córka Dynamińskiego Marya, poczynała rok dziewiętnasty: byle to dziewczę skromne, ciche, bardzo pobożne, istny typ naszych Polek, które są ideałem żon i matek. Skłonniesza do cichego, głębokiego uczucia i poświęcenia, niż do tęsknoty za światem Marya marzyła dla siebie zagrodę wiejskąi, życie ustronne. Hrabia z początku zrobił na niej wrażenie jakieś przerażające; jego wielki ton, wspaniała postawa, pewność siebie, podobały się jej może, ale taką olśniły wyższością, że ilekroć przyjeżdżał, nie śmiała wyjść do salonu bez drżenia i bicia serca, rumieniła się nie mogąc wymówić słowa. Z Dynamińskim nie wiedzieć dlaczego bardzo się pokochali: może z powodu, że Rajmund odrazu w pięć korcy z kopy uwierzył i gospodarstwo bardzo pochwalał; ze swojej strony szlachcic szanując imię. historyczne, niezmiernie był grzecznym dla gościa. Rajmundowi było tu dobrze, wygodnie, swobodniej niż gdzieindziej. Zaczął bywać bez myśli i zaraził się od Dynamińskiego namiętnością gospodarską, ale cale inaczej na tę chorobę zabolał. Dynamiński nic innego i inaczej nie Pobił nad to, co sąsiad jego chłop, tylko lepiej, wcześniej, dokładniej; hrabia chcąc go przesadzić, rzucił się w gospodarstwo poprawne, ulepszone, postępowe. Piękna to jest rzecz, pożyteczna i zacna, gdy kto do niej bierze się z zasobem nauki stosownym, i ukształceniem właściwem; ale niebezpieczna przy nieumiejętności i zarozumiałości. Hrabia sądził, że nic niema prostszego nad agronomią, brak zajęcia, uczynił go najprzód gospodarzem, ale nie na tem koniec. Odrazu chciał sąsiada we wszystkiem uprzedzić i był pewien, że pokaże światu co może geniusz na polu nawet najbardziej opuszozonem i wzgardzonem. Gdyby był chciał pojechać za granicę, uczyć się wytrwale, byłby zapewne sobie i krajowi użytecznym; ale hrabia Rajmund wierzył w idee wrodzone, i wyższość umysłowy ras uprzywilejowanych. Przeczytał kilka książek, przekonał się, że ma geniasz wynalazków i jął się najfantastyczniejszych innowacyj. Pan Dynamiński patrzył na to ze zgrozą, i podziwem, ale potem przez uszanowanie dla tytułu, w samo dzieło począł; wierzyć, i choć go naśladować nie s myślały admirował. A że Rajmund potrzebował kogoś coby go; pojmował i nie łatwo mu było znaleźć, wziął Dynamińskiego. za powiernika i powolnego słuchacza. Ztąd ciągłe; obu sąsiadów u siebie przebywanie, i odwiedziny, narady, i Hrabia szczególniej uwiązł myślą, w narzędziach i machinach, będąc pewien, że choć mechaniki nie umiał wcale, musiał z pomocą geniuszu wrodzonego, zadziwiające poczynić odkrycia. Zaczęto zaraz jego rozkazu, budować wzory i robić próby, a jakkolwiek one były niefortunne, wcale go to nie zrażało od nowych. Tymczasem jeździł do Dynamiaskiego, a panna Marya z takiem go: współczuciem słuchała, takie mu okazywała poszanowanie i zajęcie; że powoli do tej cichej istoty przywiązywać się zaczął. W jego przekonaniu była ona ze wszech względów niższą, od niego daleko, ale lubimy stać wyżej i w duszy czuć się czyjemś bóstwem i opatrznością. Temu uczuciu hrabia winien był żonę. Nigdy Dynamińskiemu na myśl nie przyszło córkę swatać; sąsiadowi, ani jej wyjść za tak wielkiego człowieka; ale hrabia począł się nudzić wśród swych prób machin gospodarskich, gdzieindziej: spotykał uśmiechy niedowierzania, na kobietach zaś które jego szukały; i starały się usidlić, poznał się instynktowo: i tak jakoś, nie wiedzieć zkąd i jakim sposobem, gdy Dynamińskiemu i Maryi ani się śniło o połączeniu z domem Górow, on jednego wieczora poważnie i patetycznie, bo z tego tonu nigdy nie schodziły oświadczyć się raczył o rękę panny. Stał się popłoch ogromny, zdziwienie, uszczęśliwienie, które może aż nadto dano mu poznać, co go jeszcze bardziej przywiązało do Dynamińskich. Szlachcie i jego córka mieli to sobie za, coś tak wielkiego, tak pomyślnego, jak gdyby-starożytny, Jupiter pod ich dach zstąpić raczył. Dynamiński o mało nie popełnił głupstwa wielkiego dziękując za ten zaszczyt hrabiemu, panna Marya rozpłakała się; naturalnie, że trudności nie czyniono żadnych, i hrabia sam sobie warunki, czas, i wszystko co się tyczyło wesela oznaczył. Marya nie kochała go może tą. miłością górącą. i romansową, która się rzadko w świecie spotyka, na którą nie każde życie natrafi; ale miała dlań szacunek, poważała go, lubiła, admirowała: przyszłość przedstawiała się świetną i szczęśliwą. Po ludzku sądząc robiła partyą, która namnożyła zazdrości wiele i podziwem napełniła kraj na trzydzieści mil w około. W istocie inaczej rzeczy stały niż się na pozór zdawały. Najprzód co do majątku Dynamiński był wcale bogaty, choć się za pana nie miał i córka jego wnosząc pięćkroć, więcej już mu dawała niż czysta hrabiego wynosiła majętność ale dobra jego były znaczne, tytuł świetny, pałac ogromny i sądzono, że pan robił szlachciance łaskę, żeniąc się z nią. Co do panny Maryi, ona też daleko więcej warta była od hrabiego, choć mniej o sobie trzymała, mając się za wielce uszczęśliwioną i podniesioną wysoko. Dawał jej wprawdzie imię piękne pan hrabia, ale zarazem złoconą niewolę, którą wprędce uczuła. Musiała przyjąć jego obyczaje i zastosować się do idei często jej przeciwnych, skromność swą, ubrać w powagę która ją. uciskała, wyrzec swobody, zostać niewolnicą i poddanką. Nigdy straszniejszego, choć łagodniejszego na oko tyrana nad hrabiego Rajmunda nie było na świecie. Nie był on ani popędliwym, ani gniewnym, ani srogim, ale żelaźnie upartym. Wolę swą spełniał nie zważając na nic, nie pojmując, by się jej kto w świecie mógł sprzeciwić, nie rozumiejąc poświęcenia fantazyi nawet przechodzącej, dla czyjegoś uczucia lub boleści. Ta tyrania niezłomna tem była cięższą, że nie miała form ostrych, któreby oburzyć się na nią dozwoliły, że była obleczona łagodnością pozorną, chłodną krwią zupełną, i odbywała się z wyższością, nie dozwalającą przystępu słowu, zamrażającą wszelki wybuch uczucia. Jak się to bardzo często trafia na świecie, w małżeństwie tem role były zmienione na oko i oszukiwały pozorem; geniusz, rozum, wyższość zdawały się po stronie hrabiego, który żonę swą za dobrą" ale niewielkich zdolności kobiecinę uważał i ludzie ją za takąż mieli, gdy w rzeczy ona posiadała daleko więcej rozsądku, uczucia, przymiotów duszy i serca nad niego. Ale to wszystko pokrywała skromność nadzwyczajna, niezmierna nieśmiałość, przekonanie nawet o swej niższości. W takich warunkach zawarte małżeństwo poszło koleją łatwo przewidzianą; dobroczyńcą, i panem był mąż, niewolnicą pokorną i zawstydzoną swem niesłychanem szczęściem kobieta. Dynamiński umarł wkrótce po wydaniu córki za mąż, zaziębiwszy się przy posiewie owsa wczesną wiosną; druga córka wyszła daleko na Podole za niedostatniego szlachcica, i w inną zupełnie dostawszy się sferę, oddaliła się od Maryi, bo hrabia szwagra miał za bardzo małą rzecz i wcale stosunków z nim utrzymywać nie myślał. Po ożenieniu, mania mechanicznych wynalazków owładnęła jeszcze silniej umysłem hrabiego, który wziął się do olbrzymiego pługa, mającego odrazu wyorywać rowy, do nowej młockarni poruszanej wiatrakiem, do młyna nowej inwencyi i mnóstwa innych prac ważnych, tracąc na nie czas, pieniądze i resztę rozsądku. Im bardziej mu się to nie udawało, tem zapalczywiej się zajmował. Tymczasem interesa na chwilę dźwignięte posagiem żony, poczęły się gmatwać znowu. Dziwnym skutkiem moralnej ślepoty, hrabia miał władzę niewidzenia tego, czego nie chciał zobaczyć, do najwyższego posuniętą stopnia; oczów jego nic otworzyć nie mogło, a cyfry i rachunki mniej niż cokolwiekbądź. Sofista niezręczny ale wymowny, zawsze sobie malował świetnie, co chciał widzieć jasno. Rady od nikogo nie przyjmował, a szedł raz wytkniętą drogą z wolą niepokonaną, Żona, która daleko zdrowiej sądziła wszystko, musiała milczeć, uważana za istotę wątłą i niedaleko widzącą; ani z radą, ani ze szczerem wyznaniem wystąpić nie mogła: hrabia łagodnie ale z góry odsyłał ją do jej książek pobożnych i ogródka. Były to dwa ulubione zajęcia hrabinej, która wprędce poznała, jak pozorne jej szczęście wątłem było i tylko dla oka ludzi mamiącem, przekonawszy się, że człowiek którego miała za świętość i ideał, był bez serca i uczucia. Bez narzekań i oporu, z rezygnacyą, zwróciła się ku Bogu, do pracy cichej i przyjęła los swój w pokorze. Widziała ona groźby przyszłości, ale jej odwrócić nie mogła; musiała milczeć, płakać i raz przyjętą rolę szczęśliwej i ubłogosławionej nosić mężnie do końca. Dla świata miała uśmiech i wesele, była zawsze ową szczęśliwą; dla siebie schowała łzy swoje, strachy i boleść. Życie jej upływało na modlitwie, w kościele, w ogródku. Szczęściem, Bóg który zawsze wejrzy na tak dźwigane brzemię, dał jej choć jedno dziecię, przy którego kołysce była panią: była to córka. Ojciec mało się mieszał do jej wychowania, wyrosła więc tak wykochaną i wypieszczoną na łonie macierzyńskiem, tak śliczną i miłą, jak niegdyś jej matka była. Podobna do niej z twarzy jak dwie wody krople, Lola (gdyż tem imieniem poufale ją nazywano), w charakterze nieco ojcowskiej miała energii, która się w niej zmieniła w żywość i śmiałość. Była też równie łagodną jak matka, równie dobrą, ale od ważniejszą od niej; nie umiała tak kryć w sobie wszystkiego: boleść i radość z rumieńcem razem na twarzyczkę i usta jej wybiegały. W chwili gdy powieść poczynamy, Lola miała już około lat dziewiętnastu; matka jej zbliżała się do czterdziestu, ale zachowała jeszcze ślady wielkiej piękności, która dłużej często jasnowłose, niż czarnobrewe twarze przystraja. Oswojenie się z cierpieniem, obycie ze swoim losem, wielka pobożność, okupiony nią. pokój duszy, odbiły się na licu zacnej niewiasty, której twarz przypominała typy matron dawnych, oblane nieziemskim pokojem. Marya dawno już poznała swego męża, jego słabość i upór, jego nieudolność w sprawach życia i zaślepienie w dziwactwach; ale świat nigdy nie postrzegł zmiany w niej: pozostała tą, ż samą służebnicą, pokorną i pełną, dlań poszanowania, jak gdyby w wyższość jego wierzyła niezłomnie. Usiłowała nieraz wstrzymać go od fantazyj kosztownych i rujnujących, pocichu, ostrożnie, ale gdy się to jej nie udawało, a majątek powoli do coraz gorszego przychodził stanu, przyjęła to jak kare Bożą, z pokorą. Dla jednego dziecięcia i to co mogło pozostać, dostatecznem było zawsze; nauczyła się nie żądać wiele, chodziło jej tylko o to, by mąż w pokoju i bez ciężkich zawodów dożył w złudzeniu, do końca. Była cichą, jego szczęścia piastunką. Hrabia Herman choć bardzo już dawno u brata nie bywał, a stosunki ich ograniczały się kilką, do roku listami z powodu świąt Nowego roku i imienin, dobrze znał brata, jego życie, stan nawet jego interesów. Kilkakroć Rajmund uciekał się z właściwym sobie tonem protekcyonalnym o pożyczki pieniężne do brata, których tamten zawsze grzecznie odmawiał: nie psuło to harmonii ale. oziębiło stosunki. Dobra Rajmunda piękne i rozległe, ale najdziwniej rządzone, zadłużone już były niezmiernie, i długi te rosły corocznie pomnażane nowemi. Raz w rok, około kontraktów Dubieńskich wychodziły na wierzch gwałtownie wszystkie rany tego groźnego stanu i dawały się czuć silniej; ale gdy tę chwilę krytyczną przebyto, rok potem spali wszyscy zapominając o niebezpieczeństwie. Przed kontraktami był niepokój, odwiedziny, szukanie grosza, sprowadzanie żydków z sąsiednich miasteczek; ale gdy chorobę peryodycznie wracającą zakurowano w jakikolwiek sposób, już się o nią nie troszczono więcej: hrabia powracał do swojego pługa i młynów, hrabina wypłakawszy się, modliła. Wszystko to leżało na plenipotencie, którym był najuczciwszy z ludzi, stary już pan Kacper Żółtowski, który często nie miał sobie za co tabaki kupić choć tysiącami obracał. Oddany duszą i sercem domowi a szczególniej hrabinie, człowiek wielkiego serca i rozsądku niepospolitego, umiejący tę kobietę ocenić, Żółtowski pracował do potu i łez, ale nic nie mógł poradzić przeciw despotyzmowi hrabiego, który mu nie dawał użyć środków zbawiennych. Rajmund tak się na nim poznał jak na żonie, miał go za poczciwego, ale mało udolnego sługę, szczególniej dlatego, że na jego wynalazki pozwolił sobie raz ruszyć ramionami i wcale ich nie wychwalał; nie wolno mu nic było zrobić własną głową, a gdy istotnie trzeba co było przedsiębrać ważnego, musiał się z hrabiną, naradziwszy tajemnie, niemal fałszem dobijać możności ratowania pana. Swój grosz jaki miał Żółtowski włożył cały w majątek hrabiów, a uważało się to przez hrabiego jako łaska dlań uczyniona, że jego fundusik przyjęto choć nań ani prawnego zapewnienia, ani procentu nie miał, atak się musiał taić z poświęceniem, jak drugi z niepoczciwością. Czasem grosz jakiś wziął na rachunek procentu, by go hrabinie na jej pilne potrzeby podsunąć. Dochód z dóbr pożerały procenta i fantazye hrabiego, który uśmiechał się z politowaniem, jeśli mu kto jaką względem nich uwagę uczynić się ośmielił, mając za niedołęgów i głupców tych, co mu nie wierzyli. Marzył on, że jego wynalazki dadzą mu niezmierne bogactwa i sławę nieśmiertelną. Dom hrabiego składał się więc z cichej, pobożnej i niewiele w nim miejsca zajmującej żony, z córki Loli, dziewczęcia łagodnego, dobrego, ale żywszego od matki, z samego gospodarza zawsze zatopionego w swych wynalazkach, z których ani jednego jeszcze nie uwieńczyło powodzenie, z milczącego poczciwego Żółtowskiego, ofiary cichej, staruszka który się kłaniał tylko i uśmiechał, a zamiast odpowiedzi najczęściej tylko ruszał brwiami i ramiony. Cały w sobie, Żółtowski był jedną z istot najuparciej zamkniętych; pochodziło to z obawy słowa, które uważał za rzecz tak straszną, że gdy mu go użyć przyszło, ust otworzyć nie umiał. Słuchał uważnie, ale mówił pół wyrazami tylko, cicho, bojaźliwie, choć w głębi tej piersi wiekiem zgniecionej, biło serce najpoczciwsze, najgorętszą miłością ludzi ożywione. Oddany hrabiemu, którego kochał, choć więcej jeszcze czcił i cenił hrabinę, Żółtowski nie miał żadnej słabostki nawet: zażywał tabakę tylko gdy ją miał, lubił kominek i książkę. Pracował jak galernik, nie skarżył się nigdy, silny był na swój wiek nadzwyczajnie i zdrowie zawdzięczał życiu skromnemu anachorety. Zarubińce hrabiego Rajmunda leżały między Łuckiem a Dubnem, w części kraju jednej z najżyzniejszych, a choć nieco wzgórkowatej, w glebie pszennej i wszystkich warunkach go- spodarstwa najpomyślniejazych. Ale pomimo starań Żółtowskiego nie szło tam gospodarstwo jak było powinno: co roku inny folwark wystawiony był na próby. W jednym z nich nawet przestano raz orać i gnoić wedle jakiegoś nowego systemu. Brak kapitału istotnych, ulepszeń nie dozwalał, majętność upadała: Stary pałac zarubiniecki z zamku przez dziada hrabiów przerobiony, dosyć był wspaniały; otaczał go ogród z alei i lipowych szpalerów odwiecznych: zdala miało to pozór pański i bardzo poważny. Gmach piętrowy wznosił się na wzgórzu osłonionem ogrodem i lasem, u którego stóp błyszczał staw wielki, szeroka ulica starych klonów i sokorów prowadziła do zamku. Na wstępie w dziedzińcu była brama wysoka murowana z galeryą, dziś opustoszała, na której piętrze z pozabijanemi oknami składano stare rupiecie i skazane na wygnanie machiny wynalazku pańskiego. Dawniej stać tu musiała na straży dworu milicya, dziś na dole mieściło się dwóch starych gracyalistów i ogrodnik. W bramie wrót oddawna nie było, sama pani obsadziła ją powojami i krzewami, tak, że na dosyć piękną wyglądała ruinę. W głębi obszernego dziedzińca stał pałac, którego nie było komu zamieszkać, ale obszerne jego sale odnowione i przybrane przed kilkunastą laty, utrzymywały się jeszcze w stanie mieszkalnym, choć już nie tak świetnie jak niegdyś. Było znać usiłowanie zachowania tego jak przeszłość przekazała, ale zarazem niemożność oparcia się cicho podkradającemu upadkowi i ruinie. Gdzieniegdzie na tych murach malowanych w przeszłym wieku, głęboka rysa lub smuga wilgoci, smutne budziły przeczucie zniszczenia. Drzwi, okna, posadzki zużyte były, nadpróchniałe, nieschodzące się z sobą; tam gdzie je zastąpiono nowemi, poprawki nie odpowiadały ani wyrobem, ani materyałem temu, co zastępować miały. Nie było to jeszcze ruiną, ale co chwila nią być mogło. Szczególniej część pałacu zamieszkana przez hrabiego, który wcale o utrzymanie jej nie dbał, pokoje paradne gdzie rzadko kogo przyjmowano, część dolnego piętra, pustką już pachniały. Kątek tylko od ogrodu samej pani i jej córki, świeżej nieco wyglądał. W ogóle gmach był smutny, niezamieszkany, a ludzie po nim snujący się starzy, zwiędli, zmęczeni, jakby pod ciężarem jakiegoś złowrogiego przeczucia chodzący. W ogrodzie hrabinej było nieco weselej, ale ten krył się głębiej za pałacowemi mury, i w miarę oddalenia coraz był puściejszy. Po za klombami drzew starych krył się tam domek maleńki, w którym zamieszkiwał Żółtowski, w miejscu osamotnionem i posępnem. Sama budowa mimo swej wielkości błyszczała tylko zdaleka, zblizka zdradzał się stan jej blizki ruiny, połatanym białemi gontami dachem, kilką już zamkniętemi na wieki okienicami zastępującemi okna, porysowanemi murami i tynkiem dawno nieodświeżanym. Dodajmy, że droga wiodąca do ganku była nie oczyszczona i chudą., zieloną porastała trawką, a jeszcze chudszemi chwastami. Na widoku boku u wnijścia w sieni, stał skielet drewniany jakiejś ogromnej projektowanej machiny hrabiego z mnóstwem kółek, pałek, walców i bloków okrytych pyłem oddawna. Było to coś tak mądrze skomplikowanego, że na pierwszy rzut oka niepodobna domyśleć się było, do czegoby to kiedy służyć mogło. Stosunki hrabiego z sąsiedztwem były bardzo zimne i wcale nierozgałęzione: gość rzadki, życie niby pańskie i wystawne, ale ubogie i niewygodne w rzeczy. Hrabia nie dbał o to wcale, a hrabina mniej jeszcze troszczyła się o wygody; pierwszemu chodziło tylko o pozór, żeby go nikt nigdy niestosownie do imienia i pozycyi socyalnej nie znalazł. Były więc liberye na codzień, choć nie zawsze całe buty u służby, lokajów dosyć ziewających w przedpokoju lub biegających po cieślów i ślusarzy dla hrabiego, ale usługi nie było. Tak we wszystkiem. Jednej jeszcze postaci ważną na dworze zarubinieckim odgrywającej rolę nie narysowaliśmy tu, ale tę na później zostawić musimy. Gdy żółty koczyk hrabiego Hermana powiązany sznurkami w zagrażających miejscach, gdzieniegdzie znowu połatany, z tłumokiem uczepionym z tyłu, za pomocą niedyskretnie opasujących go powrozów, z furmanem bardzo niepocześnie odzianym, a za nim wóz z Pawłem i tłumokami wtoczyły się przed pałac zarubiniecki, choć i tu nie bardzo było wytwornie, zdumienie ogarnęło ludzi na widok tak niepozornie wyekwipowanego gościa, który śmiał sobie z furą w dodatku, poufale zajeżdżać przed sam ganek. Bo choć trafiało się, że w Zarubińcach nie zawsze powozy i konie błyszczały, uchodziło to panu jako panu, a ci co mieli honor zajeżdżać przed jego wrota, musieli występować jeśli nie paradnie, to przynajmniej przyzwoicie. Wybiegła więc służba zdziwiona, a że nikt nie znał brata pańskiego, który tu długie lata nie bywał, ledwie śmiechem nie parsknęli lokaje widząc starego Pawła w szarej kapocie i czapce zatłuszczonej, pośpieszającego do drzwi żółtego koczyka i konie zdyszane robiące bokami, jakby w ganku popadać miały. Stali tak z założonemi rękami w usposobieniu drwiącem, gdy poważna postać Hermana wydobyła się z powozu, i rzuciwszy okiem po gawiedzi, przybyły zapytał surowo: — Jest pan? — A jest! — rzekł nie ruszając się z miejsca jeden z młodszych — tylko ja tam nie wiem... — Czego nie wiesz? — Czy przyjmie. — A to już do ciebie nie należy! Hej! jest tam kto starszy! — zawołał hrabia. Gawiedź się jakoś nie ruszała; liczba jej tylko zwiększyła się jeszcze, kilkoma z różnych stron zbieglemi próżniakami. Stać tak wystawionemu na pogardliwe wejrzenia tej dworszczyzny nie było bardzo przyjemnie; lecz Herman w szczęśliwem jakoś usposobieniu, czuł się tylko tem rozśmieszony. Paweł ruszał ramionami i burzył się. — Kto to taki? — spytał wreszcie młodszy sługa Siermięzkiego. — No! brat waszego pana, jeśli chcesz wiedzieć, trutniu — rzucił im groźno Paweł. Ten wyraz jak iskra elektryczna przebiegł zebranych ludzi, w chwili zmieniła się całkiem postać rzeczy; twarze się pomieszały, tchórzliwsi pierzchnęli: jeden tylko pozostał z wielce zafrasowaną miną. Trzeba bowiem wiedzieć, że chociaż Herman tu nie bywał, ale sława dziwactw jego, bogactw i charakteru, nawiedziła Zarubińce, i jak zwykle, pomnożona fantazyjnemi dodatkami, czyniła zeń złotem świecące straszydło. Jak tylko służba dowiedziała się, że to był brat pański, rozbiegła się po dworze, oznajmiono Żółtowskiemu, poczęto się krzątać, goniec jakiś dobiegł i do hrabiego. Hrabia Rajmund, któremu w jego ważnych zajęciach nie wolno było przeszkadzać, siedział zamknięty w tak zwanem laboratoryum. Był to pokój na dole obszerny, mieszczący w sobie wszystko co do jego dziwacznych robót zdawało mu się potrzebnem: trochę starych książek, papier, ołówki i mnóstwo porozpoczynanych wzorów, drewnianych narzędzi, wyglądających dziko. Nikt tu zwykle nie wchodził i jak skoro pan zamknął się w laboratoryum, nie ważono się pracy dla najpilniejszego w świecie interesu przerywać. Chociaż nigdy w życiu nic mu się nie udało zbudować takiego, coby miało najmniejszy pozór użyteczności, hrabia jednak miał się za geniusz, i zawsze karmił nadzieją, że natrafi na coś olbrzymiego lada chwilę. Otaczający go dobrze widzieli śmieszność tych przywidzeń, ale nikt nie śmiał dać mu do zrozumienia, że to było rujnującą go manią i słuchano go bardzo seryo. Na ten raz przyjazd zupełnie niespodzianego a tak wielkiego gościa, złamał zwyczaj i służący puknąwszy do drzwi, otworzył je nieco, wołając: — Brat jw. grafa.... przyjechał! Hrabia stał nad stołem w długim surducie, mycce, okularach i przypatrywał się uważnie modelowi młyna, który w żaden sposób mleć nie chciał, usiłując dojść gdzie mu chybiono w wykonaniu tej myśli, która wedle jego rachuby, miała nową erę w mechanice stosowanej stanowić — gdy głos złowrogi dał się słyszeć niespodzianie. W pierwszej chwili oburzył się mocno, ale oznajmienie o bracie wzruszyło go tak jak lokajów i służbę; stanął niepewien co począć. Pierwszą myślą jego było, że już miał odgadnąć czego brakło młynowi i byłby tego dnia ważne uzupełnił odkrycie, gdyby nie te odwiedziny. To pewna, rzekł uśmiechając się do siebie, że nie mam szczęścia, że jest coś szatańskiego w przeznaczeniu co mi zawsze w chwili sta- nowczej przeszkodzi. A no... brat!cóż robić! Ludzie nigdy nie pojmą, takiego jak ja człowieka; potrzeba milczeć. Ruszył ramionami i powoli, z powagą, zwykłą wyszedł przeciw Hermanowi, który się w sieniach nie spiesząc także rozbierał z podróżnych sukien. Dwaj bracia spotkali się podając sobie ręce w milczeniu, które się wzruszeniem równie jak obojętnością, tłumaczyć mogło. Herman pilnie się wpatrywał w Rajmunda, Rajmund myślał trochę o bracie, a więcej o młynie. Twarz jego zimna, woskowa, nie zadrgała na widok rodzonego. — Ależ dawno już, dawno nie widzieliśmy się... — przebąknął gospodarz — mnie moje zajęcia, ciebie twoja dzikość i pokochanie pustyni, wstrzymały w domu.... Tyle lat. Hermanie....tyle lat! — Prawda nie kopa, ale czy nie ćwierć kopy? — odparł Herman ze smutnym uśmiechem. —Widzisz, to nie dziw, jam stary, mnie się już ruszyć trudno, przyrosłem do kąta; ale tą razą przemogłem lenistwo, aby cię jeszcze raz przed śmiercią zobaczyć. Rajmund uśmiechnął się, ale zawsze z wielką, dostojnością i powagą. — Nie wtrącajmyż tak smutnych myśli. — Wejdź, proszę... — i wskazał drzwi salonu, które lokaj w tej chwili bardzo pompatyczne otwierał. Weszli razem. Salon był niegdyś wspaniały, ale ze staroświecka przybrany; czasy jego świetności przypadły na ów smak cesarstwa greko - francuzki, gdy meble, sprzęty, malowania naśladowały dość chudo i niezgrabnie Herkulańskie i Pompei: wszystko tu nosiło tę cechę. Salon był zimny, niepiękny, odrazu czułeś, że w nim nigdy nie było życia. W istocie jedyne istoty które go ożywić mogły, hrabina i Lola rzadko tu schodziły. Sama pani przyjmowała w swoim saloniku, a ten urzędowy i paradny stał pustką miesiącami i okrywał się pyłem. — Dać znać pani hrabinie! — zawołał gospodarz — pannie hrabiance! Ale zaledwie tych słów domawiał, gdy obie ukazały się we drzwiach bocznych, z pośpiechem idąc powitać Hermana, który długo w nie uważnie wpatrywać się począł z uczuciem jakby tęsknego politowania nad ich losem. Hrabina uczuła na sobie ten wzrok badawczy i zarumieniła się od niego. Herman nie znał prawie Loli, której nie widział od dziecka, zdziwił się zastając ją śliczną, wyrosłą panienką. — Już też się temu ani dziwuj, ani nam wyrzucaj — odezwała się swobodnie Lola — myśmy, do ciebie stryjaszku, przyjechać nie mogły, ty do nas nie chciałeś, a ja musiałam rosnąć. Ale ja trochę ciebie stryju pamiętam. Hrabia, który powagę posuwał do śmieszności i drobnostek, zgorszył się tą żywą apostrofą córki i ruszył nieznacznie ramionami, mówiąc w duchu: — Zawsze ta krew szlachecka! co pomyśli, to i powie! Hrabina i Lola zajęły się zaraz przyjęciem gościa, który po chwilce poprosił, aby mu dano pokój na spoczynek, i przemówiwszy jeszcze słów kilka do kobiet i brata, wymknął się z nim razem do naznaczonego sobie mieszkania. Ponieważ goście rzadko tu bywali, i o pomieszczenie wygodne nie było łatwo, bo nie zamieszkane pokoje, utrzymywane nie starannie, wszystkie się jakiemiś odznaczały brakami; Żółtowski, którego zaraz wezwano do narady z domku ogrodowego, starszy sługa i Paweł wybrali po długich rozmysłach parę pokojów mniej opuszczonych na dole, w których drzwi się zamykały prawie wszystkie, okna przystawały i komin nie dymił tylko z początku. W nich już podróżne rzeczy hrabiego rozłożone były. Paweł znając nawyknienie pańskie, już drewka nosić kazał, aby mu ulubionego ognia rozłożyć; ale surowe wołyńskie polanka dębowe, na których jeszcze się gdzieniegdzie zielony liść błąkał, nie robiły nadziei, by z nich płomień miał powstać: dym tylko wydawały obficie. Herman obejrzał się tylko szybko, niespodziewając się wielkich wygód w domu brata, gdzie wszystko było dla oka, a nic do użycia, i mrugnąwszy na Pawła, wyciągnął się na starej kanapie. Hrabia Rajmund stał naprzeciw nieruchomy, spoglądając przez okulary na niepozorny tłumok i skromne przybory podróżne, które właśnie znoszono. Ludzie się jakoś przenieśli do przyległych pokojów i gdy gospodarz usiadł nareszcie po długiem milczeniu, poczęła się rozmowa od powtórnego podania ręki. — No, postarzeliśmy się oba, postarzeli — rzekł Herman — bratuniu, oba wyglądamy jak gdybyśmy się raz ostatni żegnali. Powiedzże mi, a raczej wyspowiadajmy się wzajem przed sobą: jesteśmyż szczęśliwi? Rajmund uśmiechnął się dziwnie, nie dając Wyrazu żadnego temu ust skrzywieniu, które mogło równo ból jak wesołość oznaczać; jego fizyognomia spętana ciągłą pilnością i czuwaniem nie okazywała nigdy uczuć wewnętrznych, bo Rajmund uważał za brak powagi, wydawanie się z tem co miał w duszy. — Ludzie jesteśmy, po ludzku idzie życie; nic więcej wymagać niepotrzeba nad to, co możliwe. Gdyby nieszczególne warunki mojej egzystencyi i ten gieniusz wynalazków, którym podobało się obdarzyć mnie naturze, gdyby nie świat, wśród którego żyjemy, a który mnie pojąć ani ocenić nie potrafi... nie wieleby rai brakło. Herman nieznacznie się uśmiechnął. — A ty? — zapytał Rajmund. — Ja, to już powinieneś wiedzieć: znasz przecie smutną historyą. — A tak — odparł zakłopotany Rajmund — coś słyszałem w istocie. — Miałem syna i straciłem. — Umarł więc! — wykrzyknął Rajmund. — Nie wiem nawet czy żyje, ale cokolwiek się z nim stało, przestałem mieć syna — spuścił głowę. — Na? starość zostałem sam, zupełnie sam, zrobić się musiałem egoistą. Życie mi się przykrzy, niepokój jakiś ogarnia. Oto masz jego skutki, kiedym szukając rodziny, aż tu do was po nią przyjechał. — Bardzom ci wdzięczen, kochany bracie — zimno odezwał się Rajmund — będziemy się starali zająć cię, uprzyjemnić ci te chwile, choć zaprawdę nie wiem już, od lat tylu straciwszy cię z oczów, co lubisz... — Ja? nic: ogień na kominie, pieniądze w kieszeni, spokój w domu, a czasem kogo pociesznego żeby sobie podrwić z niego. Rajmund spojrzał z podziwem i uśmiechnął się. — Mówią — rzekł — żeś tam coś dużo zebrał, żeś bardzo bogaty; mnie to szczęście nie spotkało, nie mogę jakoś przyjść do majątku, chociaż gdybym choć jednę z mych myśli przywiódł do skutku, jestem pewny milionów. Mam jeden tartak... — A, prawda — przerwał Herman — to ty chorujesz na mechanikę. Zaczerwienił się Rajmund urażony tem słowem, a widząc uśmiech na ustach brata, stał się zimniejszym i sztywniejszym jeszcze. — Tak pospolicie wyrażają się ludzie, dla których wszystko to czego nie rozumieją jest chorobą, dziwactwem i szałem. Być zapoznanym jest dolą wszystkich pracowników na świecie, alem się tego nie spodziewał od ciebie usłyszeć? — I jabym ci też tego nie powiedział, gdybyś choć nowe grabie lub młynek do kawy przez lat tyle wynalazł, ale podobno nic! No, to już wyznaj na chorobę zakrawa, taka nieszczęśliwa passya. Od kogo innego nie zniósłby pewnie tak chłodno, objawionej otwarcie niewiary, tem bardziej, że w domu przywykły był do pobłażania, potakiwania żony, córki i domowników, do milczenia sług i przyjaciół; ale znając brata wstrzymał się z mającym już wybuchnąć gniewem i ruszył tylko ramionami. — To nic nie dowodzi — rzekł — znamy wielkich wynalazców i dobroczyńców ludzkości, którzy po lat kilkadziesiąt pracowali nad wykonaniem swej myśli. Żartuj sobie zdrów: ja mam przekonanie, że praca moja bezowocową nie będzie. Dotąd wprawdzie jakaś fatalność ciążyła nad nią, bo mi zawsze coś przeszkodziło w chwili, gdy myśl moja najbliższą była natrafienia na to jedno nic, co ma być duszą, wynalazku: ale cierpliwość i wytrwałość przemogą. Herman ruszył ramionami. — Jakże interesa twoje? — zapytał. — No! idą tam sobie, nie zawsze najlepiej; bo i w tem jest fatalność: nasz Wołyń często chybia, z ziarna jednego ciągnąc intraty, często jesteśmy bez grosza, a nie tak to jeszcze źle.... Gdyby Żółtowski mnie słuchał, ja zdrowo widzę interesa; ale z temi ludźmi..... — Przynajmniej szczęśliwy jesteś w domowem pożyciu? — spytał Herman. Tu hrabia Rajmund spojrzał na brata z powagą wielką, poszedł ku drzwiom, aby się przekonać, że ich nikt nie słucha i stanął naprzeciw niego odziany majestatem swojej wielkości. — Jestem szczęśliwy! tak! — odparł — jednak.... Jesteśmy braćmi, nie powinniśmy mieć dla siebie tajemnic: żonę mam anioła, ale anioł ten nie jest w stanie podnieść się na wyżyny, z którychby mnie pojął, zrównał mi i pomógł do dźwigania brzemienia. Najświętsza, najzacniejsza kobieta, ale umysł jej nie był stworzony na towarzysza mojemu. Przytem szlachcianka, obyczajów poczciwych, szlacheckich, ale gminnych. Nietylko sama je zachowała, ale córkę napoiła niemi. Walczyłem z tem, przestałem: to darmo. Lola miła, piękna, ale ci mówi co myśli odrazu jak garderobiana: na to już nie ma rady, Lepszej, zacniejszej istoty nad żonę moją nie znajdziesz; cóż, kiedy pospolita, zatopiona w pobożności, a gdy mój geniusz potrzebuje współczucia, podtrzyma- nia, skrzydeł, ona go troską, powszednią ściąga na ziemię. Jakkolwiek posłuszną mi jest i robi co ja chcę, ale, czy uwierzysz temu, że często mi się zdaje, jakby ją moje zajęcia, mój tryb życia nie zadowolniały. Delikatna, nie dała mi tego uczuć, ale ja ją zgaduję. Herman milczał, widział on jaśniej te sprawy, ale i nie miał odwagi w tej chwili i nie widział potrzeby przeciwić się bratu; uśmiechał się dwuznacznie, pocierał nogi, kiwał głową. — A! — rzekł — mieniałbym się jednak na twe życie: u mnie pustki w sercu, w domu; a choć zawsze myślałem, że człowiek sobie nadaremnie rodzi te potrzeby sercowe, że mu je wmawiają i narzucają, wiesz, na starość, brak rodziny, smutno samemu! — Ale bo bardzobyś się jeszcze mógł ożenić — zawołał Rajmund. Herman wstał powoli i ukłonił mu się z żartobliwą mimiką. — Dobra rada! — rzekł — patrzajże na mnie: w nogach kołtun, kołtun na łbie, starość za pasem, zęby powoli wyjeżdżają po jednemu, łat, przez grzeczność dla ciebie liczyć nie będę, nigdy wielkiej zdolności do małżeństwa nie miałem; co ci jest! Dałżebym szczęście tej kobiecie, któraby dla przyszłych, mających się odziedziczyć groszy poszła za mnie? Tu dilemma łatwe do rozwiązania: ta któraby się zamnie wybrała, jabym jej nie chciał pewnie, bobym nią gardził, a którejbym ja chciał, mnie nie przyjmie. Zakochać się w takiej figurce trudno, dzika myśl zaprawdę, a coby mi przyszło w domu z baby, któraby mi tylko myła głowę? I począł się śmiać serdecznie. Rajmund ruszył ramionami. — Przyznasz jednak, że są małżeństwa w podobnych nawet warunkach zawarte i dosyć szczęśliwe; jedna rzecz: potrzeba tylko aby się ktoś z dwojga poświęcił. Naturalnie kobieta: jej poświęcenie robi przyjemność, nam gdy je przyjmujemy dobrze z niem, a więc, obu stronom dzieje się zadość. Herman śmiał się bardziej jeszcze. — Ale tybyś chciał spocząć — rzekł gospodarz — nie będę ci przeszkadzał; wytchnij po drodze: ja pobiegnę do mojego młyna, bo mia- łem, a raczej byłem blizki mienia wielkiej myśli. Zaraz ci będę służył, zrobię tylko rachunek ile razy obróci się to koło.... Przybyły otworzył wielkie oczy, popatrzył na brata, który mu zmykał tak żywo i usiadł na kanapie słowa nie mówiąc, pogrążony w myślach. Ledwie za Rajmundem drzwi się zamknęły, gdy do nich natychmiast zapukano, i ukazał się stary Żółtowski, dawny znajomy Hermana, przychodzący mu się pokłonić. Milczący jak zawsze starowina, ukłoniwszy się raz i drugi we drzwiach, z uśmiechem przybliżył się powitać gościa, obejrzał po pokoju i westchnął tylko. — Siadajże mój Żółtosiu, i praw co tu u was słychać. Żółtowski ruszył brwiami i ramionami wedle obyczaju, znowu głową potrząsnął na obie strony, westchnął raz jeszcze, zażył tabaki i milczał. — Czy ty zawsze jeszcze taki jesteś milczący? — spytał hrabia. — Zawsze. — Myślałem żeś się gadać nauczył? — O! nie. — A to i od ciebie niewiele się dowiem — podparł gość — brat mi mówi tak jak widzi, ia zda mi się, że nie wszystko widzi; bratowej nie spytam, i znowu nie nauczę się co się tu u was dzieje. Cóż? jak tam wasze interesa? — Źle! — cicho bardzo rzekł Żółtowski. — No! ale przecie nie zdesperowane? — Tak źle, że gdyby hrabina pocichu nie włożyła w to co miała, gdyby.... ale to niema co mówić! — przerwał. — JW. pan domyślisz się: ruina! ruina! Herman wstał i począł chodzić po pokoju. — Co tu kto pomoże — zawołał — gdyby dziś miliony dał temu człowiekowi, da je zjeść próżniakom i poprzerabia na machiny. Otóż to.,... we dworze pięćdziesiąt dusz darmozjadów, a musi być liberyą. Już tego roku za granicę tylko na różne kółka i śrubki poszło zaległych i nowych ze dwadzieścia tysięcy. Cóż pan chce? — Choroba.... — A choroba.... Przecieby mu żona oczy powinna otworzyć... Żółtowski się zżymnął. — To! to! ona! ależ ona odezwać się nie śmie Więc ona i rozumie wszystko, płacze po kątach, i tyle tego... Zamilkł. — Źle — rzekł Herman. — Źle — powtórzył Żóltowski... Chwilę jeszcze przebąkiwali coś do siebie, ale niewiele więcej z poczciwego starca wyciągnąć było można nad to utyskiwanie urywane. Herman odprawiwszy go, podróżną kapotę zmienił tylko na niedzielną i kazał się zaprowadzić do bratowej. Rajmund zaszedłszy do laboratoryum, tak zapomniał o gościu dla dwóch kół, które miał trybem połączyć, że zupełnie swobodnym go zostawił. Mieszkanie hrabinej było od strony ogrodu, oddalone od części zajmowanej przez męża i przytulone do zielonych drzew, w których się kryła ta część pałacu. Wchodząc zaraz czuć tu było życie, rozlewające wkoło siebie ciepło i promienie, życie w którem jest serce i uczucie. Gdy w reszcie pałacu chłodno było, pusto i smutno, tu się coś uśmiechało weselem pokoju chrześciańskiego, wdziękiem kobiecym. Hrabina wybrała sobie najmniejsze pokoje, przyozdobiła je bardzo skromnie, ale mieszkała wygodnie i miło; salonik jej nie błyszczał niczem wytwornem; zielenił się kwiatami, ściany jego zawieszone były portretami i pamiąt- karni lat ubiegłych. W jednem oknie stały krosienka z poczętą, robotą, do kościoła, w drugiem stoliczek z otwartą książką. W sprzętach ledwie prostotą nie graniczyła z ubóstwem, tak były skromne i niewykwintne; ale daleko z niemi przecie ładniej tu było niż w wielkich salach na dole ze staremi bronzowanemi fotelami, u których i poręczy i ozdób miejscami brakło, a siąść na nich zdawało się straszno. Jednem wejrzeniem objął Herman ogromną, różnicę charakterów tych dwojga ludzi, o której głośno mówiły ich mieszkania; tu było ciche zamiłowanie domowego życia, praca skromna, prostota, prawda; tam, po stronie hrabiego, obnażone ą pańskie salony, laboratorium, na które patrząc rumienić się było potrzeba, pustki zajęte przez gawiedź uliberyowaną a bosą, próżnującą dlatego tylko w przedpokojach, by staremu obyczajowi dogodzić. U hrabinej był jeden tylko stary sługa jeszcze ojcowski, szlachecka dzieweczka, więcej przyjaciołka niż garderobiana i wyrostek sierota ze wsi wzięta. Rajmund napróżno jej wyrzucał, że tak mało ludzi trzymała: dowodziła że ją to męczy i zamiast posługi obarcza niewolą. Nigdy się w tej mierze zrozumieć nie mogli, gusta ich i w innych rzeczach były sprzeczne; ale gdy pani swoje zastosowywała do mężowskich, mąż przeciwnie na jej upodobania wcale nie zważał lub żartował z nich nawet. Hrabina wszystko to przyjmowała z uśmiechem, rada była, że jej życie w tym cichym zakątku płynęło prawie tak jak chciała, gdyż Rajmund zajęty swoimi wynalazkami niewiele się wdawał w to co robiła, czasem tylko na zbytnią skromność gustów się obruszał, zapominając, że jego fantazye zmuszały często do wyrzeczenia się wszelkich przyjemności. W sąsiedztwie u ludzi którzy zawsze biorą za słowo, hrabia uchodził za potężną, choć trochę niepraktyczną głowę, pani sama za pospojitą kobietę, niedaleko widzącą" prostą sobie szlachcianeczkę. Mówiono o niej z uszanowaniem, gdyż życie czyste i święte do niego zmuszało, ale powszechny sąd za niższą ją umysłowie od hrabiego uznawał, gdy w rzeczy wcale było przeciwnie. Ale Marya nie przechwalała się z sobą, owszem przyczyniała się do jak najkorzystniejszego wystawienia męża, który był karykaturą monomana, osłaniała i kryła jego śmieszności. Bystre oko Hermana, który tak jak na nowo rodzinę swą poznawał, odrazu tu przejrzało jasno: uczuł większy pociąg do bratowej niż do brata, i z lepszym humorem przestąpił próg jej cichego zakątka. — Otóż tu — rzekł siadając — przynajmniej nie czuć pustki, którą się ja brzydzę, bo jej dość mam u siebie... Na dole aż straszno! tak jak u mnie! Tu drzwi się zamykają, okna jasne, chędogo, miło, zielono. — To mój kąteczek mały i skromny — odpowiedziała hrabina — jam przywykła do małego i ubogiego; tak mi z tem dobrze! Mój mąż poczciwy radby mnie przepychem otoczył, ledwie mu się obronić mogę; jam prosta szlachcianka i pozostałam nią dziś jeszcze: jakoś mi ze starym sprzętem swobodniej i w skromniejszem mieszkaniu lepiej. — A, to też tu i każdemu wygodniej i lepiej — odparł Herman — tam już pachnie ruiną. — Tak ci się bracie zdało na pierwszy rzut oka; są pamiątki których się tknąć nie godzi — trochę zmieszana odparła bratowa — tam przecie wspanialej, ale ja proste mam upodobania i może trochę dziwaczę, że nie umiem gustu poczciwego Rajmunda podzielać. Nałóg! — A, wpani go jeszcze tłumaczysz! — Ale proszę cię, on tego potrzebuje: możnażby go o cokolwiek obwiniać? — Zapewne — rzekł Herman — nic w tem złego nie ma, ale niedorzeczności dużo, a w życiu rodzą się z nich potem przykre następstwa. Hrabina spuściła oczy. — Nie mówmy o tem — pani bratowo. — Tak, nie mówmy — przerwała żywo hrabina starając się pokryć pomieszanie — widzę z radością — dodała — że brat zdrów, i kiedy do nas przybyłeś, więc swobodny i dobrej myśli. — Jam zawsze jeden — rzekł Herman — jak mnie dawniej trochę znaliście: stary, nudny egoista nic więcej. Sam nie wiem jakie uczucie mnie do was przygnało, może nudy. Chciałem zobaczyć jak też wy we dwojgu żyjecie, kiedy mnie samemu tak ciężko. — O! nam tu bardzo dobrze! Ale jakaś łezka niedojrzana zakręciła się jej w oku. — Tak, ale to we dwoje tak wygląda, jakbyście po jednemu żyli: ty tu, on gdzieindziej. — Schodzimy się przecie, widujem. — I jest. węzeł co was łączy, Lola — westchnął hrabia. Milczenie na chwilę przerwało rozmowę, hrabina obawiała się wspomnieć mu syna. — O! Lolą to się pochwalić mogę — żywo dodała po chwili — dziecię miłe, kochane, śliczne, ideał dzieweczki; zobaczysz ją, poznasz: roztropna, żywa, pracowita. — Ale to córka, uleci to wam z domu jak ptaszę — rzekł Herman. — I synby także nie siedział! — odpowiedziała Marya. — Tak! syn — odezwał się chmurno hrabia — syn: to jeszcze gorzej! I znowu umilkli. Wtem wbiegła Lola, świeża a piękna młodością, weselem i szczęściem swojem, wpadając zaraz na starego stryjaszka, któremu zaczęła się przypatrywać z ciekawością nie skrywaną. On także nie taił, że go to dziecię zajmowało, dalekim jakimś węzłem z nim połączone. Piękna blondynka zaczęła się niby krzątać około krosien, potem skoczyła uściskać matkę, potem zatrzymała się przed gościem i zaszczebiotała śmiejąc się, aż oboje starzy umilkli, bo im ten srebrny wesoły głosek mile brzmiał w uszach, i zamyśleli się jakoś, może nad przyszłością, której nikt tem młodem weselem nie wyszczebiotał. Stary nawet Herman uśmiechnął się, matka rozjaśniła, bo trzpiotowatość dziecięcia Loli była zaraźliwą, jedną z tych co za serce biorą, i trzeba chyba nie dobrego człowieka, żeby od nich zazdrośliwie posmutniał. Wtem drzwi się otworzyły i sztywny gospodarz wszedł w nowym surducie, u którego klapki nawet jakaś orderowa uwiązana była wstążeczka, w białym krawacie, w lakierowanych butach. Ukazanie się jego jak mrozem przejęło wszystkich, zamilkli, posmutnieli i Lola nawet szczebiotać dłużej przy nim nie śmiała. Takim był ten człowiek, nie zupełnie zły, ani całkiem dobry, ale sucho samolubny; wrażenie jakie czynił na ludziach zimnem się objawiało i trwogą: było to przeczucie, że i z siebie dlań zmuszony będzie zrobić ofiarę. Tym razem hrabia słodszym niż zwykle okazał się na przybycie brata, przynajmniej miał do tego ochotę, chciał mu okazać swe szczęście domowe i przedstawiał je w świetle w jakiem nigdy nie było. Czule przybliżył się do żony, troskliwie do córki, ale na obu ich twa- rzach odmalowało się zakłopotanie i zdziwienie. On też w tej roli nie swojej długo nie wytrzymał, i począł zaraz prawić o sobie i swych wielkich projektach. — A! — rzekł nareszcie — zdaje mi się, że dziś, jutro, będę u celu. Jeszcze mi czegoś małego brakuje, a spodziewam się wynaleźć siłę, której nic nie wyczerpie. — Cóż, perpetuum mobile — rzekł śmiejąc się Herman. — Wszystko jest śmiesznem dla ludzi, co nic zrozumieć nie chcą — odparł hrabia Rajmund prostując się poważnie. — Więc najprzód powiadam, że kiedy umysł ludzki uparcie czego całemi wiekami szuka, tak bardzo błądzić nie może; już to dowód, że rzecz możliwa, że nawet konieczna, gdy przez wieki myśl do niej kołacze nieustannie, nie strwożona ani szyderstwy, ani zawodami. Ja jestem pewien, że trafiłem na dobrą drogę, o jedno tylko chodzi: o zniesienie tarcia. To tarcie wszystko psuje, siłę pożera i unieważnia, a jest rzeczą, niezrozumiałą, więcej powiem, nie logiczną. Bo gdzież się ta siła podziewa, która przepada przez tarcie? musi gdzieś iść? Gdyby ja więc pochwycić tylko, zwrócić do źródła, ot i cała tajemnica, której ja dojść muszę. Często cała kwestya zależy na tem, aby ją jasno postawić. Herman ruszył ramionami, Marya spuściła oczy, Lola szukała czegoś na krosienkach. — Pan brat rozumiesz cokolwiek mechaniki? — spytał Rajmund. — Tak mało, że jak nic. — Szkoda, pokazałbym wpanu niektóre ciekawe moje wynalazki i pomysły. Wzory posyłałem nawet do paryzkie) Akademii Nauk, ale to gromada zazdrośników, nigdy mi nawet nie odpowiedzieli, choć posądzam, że tam jednę myśl mi skradli. Zawsze to taż sama historya, sic vos non vobis.... — Westchnął. Wtem kamerdyner w białych choć dziurawych rękawiczkach, z serwetą nieco podartą na ręku wszedł oznajmić, że dano do stołu, a że nakryto w sali jadalnej czyli portretowej na dole, musiano zejść do niej przez dosyć niewygodne korytarze. Sala ta opuszczona jak inne, z podłogą nakształt posadzki św. Marka powychylaną i nie- równą, z porysowanemi ścianami, dość była, szczerze powiedziawszy, brudna, choć wielce pompatyczna. Ściany zajmowały portrety przodków zawieszone krzywo i nieforemnie. Stół w pośrodku zastawiony był jak na codzień, może trochę staranniej, z wazą srebrną w pośrodku, z koszem kwiatów i kandelabrami, ale w solniczkach brakło soli, w widelcach niektórych zębów, noże były starte do szczętu ostrzeniem na cegle, a serwety datowały od zamąż pójścia gospodyni. Na półmiskach srebrnych podano obiad zimny, niesmaczny, i w bardzo szczupłych rozmiarach. Żółtowski, który z państwem siadał do stołu i panna Hersylia rezydentka, daleka jakaś kuzynka pani, często przez grzeczność wzajem sobie ostatniego ustępując kawałka, nie jedli wcale. Mówiono mało, jedzono niewiele, bo Rajmund zimną swą powierzchownością odejmował mowę i apetyt. Liberyą w wielkim komplecie otaczała stół, na który Herman, jakkolwiek do bardzo skromnego życia przywykły, poglądał ze smutkiem i podziwieniem. Pomimo srebra i wystawy, upadek domu i tu był bardzo widoczny. Na kawę wszyscy przeszli do smutnego wielkiego salonu, na którego meblach i ścianach długie nudy wisieć się zdawały razem z pajęczynami. Panna Hersylia uciekła zaraz, Żółtowski nie czekał swojej filiżanki i rodzina została sam na sam; po chwilce i Lola otwarłszy drzwi od ogrodu wymknęła się przez nie. Gospodarz przechadzał się niespokojny; trzeba bowiem wiedzieć, że po obiedzie jaśniejsze miewał myśli, skutkiem zapewne jakiegoś fenomenu dygestyjnego i zwykł był udawać się zaraz do laboratoryum, a nie śmiał tak brata porzucić. Kręcił się trochę usiłując pozostać, ale po chwili nie mogąc przemódz nałogu, przeprosił Hermana, szepnął kilka słów żonie, zakręcił się i wyszedł. Gdy się drzwi za nim zamknęły, Herman ramionami ruszył, bratowa udała, że nie widzi: chwilę milczeli. — Musisz się, kochana bratowo — rzekł po przestanku Herman — domyślać, że ja tu darmo nie przybyłem do was, po tylu latach nie widzenia. Jestem otwarty i szczery, nie lubię komplementów i nie mówię ich nigdy: powiem ci odrazu, że się nie mylisz. Miałem powód do tej podróży. Człek starzeje, upada, nie wie co go czeka; im starszy, tem robi się nudniejszy dla drugich i samemu ciężej na świecie. Szczególniej od niejakiego czasu źle mi bardzo. Pomyślałem, że trzebaby rozruszać machinę, podkurować się; doktor mi radzi morskie kąpiele, pojadę do Odessy, może i do Krymu: mówią, że to ładny kraj. Ale znowu tyle znam życia i siebie, że wiem jak to niebezpiecznie sił mając mało starać się o zdrowie, wychodząc ze swoich obyczajów. Albo starosta, albo kapucyn: mogę powrócić zdrowszym, a mogę tam gdzie i zostać. Nie chciałbym po sobie ludziom kłopotu zostawiać. Słyszałaś pewnie, wiesz, że miałem dziecię. Zdarzyło mi się, co się nikomu nie trafia, że nie śmierć mi je porwała, nie Bóg, ale ludzie: nieszczęście dla mnie, głupstwo dla tego biedaka. Dziś sam nie wiem czy mam syna. Wtem postrzegłszy na twarzy hrabinej pomieszanie, wywołane głosem jakim to mówił, przerwał nagle: — Powiem ci krótko: zrobiłem testament, chcę go w twoich rękach zostawić. — W moich? — Tak jest, widzisz sama, że bratu nie mogę, boby w papier jakąś machinkę obwinął, gdyby mu pilno było.... — A! i ty się z niego śmiejesz! — rzekła hrabina z wyrzutem. — Nie, ja się lituję nad nim, choć to ta bieda mieści z sobą razem i pociechę; nikt się tak nie bawi jak monomani tego rodzaju, ale niemniej to choroba.... — Mój bracie — przerwała Marya — zawsze to wyższy umysł oznacza.... — Jeśli nie zdziecinnienie umysłu — odparł nieubłagany Herman — darmo go uniewinniać. Kiedy człowiek byt swój, żony i dziecka, takim głupim fantazyom poświęca, trudno w bawełnę obwijać jego fiksacyą.... — Jesteś uprzedzony — żywo zawołała hrabina — a dla mnie to boleśnie słyszeć. Ludzie sądzą zdaleka niesłusznie: nie ma troskliwszego męża, lepszego ojca, czulszego nadeń człowieka; ale to człek pracy i głębokiej myśli, w drobnostki wchodzić nie może, nie ma na to czasu. Jeśliśmy trochę na interesach podupadli, to wina tylko mojej nieudolności, bracie, mojej nieumiejętności zajęcia się tem, mego dzieciństwa... Herman ruszył ramionami. — Ale to tak jest! — powtórzyła Marya gorąco. — Czyżby ci się czem zająć pozwolił? — On! mnie! ale to najlepszy, najpowolniejszy z ludzi! — No, niech będzie najlepszy i najpowolniejszy — rzeki Herman — ja, choć go kilkanaście lat nie widziałem, znam dobrze. Wracam do mojego, przywiozłem ci testament i w twoje złożę go ręce; sam pojadę spokojny do Krymu: oto cały mój interes. Myśl ścigania syna, do której przyznać się nie chciał, przyszła mu nagle; żywo ją wziął do serca, okrył tylko pozorem choroby, a choć się taił sam prawie przed sobą, jakaś nadzieja znalezienia utraconego dziecięcia, podtrzymywała go trochę. — Jadę do domu — dodał — muszę się wybierać w podróż, a to dla takiego jak ja piecucha nie mała rzecz... potem ruszać w świat, ludzi śmieszyć. Tak się skończyła pierwsza rozmowa Hermana z bratową, a że zwyczaj był rozchodzenia się po obiedzie, i gość też pożegnawszy panie, odszedł do swego pokoju. Schodzono się dopiero na herbatę, ale że czasu do wieczora nie miał czem zająć hrabia i nudził się wyszedłszy ze swych obyczajów, wziął wkrótce laskę i ruszył przez ogród do mieszkania Żółtowskiego, z którym chciał jeszcze pomówić o interesach brata. Stary Żółtowski mieszkał w domku ogrodowym, który przed laty dla jakiegoś paradnego ogrodnika był postawiony, a dziś wcale nie paradnemu rządzcy wystarczał. Miał w nim parę izdebek, kancelaryą naprzeciwko, a że nadzwyczaj mało potrzebował, w tej zieleni i ciszy ogrodowej wcale mu było dobrze; nałóg zresztą przywiązał go do tej skromnej chaty. Powiedzieliśmy już kilka słów o starym rządzcy, który dla pani swej kochanej musiał męki znosić z hrabią, panem absolutnym, posądzającym, nie kryjącym się z tem, że w rozum jego nie wierzył, a nawet poczciwość podejrzywał. Dla niejto Żółtowski i pracę i mienie uciułane poczciwie, rzucił w tę otchłań nieładu pocichu, zapoznany, poniewierany dźwigając ciężar nad siły, aby ulżyć choć trochę biednej kobiecie. Domek w którym mieszkał tak był ubożuchny jak on, a że go się pański ogród wstydził, schowany był w klomby i krzaki. Herman który z czasów młodości pamiętał Zarubince, łatwo wydeptaną przez trawniki ścieżynką trafił do niego. Faworyt pudel Iżet, przezwany tak od cyfry Żółtowskiego, staruszek już podżyły, ale którego władze wiek nie bardzo osłabił, roztropne i wierne zwierzę, którego posłannictwem było nosić latarkę w zębach, gdy Żółtowski nocą do domku powracał, a klucze na rzemyku we dnie; chłopak młody ze wsi, którego Żółtowski psuł i coraz brał innego na próbę, niechcąc się przekonać, że metoda jakiej używał do wychowania sługi wcale nie była dobrą: składali cały dwór rządzcy. Na dzień do pracy przychodził do kancelaryi pisarz, młody człowiek, który po stolikach imię swej ulubionej kreślił, nie mając wielkich rzeczy do roboty. Żółtowski pracowity nie bardzo go potrzebował, sam robiąc za wszystkich, w papierach grzebiąc się nieustannie; pomocnik, prawdę rzekłszy, więcej mu przeszkadzał niż pomagał. Ale darmo nadrabiał głową, bo z tych interesów hrabiego Rajmunda nic dobrego zrobić nie było można, chyba podstępem i minio samego pana. Wysilali się często z hrabiną na to, żeby coś korzystniejszego dla przyszłości, dla majątku wymyślić, ale fantazye pana, jego upór mieszały im wszystkie szyki. Hrabinie jawnie nie wolno było się w nic wtrącać, Żółtowskiemu nic swoją głową robić; ratowali go tylko kradzionym sposobem: z dzieckiem inaczej postępować nie było można. Troskliwy o swoje mienie, przywykły go bronić otwarcie, Herman, nie bez myśli szedł do Żółtowskiego chcąc się czegoś więcej, nad to co się domyślał, dowiedzieć o majątkowem położeniu brata. Zastał Żółtowskiego odpoczywającego w starym wysiedzianym fotelu, u kominka z książką w ręku. Pokoik był biedny, ale schludny i wygodniejszy może od pałacowych; było w nim troszeczkę życia, coś co człowieka z uczuciem oznajmywało, choć zobojętniałego dla świata. Na oknie para wazonów, na stoliku kilka książek, na ścianie z porwanemi strunami gitara z lepszych czasów, parę dawnych miniatur rodziców, kilka sztychów na które był przywykł patrzeć. A ciepło było, zaciennie i słowik w bzach..... przyśpiewywał pod oknem. Zerwał się Żółtowski tak dostojnego obaczy wszy gościa, rzucił ksiazke, ustąpił fotelu u komina, a małomowny zawsze, począł sie tylko krzątać, by jak najlepiej przyjąć Hermana. Chłopaka jak zwykle nie było, Iżet tylko stał we drzwiach patrząc na skłopotanie pana i nieznaną sobie postać, ku której nię wiedział czy się łasić, czy mruczeć. Trzeba zaś wiedzieć, że choć Żółtowski z dawien dawna znał Hermana, choć zdaleka dziwy mu o nim prawiono, z nienajlepszej wystawując go strony; miał przecie dlań szacunek wielki z powodu fortuny jaką zrobił i rozumu którego w utrzymaniu majątku dał dowody. Dla Zółtowskiego który nieustannie z kłopotami pieniężnemi miał do czynienia, wielkim wydawał się ten człowiek, mający taką do interesów głowę, że go nikt jeszcze nigdy nie oszukał, a z krociów dorobił się milionów. — No! i ty tu sobie eremitą, eremitą! mój Żółtosiu — rzekł siadając w jego fotelu bez ceremonii hrabia — ale ci tu w pustelni tej dobrze, cicho, miło, a ja myślę, że dużo do roboty nie masz? Żółtowski zawsze w strachu, żeby się z czem nie wygadać, gdyż niczego tak się nie obawiał, jak języka i paplarstwa, zaczął rękami i ramionami giestykulować swoim obyczajem, na okazanie, że wcale miało się inaczej. — Ale cóż ty robisz, kiedy tu widzę u was wszystko po staremu, i po staremu golizna. — A co golizna, to golizna! — westchnął! Żółtowski lakonicznie — i ztąd właśnie robota. — Otóż, że mi tej waszej hrabinej żal; powiedzno mi, jak stoicie? Żółtowski zaciął usta. — Mam mówić! — rzekł. — A juściż nie wątpisz, że wam dobrze życzę, żem dla was bratem. — Ale sekret stanu. — Dla mnie? — A co się dzieje w szkole...? — spytał urywając po swojemu Żółtowski — nauka... całe życie. — Żebyś ty jak chciał trzymał język za zębami — dodał Herman — nie trudno się tu domyśleć, żeście w złych sosach. Stary oczy spuścił tylko. — O brata, to ci się przyznam, nie tak mi idzie — kończył przybyły — sam nawarzył, niech pije. — Nigdy nie pije kto nawarzył — przerwał gospodarz — to wiadomo; warzą, to zawsze dla drugich. — A no! to prawda. — Ale to dobre panisko — poprawił się Żółtowski. — E! bo. figlujesz stary ze mną! — pogroził Herman — to na nic: gadaj jak jest. Żółtowski zażył tabaki. — Hrabina to kobieta! — zawołał napozór bez, związku, unikając jaśniejszego tłumaczenia. — Dalejże, dalej; to i ja wiem. Czy już i jej posagowe summy wsiąkły w tę gąbkę mechaniczną? Żółtowski ruszył ramionami. — Daleko tam jeszcze pociągniecie? Stary podniósł oczy do nieba i ruszył ramionami znowu, jakby chciał wyrazić, że nie wie co Opatrzność gotuje. — Źle! hę? no, gadajże. — A no, to. nie dobrze. ! nie dobrze! -- wybuchnął Żółtowski. — Już ostatkami. gonimy, — Cóż będzie dalej? — Sprzedadzą. — Hm! — rzekł Herman -- może to i lepiej, nie będzie marnował, a przekona się raz, że mu we łbie całe życie światło. Żółtowski rozśmiał się i zaczął ogromnie machać rękami, bojąc się odezwać i objawić co myśli; ręce można sobie było jak chcąc tłumaczyć. Nareszcie jakby zmuszony, rzekł prędko: — E! tacy ludzie nigdy się nie przekonywają: wina spadnie zawsze na mnie, com go słuchał, na żonę, na los, na Pana Boga, ale nigdy na niego... — I w tem masz słuszność, Żółtowski, ale trzebaby pomyśleć, aby niewinnych od biedy ocalić: zostanież tam co, gdyby im Zarubińce sprzedano? — A! jużciż — odparł Żółtowski — zapewniony jest posag pani choć nie cały, i ona taki ma swoją wioskę. Ocaliła to od długów nie wiem jak; hrabia rusza ramionami na nieufność, gniewa się, ale nic nie mówi. Okroi się coś, okroi i nam, ale nie tyle ile potrzebaby żyć naszym obyczajem, bo my lubimy po pańsku. Zapędził się Żółtowski nad wszelkie spodziewanie swe daleko i przeląkł się ogromnie, gdy w tej chwili ktoś stuknął w szybę. Stary pobladł ze strachu. W oknie od ogrodu ukazała się twarz, która zdawała się szukać ciekawemi oczyma gospodarza domu. Herman spojrzał ciekawie, Żółtowski stał drżąc jak winowajca; przybysz ciągle w szybę stukał, a głos z za okna dał się słyszeć: — Panie Janie! przyjmujesz? — Odpowiedzże mu! — zawołał hrabia — Kto to taki? — E! to... to... — rzekł skłopotany rządzca — to sąsiad nasz, ale dziwak... — Sąsiad? który? — Sąsiad! — krótko z niecierpliwością, odezwał się Żółtowski posuwając ku drzwiom — dziwak ale poczciwe człeczysko; ja go zaraz odprawię. Ruszył ku drzwiom, ale Herman złapał go za rękę. — Jeżeli dziwak, to chwała Bogu! — rzekł — na co go masz odprawiać? z dziwakami tylko żyć, bo pospolitych ludzi jest aż do zbytku; tego kleiku mamy codzień do syta: to przynajmniej nieco pieprzna potrawa. Dawaj mi go tu, nie odprawiaj. — Ale, proszę hrabiego. — Niema ale, dawaj go tu; przynajmniej się rozruszam: ja lubię dziwaków. Jeszcze się targowali, gdy drzwi się otworzyły i ów zapowiedziany oryginał, najprzód głowę przez nie wsunął, aby obejrzeć co się tam dzieje. A głowa to była, którą Michał Anioł mógł za wzór wziąć sobie: wyrazista, energiczna, nie piękna, ale z takim stylem i majestatem przez naturę wyrzeźbiona, że gdyś na nią spojrzał, oczów od niej oderwać nie mogłeś. Panowało jej czoło wysokie, pogarbione, połamane sterczącemi z pod skóry kośćmi i guzami, narysowane twardo, jakby natura ostatniej doń nie przyłożyła ręki i rzuciła w świat zaledwie poczętą robotę. Po nad oczyma czarnemi, łuki brwi jak dwa sklepienia cień rzucały na te dwa duszy okienka; nos rzymski kantowaty, spuścisty, przypominał typy starych medalów cezarów: usta były małe, ale pełne charakteru. Po nad czaszką włos gęsty i obfity w nieładzie, w puklach ciemnych posrebrzanych rozrzuco- ny wyglądał jak las po burzy, z połamanemi gałęźmi i powyginanemi drzew ławami. Ogół fizyognomii tej energiczny, znamionował wytrwałość i spokój, i dawał naraz pojęcie człowieka, którego świat i ludzie za mało obchodzili, aby się do nich chciał stosować; który nosił w sobie dość zapewne życia i siły, by ich nie potrzebować od nikogo, i o to co wkoło szemrano się nie troszczyć. Żółtowski ujrzawszy tę głowę, zrobił minę zafrasowaną, która się przybyłemu wytłumaczyła, gdy ujrzał obok siedzącego Hermana, ale go obca postać nie zmieszała wcale. — Przyjmujesz czy nie, stary? — spytał gość. — No, gadaj! bo sobie pójdę. Zwykłą moją. odbywając przechadzkę, zaszedłem do waszeci, a jeśli nie masz czasu, idę dalej. — Ja nie przeszkadzam — przerwał odwracając się Herman — nie mamy interesu, a że Żółtowski języka w gębie, zobaczywszy pana zapomniał, temu, spodziewam się, dziwować się nie będziesz. Żółtowski rękami machał i śmiał się. Drzwi otwarły się całkowicie i wszedł barczysty, słuszny mężczyzna, w siwej, krojem sukmanki zrobionej kapocie, z kijem w ręku. Był to człowiek uderzającej piękności postawy, lat średnich, ale zdrów, silny i wielce poważny. Głowa, którąśmy wprzód widzieli, doskonale harmonizowała z resztą mężczyzny, mimo ubioru prostego bardzo, wspaniałego wyrazem siły i spokoju. Zółtowski choć niebardzo chętnie, musiał go prezentować. — Mój przyjaciel, nasz sąsiad: Otto Marzycki.... Hrabia Herman. — Otto Marzycki! — zawołał hrabia. — Hermanek — wyrwało się z ust przybyłemu. Popatrzyli na siebie, lekkim pozdrawiając ukłonem. — Ale my się dobrze i dawno znamy! — przerwał Herman,— jeżeli to za znajomość liczyć można, żeśmy do szkół chodzili razem, w trzech klasach wspólnie zbijali bąki i choć w ciągłej kłótni, w ciągłych byliśmy stosunkach ! O! o! ależ to lat temu, chyba nie liczmy! Co się to z nami zrobiło? Inni dziś ludzie, tylko stary szyld, nazwisko zostało toż samo. Otto szeroką dłoń wyciągnął hrabiemu. — A to dla mnie ciekawe spotkanie! Imię brzmi po staremu, człek nowy. Zostałoż w was tam co starego kolegi? — Złe wszystko, co do odrobiny, jak smoła przywrzała i nie puszcza; jeśli było co dobrego, nie wiem czy dziś już znajdziesz. — Patrzcie! — rzekł siadając Otto — ktoby był powiedział, że się zetkniemy znowu; jam się o was dowiadywał nieraz: mówili mi, że żyjesz jak pustelnik, żeś się ogromnej dorobił fortuny z grzybów poleskich. — No, a ty Ottonie, bo po staremu mówmy do siebie. — Ani myślę inaczej. No! jam także pustelnik, tylko ubogi, ale mi z tem dobrze. — Ja zawsze powtarzam, każdy ma to, czego chce. — I masz słuszność, nawet kiedy tego chce, czego żądać nie powinien. Miło mi was spotkać! Podali sobie dłoń raz jeszcze, hrabia westchnął. — Niedaleko ztąd mieszkasz? — spytał. — Tuż, za górą, domek w sadzie i chat kilka: wiosczyna po ojcu. Nicem się nie dorobił, nic nie straciłem też. — Żonaty jesteś? nie? — Nie! Bóg nie chciał! — A ty? — Ja, chciałem, ale mi ja. wydarła śmierć, a mogile poślubiwszy wiarę, dotrzymuję jej.— A ty? — Jam żonę stracił. — Masz dzieci. — Nikogo! — odparł chmurno hrabia. Zamilkli znowu. — Dziwnie! dziwnie! — rzekł Otto — na jednej ławie siedzieliśmy kolegami, dziś jeden prawie los dzielim, oba starzy, pustelnicy, samotni, skołatani; tylko jeden wlecze za sobą. złoty łańcuch majątku, a drugi jak ptak — swobodny. Spojrzał z góry na hrabiego, który w istocie przy nim się smutno i biednie wydawał, takim pokojem i swobodą, jaśniała energiczna twarz Ottona. — Nie jestże to sen dziwny , po latach tylu, z chłopaków staremi się spotkać na drugim życia końcu, przynosząc z sobą, wspomnienia dzieciństwa? Żółtowski przytomny rozmowie, rad, że mu już mówić nie było potrzeba, stał i patrzał uśmiechając się. Dwaj dawni koledzy z ciekawością zbliżali się ku sobie. — Czy życie ci dotrzymało, co obiecywało?— zapytał otwarcie Otto—rad jesteś z niego i z siebie? — Ja, życie miałem zawsze za jakieś zagadkowe szyderstwo; nie myliłem się: cięży mi. — W tem się różnimy: nie powiem bym się do niego przywiązał, ale się z niem godzę zupełnie. Nie takiem jest jakiem je marzyły głowy młode, ale takiem jak wiek dojrzalszy zbudował. — Sam jeden jesteś? — spytał hrabia. — Jeśli o rodzinę pytasz: sam; jeśli o przyjaciół, nie tak bardzo. Człowiek stworzony jest do ludzi, w odosobnieniu zupełnem się psuje. — Cóż robisz? — Żyję, a życie urządziłem sobie wybornie. Chleb mam, spokój o ile go świat dać może i rozum wyrobić... słabostkę wreszcie, którą żyję, bo na coś chorować potrzeba. Twój brat, hrabio, majak wiesz kosztowną febrę machin i inwenecyj, ja także po ludzku choruję, tylko nie na tak drogą i uciążliwą, słabość jak tamta. Według stawu grobla. Przypomnisz sobie zapewne, że w szkołach grywałem sobie na fleciku; pamiętasz może ów czarny, hebanowy ze słoniową, kością, który nieustannie miałem w kieszeni? Było w nim nasionko przyszłej choroby. Później zacząłem się uczyć na skrzypcach, na wiolonczelli, na fortepianie, potem muzyki w ogóle, potem stałem się nie wiedzieć jak — fanatico per Ia musica! — A! a! — zawołał szydersko hrabia — i jeździłeś zapewne po Europie dając koncerta, zbierając laury, kleiłeś w pugilaresie drukowane pochwały dziennikarzy, opłacane śniadaniami, pro aeterna rei memoria! Winszuię! Otto aż się porwał. — Hrabio! dajże mi pokój! Wziąłeś mnie widzę sądząc z czupryny za długowłosego kuglarza, który nie na tę jest muzykiem aby siebie poił melodyą, ale żeby nią drugich durzył. Niecierpię popisów, nienawidzę szarlatanów, nie lubię fanfaronady w niczem; muzykę jak kochankę mam dla siebie: nie wożę się z nią wcale po świecie. — Przepraszam cię, alem myślał... — Wiem, mogłeś myśleć, że i ja chciałem z niej kręcić ów bicz z piasku, który się innym tak dobrze udaje. Ale tamci nie są muzycy: są spekulatorowie, którzy tak samoby jeździli po świecie z olejkami, z pomadą, z menażeryą lub kosmoramą. Talent u nich być może, ale pojęcia, poszanowania sztuki nie ma, bo prawdziwy artysta woli mrzeć z głodu, niź świętością frymarczyć. — Masz słuszność, ale wszyscy oni.... — Nie wszyscy — przerwał Otto — są tacy, którzy wolą na życie zarabiać nauką, pocichu, którzy w ostateczności chyba, z rumieńcem na czole słyszeć się dają gdy ich głód lub natręctwo zmusi do tego; są tacy co czcząc muzykę, kochając ją, kryją się z nią jak ze skarbem... i to są tylko prawdziwi artyści! Jeżeli przepełni ich uczucie, które wylać potrzebują, nie patrzą jak i przed kim, byle sympatyczne ucho i duszę znaleźli, nie targują się o cenę biletów. Grają tak drzewom i lasom i prostemu chłopkowi, jakby ich królowie słuchali: to są artyści tylko, a ci o których myślałeś, rzemieślnicy muzyczni, kupczący w kościele, technicy i wirtuozy, sprzedający uczucie, którego nie mają, jak fabrykowane assygnaty. — A no! bardzo się cieszę, że nie jesteś jednym z tysiąca tych, którzy zalewają Europę dobijając sztukę. — Tak! tak—kończył Otto — mogłeś myśleć po tylu latach, że i ja ze świętości zrobiłem frymark jak inni, ale chleb mam, a muzyka jest dla mnie skarbem, który za zbyt drogi uważam, bym nim handlował. — A cóż na wsi robisz z muzyką? — To co słowiki w krzakach: gram sobie. A że sam jeden wystarczyć nie mogę, zwykle dom mam pełen młodych wypustków muzykalnych, którzy się około mnie snują, dilettantów i ubogich biedaków, co nie grając, nie wygrali. Tak życie płynie mi strumieniem dźwięków i brzęków, aby dalej: do żałobnego marszu Chopin'a. Hrabia zbierasz pieniądze, ja huty; spodziewam się żeśmy równo szczęśliwi. Hrabia ruszył ramionami. — Dość że do, szczęścia, choćby bardzo umiarkowanej doży, na ziemi — dodał — potrzeba zawsze jakiego bzika lub choroby, a kto się starał utrzymać zdrowym na umyśle i ciele, i odarł życie umyślnie z tych fraszek, nigdy nie dosięgnie nawet cienia szczęścia. Aby być trochę szczęśliwym, potrzeba być i śmiesznym i nieco szalonym. — Niezawodnie — rzekł Otto — tak jest: trzeba w coś wierzyć i coś kochać. Chlebem razowym powszedniego życia nikt się nie przekarmi, a to co ty nazywasz bzikiem, jest po prostu wyjściem ze szranków życia codziennego, wychyleniem się w kraj, marzeń i ideałów; tylko że jedni jak ja, szukają ich w czystej krainie snów melodyjnych, inni po ziemskich ścieżynach, na oko pnących się ku niebiosom — i niknących w chmurach. — I niema szczęścia, bez trochy bałamuctwa? — Bo szczęście to nadzieja i marzenie — rzekł Otto — trzeba o tem z góry wiedzieć, a nigdy rzeczywistość. Im sobie kto wyżej je postawił, tem mu lepiej, bo go nigdy nie dosięgnie i wiecznie spinać się, marzyć i spodziewać będzie. Dwaj starzy towarzysze wymieniwszy te słowa, usiedli jeszcze bliżej siebie. — Z bratem moim znasz się, spodziewam?— spytał Herman. — Mało bardzo, jak nic; on dla mnie za wielki pan, bo i na to choruje trochę, i zdaje mu się, że może wyżej głowę nosić dlatego, że idzie od starej porcelany, gdy my się wiedziem z nowego fajansu. — Ale szanuj że mi brata i nie śmiej się z niego! — sam śmiejąc się rzekł Herman. — A, to nic! Najzacniejszy człowiek! ale gdyby ze mną żył zdałoby mu się, że mi wielką robi łaskę przyjmując ubogiego szlachetkę, a w istocie jabym się z nim nudził, nie wiedzieć dlaczego. Ja wolę starego Żółtowskiego i kwita. — No, to i ja wolę starego pana Jana — odparł hrabia — choć i Żółtowskiemu brak piątej klepki—rzekł uśmiechając się.... Wyobraź sobie starego tego tchórza, który się boi gadać i całe swe mienie pocichu wpakował w fantazye pana na to, by od niego cierpieć przymówki! A gdyby pan hrabia wszystko stracił i w dodatku winę ruiny zwalił na grzbiet plenipotenta, chlebaby kawałka nie miał na starość! Żółtowski ręką machnął z góry na dół. — Już gdyby to nieszczęście hrabinę spotkać miało — rzekł nagle — jabym go nie przeżył. Stary, nikogo nie mam; co mi tam! — Truteń jesteś, powiadam ci — przerwał hrabia. — Jedno szczęście twoje, że i ja mam bzika, który ci może posłużyć; lubię ludzi co mają jakąś wadę lub śmieszność dobrze wydatną. Im grubsza narość, tem lepiej; kocham Lacynę, że się upija w nocy, w dzień umizga i myśli że ranie okpiwa; kocham Radwanowicza, prawiącego jak na mękach: kocham mego Pawła, który mnie łaje i fuka. Otóż do tej kollekcyi oryginałów, jakby Żółtowski nie miał się gdzie podziać, zapraszam do siebie: dalipan nie źle ci będzie. Stary pan Jan obiema na to machnął rękami, otarł łzę i poszedł do okna; Marzycki śmiać się począł. — A no — rzekł — do tego twojego zbioru to i ja się kwalifikuję. — Nie, bo muzyki nie lubię! — rzekł hrabia. — Jakto! ty muzyki nie lubisz? — Niecierpię! — Więc można nie czuć! nie lubić muzyki! — zawołał z zapałem Otto łamiąc ręce — i przyznawać się do tego! Braknie ci więc jednego zmysłu, jednej władzy, jednej idei, któraby nowe otworzyła światy. Jesteś ułomny, nieboraku. — Ha! na to nic nie poradzę: kaleką już zostanę na wieki! — rzekł uśmiechając się hrabia. Gdy tak rozprawiali, hrabia Rajmund nacieszywszy się machinami swemi, pomyślał nareszcie o bracie, i pogonił za nim aż do Żół- towskiego, niespodzianie nachodząc ich wśród swobodnej gawędy. Ukazanie się jego było jak chłodny powiew na rozgrzanych. Herman pierwszy umilkł, Otto wstał na powitanie zimny i prawie dumny; Żółtowski który był wyszedł ze swej roli pokornego sługi, zmieszał się, stanął wyprostowany i poczerwieniał jak złapany na grzechu. Gospodarz bardzo zimno powitał Ottona, obejrzał się kwaśno po kątkach tego biednego domostwa, czując się w nieswoim żywiole, i przystąpił do brata, który dźwignął się z fotelu, jakby znudzony i znękany. — Przychodzę po ciebie: hrabina czeka nas z herbatą. — A ja tu ze starym kolegą gwarzyłem — odparł trochę złośliwie Herman — wszak i ty musisz pamiętać Ottona? — A jakże! tak jest! — rzekł zimno kłaniając się hrabia. — Mam przyjemność sąsiadować, chociaż nie raczy mnie odwiedzać. Otto się uśmiechnął. — Może choć dziś na herbatę pójdziesz z nami? — dorzucił Herman. Rajmund dodał: — Gdybym mógł uprosić! — Nie: mam u siebie spodziewanych gości — przerwał Otto — nie mogę: przepraszam bardzo. Na tem stanęło. — Mam jednak nadzieję — dodał po chwili Marzycki — że będąc o kilka kroków, hrabio Hermanie, odwiedzisz starego kolegę. — A! jak ty nie, to i ja nie! Zresztą ja jutro jadę; spieszę, bo mam podróż do kąpieli przed sobą. — Więc znowu chyba za jakie lat dwadzieścia lub trzydzieści, do widzenia — dodał Otto. I milczący zasiadł w krześle. Hrabia Rajmund dał znak bratu, że na niego czeka i oba wyszli, zostawując Żółtowskiego z Ottonem. Po wyjściu braci, spojrzeli na siebie przyjaciele. Otto odetchnął swobodniej, Żółtowski który był spotniał, otarł czoło chustką i siadł zamyślony. — Niespodziane spotkanie — rzekł Otto. — Co się to z tego człowieka zrobiło? Zółtowski ruszył ramionami, wstrzymując silnie język za zębami; ale w końcu przywykły z Ottonem być szczerzej, wybuchnął: — Oj to prawda! — zawołał — człowiek ten to ogromna zagadka: egoista, samolub, skąpiec, zimny, jeszcze gorzej się spotwarza sam niż jest; a nie wiadomo: czujesz jednak, że w nim coś nie złego siedzi. Musisz wiedzieć jego historyą? Kochał się i nie ożenił dlatego że kochał: potem ożenił się nie kochając; żonę, mówią, zamęczył swoim despotyzmem, syn mu gdzieś uciekł, bo go także chciał podług swojej idei wychowywać, aż nie wytrzymał. Serce może i dobre, ale w głowie dzikie rzeczy! Tu postrzegłszy się, że zadaleko wędrował, Żółtowski urwał nagle. — Kończże! — dodał Otto. — Co tam! niema co gadać! Głowie się jego zdaje, że ona panować powinna; w tem bieda cała: sercu nie wierzy, a jednak jest to co ma najlepszego, walczy z niem. Przysiągłbym, że w gruncie najpoczciwszy, choć na oko tyran i sknera. — Czasem się to trafia, że człowiek tak się omyli i to co ma najlepszego zmarnuje, aby w sobie djabła wyhodować. Ręczę, że gdyby był muzykiem, wszystkoby poszło inaczej; serceby mu się otworzyło szerzej: cała bieda, że nie lubi muzyki. Żółtowski parsknął ze śmiechu. — A no! powiesz że to ćwieczek, niech i tak będzie; już mi go ze łba i obcęgami nie wyciągnie: nie ma na to rady. Stary rządzca przelękły, że mógł być niedelikatnym, zrobił minę pełną powagi i skruchy. W chwilę potem Otto szedł zamyślony do swego Robowa. Tymczasem w salonie nakryte było do herbaty i towarzystwo całe poważnie około okrągłego stolika zasiadło. Podwieczorek był trochę paradny dla gościa, z ciastkami widocznie umyślnie pieczonemi, z owocami, na saskiej porcelanie, i ze wszystkiemi lokajami w liberyi. Ale mimo to herbatę dano zimną, owoce niedojrzałe, w bułkach był zakalec, masło wyglądało nie świeżo. Hrabiemu wystarczała piękna fizyognomia stołu, Herman też dbał o to niewiele, gdyż był z systemu wstrzemięźliwym bardzo i nie obchodziły go wcale żadne gastronomiczne wymysły. Hrabina nigdy w życiu nie wiedziała co jadła, Lola była wesoła i młoda; nie postrzegli więc nawet czy gdzie czego brakło. Skutkiem usposobienia wszystkich, podwieczorek przeszedł na rozmowie urywanej i ledwie dającej się posztukować, tak chłodnej i zimnej, jak hrabia był ponury i kwaśny. Herman wspomniał, że nazajutrz odjechać musi. — Jakto? jutro? ale to być nie może! — zawołała Marya. — U mnie co musi to może, kochana bratowo — rzekł Herman. — I nie zechcesz nic widzieć? nie jesteś ciekawy? — przebąknął brat żywo — chciałbym ci przecie coś z moich robót pokazać, pochwalić się... — Ja się na tem nie poznam — uśmiechając się prawie pogardliwie rzekł Herman. — Choć w istocie wątpię, byś się na nich poznał, bo tu do pewnego stopnia trzeba być oswojonym z rzeczą, aby ją ocenić — kończył hrabia — ale.... A gdybyśmy wszyscy na chwilę poszli do laboratoryum? — zaproponował nagle. Hrabina zmieszała się nieco, rumieniec twarz jej okrył; Lola pobiegła niby kwiatki oglądać: Herman wstał z rezygnacyą. — Chodźmy — rzekł. — Zawsze przynajmniej o pracy całego mojego życia mieć będziesz pojęcie — żywo dorzucił Rajmund, idąc przodem z niecierpliwością źle ukrywaną. Ludzie zaczęli się uśmiechać otwierając drzwi, a gospodarz poprzedzając żonę i brata spieszył do tej części pałacu, która zawierała jego pracownią. Głównie poświęcona jej była wielka sala na dole, ale przyległe pokoje pozastawiane były także mnóstwem pyłem okrytych, niedonoszonych wynalazków, które czekały, jak mówił autor, chwili, coby ideę twórczą, uzupełniającą je, przyniosła. To Kafarnaum przestraszało na pierwszy rzut oka; trudno się było przecisnąć wśród kół, drągów i najdzikszych jakichś aparatów, przypominających narzędzia tortur. Hrabina rumieniła się jak dziecię, udając wesołą; Lola szczebiotała z trocha przymusu; Herman szydersko się uśmiechał: ale za wszystkich rozpromienionym i szczęśliwym był gospodarz. Wskazywał rękami, chwytał, obracał, rozprawiał, zapalał się. — To jest pług nowego systemu — mówił — bardzo mu już małej rzeczy braknie: wprawdzie nie orze jeszcze, ale przyjdzie chwila w której go dokompletuję. Mam już ideę: jedno nic, będzie stanowił epokę. Model młyna bez kamieni: cale nowy system: walce, przyrząd ciekawy: zobaczycie! Chodzi tylko o wykonanie na wielką skalę: to złoty wynalazek, bylebym mógł go zbudować; ale mnie zawsze Żółtowski temi głupiemi pieniędzmi wstrzymuje. Powiada, że gmach sam ma sto tysięcy kosztować: cóż to znaczy, kiedy mliwo kilkakroć rocznie zrobić może? Ale to człowiek bez intelligencyi, bez najmniejszej i tchórz! Szli tak coraz dalej nowe oglądając dziwy, a że sala mało ich widać jeszcze zawierała, by dać pojęcie prac i trudów hrabiego, wprowadził ich do sanctum sanctorum, do gabinetu, w którym pierwsze swe pomysły rzucał na papier, gdzie miał rozwiązać się wielki problemat zniszczenia tarcia i udarowania świata nieśmiertelną siłą, nigdy się nie zużywającą. Ale ciekawszą od machin i modelików rzeczą był tu żywy, maleńki człowieczek w okularach, który coś przy stoliku dłubał. Zeszli go niespodzianie, tak, że ledwie miał czas kaftanik watowany w którym pracował, opiąć nieco szczelniej około siebie. Człowieczek ten była to anima damnata hrabiego, jego najukochańsza w świecie istota, jedyny co go pojmował i rozumiał. Niegdyś prosty ślusarczyk, wzięty do szlifowania żelaznych kółek i opiłowywania kruczków, Malczak, zestarzał na posługach hrabiego, dostawszy prawie równego mu obłąkania. Rajmund miał go za jedno ze swych dzieł, i w istocie głowę mu przewrócił: Malczak wierzył w hrabiego, on w Malczaka, kochali się, kłócili, a pan ostatecznie nabył przekonania, że to był geniusz ukryty; sługa, że hrabia niepospolitym był wynalazcą, lubo z oczów jego czasem jeszcze szyderstwo patrzało. Oba bez siebie żyć nie mogli; Malczaka na dworze niecierpiano, ale hrabia nietylko go osłaniał i bronił, lecz dopuszczając do ucha, uczynił wszechmocnym pośrednikiem. Malczak mimo zdrobniałego nazwiska, które nosił, wcale już nie był młody: posiwiał, zesechł nad robotą, skurczył się, twarz miał pargaminową, żółtą, usta od natury skrzywione w skutek jakiegoś wrzodu, który mu twarz gdy był dzieckiem skaleczył. Skutkiem tego wykrzywienia, z jednej strony widziany, zawsze miał minę szyderską; z drugiej spokojną i nieznaczącą: nigdy dojść nie było można, czy śmiał się, czy płakał. Łysina jego wyżółkła, plamista, resztą tylko włosów siwiejących była otoczona. Rajmund wskazał go bratu pocichu, trącając go łokciem i szepcząc na ucho: — Byłby geniusz, powiadam ci, gdyby wychowanie go rozwinęło: zadziwiające ma pomysły! zadziwiające! osobliwsze! Herman skłonił głowę. — Wynalazł — dodał — kołowrotek, którego tylko przez upór nie chcą. ludzie używać: ale to jest arcydzieło! Jabym sam się nim chlubił! Mała rzecz, ale nic piękniejszego! Pokażno swój kołowrotek, Malczak! Malczak powslał powoli, obojętnie i opia. wszy znów rozchodzący się kaftanik, którego nigdy nie zrzucał, poprawiwszy okulary, wzmocniwszy nogi w pantoflach, które stanowiły zwykłe jego obuwie ze starych butów hrabiego wykrawane, wyciągnął z kątka coś nakształt kołowrotka, z powagą człowieka, który wierząc mocno w siebie, wcale się o uznanie nie troszczy. — To trzeba takich głów głupich, jak tych naszych prostych ludzi — przerwał milczenie hrabia — żeby tego cudnego wynalazku nie zastosować, nie przyjąć, nie chwycić się. Wprawdzie ja mu tu jedno ważne dodałem ulepszenie, ale główna myśl jest jego: kołowrotek ten przędzie, zwija, mota, len oczesuje, kłaki składa i zbywającą, siłą mógłby jeszcze coś robić, gdyby było potrzeba. Cała rzecz na tem, że ma kilka kół i trybów nadzwyczaj siłę oszczędzających.... Malczak przerwał. — To jest taki kołowrotek, że kotby na nim prządł jedną łapą. — To byłoby dobrodziejstwem dla ludzkości gdyby nie przesądy. Malczak pokazawszy narzędzie rzucił je w kąt i nie troszcząc się o przybyłych, siadł znowu za stół piłować. Hrabia znów szepnął bratu: — To geniusz! mówię ci: on jeden mnie rozumie! Cała ta genialność opierała się na tem jednem, niestety, że Malczak hrabiemu pochlebiał, a był tak nieugiętego uporu, iż nawet pana nim przemódz umiał. Na odchodzących Malczak już ani spojrzał, zajęty swą wielką pracą około zegara ekonomicznego, który był hrabia obmyślił. Miał on pokazywać więcej rzeczy niż wszystkie dotąd znane, a między innemi święta wielkanocne i cenę zboża na targu. Jednej rzeczy brakło mu dotąd; iść nie chciał, wprost tylko przez jakiś upór dziwaczny. Wszyscy jakoś smutni wyszli z tego przeglądu składu machin, jeden gospodarz promie- niał, choć nie bardzo był rad z Hermana, który się wstrzymał od wszelkich pochwał i oznak współczucia. Ale przebieżenie myślą tylu ważnych wynalazków, nasycenie się własną chwałą, upojenie takie go przejmowało, że bratu nawet obojętność jego wspaniałomyślnie przebaczał. — Taki zawsze był los wielkich wynalazców — powtórzył wychodząc z sali: zapoznanie, szyderstwo, obojętność; potem dopiero ludzkość pada na kolana przed ich zwłokami. Miałem tu niedawno — dodał — professora mechaniki; nie mógł się wydziwić, że się do tego wziąłem nic prawie nie ucząc; bez przygotowania i do takich rzeczy siłą tylko pracy i zdolności doszedłem. Tak był zdumiony, że słowa nie mówił: języka w gębie zapomniał. Herman nic także nie odpowiedział i znowu przeszli do salonu, zkąd zaraz hrabia Rajmund wrócił do swego Malczaka, aby się z nim swobodnie nagadać. Wieczór przeszedł dosyć smutnie, szczebiotanie Loli tylko nieco go ożywiało; grała, śpiewała, zaczepiała milczącego stryjaszka, który na nią. poglądał wzrokiem człowieka zdumionego, że ktoś tak młodo szczęśliwym być może. Herman dobrał potem chwili, gdy zostali sam na sam z hrabiną, i wręczył jej pakiet opieczętowany. Był to testament jego. Nazajutrz rano nie żegnając się z nikim, Herman kazał zaprządz; Paweł co najspieszniej się wybrał, aby ich nie zatrzymano i do dnia wyruszyli z Zarubiniec ku Horycy. * * * W Horycy, której Herman nie opuszczał ani na krok od lat wielu, po jego wyjeździe nastąpiło dziwne jakieś bezkrólewie. Wprawdzie ludzie przywykli do tego straszliwego okna, przez które poglądał na gospodarstwo nie widziany i wszystko kontrolował, z obawa, jeszcze ku niemu oczy zwracali; ale Lacyna, Radwanowicz i pani Seredowieżowa, ekonom i panna Petronella, korzystając z chwilowej swobody, całkiem się wyemancypowali. Panna Petronella, która nigdy jeszcze we dworze dalej jak w sieniach nie była, zaprą- gnęła gwałtownie zobaczyć pańskie pokoje, a Lacyna nie umiał jej tego odmówić, biorąc na siebie śmiały ten postępek, o którym pan za powrotem mógł być zawiadomiony. Warował sobie tylko, ażeby tę wycieczkę odbyli we dwoje sam na sam, i tak oprowadził ją po całym dworze. Ciekawy Wicek, który znać szpiegował Lacynę, utrzymywał, że nie tyle oglądali pokoje, co szeptali i chichotali; że pan Lacyna bardzo jakoś był natarczywy względem panny Petronelli i dwa razy bodaj czy jej nie pocałował, bo się bardzo głośno śmiała i dała mu klapsa. Radwanowicz część czasu na. uczonych zajęciach spędzał w bibliotece, część w towarzystwie Lacyny, ekonoma i księdza, do którego aż do miasteczka chadzał, bo on tylko jego erudycyą jako tako ocenić umiał. Pani Seredowieżowa odpoczywała, ekonom grał na skrzypcach, Lacyna coraz pilniej przesiadywał na folwarku, parobcy dosyć niedbale swe obowiązki spełniali: słowem czuć się dawał brak pańskiego oka i powolne rozprzężenie. Im dłużej trwało oddalenie hrabiego, tem stan ten rozciągał się dalej i niebezpieczniejsze przybierał rozmiary. Tymczasem jednego poranka, gdy Lacyna wstał dosyć późno i nigdzie jeszcze zajrzeć nie miał czasu, tylko z desenikiem do panny Petronelli pospieszył; gdy pani Seredowieżowa piła kawę w łóżku, a Radwanowicz kroczył do miasteczka powoli: żółty koczobryk hrabiego ukazał się na grobli, i nim wieść o przybyciu pana gruchnęła po dworze, już stał przed gankiem. Wszyscy sehwytani zostali na gorącym uczynku wyuzdanego rozpróżnowania. Lacyny nie było: posłano po niego, a już hrabia siedział w oknie i śledził. Nieszczęśliwy Rejentowicz od panny Petronelli co tchu pobiegł na placówkę, na której od dwóch dni nie postał. Trwoga była ogromna: hrabia wyglądał chmurno i straszno. Lacyna wpadł wreszcie nadrabiając miną, kręcąc wąsa, chrząkając, uśmiechnięty, ale w duszy i sumieniu bardzo niespokojny. Hrabia stał przed nim jak sędzia surowy, nieabłagany, i najprzód go od stóp do głów Sama powierzchowność Rejentowicza zdradzała jego przewinienia i występne zamiary, ubrany był bowiem nie tak jak ludzie do gospodarstwa i nadzoru się odziewają, ale jak niu wypadało do panny Petronelli, ku której sercu szturm przypuszczał gwałtowny. Wąsy wyszwarcowane, kamizelka jaskrawa, spodnie migdałowego koloru, dawniej tylko do kościoła w niedziele używane, czysty kołnierzyk krochmalny, choć to nie był dzień świąteczny, zdradzały pana Lacynę. Buty nawet starannie wyglansowane dowodziły, że chodził niedaleko, bo ich wcale nawet nie zarosił. Hrabia spojrzawszy nań uważnie, zaczął milczący złowrogo głową kiwać. — Już mi wpan — rzekł — nic nie mów o gospodarstwie, bo o niem wiedzieć nie możesz.... — Ale dlaczegóż? — oburzył się Rejentowicz. — Boś nigdzie nie był. — Do dnia expresse, jw. panie, do dnia byłem. Ale przyznaje się, bo kłamać nie lubię, że potem zmieniłem odzienie. — Siedziałeś u panny Petronelli. Lacyna wąsa pokręcił. — Więc powiedz mi coby to było, gdybym ja na pół roku z domu wyjechał? Tybyś do dziewiątej spał, ludzieby sobie kradli, a dom. przewróciliby do góry nogami. Mniejsza już o to co ukradną, ale niedozór prowadzi do grzechu, do zepsucia, i kradzież i wszystko to na twojem, nie na ich sumieniu. — Ależ się nic nie stało! — Cóż ty mi mówisz! Gniada klacz zdechła! — A juściż, coś kiedyś zdechnąć musi. — No tak, ale nie gniada, sześciolatka, kiedy jej krwi w porę nie puszczą; ale jegomość gdzieś się wałęsał, i po konowała w porę nie posłali. Hrabia popatrzył na Lacynę, który ramionami tylko ruszał. — Panie Lacyno, to nic; ale amory ci z głowy nie wychodzą i z tego wszystko złe. Chcesz się żenić? dalej co? Będziesz kawałka chleba potrzebował, a tak pracując nie zarobisz. — Ale bo, co to panu w głowie! — Nie mów, bo będziesz musiał kłamać, a ja niczem tak się nie brzydzę jak fałszem. Wtem Radwanowicz zadyszany przybiegł powitać pana. — O! witam professora! A i pan gdzieś byłeś na wędrówce? — Tak jest, chodziłem do księdza Magnackiego, do starowiny. Po pańskim wyjeździe Solitudo magna, pustynia afrykańska, step, tęsknota nieprzezwyciężona, szwajcarska, alpejska, która, jak wiadomo, chorobą, jest. Malum necessarium. Zkąd necessitas frangit legem... Salus populi i tym podobnie. Tu się zakaszlał. Hrabia splunął. — Pięknieście tu — rzekł — gospodarowali bezemnie, toż to słyszę Seredowiczowa nawet ani razu przy dojeniu krów nie była! To śmiałe twierdzenie, które hrabia a priori rzucił, mające postać rzeczy już mu doniesionej i zbadanej, przeraziło szybkością z jaką się dostało do uszów hrabiego. Lacyna pomyślał o wódce, którą wieczorami sprowadzał, Radwanowicz o pożyczonej ukradkiem książce do miasteczka: na wszystkich skóra ścierpła. O ho! są, szpiegi we dworze — zawołał w duchu Lacyna — to już nie ma wątpliwości... chłopcy donoszą! No! jeśli już tak, to żyć nie będzie można.... — Ja tam o Seredowieżowej nic nie wiem — rzekł Rejentowicz — a co do mnie należy kobiece gospodarstwo? — Za pozwoleniem — odpowiedział hrabia — do ciebie nic nie należy i wszystko należy: ty jesteś okiem mojem. Powinieneś nic nie czyniąc wiedzieć o wszystkiem. Do mnie należy i męzkie i kobiece gospodarstwo, zatem do ciebie, jako do wikaryusza mojego, także... Lacyna ani mruknął, wtem wszedł zafrasowany Paweł, z którego twarzy patrzały nowe jakieś, złowrogie wiadomości. — Otóż pan teraz będzie wiedział, co to z domu wyjeżdżać! — zawołał. — Kobyła sześciolatka zdechła, to nic; para wołów zginęła, to nic; a mnie ktoś zamek wyłamał i kilka funtów tabaki zginęły.... Parobcy pijani w powszedni dzień, w stajni konie niepoczyszczone. Otóż tobie droga! otóż to włóczęga niepotrze- bna po świecie! Tak to zawsze kto domu nie pilnuje! tak to.... — Ależ cicho! cicho! — rzekł hrabia do Pawła. — A tak! teraz cicho! — mruczał dalej stary sługa — dla pana gniada klacz nic, para wołów nic; a co nakradli o tem wiedzieć nie będziecie: ale mnie tabaki szkoda, bom ją sam wiercił! Teraz jeszcze jegomość będziesz na krzyże kawęczał, i nie mało czasu minie, zanim się zładzim i damy znowu rady. Radwanowicz ośmielił się odezwać uśmiechając: — Pessymista jest pan Paweł. Są takie usposobienia z żółci pochodzące, zkąd żółtaczka, żółte widzenie, cierpienie wątroby, hepar, dalej idzie hepar sulphuris, wątroba gęsi w pasztecie i olej z wątroby rybiej antiskrofuliczny. Ale co chciałem mówić... — Dajcie mi spocząć, o wszystkiem później — przerwał hrabia siadając przed ogniem który się już palił w kominie. — Pan Lacyna raczy choć późno pójść do stodół i obór, Radwanowicz wyszuka mi parę dziel o Krymie, na obiad możecie przyjść. To mówiąc odprawił pomieszanych, kazał poprawić ogień chłopcu i usiadł zamyślony. Pustka domu silniej się czuć dawała po podróży, nawet po Zarubińcach, gdzie biedny mechanik miał przecie żonę i dziecię. Tu nie było nikogo: cisza, pustkowie, ludzie obcy, którzy wisieli przy nim dla chleba, bez przywiązania, przeklinając może jego dziwactwa pocichu. Wicek blady przyniósł oberemek drew na kominek i stanął u drzwi: korciało go paplać. Hrabia spojrzał nań, widocznie chciał gadać a nie śmiał, aż po chwili powoli rozwiązały mu się usta. — A! a! proszę pana! co to tu się działo jak pana nie było! — Doprawdy? — To ja tylko jeden, proszę pana, com dniem i nocką koło domu siedział, aż mnie strach brał samemu; reszta to latało aż..... Pan Lacyna ciągle siedział na folwarku, Radwanowicz u księdza i na miasteczku, drudzy także, gdzie komu do głowy przyszło. A jednego dnia, proszę pana, to tu jeszcze Lacyna wziął se tę pannę z folwarku i tak ją oprowadzał po wszystkich pokojach.... Hrabia odwrócił się uśmiechając. — Doprawdy? jakże to było? — Weszli, proszę pana, wielkiemi drzwiami, żeby ich nikt nie widział, potem wszędzie sobie odmykali i chodzili, wszystko ruszali, śmieli się, siadali po kanapach.... Ja to wszystko widziałem. — Byli i w tym pokoju? — A jakże! tu najdłużej jeszcze, a że mnie Lacyna nie widział, to siadł w oknie rozparłszy się i udawał jaśnie pana, jak to patrzy po gospodarstwie, jak chodzi, jak gada, jak kolana pociera. A ta panna z folwarku śmiała się aż się dusiła. Hrabia zwiesił głowę smutnie. — Idź sobie — rzekł do chłopca — ale wiesz Wicku co robisz, kiedy mi to mówisz nie pytany? — A cóż? proszę pana? — zmieszał się chłopak — ja mówię, bo tu pilnowałem, a jakby broń Boże jaka szkoda..... Hrabia spojrzał mu w oczy i przekonawszy się z wejrzenia, że chłopak nie miał pojęcia swej winy, odprawił go skinieniem. Około pierwszej dano znać, że obiad był gotów. Wedle obyczaju przyszedł Lacyna i Radwanowicz, a Paweł z założonemi w tył rękami choć nie służył do stołu, zwierzchni dozór sprawował nad Wiekiem i Marudą. Przyniesiono skromne jedzenie, proste i wcale nie wytworne, ale obfite i zdrowe; Radwanowicz odmówił benedykcyą po łacinie, napili się starej wódki, której Lacyna zawsze odmawiał, protestując, że nigdy nie pije, i usiedli. — Osobliwsza rzecz — rzekł hrabia po chwili— jakie to wisusy z tych naszych sług... jak to się psuje aby tylko spuścić z oka. — A już to prawda — pospieszył Lacyna — nie można bez rózgi i bez dyscypliny. — Masz wpan słuszność — poparł gospodarz — i ten Wicek, który jest u mnie przy kominie.... — E! jużbyś pan nie wydziwiał — przerwał stary Paweł — toć to najlepszy ze wszystkich; cóż on zrobił? . — Ja tam nie wiem co zrobił — mówił dalej spokojnie hrabia — ale na wiek swój rzadko rozumny. Wystawcie sobie taki chłystek, a musi już mieć jakieś amory na folwarku, i w czasie mojej niebytności, kogoś tu sobie zapraszał. Lacyna pobladł, poczerwieniał, schylił się do talerza, i począł jeść bardzo żywo, nie podnosząc głowy. — Są tego ślady — dodał hrabia — znalazłem w jednym pokoju kawałek wstążki, w drugim zgubiony nici kłębuszek. dalej nawet, co mnie zdziwiło, jakiś grzebuszek: widać sobie panienkę dobrał z waszecia. Rejentowicz o mało się nie zadławił. — Quid pro quo?— przerwał Radwanowicz nic się nie domyślając — gdzież zaś? Wicek jest inberbus, młokos, simplex servus, proste pacholę, a osoby które kłębuszek, wstążki i grzebuszki tu posiadają, wyliczyć się dadzą. Pozory częstokroć zwodzą, nić Aryandy, od tego kłębuszka; dalej labirynt, minotaurus, czyli mina bycza; zkąd walki byków w Hiszpanii i rostbif angielski. — A! professorze! już też bez miłosierdzia kłamiesz! — zawołał hrabia. — Nie, za pozwoleniem, rozumiem, ale o czemże mówiliśmy? Minotaurus, kłębuszek — i Wicek. Veni, vidi, vici, zkąd i Wicek, choć sam o tem nie wie; ale jeśli nie on winowajca, to któż? — Właśnie i ja o to pytam? — dodał hrabia. Lacyna był przybity, ostatnim wysiłkiem chciał jeszcze odwrócić rozmowę. — Proszę pana, ta gniada klacz... — Ta gniada tu po pokojach chodzić nie mogła — odezwał się hrabia — chyba kasztanowata. — Może stara Seredowiczowa? — A ta! — przerwał Paweł— jako żywo! od wyjazdu pańskiego nie ruszyła się ze swojej izby, piła kawę w łóżku nawet i kazała sobie posługiwać dziewczętom, które zwykle świniom i krowom służą. — Więc któż? — nalegał gospodarz. — Nie wiadomo. — Et! to tego, expresse — zerwał się nagle Lacyna czując, że do niego piją — to są bajki i potwarze. — Ależ kłębuszek? — No, to może mój; to i ja mam zwyczaj nosić. — A wstążka ? — spytał hrabia. — Expresse moja i pamiątka po matce; musiałem zgubić chodząc. — A grzebuszek? — Od wąsów, mój osobisty — dodał szybko Rejentowicz. — Musiałem tu utrzymywać porządek, chodziłem raz wraz, tom się poogubial. — Jeżeli tak, to co innego — rzekł hrabia — ale bo też nieprzyjemnieby mi było, gdyby się Wicek tego dopuścił. Nie lubię, żeby mi tu kto chodził podglądać. Wszyscy zamilkli. — Każdy szanuje wolę pańską — rzekł Radwanowicz chrząkając — wola.... voluntas.... stat pro ratione..: a znowu ratio non est oratio, zkąd Cicerona oracye; kwintessencya wymowy! Cicero, groszek od brodawki na nosie tak przezwany — zaś Tullius nie od tulenia jakby mógł myśleć pan Lacyna — ale — co ja tam gadam! — No, to nie gadaj — rzekł wstając od stołu hrabia. I odwróciwszy się nagle, poszedł wzdychając do swego pokoju. Taki był powrót do pustego domu. Znowu tedy powoli wszystko weszło w dawne karby, znów Herman usiadł w swem oknie, a Lacyna ochłonąwszy ze strachu, jakim go nabawiło wytropienie śladów jego zakazanej przechadzki z panną Petronellą, stanął znowu pod szafą, do zdawania raportów, w których co chwila na fantastycznych wymysłach był łapanym. Paweł wyniósł się do swych niewodów i tabaki. Wicek zasiadł w przedpokoju na medytacyi, a Radwanowiez zatopił się w książkach, czerpiąc z nich erudycyą, która tak kalejdoskopowym sposobem układała się w jego głowie. Przerażenie jednak i popłoch padł na stare- go Siermięzkiego, gdy mu hrabia stanowczo oświadczył, że stara się o paszport i wyjeżdża do Krymu. Najprzód ten Krym, dla Pawła, leżał gdzieś niedaleko Syberyi, w sąsiedztwie Afryki, Ameryki, Azyi, które to kraje jednem pojęciem czegoś strasznego objęte były; powtóre monstrualnem mu się zdawało, aby pan jechał sam bez niego, a niepodobnem, ażeby on się tam miał dostać. Myślał, że najprostszą, i najlepszą rzeczą w świecie było, obu im w domu zostać. Po kilka razy na dzień przychodził do hrabiego rozpoczynając żywe spory, dowodząc że to po prostu była fiksacya, że na to nie paszportu, ale doktora potrzeba. Dodawał, że ich gdzieś w drodze dzicy ludzie zjedzą, morze pochłonie, wieloryby połkną, Tatarowie w niewolę uprowadzą i t. p. Nic to jednak nie działało na Hermana, który z początku śmiał się i dowodził, potem milczał uparcie, aż Paweł doszedł do najwyższej niecierpliwości właśnie przez to milczenie, które sobie za jakąś wzgardę uważał. Czasem ledwie się za nim drzwi zamknęły, powracał w pięć minut nazad, a ta gorliwość i przywiązanie starego sługi, nie mogły nie przejąć wdzięcznością. Rozkazano jednak gotować się do drogi, i Paweł widząc rzecz nieuchronną, chciał już cały dom zabierać, bo mu się wszystko zdawało nieodbicie potrzebnem, gdy niespodziana okoliczność, wszystkie projekta zmieniła. Jednego ranka, gdy Paweł wracał od Seredowiczowej, która łaskę sobie jego skarbiąc, w milczeniu narzekań słuchała, ale do nich nie dopomagając, czując że kawę pić będzie mogła w łóżku po wyjeździe hrabiego; w bramie zjawiły się piechotą z miasteczka przybywające dwie postacie nieznane. W pierwszej z nich poznał łatwo Paweł, widzianego w Pińsku urzędnika w łapciach, Jana Piotra Mąkiewicza, który nie zmieniał ubrania, i tą razą znowu w vice-mundurze i kurpiach się zjawił w dziedzińcu horyckiego zamku. Znać jeszcze na ów wielki cel kupienia butów przedsięwzięta składka, nie doszła summy zapewniającej nabycie tak koniecznego obuwia. Ale pan Piotr nie był sam, za nim toczył się prawie karlej postaci, niezmiernie mały człowieczek z wielkim kijem, o dużej głowie rozczochranej, w czarnym surducie opiętym, z twarzą otyłą i rumianą, wygoloną i nieproporcyonalnie długą do wzrostu, którego prawie część trzecią wymierzała. Oczy niezmiernie wypukłe i wysadzone na wierzch, wargi odęte i wielka powaga charakteryzowały przybysza, który zbyt krótkie mając nogi aby zdążyć za szparko i lekko, bo w łapciach idącym Mąkiewiczem, pocił się, i ogromne robiąc kroki, coraz to chustką czoło ocierał. Zobaczywszy Pawła, oba pospieszyli na jego spotkanie, gdyż od bramy, obawa psów, mimo kijów które mieli w ręku, opanowała ich widocznie i radzi byli znaleźć obrońcę na wypadek napaści brytanów. Paweł się zatrzymał, a Mąkiewicz tak żywo ruszył ku niemu, że towarzysz jego biegiem musiał doganiać, oglądając się na psy, które o nich nie myślały wcale. — Jw. hrabia w domu? — spytał Mąkiewicz. — Na co? — O! na co! to już moja rzecz — odparł pan Piotr — chciej tylko, kochany panie, powiedzieć mu, że przybył tu umyślnie, w wiadomym mu (z przyciskiem) interesie Jan Piotr Mąkiewicz, były urzędnik kancelaryi, a z nim ktoś drugi — dodał oglądając się na małego towarzysza z wielką twarzą.. Paweł nie wielką miał ochotę gości meldować, co postrzegłszy Mąkiewicz, dodał surowo: — Proszę tylko prędzej, bo rzecz jest największej wagi dla samego pana, który mi ją polecił w czasie ostatniej swej w Piasku bytności. Doprowadziwszy w milczeniu dwuznacznem przybyłych do ganku, Siermięzki sam poszedł do pana, który grzał się u komina, siedząc jak zawsze zamyślony. Zaczął od tego, że budząc pana z zadumy, zastukał silnie. — No? co tam? — A ktoś tam przyjechał do pana. — Któż to taki. — A ten odartus w łapciach, co był w Pińsku; mówi, że w pańskim interesie wielkiej wagi, i drugiego z sobą urwipołcia jeszcze przywiózł. — Kto z Pińska? — żywo zapytał Herman. — W łapciach! ten W łapciach! — Puścić go. — Chyba przez tylne drzwi, bo zbrucze pokoje. I drugiego puścić? — Jeśli chce, i drugiego. — Znowu coś wydrą! — szepnął Paweł wychodząc przez drugie drzwi i dając rozkaz Wiekowi, aby wprowadził przybyłych. W chwilę potem, kije postawiwszy w sieniach, Jan Piotr Mąkiewicz i nieznajomy gruby mężczyzna, weszli pocichu kłaniając się do pokoju, w którym Herman ich oczekiwał. Mąkiewicz obejrzał się bystro, pokłonił i począł: — Wybaczy jw. hrabia, że jestem natrętny, ale zawsze lubiłem i lubię poświęcać się dla dobra ogółu i chętnie z siebie robię ofiarę, tak, że mimo słabego zdrowia i niedostatku trwającego butów, przybyłem tu umyślnie do jw. pana. — Mów prosto, czegoś przyjechał? — rzekł hrabia. — Natychmiast, ale najprzód jeszcze muszę jw. hrabiemu przyjaciela mojego odrekomendować, który z tychże co ja powodów, podjął chętny trud dla służenia j w. panu... Pan Hilary Drychliński... jednorożec, jak u nas mówią — czyli jednodworzec, chociaż ani jednego dworu nie ma przez niesprawiedliwość losu, gdy dziad jego, jak wszystkim wiadomo, miał sześć chat, był possesionatus; ale metryki się popaliły i pan Hilary.... — Ale cóż mi tam do tego! dalej! dalej! — Zaraz jw. hrabio, pan Hilary też tu umyślnie dla interesu wiadomego przybywa. Najęliśmy furmankę z Pińska, jeszcze nas zdarli i koń w drodze ustał; szliśmy piechotą: ztąd zmęczeni i wygłodniali, gdyż funduszów zabrakło na pokrzepienie, a złożone w moich rękach na cel dobroczynny, wyczerpane zostały.— Gdybyś jw. pan raczył co kazać dać przetrącić (a ciszej dodał) i czem przepłukać... Hrabia był mocno zniecierpliwiony, bystro spojrzał na obu, ale się wstrzymał z wybuchem gniewu. — Ja czasu na próżne słowa nie mam — rzekł — mów wpan co masz gadać, potem jeść i pić dać każę. — Potem? ano! niech będzie i potem. Ciągnę więc moję relacya dalej. Gdyś jw. hrabia Taczył powierzyć mi tajemnicę serca swojego, tak byłem nią przejęty, że długi czas i spać i jeść nie mogłem (westchnął kładnąc rękę na piersiach). Skutkiem medytacyi, co tu począć aby się dowiedzieć prawdy: w nocy przychodzi mi na myśl Hilary Drychliński, który z Tatarami zna się dobrze i mógłby coś wiedzieć... Herman zżymał się ale słuchał, bo nic sposobu opowiadania Mąkiewicza, który z każdej rzeczy dramat robić musiał, powściągnąć nie było w stanie. — Ale najprzód potrzeba jw. hrabiemu wiedzieć, kto jest pan Hilary Drychliński. Mijając to, że niesprawiedliwie w komput jednodworców zapisany został, pan Hilary mój przyjaciel, czego się przed całym światem nie zaprę, jadł chleb z różnych pieców... — To już ja lepiej opowiem — przerwał Drychliński hamując przyjaciela, i zająkując się trochę. — Co to długo gadać, at! zwyczajnie biedne człeczysko, co sobie chleba szuka i znaleźć nie może. Jwpan wie, jak komu nie idzie, to nie idzie; tak i ze mną: byłem już licho nie wie co: trochę księdzem, trochę organistą, doboszem w wojsku, krawcem, gospodarzem, kupcem, nawet teraz niedawno po sól do Krymu jeździłem. Ale mnie już to życie rozmaite dojadło, myślę znowu co innego począć, i sprobuję guwernerki. — Widzi jw. hrabia — przerwał korzystając z chwili oddechu Mąkiewicz — że się plącze: proszę mi pozwolić, ja gładziej tę rzecz wyłuszczę. Mój przyjaciel, godny pan Drychliński, choć jak go pan widzi na oko ciężki, ale ruchliwy i niespokojnej natury; byle jedno począł, drugie mu pachnie, wszędzie mu źle, coraz to nowe projekta. Już był i ekonomem i świece robił i pierniki sprzedawał, spodziewając się na nich w krótkim czasie zrobić milion fortuny, i teraz oto z tej przyczyny jeździł do Krymu, z którego powrócił zadłużywszy się na złotych piętnaście groszy dziesięć. Aże, jak jw. hrabiemu wiadomo, suponować było można, iż niegdyś syn jego, czyli raczej — poprawił się Mąkiewicz — ten młody szaławiła, który go obchodzi, miał uciec z Tatarami do Krymu; przyszła mi myśl, że Drychliński może coś o tem wiedzieć. Więc jakem stał, bez czapki nawet, do pana Hlilarego, który tylko co był z solą powrócił, i szczęśliwie bardzo. Dziwnem zrządzeniem właśnie miał o tem niejaką wiadomość. — Jakąż? jaką? gadajcie! — porwał się hrabia. — Ale zaraz, jw. hrabio; rzecz potrzebuje być wysłuchaną, dokładnie. Gdy tam do tego to Krymu przybył Drychliński, mieszkał u Tatara, i okropną go tam baraniną, ryżem i różnemi paskuctwami karmili: no, ale to do rzeczy, widzi mi się, już nie należy. Aż jednego razu powiada mu Tatar, po swojemu, bo on się tam i języka ich trochę nauczył, (do wszystkiego sprytny aż strach): " Mirzo czy Murzo Drychliński", gdyż go tak tytułowali wiedząc, że był szlachcicem, "a jest tu młokos z waszych krajów, który słyszę uciekł od rodziców i ma być wielkiej familii: chłopak osobliwszy!" Jak mu to panie powiedzieli... — Tak ja — przerwał Drychliński żywo — tak ja sobie powiadam, a no! dowiedziećby się o niego? Jedziemy tedy spacerem do tego Tatara, konno, bo to tam inaczej ani ruszyć, przez okrutne góry; Tatar wychodzi Salem alej kam, siwiuteńki jak gołąb, oczów mu we łbie ani widać tak daleko siedzą; przyjmuje nas kawą: gadu, gadu. trochę na migi, przynoszą, i konfitury z miodem i wodę — taki zwyczaj.... — Ale gadajcież na miłość Bożą! — krzyknął hrabia — widziałeś go? jest tam? — Zaraz, jw. panie; mówi tedy ów siwy Tatar wzdychając, że był u niego taki a taki, że go chciał za syna przyjąć, że chłopiec rok tam czy coś wałęsał się z nim, po górach konno hasał, aż go wreszcie taka ogarnęła tęsknica, taki smutek, iż dłużej wytrzymać nie mógł i z czumakami porwawszy się, choć go namawiali, prosili, złote góry obiecywali, nazad do kraju ruszył. Jeszcze go, słyszę, potem widzieli w Bałcie, a już dalej bez śladu przepadł. Herman który chwytał każde słowo chciwie, dosłuchawszy, głowę spuścił na piersi. — To pewna — rzekł przerywając Jan Piotr Mąkiewicz — że on już gdzieś tu w kraju, i że go w Krymie nie ma. Mnie o to chodziło, punkt kapitalny. A że mam głowę na karku, więc ja do Drychlińskiego, z jakiemi on czumakami pojechał, aby po nici dojść do kłębka, a Drychliński... — Ale dajże mi gadać — przerwał mały jednodworzec. — Czumacy to byli nie prawdziwi czumacy, ale wprost chłopi od Krasiłowa... Hrabia zniecierpliwiony ruszył ramionami, opowiadacze umilkli. — Spodziewam się — dodał Mąkiewicz — iż jw. hrabia zechcesz przyznać, żem mu służył jak należało na Jana Piotra Mąkiewicza, szlachcica i urzędnika, który głowę nosi na karku nie dla proporcyi, i wynagrodzisz hojnie mego przyjaciela pana Hilarego i mnie, jako po wspaniałości pańskiej i ważności przedmiotu, tak blizko serce jego obchodzącego, wnosić się godzi. Bo, nielicząc furmana i dyety naszej w czas tak drogi, gdy jajko po groszu płacić potrzeba, ja i pan Hilary oderwaliśmy się od naszych zajęć, co niemałą dla obu nas stanowi stratę, gdyż mógłbym był na cel wielki, jaki sobie założyłem, zebrać przynajmniej.... Hrabia ręką machnął, chmurna była twarz jego; zawołał Wicka. — Niech przyjdzie Lacyna. — O tem wszystkiem — rzekł — ani słowa tu przed ludźmi, dlaczego i z czem przyjechaliście; powiecie im co chcecie; rozumiesz Mąkiewicz. — A i ja rozumiem! — odparł Drychliński — to rzecz wiadoma: trzymaj język za zębami. — Macie wpanowie za waszą fatygę — rzekł hrabia, dobywając grosza i żywo im go oddając. Mąkiewicz choć sowicie wynagrodzony, spojrzał na to co miał w dłoni. — Jeszczebym się ośmielił zwrócić uwagę na tę furkę, która nas niby przywiozła i odwiezie. Hrabia dorzucił coś jeszcze, pragnąc się pozbyć co najprędzej natrętów, zmuszony cierpieć ich, choć widocznie zniecierpliwiony. Wtem i Lacyna wtoczył się stukając kijem, czerwony, z nastrzępionym wąsem i zaiskrzonemi ciekawością oczyma. — Proś ich wpan na śniadanie do siebie — rzekł mu hrabia — nakarm, napój i niech z Bogiem jadą. To mówiąc odwrócił się szybko i nie zważając na ukłony siadł zadumany głęboko. Lacyna mrugnął, aby w cichości wybrali się z nim do jego mieszkania. Jak pobudzona była ciekawość jego i całego dworu, przybyciem tych obcych figur i długą, ich sam na sam konferencyą z hrabią, nie potrzebujemy opisywać. Spodziewał się Rejentowicz przy wódce coś z nich dobyć, ale się na tem omylił. Jan Piotr Mąkiewicz, który pod rozmaitemi pozorami wychylił około dziesięciu kieliszków wódki w małych odstępach, zaczerpnął w nich tylko siłę wymowy do odmalowania swego wysokiego powołania i poświęcenia się dla dobra publicznego. A że tu nic się utargować nie spodziewał, wolał być tajemniczym i missya swą pokryć nieprzebitą zasłoną. Drychliński, który także pił, wzdychał i prawił tylko o niepojętych zrządzeniach losu, jakich doświadczał, czem był i czem miał być w życiu, ubolewając, że mu się nigdy nic, nawet świece, które ze zgniłego łoju robić próbował, nie udawało. Śniadanie, do którego powołanym był także wymowny Radwanowicz, przeciągnęło się bardzo długo, choć hrabia kilkakroć przysyłał Pawła, aby się dowiedzieć czy już sobie pojechali. Wreszcie Jan Piotr Mąkiewicz uznał słusznem pomyśleć o odwrocie, wytargowawszy butelkę starki na drogę, i wraz z przyjacielem Drychlińskim, pocichu przebywszy dziedziniec, w obawie psów, ruszyli ku miasteczku. Hrabiemu od podróży krymskiéj odpadła zaraz ochota, wiadomość o synu, jakkolwiek niedostateczna, ale jakiś pozór prawdy mająca, nie wiedzieć dlaczego uspokoiła go nieco wlała mu jakąś choć oddaloną nadzieję. Nieprzyznając się do tego sam przed sobą, myślał w duszy, iż jeszcze syna odzyskać potrafi. KONIEC TOMU PIERWSZEGO. Tom II W tym wieku chorującym na mierność i strzegącym się oryginalności jak grzechu, gdy skutkiem sarkazmów i wychowania zacierającego w człowieku, coby się przezeń z właściwej mu natury objawić mogło; wszyscyśmy jednakowi licem, strojem, życiem, wadami, a nikt sobą być nie ma odwagi: wszelka oryginalność uderza silnie i zwraca oczy. Znudzeni jednostajnością tego co nas otacza, szukamy jej i pragniemy w drugich, choć nie mamy w sobie. Otto Marzycki, któregośmy już w mieszkaniu starego milczka Żółtowskiego widzieli, był jednym z tych ludzi oryginalnych, i choć o ubogim a małoznacznym niktby nie mówił, i niktby nań nie zważał inaczej: może aż nadto zwracano nań oczy z powodu, że się trochę wyróżniał od pospolitego tłumu. Otto był takim, jakim się odmalował w kilku słowach: dziwakiem wedle świata, ale w duszy prostym człowiekiem idącym za prawdą jak ją. czuł i widział. Nie starał się on wcale o tę oryginalność, był sobą tylko, ale inaczej od drugich pojmował życie. Za młodu odumarła go matka, jedynakiem pozostał u ojca, który go bardzo kochał. Więc choć to był szlachcic niezamożny na kilkunastu chatach z małym kapitalikiem żyjący, ale gospodarz doskonały, oszczędny i zapaśny, potrafił dać synowi wychowanie jak tylko mógł najstaranniejsze. Traf chciał że i Otto był bardzo pojętny i ludzie go uczyli dobrej woli, tak, że młody chłopak wykwitł prześlicznie, wielkie ojcu robiąc nadzieje. Jedno tylko było nieszczęście, że skłonność miał do poezyi, do sztuki, a nic stateczniejszego, jak ojciec mawiał, przedsiębrać nie chciał. Uczył się dobrze, ale nauki do życia zastosowywać nie myślał. — Czemże ty będziesz ? — pytał go nieraz staruszek — bo ty możesz być czem zechcesz. — A to Bóg wie — odpowiadał zawsze Otto — chciałbym spokojnie żyć na wsi w małym dworku, pod zielonemi drzew gałęźmi, z tobą ojcze, ze wspomnieniami matki, z muzyką. — To dobrze; ależ potrzeba coś robić, pracować. Na to Otto odpowiadał ruszając ramionami: — Ale cóż ja potrafię ? do niczego tak wielkiej nie mam ochoty. — Bóg da, że to z czasem przyjdzie — mówił pocieszając się ojciec — Człowiek tak zawsze, błądzi, szuka, aż trafi na coś do czego jest stworzony. I urywali rozmowę, a Otto grał na skrzypcach do dnia białego, lub porwawszy książkę zaczytywał się do drugiego wieczora, nie mogąc jej porzucić. Nie był to jednak miękki sobie artysta, coby chorował na wyobraźnią, śnił i czekał aż go marzenia przyjdą opleść same białemi rękami. Pracował nad sobą i nad ulubioną swą muzyką. Niepokój duszy u niego popychał do zastanowienia i zajęcia, a zastanowienie krążyło w sferze idei niedostępnych zwykle jego wiekowi; pracą najulubieńszą było myślenie i sztuka, bez zastosowania do życia. Otto jednak powoli wyrobił sobie teoryą do swojego postępowania i upodobań stosowną. Zdało mu się, że człowiekowi bardzo mało wystarczyć może, byle duszną potrzebę zaspokoił. Sprzeczali się o to zawsze z ojcem, który majątek uważał po staremu za wielką dźwignię do szczęścia, Otto za wielką do niego przeszkodę. — Na co mi wiele — mówił mu — kątek cichy, spokój święty, trochę melodyi prostej, dużo snów o drugim świecie, ot i życie. Życie nasze trwa tak krótko, że pracować na to wiek, aby się potem cieszyć godzinę, że się coś ma — nie warto. — Ale kiedy to daje niezależność? — powiadał ojciec. — Jak komu: ja zawsze będę niezależnym — mówił Otto — bo na małem poprzestanę, bo o tych co więcej mają nie dbam, bo o suknią, nie stoję, bo mi tytuł niepotrzebny, bo przekonany jestem, że tylko przesądy czynią nas zależnemi. — Ale świata nie przemienisz. — Więc siebie zrobię takim, jakim świat mieć bym chciał. Ojciec nadto kochał syna, żeby go miał zmuszać do czegokolwiekbądź, szło więc dalej po dawnemu; Otto śnił, czytał, muzykował i śmiało w życie spoglądał, ojciec się trochę niepokojąc czekał. Skończywszy szkoły świetnie, bo mu nauka szła łatwo, pojechał do uniwersytetu, wziął stopień, powrócił do domu z doskonałemi skrzypcami Guarnarego i siadł przy ojcu z książkami i nutami. Stary ojciec za niego i za siebie gospodarzył, ale przekonawszy się o nieprzepartej naturze syna, nie chciał go nawracać i namawiać dłużej: pozostawił jakim był, myśląc przynajmniej, że się stanie wielkim i głośnym artystą, jednym z tych wirtuozów, co jeżdżą zbierając smyczkiem grosze i wianki po drodze. I w tem się stary- omylił, bo Otto brzydził się sztuką jak kuglarstwo jakieś pokazywaną za pieniądze, koncertami, występami, a gdy najbardziej był natchniony, zamykał się sam, uciekał, aby go nic nie odrywało od jego myśli i uczucia. Mawiał zawsze, że artysta co gra dla popisu, nigdy w pełni idei dźwiękiem wydać nie może, bo słuchacze na których się ogląda, których się lęka, kradną mu ciepło z piersi, odejmują z rąk siłę. Ilekroć go proszono o muzykę, odmawiał. — Tylko szejne katarynkę nakręcić można, kiedy się zechce i postawiwszy grać kazać; artysta czeka aż nań % nieba powieje natchnienie. Ale o danej godzinie kazać mu grać, być natchnionym, zachwycającym, jest to świętokradztwo, zeń szydzić lub zmuszać go do kłamstwa. Brzydził się Otto wszelkiemi popisy, ale miał swoje dziwactwa. Czasem wśród nabożeństwa w kościołku, odpychał organistę i siadał grać, gwałtowną czując tego potrzebę, i grał naówczas cudownie; niekiedy mimo przytomnych ludzi obojętnych i nie znawców, chwytał swe skrzypce, zapominając o tych co go słuchali, jakby ich na świecie nie było: śpiewał co mu w duszy grało. Takim był ów dziwak Otto, który, wyznajmy to ze smutkiem, wcale nie wyrobił się na wirtuoza; myśli w nim kipiały, wrzały, wylewały się z niego, ale ich z ta artystyczną doskonałością formy, którą posiadają zimniejsi grajkowie, nie mógł wypowiedzieć, chyba gdy był natchniony. Bóg odmówił mu tego daru wyrzeczenia pięknie i silnie zawsze i wszystkiego, który często spływa na tych, co nie mając co powiedzieć, ślicznie prawią drobnostki. Grał szorstko, gwałtownie, jakby walczył z narzędziem, które duszy jego pragnieniom odpowiedzieć nie mogło; często łamał smyczek lub od fortepianu odpychając go wstawał. Naówczas oczy napełniały mu się łzami, siadał z założonemi rękami, milczący jak człowiek, którego gniecie w piersi zawarte słowo, niemogące się usty wypowiedzieć. Ojciec był z wielkiem dla niego uwielbieniem; choć prosty człowiek, całą jednak wyższość syna rozumiał, przeczuwał, i bolał ciężkie dlań przewidując życie. Tak się staruszek pochylił, zawiądł, i choć się trzymał uparcie swoich zajęć, bo czuł się potrzebnym Ottonowi, sił mu na końcu niestało. Ale gdy przyszło umierać, spokojniejszy jakoś zamknął powieki, bo przysposobił na miejsce swoje zastępcę, co gospodarstwo i kuchnią życia miał dźwignąć za jego syna. Uznawszy Ottona zbyt wielkim, by się mógł zajmować drobnostkami powszedniemi, stary marzył tylko o tem w ostatnich latach, by miał się kim zastąpić przy synu. Była to jego myśl ciągła, nieodstępna, jego nieustanne zaprzątnienie; nie mówił nic, ale krzątał się bardzo. Wybierał ludzi, uczył ich, układał, mylił się i zawodził, aż w końcu trafił na jednego, którego mu się udało tak wyrobić, jak sobie życzył. Był to daleki jego krewny, człek lat średnich, który całe życie na cudzem pracował a nic dorobić się nie mógł, gdyż do zbytku poczciwy, a nie bardzo przebiegły, zawsze padał ofiarą mniej skrupulatnych a chytrzejszych od siebie. Tego człowieka, nie wielkich talentów, ale dobrego serca, stary Marzycki postanowił przerobić zupełnie, wdrożyć w tryb zajęć swoich, aby go po sobie zostawić zastępcą. Była to natura miękka, bierna, powolna, a serce złote. Pan Zacharyasz niepozorny, mały, suchy, chudzieńki, niewielkiego o sobie mniemania, nic dla siebie też nie wymagający, byleby mu modlić się nie przeszkadzano pocichu, bo po całych dniach szeptał chodząc z nieodstępną, koronką i książeczką; dał się staremu Marzyckiemu urobić jak tamten chciał. Marzycki prowadził go wszędzie za sobą jak cień po gospodarstwie, na wszystko zostawiał przepisy, na wszelki możliwy przypadek radę, wszystkie mu swe przelał teorye, doświadczenie całe, i zrobił z niego odbicie siebie samego. Zacharyaszek pozbył się własnych myśli, tak mu stary nieużyteczność ich dowieść potrafił, a razem nabił mu głowę wielkiem posłannictwem, jakie spełnia. — Widzisz kochany braciszku — mówił doń — Ottonek to marzyciel i człek z innego świata, chlebaby kawałka nie miał, gdyby się sam rządził; jemu potrzeba takiego, coby jak ja pocichu dlań pracował i gotowe mu podawał. To twoja rzecz być musi, ja ci wszystko zostawię, tylko mnie słuchaj. I Zacharyasz jak posłuszna papuga wyuczył się co ojciec przykazał, a tak dobrze i wiernie spełniał przepisy, że już za życia, pod koniec puściwszy go na próbę stary Marzycki, mógł się przekonać z pociechą, że go nie zawiedzie zastępca. Gospodarstwo, interesa, kłopoty przejął pan Zacharyasz, którego w domu nie widać było nigdzie, ale który wszystkiem władał pocichu. Przy wielkiej pracowitości był to człek znowu tak bezinteresowny, tak małych potrzeb dla siebie, że nic prawie nie kosztował. Nie brał pensyi, nie zbierał sobie nic, wszystko nazywał swojem; ale gdy mu przyszło guziki u starej kapoty odnowić, szedł po dwa złote do Marzyckiego, i tłumaczył się z tego wydatku jak z największej rozpusty. Przejęty tem, że wszystko potrzeba było dla Ottonka poświęcić, obojętny na wygody dla siebie, na przyszłość swoją, prosty ten człowiek był wcielonem poświęceniem. W dodatku nie tylko nie przeceniał swej ofiary, ale miał się za szczęśliwego, że znalazł kąt i opiekę, i czuł się jeszcze obowiązanym. Pan Zacharyasz mały i skulony, z głową trochę przekrzywioną na karku, przesuwał się jak cień ukradkiem po domu i gospodarstwie, nie mówił prawie lub mówił tylko pocichu, chodził na palcach i ukrywał z sobą. Otto kochał go jak brata, on jak dziecię własne Ottona, ale się spotykali rzadko, a spotkawszy tak daleko od siebie znajdowali pojęciami i myślami, że nigdy pogadać nawet dłużej nie mogli. Żyli wcale w różnych od siebie sferach. Takiego zastępcę długą lat pracą przysposobiwszy na swe miejsce stary, zasnął spokojny, zostawując Ottona na jego opiece. Mogiła tego poczciwego ojca niedaleko Robowa, wioseczki Marzyckich, usypana na cmentarzu, była jednem z miejsc, w których Otto najchętniej długie godziny przepędzał. Chadzał tam codzień prawie, siadywał przy niej, i jakby jeszcze z ojcem duszą rozmawiał, powracał uspokojony i weselszy. Po śmierci tego przyjaciela, Otto długo cierpiał bardzo, dom mu opustoszał, wszystko poszło nie w smak, nudził się, tęsknił, płakał. A że za życia ojca jeszcze bywał często w sąsiedniej wiosce u Ma- łowickich, którzy z Marzyckiemi żyli w przyjaznych stosunkach, tam i później chronił się i przesiadywał, gdy mu w domu było ciasno i duszno. Małowiccy mieli część w blizkiej osadzie znaczniejszą, od Robowa, dobrze zagospodarowaną" a byli to ludzie wedle serca Ottona. Sam stary, szlachcic prosty, wiejskiem wykarmiony powietrzem, poczciwy, otwarty, serdeczny, jeszcze pamięcią, i obyczajem dawniejszych sięgał czasów. Wesoły, pracowity hreczkosiej, stworzony na żołnierza choć nim nie był, Małowicki ujmował każdego sercem, które biło tak, że chyba ślepy go nie widział, chyba kamienny nie uczuł. Wąsaty, barczysty, typem był tych naszych dawnych gospodarzy, którzy nic w świecie nie widzą, nad stan swój, nad życie swoje. Miasta niecierpiał, mieszczanami się brzydził, a gdy mu przyszło wyjechać na czas do miasteczka, uciekał z niego pierwszej wolnej godziny, jako od powietrza. Wesół był z natury i lubił śmiać się, smutek przepędzał jednem, tem naszem: — Jakoś to będzie. Była to w nim nie zdająca sobie sprawy z siebie wiara w Opatrzność niezwalczona. Małowicki ożenił się był z miłości z ubogą panienką, która przez lat kilka była nauczycielką przy dzieciach w sąsiedztwie, sierotą, ale bardzo starannie wychowaną, i jak wszystkie sieroty trochę wyegzaltowaną. Małżenstwo to było idealne, pełne przywiązania ku sobie, kochające się jak para gołębi, śmieszne trochę dla świata, ale dla siebie dziwnie do szczęścia dobrane. Ludzie już nie zbyt młodzi, przeżyli lat dwadzieścia bez chmurki, bez ostygnienia, a wyprobowana ich miłość zdawała się wzmacniać jeszcze i rosnąć. Mieli tylko córkę i syna. Natalka dziecię ich ukochane, śliczne było jak aniołek, a wyuczone czułości, wykołysane w tem gniazdku, gdzie nigdy sporu nie słyszało i nic nie widziało prócz pieszczot i uśmiechów, wyrosło na ptaszynę serdeczną. Atmosfera w której oddycha człowiek, niestety, mimo sił jego wewnętrznych, niezmiernie wielki wpływ nań wywiera. Są takie ro- baczki, co żyjąc liśćmi zielonemi stają się zielone, rosnąc na różowych kwiatkach, czerwonego nabierają koloru: trochę to tak i z ludźmi, mimo ich samoistności. Potrzeba wiedzieć o wpływie który nas może zepsuć i przekształcić, aby mu się oprzeć; trzeba by on był całkiem przeciwny naturze naszej, aby opór wyrodził: inaczej powoli mu się ulega. Przy kochających się rodzicach, Natalka z taką czułością w sercu, gotową świat cały pokochać, wyrosła, że spojrzawszy tylko na nią, człek stawał się lepszym i wierzył we wszystko dobre. Piękna jak aniołek, z blond włosami, z oczyma niebieskiemi, z rumianą twarzyczką, nie była ona dzieweczką rozdziwaczoną chorobliwą czułością, ale wesołą istotą, która tylko dobre widzi, dobre czuje i w dobre wierzy, a goryczy i zawodów nie kosztowała. Wesele uśmiechało się z jej oczów, promieniało na jej czole. Jeżeli czasem od świata walki i nędzy echo dalekie obiło się o jej uszy, trzeba ją było widzieć zdumioną, niedowierzającą, niemogącą pojąć, co ten akord dysharmonijny oznaczał. Wychowanie Natalki było staranne, a umysłowi jej dodawać się zdawało to wewnętrzne usposobienie sił nowych. Czyściej dalej, lepiej widziała od drugich, szczególniej dobre strony, jasne życia oblicza. Dziecię pieszczone, w cichym kątku zamknięte, miało pojęcie o świecie tylko z tego zielonego listka, którym się karmiło. Już dorastającą Natalkę poznał Otto Marzycki, a dwie te dusze krewne odrazu poczuły się dla siebie stworzone. Rzadko, może raz w lat seciny trafi się na świecie podobna miłość jak ich dwojga, czysta, dziecinna, rozmarzona, poetyczna, a nie płaczliwa i łzawa, ale anielsko- wesoła. Temu świętemu uczuciu nic nie stało na przeszkodzie: poznali się, pokochali serdecznie, a rodzice patrzali na nich z tą pociechą serdeczną, z jaką się pogląda napiękny szczęścia obrazek. Wioska Robów od Małowickich tak była blizką, że Otto i Natalka codzień się niemal widywali. Na tę miłość dwojga kochanków i z niebios anioły mogły się patrzeć nie rumieniąc, tak była czysta i święta. Otto napawał ją muzyką, ona go wesołą poezyą młodych uśmiechów i słówek skrzydlatych. Namiętność ich nie rozdrażniona niczem, nie rozgwałtowniona, płynęła spokojnie bez burzy i porywów, jak pieśń uroczysta; a kiedy się z sobą spotkali, kiedy podali sobie ręce, kiedy jej lekki rumieniec, jego łzawe oko świadczyły, że tęsknili za sobą: wnet uspokojeni po chwili, znowu żeglowali po czystem zwierciadle, którego wody zawsze jasny błękit pokrywał. Ich miłość zdawała się im spełnieniem odwiecznego wyroku. Był to widok cudowny — wesela, szczęścia niezamąconego niczem, przyszłości jasnej i pogodnej. Otto ani się spieszył przeciwko nowemu życiu, ani chciał ją wyrwać z tej dziewiczej swobody, w której jak ptaszek ulatywała. Nie było mowy o jutrze, nie było jutra. Rodzice Natalii zostawili im zupełną swobodę, pewni charakteru Ottona, powierzali mu ją jak bratu; niewinne dziecię nie kryło się wcale z przywiązaniem: dni bez chmur otaczały ich ciszą, uroczystą. Ale świat nie ma długich dni wesela; w naturze i życiu człowieka, wszystko przerywa burza, kończy noc ciemna. W chwili kiedy już Otto marzył o swym domku z Natalią, co go sama powoli urządzała, kiedy drożynę między Robowem a Jeziorka wysadzali różami, aby nią. chodzić do rodziców; gdy się cieszyli tem pewnem szczęściem, jakby ono tylko przedłużeniem tego co mieli być musiało, oboje czyści, oboje spokojni i pewni, że żadna siła bicia ich serc wstrzymać nie może: Natalia zachorowała. Niespodzianie z tej pełnej zdrowia twarzyczki znikł rumieniec, kaszel odezwał się w piersi, i nierychło dopatrzono się niebezpieczeństwa, gdy już wstało widmem groźnem, gdy przeciw niemu nie było ratunku. Śliczne dziecię dostało suchot, ale nie cierpiało wiele, nie poczuło się chorem: marząc o zdrowiu i szczęściu, zagasło tak powoli jak lampka wieczorna. Nie śmiano jej truć tych chwil ostatnich, ukrywając chorobę śmiertelną. Do ostatka uśmiechały się jej twarze rodziców i twarz Ottona, który czuł, że życie jego z ostatnim tchem jej pójść powinno. Ale gdy białe ciało aniołka złożono wśród kwiatów na ostatniej pościółce, gdy Otto przy niem uklęknął, zapragnąwszy z nią umrzeć: Bóg skazał go na życie. W niemej i milczącej rozpaczy wyglądał śmierci i doprosić się jej nie mógł. Uczucia w tej piersi marmurowej były potężne, ale życie silniejsze od nich jeszcze; chłonęły je jak morze zalewa skały, nie mogąc roztopić w sobie. Ani skargi, ani jęku nie wydał Otto po śmierci tej, która dlań zamknęła życie; najstraszniejszą w nim była ta niemota boleści, to oko bez łzy, ten stan napozór nieczułego kamienia, który jednak ożywiała jakaś wola i rezygnacya potężna. On sam zajmował się pogrzebem, on sam grób jej budował, mogiłę sypał, kwiatami ją obsadzał, i jak wprzódy grób ojca, tak potem jej i ojca mogiła stała się dlań celem codziennych wycieczek. Z rozpaczy milczącej a zamkniętej w sobie, która się nigdy nie skarżyła przed obcymi i kryć dumnie zdawała z sobą, czas powoli zrobił poważną boleść człowieka, który nie narzeka, bo wie, że toby nie pomogło, ani porządku świata nie zmieniło. Otto pozostał wierny temu uczuciu, które ze stanu gwałtownego przeszło i skrystalizowało się na wieki. Wspomnienie dlań pozostało tak żywem, jakby wczoraj dopiero zebrał je z błoni życia; owszem, wyobraźnia jak obrazek święty stroiła je i upiękniała, z wizerunków przeszłości czyniąc ideały coraz promienistsze i piękniejsze. Wszystko ziemskie z nich opadło, jaśniały żywemi barwami ideałów i poezyi. Z tym bólem w sercu, z czcią mogił kochanych, Otto pozostał do siwych włosów. Zabiegła mu drogę niejedna twarz uśmiechnięta, nie jedno oczko łzawe, wabiąc weselem i smutkiem; nie jedno serce poczciwe zabiło dlań więcej niż litością: ale Otto był wierny żałobie swej i miłości. Któraż zresztą kobieta mogła stanąć w sercu jego obok tej istoty anielskiej, powietrznej, smętnej, jaką pamiętał witającą go uśmiechem przy skonaniu, w trumience ze złożonemi rękami modlącą się za niego po śmierci.... Muzyka, która była jego namiętnością i powołaniem dawniej, stała się teraz pocieszycielką i tłumaczem nieokreślonych żalów, wspomnień, nadziei. Natura jej czyni ją właśnie najlepsza powiernicą boleści. Otto znajdował, że żadne słowo, żaden język nie mógł tak wypowiedzieć uczucia jak dźwięk, który w nieokreślonym swym wyrazie jest hieroglifem dla jednych, dla drugich całe życie w drgnieniu i jęku spowiada. Otto cały się oddał muzyce. Pan Zacharyasz chodził, krzątał się, gospodarzył, utrzymywał porządek, myślał o chlebie powszednim; Marzycki nic się w to nie wdając, żył jak był już przywykł w rozmarzeniu i dźwiękach: samotna codzień przechadzka do grobu ojca i Natalki, u których często godzinami modlił się i dumał, czasem odwiedziny starego przyjaciela Żółtowskiego, którego kochał za poświęcenie, prostotę serca i milczenie nawet; reszta dnia w domu przy fortepianie i skrzypcach. Dom Ottona, stare dworzysko pod słomą, z wysokim dachem, pochylone, w cienisty sad zasunięte, miało fizyognomią owych szlacheckich dawnych, które codzień dziś ustępują miejsca wykwintnym a kruchym lepiankom. Dziad jeszcze pobudował je, dzisiejszy dziedzic jak mógł życie swe starał się w niem pomieścić. W jednym pokoiku od ogrodu, do którego mało kto był przypuszczany, mieszkał otoczony pamiątkami Otto. Obawiał się on śmieszności, i krył się ze skarbami, które składały listki zeschłe, wstążki zbladłe, kartki pożółkłe. Były. to dzieje lat młodości, którą przedłużał, starając się jej być wiernym. Tam wisiał portret ojca, matki i Natalki w białej sukience, z pączkiem białego jaśminu w ręku. Ostatni brzydko dosyć malowany przez naiwnego nieuka, miał przecie ten cudem pochwycony wyraz anielski dziewiczej twarzy, którego często uczeńsze dzieła nie mają. Pod nim stały dwie daty: pierwszego poznania dziewczęcia i jej śmierci. Reszta domu składała się z pokojów, które w ciągu roku zajmowali nieustannie goście ubodzy, artyści różni, a wielka sala jadalna służyła do muzyki. Fortepian, nuty, mały organek, skrzypce, wiolonczele, różne narzędzia muzyczne w nieładzie rozrzucone, cały ten, pokój zajmowały. Tu niemal cały dzień schodził Ottonowi i jego towarzyszom, a Robów nigdy nie był pusty. Zawsze jakaś bieda, talent, młodość marząca, garnęły się pod skrzydła ubogiego człowieka, który ostatni grosz dzielił z biedniejszym, a nadewszystko umiał wlać siłę, nadzieję i zdrową zasilić radą. Szumne owe błyskotliwe talenta, którym dobrze na świecie, bo się z sobą popisywać umieją i do popisu tylko są stworzone, nigdy prawie nie garnęły się pod strzechę Ottona, bo Otto jak kochał muzykę, tak znowu wirtuozów pełnych samolubstwa i zepsutych oklaskami niecierpiał. Zbolałe dusze i nieuznane talenta mieniały sie tu ciągle: nieraz przychodził człowiek odarty, bojaźliwy, po naukę, którą cierpliwie dawał mu przytulając litościwie Otto. Muzykalne zresztą kształcenie było jednym z mniejszych darów jego; więcej daleko znaczyło nasienie poczciwe, które rzucał pełną dłonią w dusze młodych ludzi, cześć sztuki, którą ich umiał natchnąć, jej powołania i godności, za- miłowanie ubóstwa, które podnosił do wyżyn męczeństwa. Sam czysty i prawy, gdy tylko postrzegł i poczuł w zbliżającym się do siebie skrzywione pojęcia, a co gorzej serce już zepsute, żądzę i pragnienie chluby, oklasków, zazdrość zjadliwą; cofał dłoń swą i zimno żegnał przybysza. W tej atmosferze zdrowej, istoty tylko zdrowe mieszkać i żyć mogły; inni wytrzymać nie umieli: zarażony musiał się wyleczyć lub uciekać. Dom jego był zawsze pełen, nigdy mu gości nie brakło: bo jest wielu co cierpią i łakną. prawdy. Otto mało pytał o przeszłość i przyszłość, nie narzucał się z radą; czuł, że ona wytrysnąć była powinna nie z ust chłodnych, ale z gorącego serca, z przykładu, z życia. W chwili właśnie gdyśmy go spotkali u Żółtowskiego, Marzycki nie był sam jeden. W Robowie było aż trzech biedaków, którzy chlebem jego razowym tuczyli swą młodość i krzepili wesele. Życie tam było niezmiernie proste, nie wytworniejsze w święto jak w dni powszednie; obyczaj prawie ubogi, tak jak bywało za ojca: ale choć chleb był czarny i krupnik prosty na stole, najświeższe utwory geniuszu, najdroższe płody wielkich mistrzów, w zbytkowne] liczbie się tu rozlegały. Kosztem zbytku ciała, kupowano konieczny dla duszy zbytek. Na dni kilkanaście przed odwiedzinami hrabiego Hermana w Zarubińcach, do jednego już tylko pozostałego od lat trzech towarzysza Ottona, który się stał prawie domowym, przybyli dwaj jeszcze. Dawniejszy ów wychowaniec Ottona był niejaki Martynko, syn ekonoma, którego gospodarz sam wykształcił i miał zeń nadzieję znakomitego zrobić muzyka. Biedne chłopczysko ledwie było szkoły nie źle skończyło, gdy go muzyka pochwyciła; a że rodzice ubodzy, tej passyi przezwyciężyć nie mogli i kształcić go nie mieli za co, oddali Ottonowi, który wychowanie jego muzykalne począł od a, b, c, a teraz kończył je rozwijając duszę, która przez palce już wprawne, grać miała. Otto mawiał zawsze: — Co mi z tego, że kto gra pięknie? cóż on zagrać potrafi, jeśli w nim samym gra namię- tność, gra dziwactwo, a żadna myśl wielka i święta nie mieszka? Co mi z artysty, który kalligrafuje pięknie a trzech wierszy nie wymyśli? Wielki artysta musi to posiać w swej duszy, co ma w niej później grać dźwiękiem. Kwiat ten nim wykwitnie, powinien rosnąć i zielenić się wprzódy. Martynko nadał mu się dobrze do takiego wychowania: był to chłopak cichy, skromny, pobożny, bojaźliwy, chorowity, ale w duszy czysty i z organizacyą artysty: nie tego co ula wiecznie grać, czego nie rozumie, ale takiego co czuje więcej niż przez całe życie wygrać potrafi. Otto wpłynął nań potężnie i zrobił z niego fenomenalnego muzyka co do wprawy i umiejętności, jak on sam nie lubiącego się popisywać i profanować swej sztuki lada przed kim, grającego sobie i Bogu. Olbrzymie też na nim pokładał nadzieje. Od niejakiego czasu dziwnym składem rzeczy, sam Martynko tylko gościł w Robowie, gdy jednego wieczora, wózek z blizkiego miasteczka przywiózł naraz dwóch młodych chłopaków.. Jeden z nich był, co zresztą łacno na pierwszy rzut oka poznać było można, wirtuoz z rodzaju długowłosych, których trocha łatwości i talentu, a wczesne w czternastym lub piętnastym roku oklaski, psują i usposabiają na kuglarzy. Max Fermer, już od lat kilku dawał koncerta po większych i mniejszych miastach, już zbierał wieńce wawrzynów, już pełen miał pugilares gazeciarskich pochwał, a album pełne wierszy i sonetów parafialnych, zaczynających się od: Mistrzu, któryś.... a kończących niezrównany, boski! W tem wszystkiem wiele było o kraju, narodzie, o sztuce i geniuszu... ale sensu mało. Max Fermer grał na wiolonczeli, grał fantastycznie, żywo, z nadrobionem uczuciem; ale taki był z niego muzyk jak bywają poeci, co sześć wierszy gotowi zawsze zrodzić przy kieliszku. Muzyki nie uczył się, nie umiał wcale: grał po większej części swoje własne kompozycye dość niezdarne i nie bardzo logiczne, ale bardzo efektowe, i zdawało mu się, że jeśli nie przeszedł Servais'go i Romberga, to dlatego tylko, że się jeszcze na nim niepoznano. A że był ładnym chłopcem i pierwsze swe popisy prowincyonalne odbywał w tych szczęśliwych miejscowościach, które łakome były na wirtuozów, zasłyszawszy coś o Lisztowskich entuzyazmach i spazmach jakie się z nich rodziły, chciały dać dowód, że i one spazmy i wieńce sypać potrafią — odrazu okrzyczany został genialnym. Dla tego rodzaju znawców dość, żeby nic było sensu, a będzie geniusz. Jak grał to grał Max, ale śmiało umiał wynijść, skłonić się, świat traktował z góry, z tą pewnością siebie, która zawsze zwycięża; miał czarne oczy tryumfujące i zrazu mu się po małych miasteczkach szczególniej, niesłychanie wiodło. Był już pewniusieńki, że z tryumfu w tryumf pójdzie ad sidera! Pojechał więc dalej i ogłosił koncert, ale wpadł w atmosferę oziębioną przez skrzypków, wiolonczelistów i dwunastu cudownych pianistów, którzy wszelki zapał i dwuzłotówki wyczerpali; grał więc przed prawie pustemi ławkami, i odtąd po kilkakrotnych próbach zawsze nieszczęśliwych, z pustą kieszenią i zakrwawionem sercem wyrzekłszy na świat anathema, jak zapoznany geniusz oddał się narzekaniu na głupotę kraju, brak cywilizacyi, uczucia, na barbarzyństwo i t. d. Wybierał się nawet za granicę, gdyż tam dopiero miał być ocenionym, ale fundusze nie dozwoliły mu jeszcze do skutku przyprowadzić tego zamiaru. Rola jego teraźniejsza dość smutna, miała dla z boku patrzących wiele komiczności; słysząc go wzgardliwie plującego na wszystko i pokręcającego wąsik do góry, niepodobna się było utrzymać od śmiechu, zwłaszcza kto wiedział, że kilka pustych koncertów spowodowały tę mizantropią tak gwałtowną. Jak ludzi i świat, tak arcydzieła i mistrzów, Max lekce sobie ważył, należąc (choć sam o tem nie wiedział) do muzyków przyszłości, radykalistów, którzy nie spojrzawszy nawet w to, co po za niemi zostało, śmiało jak plewę, całe skarby dawne odrzucają. Ostatkiem goniąc, Fermer znajdował się właśnie w miasteczku sąsiedniem, gdy w cukierni, w której go garstka pseudo-miłośników muzyki otaczała, spotkał się z drugim takim oryginałem jak sam, ale daleko szlachetniejszym i szczerszym. Był to młodzieniec pięknej twarzy, wysokiego wzrostu, blondyn, którego twarz jaśniała jakąś dumą i nieukróconą swobodą; ubrany w kożuszek prosty, opalony: zdziczały, ale śmiały jak dziki człowiek. Poznali się z nim przy szklance ponczu i razem sobie poczęli na świat, którego ledwie koniec nosa widzieli, narzekać, przeklinać go i wyśmiewać. Nastąpiła serdeczna przyjaźń, wyznania, ułamkowe biografie bohaterów, i liga potężna, wiekuista. Młody ów lew nazywał się Janko Zbój i powiadał, że był szlachcicem z Podola, ubogim sierotą, który w świat się puścił szukać czego nie zgubił, bo mu tam w domu było nie dobrze. Janko Zbój osobliwsze wykładał teorye, które wszakże Maxowi przypadły do smaku swą, oryginalnością. Utrzymywał on, że cywilizacya psuła ludzi, że stan napół dziki był najszczęśliwszym, bo dawał hart duszy; śmiał się z salonów i ich obyczajów i dodawał, że choć go los i urodzenie do nich przeznaczyło, dobrowolnie się wyrzekł. W Janku znać było chłopca nie zepsutego jeszcze, ale dziwnie rozbujanego, niecierpliwego na wszelkie powagi i przymus moralny, potrzebującego się wyszumieć pianą młodości gorącej, niepohamowanej. Na pięknej jego twarzy, której rysy uwagę każdego zwracały, płonęła jakby wzgarda przeciwko bezsilnym rozpieszczeńcom co go otaczali; hardy, mocen sobą, zdawał się wyzywać do boju choćby całe zastępy. Nie było w nim wykształcenia wielkiego, ale jakby resztki starannego wychowania, które umysł zbuntowany po swojemu użył, rozniósł i rozrzucił. Poezyą młodości i siły złociły się jego usta, oko płonęło. Obok Maxa, który miał się za żywego Apollona belwederskiego, z powodu że dwie guwernantki rozkochał i od jednej wdowy dostał pierścionek na pamiątkę, Janko Zbój wyglądał jak Herkules, ale Herkules młody jeszcze z całym życia zasobem wziętym z kolebki, w której dusił węże. Zasiadłszy nad ponczem, całą. noc gwarzyli młodzi. Janko szydził, Max mu potakiwał i rzucał na kraj przekleństwa; podpiwszy trochę, poprzyjaźnili się serdecznie, a gdy się jeszcze okazało, że Janko był trochę fortepianistą, ułożyli naprędce projekt jechania razem. Zbój był gotowym akompaniatorem dla Maxa, który go wspaniałomyślnie do trzeciej' części z koncertów przypuścił. Janko warował sobie tylko, żeby mu fraka pożyczał do sali, bo tego nie miał i jako piętnem niewoli się nim brzydził. Ogłosił tedy zaraz koncert wielki, który dał im czystego dochodu złotych czterdzieści. Drugi nieco liczniejszy, gdyż Janko tłukł fortepian bez litości, a Max piłował wiolonczelę aż się skry sypały, zrobił sto kilkadziesiąt. Ktoś rzucił bukiet Maxowi, ale było silne podejrzenie, że on go sobie sam kupił i tę owacyą niezręcznie spreparował. Żyli z tych dwóchset złotych w miasteczku dwa tygodnie, zapraszani do wielu domów, ugaszczani, noszeni na rękach, ale się im w końcu sprzykrzyło, gdy Max postrzegł, że się w nim nikt nie ko- cha, a Jankowi kładzenie fraka było nieznośnem. Zasłyszawszy o Ottonie, i nająwszy ostatkiem grosza furmankę, przyjechali wreszcie do Robowa. Max pewien był, że tu przynajmniej przyjęty zostanie z zapałem i uznał słusznem przybrać minę zrażonego geniuszu, który lada chwilę może świat pozbawić swych promieni; z goryczą i szyderstwem przedstawił się Ottonowi, na którym tyle tylko widomego zrobił wrażenia, że ramionami ruszył. Janko przyjechał w kożuszku, i w nim pozostał, grając rolę podrzędną. Zbój choć grał na fortepianie, nie miał żadnej do artyzmu i muzyki pretensyi; ucho miał dobre, ręce twarde, wprawy mało: znać było, że się bardzo zaniedbał, i choć miał talent, nie przypuszczał go w sobie, śmiejąc się sam z tych co na koncertach brali go za coś. W tym względzie był on przeciwnym Maxowi biegunem, który o sobie żywił pojęcie potężne. Zadziwił się nieco Fermer, że go zaraz nie proszono grać, a jeszcze bardziej, gdy potem gra jego żadnego nie wzbudziła entuzyazmu. Otto wysłuchał go z jakąś poważnie litościwą fizyognomią i usiadł wzdychając; Martynko spuścił głowę i zarumienił się, nie śmiejąc w oczy spojrzeć wirtuozowi, który sam uczuł się jakoś śmiesznym i mocno go to zabolało. Grał bowiem dla otrzymania odrazu stanowczego zwycięztwa, swą wielką fantazyą pod tytułem: Niebo i Piekło, w której nagromadził mnóstwo figlów i efektów, ale sensu w niej nie było ani za grosz, a logiki za szeląg. Była to łatanina przypomnianych tematów, waryacye bez związku z sobą, sztuczki i foremki różnego kalibru. Max uważał to za arcydzieło, chociaż i dziełem nawet nazwać się nie mogło. Otto nieprzywykły do takiej kociej muzyki, pisanej bez znajomości sztuki i natchnienia, milczał. Wreszcie spytany przez autora, rzekł otwarcie: — Nie zrozumiałem. — W istocie — odparł Max — nie jest to łatwe do zrozumienia, jest to pierwszy zarys olbrzymiej epopei muzycznej. Martynko, który znał się z wielkim stylem i prostotą Haydnowskiego Stworzenia Świata i Siedmiu słów boleści, uciekł do drugiego pokoju, obawiając się parsknąć. Max mimo dość zimne przyjęcie pozostał w Robowie, bo nie miał co nadal począć z sobą. Jankowi tu dobrze było, choć w wielu rzeczach nie zgadzali się z Ottonem, bo Zbój był apostołem dzikości i swobody nieukróconej, a Otto nadto znał świat, by się mógł podobnemi teoryami zabawiać; coś było w tem rozbujałem dziecku sympatycznego, w jego sile miłego i dobrego, szlachetnego w instynktach. Zresztą., jako muzyk śmiał się sam z siebie i głośno mówił, że nic nie umiał i tem sobie ujął Ottona. — Co ty chcesz z sobą robić? — spytał go w kilka dni potem Otto. — Ja? — odparł Janko — albo ja wiem? — Przecież musisz jeść, trzeba coś robić. — A no, to będę konie pasał — rzekł Janko — jeśli nic innego nie potrafię; jeszcze to może jedno z najlepszych... powietrze, słońce, lasy, i w kożuszku chodzić można a nikomu się nie kłaniać, i dosiadłszy źrebca wyhulać się na nim do zmordowania... — Cóżeś ty dotąd robił? Twarz Janka się zachmurzyła.. — A cóż? sierota, wałęsałem się po świecie; trochę mnie z początku uczyli, trochem się na gwałt poduczył, potem niestało opiekunów, poszedłem w świat, ot tak sobie bez grosza, tom różnie zarabiał: koniem najeżdżał, myślistwo u hrabiego utrzymywałem, to się tam coś zapracowało. Potem zjadło się co się miało, wałęsałem się, a teraz pójdę gdzie służyć, byle z bydłem a nie z ludźmi mieć do czynienia i być swobodnym. Z hrabią rozstaliśmy się, bo myślał, że płacąc wolno mu było mówić do mnie niegrzecznie i grubijańsko: odpłaciłem mu tąż samą monetą i kwita. Co dalej będzie, nie wiem. Może wiecie gdzie jakie stado i miejsce koniuszego? — Nie wiem — rzekł Otto — ale cię na to szkoda. — A mnie samemu nie. Cóż to złego ? byle był chleb, a niewoli nie było, bo tej nie wytrzymam. Zresztą wy ludzie frakowi tego nie zrozumiecie. — Ja to dobrze rozumiem. — Jamdusza stepowa — dodał Janko — mnie milsza kozacza swoboda nad wszystko. Oba tedy ci przybylce jak raz usadowili się w Robowie, ani myśleli ztąd ruszyć. Najgłówniejsza tego przyczyną było, że jak Max wielki, tak Janko, nie mieli o czem wyjechać, wyczerpawszy ostatnie zapasy. Ale Janko pierwszy się śmiał z tego, a wielki geniusz, Fermer starał się to smutne położenie różnemi pokrywać kłamstwami. Obojętność towarzysza wprowadziła go wreszcie na tor udawania pogardy dla grosza i podłego kruszcu; ale to mu jakoś nie szło. Martynko patrzał na to nowe zjawisko wielkiemi oczyma człowieka, który nigdy nic podobnego nie widział i nie marzył. Gruntowną mając naukę, pracowity i skromny jak Otto mistrz jego, biedny chłopiec nie pojmował, aby taka zarozumiałość lęgnąć się mogła wśród takiego nieuctwa, i żeby oboje razem szli w świat tak śmiało, głosząc o sobie dziwy. Janko przynajmniej nic nie umiejąc sam z siebie żartował, muzykę swoję lekceważył choć istotną do niej miał zdatność, śmiał się z tej roli wirtuoza, którą, mu narzucono; gdy Max nawet sam na sam z nim nie wychodził z poszanowania dla swojego geniuszu i komedyi, w którą się już tak wdrożył, że ją, musiał grać całe życie. Obaj ci ludzie z różnych powodów zajęli gospodarza, który od pierwszego wieczora poznał ich charaktery i mógł wróżyć o przyszłości. Żal mu było tego Maxa z takiem szalonem zuchwalstwem idącego w świat bez nauki, a może bez talentu i ochoty nawet do tego, co czynił; żal więcej jeszcze Janka, który poznany bliżej, na poczciwe, popsute tylko i rozpuszczone chłopię wyglądał. Ostatni prostotą, swą, i szczerością wziął go za serce. Sam on zwał się duszą stepową i dziwne miał jakieś wstręty do życia cywilizowanego, a popęd do samopaśnego choćby nędzą okupionego żywota. O przyszłość dbał jak najmniej, nie obchodziła go ona wcale, dobijać się niczego nie myślał; w końcu jego wszystkich marzeń była nieo- graniczona jakaś swoboda Araba, który ugania się po pustyni sam jeden, ale jak ptak wolny. Choć mało znał innego życia warunków, takie ono w nim budziło wstręty, że wolałby był przywdziać nędzę i łachmany, niż frak z pełnemi kieszeniami złota. Z tego punktu zapatrywał się on na świat, szydząc z niego niekiedy niesłusznie, czasem bardzo trafnie. Nigdy może mniej sobie charakterami pokrewne dusze, jak Maxa i Zbója, nie połączyły się z sobą: Max był cały kuglarzem, Janko nie umiał kłamać i brzydził się wszelkim fałszem. Tylko mizantropią jego wygodnie było na chwilę przywdziać Maxowi, póki był goły i pamiętał ostatnie chybione koncerta, i w tym punkcie stykali się z sobą, że oba na świat dziwne prawili dziwy. Max przy wielkiej śmiałości miał zdolności mało, Janko przy nieuctwie łatwe objęcie, umysł bystry, rozum zdrowy i chęć nawet do pracy, byleby ta nie była ujętą w formy konieczne, w godziny naznaczone, w niewolnicze klamry. Nieproszeni ci goście siedzieli spokojnie w Robowie. Pierwszego zaraz wieczora dawszy miarę tego co umiał Max, widząc jak małe na słuchaczach uczynił wrażenie, pokrył w obie to co uczuł, a że w istocie muzyki nie lubił bardzo, już później popisywać się nie chciał, odzywając się nawet z groźbą, że świat pozbawi wielkiego artysty i pójdzie inną drogą, kiedy tu uznania nie znalazł. Najdziwniejszem było, że Janko, który sąd miał dosyć zdrowy, nie umiał się wcale poznać na towarzyszu: brał go za geniusz i dał sobie wmówić wszystko co Max chciał. Wieczorem, gdy po długiej gawędzie szli drugiego dnia na spoczynek, Max któremu szło o to, by zbadać czy nie stracił uroku w oczach towarzysza, ziewnął ogromnie i odezwał się rzucając na łóżko: — Co ty mówisz o tym domu? — A cóż, to serdeczny jakiś człowi [...] Marzycki, i lubi muzykę. — Tak! zimny, pedant! Zdaje [...] genialnych pomysłów nigdy [...] potrafi, nie ma ognia święte jak słuchali gdym im grał! Zrobiło to wrażenie, nie można powiedzieć, ale jakby pierwszy raz coś podobnego o jego uszy się obiło, stał osłupiały — zimny! To jeden z tych ludzi — ja się znam — którzy wszystko mierzą łokciem starych prawideł: dusza jego nigdy nie podniesie się ku ideałowi, ku tym strefom, w których mieszkają wybrani. Proszę cię, przysuń mi tytuń! — A życie jakie tu prowadzą — dodał Max — chleb czarny, jaka strawa! wino kwaśne! lura! dom i meble co to za graty! Człowiek jednak ma być nie ubogi! Ja tu długo nie myślę gościć — rzekł kończąc — mam jeden projekt tylko: potrzeba mi, żeby ten człowiek swoim wpływem koncert nam na wsi urządził, zbierze się coś grosza i w świat! Jabym się tu na śmierć zanudził: to gorzej klasztoru! Janko westchnął. — Nie ze wszystkiem — rzekł — godzę się [...], bo mnie tu dobrze, a Otto jakoś mi [...]do serca. me, poziome istoty! — mruczał za [...] Max — jabym tu zastygł, ja tu wiolonczeli w rękę nie wezmę; dla kogo grać? dla kogo? — No! dla siebie! — odparł Janko. — Dusza moja gra nieustanną, pieśnią, — dodał Fermer niedbale — nie potrzebuję na to wiolonczeli: jestem sam muzyką aż do szpiku kości! W kilka dni potem lepiej się jeszcze okazało nieuctwo genialnego artysty. Otto, który nad wszystkie muzyki przenosił zbiorową" urządził trio Mendelsohna, sadzając Martynka do fortepianu. Max, który nie grywał tylko swoje fantazye, barkarolle, kaprysy i t. p. rzeczy, z razu zaciął się na tę propozycyą; nie miał ochoty, bolała go głowa: potem poczuł, że mu nie wypadało przyznać się tak niejako do nieudolności, powiedział że rzecz zna i grać może. — Tylko żem tego bardzo dawno nie grał — dodał — bom przywykł własne tylko myśli oddawać'; chcę pozostać oryginalnym: ale sprobujemy. Janko był kontent, pewien, że się tu dopiero wyższość przyjaciela okaże. Rozłożono nuty, poczęto, ale w dziesięć taktów Max się zaraz zgubił; powtórzono, nie szło; sprobowano czego innego, okazało się. że źle czytał, że nie mógł się utrzymać w takcie, że — ostatecznie — nic nie umiał. Przeszli do rzeczy łatwiejszych, ale i tamte się nie powiodły. Janko był zdumiony, że geniusz tak sobie nie mógł dać rady; Max wszakże udawał, że wcale fantazyi nie stracił. — Taka muzyka — rzekł — to niewola; umysł wyższy nie może się nagiąć do niej: on potrzebuje jak ptak szeroko rozwinąć skrzydła, lecieć gdzie go oczy poniosą. To dobre dla zimnych ludzi, którzy są zawsze panami siebie. To rzekłszy odrzucił nuty wzgardliwie i począł jakąś swoją kompozycyą, której nie wiadomo, nielogiczność czy dziwactwo bardziej podziwiać było potrzeba. Martynko musiał znów uciekać do przedpokoju aby się w głos nie rozśmiać. W istocie nietylko muzyka, ale muzyk wyglądał pociesznie z włosem zarzuconym na tył, z zawiniętemi rękawami, z miną niby natchnio- na, której nadawał wyraz dziko namiętny, lub tęsknie rozmarzony. Otto z założonemi na piersi rękami smutnie patrzał nań z wyrazem politowania. Max chciał koniecznie rozbudzić w nim entuzyazm, ale słowa z niego dobyć nie mógł, ani najmniejszej oznaki współczucia. Nareszcie gdy z podziwem Janka długo się ucierał z wiolonczelą, chcąc za poprzednie fiasko zapłacić, i Ottona poruszyć nie mógł; odrzucił instrument i padł w postaci bohatera po bitwie, na kanapę, rozkazując Jankowi przynieść sobie szklankę wody. Otto widocznie pomieszany, milczał. Max poczuł wreszcie, że tu komedya żadna nie pójdzie, ale nie wychodząc ze swej roli, napił się wody, odrzucił włosy i ze spuszczoną głową, jakby pod brzemieniem myśli i uczuć, wyszedł do ogrodu, mówiąc pocichu: — By duszę nastroić do natury śpiewu! — A co? jak gra? — zawołał Janek gdy tamten wyszedł — jak on gra? Otto i Martynko spojrzeli sobie w oczy: blady chłopak nie mógł już dłużej wytrzymać, ba miał tę wadę że był śmieszek, i nagle parsknął. Potem zaszedł się okrutnie, uciekł do kąta i rękami się zasłoniwszy, począł na dobre śmiać się do rozpuku. — Co mu się stało? — zapytał Zbój. — A cóż, to efekt spazmatyczny: gra twojego Maxa, — Martynko nie jest w stanie zrozumieć go chyba — odparł rumieniąc się Janko — to ge- niusz ! Otto zbliżył się doń i położył mu rękę na ramieniu. — Kochany Janku — rzekł — reguła ogólna, że geniusze najłatwiej się pojąć dają: geniusz dlatego nim jest, że to co ty masz w duszy, dobywa ci z niej i uwidamia lepiej niżbyś ty potrafił; geniusz nie jest dziwactwem, jest wielkością prostoty pełną. Max wcale nie gra, rzępoli, nic nie umie, mógłby mieć talent, ale go zabił zarozumiałością. Szkoda go! ucząc się, mógłby dojść do czegoś. — Na co geniuszowi nauka? — Wszystkim ona potrzebna — odparł Otto — nikt nie zdobywa umiejętności bez potu i trudu, wszędzie inicyowanym być potrzeba, jak do starych Eleuzyńskich tajemnic. Muzyka jest sztuką i umiejętnością razem: kto w niej na sztukmistrzowstwie samem poprzestał, do niczego nie dojdzie. — No! to ja tam tego nie rozumiem! — zawołał Janko — ale gorąco gra, szalenie, to mi po duszy chodzi! — Wierzę, boś głodny wrażeń i pożywasz ladajaką nawet strawę z chciwością wygłodniałego człowieka — rzekł uśmiechając się gospodarz. — Maxa to jednak daleko nie zaprowadzi, bo to nie jest muzyka, tylko granie, a i granie jeszcze nie najlepszego gatunku... Jankowi przeszło wprawdzie przez myśl, że zazdrość przemówić mogła przez gospodarza, ale nie skory do posądzań o złe, odepchnął ją ze wstrętem. Gdy potem jego znowu do gry zachęcać poczęto i z pomocą jego skromności niektóre części przeszły dosyć dobrze, a Janko parę pięknych rzeczy sumiennie i z uczuciem odegranych wysłuchał, znajdując niezmierną, między nimi a grą Maxa różnicę; wątpliwość wkradła się do jego duszy, czy istotnie Fermer był tak wielkim i genialnym człowiekiem, jak mu się z początku wydawał. Muzyka ta nowa głębsze, potężniejsze na nim robiła wrażenie; zdawało mu się, że jaśniej w niej myśl czytał, i zamiast burzy i rozdrażnienia, spokój zostawiała w jego duszy. Zawahał się i zachwiał. Max wieczorem nieomieszkał mu znowu szepnąć: — Pedanci tacy: nie warto grać dla nich... Ta głupia ich muzyka klassyczna, pęta i więzi, to lichoty! to rokoko! Mógłbym był grać gdybym chciał, bo to tam nic trudnego niema dla mnie, ale umyślniem porzucił, bo mi się dusza burzyła w tych więzach... To dla mnie fraszki! Ale suche, ale nudne! wióry! nic więcej. Janko milczał. — Otto bardzo dobry człowiek — dodał Max ręką przyczesując bujne włosy — ale jest w nim trochę zazdrości. Gry takiej jak moja nigdy w życiu nie słyszał, czuje jej wyższość, a uznać jej nie chce, bo wie, że nigdy ani on sam, ani jego wychowanek Martynek, ślepa kura, do tego nie dojdą. — At! głupstwo! — dodał Max patetycznie — mnie tylko potrzeba się dobyć z tego kąta obrzydliwego na większy świat, w jaśniejsze strefy: tam dopiero ludzie wyższych usposobień i ukształcenia, mogą. się poznać na mnie. — W świat! w szeroki świat! — rzekł bijąc się w piersi — czuję w sobie siłę do poborykania się z nim, i zwyciężę. Do Paryża mi tylko, a raz stąpiwszy nogą. na ten bruk, nie potrzebuję nikogo. Ale jak ztąd się wydobyć? W tem był sęk. Max nienawidząc, musiał ciągle marzyć o podłym kruszcu, który go miał wyzwolić, ale projekta jego koncertowe były tak niepraktyczne, że myśleć nawet o urzeczywistnieniu ich nie było podobna. Otto, jak wszystkim w swoim domu, zostawił mu zupełną swobodę. Życie szło u niego zawsze jednym trybem, Max z niem pogodzić się nie mógł; muzyka cudza nudziła go, własna o tyle tylko zajmowała, o ile wywoływała oklaski. Spędzał dnie z cygarem w ustach na kanapie leżąc podparty na ręku, w marzeniach o Paryżu: wiolonczeli nie tknął nawet. Janko, który coraz więcej przywiązywał się do gospodarza i jego muzyki, nie opuszczał na chwilę salki w której grywano; sam ile mógł należał do tego, i w skutek tej zmiany smaku, stracił znacznie łaskę u Maxa, który się z niego zaczął prześmiewać. Mówiliśmy już, że Robów od Zarubiniec przedzielała przestrzeń bardzo niewielka. Otto chadzał często do Żółtowskiego, którego lubił poczciwość i prostotę. Raz w tej przechadzce, Max gawędząc przeprowadzał go z Jankiem; mieli powrócić z pół drogi, ale się tak zagadali, że doszli prawie do furtki ogrodowej. Gmach pałacowy, wspaniałe mury pańskiej rezydencyi, które Janka odstręczały i straszyły, Maxa pociągnęły ku sobie magnetyczną siłą. Czuł on, że jego talent pasożytnej natury musiał gdzieś przylgnąć do pańskich podwojów i do pańskiego przyrosnąć żywota, aby przy nich żyć darmo, płacąc małpią monetą, jak mówią Francuzi. Spojrzawszy na mury zarubienieckie, Max westchnął pożądliwie, myśląc jakby się to tam dostać. Muzyka dlań nie była nigdy celem: była środkiem, uprawiać jej w cichościby nie potrafił, bo w duszy była mu obojętną, ale ją uważał za dobre narzędzie łatwego postawienia się w świecie na przyzwoitej stopie i zarabiania pieniędzy w sposób, że zdawał się biorąc je, robić łaskę tym co dawali, spełniającym tylko względem sztuki święty obowiązek, płacącym dań należną talentowi. W chwili, gdy mieli się rozejść u furty ogrodowej, wracająca z przechadzki hrabina i Lola, nadeszły właśnie. Znały one trochę Ottona, ale uderzyły te panie twarze towarzyszów, które musiały ciekawość obudzić i zrobić wrażenie. Max był ubrany po artystowsku, jaskrawo i krzycząco; Janko bardzo prosto. Obie twarze były piękne i znaczące, osobliwie ostatniego, pełna wyrazu męzkiej energii i siły. Lola zarumieniła się cała, z ciekawością dziecięcą wpatrując się w tę gruppę mężczyzn, wśród której postawą i charakterem poważnym odznaczał się Otto Marzycki. Janko nie spojrzawszy nawet na przybyłe panie, postrzegłszy tylko suknie ich jedwabne, natychmiast pierzchnął w bok, gdyż nienawiść jego ku wszystkiemu cywilizowanemu dochodziła do tego stopnia, że i kobiet salonowych, jak je zwał, znieść nie mógł. Mas przeciwnie pastrzępił się cały, nabrał miny, uśmiechu, i choć nigdy nie przestawał grać komedyi, jeszcze zamaszyściej w tej chwili począł udawać Liszt'a, aby oczy niewiast zwrócić na siebie. Był już pewny, że dystyngowaną, swą postawą, niebieską chustką i fularem, pierścionkami, któremi okryte miał palce, ściągnie na siebie dam oczy i z niemi wejdzie w pałacowe przybytki, gdy hrabina z Lolą znikły szybko, wchodząc w głąb' ogrodu. Otto, który spostrzegł wrażenie jakie to spotkanie zrobiło na Maxie, uśmiechnął się i wskazując mu ścieżkę do Robowa, sam zabierał się iść do, Żółtowskiego, ale Max go wstrzymał. — Na miłość Boga! co to są za panie? — Hrabina i jej córka. — Co za dystynkcya! jaka piękność! I pan mieszkając pod bokiem nie starasz się ich poznać ! — Ja je znam, ale w pańskich domach nie bywam. — Jestem pewny — dodał Max poprawując włosy — żeśmy na nich niejakie uczynili wrażenie. Uważaliście rumieniec dziewicy? Tu w tej pustyni spotkać podobne nam istoty, nie może przejść niepostrzeżenie; spytają, przecie o nas, spodziewam się, że w takim przypadku nie zapomnisz nas, to jest mnie polecić. Chętnie, bardzo chętnie zrobiłbym znajomość. — Na Boga! co ten człowiek plecie! — przerwał Janek — nie rekomendujcież tylko mnie: ja za nic iść tam nie chcę i nie pójdę! — No, to mniejsza, ale gdyby życzyły sobie ranie słyszeć... Otto ruszył ramionami. — Spodziewam się — rzekł Max żywo, — że mi do tego drogi nie zagrodzisz; jestem pewny, że na tych czystych duszach niewieścich zrobiłbym wrażenie. — No! no! chodźmy no, chodźmy — przerwał niecierpliwiąc się Janko, który tak obawiał się, aby go nie pochwycono do pałacu, jak tamten zaproszenia pragnął. Odeszli wreszcie. Od tej chwili choć z obawą" aby Otto nie śmiał się z niego, ukrywając myśl swoję, Max powziął zamiar dostania się koniecznie do pałacu. Zrażało go nieco to, co słyszał o hrabi, ale gotów był na trochę upokorzenia nawet, byle do tego upragnionego pałacowego świata dostać się. Nie mówiąc nic Jankowi ani gospodarzowi, pod pozorem rozmyślań i tęsknoty poetycznej, wysuwał się ukradkiem na ścieżynkę do Zarubiniec wiodącą i szukał zręczności nowego spotkania z paniami. Los usłużył mu nadspodziewanie. Hrabina z córką codzień chodziła właśnie w tę stronę, bo droga wysadzana lipami między Zarubińcami a Robowem, które dawniej stanowiły jeden majątek, była bardzo miłą przechadzką. Doszedłszy tej tajemnicy, Max w kilka dni potem czatował już na panie. Wiekuisty komedyant, wprzódy dobrze sobie ułożył, jak się ma przed temi paniami pokazać; wiedział że na kobietach, istotach czułych i wrażliwych, nic nie robi większego wrażenia nad smutek i rozpacz: choć więc smutkiem się brzydził i na własny użytek wcale go nie miał, przybrał jako strój pokaźny, na to oczekiwane spotkanie. Zdało mu się, że i książka, zwłaszcza francuzka, trzymana w ręku lub rzucona niedbale na ziemię, jeśliby siąść wypadło, wcale nie byłaby od rzeczy. Strój jak najwykwintniejszy, ale z pewnem zaniedbaniem ułożony, włosy nieco rozwiane, brew namarszczona, postawa teatralna, dawno w umyśle jego przygotowane były. Chciał koniecznie silne uczynić wrażenie. Z góry nawet ułożył sobie słowa jakie miał wyrzec, obraz życia swojego, który mógł przedstawić w danych okolicznościach: zagadkowy, tajemniczy, straszliwy — czarną przeszłością. Stare to sztuki, ale niestety, ludzie jak ryby zawsze na jednego robaczka i wędkę złapać się dają. O przyzwoitej do przechadzki godzinie, Max wymknąwszy się z Robowa, wcześnie w lipowej alei przygotował się do spotkania z hrabiną. Z głową w dół spuszczoną, z oczyma wlepionemi w ziemię, z książką ściśniętą w dłoni, jakby namiętną rozpaczą skurczonej, szedł świata niewidząc niby, przeciw siebie. Hrabina była zamyślona istotnie czy zamodlona może, tak, że tego nie postrzegła; Lola chmurkę jakąś goniła po niebie i nie widziała co się działo na ziemi: Max doskonale obrachował się aby prawie wpaść na nie, i trochę przestraszyć, krzyknąć, zacząć przepraszać i w ten sposób zawiązać rozmowę. Stało się słowo w słowo jak sobie obmyślił, ale hrabina o parę kroków postrzegła Maxa i nagle usunęła się z córką na bok, a artysta pogrążony w zadumie w chwili gdy miał się z niemi spotkać, zmuszony logicznie rolę swą grać do końca, minął je z oczyma wlepionemi w padół płaczu. Jednak jakby od przechodzących niewiast powiało nań przeczuciem, nagle podniósł głowę brzemienną myślami tęsknemi, ocucił się i westchnął silnie, a ujrzawszy panie (chociaż od kwadransa wprzód je widział) wydał lekki okrzyk zdziwienia: tak stało w programie. Tu nastąpił ukłon czystej grzeczności należnej niewiastom; hrabina oddawszy go usiło- wała ominąć natręta, ale wielki artysta stanął jakby osłupiały; przyłożył dramatycznie rękę tło czoła i uśmiechając się, począł przepraszać sam niewiedząc za co — że śmiał, że mógł.. Nie było w tem sensu, ale hrabina dobra kobieta nie przypuszczająca nigdy udawania i komedyi, wzięła jego grzeczności, smutek, nieprzyzwoitość za dobrą monetę. Młodzian chmurny wzbudził w niej litość, przeczuwała w nim nieszczęśliwą, od losu prześladowaną istotę. Gdy więc Max kołując zręcznie, począł przepraszać niewiedzieć za co, hrabina nie pozbyła go się milczeniem, ale miłosiernie pozwoliła mu zawiązać rozmowę. — Gdybym był wiedział, że pani hrabinie przerwę jej, zapewne ulubioną, przechadzkę — dodał zaraz — nie ośmieliłbym się nigdy udać w tę stronę; lecz — dodał spiesząc zaraz popisać się z tem co wedle jego mniemania najskuteczniej ująć mogło, — lecz duszom zranionym jak moja, ludziom od losu prześladowanym, samotność jest potrzebą, natura jedyną., pociechą. Hrabina i Lola spojrzały nań ciekawie. — To jabym go winna przeprosić — odpowiedziała Marya — żem mu tak drogą przerwała samotność; dla mnie ona nie jest tak konieczną. — A! pani, my wydziedziczeni — chwytając rozmowę co żywiej dodał Max — my nieszczęśliwe dzieci, sieroty losu, mamyż prawo do jakiej litości? My nie mamy do niczego prawa — nawet do powietrza którem oddychamy- Uśmiechnął się szydersko, boleśnie, a uśmiechu tego znał dobrze wagę, bo go wprzódy w zwierciadle próbował ku temu celowi, i zamilkł idąc jakby mimowolnie z hrabiną. — Pan nie jesteś z tych stron? — spytała dobra kobieta zmuszona coś powiedzieć. — Ja, nie; jestem tu zabłąkanym wędrowcem, w gościnie u mojego przyjaciela: chciałem wśród tej ciszy wiejskiej odpocząć po gwarze wielkiego świata, po zimnych tłumu oklaskach, po wszystkiem co istnienie artysty czyni męczarnią. — Pan jesteś artystą ? — Muzykiem ? — podchwyciła Lola, która bardzo muzykę lubiła. — Tak jest pani, szczycę się tem nazwaniem, które jest zarazem ciężarem i chlubą. Chwila milczenia, Max poprawił włosy i wydał westchnienie, które mu się zdawało na dobie, bo miało świadczyć o ciężkiem brzemieniu jakie dźwigał na duszy. W jego przekonaniu oznaczało ono jak wielkim ciężarem jest geniusz, a chciał wydać się geniuszem. Hrabina w prostocie ducha nie była wcale od tego, by go za geniusz poczytać, bo takim właśnie z książek sobie wyobrażała wielkiego artystę. Niestety! książki bredzą, geniusz inaczej wygląda! Jest prosty, chmurny, jest silen i wybucha nie dlatego, by uczynił wrażenie; ale mimowoli gdy dotkną to co dlań święte, gdy drgnie w nim struna serdeczna, tai się on z wielkością swoją, wstydzi tego co ma najdroższe, lubi samotność, ale o niej nie rozprawia, a gdy płacze, łzy swe kryje. Geniusz jest prawdą: nigdy rachubą i komedyą. Max był tylko fałszywą monetą artysty i genialnego człowieka, ale często połysk ją czyni od najprawdziwszej piękniejszą na oko: i tu się może tak zdało na chwilę. Max potrafił zająć hrabinę, nie szczędził też ku temu środków; w miarę jak robił wrażenie i domyślał się, że je czynił, bił w to co je wywołało, usiłując powiększyć. Lola ciekawie, i zajęciem dziecinnem, ale z obawą i bez sympatyi spoglądała na niego, czego równie dostrzegł artysta. Przez matkę więc starał się utorować drogę do córki, ku której głównie zwracały się jego marzenia. Wiadomo oddawna, że" wszyscy wielcy artyści tego rodzaju śnią zawsze o ożenieniach z hrabiankami, a żenią się najczęściej z lada kuglarką, co ich zręcznie uprowadzić umie, lub z pierwszą lepszą wypłowiałą pięknością. Max bardzo bacznie i ostrożnie kierował ku córce rozmowę i oczy, pierwsze miejsce dając wszakże samej hrabinie. Marya była do zbytku dobrą, prostą i wierzącą kobietą, mała znajomość świata i serce poczciwe czyniły ją niepodejrzliwą: powiedzmy raczej nieostrożną w najwyższym stopniu. Lolę instynkt jakiś odpychał od czarnowłosego awanturnika, wstydziła się zań chwilami, czuła, że ktoby tyle cierpiał, nie mówiłby tak O sobie i swoich boleściach deklamatorsko i bezwstydnie. Prawdziwe cierpienie jest wstydliwe. Całem staraniem Maxa było tak zręcznie zająć sobą, poprowadzić rozmowę, aby mieć powód wkręcenia się do pałacu; nie wiedział jak hrabia był trudnym w tym względzie, ani że żona nie ośmieliłaby się nigdy sama bez wiedzy jego kogokolwiek zaprosić. W rozmowie mówiąc o sobie, rzucił myśl jakby był szczęśliwy dać się słyszeć hrabinie, jak miłoby mu było przed osobą tak wysoce ukształconą, wylać swe myśli muzykalne, które tak mała liczba wybranych pojąć i ocenić jest zdolną. Hrabina jednak uporczywie milczała, i gdy przybyli do furtki ogrodowej, choć to była godzina herbaty, pożegnała go grzecznie, dając mu do zrozumienia, że się tu rozstać musieli. Z razu Max był gniewny i wściekły, bo wyszafował cały swój arsenał napróżno i nic, jak się zdawało, nie zrobił; ale spojrzawszy na odchodzące niewiasty powiedział sobie, że się to na tem nie skończy, i wracając do Robowa osnuł sobie w ciągu drogi opis tego spotkania w taki sposób, by się niem mógł przechwalać przed Ottonem i Jankiem. Choć nie rad w duszy przybrał umyślnie największy entuzyazm dla hrabinej, humor człowieka uszczęśliwionego. Lola niecierpliwiła go swoim chłodem, bo mu żadnego nie okazała współczucia, ale i to wypadło całkiem wystawić inaczej. Zastał wszystkich w ganku, Janek im coś rozpowiadał o życiu w Ukrainie i stepach. — E! bo to nie ma życia jak tam — mówił — jak zajrzysz świat stoi otworem, inne powietrze, inaczej buja oko, pierś swobodniej oddycha, a lud tak prosty i szczery, tak po staremu braterski: Kiedy wróg to na zabój, i dłoni ci nie poda; kiedy druh to w ogień i wodę — a tu!! — Wstydźże się panie Janku — odparł Otto — a tuż u nas inaczej? albo my ci to kłamiem? — A najprzód zwiesz mnie panem Janem, a jam wcale nie pan: Janko Zbój, sierota, dziecię mogił i stepu, proste chłopię: na wyraz pan, ciarki chodzą po mnie. — A to po bratersku ? — spytał Otto. — Mylisz się, ja się nie wzdrygam na panów, ale się boję być panem. Na te słowa nadszedł właśnie Max zadumany i padł na ławę milcząc. Po twarzy jego tak ułożonej, aby malowała wielkie doznane wrażenie, poznać było łatwo, że dlatego tylko milczał, iż chciał aby go na opowiadanie wyciągano, które ogromne uczynić powinno było wrażenie. W takich razach Max instynktowo naśladował ruch zwykły wielkich ludzi obciążonych brzemieniem myśli: tarł czoło, zarzucał włosy, i lwią grzywę żelaznemi targał rękami. Ale Otto nie pytał, Martynko nie śmiał, i Janko dopiero po chwili go zagadnął. — No! cóż ci to Max? — Nic mi, nic... Każ mi dać wody, proszę... Zawsze mnie wielkie doznane wrażenie o taki stan przyprawia. — No? czyś psa wściekłego spotkał? — zapytał Otto. — Może bydło wracające z pola? — zagadnął Janko. — Proszę was... dajcież mi pokój! To "dajcie mi pokój" wyzywało pytania, budziło ciekawość. — Doprawdy? cóż ci to jest? czy sekret? Max chwilę pomilczał, potem westchnął głęboko, i jakby prymuszony dodał: — Nie — rzekł wpół do siebie — alem miał spotkanie, które głębokie piętno zostawiło w mojej duszy. — Tu? w lipowej ulicy? spotkanie? — podchwycił Janko. — Tu! — rzekł Otto ruszając ramionami — no, to chyba z hrabiną. ! — Rzeczywiście spotkałem hrabinę — odparł Max poważnie — miałem szczęście zbliżyć się do niej, poznać ją lepiej. Dusze wyższe łatwo się porozumiewają. Co za rozum! ile uczucia! Co to za anioł ta jej córka! co za dystynkcya! — Jakto? tyś gadał z niemi — zawołał Janko zdziwiony. — Ty wiesz — rzekł poważnie Max — że natarczywy nie jestem i nie bardzo lubię nowe znajomości: unikam ich nawet. Spotkawszy je chciałem minąć, ale mnie same zatrzymały. Pomimo że to kąt głuchy, podobno imię moję nie było im obce, urażam to z hrabinej, która bardzo uprzejmie starała się mnie zbliżyć ku sobie. Zapraszano mnie nawet do pałacu, ale odmówiłem. — Hrabina zaprosiła cię do pałacu! — przerwał Otto uśmiechając się — ona! — Cóż dziwnego! nie zapominaj, że jestem artystą. — Ona! co bez męża nie śmie do nikogo przemówić w salonie. — Powiadam ci, że mnie usilnie zapraszano, gadaliśmy z godzinę, rzuciłem niektóre myśli mogące zrobić wrażenie. Lola, śliczna Lola była zajęta bardzo; lubi znać muzykę: matka mogła to uczynić dla córki. Otto zamilkł widząc jawnie, że to było wierutne kłamstwo, Janko poczciwy za dobrą wziąwszy monetę, zadziwił się mocno. — To jeszcze szczęście jakieś że zaproszenia odmówiłeś, choć samą znajomością jużeś na siebie włożył nadaremne pęta. Max ruszył ramionami. — Odmówiłem dziś — rzekł — byłem nieusposobiony, ale kiedyś może tam pojadę! zobaczę! — dodał udając obojętnego. Przyznam się, że chcę ochłonąć po wrażeniu jakie na mnie zrobił ten anioł, śliczna Lola. Przeczuwam miłość! boję się jej! zarody rozpaczy i śmierci w niej leżą. Cała ta scena była tak niezręcznie ułożona, że nawet poczciwy Janko poczuł jakieś niedowiarstwo raz pierwszy i zimno spojrzał na towarzysza, na którego Otto patrzał z coraz większem politowaniem. Stworzony na komedyanta jakim na świecie najlepiej, bo choć ich z razu wygwiżdżą, w końcu coraz wprawniejszą grą, oklasków się dorobią; Max w samych swych początkowych niepowodzeniach miał pobudki do dalszego kształcenia się. Z każdej omyłki własnej korzystał, brał miarę z wrażenia jakie wywierał, by nie stać się nadto przesadnym. Gdy na twarzy Ottona postrzegł chłód i niewiarę, zrozumiał zaraz, że miarkę przebrać musiał i uparcie zamilkł. Janko patrzał nań zdumiony ruszając ramionami. Odchodząc Max szepnął mu na ucho: — Wyucz mi się dobrze akompaniamentu, bo z pewnością zagramy koncert w Zarubińcach. Ufał w to jak najmocniej Max i postanowił dojść do tego drogę" którą sobie najprzód wyznaczył, choć później kierunek jej zmienić musiał. Mówił sobie, że postara się raz drugi spotkać z hrabiną, że wciśnie się do pałacu, że odmaluje się tam jako potomek wielkiej rodziny upadłej, prześladowany od losu, że tym sposobem obudzi w niej litość, i skłoni do zajęcia się wielkim koncertem, na który do Zarubiniec całe sąsiedztwo sprosićby było można. Janko wprawdzie, gdy mu to dał do zrozumienia, najmocniej zaprotestował przeciw wdzianiu fraka i wejściu do pałacu; stanowczo powiedział, że tam grać nie chce i nie będzie, ale Max tylko na to głową pokiwał. Projekta te nie zupełnie się wszakże powiodły; hrabina już więcej w lipową aleę na przechadzkę umyślnie chodzić nie chciała, przez litość aby biednemu samotnikowi tak potrzebnej nie przerywać ciszy. Maxowi gonić za nią, gdzieindziej nie wypadało, rzeczy wiec zostały w niepokojącem slatu quo. Max coraz głębiej się zamyślał, trzeba było szukać innych sposobów; zaczął dowiadywać się o hrabi i postanowił wprost nań uderzyć. Było to trudne, ale odwaga mury łamie; nie spowiadał się nikomu z niedorzecznego projektu: Janko nawet nie wiedział o niczem. Zakochał się w hrabiance i być od niej szalenie ukochanym, mało się już Max spodziewał: potrzebował gwałtowniej daleko napełnić worek pusty, by się wyrwać z tej okolicy i dostać w ten świat, który się jego wyobraźni jak port wybawienia malował. Tam go czekały wawrzyny, oklaski — i potoki złota. Nie brakło mu przebiegłości, gdy chciał czego dokazać i dał jej dowód najlepszy, dostając się do pałacu sposobem przez siebie wynalezionym, gdy stracił nadzieję spotkania hrabinej i użycia jej do tego. Wspomnieliśmy już o Malczaku, owym wszechmocnym pomocniku hrabiego, który pochlebiając słabości jego, niezmierna nad nim pozyskał władzę. Ta istota niepozorna, z krzywą gębą, brudno ubrana, mało widoczna, straszną jednak potęgą była w Zarubińcach; obawiali się jej Żółtowski, hrabina, nie mówię już o sługach. Malczak umiał co chciał powoli wmówić hrabiemu; a był, jak wszyscy trochę od natury pokrzywdzeni na ciele, na umyśle wyposażeni lepiej, złośliwy, zazdrosny, kwaśny. Pewien, że hrabia obejść się bez niego nie potrafi, korzystał ze swojego położenia w sposób bardzo zręczny, i póty nudził, kłócił się, milczał, chorował, gdy chciał czego dopiąć, póki hrabia mu nie uległ i nie zezwolił na to czego żądał. Spojrzawszy ha tę lichą figurkę, gdy przypadkiem przechodziła mimo pałacu, boso, w pantoflach, w watowanym zimą i latem kaftaniku, w okularach mosiężnych, skuloną, krzywą, brudną: uwierzyć było ciężko jaką rolę odegrywała na tym dworze, w którym jej widać nawet nie było. Hrabia tak wierzy! w geniusz Malczaka jak w swój własny, używał go nietylko do inwencyj mechanicznych, ale we wszystkich radził się sprawach. Stary filut znał swą siłę i śmiało jej nadużywał, byłby nawet mógł się stać bardzo szkodliwym, gdyby niejedna słabostka. Skąpy był i chciwy, tak, że go zawsze kupić było można, i kupowali go też wszyscy począwszy od sług do pani, kto czem mógł. Hrabina dawała mu prezenciki, boby inaczej ciągle na przekór jej męża nastrajał; Żółtowski przymilał się jak umiał, by, jak powiadał, gębę mu zatkać; słudzy, maleńkie robili przy służki: Malczak mrucząc wszystko przyjmował. Do Malczaka nic właściwie nie należało, ale i nic się nie działo bez niego; wiedział o wszystkiem, donosił wszystko, a że był zły i zgryźliwy, cieszyło go gdy mógł ukąsić. Pracując razem z hrabią, miał ciągle zręczność podsuwać mu plotki jakie chciał, cedzić je potrosze i przyprawiać stosownie, aby zrobiły pożądane wrażenie. To umiał lepiej od ślusarki. Jeżeli się co odrazu nie wzięło, za drugim lub trzecim razem wmówił pewnie co chciał. Potęga Malczaka rosła z dniem każdym, grosz musiał także gromadzić się w kieszeni, ale tego znać nie było, bo stary pozostał sobie brudny, odarty, w pantoflach i watówce zatłuszczonej, nie zmieniając obyczaju. Wiedziano, że hrabiego oszukiwał bezwstydnie, że go kradł na tych machinach i przyrządach, które razem robili, że wyłudzał u niego pieniądze, ale to się odbywało cicho, tonęło jak w morzu. Malczak starym zwyczajem musiał grosz uzbierany zakopywać gdzieś w garnuszku, udawał ubogiego, a gdy mu nowej odzieży było potrzeba, szedł o nią prosić hrabiego, jakby jej nie miał nawet sprawić za co. Jak tam Max potrafił dowiedzieć się o stanowisku zajmowanem przez Malczaka, jak do niego trafić umiał, nie wiemy; to pewna, że dostał się do izdebki wszechmogącego ślusarza, że z nim gadał z godzinę, i że tegoż dnia Malczak zaczął hrabiemu rozpowiadać jakieś dziwy i historye o podupadłym hrabi, który został basetlistą, i był bardzo w przykrem położeniu, nie mając prawie butów. Hrabia miał wiele uczucia kastowego i krew szanował bardzo; począł więc opowiadania Malczaka słuchać z uwagą wielką. — Jakto? cóż to jest? kto taki? — A, to historya osobliwsza — rzekł Maciejek — mnie to opowiadali pod wielkim sekretem. Słyszę jakiś hrabiowski syn, tylko że odmienił nazwisko; nauczył się tęgo grać na basetli, i ot jak dorabia się biedaczysko chleba. A słyszę gra tak, że aż strach, ale biedny, bo to tem się trudno czego dorobić. — Gdzież on jest? a to ciekawa rzecz? — spytał hrabia wierząc, że taki człowiek wielkiego rodu jeśli się wziął do basetli, musiał naturalnie grać ogromnie. — W Robowie, słyszę, u Marzyckiego na łaskawym chlebie; nie śmie się pokazywać, człowieczyna biedny i skromny i boi się żeby go nie poznali. — Jak się zowie? — Nie wiadomo, bo przemienił nazwisko. — Pewno wziął matczyne? — A pewnie matczyne.... Ot pan — dodał po chwili Malczak — mógłby jemu dopomódz łatwo. — Ja? ja? a to jak? — A coby to panu szkodziło, gdyby pan pozwolił tu jemu zagrać u siebie, z sąsiedztwa zjechaliby się może posłuchać za biletami, a biedaczysko cośby zarobił, i panby pańskie dziecko podźwignął. Hrabia odwrócił się ku niemu mocno pomysłem tem zdziwiony. — Jednak to osobliwsza rzecz ten Malczak! — zawołał — kiedy ja o nim mówię, że to geniusz, nikt mi wierzyć nie chce... No, zkądże tobie myśl taka? powiedz — dodał — zkąd się u ciebie biorą te inwencye, osobliwszy człowiecze? Malczak przywykły do tych admiracyj, spuścił głowę i śmiał się krzywiąc gębę i zmrużając oko nad warsztatem, bo łatwowierność hrabiego nawet jego śmieszyła. — A coby to panu szkodziło tak zrobić?— zapytał Malczak. — Pewnie że nic, ale ja go nie znam, sam mu się pierwszy napraszać nie będę, on nie będzie śmiał znowu. — E! to i poznać się łatwo, aby pan chciał tylko! Gdyby kiedy pan wyszedł drogą, ku Robowu, lipami, mógłby się z nim spotkać, bo on tam często się przechadza... Panby go zagadnął, a już reszta toby się sama zrobiła. Hrabia, jak ludzie przywykli pieścić się myślą, swoją, wciąż tylko powtarzał: — To człowiek genialny we wszystkiem ten mój Malczak! co za pomysły! jaka głowa! nawet w tych rzeczach! I począwszy rozważać następstwa tego co mu Malczak proponował, skłonnym będąc do zapatrywania się na całą tę sprawę z jak najlepszej strony, znalazł wszystko możliwem, a z wielu względów płodnem w najlepsze skutki. Życie hrabiego z powodu zaprzątnienia tem dziwactwem, które on szumnie nazywał swojem posłannictwem, upływało-bardzo samotnie. Zarubińce mało sprowadzały gości, nie miały stosunków ze światem; czuł hrabia, że to osamotnienie ze wszech względów było dlań ciężkie, ale nadto miał dumy, aby się szlachcie kłaniać, szukać jej nie miał czasu, panowie zaś pierzchali od niego, przekonawszy się z jednej strony o śmiesznościach i dziwactwie, z drugiej 0 złym stanie interesów jego. Nie żyło się więc z nikim, a że hrabia miał w sobie pychę arystokratyczną i państwo potrzebujące dworu i oczów, bolał na to osamotnienie. Zręczność właśnie zdarzała się wynijść z niego świetnie, pociągnąć ludzi, okazać się mecenasem sztuki, obrońcą uciśnionego od losu człowieka. Jednym z powodów tego zatęsknienia za światem było i to, że Lola dorastała prawie bez towarzystwa, a hrabia troszczył się już o jej przyszłe losy. Należało prędzej później dom otworzyć, nie można było lepiej jak w ten sposób, koncertem i balem. Pałac mógł wygodnie pomieścić całe sąsiedztwo, o przyjęcie nie było się co troszczyć. Hrabia kazał zaraz przywołać do siebie Żółtowskiego, który i nie lubiony i w przykrych z hrabią stosunkach zostając, każdego takiego powołania obawiał się, bo nigdy jeszcze z pa- nem rozmówić się nie mógł. Oba sobie kłamać musieli. Coraz rzadzej wzywany rządzca, zdziwił się i poczuł, że musi być potrzeba pieniędzy, bo tylko w takich razach udawano się do niego: westchnął, podumał, w głowę się poskrobał i poszedł wolnym krokiem. Doświadczywszy już, że Żółtowski wcale się nie zna na mechanice i wynalazków jego cenić nie umie, hrabia nie przyjmował go nigdy w laboratoryum, co było osobliwą łaski oznaką, ale zawsze w swoim pokoju. I na ten raz przeszedł do sypialnego, gdy mu dano znać, że nań rządzca czeka. Staruszek stał milczący niedaleko drzwi. — A! otóż dobrze — rzekł wchodząc poważnie hrabia — chciałem się widzieć z waćpanem... tylko, że zawsze wątpię czy się z sobą potrafimy porozumieć. Żóltowski drżał, by od niego nie zażądano pieniędzy, ukłonił się milczący, i czekał. Z hrabią mniej jeszcze mówił niż z innemi, tak się lękał związać i wygadać. — Jest tam — rzekł hrabia — w Robowie jakiś nowy muzykus. Stary spodziewający się zaczęcia z cale innej beczki, stanął osłupiały. — Muzyk? tam zawsze — rzekł — jest muzyk i muzyka. — Ale wpan nie wiesz, ma to być człowiek pełen talentu; mówią, nieszczęśliwy, z wielkiej familii... ukrywający się młodzieniec. Żółtowski ruszył ramionami. — Wpan nigdy nie wiesz tego co mi potrzeba: to jest, słyszę, człowiek bardzo godzien współczucia. — A może być! — rzekł Żółtowski wzdychając. — Chciałbym go poznać. Wpan jesteś dobrze z Ottonem Marzyckim, rozpytaj się tam o niego. Słyszałem, że tai swoje imię prawdziwe a wielkiej jest familii; rodziny arystokratyczne mają wszystkie względem siebie obowiązki: należałoby mu dopomódz. Wiem, że prostego daru nie przyjmie, dusza musi być harda, jak być powinien ten, co się urodził w dobrym domu; moglibyśmy mu rękę podać w sposób przyzwoity, delikatny. Żółtowski patrzał i słuchał zdziwiony. — Już ja o tem pomyślę — dodał hrabia — tylko mi się wpan postaraj zaprosić go do siebie, lub coś podobnego, abym ja go tam u ciebie zastał: rozumiesz. Słowa nie mówiąc stary się zakręcił, pokłonił i wyszedł powoli, niespełna rozumiejąc o co chodziło. Malczak słuchał pode drzwiami, a gdy hrabia wracał do laboratoryum, pospieszył żywo za warsztat, aby się nie domyślił tej ciekawości, i począł prędko a zapalczywie piłować. Skutkiem tego wszystkiego było, że w kilka dni potem Żółtowski zaprosił gości z Robowa do siebie, naturalnie wszystkich. ale Janko Zbój został w domu i Otto tylko z Maxem przyjęli wezwanie. Max wedle swego zwyczaju ubrał się jak najświetniej, pozawieszał dewizki, powkładał pierścionki, zrobił co mógł, by się wydać wspaniale, a włos zlany wonnościami rozpuścił na barki w Lisztowskim nieładzie. Zbój żadnemi argumentami pociągnąć się nie dał. — A ja tam po co? — spytał ruszając ramionami — stary Żółtowski nie gada, wolę pójść w pole lub posiedzieć sobie u fortepianu, albo z Martynkiem pogawędzić. Mnie te wasze dwory, wieczory i przyjęcia nie pachną, wcale. Max, który już przewidywał na czem się to skończy i plan miał dobrze osnuty, a do niego koniecznie potrzebował Janka, uśmiechnął się w przekonaniu, że gdy będzie potrzeba, pociągnie choćby do pałacu. Nie nalegał już teraz więcej. Poszli więc z Ottonem do domku ogrodowego, gdzie wkrótce po ich przybyciu zjawił się hrabia; przywitał się z sąsiadem Ottonem grzecznie, lecz dosyć chłodno, a całą swą uwagę zwrócił na Maxa. Fermer dosyć źle grał rolę swoją tajemniczego człowieka, nie miał wcale miny pańskiej, raczej kuglarską; ale gdy się co chce widzieć w kim, widzi się łatwo. Hrabia niewiele znał ludzi, wziął więc za dobrą monetę napuszonego wiolonczelistę, włosy jego, śmiałość i całą komedyą. Po chwili nieznaczącej rozmowy, hrabia Rajmund przeciwko wszelkiemu prawdopodobieństwu, nie mogąc samego Maxa zaprosić, obu z Ottonem zabrał z sobą do pałacu. Marzyeki nie pojmował co mu się stało, podobne szczęście już go od lat kilku nie spotkało; poszedł jednak z obojętnością., która towarzyszyła mu wszędzie: Max tryumfował! Wstępując na próg domu czuł, że już doszedł czego chciał, że reszta zależeć miała od jego zręczności i umiejętnego prowadzenia sprawy. * * * Zaledwie kilka słów mieliśmy czas powiedzieć o Janku, do którego powrócić musimy, aby z nim poznać się bliżej. Ci co z nim teraz żyli, niewiele wiedzieli o jego przeszłości, bo nierad o niej wspominał; ale pomimo tajemnicy jaką ją okrywał, charakter jego otwarty, twarz jasna i poczciwa tak mu serca jednały, że nikt nie przypuszczał aby co ciemnego w tej duszy młodej mieszkać mogło. Otto szczególniej sympatycznie się czuł ku niemu pociągnionym tą młodością bujną, tą miłością swobody i niezależności, szczerotą i prostotą, które znamionują poczciwość. Gdy mu tych dwóch wędrowników tak niespodzianie przypłynęło do Robowa, dusza jego poznała zaraz w jednym pospolitego ale zręcznego człowieka, w drugim istotę, która pragnęła dobra, przeczuwała lepsze życie, i instynktem szlachetnym szła ku jaśniejszym strefom. Na pospolitych ludziach Max robił większe wrażenie, bo był nie złym aktorem; Janko dla głębiej patrzącego oka przedstawiał ciekawe studyum nieuderzające z razu, ale codzień nowemi pociągające zasoby. Szczególniej ta obojętność na przyszłość, to zamiłowanie niezależności, oswojenie się i ukochanie ubóstwa, uśmiech na wszystko co mogło go spotkać, cieszyły Ottona, który w nich widział znamiona prawdziwie pięknej duszy i charakteru. Sama ta łatwowierność i ślepota z jaką przywiązał się do Maxa, wierząc pięknym jego słowom i zapałowi odegrywanemu, w oczach Marzyckiego były zasługą, bo tak się nie daje wziąć na lep pospolitszy, ale ostrożny i przewidujący człowieczek. Wiara i ufność są, cechą ludzi, którzy na nie zasługują sami. Skromność, lekceważenie siebie dodawały w oczach Marzyckiego wartości młodemu człowiekowi widocznie zaniedbanemu, w którym czuć było wychowanie przerwane, niedopełnione, ale zarazem zarody najpiękniejsze i popędy, które skierować tylko potrzeba było poczciwie, by na dobrą powiodły go drogę. Ze wszech miar nie rad był Otto, widząc że tak młoda, nie zepsuta istota wpadła w ręce Maxa, który całego świata dla siebie tylko używał, i posługiwał się każdym nie troszcząc się wcale, choćby go miał zgubić. Wiedział, że dla takich jak Max ludzi nie ma nic świętego: ani młodość, ani ufność, ani ofiara chętna; że pnąc się wywracają i gubią z krwią zimną, co im zawadzać lub dopomódz może. Pragnął więc bardzo rozerwać ten węzeł, który chwilowo połączył dwie istoty na to tylko, by jedna padła drugiej ofiarą. W obejściu zresztą przyjaciół widocznem już było, że Max uważał Janka niemal za sługę, rzucał nim jak piłką, a za oczy wyśmiewał się i szydził z jego prostoty. Tamtemu niewiele było potrzeba: trochę tylko swobody, którą uważając za pierwszy życia warunek, chętnie z dobrej woli potem poświęcał; jakiego takiego kawałka chleba, czasem przyjaznego słowa, i trochę muzyki którą coraz bardziej lubił, i trochę samotności, a nadewszystko tej pewności, że nic go nie spęta, nic nie zmusi kłamać twarzą i mową, lub czynić czegoby serce i wola nie dyktowały. Z temi niebezpiecznemi usposobieniami łatwo przewidzieć było można, jaki los czekał Janka: musiał on ze swą wiarą w ludzi i miłością swobody nędzę znosić, a kochając prawdę, cierpieć. Jak się w pałacu odbyło przyjęcie, krótko tylko powiemy: hrabina i Lola niezmiernie zostały zdziwione, gdy przy herbacie niespodzianie zastały już zaproszonych Ottona i Maxa. Kto i jak mógł ich ściągnąć do dworu, gdzie nikt nie bywał prawie, pojąć im było trudno; trudniej zrozumieć fantazya hrabiego, przyjmującego ludzi bez imienia i znaczenia, sąsiada dotąd obojętnego, i wędrownego nieznajomego muzyka. Hrabina choć litowała się nad Maxem, wcale nie uczuła ku niemu sympatyi, za pierwszem widzeniem się na przechadzce; ale śmiałością, swoją narzucił jej się, zdumiał, zmusił do zajęcia: a teraz gdy ujrzała, że i mąż jej podległ jakimś czarom, nie mogła już sobie wytłumaczyć inaczej tego wszystkiego, jak istotną wartością człowieka, na której poznać się nie umiała. Zresztą wszystko to pozostało dla niej tajemnicą. Max dla kogo innego, przywyklejszego do lepszego towarzystwa, byłby się zaraz zdradził swem kuglarstwem i fanfaronadą; ale hrabia odwykły od ludzi, brał wszystko za dobre, stracił miarę porównania, wydawało mu się. to śmiałością człowieka, który się czuje powołanym do czegoś wyższego. Otto był milczący i przygnębiony. — A! mówił w duszy, wszędzie i zawsze komedya: zuchwalstwo, obłuda wyżej idą niż skromność i prostota. Mundus vult decipi ergo... decipiatur: hrabia sam uprzedził żądanie Maxa, zaproponował koncert u siebie, ofiarując się gorąco nim zająć. Żona nigdy go oddawna, obcą mechanice rzeczą, tak namiętnie zajętego nie widziała: dla niej coraz się stawał mniej wytłumaczonym. — Chyba Malczaka przekupił!! — mówiła w duchu uśmiechając się z tej dzikiej myśli. Nie przypuszczała, by tak blizką była odgadnienia... Otto nie wiele więcej rozumiał. Hrabia półsłówkami, ostrożnie kilka razy Maxa o jego rodzinę zaczepił, ale ostrożny muzyk zbył go pełnem tajemnic milczeniem, lub odpowiedział w taki sposób, ażeby nie zbić posługujących mu domysłów. Wywijał się zręcznie westchnieniami, dwuznacznikami i dał do zrozumienia, że musi zamknąć w sobie pełną tajemnic przeszłość. Przy pierwszej zaraz bytności w pałacu, wszystko się ukartowało; hrabia sam nastawał usuwając przeszkody: Max odszedł upojony i szczęśliwy. Jedno mu tylko nie dogadzało to, że widocznie, w miarę jak hrabia mocniej się nim zajmował, hrabina stygła i oddalała się ostrożnie, wcale nie myśląc odpowiedzieć mu tem wejrzeniem, westchnieniem i uczuciem, którego się po czułem jej sercu spodziewał. Zdało mu się, podbiwszy tyle służebnych dzieweczek po hotelach małych miasteczek, że wzrok jego miał siłę niezwalczoną., a grzywa potęgę Samsonowską. Lola także instynktem młodości poczuwszy fałsz, oddaliła się od niego. Gdy po długiej dość konferencyi wyszli z pałacu wieczorem, a hrabia uścisnął nawet rękę Maxa przy pożegnaniu, zwycięzca tak podrósł nagle i wyolbrzymiał, że Ottonowi który mu pieszo do Robowa towarzyszył, śmiać się z niego chciało: noc szczęściem pokryła szyderski wyraz jego twarzy. W istocie Max szalał, gadał bez związku i do samego ganku w Robowie ust nie zamknął. A że już mniej stał o dach u Ottona, czując opiekę hrabiego, począł nawet z właściwą tego rodzaju ludziom zmiennością, traktować Marzyckiego prawie protekcyonalnie. Nie mógł mu w duszy darować jego wyższości, którą czuł sam, i choć jej zaprzeczał słowy, w sumieniu jednak musiał ją przyznawać. Otto milczał. Rys ten ostatni, nagła zmiana tonu, wyraziściej mu jeszcze malowały charakter człowieka. — Przyznasz pan — mówił prędko Max — że talent ma coś w sobie, co go objawia nawet oczom nie usposobionym do widzenia; ma gwiazdę co go wiedzie. Sam pan uważaj, znasz hrabiego, mówiliśmy nieraz o nim, a jednak! Cóż pan powiesz na to niespodziane znalezienie się? — Ja, nic a nic — odparł Otto ruszając ramionami. — No, ale przecie, jak pan to wytłumaczysz? — Nie będę tłumaczył. — Ja wykładam to przeznaczeniem! wierzę w losy, jestem fatalistą! — wołał w zapale Max — czuję, że mi się tu gotuje coś stanowczego w mojem życiu... zobaczysz pan! Ten koncert będzie stanowił epokę w niem! Co mi pan życzysz grać? I przeskakując myślą do czego innego, dodał: — Nieprawdażże, choć to na wsi, krawat muszę włożyć biały; frak można ciemno-zielony, włosy zleję huile antique: kamizelka jest wielką kwestyą. — Największą to, co będziesz grał, mój kochany — odparł Otto ruszając ramionami z niecierpliwością — na kamizelkę twoją nikt, ręczę, patrzeć nie będzie. . Max zżymnął się. — A! co do grania — rzekł — wszystko jedno co im się zagra. Ci ludzie na niczem się nie poznają; byle śmiało, porywisto, od ucha, byle przesadnie a wycieniować do mdłości: oni będą klaskali! — Ale na Boga! — przerwał Otto — czyż to powołanie artysty grać byle co dlatego, że słuchacze się nie poznają i nie rozróżnią dobrego od złego! Karmić ich fałszem dlatego, że o prawdzie nie wiedzą! Wszakci zadaniem artysty jest kształcić, podnosić, uczyć, rozrzewniać; wszak grasz nie tyle dla nich co dla sztuki i dla siebie? Wreszcie mylisz się bardzo sądząc, że się nie poznają na tem co piękne; maluczkich, mądrych piękności nie zrozumieją chyba inicyowani, ale wielkie a proste pojmą wszyscy, jeśli nie głową, to sercem. — A co mi tam — zawołał pseudo-artysta — pojmą nie pojmą! Tu chodzi tylko o oklaski, a oklaski, dowiedziona rzecz, zyskuje się tylko przesadą, sztuczkami więcej niż sztuką, figlami, chustką, miną i fryzurą równie jak smyczkiem. Otto się zmarszczył. na tę teoryą. — To już i nie muzyka i nie sztuka — rzeki poważnie — to kuglarstwo i sztuka produkowania się, poprostu umiejętnego sprzedawania siebie, w co ja się nie wdaję: graj sobie i rób jak chcesz... — O! ja ich poprowadzę jak zechcę! — rozśmiał się Max uniesiony — zagram im na jednej strunie, albo tylną stroną smyczka, i będą uszczęśliwieni. — Daj mi pokój! — ofuknął Otto groźnie. Wchodzili właśnie do domu u którego ganku oczekiwali ich Martynko i Janek, a Max usłyszawszy zdala głos Zbója, zawołał: — Dobry wieczór! — Witajcież nam goście! — rzekł spiesząc naprzeciw nich Janko — cóżeścieto tak długo Żółtowskiego męczyli? czy on was?- — Bawiliśmy, ale z przeproszeniem nie tam gdzie sądzisz... — No! a gdzież? — W pałacu. — W pałacu? — podchwycił Janek niespokojny — u hrabiego? — Byliśmy tam na herbacie! — rzekł lekko przechwalając się Fermer. — Jakto? i mój ojciec? — podchwycił Martynko, który tak Ottona nazywał. — A no, ja — odparł Otto — widać winienem to szczęśliwym wpływom pana Maxa. — Nie dość na tem — przerwał Max — dajemy koncert w pałacu w Zarubińcach. Janek stanął wryty, przeczuwając co to mogło pociągnąć za sobą dla niego. — Słyszysz, Janku! koncert w pałacu! — dodał Fermer... — Tak, słyszę — rzekł zimno Zbój — słyszę i cieszę się; dla ciebie doskonała rzecz, szukasz gwałtem kłopotu, upokorzenia i służebnictwa. Będziesz im grał, ukłonią, ci się, wyśmieją., potem stracisz coś czasu i coś grosza, zjesz trochę wstydu — i pójdziesz odprawiony z kwitkiem. — Takiego panofoba jak ten, jeszczem nie widział! — odezwał się Otto uśmiechając. — Tylko mnie źle nazywasz — przerwał Janko — ja nie jestem wcale panofobem, ale kocham swobodę, lubię być z równemi i niższemi, ci mnie nie upokarzają jak tamci; ja im ani z przekonań, ani z obyczajów, ani z uczuć i słów nie potrzebuję czynić ofiary. Co myślę to mówię, co chcę to robię. Tam inaczej wcale: wchodząc na ich próg przyjmuję ich prawa, jestem niewolnikiem, a niewolą wszelką brzydzi się dusza moja. Kawałek chleba razowego pod gołem niebem raczej, niż ciasteczko w złotej klatce. — Ten ma serce! — rzekł Otto. — Prawisz jak student — rozśmiał się Max — deklamujesz nic więcej, dlatego do pałacu zajrzeć będziesz musiał nie dziś, to jutro; a najprzód któż jeśli nie ty będzie mi akompaniował? — Ja? tobie? w pałacu? przed ludźmi! — cofnął się Janko. — A któż? — Kto zechce; nie wiem: ale nie ja... — Zobaczymy. Przecieżbyś nie życzył sobie, żeby dla śmiesznych twoich uprzedzeń koncert mi się rozchwiał, a jam był pozbawiony jedynego sposobu wydobycia się z tej fałszywej pozycyi? Otóż to człowiek — dodał — gada, gada, a gdy przyjdzie najlżejszą, ofiarę dla przyjaciela uczynić, dla próżnostki, dla dumy, dla fantazyi, gotów poświęcić przyjaźń! — Ale nie dla próżnostki! nie dla dumy! Dlatego żem człek prosty ale hardy, i upokorzeń pić za pieniądze nie będę, nie mogę, nie chcę! Wolno ci się kłaniać aby tam jeść i brać co zechcesz, ale nie mnie, bo się tera brzydzę; a kto czyni to czem się sam brzydzi, dla zysku — podły jest. — Wszakbyś nie dla zysku to uczynił, bo ja ci z koncertu mogę ani grosza nie dać, ale dla przyjaźni. — Cóż mi to za przyjaźń, która dla swojego zachcenia na krzyż przybija? to dowód serca? Max zamilkł na chwilę, ale widać było z jego filuternego uśmiechu, że znajdzie sposób przezwyciężenia wstrętu w Janku. Zbój odszedł zaraz chmurny i milczący. — Mógłby ci towarzyszyć Martynko. żeby jego nie męczyć — poddał Otto. — Ja do niego przywykłem — rzekł Max zimno. — To on się do ciebie zastosuje. Max nie chciał się przyznać do istotnego powodu, którym była nieudolność jego, dla Janka dająca się łacniej wytłumaczyć i ukryć niż dla Martynka; kiwnął tylko głową, szepcząc: — Wpan nie widzisz, że ja to w istocie czynię dla Janka: on zdziczeje zupełnie, jego potrzeba gwałtem pchać między ludzi, bo pójdzie do niedźwiedzi. — Nie sądzę, żeby się to na co zdało — odpowiedział Otto — szanować należy jego charakter, trochę dziki ale szlachetny. Na tem stanęło, ale wieczorem późnym, gdy spać poszli, Max tak stękał, użalał się, tak umawiał, prosił i dowodził obowiązków przyjaźni, że nazajutrz Janko pochmurny, gniewyny pra- wie, ze ściętemi usty, siadł powtarzać akompaniamenta. Fermer zamiast ocenić tę ofiarę, śmiał się pocichu, wskazując go palcem, a wreszcie nie mogąc wytrzymać rzekł głośno: — A co? mówiłem ci przecie, że grać będziesz ? Dosłyszał tej przechwałki Janko, i zerwał się cały wrzący od fortepianu: — Tak, będę grał dla ciebie — odezwał się powoli usiłując uspokoić — ale to ostatni akt mojego zaprzedania i niewoli; potem żegnam cię i żegnam was. Mam tego dosyć, nie chcę się więcej narażać na frak i białe rękawiczki, które dla mnie są liberyą fałszu i chornontem zaprzedania. — Dość tego! i bywajcie zdrowi! Max począł się śmiać, bo teraz już ciągle był w jak najlepszym humorze. — Śmiej się, jeśli masz ochotę — powtórzył Janko — ale że zrobię jak mówię, możesz być pewnym. Tym razem oczy jego pałające, usta zbladłe, czoło chmurne, dowodziły, że nie żartował. — Wpanu już nie będę potrzebny — rzekł do Maxa — będziesz miał pożądany grosz na drogę i znajdziesz sobie lepszego niż ja akompaniatora, a mnie swoboda miła, ja sobie znowu w świat!! Odwrócił się i zamilkł. Max, który się do nikogo nie przywiązywał sercem, wysłuchał groźby obojętnie, rachując nawet, że z tem mu może być lepiej; chodziło tylko aby Janko doczekał koncertu i udziału w nim nie odmówiły Raz mając pieniądze, nie wątpił, że sobie bez niego da radę, a przyjaźni i przyjacół nie rozumiał. Otto nie chciał mieć żadnego udziału w tym wieczorze muzykalnym czy koncercie wiejskim, który się składał wedle programu z samych rzeczy przez Maxa skomponowanych, ułożonych, przerobionych, lub poprostu okradzionych. Patrzał i ruszał ramionami tylko. . Hrabia na chwilę zapomniał o swych machinach dla owego festynu: nawet Malczak użyty został do porady w urządzeniu uroczystości. Listy zapraszające rozesłano dokoła znajomym i nieznajomym, hrabina musiała oddać kilka wizyt. Hrabia Rajmund wybrał się do znakomitszych obywateli osobiście; sposobiono wieczór świetny, jakiego dawno nie pamiętały Zarubińce. A że pretext do zabawy, do obmowy, do ploteczek jest, zwłaszcza na wsi, bardzo zawsze pożądanym: całe sąsiedztwo już na tydzień przed dniem oznaczonym dobijało się o bilety zapraszające, posłańcy i goście nieustannie się w ganku krzyżowali. Ci, którzy hrabiego nie znali, przyjeżdżali nm się prezentować, robiono małe ustępstwa, a ci, którym oddawna nie oddał wizyty, nie rachując się, sami pierwsi przybywali przypominając dawne stosunki. Hrabia poczuł, że mecenasowanie sztuce ma swą dobrą stronę. Hrabina bojąc się nowej a kosztownej dla męża choroby, trochę płakała i bardzo się modliła pocichu. Lola, co myśl każdą matki z oczów jej umiała odgadnąć, choć bawiła się nadzieją wieczora, przyjęciem tem świetnem i czemś dla siebie prawie nieznanem, bo Zarubińce były bardzo ciche, podzielała przeczucie jakieś, miała obawy niewytłumaczone: traciła prawie ochotę do balu i ciekawość. Straszyło ją też może wystąpienie tak publiczne, sądy ludzi, oczy ludzi i ten świat, który zdala tak się wydaje zawsze groźny, bo go potrzeba umieć rozebrać, ażeby go zbytnio i nad miarę nie ważyć. Dosyć, że w Zarubińcach na chwilę wszystko się zmieniło, i począwszy od Malczaka zajętego wszystkiem, co do niego nie należało, a najbardziej zbieraniem plotek i szpiegowaniem ludzi, aż do brabiego, który czuł heroizm swój i poświęcenie, aż do Żółtowskiego pojmującego śmieszność tego nagłego występu, mającego za sobą wielkie koszta pociągnąć; wszystko się ruszało, kłopotało, pracowało, jak w przeddzień wielkiego jakiegoś czynu. W sąsiedztwie niemniej było zajęcia, gawęd, domysłów i tłumaczeń rozlicznych. Jeśli czynność hrabiego dla blizkich nie bardzo była pojętną, cóż dopiero dla dalszych i mniej znajomych? Szukano do niej i znajdowano najdziksze powody, a skutkiem podszeptów Malczaka i puszczanych wieści, Max obudzał ciekawość niezmierną jak tajemnicze jakieś zjawisko... Artysta wielki, zapoznany, prześladowany od losu, boć to musiało być coś potę- żnego, gdy hrabiego nawet z jego odrętwienia i machineryi wywiodło. Odrazu postawiło go to na stopniu Liszt'a, z owych czasów, kiedy to po raz pierwszy do nas zawitał, a kobiety, entuzyazmy, uwielbienia, szały doszły do rodzaju manii, która do dziś dnia nie daje spokojnie usnąć wirtuozom, napróżno wysilającym się, by obudzić podobną wrzawę, i choć połowę ściągnąć pieniędzy i pamiątek.... Jedną z najżywiej zajmujących się całą tą sprawą, była sąsiadka Zarubiniec, pułkownikowa Amelia Zborska, typ niewieści dość pospolity, których tyle chodzi po świecie żywym, że ich w powieści uniknąć trudno. Pani pułkownikowa Amelia, miała, między nami mówiąc, lat około czterdziestu, choć zaledwie do nadchodzących trzydziestu, i to z westchnieniem nad niesprawiedliwością losu, który ją niemi obarczył tak niespodzianie, przyznawała się w poufalem gronie. Amelia nigdy nie była piękną, ale też brzydką nazwać jej nie dawało staranie, jakie miała o swojej twarzycce, a nadewszystko o nieporównanej swej figurze. Figura pułkownikowej, o której piękności dobrze wiedziała, bo gorsety sprowadzała dla niej z Paryża, uchodziła na mil kilkadziesiąt wokoło za arcydzieło stworzenia; szczególniej zachwycający był stanik czyli talia, jak mówiono dawniej, który dwie niewielkie rączki objąć mogły. Tradycya pewna chodziła, że pułkownikowa idąc za mąż, opasywała się bransoletką; inni utrzymywali, partya sceptyków, że naszyjnikiem. Stanik ten wprawdzie z wiekiem, który powoli kształty wypełnił, coraz się stawał okrąglejszym i mniej prawdopodobną czynił mytologiczną ową bransoletkę; ale pracowano nad mim aż do mdłości, aby pozostał choć cieniem i przypomnieniem tego, czem był niegdyś. Amelia dbała niezmiernie o swą piękność, mniej o dowcip, a jeszcze mniej, o resztę. Spragniona życia, którego skosztowała bardzo mało, zawsze jeszcze spodziewała się i miłości i przyszłości jakiejś, ufając w to, że serce miała bardzo młode. Zaślubiona bardzo wcześnie pułkownikowi Zborskiemu, który był stary, gruby, ale bardzo bogaty, miała tylko jednego syna, gdzieś dale- ko w nieznanych wychowującego się krajach, i przez niektórych uważanego za mytbus. Ten jedynak nigdy się nie pokazywał, nie mówiono nawet o nim przez grzeczność, a sama zawsze pułkownikowa w nadziei połączenia losu swego z człowiekiem wedle serca wybranym, oczekiwała — przedłużając młodość jak mogła. Nie będziemy pochlebiać wcale kreśląc obraz pułkownikowej, pocichu powiemy nawet, że była troszeczkę ospowatą, że oczki miała szare, maleńkie, włosy barwy niepewnej i nieobfite, co zresztą kunszt fryzyerski umiał cudownie pokryć przed światem; cerę bladą i oddawna nieodznaczającą się świeżością,. Ale choć natura odmówiła jej wiele wdzięków, które hojnie często szaluje lada komu, nawet prostym dziewczętom, pułkownikowa sztuką umiała .zastąpić, wyrządzone sobie krzywdy. Większej nad nią elegantki nie było na kraj cały, nikt dobrańszerni nie zlewaj się woniami, jaskrawszych nie nosił kapeluszów z piórami, kwiatami, koronkami i wstęgami, większej ilości bransolet nię dźwigał, i pilniej z zagranicą; w rzeczach mody, nie korrespondował. Starając się uchodzącą młodość przedłużyć, Amelia mówiła młodo, uśmiechała się młodo, chodziła, marzyła, wzdychała' młodo i dziewiczo. Sławy jej nic nigdy nie tknęło, choć dom zawsze miała pełen, a grzeczność jej i uprzejmość zwabiały mnóstwo gości. Ale kochana i lubiona pułkownikowa tak była nieszczęśliwa, że mimo majątku, talii i perfum od Guerlain'a, nikt z nią jednak ożenić się nie myślił. Wzdychali niektórzy młodzią ale przekonawszy się o zasadach Amelii, ustępowali powoli z placu widząc, ze choć chętnie wdawała się w lekkie początki romansów, nigdy nie upewniwszy się o intencjach, nie chciała posunąć się dalej nad dwuznaczny uścisk reki.: Z razu wysoko patrzyła pułkownikowa, zdając się do tego mieć wszelkie prawo: chciała urodzenia, majątku, młodości, dowcipu, a nadewszystko miłości szalonej, bo tego bażanta nigdy jeszcze nie kosztowała; powoli jednak po rozwadze, którą, dały lata, poczęła z ceny spuszczać: darowała najprzód urodzenie jako istny zbytek, nie zgadzający się już z: pojęciami wieku; potem wyrzekła się w narzeczonym majątku wielkiego, bo sama dosyć miała na dwoje, a nawet na czworo: w ostatku dowcip i wychowanie poczęła uważać za nie tak konieczne jak z razu myślała... Zostało: byle młodość, byle serce, i rozumie się, byle miłość! Na tych ostatnich warunkach stanęła już mocno i szukała. Ale młodość, miłość i serce nie tak się łatwo znajduje!! Domyśleć się już łatwo z tego obrazku, że pułkownikowa śpiewała dawniej, ale od pewnego bólu gardła, w którym jej doktor Szemere Węgier, plaster jakiś doradził, głos zupełnie straciła; że grała bardzo pięknie, dopóki w jeden palec nie ukłuta się śpilką; że zresztą, lubiła dotąd muzykę passyami, literaturę namiętnie: że jej ideałem był wielki artysta. Zdawało się jej, że miłość artysty, poety, musi to być przysmak rajski: o niej marzyła jak o niepoścignionem szczęściu. — Być żoną, być kochanką wielkiego człowieka!! szeptała pocichu i pocichu wzdychała. Nikt nie wiedział o tem jej marzeniu, a jednak gdy Liszt przybył do Kamieńca, pułkownikowa dla słyszenia i widzenia go zrobiła trzydzieści mil po okrutnem błocie i miała przyjemność z gorąca i uczucia zemdleć na jego koncercie, co jednak, przy znacznej liczbie podobnych mdłości, nie zwróciło na nią oka. Pułkownikowa oddawna znajoma była hrabinie, ale jakoś z sobą. nie sympatyzowały: hrabina była zbyt prostą i szczerą, ta nazbyt egzaltowaną i rozmarzoną, by się zrozumieć mogły: od niejakiego nawet czasu Amelia przestała bywać w Zarubińcach. Lecz wieść o tajemniczym grajku, o olbrzymim koncercie, napełniła pułkownikową strachem, żeby o niej nie zapomniano: pojechała więc co prędzej pierwsza do Zarubiniec po bilety na ów festiwal muzykalny. Mówię, bilety, gdyż pułkownikowa wzięła ich kilka dla całego swojego dworu, krewnych i znajomych, figur niemych, które u niej na drugim planie i tle obrazu występowały, strzegąc pilnie młodej wdowy. W Zarubińcach przyjęta grzecznie przez hrabinę, od gospodarza zaczerpnąwszy dziwnych wieści i domysłów o nieznanym artyście, powróciła do domu rozmarzona niezmiernie. Hrabia jak wszyscy którzy coś niezwyczajnego sobie przedsiębiorą, dużo mówił o Maxie, przesadzał ogromnie i coraz więcej przydawał szczegółów o nim, biorąc je niewiedzieć zkąd, tak, że w końcu z Fermera utworzył istotnie bohatera w świetne, fantazyjne przybierając go barwy; i wynosząc coraz wyżej Najdziwniejsza to, że co wczoraj sam wymyślił, w to nazajutz najświęciej już wierzył, Na umyśle pułkownikowej zrobiło to takie wrażenie, że posłała zaraz. umyślnie po strój nowy do parafialnej stolicy., Tymczasem zbliżał się dzień wielki, dzień uroczysty... I jak było zawczasu przepowiedziano, Max wymógł na Janku, że grać będzie; a że nie miał Janko fraka ani chustki, ani żadnej rzeczy która salonu jest, złożono się na jego ubranie; Probując tych odzieży niezwykłych a wątłych, gdy szeroką chciał tchnąć piersią, Zbój o mało ich na osobie westchnieniem nie podarł. I choć postanowił już z siebie uczynić ofiarę, gdy ona coraz stawała się bliższą, Janko. serce tracił, kilkakroć wahał się, chciał uciekać, tak dlań, co się nie lękał ani wilka, ani konia dzikiego, straszne były oczy niewiast i oświecone pańskie salony, po. których ślizkiej posadzce stąpać nie umiał. Chmurą, okryte miał czoło i chodził zasępiony. Kilka razy nawet po namyśle, zaklinał Maxą, aby go. od tej wielkiej próby uwolnił; buntował się widocznie, ale uproszony, zaklinany" w końcu zapewniony, że raz ten pierwszy wystąpienia publicznego będzie ostatnim, zebrał się na niezmierną odwagę stanąć wśród wystrojonego tłumu i co gorzej popisywać się przed nim. Max który stworzonym był już na kuglarza, zupełnie zdawał się w swoim żywiole: odgadywał grunt po którym stąpał, wyrastał coraz bujniej, włosy na tył zarzucał, zamaszyście} coraz głowę dźwigał i mówił oczyma i twarzą,: — Oto mnie macie: klękajcie i czcijcie! Nareszcie nadeszła chwila oczekiwana. Był to dzień wiosny, ale już zielonej, już jak lato gorącej, która w kalendarzu jeszcze uchodzi za wiosnę, ale piecze, pali i niczem się już nie różni od swojego następcy.. Cały dzień przypiekało okrutnie, ale choć żaden powiew wiatru nie łagodził skwaru, wieczorem zebrało się na prześliczną pogodę. Słońce zaszło na tle niebios rozgrzanem ale czy stera, bez chmurki, bez obłoczku, a obfita rosa zlała spragnioną ziemię i wycieńczone zioła. Miało się ku wieczorowi, gdy zabrawszy nuty, wiolonczelę i papiery, wszyscy mieszkańcy Robowa wybrali się wielkim szarabanem do pałacu w Zarubińcach. Otto nawet pociągnął z sobą Martynka, który równie jak Janko nieprzywykły do świata, wzdrygał się jechać; ale otrzymawszy obietnicę, że będzie mógł stać w kącie, odważył się na ten krok bohaterski. Max zajęty był, niespokojny, ale wyznać potrzeba, że więcej może zaprzątał się ubraniem i węzłem chustki, niż przyszłą grą swoją. Otto uśmiechał się poważnie i milcząco, Janko był blady i drżał: ten strach przy atletycznej postawie jego, dziwne mu dawał oblicze białego posągu. Gdy tu pakowano w szaraban wszystkie przybory koncertowe, w Zarubińcach hrabia usiłował dowieść, że po pańsku wystąpić umie. Całe sąsiedztwo było już sproszone, uczta ogromna w pogotowiu, słudzy postrojeni w liberye, z dodanemi ze wsi chłopakami, których, w starszą odzież poprzybierano: stawiając w mniej wydatnych miejscach, krzątali się koło ostatka. Malczak nawet zrzucił zatłuszczony watowy kaftanik i miał projekt słuchać we drzwiach muzyki, ubrawszy się w szarą kapotę, którą tylko na Wielkanoc wdziewał, podpasaną czerwonym paskiem jeszcze z lat błogiej przeszłości, zachowanym starannie. Na nogi też wdział nie owe zwykłe obcięte buty-pantofle, ale własne obuwie, w którem mu było równie pięknie jak niewygodnie. Niebezpieczna to rzecz do wszelkiego rodzaju obciętych pantofli przyzwyczaić się. Oświecenie wielkiego gmachu niemałe przedstawiało trudności; hrabia chciał koniecznie, aby i dziedziniec był illuminowany, co dopełniono pożyczając kilkuset lamp pogrzebowych od księdza proboszcza, ale z salonami nie tak sobie łatwo dać było radę, ta lichtarze kościelne służyć nie mogły. Pałac wyszedł z tradycyi i lichtarzów, a w kartofle i butelki oprawiać świec nie wypadało. Do głównych sal znalazły: się acz różnego kalibru, wzrostu i barwy świeczniki, ale sieni i boczne pokoje, gdy kredencerz obliczył i porównał z siłami rozporządzalnemi lichtarzów, okazało się, że załoga na te przestrzenie była zupełnie niedostateczną,. Wprawdzie do dalszych izb użyto mosiężnych, wielkiemi z papieru pokrywami osłonionych, ale do najodleglejszych musiano mizerne z drzewa ad hoc wytoczyć. Gdzieniegdzie zbyt rażące nagości, dekoracyą zieloną liści i gałęzi poubierano. W istocie pałac po nocy, przy tem oświetleniu wyglądał jak stara zalotnica na bal przystrojona, zdaleka ponętnie, a nikt szanownym jego dziurom, tynkom opadłym, roztrzaskanym, murom i zaciekłym plamom nie miał czasu przypatrywać się szczegółowie. I było wspaniale a pięknie w tej chwili, dopiero nazajutrz miało być nago i brzydko, jak zawsze po balu, jak zawsze po ziemskiej radości i szale. Sam koncert miał się odbyć na dole w ogromnej sali środkowej, której drzwi na ogród wychodziły, połączonej z dwoma bocznemi, przez ogromne umyślnie poroztwierane podwoje, aby i szary koniec słuchaczów miał się gdzie z boku pomieścić. Od strony ganku ogrodowego była uczyniona estrada, na której stało fortepiano, pulpit i rzęsisto płonące świeczniki. Dokoła krzesła, fotele, stoliki, ławki, kanapy opasywały przybytek, rodzajem obozu z różnorodnych ustawionego żywiołów, wypełniając się już powoli gronem niewiast i mężczyzn. Sam hrabia jako gospodarz, niedaleko drzwi wybrał sobie stanowisko, aby tu gości przyjmować. Włożył na ten dzień biały krawat i dawno niegdyś otrzymany order Jerozolimski w miniaturze. tajemniczo zatopiony w fałdach fraka. Hrabina skromnie, czarno ubrana siedziała znużona jakoś bliżej estrady, a Lola chodziła uśmiechając się wesoło temu niezwykłemu dla siebie widowisku, którego szał powoli ją, ogarniał. Jedna z najpierwej przybyłych była pułkownikowa Amelia, która sobą. cały salon zaper- filmowała, zajęła suknią, pół kanapy i zwróciła powszechną uwagę Malczaka i trzech już u drzwi wyprostowanych lokajów. Serce jej biło mocno, miała raz przecie ujrzeć, posłyszeć wielkiego artystę — boć Max któremu hrabia dawał swój pałac, opiekę, był niezawodnie olbrzymim artystą,. U drzwi bardzo zręcznie postawiono starego zaufanego kamerdynera z biletami, który je uprzejmie wchodzącym podawał wraz ze srebrną tacką, na której już kilka pół imperyałów leżało. Mniej pięciu rubli nikt się dać nie ośmielił, dawano jednak i więcej. Od przyjazdu pułkownikowej ciągle ktoś nowy przybywał, turkotało nieustannie, salon wypełniał się coraz wrzawliwszem towarzystwem, jak to na wsi bywa, w sukniach najrozmaitszego kroju i z twarzami różnoplemiennemi, ale wesołemi, ożywionemi, tchnącemi poczciwą szczerota. Panie cisnęły się do hrabiny, która, o ile możności, sadzała je w pierwszym rzędzie, gdyż drugi już obiecywał z góry mieścić samych obrażonych, a trzeci i czwarty oppozycyą i malkontentów Wszystkich wszakże posadzić w pierwszym rzędzie było niepodobieństwem, hrabina z córką obrały sobie miejsca w ostatnim. Na dziewiątą naznaczona była godzina rozpoczęcia koncertu, lecz zegar wybił ją, a w sali szumiało i wrzało jeszcze, i ciągle ktoś nowy od ganku przybywał. W bocznym pokoju Max z zimną krwią stroił wiolonczelę, Janek stał oparty o stół nieprzytomny i blady. Otto chodził po sali z rękami w kieszeniach. Wielki artysta umyślił objawić się zgromadzeniu dopiero w chwili rozpoczęcia, wejść nagle przez otwarte na oścież podwoje, i zrobić piorunujące wrażenie. Zlany był wonnościami, huile antiąue, kolońską wódką, poczulem, chustkę zaś miał tak zawiązaną., że jeden jej koniec gubił się za uchem, drugi na ramieniu się kołysał; odłożone rękawy fraka ukazywały z pod spodu rękawki koszuli białej jak śnieg, spięte dwoma guzami bronzowemi wielkiego efektu. - Nie zapomniał także o dewizkach, o śpilce, ani o fularze olbrzymim, którym otrzeć miał uznojone czoło. W pierwszym rzędzie widzów, którzy już uprzedzeni o blizkiem rozpoczęciu sadowić się zaczynali, tęskna i niespokojna, miejsce zajmowała Amelia wachlując się od gorąca, które jej twarz paliło, grożąc zagładą misternym oblicza malowaniom i natarciu. Szal biały umyślnie rzucony na kanapę służył za tło na którem kibić jej osią malować się miała i odbijała wyraziście. Nie była piękną, szkoda mówić, ale pokaźniejsza, od najpiękniejszych, i tak pachnącą! Jakieś przeczucie mówiło jej do ucha, że ten dzień w życiu miał dla niej stanowić epokę. Wybił zegar pół do dziesiątej, wszyscy zasiedli. Ci co nie znaleźli miejsc stanęli wryci, szmer lekki poprzedził ukazanie się bohatera, drzwi z trzaskiem się otwarły i z włosami zarzuconemi na barki, z wiolonczelą ujętą przez chustkę wdzięcznie, z postawą Herkulesa mającego Walczyć z hydrą, wszedł Max Fermer, a za nim pokorny i nieśmiały Janko. Pierwszy stawił się wielkim, zwycięzkim, potężnym, drugi szedł strwożony jak piękny posąg, blady, ze spuszczonemi oczyma. Słuchaczów tłumy otwarły się przed niemi szeroko; milczenie i cisza trwały chwilę, aż gdy mistrz wszedł na estradę,. dany znak z kątka był hasłem powitania go grzmotem rzęsistych oklasków. Trzy razy skłonił się poważnie dziękując za nie, za trzecim razem rękę położył na sercu wielki artysta i ujął wiolonczelę. Otto w kątku zakryty, śmiał się patrząc na Martynka, Martynek ruszał ramionami. — Otóż to tak ludzie dorabiają się sławy — szepnął mu Otto — nie pracą ale trzema, wyuczonemi figlami, które pokazują z zafiranek, z wielką pompą, przy latarniach i trąbach. — A! panie — odparł Martynek — ależ on nic nie umie! — Co to szkodzi, tu nie o umiejętność idzie, ale o sztukę produkowania się za biletami; zobaczysz jakie.. mu. sypać będą oklaski, jak ztąd wyjdzie uwieńczony. — Cała rzecz musztarda, o sztukę mięsa nie idzie wcale. Chwila uroczystej jak przed burzą ciszy, poprzedziła strumień dźwięków... W tej chwili dwa wielkie zaszły wypadki: wzrok Maxa zwycięzki (i tem mocniej zwycięzki, że hrabia świeżo przyniósł mu od drzwi całą kupkę papierów i imperyałów, których miał pełne kieszenie, bo ich nikomu powierzyć nie chciał. )— padł na uciszonych słuchaczów, a wejrzenie ciekawe, płomienne, spragnione pułkownikowej utkwiło w artyście, i dwa te promienie oczne, przemienne żądzami zetknęły się z sobą, starły, magnetycznie porozumiały. Wdowa uczuła, że Max jest bardzo pięknym mężczyzną i mógłby jej za ideał wystarczyć; Max zrozumiał, że potrzebowała aby ją ktoś wziął sobie... Z pozycyi u a kanapie, bransolet, sukni, zapachów, wniósł, że zajmowała niepoślednie pod względem majątkowym położenie w okolicy. W oka mgnieniu pojął, że obowiązkiem jego było skorzystać z okoliczności i podbić ją sobie, i choć przed nim stały kilkadziesiąt młodszych i piękniejszych twarzy, zwrócił zaraz wzrok zdumiony, oczarowany, uparty, na jednę Amelią, jakby jej mówił: Gwiazdo przeczuta na chmurnem niebie mojem! witam cię! Gwiazda błysnęła mu odpowiadając: — Mistrzu! jam twoja! ja czekałam na ciebie! — Ale jeśli ma męża, to się okrutnie oszukam ! — rzekł Max, w duchu strojąc wiolonczelę... Rozwody są kosztowne, prawie niepodobne. Mniejsza o to: mam pieniądze, pójdę dalej! — Jeżeli się darmo skompromituję — myślała pułkownikowa — pierwszy raz w życiu! No! to pojedzie sobie ztąd i śmiać się będę z niego, i nikt mi nie będzie mógł nic zarzucić! — A! być kochanką zapału! być żoną natchnienia, być towarzyszką mistrza tonów, ulubienicą poezyi; co za szczęście! W tejże chwili drugi dramat cichy, ale innego rodzaju, szczery i święty jak modlitwa, odegrały czworo innych oczów w tejże sali. Biedny Janko wszedł na estradę drżący tak, że mu omal nuty z rąk nie wypadły, nie śmiejąc oczów podnieść. Skromne jego ubranie i podrzędne stanowisko niczyjego nie zwróciły oka, tylko Lola jakimś przypadkiem wzrok dziewiczy skierowała ku niemu nieśmiało, i już go zwrócić od tej twarzy oblanej rumieńcem bolu i wstydu nie mogła. A Janko, gdy podniósł powiekę załzawioną, trafem jakimś źrenicę powiódł ku niej i oślepiony pięknością, dziewczęcia, utkwił w niej oczy przestraszone jakby nieziemskiem zjawiskiem. Tam była komedya, tu życie, a we wszystkich tych piersiach biły serca równie żywo; — tylko w sercu Janka i Loli zamiast niepokoju zrodził się jakiś smutek błogi i nieopisane bojaźni, szczęścia, ubłogosławienia uczucie, którem wschodzi pierwsza w życiu wielka a święta miłość. Lola odwróciła zapłonioną twarz, Janko jeszcze bardziej drżący poszedł do fortepianu dać a tryumfatorowi, który zabierał się grać swój kaprys z tematów narodowych, tojest zszywankę czterech piosenek, między któremi tyle tylko było związku, że wszystkie na jednych się grały strunach. Cisza ogromna, długa, przepaścista cisza; potem Janko uderzył akord, Max podniósł głowę do sufitu, jakby w niebie szukał natchnienia, i rozpoczął się ów kaprys, słuchany z tą wiarą poczciwą, z tem uczuciem świeżem? które się już tylko na wsi spotykają. Pułkownikowa była promieniejąca, a gdy ostatnia nuta zadrgała w powietrzu, pierwsza poczęła sypać oklaski, tak, że artysta nie mógł nastarczyć ukłonów. W sali entuzyazm był potężny. - Ależ gra! ale gra! a niech go djabli wezmą jak gra! — wołali wszyscy. — Uważałeś Waćpan jak on to robi, co to palcem jakoś brzdęk, a potem jak świśnie... przysięgniesz, że gra nie na basetli, ale na fleciku: chyba on tam co ma schowanego we środku. Ależ gra... I pytać już nie ma co, że druga, trzecia kompozycya poszły crescendo z coraz większym entuzyazmem, tak, że w końcu uniesiona Amelia, rzuciła bukiet swój do nóg zwycięzcy, który go podjął i na sercu umieścił. Oczy ich spotkały się znowu: jej z wzrokiem Maxa, jego z bransoletkami złotemi świecącemi od pereł i rubinów. Lola stała w kątku i w główce się jej kręciło, a Janko chciał co prędzej skończyć i uciekać, tak mu było duszno, tak zimny go pot oblewał. Wtem gdy już ostatnią fantazya z tematu: " Wlazł kotek na płotek" miał właśnie Max rozpoczynać, w której miauczenie kota tak doskonale naśladował, że mu w marcu żywe koty z dachów odpowiadały, fatalny wypadek przerwał, dotąd najwspanialej idący koncert. Zaturkotał o raz jeszcze przed gankiem, i wkrótce potem głos się dał słyszeć w przedpokoju: — A cóż to jest? wesele czy pogrzeb? Żółtowski, który stał przy drzwiach, poznał zaraz głos brata pańskiego, hrabiego Hermana i wybiegł przeciw niemu. W sieniach stał w istocie zdumiony illuminacyą Herman w kapocie szarej, prawie gniewny i dosyć kwaśny. — Cóż to za bale dajecie? — spytał. — To koncert, jw. hrabio. — Co? koncept? a to głupi koncept mospanie, kto pieniędzy nie ma dawać takie wieczory. Wtem i hrabia Rajmund nadszedł. Ale uściskawszy brata nie dał mu rzec słowa i broniącego się podróżnym strojem wprowadził do salonu siłą, bo tuż, tuż miało się rozpocząć owo sławne miauczenie kota; i można je było stracić. Naturalnie bogatemu Hermanowi zrobiono co rychlej miejsce dogodne, aby choć to miauczenie dobrze słyszał, wprost naprzeciw fortepianu, i naprzeciw artystów obu. Lecz gdy ta wielka postać stanęła w szeregu głową górując nad inne, Janko podniósł na nią wzrok przypadkiem; osłupiał, ręce mu na fortepian opadły: zerwał się nagle, porwał chustkę, zasłonił twarz i szybko wybiegł przez drzwi ogrodowe. Stało się to w oka mgnieniu, ale hrabia Herman doznał w tejże chwili jakiegoś wzruszenia: drgnął, poruszył się, usta otworzył i jak skamieniały pozostał. Zaczęto szeptać w sali, że akompaniującemu krew rzuciła się nosem; posłano w ślad za nim z wodą: pobiegł Otto, Martynko, ala Janka ani słychu — jak w wodę wpadł. Minęło pół godziny, godzina, nie powracał: zaczęto się niepokoić o niego. Max niecierpliwił się: nie o człowieka mu chodziło, ale o Wlazł kotka, do którego nie było komu wtórować — to było najukochańsze jego arcydzieło. Zżymał się i gniewał, ostatnia sztuka miała dopełnić tryumfu, była ognistym snopem fajerwerku, wielka, bitwą, decydującą kampanią... Pozwoliłby był Jankowi choćby skonać przy ostatnim akordzie, ale zniknąć przed tą fantazya, było najokropniejszą niewdzięcznością, najstraszniejszą w oczach jego zbrodnią. Nie wiem już coby się było z nim stało, gdyby Martynek z kąta, z rozkazu Ottona, nie wyszedł zakłopotany i przecisnąwszy się przez tłum pokornie, nie siadł towarzyszyć prima vista z pozostawionych nut, Maxowi, co zresztą nie było tak trudnem, bo akompaniament nie grzeszył ani wyszukanym kontrapunktem, ani wielką rozmaitością modulacyi. Wrażenie jakiego słuchacze doznali, słysząc najprzód te tema tak popularne i znane od dzieciństwa każdemu, podniesione do ideału wykonaniem, potem przerobione dziwacznie, coraz dziwaczniej kręcone, z towarzyszeniem miauczenia kota, szczebiotania ptaka, beczenia kozy, skrzypienia drzwi i t. p. a na tle tego wszystkiego z narodowym (jak go Max nazywał) tematem ciągle się odzywającym, z wy- danem wreszcie mruganiem kotka, które muzyka imitacyjna doskonale przypominała — było nie do opisania. Rzecz, prawdę powiedziawszy, nie miała najmniejszego sensu, ale cała się składała ze sztuczek, figlów, koziołków i dziwactw; słuchacze doszli do szału: klaskano, tupano, wołano, płakano, śmiano się, a pułkownikowa nie mając już drugiego bukietu o mało sama siebie nie rzuciła pod nogi genialnego mistrza! Opętanie było niewyałowione, tryumf zupełny, tak, że doskonale pojęty i uczuty, Max czuł się w obowiązku nagrodzić zgromadzenie odegraniem kompozycyi swej krakowiaka w piętnastu częściach, nazwanego przezeń — Wojną, Chocimską. Wszyscy jednozgodnie uznali, że hrabia miał słuszność protegując tak nadzwyczajnego talentu muzyka, który miał przejść Serwais'go, Romberga i całą, wiolonczelistów gromadę, przeszłych, współczesnych, przyszłych. Pocichu szeptano o pochodzeniu jego od udzielnych książąt: zachwyt był niezmierny, Otto jeden stał i uśmiechał się chłodno, gorzko, z politowaniem. Max powracający z bukietem, aby się przebrać i odetchnąć po trudzie i wysiłku, mijając Ottona, uderzony zimnym twarzy jego wyrazem, wstrzymał się chwilę. — Widzisz pan — rzekł z dumą — nasza publiczność ma instynkt, ma poczucie piękna; trafić jej tylko potrzeba do serca, umieć przemówić do niej. Otto kiwnął głową. — Ale co się stało z Jankiem? — Niema go? — Niema. — E! to dziwak: musiał pójść pieszo do Robowa. — Cóż? krew mu poszła z nosa? — Ja sądzę. Na tem się skończyło i nikt więcej nie pomyślał o Janku. Ale gdy po koncercie zaczęto salon urządzać do balu i goście się rozeszli po bocznych pokojach, hrabina pospieszyła zbliżyć się do mężowskiego brata, którego znalazła stojącego słupem, ze wzrokiem jeszcze skierowanym ku miejscu przy fortepianie, gdzie Janka zobaczył. — Kto to był? — zapytał gwałtownie Herman. — O kogo pytasz? — Ten młody człowiek: kto to był? — Ja nie wiem. — Ale ktoś wie, ktoś przecie wiedzieć musi, kto to był taki.... — Zaraz się zapytamy... — Posłano po Zółtowskiego: ten ruszył ramionami, odwołując się do Ottona. Przyszedł powołany Marzycki. — Jak się masz, hrabio? — Kto był ten młody człowiek, który odszedł? — zapytał żywo Herman. — Ja go nie znam dobrze — odparł Otto — zowie się Janko Zbój; przybył do mnie z Maxem, z tym wiolonczelistą którego słyszałeś; dobre jakieś, biedne, ale dumne i nieunoszone chłopię — potrzebaby się Maxa zapytać. — Więc chodźmy do niego — dodał niespokojnie hrabia — chodźmy do niego. Max spoczywał i dumał, a szczerze powiedziawszy, robił rachunek tego. co miał w kieszeniach: summy, która przechodziła o wiele jego najzuchwalsze nadzieje. Jeszcze był nie doszedł do końca assygnatek, a już przeszło trzy tysiące złotych naliczył, i owoc ten mozolnej pracy schował szybko do kieszeni, posłyszawszy nadchodzących, przybierając minę potrzebną, wycieńczonego wzruszeniem człowieka. Ocierał pot z czoła i wzdychał. Hrabia raz nań spojrzawszy poznał w nim komedyanta, bo dobrze ludzi umiał oceniać i nie dawał się wziąć na pozory: gra zresztą, już go do tego sądu przygotowała. — Przepraszam pana — rzekł poważnie — jestem bratem gospodarza, Herman Góra. Muzyk skłonił się skromnie, pewien, że brat gospodarza przyszedł aby go zblizka uwielbiać, może aby mu co ofiarować na pamiątkę lub zaprosić do siebie; po chwili przybrał minę wspaniałą, wielkiego mistrza, na którego ramionach cięży geniusz chmurą brzemienną, niewygodny gość nadziemski. - — Pozwól mi pan się spytać, kto był ten pański towarzysz, który odszedł z powodu słabości, czy nie wiem dlaczego wśród grania? — A! Janek... E! to dobre sobie chłopczysko — rzekł od niechcenia Max — biedny chłopak. W moich podróżach artystycznych spotkałem go, a dostrzegłszy w nim niejaki talent, chciałem go zaprotegować: wyciągnąłem mu dłoń przyjazną — jakiś czas jeździliśmy razem. — Ale któż to jest? — powtórzył hrabia. — Prawdziwie, ja zawsze tak jestem zajęty sztuką, a tak mało zwracam uwagi na ludzi — odparł ruszając ramionami Max — żem go szczegółowie nie rozpytywał. Młode chłopię, wychowanie niedokończone, poczciwy, prosty: ale, nic wielkiego! nic nadzwyczajnego! Ja się łatwo przywiązuję; to moja słabość: zawsze mieć kogoś muszę w opiece. — Robi to honor jego sercu! — rzekł hrabia z francuzka — ale nie wiesz pan zkąd jest rodem? — Zdaje mi się, o ile miarkować mogę, z Podola; ale najłatwiej jego samego jutro o to spytać będzie można.... Herman zasępił się, skłonił i powoli wyszedł. We drzwiach spotkał go brat w białym krawacie, stąpający pod równie prawie ogromnego tryumfu ciężarem, jak Max. Wieczór był prześliczny, szlachta poczciwa rozentuzyazmowana do tego stopnia, że kilku po nocy iść chcieli oglądać machiny hrabiego, co go nadzwyczaj ucieszyło. — Co to ci? — spytał brata. — Nic: trochę ciekawości. — Potrzebowałeś czego? — Chciałem się o coś dowiedzieć. Żółtowski odstąpił, odsunęli się jakoś wszyscy, Herman gorączkowo pociągnął brata ku oknu. — Widziałeś tego młodego człowieka? — Któremu krew poszła z nosa? — Tak jest. — Znasz go? — Nie... — To mój syn! to syn mój! — zawołał żywo Herman — to dziecko moję! — powtórzył. Rajmund osłupiał. — Twój syn! to być nie może! — On sam! on! jam go poznał! — Śni ci się! to biedny jakiś chłopak z Podola, czy tam nie wiem zkąd. Jakżebyś zresztą, poznać go mógł po tylu latach? — Moje dziecko! ale jabym je poznał wśród miliona ludzi: ja je mam w oczach jak gdybym widział wczoraj. To Bóg mnie tu prowadził, ażebym je znalazł! To on! nie ma najmniejszej wątpliwości: spotkałem wzrok jego, poznawszy mnie zadrżał, zmieszał się i uciekł.... Potrzeba gonić! biedz, odzyskać go: dawaj mi ludzi, koni — ja go mieć muszę. Wszystko co chcesz jest na twe rozkazy — rzekł Rajmund zimno, spiesząc z powrotem do gości — ale nie róbmy z tego historyi, bo się z nas śmiać będą! na miłość Boga! — A niech się sobie śmieją! — ofuknął się Herman. Powstrzymać starego było niepodobna prawie; postrzegł jednak Herman, że skłopotany i czem innem zajęty brat, zapału jego nie dzieli i zwrócił się do Żółtowskiego, którego pociągnął z sobą do drugiego pokoju. — Stary — rzekł gorąco — ratuj mnie i dziecko: ten chłopak to mój syn. Milczek który się już nieco domyślał, odrazu pojął wszystko. — Na Boga — odpowiedział — jeśli to był pański syn, a uciekł, nie gońże go, bo zapędzisz nie wiem dokąd. Nie ścigać potrzeba, ale zmusić żeby sam powrócił... Ale jakaż pewność? zkąd wiadomość? czy to być może. — Zkąd pewność? ja ją tu czuję! — zawołał Herman porywając się za piersi — ja wiem, że to był on, jam go odrazu poznał i on mnie także: ucieczka jego nie co innego oznacza. — Jeśli tak, hrabio, na miłego Boga, dajże pokój pogoni! — dodał rozważnie Żółtowski. Stary zamyślił się. — Cóż począć? — Ja wyślę kogoś tajemnie: wróć pan do salonu i siedź spokojnie. I namyśliwszy się nieco, stary zamilkł, zwracając się ku drzwiom. — A! dobrze ci tak mówić — rzucił za nim hrabia — ale jam go lat tyle nie widział, a to dziecko moje. — Chceszże je pan na wieki utracić? — zapytał Żółtowski. Hrabia padł na kanapę, zadumał się chwilę i powstał z większą jeszcze żywością. — Bądź co bądź — rzekł — nie mogę go tak opuścić: jedźmy, idźmy, poślijmy: nie może być dalej jak w Robowie — tam go znajdziemy. Nie można go było przekonać i uspokoić: w chwili gdy bal rozpoczynał się w salonach, gdy hrabia i goście przekonani byli, że przybyły poszedł odpocząć, on, Źółtowski i kilku ludzi z niemi pędzili co żywo do Robowa. Otto wysłał był już przodem Martynka, który inną, pogoń, choć pieszo, ale naprost idąc uprzedził. Otto domyślił się zaraz wszystkiego, i przeczuwał, że hrabia się nie omylił: a obawiając się, by Janko dalej w świat nie ruszył, polecił Martynkowi, aby go ukrył gdzie niedaleko i nie dopuszczał mu uciekać. W chwili gdy Martynko zdyszany dopadł dworku i wprost wbiegł do izdebki w której Janek z Maxem mieszkał, Janko już upakowany z tłomoczkiem na plecach i kijem w ręku, prawie był na wychodnem. Stał z oczyma obłąkanemi, drżący i wystraszony. — Co ci się stało? dokądże to wyruszasz? — zawołał przytrzymując go Martynko. — Idę, muszę... nie wstrzymuj mnie: każda chwila droga! — odparł gorączkowo Janek. I poczciwe chłopię, które się było sercem przywiązało do Martynka, schwycił go za szyję, ściskając ze łzami. — Ale mów, co ci się stało! dlaczego uszedłeś ? co robisz na Boga! — Później dowiesz się o wszystkiem: powiem ci tylko, że jakiekolwiek są pozory, jam doprawdy niewinny tyle ile się zdaje: jam nic nie zrobił złego, ale uchodzić muszę. Chcą mnie zakuć w kajdany: ja nie mogę; ja nie zniosę niewoli — serce mi pęknie od niej. I ze wzrokiem przelękłym odpychał od siebie Martynka torując sobie drogę, ale chłopak wstrzymywał go poczciwym uściskiem. — Słuchaj — rzekł — ja się ciebie o nic nie pytam, nic nie wiem i wiedzieć nie chcę; nie mam do tego prawa: powiem ci tylko co Otto powiedzieć kazał; wysłuchaj mnie, uczynisz sobie co zechcesz. Jakiekolwiek są powody dla których tak nagle uszedłeś z pałacu, Otto się lęka, abyś nie biegł kryć się gdzieś dalej. Dokądże udasz się bez grosza, bez opieki, sam — Kto? — On, gość: pan Janek.. — To on? — zapytał hrabia Żółtowskiego. — Zdaje się. — Jak wyglądał? — Wysoki, blondyn: ten co z panem Maxem przyjechał. — To on! Gdzież jest? — Powrócił: musi tu być. — Gdzie? — Może w swoim pokoju. — Prowadź nas. Stary pośpieszył za służącym, drzwi izby stały otworem, świeca paliła się na stoliku; świeżo rozrzucone łóżko, podarte papiery, zabrane rzeczy świadczyły, że ten kogo szukali, domyślając się pogoni, uszedł przed nią. Dokąd ? niepodobna było odgadnąć. Hrabia padł na krzesło, złamany i zbolały. Żółtowski z załamanemi rękami stanął zamyślony, nie mając odwagi wymówić słowa. — Sam tu był? — zapytał sługi hrabia. — A sam. — Gdzież podziać się mógł? po nocy? nieznajomy; dokąd poszedł? jak znajdzie drogę? Moglibyśmy gonić. — Ale gdzie zaś gonić — odparł Żółtowski — to się na nic nie zdało. On ma sto dróg, my jednę, to stara prawda; nie złapiemy go już, panie hrabio, pozwól to sobie powiedzieć: darmo. Ale zaraz ukąsił się w język, czując że nadto się rozgadał. — No, mów śmiało — zawołał hrabia. — Co ci przyjdzie z dziecka, które gwałtem pochwycisz i przytrzymasz, jeśli go miłość wiązać, nie będzie ? — Masz słuszność? ale cóż począć? dać mu ginąć? — A może znajdą się środki — rzekł Żółtowski — wszakże jadąc tu wcale się go pan widzieć nie spodziewałeś, nie wiedziałeś nawet o życiu dziecięcia; Bóg ci je dał zobaczyć, dość na tem: resztę zostaw temu samemu Bogu, niech go tęsknota i miłość same przyciągną do domu i do ciebie. I skinął na sługę stojącego ciekawie u drzwi, aby odszedł. — Ja nie lubię mówić — wysilając się dodał — słowo, to najniebezpieczniejsza rzecz w świecie: wyleci ptaszkiem, nie wciągniesz go wołem, to stara jezuicka ale dobra maxyma. No, ale na ten raz i mnie się gęba rozwiąże. Hrabio! uspokój się, pomyśl na miły Bóg, co robisz. — Widziałeś go! widziałeś — przerwał Herman -jaki piękny, jaka szlachetna twarz, jaka postawa, jak znać, że w jego żyłach poczciwa krew płynie ? A! — rzekł hrabia łamiąc ręce kościste — myślałem, że się go wyrzec potrafię, żem się go już zaparł i zapomniał, a gdym ujrzał, krew mi buchnęła do serca, poznałem go odrazu, i on poznał mnie. Lecz byłemże ja dla niego tak strasznym tyranem, tak nielitościwym ojcem? Nie czułże on serca we ranie ani dla mnie? A, Bóg mnie skarał straszliwie. Gońmy go, pochwyćmy, a wówczas... Gdy ta scena odbywała się w izdebce, Martynko ledwie Janka do chaty w pasiece wepchnąwszy, i powierzywszy starej żonie pa- siecznika, z poleceniem aby nikt w świecie o nim nie wiedział; sam pomiarkował, że mu powrócić potrzeba i udawać jakoby wprost przyszedł z Zarubiniec. Wpadł więc do izdebki i trafił właśnie na to, gdy hrabia rozwodził swe żale. Przybycie obcego nawet wstrzymać go nie mogło. — Ja nie chce go mieć, aby uczynić niewolnikiem — wołał — chcę go tylko zobaczyć, chcę znowu przez niego wejść w życie, zyskać nadzieję, nic więcej... Chcę, by dziecko moje nie żebrało chleba. Tyś go znał? — zapytał porywczo zwracając się do Martynka. — Kogo, panie? — Janka tego... — A jakże! onić tu już są. oddawna. — Jakżeś z nim? — O! jak najlepiej, bo to najpoczciwszy chłopiec w świecie! — zawołał Martynko. — Nie możesz zmiarkować gdzie się podział ? — Jakto, podział? alboż.... — Mówią, że był tu przed chwilą" zabrał rzeczy i uszedł. Martynko choć nieprzywykły kłamać, udał zdziwionego wcale nie źle: otworzył oczy, pokiwał głową. — Dlaczegóżby od nas uciekał? — spytał — cóż tu było złego? czegóżby się lękał? — Ojca! ojca! — gorzko nie zważając na nic zawołał hrabia bijąc się po czole — tak: to mój syn, nie ma wątpliwości! Porwał za rękę Martynka. — Słuchaj — rzekł porywczo — tyś go znał, byłeś z nim w przyjaźni, może potrafisz przeczuć, odgadnąć, dojść, wyśledzić, gdzie się on podział; uczyń ażebym go zobaczył, żebym z nim mógł pomówić. Martynko milczał. — Tyś ubogi — rzekł hrabia. — Nic nie mam. — Dam ci co zechcesz.... dam ci. — Ale, panie, ja darmo zrobiłbym co można. Czegóż jednak on ucieka? — Bo mnie się lęka, niewdzięczny! bo się boi własnego ojca! i poszedł na nędzę dobrowolnie, byleby nie być ze mną. Oddaj mi go, dam ci spokój i chleb na całe życie. Powiedz mu, że ja nic nie chcę, tylko go widzieć, tylko.... Martynkowi łzy stanęły w oczach, ale milczał. — Tyś go znał? — powtórzył hrabia. — Znałem go, panie. — Mówże mi o nim, jak on jest? — A! panie, to ptak, co lubi tak swobodę, wodę zdrojową, powietrze wolne, sukmanke, że dla nich oddałby skarby świata. Dziś gdy przyszło, z pozwoleniem pana, posługując temu kuglarzowi, ubrać się we frak i pójść grać do pałacu, co on się biedaczysko nazżymał, namęczył, napłakał! — A zrobił to przecie? — zawołał hrabia, któremu oczy się iskrzyły. — Musiał, dla przyjaciela. — Poczciwe serce: nieprawdaż. — Ale to serce złote, to dusza prosta i szczera, co obłudy nie zna i nie pojmuje. — Jakże mu się działo? z czego on żył? — zapytał hrabia coraz natarczywiej. — Nie, tego ja nie wiem: służył podobno, był gdzieś koniuszym, teraz to i grosza nie miał, i znowu się w służbę wybierał. Hrabia wstał i począł przechadzać się żywo. - Gdybyś ty za nim. pogonił — rzekł po chwili— on by się ciebie nie zląkł, on ci wierzy: nieprawdaż? — Być może. — Gdybyś starał mu się wmówić, że mu nic nie grozi odemnie, że ja go nie myślę więzić. Hrabia nie przeczuwał wcale, jak dobrze trafił zwracając się do Martynka; ale biedny chłopiec, któremu się zdało, że doszli jego tajemnicy, drżał cały. Herman zbliżył się do niego. — Siadaj, jedź — zawołał — goń za nim ja powrócę do Zarubiniec. — Panie — odparł Martynek z prostotą poczciwą — ja jestem cały na usługi twoje, ale nie będę zdrajcą i ponętą, którą puszczają najprzód, by zwierza do klatki wprowadził. — A któż tego żąda po tobie! ja nie chcę nic! ja go właśnie takim mieć chciałem, jakim dzisiaj znajduję; patrzeć chcę tylko na niego i kochać: oszczędzić mu bolu, starania, nędzy, które wiodą do złego. • Nie okuję go przecież, ale drżę, by gnany strachem nie zapędził się gdzie daleko: może zginąć, może się spodlić — ratuj mnie i jego. — Tak; ale ja... nie wiem gdzie go szukać. — Próbuj, jedź; czyń co ci się podoba: pomóż mi. — Panie, ja nie potrafię. Hrabia znowu upadł w krzesło milczący i łzy potoczyły mu się po twarzy. Martynek patrzał, drżał, ale wytrzymał. Żółtowski, który nań zdaleka z uwagą poglądał, może się czego domyślał; kto wie, może odgadł wszystko, ale ust nie otworzył. — Cóż tu począć? — odezwał się Martynek— gdzie mnie poślecie, gotów jestem. — Jak ci się zdaje, dokąd się mógł udać? — Jak ja go znam, nie łatwo odgadnąć — rzekł chłopak — mógł się w las rzucić bez drogi; niczego się nie lęka: fantazye ma dziwne. — Odważny? — spytał hrabia. — A! panie, mężny i silny jak lew... ! — Takim go mieć chciałem! A niewygody? - Ależ to dziecko stepu i dusza kozacza, jak się sam nazywa. — To cud, to moje dziecię! I stracić je! Gdzież on? gdzie on, mówcie! ratujcie! — wołał Herman. — Jego, panie i szukać darmo, i znaleźć trudno, chyba trafem. Jeśli mi każecie probować, sprobuję, ale nie ręczę — odparł Martynko kłamiąc coraz śmielej. — Potrzebować będziesz pieniędzy — przerwał hrabia — i ty, i on jeśli go znajdziesz, bierz.... Przywyknienie do skąpstwa wstrzymało hrabiego. — Słuchaj, Żółtowski — rzekł zapytując go wejrzeniem — czy Martynkowi zaufać było można? Na co stary ruchem odpowiedział, że był nieposzlakowanej uczciwości. Wiele mam dać? — Co pan chcesz? — Daj mi pan z pięćdziesiąt złotych — rzekł Martynko namyślając się — potem się obrachujemy. — Głupiś, dzieciaku! — zawołał hrabia — masz tysiąc, nie żałuj! płać, przepłacaj, najmuj, śledź, bylebyś rai go odszukał, a gdy znajdziesz..... — Jeśli go znajdę? — Daj mi znać, żebym mu przysłał ile zechce. Ja go nie zobaczę, póki się sam nie przekona, żem dla niego nie myślał być tyranem, że jest wolnym i będzie wolnym.... Martynko przelękły obracał w rękach pieniądze. — Ale jakże? zaraz? — Jedź natychmiast, spiesz... szukaj, nie dawaj mu się oddalić. Lub nie: powiedz mi jeszcze co o nim? — Cóż powiem panu: serdeczny chłopiec. — Ma rozum? — Ojciec Otto mówi o nim; on kocha go także bardzo.... — A, prawda, spytam Ottona; ty wybieraj się i jedź co rychlej, a pozwólcie mi tu zostać w tej izdebce, w której są jeszcze ślady po nim, biednem dziecięciu. — Ot, jeszcze kij jego w kącie! — rzekł Martynko — sam go tu wystrugał. Herman pochwycił w ręce drżące kawał drzewa, ścisnął gwałtownie i oczy weń wlepił, jakby z niego miał coś o tym, który go nosił wydobyć, dowiedzieć się; znowu dwie, łzy błysnęły mu na powiekach. Wtem wszedł Otto, który zdala dotąd trzymając się, czatował: hrabia rzucił się ku niemu. — Siadaj — rzekł — ty mi więcej, ty mi lepiej o nim rozpowiesz. Żółtowski mrugnął na Martynka i wyszli z nim razem, zostawując ich sam na sam. Otto usiadł spokojnie, siwiejące włosy przerzucając ręką żylastą. — Mówmy jak starzy towarzysze szkolnej ławy — odezwał się Herman — znasz mnie i moje dzieje; Bóg zrządził, że jego poznałeś: powiedz mi, zaklinam cię, jakim on jest? Żyłeś, z nim, potrafiłeś ocenić. — Nie wiem czy jest synem twoim, choć ta ucieczka coś dowodzi — rzekł Otto — nie myślę kim jest, ale to chłopak wielkich nadziei; dusza najpoczciwsza, szczera, prosta, uczuć szlachetniejszych trudno, tylko dzieciak: sierota rozmiłowany w swej swobodzie, i jarzma, które społeczeństwo wkłada, nałożyć nie chce i nosić nie umie. Ja, com je także ciągle z karku otrząsał, nie będę tu dobrym sędzią; dla mnie on ideałem, choć przyznam ci się, nie wiem co życie jeszcze zrobi z niego. Z takich ludzi rodzą się i bohaterowie i rozbójnicy Szyllera: wielkie charaktery i wielkie zbrodnie. Jest z czego uczynić posąg Apollina i Satyra. — A kochać on umie? — spytał hrabia. — Do zbytku: dowodem, że taką lalkę na sprężynach jak ten Max pokochał, pomagał mu, służył i dał się zawojować. Widziałeś dziś Fermera, gdy oblókł rolę natchnionego, grając Wlazł kotka... a przecież Janko go kochał. — To źle! to źle: miękki więc jest! — Nie, ale umie kochać i potrzebuje się poświęcać. — I będzie ofiarą, mimo wszystkiego — rzekł hrabia zamyślony — będzie ofiarą, nic go nie wybawi. Tacy ludzie są wyjątkowi i zawsze im źle na świecie; on zginie biedny: tego właśnie chciałem hartując go uniknąć, ale dziej się wola Boża. Rozmawiali tak długo jeszcze, bo hrabia z pokoju tego wynijść nie chciał i dzień świtał, gdy nareszcie Otto namówił starego, aby się Dołożył. Paweł stary zrozpaczony oddawna, przybywszy z Zarubiniec posłał był łóżko, i czekał drzemiąc i płacząc nad pościelą, nie pojmując co się spokojnemu panu stało. W pałacu tymczasem nie mogły ujść baczności przybyłych sąsiadów ruchy, które zaszły w sali; wieść o związku jakimś między ucieczką Janka a nagłym wyjazdem hrabiego przetworzyła się w dziwną bajkę: szeptano sobie o osobliwszym jakimś wypadku, który jedni drugim podawali, coraz poczwarniejsze tworząc z niego opowiadanie. Dodało to trochę ożywienia i gorączki zabawie, ale wielu też powarzyło i napełniło niepokojem, bo nic pewnego dowiedzieć się nie było można. Tylko Max i pułkownikowa, których zaraz zapoznano z sobą, wcale nie zważali na to, co się wkoło nich działo. Amelia ginęła z niecierpliwości, żeby się zbliżyć do wielkiego artysty; Max czuł, że się spotkał z fortuną na rozdrożu i że szło tylko o to, aby ją pochwycił za włosy, tojest za serce: oboje równie obawiali się zawodu i drżeli zbliżając do siebie. Max, jako bardzo porządny człowiek, choć artysta, po formalnej prezentacyi, nim dalej zaszli, pod pozorem wody poszedł rozpytać się dobrze, co za jedna była ta pani pułkownikowa. Trafił na młodego człowieka dowcipnisia, który mu ją w dwóch słowach odmalował. — Ja panu powiem --rzekł — tojest wdowa po pułkowniku Z..... i po czterdziestu latach umarłych; ale że nigdy nie była ładną, nie jest dziś brzydszą jak przed dwudziestą i podobno już na to rachować można, że nie zbrzydnie i nie postarzeje. Widziałeś pan jej figurę? stanik klassyczny, ręka i nózia skulpturalne, ubiera się jak moda, tańcuje jak niemiecka sentymentalna baletniczka, szepleni trochę mówiąc, lubi zapachy, nigdy nie miała widocznego kochanka, ale i to dodać potrzeba, że ma gdzieś niewidocznego także synka — po nieboszczyku pułkowniku... Majątek czysty, dobrze urządzony, wart pół miliona komu niepotrzeba, może więcej; w brylantach, tyftykach i innych precyozach i remanentach, ni licząc różu i bielidła, jest pewnie jakie sto tysięcy jeszcze. Młoda sercem, ospowata po dniu. To mówiąc ukłonił się i na pięcie wykręciwszy, zniknął. Główne punkta dawały informacyą zadowalniającą dla Maxa, który zaraz powrócił do niej przybierając minę artysty, dla którego świat stał się pieprzeni i assafetydą. Zwykły to kolor tych co się chcą uczynić zajmującemi, nim się raczą dać w sobie zakochać. Oprócz tego Max udawał człowieka mocno od losu prześladowanego, dziecko rodziny niegdyś znakomitej i zamożnej i t. d. Resztę miał dopełnić w miarę objawiającej się potrzeby. Amelia ze swej strony miała grać rolę doskonale wyuczoną praktyką lat kilkunastu, kobiety czułej, bardzo nerwowej, potrzebującej kochać a dotąd nigdy nie kochanej, mającej zaoszczędzone w głębi serca nieprzebrane źródła afektów. Dość im się było zbliżyć, przemówić, porozumieć aby zgodzić z sobą: wieczór był stanowczym. Max przypatrzył się, że choć ospowata, wcale nie była brzydką i dość miłą; ona, że był młody, ładny i egzaltowany, wzięła bowiem artystyczną blagę za dobrą monetę. Mówili z sobą tylko ciągle i prawie wyłącznie i pułkownikowa zaraz go nazajutrz do siebie zaprosiła. Reszta nocy zeszła na skokach, do których z widocznem nadskakiwaniem służył Max pułkownikowej, puszczając się z nią w walce i polki, w których bicie żywe czułego jej serca mógł na uczynku pochwycić. Hrabia szlachtę przyjmował serdecznie i karmił a poił natarczywie, co dało wielu do myślenia, że ma zupełną kwalifikacyą na marszałka, i mógłby nim być bardzo. Pani domu i Lola gościnne były, ale jakby pomieszane i smutne. Dziewczęciu stał w oczach ów blondyn z takiem wejrzeniem poczciwem i słodkiem, który znikł nagle, i rumieniła się przed sobą myśląc o nim; hrabina sama wolała zawsze ciszę, modlitwę i pokoik z oknem na ogród i bzy swoję; tłum ją wcale nie bawił, wzdychała do samotności, do której nawykła. Nadedniem już goście się rozjechali, a Max pomógłszy pułkownikowej wsiąść do karety, którą obejrzał okiem przyszłego już właściciela, pożegnawszy gospodarza, rozmarzony nadziejami, poleciał spocząć do Robowa. Wszyscy spali i cisza panowała w małym dworku, wieśniacy tylko ze dniem do pracy wstawać poczynali i gdzieniegdzie żurawie studeń piszczały, lub krówka wypuszczona na podwórko porykiwała ku stadu, z którem wyjść miała na rosę. Ponad ziemią lekki opar się unosił i z mgły tej wpół przezroczystej, krajobraz wychodził cudnemi sinawemi barwami przedwschodu odziany. Na Maxie drzemiącym po winie, po koncercie, po rozmowie z pułkownikową, owacyach i nagłem zbogaceniu, natura nie mogła czynić wrażenia; brał się tylko co chwila za kieszenie i przemyślał co miał wieczorem mówić uroczej wdówce, aby ją podbić zupełnie. Zsiadł przed gankiem napół pijany i wtaczał się we drzwi, gdy na ławce postrzegł Ottona; który nie mogąc zasnąć, sam jeden siedział z głową o kolumnę spartą. — A to co jest? — zapytał. — Siedzę i odpoczywam — rzekł Otto — ale idź cicho, bo mamy gościa, hrabiego Hermana, który niedawno się położył: nie przerywaj mu snu, proszę. — A on tu co robi? — Ciasno było w pałacu, przyjechał do mnie. — No, a Janek się znalazł? — Niema go. — Cóż to jest? uciekł? z jakiego powodu? — Nic nie wiem. — To coś niepojętego. I przysiadł Max na ławie szukając powodu do wywnętrzenia i przechwałek. — Czy zabrał i rzeczy z sobą! — Zabrał i poszedł nocą. — Wszakżem mu nic nie zrobił? — To fantazya jakaś. — Dzień cudów i dziwów: mógł przecie poczekać żeby się koncert skończył i pożegnać ze mną; ale to zawsze pół-waryata! Nie lubiąc kłamać i pół gębkiem chwalić, chciał Otto uniknąć mowy o koncercie, ale artysta nadto pił pochwał, które, jak inne napoje fermentujące budzą pragnienie, żeby nie pożądać ich jeszcze; sam więc zwrócił rozmowę na tryumfy swoje. — A tak! — rzekł — mówiłem i powtarzam, jest u nas poczucie piękna; dowodem moje wczorajsze wystąpienie przed tem wieśniactwem próstem, nieuczonem a uczucia pełnem, od którego byłem tak gorąco zrozumianym. Tego wieczora nigdy nie zapomnę: wiesz, że około sześćset rubli się zebrało! Olbrzymio! Otto się uśmiechnął. — I w dodatku — rzekł — rozkochałem się. — No, to się rozumie, że w pułkownikowej — przerwał Otto. — Zkąd wiesz ? — Bo to jest jedna kobieta, na której miłość wszyscy ludzie młodzi prócz mnie, chorują zawsze po pierwszem widzeniu, od dziesięciu dni do dwóch miesięcy. Max się obraził. — Kobieta zapoznana! — Kobieta bardzo zacna, ale chora.... — Co? reumatyzm? — spytał na seryo Max. — Nie, choroba sercowa: chce być kochaną jedynie, wyłącznie, gwałtownie i wiekuiście. — Ma słuszność, taka tylko miłość jest miłością. — Niezawodnie, ale ten kwiat nie wyrasta i nie kwitnie w czterdziestu leciech, chyba zasiany w dwudziestu... zapóźno... — Nie — rzekł Max — nie: zawsze czas kochać. — No! to co innego — odparł szydersko Otto. — Jakto, co innego? — Wiesz, że ma pół miliona... — Najprzód, nie wiem; powtóre, to mi uwłacza... — Oh! dajże pokój; to pochwała twego rozsądku — uśmiechnął się Otto. — A! ci zimni ludzie! ci zimni ludzie! — zawołał Max bijąc się w czoło. Otto, który codzień chodził na cmentarz do grobów narzeczonej i ojca, choć nikt o tem nie wiedział, uśmiechnął się szydersko. — Dam ci dobrą radę — rzekł po chwili. — Jaką? — Pułkownikowa potrzebuje pójść za mąż koniecznie; jeszcze pół roku, rok najdalej, a wyda się za młodego ekonoma lub pisarza gorzelnianego; ożeń się z nią, będziesz mógł próżnować i. muzykę porzucić: to dla ciebie dobra partya. Max zagryzł usta, zniósł ten sarkazm i poszedł gniewny, mrucząc, do swojego pokoju. Tu rzucił się na łóżko dumając o Amelii i usnął. Amelia też nie miała w życiu szczęśliwszej chwili nad podróż swą z Zarubiniec do Danowa... W pół drzemiąca, w pół marząca na jawie, napół i we śnie, przez całą drogę widziała przy sobie artystę, który jej szeptał pół słowa czarowne, jakich się dźwięku nie zapomina nigdy. — Melciu droga, ja cię kocham, ja wiecznie kochać cię będę... jam twój... Drogą życia kwiecistą pójdziemy dalej razem z dłonią w dłoni, z okiem w oku... Ty sparta na mojem ramieniu, wsłuchana w pieśń moję, ja wpatrzony w twoje oczy... — Stało się — rzekła wysiadając senna w ganku: jeśli on zechce, jeśli mnie zrozumie, będę jego! Niech świat mówi co chce, niech ludzie rzucają kamieniami, i mnie się kropla szczęścia z czary, której usta nie tknęły, należy... I odpinając bransolety, rzuciła się w fotel szepcząc pocichu: — Ten lub żaden! Biedna, a! jakże wybrała! * * * W ciemnym gaju, wśród którego opasana plecionym płotem, tarniną obwarowanym, stała w sadzie owocowym pasieka, Janek przed chatą przechadzał się niespokojny. Słońce wschodziło na świecie i złote jego promienie na wierzchołkach drzew się czepiały, gdzieniegdzie przerzynając gąszcze, lśniły się na zlanych rosą obfitą liściach traw i ziół lasowych: ale w pasiece mrok był jeszcze i chłód poranka, a każdy krok na trawie znać było w otrzęsionych z rosy listkach. Pszczółki już gadały, już się budziły robotnice, już je wabił zapach rozkwitłych łąk i ziół, i ule okryte na chwilę czarnemi ruchomemi plamkami, wnet opustoszeć miały. W gaju ptastwo już także było przy pracy dziennej, słowik nocnego strażnika dośpiewywał pieśni, dzięcioł kuł nieborak próchno, drobne ptaszęta szły na żer w pole, silniejsze na łowy, a ci co nocą plondrują, do jam i dziur "wracali. Dzień wschodził pogodny. Janek co ledwie był trochę usnął na sianie które mu podesłano, niespokojny krążył przed chatą. Nie czuł się tu bezpiecznym: w polu, na równinie, w ruchu, byłby wytrwał; ale tu zdawało mu się, że jest zamknięty. Chata trąciła niewolą, ukrywaniem się, bojaźnią, poczciwa dusza męczyła się tym stanem. — To on był, to on! — mówił do siebie Janko — wszakżem powinien był przeczuć, że w domu brata mogłem go spotkać, choć tam oddawna nie bywał. To on! też same oblicze zwiędłe, straszne, surowe, tylko starsze: lata na wyżółkłem czole wypisały mu jego sieroctwo. To też same usta, które mi się nigdy, nawet w kolebce nie uśmiechnęły, co mi groziły i szydziły ze mnie; to to oko straszne i piekące: to on! to on! I obok tej twarzy, z nigły wspomnień, jak w krajobrazie z za tumanów sioło zielone, wsta- wała druga twarz uśmiechnięta, tak piękna, czysta, święta, łagodności i dziewictwa pełna, jakby nie z czarnej ziemi wyrosła... Janek nie wiedział nawet kto. ona była, ale tak mu się wpiętnowała w pamięć, w serce, że może jej był winien, iż odrazu uciec nie potrafił. — Ja tu ją może jeszcze znajdę, zobaczę — mówił do siebie — bo drugiej takiej na świecie nie ma i być nie może. Twarz pięknej Loli i oblicze ojca przelatywały przed nim jak dwa sny biały i czarny: drżał i bał się i coś go nazad ciągnęło. ... — Potrzeba było uciekać — mówił do siebie — daleko, w tę Ukrainę stepową, między dzieci pustyni, i znowu tam na dzikich hasać koniach, spać na gołej ziemi, ubić w sobie marzenia: zapomnieć, zapracować się. Tamby mnie nikt nie dogonił, nie poznał, nie znalazł. I tam są, oczy niewieście i serca kobiece i toż życie w szarej sukmanie, co tu w odzieży jasnej, tylko prostsze i bliższe Boga i szczersze. - Nie! tu nie moje miejsce, tam! ztąd iść trzeba: tu duszno i straszno. Mówił tak chodząc, gdy zaszeleściało w krzakach i nim się zdołał ukryć, przelękły jak zbrodniarz, ukazał się poczciwy Martynko, zmokły, oblany rosą i skutkiem nocnych przygód do których nie był przywykły, z febrą okrutną, co go właśnie trząść poczynała. Zbladły, jeszcze się biedak brzydszy i biedniejszy niż kiedy wydawał, aż Janek poznawszy poskoczył ku niemu przestraszony, wołając: — Co ci to jest? — Ot, nic, tylko febry dostałem. — Co ci zrobić na to. — Nic, chodźmy do chaty bo mi zimno, bardzo zimno, ale za chwilę przejdzie gorączka i lepiej mi będzie — uśmiechnął się pokrywając cierpienie poczciwy chłopak. — A co słychać? — spytał Janek. — Nic. — Gonili za mną? — Nie. — Nie? pewnie? — Możesz mi wierzyć: płakali po tobie, nie ścigali cię wcale. — Płakali! — zawołał Janek — po mnie! kto? — Ojciec. Janek się uśmiechnął. — O! — rzekł cicho — tych oczów nigdy łza nie nawiedziła. — Mylisz się; ale wnijdźmyno: ja sam łzy widziałem. Janek zamilkł, ale z nieufnością widoczną wszedł za Martynkiem do chaty. — Słuchaj — rzekł — jeśliś tu po to przyszedł żeby mnie nawracać, czas stracony; nadto blizkie jest jeszcze moje dzieciństwo, bym o niem mógł zapomnieć. Darmo: nie mów mi o tem! — Ale ja wcale nawracać cię nie myślę, ale i kłamać nie mogę — odparł Martynek. Wszedłszy do chaty, Janko zaprzątnął się około chorego, położył go, okrył, otulił i pobiegł ognia rozpalić, aby mu co ciepłego zgotować; w tych razach jak to Max doświadczył, Janko był jedyny, czynny, niezmordowany, wesoł, gdy mógł pracować i służyć komu. Martynek aż płakał upokorzony, ale wstać nie mógł, bo febra coraz go mocniej rozbierała. — Mój Janku — rzekł w ostatku po długiem milczeniu — wyrzucałbym sobie, gdybym co skrywał przed tobą. Janek pobladł. — Opowiem ci jak było wczoraj — dołożył chory — trzeba żebyś wiedział wszystko. Bądź spokojny, nie byłem zdrajcą i nie będę. Tak począwszy Martynko opowiedział gorąco całą swą ze starym rozmowę, powtórzył słowa jego, opisał łzy i wzruszenie. Syn słuchał go z uwagą, z ciekawością, ale na twarzy jego, po której raz długa łza przebiegła, także nie widać było skruchy i żalu. Martynek kończąc wyciągnął doń rękę podając mu pieniądze ojca, ale Janko je odtrącił. — Teraz ty mnie posłuchaj — rzekł powoli — co się stało, odstać się nie może; jam dziś już syn biedy i niedoli, a nie paniątko tam jakieś; powrócić do nich nie chcę, nie potrafię, bobym nie wyżył z niemi: jam znękaniem wypchnięty został z tego świata, wyszedł i poślubił sobie inny. Wpośród nich czuję się obcy, smutny, nie swój, zmęczony; dopiero gdy dłoń podam uzno- jonemu wieśniakowi, gdy z nim siądę gwarzyć na mogile, gdy pasę konie, gdy w lesie głuchym słucham śpiewu Bożych dzieci, jestem w swoim żywiole i szczęśliwy. U nich miłości nie ma, wiesz co jest - próżność tylko. Myślą: to ostatni imienia spadkobierca, przelejmy nań troski nasze, imię, nędzę i niewolę, włóżmy nań pęta, któreśmy sami nosili. Starzec schodzi do mogiły, odpędził co kochał, zostaje sam, chce mieć kogoś, by dręczyć i komuby spadek swej dumy i osamotnienia przekazać. Ja nie chcę ich przyjąć; szczęśliwy jestem jak jestem, grosza nie tknę, bom go nie zapracował, bo ten grosz związałby mnie i spętał na wieki. — A! gdybyś ty widział łzy starca! — rzekł Martynko. — Łzy, i ja płakałem — odparł chłopak, — a łzy z różnych źródeł płyną! Jam już urosł sierotą i sierotą zostanę. Chował mnie na włóczęgę, co się nie zlęknie niedoli ni pracy, otoż mnie nim ma. Janko chodził żywo po izbie. — Ale ty mnie nie zdradzisz — rzekł do chorego. — Ja? możeszże posądzić? — Nie! nie! ty nadto jesteś biedny. Któż wie? może gdyby tu przyszli do mnie, uległbym, upadł, dał się związać i zabrać, ale życia zmienić nie chcę: tak mi lepiej. — Pomyśl jednak.... — Myślałem nieraz — jam swobodny, jam sobą., tu nic nie krępuje ni myśli, ni woli... tam__ Ty jeszcze wzdychasz do tego świata, bo go nie znasz, ja go odpycham, bom skosztował. — Dziecko, szaleńcze! — Tyle w człowieku dobrego, co szaleństwa — rzekł Janek — u was się szałem nazywa, co wychodzi z powszedniego błędu i płaszczyzny. ale ja nic od nich nie chce. — Oni chcą od ciebie, i nie tak wiele jak sądzisz! — Jakiem prawem? — przerwał Janko. — cierpiałem jak cierpi dzikie zwierzę, co odejść od gniazda nie może; dziś dostałem skrzydeł, odleciałem... w świąt: Bóg tylko jeden ma prawo spytać mnie dokąd i po co? Nie można było mówić z nim więcej. — Bądźże spokojny — rzekł Martynko — siedź tu, ja cię pewnie nie zdradzę. Potem poczęli gwarzyć po młodemu swobodniej, o ile choroba pozwalała jednemu, drugiemu obawa i wzruszenie. Przed oczyma Janka przelatywała ciągle ta twarz dziewicza prześliczna, o której zapomnieć nie mógł. — Powiedze mi co o Maxie? — spytał Janko. — Max pan, kieszenie ma pełne złota i upił się pochwałami do syta. Na dziś wieczór zaprosiła go jakaś pułkownikowa. — O! serce ma z wosku — rozśmiał się chłopak — to się zaraz zakocha w niej szalenie. Ale przypomniawszy sobie wrażenie jakie na nim zrobiła nieznajoma, spuścił głowę i umilkł zawstydzony. Dotąd dziki Janko nie znał tego uczucia, choć przebiegł swobodny kawał świata, a ładnego chłopaka tysiąc razy wabiły dziewcząt oczy i uśmiechy. Nieraz już czarne, ogniste wejrzenie niepokoiło go temi obietnicami, które się nigdy nie dotrzymują; nieraz w drżącej dłoni miał malutką rączkę, która mu się narzucała uściskiem, ale naówczas zawsze strach go jakiś ogarniał: jakby prosząc o miłość, życia od niego żądano, uciekał przelękły, tęsknił, zapominał oczów, uśmiechu i dłoni, która magnetycznie taki weń ogień przelała. Pojęcie jego o miłości było takie, jakiego się czyste a poczciwe chłopię w kozaczych stepach mogło wyuczyć z piosenki; wiedział o niem tyle, co wie śpiewak dziewiczy, co mówi bajka i podanie. O ucho jego nie obiło się szyderstwo swawolne, którego, słysząc je nawet, nie bardzo rozumiał; ale się wsłuchał w te tęskne dumy, w których chmury noszą poselstwa kochanka, ptaki wieści krwawe, cały świat dzieli ich bóle i łzy. W tych pieśniach zawsze miłość i uścisk kończą się śmiercią i mogiła, i dwie dusze płacząc ścigają, się potem za grobem, męczą, tęskniąc za sobą. W pieśniach ludu nawet nie zepsutego jest ta miłość niepodobna, którą czasem spotykamy w książkach naszych; ten sam ideał, tylko tam piękniej ubrany, tu prozaiczniejszy i zimniejszy. Janko pojmował miłość tylko taką stepową., wielką, jedną, niezmierną, ale więcej się jej obawiał niż pragnął. Dusza jego bała się nawet tych pęt, które na nas kładzie uczucie.... 'Gdyby dwoje skrzydeł na barki, gdyby zaraz jedna szata z chmury i precz ze świata ze skarbem ulecieć w górę, myślał czasami; ale żyć, by codzień się psuło to, co chwila uczyniła już tak doskonałem, że większem i piekniejszem być nie może; żyć, by miłości dać zwiędnąć i zatonąć w ziemskim kale, a!! to lepiej nie kochać! On chciał... ale to było dziecię stepu, a co marzą orły na mogiłach, krucy w chmurach i ludy młode, i młodzieńcy budzący się do życia, tego pióro z trupiego wyrwane skrzydła, nie spisze. To pioruny piszą w niebie, to jęczą, lasy w noc głuchą, tego wybyście panie i panowie moi, nie zrozumieli. A jednak ilekroć dziecko stepu chciało pójść nazad w ten swój świat, nazad go ku ohydzonemu ciągnęła ta twarz zjawiona, i przykuwała uśmiechem, jakby mówiła do niego: — Ja umrę po tobie w tęsknicy. Coś było w głębi tego uczucia niosącego z sobą przekonanie, że się ono opłaci wzaje- mnością, że się nie urodziło same, że źrenicą co je zapaliła, szukała widma przed sobą, i zapłonęła tęsknotą, bólem, pragnieniem. — Dobrze więc — rzekł Martynko — rób sobie co chcesz, ale po cóż masz od nas, co cię kochamy, uciekać, kiedy tu nic ci nie grozi? — Jakto? myślisz, że zostać tu mogę? to historya. nadto głośna, zwróciła na mnie oczy; niepodobna. — Historyi żadnej nikt nie wie, ty z nami możesz pozostać tak swobodny i spokojny jak w stepie. Czyż ci tu z nami nie lepiej ? Janko się zadumał. — Przecież wszyscy wiedzą, domyślają, się przynajmniej kto jestem? — Nikt, prócz mnie: Żółtowski może. Twój ojciec nie chcąc ciężyć nad tobą, jutro powraca do domu. Pocóż uciekać gdy nikt nie ściga, gdyś nieraz mówił, że ci tu dobrze, żeś się do nas przywiązał; gdy wiesz, że Otto kocha cię jak dziecko własne, ja — jak brata, jeżeli taki biedak jak ja ma prawo kochać hrabiątko. — O! dajże mi pokój! Ja tę skórę tygrysiąco do mnie ludziom przystąpić nie dawała, zrzuciłem już dawno, jam prosty chłopek, co chcesz, tylko nie hrabia. Ale przypuściwszy, że mnie nawet nie okują w kajdany fraka i rękawiczek, co ja tu będę robił? — A co tam dokąd lecisz? — spytał Martynko. — Pójdę konie ujeżdżać znowu. — To i tu coś podobnego ci znajdziemy, a czyż nie pochlebiając sobie, Otto a choćby ja, po koniach i bydle, nie byli ci na co potrzebni ? — Ale ja się tu boję! — Dziecko jesteś. — Ty nie wiesz co klatka: jam w niej mieszkał! Ale zawsze zostanę i spocznę, a potem, zobaczymy. Martynek coraz silniejszych dostawał dreszczów, więc się skończyła rozmowa, bo Janek postrzegł jak się na nią zmagać musiał, i wyszedł przed chatę, czując, że mu w niej było duszno jak w więzieniu. * * * U hrabinej nazajutrz po uroczystości znowu się rozpoczęło życie dawne, spokojne i ciche. Mąż ożywiony na chwilę niezwykłem zaprzątnieniem powrócił do swoich machin i Malczaka, który miał tę zgryzotę, że mu Max nie dotrzymał sowitego datku i zbył go bardzo oszczędnym podarkiem. Ukryto przed kobietami całą, historyą kuzynka, którą i dla innych: starano się wytłumaczyć, opowiadając o nagłej jego chorobie. Spieszne oddalenie się hrabiego Hermana do Robowa składano na jego dziwactwo, trochę i ciasnotę i niewygodę Zarubiniec. Żółtowski tak zręcznie jakoś potrafił to milczeniem i rzucanemi pół-słówkami ufarbować, że po długich szeptach i domysłach wszyscy się przekonali, iż to co brali za dramat, było bardzo prostem qui pro quo. Więc choć tam po sąsiedztwie sobie gwarzono, w pałacu już było cicho. Hrabia Rajmund ruszając ramionami, obojętnie pracował około swojego młyna bez kamieni, hrabina się modliła, Lola nie domyślała niczego. Ale wczorajszy wieczór dla Loli zbyt był obfitym w wypadki, by nazajutrz po nim mogła być tak spokojną, jak matka, która wróciła do swoich pacierzy, podlewała swe kwiatki szeptała różaniec z radością Wchodziła znowu w to ciche, jednostajne życie, które samo tylko zranioną duszę ukołysać może. We dwie siedziały w pokoju, matka modliła się pocichu, żywa Lola wciąż ją zarzucała pytaniami; wspomnienia wieczora snuły się jej po głowie jak fantasmata snu gorączkowego. — Moja mamo, ale bo ty mnie słuchać nie chcesz. — Owszem Lolciu, mów. — Uważała mama jak ten pan Max grał? czy to było pięknie, nie wiem; ale mnie się zdaje, że prawdziwa, wielka i piękna muzyka, powinna być spokojna, majestatyczna, prosta jakaś, uskrzydlona i wyanielona; jak powiada poeta, a nie taka roztrzpiotana i płocha. — To prawda, moje dziecko. — Bo jużciż muzyka co gra nam do tańca, to grajki, to granie, to świergotanie muzyka, a potem, mamciu; ale mamcia znów nie słucha? — Ale owszem, słucham Lolciu; jakaś ty dziwna! I pocałowała ją w głowę. -- A potem, co? — A potem, ten pan, ja nie wiem czy on tak bardzo czuł, ale mnie się zdaje, że on trochę grał komedya i smyczkiem i sobą? — Może to go już tak Bóg stworzył ? — Bo gdy kto czuje, to z uczuciem prawdziwem przychodzi, mamciu kochana, i bojaźń, i wstyd i rumieniec. Ja przynajmniej czuję, gdy mi się na łzy zbiera, gdy mnie co wzruszy, gdy się gorąco modlę, to mi twarz pali i chciałabym schować się pod ziemię z tym skarbem wesela czy boleści. Ale tak wystąpić, rozedrzeć pierś i pokazywać ją za pieniądze! moja mamciu, słyszy mama? — Ale słyszę, i cieszę się, bo masz słuszność. — Więc on nie pięknie grał? I mnie się to nie bardzo podobało. — A dlaczegoż pułkownikowa mdlała? — Ale czyż mdlała? — Widziałam, była w extazie! — Ale bo, widzisz dziecko moje, są dusze tak podrażnione życiem.... — Doprawdy są tajemnice, których ja nigdy nie pojmę; więc na takie dusze i fałsz działa jak prawda, i udanie jak uczucie? — Te dusze są jak rany, które i uderzenie i pogłaskanie równo boli. — A! jak to mamcia ślicznie powiedziała! — Ślicznie! gdzież tam! — i uśmiechnęła się hrabina całując w czoło dziecię, — nie pięknie, ale może prawdziwie. Gdy się rana zasklepi, a była głęboka, później już traci czucie na razy i pieszczoty. — Smutna to rzecz życie! — westchnęła Lola myśląc o młodym chłopaku. — Ale co to się stało temu drugiemu, moja mamo, czego on uciekł ? — Nikt tego nie wie, zdaje się, że zachorował. — Czy mama go uważała? — Trochę zdaleka. — Jaki on był piękny, kiedy wyszedł taki drżący, taki różowy cały, a taki silny i tchnący jakąś prawdą. Przy nim ten Max zupełnie wyglądał jak ów kuglarz, mama wie, co to tu kiedyś sztuki pokazywał, eins, zwey, drey, nawet rękawy miał tak zatoczone jak on. Hrabina zaczęła się śmiać mocno. — Jeszczem tak pięknego mężczyzny nigdy nie widziała w życiu — rzekła naiwnie Lola, przywykła z każdej swej myśli przed matką się tłumaczyć. — Przysięgłabym, że musi być poczciwy i dobry. — Moja Lolciu, co ty też pleciesz? — A jużciżby mi się tak nie podobał, gdyby był nic dobrego! — [dokończyła śmiejąc się Lola. — A! ty główko szalona! — Moja mamciu, ja ci się pewnie modlić nie daję: każ mi milczeć? — To prawda, ale ja lubię? szczebiotanie twoje. — I ty się tyle modlisz, mamciu, że doprawdy ja się boję, aby już zanadto dusza twoja na tych skrzydłach modlitwy od nas nie odleciała. — Moję dziecię.... — A co ja jeszcze mamci powiem, oto, że mi się ta biedna pułkownikowa jakoś bardzo nie podobała: wydała mi się jak Max. Wszakże to ja byłam dzieckiem, gdy ją pamiętam takuteńką, jak teraz, więc ma lat.... — Ale co tam, Lolu. — Ale nie, policzmy: ma czterdzieści pewnie. — Ja tam nie wiem. — Jakto mamcia nie wie? Mamcia wie doskonale, tylko nie chce powiedzieć... Taka stara a chce być młodą,; mnie się zdaje, że to nieprzyzwoicie, bo na cóż jej to? na cóż młodym chcieć ich młodość zabierać? — Cóż im to szkodzi? — A jakże, mamciu, szkodzi! Jużciż naprzykład gdyby sobie była starsza, toby się w niej nikt nie kochał, a tak może się kto rozmiłować, coby mógł młodszą, dla siebie stworzona, ukochać. — Lolciu, co ty pleciesz? — Ale moja mamciu! ja rachuję! Hrabina zamknęła książkę, położyła różaniec, nie było sposobu się modlić: przysiadła się do córki. — Moję dziecko — rzekła smutnie — ja nie lubię gdy ty tak mówisz o tem kochaniu. — Ale dlaczegóż ja, mamciu droga, nie mam o niem mówić, kiedy myślę? — A na cóż dziecko myśli? — Alboż ja wiem, muszę; przychodzi mi to ot, sama nie rozumiem jak, z kwiatka, z powietrza, z listka co leci, z ptaszka co śpiewa. Czasami wstaję ze snu z tą myślą, a przecież anioł stróż stał nademną, modlę się i w modlitwie są słowa.... — Pleciesz, pleciucho droga. — Alboż to co złego? — Nie! ale zaprzątnąwszy sobie tem głowę i serce podrażnisz, jak pułkownikowa. — Ale nie! tak, nigdy! — Pewnie, z takich trzpiotowatych główek jak twoja, rosną potem biedne jkobiecięta jak tamta.... — No, ale cóż to złego, wszędzie a wszędzie jest ta miłość. — To prawda, jest jej nadto. — No? a mamcia nie kochała papy? — I kocham go jeszcze. — Ale dawniej ? to było inaczej ? — Nie, tak samo. — To bardzo ładnie, ale nie tak jak w książkach i nie tak jak ja myślę. — Ale książki kłamią, moje dziecko i ty się bałamucisz. — Jakto? wszystkie książki kłamią? — O! wszystkie. — To się na nas zmówiły te niepoczciwe książczyska — odparła Lola z uśmiechem — to spisek jakiś! Jakże można tak oszukiwać? Alboż nie ma takich pięknych miłości? mnie się zdaje, że być mogą. O! doprawdy, mamciu kochana, mogą, mogą. Ale ja wiem, że ty tak mówisz bojąc się tylko, żebym ja nie zakochała się w kim bardzo a bardzo. — Lolciu! — Lola musi mówić czasem nic do rzeczy, kiedy ją mamcia nauczyła wszystko powiadać co myśli: a! nie trzeba było do tego przyzwyczajać! I rozśmiały się obie. — A to ci powiem pocichu — dodała Lola tuląc się do matki — że gdyby kto taki ładny jak ten wczorajszy, co mu krew z nosa poszła, bardzo długo był ze mną, gotowabym go pokochać. — Tak, dla pięknej twarzy, dziecko moje. — Ale nie! gdyby był równie grzeczny i dobry jak piękny; a ja mamci przysięgam, że z taką, twarzą, złym być nie można. — Pleciesz! Wszakże i w tych książkach o których mówisz, czytałaś nieraz o ślicznych twarzach na czarnych duszach. — Kiedy one kłamią! — rozśmiała się Lola — a kłamstwo się czuje i szpeci. Na tę macierzyńską rozmowę wszedł hrabia, który czasem żonę odwiedzał w pewnych dnia godzinach; ale na ten raz nie sam, z bratem Hermanem, bladym, milczącym, przybitym i smutnym, w którego twarz spojrzawszy widać było boleść wielką. — Cóż ci to jest? chory jesteś? — spytała go troskliwie hrabina. — Zachcieliście: od wczoraj niedobrze się czuję; wpadłem tu na wasz bal, to mnie jakoś rozbiło: musiałem uciec do Robowa żeby odpocząć trochę, ale i tam nie wydobrzałem, czuję się ciągle źle... — Powinieneś u nas dłużej pozostać i wypocząć więcej — rzekł hrabia. — Możeby co stryjowi podać? Herbaty, rumianku, wody z sokiem czy cukrem? z pomarańczowemi kroplami? — spytała Lola. — Nic, moja panno, nic: ot tak to tu w tej atmosferze spokoju pobędę i lepiej mi się zaraz zrobi. — A więc zostawiam cię tu — rzekł Rajmund — bardzo przepraszam, że odchodzę, ale my z moim genialnym Malczakiem kujemy ostatnie już kółko wielkiego wynalazku. Zaraz do was powrócę, jestem niespokojny o rozmiar. O! zobaczycie co to będzie za cudo! Wyszedł pospiesznie, Herman uśmiechnął się z politowaniem. — Papa to się doprawdy zamęcza — odezwała się Lola — nie można go powstrzymać od pracy, nie wiem na co to jemu: nieraz to się aż rozchoruje. — Na co to jemu? a cóżby robił, moje dziecko — spytał Herman — my wszyscy coś robić musimy, męczyć się, weselić, kuć kółka, strzępić szarpie, płakać lub śmiać się: kto nie ma co robić, ten sobie jak ojciec wyszukuje zajęcia: matka żyje modlitwą, ojciec machiną. — A ja to jeszcze nic nie robię — wrzuciła Lola — doprawdy nic a nic; może mi dlatego tak tęskno czasami? — Jakże nic? a kwiatki? a krosienka? — Ale co to za robota, kiedy w nią człowiek serca nie kładnie... to sobie tymczasowa zabawka. Stryj się uśmiechnął, matka westchnęła. Lola stanęła naprzeciw starego, jej biedaczce ten młody chłopak z głowy nie wychodził. — Uważał wczoraj stryjcio, tego młodego człowieka ? — spytała. — Którego? — Tego, co zachorował i uciekł. Herman zarumienił się trochę i skinął tylko głową. — Prawda, że to twarz piękna i szlachetna — odezwała się Lola — że taka twarz musi.... — Lolciu, pleciesz znowu! — przerwała matka. — Nie można tego stryjciowi powiedzieć? — Mów, owszem... — Mnie się on bardzo podobał! — rzekło dziewczę naiwnie. Herman spojrzał na nią dziwnie i westchnął. — Żal mi go było? Czy nie wiedzą w Robowie co mu się stało? — Nie wiem — odparł stryj sucho. — To szkoda, Żółtowski pewnie wie; muszę się od niego dowiedzieć: tylko że on nigdy nic nie mówi... Jaka to szkoda! jak się uprze. Szczęściem rozmowę tę, która zaczynała grozić zbytniemi zwierzeniami, przerwano nagle dając znać, że czas było iść do stołu. * * * Jeśli kto, to poczciwy stary Paweł Siermięzki, był od niejakiego czasu mocno niespokojny i strapiony z powodu zmiany w sposobie życia pana, którego przygody podzielać musiał. Wszystkim w Horycy dobrze z tem było, że się pan z domu oddalał, Lacyna pędził różowe wieczory u nóg panny Petronelli, klucznica Seredowiczowa do godziny dziesiątej spoczywała pod pierzyną, kawę sobie do łóżka rozkazując przynosić, ekonom po całych dniach grał na skrzypcach, Radwanowicz chodził do księ- dza proboszcza i wstępował po drodze do przyjaciół, którzy sprzedawali różne napoje do których miał słabość. Trzeba bowiem wiedzieć, że professor wódki nie pijał, że się nią nawet brzydził; uważał ją. za zgrozę, za rzecz zbydlęcającą, za właściwość chłopską: ale miód, piwo i wino a nawet likwor słodki miał za trunek szlachetny, uczciwemu człowiekowi nietylko przyzwoity, ale nawet dla zdrowia et exhilarationis causa, jak powiadał, potrzebny. W tem teorya jego różniła się radykalnie od systematu potajemnie wyznawanego przez Lacynę, który w czystą tylko wódkę i spirytus wierzył, resztę mając za pomyje, lekarstwa i oszustwo, fabrykacye i trucizny. Nawet w wódce ingredyencyj żadnych nie przypuszczał i znał tylko aquavitae, czyli prostą kotłówkę. Ale to, między nawiasami — w Horycy szło wszystko jak po maśle. Paweł jednak, który namiętnie pół dnia tarł tabakę, i wiązał niewody, jeśli się z panem nie kłócił, w drodze, na obczyznie pozbawiony był tych rekreacyj; męczył się stary ruchem i pracą i gderał na wy- jazd z domu. Prosił go usilnie Herman ażeby w Horycy pozostał, ale z tego mało do kłótni nie przyszło, bo opuścić pana, było to abdykować, a Paweł należał do tych, którzy chcą dotrwać do końca na stanowisku. — A czy to ja już tak panu dojadłem czy co? — zawołał Paweł — toć ja pana jeszczem wyniańczył, a chcesz żebym na starość dał komu innemu koło ciebie chodzić! O! tak! włóczysz się ty, to i ja się będę włóczył! Po co? tego ja nie wiem; ale ciebie nie porzucę. I powlókł się Paweł znowu do Zarubiniec, gdy hrabiemu przyszła fantazya ruszyć z domu, a gorzkie przez całą, drogę robiąc wymówki, z placu nie ustąpił. Na tym sławnym noclegu w Robowie, ile nagderał; wypowiedzieć trudno: pan milczał i znosił. Teraz Paweł z tabakierką w ręku, osmutniały stał we drzwiach domu, i myślał o tabace, którą znowu mu jaki zły człowiek mógł ukraść. On tak tarł tabakę jak hrabia Rajmund robił machiny. Najprzód szło mu dosyć nieszczęśli- wie, powtóre sam choć miłośnik jej, zażywać musiał cudzą, bo do swojego nosa zastosować jej nie umiał, a to odejmowało reputacyą. Dochodził on od lat dwudziestu urządzania tabaki na sposób owej sławnej Pińskiej; utrzymywał nawet, że gdy się na niej ludzie poznają, dorobi się majątku: ale mu nie szło i nie szło. Winien był skład okoliczności zawsze: to liść za zielony, to za stary, to naczynie, to popiół, to deszcz, to pogoda, a tabaki zażywać nie było można. Schła ona i marniała, nikt zużytkować jej nie miał odwagi: raz za słaba, to za mocna, zbyt przesolona lub przefarbowana, miała wady których się pozbyć nie było podobna. Czasem Paweł dla miłości Bożej robił z niej jałmużnę żebrakom, których nosy wprawiały w podejrzenie, że zażywaćby ją mogli; ale i ci, jak twierdził Lacyna, za bramą jej skosztowawszy, wysypywali na śmieci. Dość było pochwalić jego tąbakę, by zostać Pawła przyjacielem; dość ją zganić, by sobie w jego oczach szkodzić i być nawet podejrzanym o niedobry charakter. Znający już tę słabość, kosztem opuchnienia nosa przekupywali go sobie. Ale dziś sięgnienie do tabakierki i prośba o funt tabaki nie byłyby nawet ujęły Pawła, który był zajęty w duchu łajaniem swojego pana. — Bo czemuby to nie siedziało u siebie, w ciepłym kącie? Na starość mu się włóczyć zachciało? A! już nie ma nic gorszego, jak gdy w starym piecu djabeł pali. Nieszczęściem nie było nawet przed kim wylać się z żalami: dopiero wieczór tego dnia zetknęli się z Malczakiem. Malczak już miał na sobie watowany kaftanik i obcięte buty, był jak w domu: wyszedł na próg gdy się zciemniło. — Dobry wieczór. — Dobry wieczór. — Co to Wpanu panie Pawle? jakoś nie swój ? — At! bo zły jestem. — No! na kogoż? — A na pana! — E! to prosta rzecz! Jam na swojego ciągle zły, a milczę! — Et! bo z niemi i djabeł nie wytrzyma! — No! ja tam na mojego bym się tak nie skarżył, ale mu dopiero teraz, gdy się zestarzał, siły stracił, gdy ledwie się włóczy, przychodzą jakieś niebywałe fantazye! Wystarczyć mu nie mogę! Jem się z nim, jem... — A no! toć i ja tak! tylko że mój to w końcu mi musi ustąpić; jak się uprę, jak cały dzień nie będę gadał, albo zacznę tylko mruczeć pod nosem, to w końcu musi zrobić co ja zechcę. — No! ja tak nie umiem... Ale, prawdę powiedziawszy, to taki człowiek, że z nim sobie nie dać rady nikomu; całe życie twardy był jak kamień: ani ugryźć! Tak i kochankę stracił, i żonę i bodaj.... syna. — Cóż? taki zły? — Ale nie! gdzie zaś! poczciwy z kościami, dobry, ale bestya taki uparty, że jak sobie co postanowi.... — E! bo wy jemu ustępujecie. — A no! toć muszę, kiedy on mi nie chce... — Nie umiecie się wziąć do tego... Spójrzcie no tylko: wy wyglądacie jakbyście robili co chcieli, ja jakobym kąty wycierał; a jak zechcę, to zawsze na swojem postawię. jam ci dal swoje miejsce , ino na miesiąc — rzekł Paweł wzdychając — a żebyś ty go tak kochał jak ja. — A ba! a po cóż go kochacie? — A wy? — E! ja swego niecierpię, i dlatego nim trzęsę — rzekł pocichu mrugając twarzą skrzywioną Malczak Popatrzyli w milczeniu na siebie. — Już na to rady nie ma! — westchnął Paweł. — To go porzucić. — A co ja będę bez niego robił? On mi dawno daje chleb łaskawy, ale ja tego nie chcę: jam go od pieluch wyniańczył. Gdy tak rozmawiają, zbliżył się ku nim właśnie ten o którym była mowa; Paweł trącił Malczaka. Malczak syknął na Pawła: zamilkli. Herman szedł bardzo powoli, z dziwnym na twarzy wyrazem. Paweł który tylko co na niego gderał, został nim zdziwiony: nagła jakaś zmiana wypiętnowała się na tem zwykle silną wolą. i energią nacechowanem obliczu... Bladość żółta powlokła miejscami rysy, które plamami gdzieindziej rumieniec gorączkowy zapalał. Szedł z usty zaciętemi jak gdyby cierpiał mocno. Paweł, który go znał od dzieciństwa a nigdy takim nie widział, zdjęty litością, zapomniawszy już o urazie jaką miał, pospieszył suwając nogami, które mu nie służyły i zbliżył się ku niemu. Malczak obyczajem swoim udał że odchodzi, ale przystanął za drzwiami, aby rozmowy posłuchać. — O! o! już ja widzę, że panu coś jest! zawołał Paweł: — ot nie mówiłem? a po co było jeździć? a ziębić się, a gryźć, jakby to jegomość był tak młody, albo taki zdrów, że masz zdrowia na szalunek. — Przysięgam że chory! i tu jeszcze, nie w domu! A jak ja tu jegomości dam rady: u siebie to ja pan, a tu... .... — Cicho, cicho, Pawle: istotnie czuje się niebardzo dobrze. — A co? nie mówiłem? Mnie kłuło i gadało, że my tu jeszcze zachorować gotowi! Pawle, nie puszczaj go, bo ci biedy narobi na śród drogi! a co! nie tak? — Cicho! cicho, to przejdzie; ale mi bardzo niedobrze! — Ot i bieda którą przeczuwałem! Wiedziałem że tak będzie! Ot tobie robota! — wołał Paweł łamiąc ręcę — a gdzie tu nawet poczciwego rumianku dostać, i tego do czego jegomość przywykł? Gdybym ja nie pamiętał o wszystkiem i nie wziął z sobą apteczki... — Mnie nic nie trzeba, tylko spokojności, odpoczynku — rzekł Herman ciągle twarzą, okazując boleść, która go trawiła — chodźmy do mojego pokoju, zawołasz mi Żółtowskiego... Nic nie mów innym; jeśli się już kto będzie pytał, powiedz że to mała rzecz. Mieszkanie Hermana było na dole, a choć Pawełek i ognia na kominie wcześnie był przygotował, wiedząc jak go pan lubi, i łóżko był usłał tak, że w głowy było wysoko, i woda z cukrem przez niego przyrządzona stała na stole; choć pokój zdawał się wygodny, Herman wszedłszy poczuł jakieś dreszcze, w zatęchłem powietrzu pałacowem. Okryto mu nogi, siadł w krześle i z oczyma w ogień wlepionemi pozostał tak nieruchomy; rumieńce coraz ustępowały bladości, wewnętrzne znać jakieś męczyły go bóle, bo kilka razy syknął. Paweł w rozpaczy, bezprzytomny prawie, pobiegł do dworku Żółtowskiego, w drodze nie rozpoznając drzew od ludzi, bo dwa razy do kasztana zagadał. — A! panie mój miły — zawołał wpadając do izdebki — panu mojemu się coś stało, chory: jakeście łaskawi ślijcie po doktora, okrutny strach mnie przejmuje. Mówiłem mu, żeby się nie włóczył, ale stary uparty pojechał po biedę i ma. Nie wiem co mu takiego, ale chory, mocno chory; kiedy zatnie zęby a pobladnie i trzęsie się, ja wiem że źle... Żółtowski porwał się zaraz i pobiegł za Pawłem. Przyszedłszy znaleźli Hermana jak go Siermięzki porzucił w krześle, ale mowę miał zmienioną, i zdawał się walczyć siłą woli z owładającą nim coraz gwałtowniej chorobą. Skinął na Pawła, żeby odszedł i pochwycił za rękę Zółtowskiego. — Proszę cię — rzekł z cicha — dowiedz mi się, co się tam z nim dzieje. — Chory pan jesteś? — Trochę, ale dowiedz mi się o niego. — Miał Martynko go szukać... Niechaj mu powie - dzą żem chory i bardzo chory: może go to skłoni... Nie dokończył dając tylko znak Żółtowskie- mu, który go dobrze zrozumiał. — Poślę po doktora... — Niepotrzeba, to nic; przejdzie: dowiedz się tylko o co cię proszę. I wyciągnął się pogrążając w krześle, ręką wskazał drzwi Żółtowskiemu z prośbą o pośpiech. Paweł się tymczasem krzątał niespokojny, popłakiwał a łajał pana, to bolejąc nad nim. to przeklinając upór jego... We dworze z przysposabianych leków zaraz wszyscy dowiedzieli się o słabości, i gdy się wieść o niej rozeszła, brat i bratowa pospieszyli do drzwi Hermana. Rajmund bardzo był nie rad temu, jak każdej rzeczy co go ze zwykłego stanu wyprowadzała; bratowa z poczciwem swem sercem, szczerze chciała przynieść mu ulgę: ale ich wszystkich odprawił Herman, uśmiechając się dziwnie i zbywając potrzebą odpoczynku. Zostali więc sam na sam z Pawłem, który mruczał... Hrabia wpatrzywszy się w ogień, po swojemu milczał uparcie. Żółtowski nie tracąc czasu, pojechał zaraz do Robowa, ale tam nie znalazł Martynka, który był właśnie w pasiece, dokąd potrzebne przybory, po odbyciu paroxyzmu febry, znosił z troskliwością przyjaciela, chcąc biedną chatę uczynić wygodniejszą. W pół godziny dopiero spędzonej na rozmowie z Ottonem, rozpytującym o starego kolegę, przybiegł Martynko zmęczony chorobą i chodzeniem, osłabiony i zbolały. — A cóż tam? — Nic: trochem chory. — Więc go szukać nie możesz? Martynko milcząc ruszył ramionami; tu mu ciężko było kłamać. — To nieszczęście, a tu się nam stary rozchorował na biedę, i niczem mu leki, bo to o syna chodzi... A gdzie my go wyszukamy! Martynko spuścił oczy, i choć dwa razy był już w pasiece dnia tego; poczuł że przyjdzie mu się wlec raz trzeci: — Czyż tak chory? — zapytał cicho. — On, jak wiem, lada dlaczego się nie położy, nie stęknie z pieszczot: musi być źle koło niego... Wszystko to ze wzruszenia, z niepokoju... Nie będziemy mieli czem go uspokoić. — Powiedzcie mu — przerwał Otto — że Martynko już ruszył w pogoń, ale jeszcze nie powrócił ; choć kłamstwem pobożnem dacie mu przynajmniej nadzieję. Dodaj, że skoro wieści jakiej dostaniemy, ja mu sam przyjdę ją oznajmić. Z tem Żółtowski w próżni musiał powrócić do Zarubiniec, gdzie nań oczekiwano. Herman jak z wieczora siedział w krześle nic myśląc się kłaść, czekał; ale na twarzy jego znać było postęp choroby: chwilami, co mu się nigdy nie trafiało, gadał sam do siebie, i jak się Pawłowi zdawało, niezupełnie przytomnie. Na każde takie odezwanie się, Paweł chrząkał z kąta aby mu przerwać i nie dopuścić bredzić, co mu się potężnem na gorączkę zdawało lekarstwem. Gdy wszedł Żółtowski, hrabia oprzytomniał zaraz. — A cóż? — zapytał. — Jeszcze nic: Martynko nie powrócił. — Nie! więc zginie! — mruknął stary — zginie ! — i spuścił głowę. — Ale nie — odparł skłopotany Żółtowski — nie może on nam uciec, szukamy go wszyscy: bądź pan spokojny. — Ja jestem spokojny — odparł hrabia podnosząc głowę — wiem co mnie czeka. Przez lat tyle oswoiłem się z moim bólem; stwardniałem na wszystko; wypadek ten mną zachwiał, wzruszył, zniepokoił daremnie... Potrzeba wrócić do pierwszej obojętności i powrócę. Żółtowski zmilczał, Paweł zbliżył się ku niemu ostrożnie, i udając, że mimo przechodzi dla wzięcia szklanki ze stołu, wskazując palcem hrabiego, szepnął mu w ucho: — Już bredził! — Co ty tam szepczesz, Pawle? — Nic: pytałem się o wanienkę na nogi, jakby czasem na wypadek była potrzebna. Żółtowski popatrzył na obu. — Posłałem po doktora, bądź spokojny — rzekł do Pawła, a hrabiego zapytał: — Każe mi pan tu trochę zostać z sobą ? — O! nie, nie! wiesz że do ludzi nie przywykłem, prócz tych kilku co mi tam w domu służą, samotnik jestem... Idź spać. Wszystko to minie, gdyby jednak co nadeszło — dodał — nie tracąc czasu dawaj mi znać natychmiast: Żółtowski wycofywał się powoli, ale mu na myśl przyszło, że lepiej doktora zwiastować, — Do nas tu co tydzień przyjeżdża doktor Szemere, Węgier, stary poczciwy włóczęga; gdyby przypadkiem przybył do naszych chorych? możeby? — Ale dajże mi pokój z doktorem! czy to który z nich leczy? Ty wierzysz jeszcze w doktorów, Żółtowski?— zawołał śmiejąc się.— Doktor każdy najlepszy jest dla siebie, zresztą. na złamaną nogę lub nabitego guza; ale na to co we mnie siedzi i boli, taki głupi jak i ja; tyle będzie wiedział co ja lub mniej jeszcze; tylko mnie znudzi w dodatku. — O! Szemere nasz nie nudny wcale — odparł żółtowski — przeciwnie aż nadto zabawny. — Tem gorzej, niecierpię zabawnych: dajcie mi z nim pokój. Żółtowski pokiwał głową i odszedł. Prawdą a Bogiem, Szemere już był w domu, chodziło o to tylko jak go wprowadzić; nie wątpiono bowiem, że sobie z hrabią da radę, byle raz wszedł i usiadł. Był to dziwnego rodzaju człowiek, już średniego wieku, z rodziców Węgrów u nas zrodzony; bardzo przywiązany do kraju, a stworzony na doktora. Pan Bóg obdarzył go niezmiernie brzydką, ospowatą fizyognomią, czarną i tak jakoś ulepioną, że na niej jak na ciemnym papierze wyblakłego atramentu, żadnego wrażenia wyczytać nie było można. Oczki małe, nosek mały, usta niewyraźne, twarz miał dosyć otyłą i rozlaną; trochę włosów mało co od lica ogorzałego ciemniejszych, kręciło się po łysinie, zresztą postawa pospolita była: ramiona szerokie, kształty zaokrąglone, ręce tłuste, nogi krótkie, przytem ubranie niepozorne, nie odznaczały wcale doktora Szemere. Ale gdzie się pokazał wyróżniał się w największym tłumie, bo jaśniał poczciwym wyrazem twarzy i wesołością, której zapas niewyczerpany z sobą nosił. Żartowano z niego, żartował on z drugich, a każdy mógł być pewien przystępując do niego, że się przy nim rozchmurzy. Wesołość ta nie była udaną wcale, pochodziła z temperamentu, z usposobienia, ze spokoju duszy. W wielkich razach chwilę popłakał, zakrywając się chustką, w kącie; ale zaraz potem przybierał swą obowiązkową pierwszą wesołość i szedł tak dalej drogą życia, ciesząc, ratując, i służąc jak mógł wszystkim. Szemere nie był żonaty i nie myślał się wcale żenić, szydząc pierwszy ze swej twarzy, która się nikomu podobać nie mogła. Pomimo ogromnej klientelli nie był bogaty, bo i nie wymagał wiele i rozdawał dużo. Życie mu szło jak je sobie urządził: cicho, jednostajnie, skromnie. Wszędzie lubiony i chwytany, gość rzadki w domu własnym, nie dbał o swój kąt i czas spędzał na wózku i w gościnie, a tak mu wszędzie było dobrze, że zasiedziawszy się byle gdzie, już prawie wybrać się nie umiał, póki go nie wyciągniono. Jako lekarz choć wielkiej nauki, nie bardzo jej dowierzał; pilnował, radził, ale więcej w siłę ducha, w proste leki i środki, w naturę, niż w wymyślne specyfiki ufał. Łagodny, leczył raczej słowem niż lekarstwem. Kochano go też wszędzie od chatek do pałaców, a choć nie był to człowiek bardzo wielkiego tonu i ogłady, wszędzie serce jego robiło mu miejsce poczciwe. Nie parł się zbyt Wysoko, ale zepchnąć się też nie dał zbyt nizko. Rodzaj filozofa, zawsze uśmiechnięty, wesół", prosty i szczery, duchem tak stał wysoko, że nikt go poniżyć nie mógł. Szemere, inaczej panem Józefem zwany, bo go pod tem imieniem lepiej znano w okolicy, od godziny już był u hrabinej, szukano tylko sposobu wprowadzenia go do Hermana. — Ale to najprostsza rzecz w świecie — rzekł wreszcie sam doktor — ja jestem Eskulap z professyi głodny na chorych, natrętny, mogę nie wychodząc z mojego charakteru i z charakteru stanu mego, wpaść obcesem na hrabiego, aby zobaczyć co mu jest. Złóżcie to na mnie: pogniewa się, to go rozśmieszę. Przytem zdaje mi się, że i my znać się musimy, bośmy do jednych szkół chodzili, a choć to stare dzieje, ale Otto, on, ja, na jednej ławie siedzieliśmy i nazywali mnie, pamiętam, z powodu pięknej mojej twarzy, dziadkiem z piernika. Nie bójcie się państwo, byle mnie kto tam wprowadził, resztę biorę na moje barki. Posłano po Żółtowskiego, który wszedł zaraz do pokoju hrabinej, gdzie się narady odbywały. — Mój Żółtosiu, jak to tam doktora wprowadzić? — A! nie wiem: innego tam doktora potrzeba. — Jaki z ciebie, mój Żółtowski, stary tchórz: ot ja ci powiem jak to zrobić... Idź mu powiedz: przyjechał doktor Szemere, nudziarz okrutny, który praktykuje gorączkowo w swojej sztuce; dowiedział się o chorym i bez pozwolenia prze się tu gwałtem: gotów drzwi wyłamać... Dodaj, ze to może przez chciwość, czy co tam chcesz, ogadać możesz; pozwalam: resztę ja biorę nasiebie. Żółtowski wyszedł zakłopotany i po chwili powrócił. — A co? — Kiwa głową i niecierpliwi się. — Nic nie mówi? — Nic. — A no! qui tacet... I zabrał się żywo całując rękę hrabinej, pospieszając z Żółtowskim. U drzwi hrabiego poprawił trochę włosów, obciągnął kamizelkę i wszedł na palcach za Żółtowskim, który go o kilka kroków uprzedził. Herman jeszcze siedział w krześle naprzeciw komina. — Otóż doktor gwałtem się uparł — rzekł Żółtowski nieśmiało. — Hrabia się podniósł. — Ale do czego mi to? — Do nóg upadam — odezwał się wsuwając pan Józef — sługa, służeczka... Dowiedziawszy się o chorym, darujesz hrabio, musiałem spełnić obowiązek. Przysięgamy na to, że leczyć będziemy i volens nolens musisz uledz fakultetowi. Ale najprzód, mam honor przypomnieć mu dziadka piernikowego, którym jestem. Ha? nie pamiętasz hrabio, na jednej siedzieliśmy ławie: tylko ja na brzeżku. — A! Józef Szemere! — zawołał Herman podnosząc nieco głowę — pamiętam: ale po cóżeś przyszedł mnie nudzić? — Bo to mój obowiązek: doktor nie może być zabawny; toby nawet szkodziło jego lekarstwom: skutek ich na znudzonym daleko silniejszy. Hrabia rzucił głową z niecierpliwością, ale już Szemere ujął go silnie za rękę i pulsa się dobadywał. Puls był gorączkowy i niespokojny: puścił rękę. — Jak pan jesteś zwykle? co cierpisz? jakie masz zdrowie? — Dobre: daj mi pokój... Szemere patrzał pilno. — Ej! plica — rzekł — podagra, żółć: komplikacyi do licha.... Coś uspokajającego.... Co tam pan zwykle bierzesz? — Nic: morzę się głodem, leczę dyetą. — Czasem, wyborna rzecz, ale w późnym wieku... Tylko że to my nie starzy? Ej! hrabio, pamiętasz, jakeście mi to śpiącemu twarz kredą popisali w różne figle, utrzymując potem, że omyłką wzięliście mnie za czarną tablicę. Patrzcie - no, i od tego nie wybielałem; tylko mi się na starość skóra pomarszczyła gorzej. A po chwili dodał: — Nie napiłbyś się co chłodzącego? — Nie, nie; nic: tylko spokoju! — odpowiedział hrabia. — A rozmowa? — Nie mogę mówić: niecierpliwi mnie. — A jutro pozwolisz się odwiedzić? Herman kiwnął głową, Szemere wysunął się pocichu ruszając ramionami. — Co to jest? — spytał go Żółtowski. — Co jest, przyznam ci się, dobrze nie wiem — odpowiedział doktor—ale nic pocieszającego: gorączka silna, zgryzł się czy zgniewał? — Sądzę że oboje razem. — Dla starego to źle: często taka rzecz ubija. A co to tam takiego? nie możnaby znać powodu? Żółtowski zamilkł jak kamień; Szemere popatrzał i nie pytał. Noc przeszła dosyć spokojnie, ale w pokoju chorego nie zaszła żadna zmiana; mimo nalegań Pawła nie chciał się położyć i pozostał w fotelu. Dokładano drewek do ognia, a stary biedny Siermięzki drzemiąc pilnował pana, nie chcąc się dać wyręczyć, mimo jego nalegań. Siadł w kącie na stołeczku z tabakierką, zwiesił głowę na piersi, a że go sen morzył, to usypiał głęboko i chrapaniem się zdradzał, to nagle przebudzał się i trzeźwił tabaką, mrucząc, rozcierając, otrząsając aby utrzymać się przytomnym. Było coś strasznego w tej postaci starca nieruchomej, wyprostowanej, siedzącej w krześle z okiem w ogień wlepionem, czuwającej i wstrząsającej się na każdy ruch i szelest, oczekującej i obawiającej się czegoś, na której czole troska głębokie ryła skiby. Obok ten chudy, maleńki, siedzący w kątku staruszek, niespokojny, ze łzą w oku, czatujący na skinienie, którego błyski ognia wyprowadzały z cieniów, a po chwili znowu ogarniała ciemność, dopełniał dziwnie obrazu. Gała tak noc minęła w milczeniu, a dla hrabiego w bezsenności; nic do ust nie wziął, o nic nie prosił, tylko gdy ogień dogasał, Paweł dorzucał głownię, zbliżając się na palcach, probował zawiązać rozmowę i znowu cisza następowała, a wśród niej wyrywały się kilka słów bez związku z ust Hermana i rozbudzały Pawła, który wzdychał i chrząkał. — Życia już nie przerobić! jest wina, ale dlaczegóż za nią dziecię ma pokutować? Niechby on był ocalony, tylko on; niechby powrócił. Ale darmo i to darmo, spełni się wszystko: on nie powróci.... * * * Gdy się to dzieje w Zarubińcach, Martynko dowiedziawszy się o chorobie hrabiego, choć sam zmęczony febrą, po raz trzeci wybrał się do pasieki. Znalazł znowu Janka przed chatą na przyzbie, bo w izbie duszno mu zawsze było, oddychającego wieczornem powietrzem w towarzystwie dwóch psów pasiecznika, które już był sobie przyswoił, z oczyma w niebie, duszą w dumaniach. — A! to ty? poczciwy przyjacielu: cóż cię tu znowu przygnało? czy jakie niebezpieczeństwo? po co się włóczysz chory? — Paroxyzm już minął. — Masz co nowego? — Nie dobrze: ojciec twój nagle prawie zachorzał mocno... Janko zamilkł spuszczając głowę. Ja nie mam ojca — rzekł smutnie — ja nie mam ojca; ojciec mój zwie się niewolą, i upokorzeniem: jam sierota. — Słówko tylko — rzekł poczciwy Martynko zbliżając się i biorąc go za rękę, a patrząc mu w oczy. — Ty nie masz ojca, ale on jeszcze ma syna; on cierpi, on boleje, on chory, on umrzeć może: a ty mówisz, że nie masz ojca? — Któż ci powiedział, że on jest moim ojcem? Węzły między nami zerwane, ja chcę być swobodnym, jam już przywykł do tego i za nic nie zmienię życia. Czemże mi zapłacicie niewolę? — imieniem, którego nie potrzebuję... jestem Janko Zbój; bogactwem? którego nie chcę, bo mi dosyć czarnego chleba i szarej sukni, a pieszczot ojca i matki mi nie daciej Dość tego! — No, to dość! — rzekł Martynko powoli — dość na dziś, ale zważ Janku, że to co człowiek czyni dla siebie, nie nakarmi jego duszy. Człowiek jest dla ludzi: lżejby ci było, gdybyś co uczynił dla starca: masz obowiązki.... Janko się porwał. — Jakie obowiązki? — zawołał — nie rozumiem cię! Życie? to ciężar, który mi dał do dźwigania; a dalej męki, upokorzenia, niewola: za cóż mu mam być wdzięczen? — Za miłość jego ku tobie — odparł Martynko. — Ja jestem proste i niepojętne stworzenie, ale ja to inaczej jakoś widzę. Tyś rozumniejszy odemnie, ale możesz i mnie posłuchać: niech powiem co myślę. — Miłość może być różna: on kochał mnie dla siebie. — Mylisz się, on ci chciał dać szczęście jak je sam pojmował, to, w którem widział zbawienie; tyś nowicyatu tego szczęścia wytrzymać nie mógł: czyja wina? Jednak wyznaj, z ręką, na piersi, nie jemu winieneś żeś silny, że umiesz nędzę znosić i nie boisz się tego, czego unikając drugiby się upodlił? Janko zamilkł. — Czyń jak ci się podoba — zawołał Martynko — ja muszę mówić co myślę. Dać skonać starcowi dlatego, by sobie uchować to co zowiesz swobodę; cóż to jest, jeżeli nie najszaleńszy egoizm, uświęcony dziką miłością niezależności, a w rzeczy duma tylko jakąś i rozpustą fantazyi. Ja cię kocham, Janku, ale nie rozumiem. — Zrozumiesz mnie lepiej może, gdy ci się wytłumaczę — odparł chłopak wstając. — Ja, nie od ojca uciekam; może zdobyłbym się na ofiarę dla niego, wymógłbym na sobie poświęcenie: ja uchodzę od tego świata, z którym on mnie zwiąże i okuje. Znasz ty ten świat? nie, boś dziecko poczciwego dworku, gdzie jeszcze panuje prostota, na którego straży stoi człowiek z wielkiem sercem, z wielką duszą; ale nie masz nawet przeczucia tego, co czeka ludzi noszących więzy tytułu, majątku, imienia i stosunków. Jam dzikie stworzenie, ale mam instynkt zachowawczy, który mi powiada, co mnie tam czeka. Dziś ja śmiało wyznaję moją wiarę i przekonanie, mówię co myślę, robię jak czuję i nie oglądam się na nic; wdziewając tylko suknią ich, jużbym włożył obyczaj. Tam nic powiedzieć nie wolno: prawda zowie się nieobyczajnością, popieranie swojego zdania brakiem wychowania; zwyczaj zmusza cię do podłości, stosunki do podawania ręki temu, kogo nie szanujesz: tam sto razy na dzień kłamać musisz twarzą, usty, czynem, mową, humorem; tam całe życie jest szeregiem kłamstw jednym. Na to oburza się moja natura, wzdryga serce: chcę pozostać sierotą., ubogim, ale swobodnym i sobą. Nie innej ja żądam swobody: módz zawsze powiedzieć prawdę i postąpić jak ona każe. — Dlaczegóżbyś tam właśnie o nią walczyć nie mógł i wyznawać jej nie miał? — Bom może za słaby i czuję to — rzekł Janko — boby mnie powoli spętały więzy złote, ułagodziły uśmiechy, zewstydziła obyczajność ich gładka i blada; bobym zrazu burzył się, potem ostygł i cierpiał, nareszcie stracił wiarę. we wszystko i spytał: — Co jest prawda? nie wiedząc już czem ona jest... Chcę być człowiekiem... — Czemuż tam wśród nich nim być nie masz? — Mówię ci żem słaby. — Ty? — uśmiechnął się Martynko — ty? — Tak, ja... jak my wszyscy: całą siłą człowieka jest nie pić, gdy napój go odurza, nie walczyć z tem, co go ma obalić. Wszyscyśmy tacy: najsilniejszy charakter rzuć w ten odmęt fałszu, a ufarbujesz go na czarno jak w kotle farbiarza; najczystszą cnotę daj w zapasy z maluczkiemi podłostkami ich, a zjedzą ją jak mole nieznacznie. Martynko mu przerwał: — Takby było może — rzekł — gdybyś nie wiedział, że tak być musi; ale mi się zda, że kto wie co mu zagraża, potrafi zawsze niebezpieczeństwa uniknąć: walka dałaby ci siły. — Na chwilę; ale wszystko się wyczerpuje.... — Zresztą, i o tym świecie ty masz, zdaje mi się, fałszywe wyobrażenie; ja go znam z tego tylko co Otto o nim mówi, co słyszałem, ale lepiej o nim trzymam. Nie maszże tam ani charakterów, ani ludzi, ani wielkich umysłów, ani serc uczucia pełnych?? — A! są może, może były — rzekł Janko — ja nie wiem; ale w tych warunkach w jakich żyć muszą, to męczarnie, to w końcu zmalenie, osłupienie, milczenie, bezwładność — śmierć. Chodzą oni po tym świecie pokazywani palcami, wyszydzani pocichu, omijani zdaleka, nie mając do kogo przemówić słowa, widma i upiory. Alem ja młody, ja potrzebuję życia, powietrza, swobody, natury; ja chcę żyć: ja mam prawo. Martynko się uśmiechnął patrząc z dziwem i tęsknotą na Janka. — Masz prawo! Każdy z nas — rzekł — ma jedno tylko prawo, z którem się urodził: prawo żyć i cierpieć! — Dlaczego cierpieć? — Bo szczęście nie byłoby życiem, jak mówi Otto — dodał Martynko, jak zawsze opierając się na słowach mistrza — bo szczęście to widzenie niebios przeniesione na ziemię, roślina z cieplejszej strefy, która tu u nas choć się przyjmuje, nie kwitnie... — O! o! jużeś stary! — odparł Janko klepiąc go po ramieniu — stary! stary! a ja jestem młody i chcę nim być, pozostać tak długo jak tylko można. Zamilkli oba. Martynko silił się biedny, mimo osłabienia, na argumenta i przekonywania, ale już tracił nadzieję; nareszcie dodał po chwili: — Tak! uczynisz — rzekł — co zechcesz, ale gdyby starzec wołając ciebie umarł, umierając przeklął; nie chodziłożby za tobą jak widmo przekleństwo ojca? nie ciężyłoby ci całe życie? Cóż broni ci potem zerwać ze światem, a poślubić pustynią i żywot swobodny? Któż ci zabroni być sobą? , — Ha! może ja sam — rzekł Janko smutnie. Ale te słowa wymówił złamany i padł na przyzbę podpierając głowę rękami. Włosy jego długie opadły mu strumieniem na barki, łzy zakręciły się w oczach. Zakrył twarz, na której widać było niepewność i cierpienie. Martynko jeszcze chciał mówić, ale go już Zbój nie słuchał; poszedł myślą daleko. Czuł przybyły, że nalegając dłużej nic nie dokaże, i przebywszy chwilę jeszcze z przyjacielem, opuścił go wlokąc się nazad do Robowa złamany i chory. Tu przybywszy płożyć się musiał, tak go reszta sił opuściła, a myśl jedna ciągle kołowała mu po głowie. — Co tu począć? jak tamtego starca pocieszyć? jak Janka nie zdradzając, ocalić? Długo w noc mówił z Ottonem, naradzali się, spierali, a nazajutrz rano Marzycki poszedł do Źółtowskiego. Staruszek siedział u siebie i papiery jakieś przeglądał. — Jak się ma Herman? — Bardzo źle! — Jest niebezpieczeństwo? — Nie wiem: doktor nadrabia wesołością, ale w rzeczy zafrasowany, nie wie co począć; hrabia Rajmund rozpacza myśląc wcześnie o kłopocie jaki mu zrobi Herman, jeśli nagle zamrze i dom zamąci. — Zawsze egoista. — Szemere powiada, że choroba tu rzeczą dodatkową, która przyszła z tego, że duch nie panuje ciału, równowagi utrzymać nie może. Jego zabija myśl o straconem dziecięciu. — Chciałby je odzyskać, aby męczyć znowu ?... — Ale bo... Żółtowski ukąsił się w język ? — Co to mówicie o tem czego nie znacie: w gruncie dusza poczciwa, ale dziecko kochał po swojemu. — Wada wszystkich miłości, prócz kobiecej... No! ale gdyby syna odzyskał, jak myślicie, coby robił? — spytał Otto. — Najprzód, niechybnieby ozdrowiał! — odparł Żółtowski patrząc mu w oczy i bojąc się zanadto powiedzieć. Marzycki zamyślony począł chodzić po pokoju. — Zaprowadźno mnie do niego. — Nikogo nie przyjmuje. — Ale mnie przyjmie. Żółtowski zawahał się, ale poszli razem. W pałacu cicho było zawsze — teraz jak w grobie: u drzwi stał tylko Malczak w pantoflach, lecz skrył się zaraz gdy przychodzących zobaczył. W przedpokoju Hermana siedział Paweł i gderał pod nosem, ale popłakiwał razem, a chustką kraciastą ocierając łzy i tabakę ra- zem, dziwnie sobie twarz popisał. Widząc przybywających wstał powoli i piersią chciał bronić przystępu do pana. — Nie można — rzekł. — No! no! puść nas — odpowiedział usuwając go Żółtowski. — Nie! — zawołał Paweł cicho, ale bardzo stanowczo. — Cóż? spi? — Nie. — No, to lepiej mu będzie, gdy go rozerwiem. — Nie, on się tak wysumuje, wytrawi, i jak to nie pomoże, to nic. Ja jego znam od dziecka: bywało jak mu co niedopisze, to się zamknie na cztery dni, nie je, nie pije, nie gada do ludzi, nie wstaje z krzesła; potem raptem otworzy drzwi i wyjdzie rzeźwy, jakby nic. Jemu się trzeba dać przetrawić. — Ale może my mu skuteczniejsze od tego i prędsze niesiemy lekarstwo — rzekł Otto — mój stary. Tak to się przebolewa w młodości, ale nam! o! nie! za każdą bitwą taką traci się część siły co zwycięża, potem już nie ma sposobu: jeśli nie puścisz, będziesz żałował, stary. Paweł napół przekonany, zawahał się. — Wejdźmy — rzekł Otto bądź spokojny, gwałtu mu nic zrobimy. — A no... to uważajcież sami — odpowiedział Paweł kręcąc tabakierkę, i powoli posuwając się ku drzwiom, które uchylił ostrożnie. — Dziej się wola Boża; ale mu się nie sprzeciwiajcie. Hrabia wciąż siedział tak w krześle jak go porzucili, oczy wlepione w komin i ogień, który dlań był jakąś rozrywką, i działał nań jakoś magnetycznie. Nie zwrócił się ku nim, gdy weszli; twarz jego nagle wychudła, żółta, oczy wpadłe, nic dobrego nie wróżyły: samo głębokie zamyślenie zwiastowało, że boleść go opanowała. Otto podał mu rękę nie chcąc widzieć cierpienia. — Co ci to, kochany Hermanie ? — Nic: teraz już nic. — Powinienbyś się dźwignąć, zmusić, to czasem pomaga; trzeba gwałt sobie zadać: ja znam takie upadki ducha. Hrabia się uśmiechnął, odwrócił i ruszył ramionami. — Ty tego nie znasz — rzekł — bom i ja tego nie znał, co mnie teraz napadło. Człowiek całe życie broni się wszelkim słabościom, aż gdy podupadnie, naraz się one mszczą na nim, obsiadając go ze wszystkich stron. Któż tam jest drugi? — spytał rozglądając się — a! Żółtowski! no, siadajcież a nie śmiejcie się ze mnie. — Rzecz wcale nie do śmiechu — odezwał się Otto. — Owszem, śmieszna gdy się ją weźmie tak jakem ja ją niedawno sam uważał. Stary, żył sam i dobrze mu było z naładowanemi workami; naraz napadła go tęsknota, głupi! Po kimże? po dziecku, które się go zaparło; po więzach, od których całe życie starał się być wolnym: po kłopotach i biedzie. — Ale ta uczucie święte... — Jak dziś u mnie, to tylko może chimery chorego człowieka, któremu się czegoś z nudów zachciało. Żółtowski ruszył ramionami, Otto zaprzeczył. — W tem nie ma nic dziwacznego, chcesz sobie tylko dziwnie to tłumaczyć. Psujesz sobie życie i dręczysz serce takiem wynaturzeniem się. Uczucie święte i prawe, na co się go zapierać? Żeś długo żył bez niego, to się nie chwali. — A wiecież co cierpiałem? — spytał stary z cicha, spuszczając głowę. — Jakże pan się dziś czuje? — przerwał umyślnie Żółtowski. — Prawdziwie sam nie wiem: wasz doktor widzi wtem chorobę, chce dać pigułki, namawia na calmansy, a serca niemi głupiego nie ochłodzić. Zamilkli trochę. — Nie wiecie nic jeszcze? — spytał hrabia po chwili. — Wrócił ten chłopak? Otto długo myślał nim odpowiedział, milczenie jego zdawało się coś zapowiadać; stary poruszył się i podniósł, widać było, że go ożywiała nadzieja. — No, mów! wiesz co ? — Posłuchaj-no — przerwał Otto. Jakiekolwiek są twoje o tem pojęcia, jakkolwiek i ja potępiam dziecko płoche, nie możemy jednak oba nie poszanować w nim charakteru i męzkiej siły. — Mówże-no, mów, bez wstępów! przedmowy się domyśle — machając ręką rzekł stary. — Znaleźliście go? — Znaleźli! — rzekł Otto spokojnie. Na te słowa choć dotąd siedział złamany, hrabia podniósł się nagle, pchnięty jakby sprężyną, wyprostował się, i cały drżący wlepił oczy w Ottona. — Znaleźli! — powtórzył Otto — ale dla ciebie on stracony, jeśli mi wprzód nie dasz słowa. — Dziwny jesteś? cóż? widząc mnie, boisz się jeszcze o niego? — Nie, ale to dziwne dziecko; poznałem je: choć w błędzie jest, pobłażyć mu potrzeba. — Ma charakter i tego mi dosyć; oddaję mu sprawiedliwość: nie obawiaj się. — Nie lękam się o dziś, boję o jutro... — A! jutro nie naszę! — westchnął Herman — jutro, mgły i ciemności! Powiedz mi najprzód gdzie on jest; co robi? wstrzymaliście go? przyjdzie tu? — Najprzód rozmówmy się otwarcie — rzekł Otto. — Wiem gdzie jest, ale ci tego nie obwarowawszy się nie powiem... Wstrzymaliśmy go, przyjść jednak nie chce czy nie może. — Jeszcze się mnie boi? Otto zamilkł. — A więc, pozwólcie, ja pójdę do niego — rzekł żywo stary — trzebać mi przecie dziecko odzyskać; potrzebuję go, chcę mieć, powinienem: chodźmy! I choć nogi pod nim drżały, stał z wlepionemi w Ottona oczyma, jakby go chciał wyrwać ztąd zaraz i za sobą pociągnąć. — Chodźmy! — powtórzył. Otto się nie poruszył. — Pójdziemy — rzekł — ale wprzód musimy pomówić otwarcie i szczerze. Syn twój wie o tem, żeś go poznał, że chcesz go odzyskać; wie żeś chory, a boi się jeszcze powrócić do ciebie. Nie wiem jak się z nim obchodziłeś, że stracił dla ciebie serce; ale ja nie chcę go wydać na nowe męki, które tobieby życie skróciły, jemu zatruły. — Ale ja nic nie chcę, tylko go odzyskać — zawołał Herman. — Więc i ty mnie masz za jakiegoś tyrana? Człowiecze!! wierzysz temu. — Widzę, słyszę i wierzyć muszę. Zaprowadzę cię do niego, ale pod jednym warunkiem — dodał Otto. — Zgadzam się na wszystko, ale go zobaczę? — Zostawisz mu wszelką swobodę? — Nie myślałem i nie chcę go zamykać: uczyni co zechce. — Wiem, że się obawia żyć w świecie, który zna trochę ze złej, trochę z prawdziwej jego strony; jest to dusza, której potrzeba oddychać wolnem powietrzem pól i swobodą wiejską,: nie zmuszaj go do zmiany życia. — Ale niech czyni co mu się podoba: przystaję, zgadzam się na wszystko... Idźmy! — O! o! za pozwoleniem — przerwał Żółtowski — ja pana tak nie puszczę bez doktora;. to wszystko dobrze, ale pan sił nie masz... potrzeba się poradzić... może poczekać... — I, radzić doktora! — ruszając ramionami rzekł szydersko Herman — dajcież mi pokój! Żółtowski mrugnął na Ottona. — A nie, nie: od tego nie odstąpimy. Hrabia zżymał się, ale już i Żółtowski i Paweł, który coś podsłuchał, pobiegli po Węgra, zabawiającego hrabinę opowiadaniem o dalszym ciągu koncertu, tojest o przygodach Maxa i pułkownikowej. Korzystając z odejścia Loli, która pobiegła do ogrodu po ulubione kwiaty dla matki, doktor trochę się zabawiał kosztem wdowy i jej ideału. — Ale to już całe sąsiedztwo wie, pani dobrodziejko — mówił — tak nagła i impetyczna miłość ich oboje napadła, że się jej oprzeć nie mogli. Opowiadają, że się jej formalnie oświadczył w formie andante amoroso, że go przyjęła con gioia, i że jakoby nawet zaręczyny wkrótce nastąpić mają. — Doktorze, jesteś nieznośnie złośliwy! — Ja, pani? gdybyś pani posłuchała co inni mówią" mogłabyś moją. dyskrecyą ocenić. Bo drudzy opowiadają., że ona jemu się oświadczyła pierwsza, że trzeciego dnia dali sobie słowo i posłano zaraz po indult do księdza pasterza, aby co najprędzej szczęścia skosztować. — Doktorze! wiesz przecie jak ludzie łatwo prawią niestworzone rzeczy... — Na ten raz ja, przyznaję się, skłonny jestem wierzyć. — Ja, nie. Żółtowski wszedł właśnie, i ażeby nie mówić, mrugnął na doktora, który wstał i pospieszył ku niemu. — A co? nie gorzej nasz chory? Żółtowski kiwnął głową. — Na co wam doktor potrzebny? — przerwała hrabina. — Żeby powiedział czy może jechać. — Jechać! — Niech pani będzie spokojna — odpowiedział krótko po swojemu stary — wszystko będzie dobrze: chodź-no, doktorze... Szemere pospieszył żywo. — Taka rzecz — rzekł po drodze Żółtowski — że on chce i potrzebuje jechać... Otóż... czy mu to nie zaszkodzi? — To zależy... zobaczymy. Weszli: hrabia zniecierpliwiony zwłoką, stał prawie drżący. — Doktorze — zawołał postrzegłszy go w progu — bierz puls, czy każ sobie język pokazać, a gadaj prędko że jechać mogę, bo moim siłom i ochocie mniej wierzą jak twojej nauce; jak gdyby człowiekowi który chce, mogło kiedy zabraknąć siły. — To teorya doskonała — odparł Szemere — ale wola dobywa tylko z człowieka co w nim jest, póki jest: z próżnego nie naleje... To prawda, że ona umie najlepiej wycisnąć zaoszczędzoną siłę; ale, gdy jej nie ma... — Ależ powiedz im przecie, że ja ją mam! bo gdzieżby się podziała? Oszczędzałem przez lat tyle, nie zużyłem: muszę mieć. — Ha! ha! — rzekł doktor — to także tajemnica natury, że wiele rzeczy w człowieku nadużycie niszczy, a wiele nieużycie zamarza. — To już uczone brednie. — Opinie są, wolne — chyląc głowę odparł Szemere, — siły się wyrabiają, ale zobaczymy nie wyrokując a priori. — Przejdź-no się pan , po pokoju; daj mi puls — hrabia spełnił polecenie, z oznakami niecierpliwości. — A teraz jeszcze — rzekł doktor — muszę popełnić niedyskrecyą: proszę mi powiedzieć jakiego rodzaju jest cel podróży, czy stan pogorszyć, czy polepszyć może? Otto podchwycił: — Powinien polepszyć. — Hm! wolałbym żebyś pan tak prędko nie jechał; ale zważywszy, że na upór lekarstwa nie masz, a hrabia pewnie jesteś uparty... — Bardzo — dorzucił Herman. — Nie było się nawet o co pytać. — Więc jedziemy! Pawle — zawołał na starego, — natychmiast jedziemy. Siermięzki wpadł drepcząc z zapytaniem: — Do domu? — Nie: jedziemy — i obróciwszy się do Ottona: — Dokąd? — rzekł. — Do mnie. — Trzebaby się ubrać! — Nie! nie! jechać! natychmiast jechać! — Jest zaprzężona bryczka moja, ale... — Całe życie jeździłem bryczkami: siadajmy... — Ale możeby się pożegnać? — spytał Żółtowski. — Wszak wrócimy — dodał niecierpliwie Herman. Doktor patrzał i głową tylko poruszał. Oprzeć się energii z jaką natychmiast domagał się jechać Herman, nie było podobna; w kwadrans już siedział na bryczce i choć pochylony i widocznie cierpiący, powoli sunął się do Robowa, sykając tylko na to, że konie wstrzymywano ażeby nie strząsł się bardzo. — Jest tu? — spytał dojeżdżając do dworu Ottona. — Nie, ale go zaraz znajdziemy. Hrabio, jeszcze raz słowo: bez żadnych wymówek i swoboda zupełna. — Jestem ojcem i mam serce ojca! — odparł Herman — wierzaj mi. W Robowie było pusto. Martynko leżał chory, Max siedział teraz od rana do wieczora u pułkownikowej... żywej duszy. Stary wysiadł żywo, ale go siły zawiodły i ledwie przeszedłszy pokój musiał odpocząć, tak się czuł osłabłym: krótka podróż zwiększyła znacznie gorączkę. — Oczekiwanie — rzekł do Ottona — zje mnie gorzej niż samo spotkanie: złe czy dobre, co ma być, niech się stanie. — Natychmiast, ale Martynko choć chory chce cię widzieć; ubiera się: przyjdzie zaraz. Po chwilce wszedł biedny chłopak choć blady i znękany febrą, której drugi paroxyzm właśnie go był pochwycił; oczy jego zaczerwienione dowodziły łez nieoschłych jeszcze: zbliżył się i schylając ujął starego za rękę. — Drogi mój panie — rzekł — jam się ulitował nad tobą, nie uczyńże mnie zdrajcą, który pęta kładzie na zbiegłego niewolnika.... Wydaję go na miłość twoją, ale nie na nienawiść i zemstę... Pomnij, że to dusza chora, że to dziecię, sierota co cierpiało wiele, że to jedyny syn twój. — O Boże! za kogoż wy mnie macie, z temi waszemi zaklęciami! — wykrzyknął hrabia łamiąc ręce. — A to są pieniądze wasze — dodał Martynko składając je przy nim — musiałem je wziąć, by nie obudzić podejrzeń, ale zatrzymać dłużej nie mogę. — Zostaw je sobie. — Nie — rzekł chłopak — nie! Przyjąłbym dar od pana, bom ubogi i młody, miałbym go za ojcowską pomoc; ale dziś, tak nie mogę.... Byłyby to srebrniki za sprzedane łzy przyjaciela. Gdyby nie ojciec — dodał wskazując Ottona — nie uczyniłbym tego nigdy; on mi kazał, jemu jestem posłuszny: pełnię ślepo wolę tego, któregom przywykł za rodzica uważać... — To mówiąc, zapłakany powoli wysunął się z pokoju. — Miałem słuszność przecie — rzekł napół do siebie Herman — choć mnie nie zrozumiano; otóż jak wychowuje nieszczęście, zła dola, ubóstwo, na które syna wystawiałem umyślnie! Żaden z tych paniczów, miękko chowanych, nie odrzuciłby grosza, choćby za nie wiem jaką usługę... Nic mu nie odpowiedziano. — A teraz — rzekł Otto — w imię Boże, jedźmy! Możemy bryczką podjechać pod samą pasiekę, w której jest syn twój: dalej przejdziemy piechotą. — Pieszo, bryczką, jak chcecie; aby prędzej, aby prędzej! — odezwał się chwytając hrabia, który wsparty na lasce, słowa nie mówiąc, spieszył za swym przewodnikiem. Wieczór już był gdy się do pasieki zbliżali, Janek a raczej Juraś (bo tak dawniej go nazywano) usnął był znużony na posłaniu z siana wśród ubogiej chaty. Wcisnęli się powoli do pasieki przez ogródek, i Otto wiodąc za sobą niecierpliwego ojca, wszedł pocichu do jedynej, przyciemnionej izby, w której Juraś spoczywał głębokim snem ujęty. Sfery, który się stawał coraz bledszy, któremu oddechu brakło, który się mieszał, wstrzymywał, spieszył i znowu cofał, jakby z jakiejś bojaźni, rad był gdy ujrzał dziecko swe uśpione: miał czas ochłonąć i przyjść do siebie. Szmer otwierających się drzwi i wchodzących osób nie obudził Jurasia; piękne rysy jego oblane spokojem, otoczone jasnych włosów puklami, ciało męzkiej i silnej budowy, przypominające dawnych średniowiecznych rycerzy, wpadły w oczy hrabiemu, który stanął i zapatrzył się na syna, a łzy po bladej popłynęły mu twarzy. Otto milczał z obawą oczekując przebudzenia, usiłując wyczytać ze starca, co pocznie i jak przemówi do dziecka. Długą chwilę spoczywał tak Juraś, potem lekko drgnął, powiódł ręką po białem czole, otworzył oczy i ujrzawszy ojca przed sobą — osłupiał. Zerwał się napół, patrząc i niedowierzając jeszcze, sen to czy jawa. — To ja jestem, dziecko moje — rzekł wreszcie cichym i drżącym głosem Herman — tyś nie chciał do mnie, ja przychodzę do ciebie; nie żeby ci odebrać wolą, ale aby cię całkiem oswobodzić. Byłeś dzieckiem, chciałem cię żelazną ręką na rnęża ukształcić: dziś jesteś mężczyzną i podaję ci dłoń jak bratu. Nie bój się mnie, nie uciekaj; ja sam jeden na świecie: miejże litość nademną; nie obawiaj się: niczem, nawet miłością moją cię nie zwiążę. I głosu mu zabrakło; stanął badając czy "Wyrazy jego uczyniły jakie na synu wrażenie, szukając w twarzy jego nadziei. Surowy ten, nieubłagany człowiek, dziś znękany i zbolały, błagający dziecię własne, przedstawiał obraz który łzy wycisnął z oczów Ottona. Juraś uczuł się tak poruszonym, że mu słów zabrakło w początku, ale twarz jego malowała, że to uczucie dumy i niepodległości, które trzymało go dotąd, potargane odpadło z serca. Powstał powoli i pochylił się milczący do nóg ojca, który głowę jego chwycił jak spragniony porywa naczynie z napojem, którego mu długo odmawiano, i przycisnął ją do piersi łkając, zanosząc się od płaczu. W tejże chwili siły go opuściły, zachwiał się i Otto ledwie pospieszył przystawić mu ławę na którą upadł. Oba milczeli: ojciec drżący trzymał go za rękę. Juraś zmieszany, rozczulony, bojaźliwy, patrzał nań lękając się przemówić słowa. — Więc ja mam syna! — zawołał nareszcie stary, chwytając go znowu w objęcia. — Ale nie! -poprawił się — wiem wszystko Jurasiu, nie obawiaj się, swobodnym będziesz, uczynisz zechcesz, pójdziesz gdzie ci się podoba, ni wstrzymam cię, nie spętam: będziesz żył w tym kręgu, który sobie obierzesz. Bądź mi tylko synem, niech cię widzę, niech twoja przyszłość łączy mnie ze światem i żywemi ludźmi, bom ja dziś trup i niedogasły popiół tylko. Nigdy ci nie wspomnę przeszłości. — Nie, nie: to nadto — odezwał się nareszcie złamany chłopiec, którego ta dobroć i ofiara złamały — nie! jam winien, srodze winien i życiem mojem obowiązany jestem zapłacić to szaleństwo, które popełniłem będąc dziecięciem. Duma tylko nie dozwalała mi powrócić, obawa słusznego gniewu twojego, mój ojcze... Jam winien, ty nic: tyś ojciec, tyś czuł przy sobie prawo wyrobienia powierzonej ci duszy tak, jak ci się zdało lepiej... Jam był szaleńcem; przebacz mi, daruj. — Nie mówmy o przeszłości ani słowa! — odparł hrabia — ale się już mnie nie obawiasz? — Nie, mój ojcze. — I opowiesz mi szczerze, otwarcie, coś przecierpiał, co przebyłeś, gdzieś się błąkał, czegoś doświadczył! Wszakże choć przeszłość twoja należy do mnie, gdy z teraźniejszości nic ci wziąć nie chce i nie mogę. Oto świadek Uroczystego przyrzeczenia, Jurasiu, — dodał wskazując Ottona — niech on usłyszy ten ślub mój, że ci daję zupełną swobodę. — Ojcze mój, ja powiem teraz, nie mówmy o tem. — A! jaki on piękny! zdrów! silny! — rzekł wpatrując się w niego hrabia. — Bo bieda i niedostatek najlepiej wychowują — odparł Juraś. — Wyszedłem, dzięki tobie, odrazu zahartowany, a tam gdziem był, musiałem albo się zepsuć zupełnie, albo za łaską Bożą takim dębem dzikim wyrosnąć, jakim mnie widzisz, ojcze. — Tylkoż, kiedy już Bóg dał tak wszystko dobrze skończyć — przerwał Otto — nie siedźmy już dłużej w tej biednej chacie, gdzie i ojcu choremu nie najlepiej i synowi duszno. — Jam już do chat przywykł! — rzekł Juraś. — Ale nie ojciec. — Więc jedźmy do Zarubiniec. — Do Zarubiniec? — zawołał Juraś — a! ojcze, znowu do tego strasznego pałacu. — To do mnie — przerwał Otto — do chaty... — Gdzie on zechce — dodał hrabia — gwałtem nie ciągnę go nigdzie; dałem słowo i dotrzymam, nie zmuszam do żadnego życia, ale należałoby choć na chwilę, stryjowi, stryjence, siostrze się pokazać: kobiety zwłaszcza poczciwe i dobre istoty; ale jeżeli ci to... — Nie! nie — zawołał Juraś mężnie — bądź co bądź, mogłem to zrobić dla Masa, jakżebym nie uczynił dla ojca: tylko mi tam nie każcie mieszkać, nie każcie żyć, ani przebierać się i stroić. — Masz własną wolą, zrobisz jak ci się podoba; w domu stryja jak we własnym możesz być swobodny. — No, to już moja ofiara odrzucona! — rzekł Otto. — Ale nie, kochany przyjacielu — przerwał rzucając mu się na szyję Juraś — u ciebie mi było tak dobrze. — Mogę ci słowo powiedzieć? — spytał ojciec. — O! co chcesz, ojcze... — Więc odrazu szczerze: wiem że się boisz świata, dowód że się do niego będziesz stosował; to źle: wnijdź weń nie jako bojaźliwe pacholę, ale jako człowiek ze swojem przekonaniem, obyczajem, myślą, słowem: rozśmieją się może, poszanują pewnie. Zrozumieją cię czy nie, ale nikt nie poważy ci się urągać; tylko taka excentryczność, która jest rachubą i komedyą, wzbudza szyderstwo i niewiarę, ale szczere i poczciwe wylanie się z charakterem, nigdy. Wszędzie możesz i powinieneś być sobą... — I będę! — rzekł Juraś podnosząc głowę. Ojciec pocałował go w czoło. — A nie uciekaj mi już — dodał wzruszony. — Nie! ale nie obcinajcie mi skrzydeł; wolny pójdę wszędzie za tobą, spętany nie zniosę więzów. — Nie bój się, jeszcze raz: jesteś panem swej woli i życia, jam już przyjaciel nie ojciec; pojmuję to, że są charaktery i ludzie, którzy w zawisłości wiecznej żyć nie mogą. Idźmy razem... I uderzył go po ramieniu. Weselsi wychodzili z chatki, a Otto uradowany uśmiechnął się poglądając na to spokojne zakończenie dramatu, który dniem wprzódy nie obiecywał tak spokojną rozwiązać się Sceną. Ale szczęście ziemskie błysk to tylko i chwila. Jasny promień słońca zachodzącego padał na twarze ich rozrzewnione i pogodne, gdy wychodzili. Hrabia, który dotąd siłą wielkiego wzruszenia tylko utrzymywał się, począł się znowu chwiać na nogach i pochylił osłabły. Otto przytrzymał go, ale na twarzy postrzegł bladość straszną i zmianę jakąś nagłą, niezmierną. W tejże chwili starzec chwycił się za piersi i poczuł jakby wyziew mogiły przelatujący po nim; oczy stanęły mu słupem, usta wysilone otwarły się na jakiś wyraz, którego wymówić nie mogły, ręka zwróciła się ku synowi i opadła bezwładna: został ruszony paraliżem, który weń jak piorun uderzył. Otto z Jurasiem porwali go, ale już nieruchomego i ze łzą w oku kośniejącego im w dłoniach. Przestrach niemy po chwili wesela objął ich tak nagle, tak rażąco, jakby cios który starca dotknął, razem ich wszystkich zagarnął. Zmieszani, potrwożeni nie wiedzieli co począć z martwym napół Hermanem na ręku, który miotał się częścią ciała nie zdrętwiałą jeszcze, usiłując wyrwać się z objęcia śmierci, a ciężał już na nich trupem bezwładnym. Juraś załamał ręce... — Ja go utrzymam — krzyknął Otto — ty leć po konie; nie traćmy chwili, do Zarubiniec co prędzej do doktora. Lub nie: siadaj na koń, biegnij po niego, niech spieszy przeciwko nam, napół drogi: jedno tylko krwi puszczenie ratować może. — Ale jakże mogę ojca opuścić? nie wiem drogi! — zawołał Juraś. — Masz słuszność! straciłem głowę — zawołał Otto — ty go bierz, wieź: ja lecę. Na krzyki bolesne o ratunek przywlókł się o kiju stary pasiecznik, chłopak jego i żona, a postrzegłszy martwego starca, obstąpili go przelękli. Juraś z przytomnością nawykłego do przygód człowieka, chłopaka posłał po konie, ojca złożył powoli na przyzbie, gdy chory rękami pół martwemi chwytał go i od siebie nie puszczał; sam sposobić zaczął nosze, które naprędce zrobiono z tapczana, i choć sam rozpłakany i przejęty, potrafił starca uspokoić słowy serdecznemi i troskliwością niezmordowaną. Otto znikł, z trzech koni od bryczki niedaleko stojącej, pochwycił jednego, obciął sznury i oklep puścił się do Zarubiniec przez pola i wąwozy bez drogi, dając odrazu czuć zwierzęciu, że ostatnich z niego sił dobędzie. Dwa konie pozostałe miały wieźć starca, drogą na Robów, ale nim usłano łoże, nim ręce syna dźwignęły go na posłanie, i głowę przycisnęły tak do piersi, by na nich bezpiecznie spoczęła, wieczór się zrobił i noc prawie. Z tym pochodem prawie pogrzebowym noga za nogą posunęli się powoli... Starzec nie mógł dobyć głosu, szklisty wzrok jego tylko szukał syna, a ręka nie chciała puścić dłoni; w uścisku i milczeniu, wśród ciemności długa jak wiek rozpoczęła się ta podróż męcząca dla obu. Woźnica kierując się jak mógł w mroku, zwrócił.na większy gościniec ku Zarubińcom; ale choć konie pospieszały niekiedy w równiejszych miejscach, każda chwila zdawała się godziną. Juraś nie mogąc ni usłyszeć, ni zobaczyć ojca, truchlał dobadując. się w nim ostatków gasnącego życia; potrzeba było stanąć, odpoczywać, poprawiać, a zrzuciwszy z siebie suknie, chłopak czem mógł okrywał chorego, by go chłód nocny nie owionął. Na pół prawie odległości dzielącej Robów od Zarubiniec, spotkali wreszcie wysłaną po nich karetę, doktora, Ottona i biedną hrabinę, która z różańcem, flaszkami i łzami, sama koniecznie chciała jechać przeciwko Hermanowi. Doktor pospieszył do chorego; zdawało się, że puszczenie krwi będzie koniecznem: natychmiast przecięto żyły, ale widocznej ulgi nie doznał starzec... Hrabina która już o wszystkiem uwiadomiona była przez Ottona, podała rękę Jurasiowi, pocałowała go płacząc w czoło i nie mówiąc słowa, z nim razem przy chorym umieściła się w powozie. Pochód cały znowu pociągnął dalej, spotykając po drodze ciekawych, którzy powychodzili przeciwko niemu. Jednym z najpierwszych był Paweł, przebudzony ze snu straszliwą wieścią, który bez czapki, załzawiony, leciał do swojego pana, na ustach mając wciąż jedne, machinalnie powtarzane słowa: — A mój drogi pan! mój drogi pan! Gdy się kareta ku niemu zbliżyła, stary nie zważając na konie i koła. dopadł jej i rzucił się ze stopni na nogi hrabiego, który ujrzawszy go drgnął i oczyma wskazał na Jurasia. Pawła musiano także zabrać do powozu, za którym wlec się nie mógł stary, a opuścić go nie chciał. Północ już była, gdy kareta stanęła przededrzwiami pałacu, u których czekał na nią hrabia Rajmund z nieodstępnym Malczakiem. Słysząc turkot nadbiegła i Lola. Potęgą przeczuć czy przeznaczenia, młodości czy serca, w tej chwili tak strasznej, jakże się to stało, że oczy dziewczęcia nie spotkały chorego, nie znalazły odrazu matki, ale naj- przód ujrzały Jurasia, ów sen, owo widzenie wieczorne...? Na widok jego zadrżała; dreszcz ją przebiegł: zarumieniła się... Nie wiedziała jeszcze kto był. Powolnie zniesiono starca do przygotowanego pokoju, wszyscy się rozpierzchli, pozostał tylko u łoża Juraś, doktor i Otto, zmęczony gonitwą, nocną, ponury i przybity. — Doktorze — odezwał się po chwili odciągając go na bok — jak myślisz? co będzie? — Bóg to wie jeden: ludzie w tym stanie męczą się czasem długie lata, lub umierają w godzin kilka... Na wszystko gotowym być potrzeba. — Jest wiec groźba śmierci? — spytał Otto. — Prawie pewność — odparł doktor. — Jestże jaki ratunek, któregoby użyć można jeszcze? — Spoóbujemy wszystkiego, a najprzód drugiego, trzeciego, innego lekarza; proszę was o to, bo się lękam. — Odzyska mowę? — pytał wciąż Otto. — Nie wiem. — Nic więc nie przyrzekasz...? — Pracować z wami. W czasie tej cichej a szybkiej rozmowy, Juraś wciął siedział przy ojcu, który za najmniejszem jego oddaleniem się tyle okazywał niespokojności, tak uporczywie ścigał go oczyma, że biedne chłopię musiało natychmiast powracać, i nieodstępnie czuwać przy nim. Noc przeszła w obawie i zamieszaniu. Hrabia Rajmund któremu Otto przedstawił Jura-sia, zbył go pogardliwem wejrzeniem i do zbytku zimnym ukłonem zdaleka: nie przemówiwszy doń słowa, odszedł zaraz do siebie. Nazajutrz chociaż stan chorego nieco się polepszył, nie odzyskał jednak mowy, ani władzy, a stan ten obezwładnienia oddziałać musiał na starca, który okazywał się coraz bardziej zniecierpliwiony i niespokojny. Za każdem przybliżeniem się hrabinej, rwał się jakby coś chciał do niej przemówić; oczyma starał się jej okazać, czego nikt zrozumieć nie mógł: potem płakał, a łzy te niezrozumiałe nikomu, płynąc cichym strumieniem po twarzy dziwnie skrzywionej boleścią., przejmowały nieopisaną, litością, przytomnych. Paweł siedział u nóg pana i całując je płakał też rzewnie; chwilami wyrywały mu się jakby szmery przekleństwa, to znów rozpływały we łzach i jęku. Juraś służył staremu jak dziecię pokorne. O południu coraz gorzej być poczęło; zjechali się wezwani lekarze, użyto wszelkich środków w takich razach wskazanych, ale czy je zastosowano nietrafnie, czy użyto zapóźno, nie poskutkowały wcale. Śmierć widocznie zbliżała się co chwila, siły opuszczały starego, senność, ten poprzednik śmierci i zwiastun jej litościwy, kleiła naciskając ołowiem, powieki, które z wysiłkiem otwierały się na chwilę i znowu na długo zamykały. Ciężkich tych godzin, które się wlokły opieszale u łoża konającego, opisywać nie będziemy; któż z nas w życiu nie był świadkiem śmierci ukochanych i nie konał choć raz powoli z umierającym, który część jego życia, wspomnień , nadziei, unosił z sobą w kraj mogił i duchów milczący? Około północy głębiej usnął Herman, ale, by się już nie przebudzić więcej. Paweł postrzegł to pierwszy i zapalił gromnice, ale gdy hrabina pospieszyła z modlitwą i księdzem, już dusza biednego człowieka była na lepszym świecie... * * * W tydzień po opisanych wypadkach Juraś, teraz już hrabia Jerzy Góra, z Robowa, dokąd po śmierci i pogrzebie ojca ze starym Pawłem się schronił, wybierał się do Horycy. W Zarubińcach przebył krótko, ale chwile te, ciężkie dla niego, dziwne po sobie zostawiły mu wrażenie. Stryj Rajmund odrazu okazał się dlań więcej niż zimnym, odstręczającym i nieprzyjaznym prawie; hrabina za to macierzyńską i czułą, a Lola... z Lolą patrzali tylko na siebie z jakiemś uczuciem błogiego podziwienia, prawie nie mogąc przemówić. Odjeżdżając do Horycy, potrzeba było pożegnać ten dom i ludzi, podziękować za gościnność dla chorego i trupa, za pogrzeb, za wszystkie dowody braterskiej miłości. Choć serce ciągnęło go ku stryjence, choć dziwne, niewytłumaczone uczucie ciągnęło go ku Loli, i obawę niepojętą obudzał w nim stryj, sztywny i zimny przedstawiciel tego świata, którym Juraś tak się brzydził. Było to pierwszą i wielką z jego strony ofiarą, czuć się zmuszonym pojechać do Zarubiniec i n razić na nieżyczliwe gospodarza przyjęcie; westchnął wybierając się z Robowa, ale obowiązek swój zrozumiał. Otto nie znajdował potrzebnem przeprowadzać go, pojechał więc sam jeden. W Zarubińcach już wszystko powróciło było do dawnego trybu życia: Malczak skrobał coś przy warsztacie poglądając z pod oka na pana, którym kierował, z którego sobie żartował pocichu; Rajmund zatapiał się w mechanice, hrabina modliła, Lola osmucona siedziała przy krosienkach w jej pokoju. Gdy im dano znać że Juraś przyjechał, stryjenka kazała go prosić do siebie, a sama posłała dać znać mężowi; wszedł więc najprzód do skromnego jej mieszkania. Tu wszystko takim tchnęło spokojem i jaśniało prostotą, tak błoga cisza panowała w tym zakątku, że Juraś uczuł się jakby w nowej, nieznanej sobie atmosferze. Przez dni kilka przebolałych wprzódy, poznał tylko zimne salony zarubinieckie, nie był jeszcze ni razu w tej ustroni całkiem od nich odmiennej. Na pierwszy rzut oka poczuł, że w progu mieszkania hrabinej kończył się pałac i hrabstwo, zaczynał szlachecki byt niewiasty, wielkiej poświęceniem i sercem, a przywiązanej do innego wcale obyczaju. Lola śliczną swą twarzyczką jak słoneczko wiosenne świeciła temu przybytkowi jasnemu i uspokojonemu jak rezygnacya chrześcianki. Odwróciła się gdy wchodził, zarumieniła mocno i po przywitaniu z matką, gdy jak brat i siostra podali sobie ręce, dłonie ich nie wiem czemu zadrżały, lica zapłonęły obojgu: nie śmieli sobie spojrzeć w oczy. Juraś usiadł cały przejęty w duszy, jakby pobożnem jakiemś uczuciem. — Chcesz wyjeżdżać, słyszałam — odezwała się powoli hrabina — dokąd? dlaczego tak spieszysz? — Sam nie wiem dokąd jadę i po co — rzekł Juraś — ale gdzieś przecie schronić się potrzeba ze smutkiem i z życiem... — Masz słuszność: prawdziwa boleść kryje się i ucieka od oczów ludzkich. Pojmuję twoją: tak się znaleźć po długich latach na chwilę, i tak się rozstać! — A! nie przypominaj mi pani wielkiego grzechu mojego życia! — westchnął chłopak spuszczając oczy. — Bóg i ojciec ci przebaczył! Biedny stary! zapłakała hrabina — gdyby się był choć pocieszył tobą, choć spoczął... — Nie mówmy, nie mówmy o tem — przerwał Juraś. — Cóż myślisz począć z sobą... — Nie wiem. Życie przeszłe, i to które mnie czeka, tak różne! — dodał młody chłopiec — Między niemi muszę rzucić most coby je połączył, jakąś, przestrzeń żalu, spoczynku, namysłu: sam nie wiem. Pojadę tam gdzie żył ojciec, gdzie jeszcze żyje myśl jego; tam może znajdę jaką skazówkę na przyszłość. — Ale, dziecko moje, nie zakopujże się zbytnie, jak twój ojciec. — Moja droga stryjenko, czyż i ty, co żyjesz tak samotnie, możesz mówić przeciwko osamotnieniu? Gdzież lepiej, jak w cichym kątku? — Tak, ale moja samotność z córką, z mężem, to życie rodzinne, to nie zaparta cela mizantropa... a ty jesteś sam jeden. — Już i ja mam rodzinę — rzekł Juraś wzdychając — stare sługi ojca, biednego Pawła, zresztą ja jeszcze nie wiem co pocznę. Spojrzał na Lolę, która na podziw była milczącą jakoś i smutną. Wejrzenia ich, magnetyczną przyciągane siłą, co chwila się spotykały i mówiły sobie ową pieśń młodości, która się raz tylko śpiewa w życiu. Aż nareszcie Lola porzuciła krosienka, odwróciła się, jakby zwyciężona, ku niemu, i zbliżyła powoli do matki, pocichu mieszając się półsłowami do rozmowy. Potem hrabina umilkła, a oni zaczęli szeptać we dwoje, jak starzy znajomi; gdy wśród gwarzenia tego smętny, ponury i sztywny wszedł sam hrabia Rajmund, po którego twarzy znać było jak nierad musiał być gościowi, co mu jego zajęcia przerywał. Przywitał zimno sy- nowca, westchnął i usiadł, patrząc roztargniony przez okno. — Wpan się wybierasz? — spytał po chwili. — Wyjeżdżam do Horycy — rzekł Juraś. — Zapewne... to bardzo dobrze, tu nie masz co robić! Lepiej, po tym smutku znajdziesz jakąś rozrywkę; dla mnie też lekarstwem jest praca. — Ale nie, lepiej żeby tu jeszcze jakiś czas przebyć — przerwała hrabina — bo ta samotność... — Mężczyzna nie powinien się pieścić — dodał Rajmund — to było zdanie nieboszczyka; zawsze mi to mawiał: Jerzy ma obowiązki... Wstał potem i przeszedł się niecierpliwie po pokoju. — Przybyłem właśnie, aby pożegnać stryja i podziękować mu za tyle trudów i łaski dla mego biednego ojca. Hrabia ruszył ramionami. — Dajmyż pokój temu... brat to był mój przecie; nie mówmy już o tem: mam co innego do powiedzenia ci na odjezdnem. Nosisz imię nasze, ono wkłada na ciebie obowiązki; z twojej winy własnej wychowanie twe zaniedbane, urodzenie wprowadzi cię w świat, wśród którego tak jak jesteś pozostać nie możesz... Potrzeba nad sobą. pracować. — Stryju — rzekł Juraś podnosząc się — ś. p. ojciec mój nie żądał po mnie bym wszedł w ten świat, do którego obyczajów już się nie potrafię zastosować. Imienia, które noszę, nie splamię, ale nie wiem, czy obowiązany jestem koniecznie tak je nosić, jak poprzednicy moi i okupywać trochę rozgłosu całkowitem zaparciem się siebie. — To są deklamacye młodości — odparł hrabia — excentryczne wybryki fantazyi nieokiełznanej; życie inaczej uczy i czego innego wymaga. Nie rzuca się imienia i stanu: trzeba być tem, czem Bóg stworzył. — Zostawmy to przyszłości — przerwała Marya — Juraś ma dobre serce, to go natchnie... Lola zarumieniła się. — Zapewne, jeśli rady nie żąda, musi czekać natchnienia... Życzę mu, żeby je znalazł w sercu — To mówiąc zwrócił się i podał rękę Jerzemu. Żegnam cię — rzekł zimniej jeszcze — ja muszę spieszyć do pracy; myśl mi przerywają próżne rozmowy, a mam w tej chwili przed sobą, coś tak ważnego.... I skłoniwszy głowę uszedł do pracowni, po której się już zatęsknił. Jerzy nie wiedział odprawiony co począć z sobą; zdawało mu się, że powinien był zaraz odjechać, ale hrabina usiłowała z Lola zatrzeć oznakami czułości i serdecznem obejściem wrażenie chłodnego przyjęcia, i Juraś ochłonął, powoli przychodząc do siebie. Rozmowa ożywiła się znów trochę. Byłby może zaraz odjechał, gdyby nie wejrzenie Loli i urok, pod którym od pierwszego jej widzenia się uczuł: siła nieznana trzymała go przykutym, chciał się wyrwać i nie mógł; wstawał, niepokoił i tęsknota jakaś zwracała go ku niej od progu. Dziewczę zbliżało się też do niego coraz poufałej, z uczuciem, które się im tłumaczyło przywiązaniem siostry i brata, choć już w zarodku wcale było innem, acz niemniej czystem i świętem. Przypomnieli sobie ów wieczór, kiedy się raz pierwszy spostrzegli, potem Juraś zaczął mówić o przeszłem swem życiu i swobodnej po świecie włóczędze, i o zamiarach w przyszłości.... Tak zbiegł czas do wieczora, a hrabinie tak było dobrze z tem dwojgiem dzieci u jej kolan szczebioczących pocichu harmonijnemi głosy, że gdy chłopak wstał nareszcie, by wynijść, tęskno się jej jakoś zrobiło: poczuła, że traci istotę, która była do wypełnienia małego jej kółka potrzebną.. — No, jedziesz więc — rzekła całując go w głowę — ale powróć do nas, choć wówczas, gdy cię serce zaboli... drogi mój Jurasiu. Niech cię nie zraża powaga i pozorna surowość mojego męża; on ma wielkie myśli na głowie, życiem naszem pospolitem żyć nie może, ale serce w tej piersi bije poczciwe, choć przez usta nie mówi. Widziałeś przecie co uczynił dla Maxa, sądź go z tego, nie z kilku słów roztargnionych. Człowiek to nie stworzony do miejsca, które zajmuje w społeczeństwie, troska nieustanna pierś mu i czoło zorała; tu u nas zawsze znajdziesz serca, co cię przytulą z uczuciem. Lola zapłoniona żywo podała mu rączkę. — Tak, bracie — dorzuciła — mama, choć ty ją. znasz mało, wierz mi, gdy co powie, to ewangelia: jej słowo, to tylko prawda święta! Ona ci obiecuje matkę, ja siostrę w sobie; bądź co bądź, w boleści, w smutku, w niepewności szukaj nas, my ci służyć będziemy: rachuj, jeśli nie na siłę, to na serca. Ale pozwól, bym ci dała radę i gościniec na drogę — dodała wahając się i spoglądając na matkę ukradkiem błagającem wejrzeniem — wszak siostrą twoją jestem, a od siostry przyjąć się coś godzi. Zdjęta z krosienek Tomasza a Kempis śliczne, maluteczkie wydanie i zawstydzona wsunęła mu je w rękę. — Może to rada dziecinna, ale ja jestem dziecko — mówi mama. — Gdy ci bardzo będzie źle i tęskno na świecie, otwórz tę książkę gdzie zechcesz, przeczytaj choćby dwa wiersze, a myśl sobie potem o nich długo, to ci ulgę przyniesie. Juraś ucałował jej białą rączkę, rozrzewniony przytrzymał ją długo i rozstali się nareszcie, żegnając łzawemi oczyma. Wypadki, którym w przeciągu tak krótkiego czasu uległ Juraś, głębokie na nim uczyniły wrażenie; przejście ze stanu swobody i włóczęgi w rodzinne koło; życie z góry wyznaczone i pewne jutra; ukazanie się ojca i nagłe zejście jego, poznanie Loli, które wstrząsło sercem, jej matki, stryja, tylu nowych ludzi; szybkie następstwo po sobie dziwnych i bolesnych przygód: — znacznie obcięły skrzydła młodzieńcze. Jechał więc do Horycy smutny i niepewien co pocznie, wlokąc za sobą starego Pawła, z którym często godzinami całemi rozmawiali. Okolica, w której to wszystko z tak dziwnym spełniło się pośpiechem, nie mogła zostać obojętną na tyle razem nagromadzonych wypadków; ludzie są, nowin łakomi, tworzą je sobie w potrzebie: cóż gdy do utkania ich znajdą piękną, gotowiuteńką osnowę? Dziecię zatracone i odzyskane, ojciec, który mu przebacza, przytula do piersi i umiera; koncert z tą sceną zjawienia, pułkownikowa i Max, ich miłość i blizkie śluby: bawiły próżnujących doskonale. W każdym prawie domu tworzyła się z nich powieść nowa, tak rozmaicie pojęta i opowiadana, że zaprawdę zdumieć się było można bogactwu wyobraźni bezimiennych, autorów. Szczególniej Janko Zbój i jego przeszłość tajemnicza, jak łatwo sobie wyobrazić, budziły niezmierną ciekawość; opowiadano w niedostatku prawdy takie o nim domyślone przygody, od których uszy więdły, słuchając. Młody, piękny, bogaty, z imieniem głośnem, a dziki i mizantrop, stał się odrazu ideałem mnóstwa panien, wdów i mężatek zapoznanych, które piechotą, byłyby poszły o mil kilka, byle go tylko zobaczyć. Trzeba też przyznać, że piękniejszej legendy o nieznanym młodzieńcu nad tę, którą o nim pocichu sobie opowiadano, trudnoby, nawet powieścio- pisarzowi z powołania, utworzyć. Max, który rzadko kiedy mówił prawdę o sobie i o drugich, wypytywany, utworzy?' pierwszy z historyi Janka coś tak monumentalnego, że z pomocą dodatków ludzi dobrej woli, starających się jeszcze okrasić nieco jego legendę, gotowy z niej był poemat. Szczęście, którego u nóg pięknej pułkownikowej koszto- wał, już będąc z nią zaręczony ogromnym soliterem, dodawać musiało sił jego wyobraźni: plótł niestworzone baje, codzień swój utwór wydoskonalając. Max bowiem był bardzo szczęśliwy; wprawdzie Amelia po bliższem rozpatrzeniu się w niej, wydała mu się daleko mniej świeżą i piękną niżeli pierwszego wieczora, gdy kibić jej malująca się na białym szalu, zachwyciła go i oczarowała. W dzień twarzyczka ta nosiła widoczniejsze ślady utrapień przebytych i zawiedzionych nadziei, a szczebiotanie jej exaltowane, trzeciego dnia już zaczęło się powtarzać tak nieznośnie, że Max wiedział prawie jakim wyrazem i głosem go powita, i co mu na jego słowa odpowie. Ale wielki artysta, w istocie nie był wcale stworzony na to czem się być wybierał; nie mając co lżejszego do roboty, i gdy mu los po drodze nasunął ciepłą wdówkę tamując karyerę wirtuoza wątpliwą, trudną, kłopotliwą, zmuszającą do pracy: bardzo był rad, że się mógł pozbyć przyszłych laurów dla spokojnego kawałka chleba. Teraz na łonie nowego szczęścia, wcale już swej wiolonczeli, dawnej przyjaciołki do rąk nie brał i na usilne tylko prośby bohdanki, czasem ją dobył z pudła w którem usypiała spokojnie. Że jednak nie było jeszcze po ślubie, musiał się trochę w dawnym okazywać blasku, trochę odegrywać komedyą geniuszu, zostawując na później zupełne z szat przyodzianych rozebranie, umycie i powrót do życia o jakiem teraz marzył, wcale prozaicznego, obywatelskiego. Biedna pułkownikowa ani się domyślała, jak wielką i niepowrotną miała popełnić omyłkę. Postanowienie jej było tak gwałtowne, tak pilne, że się już nie zastanawiała wcale nad jego następstwami. Max teraz przesiadywał tam dnie całe; nareszcie z Robowa od Ottona przeniósłszy się bliżej Danowa do miasteczka, dla oka tylko najął tam pomieszkanie, do którego ledwie późno w noc powracał, by nadedniem wyjechać znowu. Oczekiwano tylko indultu, aby połączyć dwoje rozpłomienionych kochanków, których zapały sakrament skutecznie miał ugasić, na normalną praktykę małżeńskiego wprowadzając ich życia. Rozumie się, że i na ten wypadek sąsiedztwo obojętnem okiem spoglądać nie mogło, musiało z tak rzadkiego widoku szczęścia i najczystszej miłości, nieco korzystać w sposób złośliwy i zazdrosny. Zajeżdżano częściej niż kiedy do dworu pułkownikowej aby śledzić i badać jak wyglądała szczęśliwa, trochę jej szczęściu przeszkodzić, a potem śmiać się z niego i opowiadać jak wyglądała zakochana Amelia, jak chodził wielki artysta, rozrzewniony potężnem w piersi roztlałem uczuciem. Do bliższych sąsiadów pułkownikowej należeli państwo Żeligowie, Jędrzej i Anastazya z Porońskich, majętni obywatele, mający wieś jednę ogromną i drugiej połowę, dwór przepyszny i t. d. i t. d. a żyjący otwartym domem i co się zowie okazale. Pan Jędrzej był sobie prosty człowiek, gruby, tłusty, rumiany, z skałką na oku, wesoły, trochę ospowaty, niezarozumiały, i mało zarastający, co mu wielką sprawiało przykrość, bo niezmiernie chciał mieć wąsy, a dohodować się nie mógł takich o jakich śnił i marzył. Była to może jedna z najboleśniejszych prób, jakim w życiu uległ pan Jędrzej. Z obu stron podnoska miał wprawdzie po piętnaście jasnych i twardych jakby sadzonych włosów, ale te sterczały mimo kosmetyku, i nigdy estetycznej formy staropolskiego, sumiastego wąsa, przyjąć nie chciały. Rzuciło to na cały żywot pana Jędrzeja odcień smutku i zawiedzionych nadziei. Skałka na oku, zresztą, nie bardzo widoczna, nie tyle go martwiła, ile ten brak zarostu, nad którym wzdychał, wyrzucając umysłowi ludzkiemu, że dotąd szperając nie mógł wynaleźć środka na zasianie tak pospolitej jak włos trawy, na polu tak żyznem jako ciało ludzkie. Zresztą pan Jędrzej był jednym z najszczęśliwszych prostych sług bożych, a że miał żonę strasznie rozumną, czynną, wychowaną znakomicie i kochał ją z całych sił serca, a służył jej jak murzyn; że miał majątek piękny, znaczenie w obywatelstwie przez żonę i córkę, o której zaraz powiemy: gdyby nie te wąsy, zawsze spodziewane a nigdy nie nadchodzące, mógłby się był liczyć do tych, którym na grobie kładą, że żadna chmurka nie zaćmiła laurów ich żywota. Pan Jędrzej zwany przez żonę, gdy była w dobrym humorze, Jędrusiem, a gdy mu chciała dać uczuć swe nieukontentowanie, panem Jędrzejem, był najlepszym z ludzi, ale nie miał pretensyi do rozumu, i otwarcie wyznawał, że gdyby się był tak szczęśliwie nie ożenił, pewnieby go dawno djabli wzięli. Wyrażenie może było zbyt energiczne, ale dobitnie malowało sytuacyą. Całe życie pracując pod zwierzchnictwem i kierunkiem Stasi (bo ją tak czule nazywał) uznojony, spocony, gdy mu w nagrodę trudów dała tłustą rączkę do pocałowania, zasypiał opromieniony swem szczęściem. W domu miał ledwie ciasny pokoik, w salonie bardzo podrzędne miejsce, w konsyliach głos tylko doradczy, ale w wykonaniu postanowień i rozkazów, za których spełnienie odpowiadał, sam jeden był używany i tu nie miał współzawodnika. Owocem małżeństwa, w którem tak skromne ale piękne zajmował stanowisko szanowny pan Jędrzej, była jedyna córka, wychowana, jak mówiła poufalszym przyjaciołom sama pani — grandioso: imię jej było Aneta. Najprzód musimy uprzedzić czytelnika, żeby sobie nie wyobrażał Anetki młodziusieńką panieneczką, gdyż byli ludzi dobrze umiejący rachować, którzy dowodzili, że dziesięć lat temu miała lat czternaście, co wychodziło na dwadzieścia cztery; matka jednak nie dawała jej więcej nad dziewiętnasty: a że matki najlepiej wiedzą o wieku córek, posądzamy owych rachmistrzów o złośliwość i niechęci w dodawaniu. Aneta była jedynaczką, i jako taka panowała nietylko ojcu, o którym mowy być nie może, bo ten przed nią prochy zmiatał, ale matce i całemu dworowi. Dziwna to zaprawdę rzecz, że Aneta będąc jedynaczką, bogatą, utalentowaną, wcale piękną, bardzo dowcipną i śmiałą, dotąd nie poszła za mąż; ale zbieg okoliczności zawsze każdemu projektowi stawał na zawadzie. Najprzód matka miała w myśli małżeństwo grandioso (byłto wyraz jej ulubiony) i ojciec naturalnie równie sobie tego życzył; powtóre, Aneta była samowolną i popsutą, drobinkę kapryśną i dziwaczną, co choć dodaje wdzięku, niejednego w końcu odstrasza. Wychowywały ją z kolei guwernantki wszystkich narodów, bo żadna dłużej roku wybyć z nią nie mogła, i wykształciły na niepospolitą istotę: gdyby tylko serce, jużby jej zdaje się nic do doskonałości nie brakło. Ale o tem matka natura zapomniała zupełnie. Aneta wprawdzie ciągle się na nie skarżyła, jak ci którym odetną nogę, boleją czasem długo na nią choć jej już nie mają.; ale nie okazywała wcale żeby je posiadać miała. Za to fantazya bujną, umysłem pojętnym i takim świetnym pozorem, taką umiejętnością oczarowania obdarzoną była, że wśród grona najwdzięczniejszych dziewic, wszystkich oczy i serca pociągała ku sobie. Śmielszą też była od rówieśnic, a panowanie domowe nad ojcem i matką, istotna wyższość umysłowa, która jej dozwalała dostrzedz natychmiast ułomności ludzkich, dawały jej wszędzie pierwszeństwo, dla panny może nie zbyt stosowne, ale nie bez pewnego uroku. Rojem za nią chodziła młodzież, którą ona rządziła jak królowa, a choć nikt nie posunął się aż do jej ręki, mnóstwo kołatało do serca. Anecie było z tem dobrze, a gdy jej czasem matka szepnęła: Anusiu, kochanie, trzebaby już pomyśleć o sobie.... — Jeszcze czas, mamuniu — odpowiadała jej — ręczę że wezmę sobie kogo zechcę, tylko to mnie zostaw. Mamcia tak wierzyła w Anetę, że jej już w końcu nic mówić nie śmiała. Gdy opisane wypadki zaszły w sąsiedztwie, a Max nagle uchwycił zwycięzko za serce pułkownikową, wielką przyjaciółkę Anety, i o Janku rozeszły się romantyczne owe wieści, głoszące, między innemi, że czas jakiś w Turcyi przebywał, że był niewolnikiem w Persyi, i że w nim dwadzieścia kilka sułtanek kochały się na zabój, tak, że go aż nad Don konno przeprowadzały, gdy powracał do domu; Aneta przypomniawszy sobie, że go widziała na koncercie, rozpłomieniała pragnieniem ogromnem, żądzą, niecierpliwością, koniecznością poznania go. Juraś odpowiadał jej snom, nadziejom i marzeniom. Poznać go bliżej stało się dla niej postanowieniem nie- zmiennem, i gdy się dziecku tej szybki z okna zachciało, pierwszy raz może rodzice byli w niezmiernym kłopocie, nie umiejąc jej dogodzić. Ojciec wotował, żeby wprost pojechać po niego i przywieźć go jak grzyba w koszyku, matka trochę płakała, a Aneta tupała nóżką i powtarzała: Ja go chcę mieć! ja go mieć muszę! Może być, że zauważywszy skuteczność postępowania pułkownikowej z Maxem, tejże samej co ona recepty użyć chciała, ale o tem nie mówiła nikomu. Koniec końcem tylko powiedziała sobie, że Janka zobaczyć musi, niewątpiąc że gdy on ją, ona jego zobaczy, reszta sama przyjdzie do skutku. Ten hrabia co konie pasał, kozacza dusza, jak go Max nazywał, śnił się jej, prześladował ja., dręczył. Nie ma niebezpieczniej szych zachceń, jak gdy te nie z serca, ale z głowy pochodzą: serce ma wstyd, jest niewiastą, że tak powiem; rozum mężem upartym, i gdy sobie co postanowi, pobuntuje podwładnych. Nasłuchawszy się dziwów o Janku, Aneta bywająca bardzo często u pułkownikowej, po- częła tak wyraźnie wydawać się z żądaniem poznania go, że Max, który był grzeczny i lubił obiecywać, powiedział w końcu, iż dlań nic łatwiejszego jak pokazać zblizka ten fenomen. — Ja go znam doskonale — rzekł z uśmiechem, — sprowadzę tu gdy zechcecie: za to ręczę. — Nieśmiertelnąbym panu była winna wdzięczność! — odpowiedziała rumieniąc się Aneta. — A! Max to uczyni dla mnie! — dodała wyciągając mu rączkę do pocałowania Amelia. Choć Fermer jak łatwo przyrzekał, tak się też lekko od spełnienia obietnic uwalniał, składając choćby kłamanemi przeszkodami; na ten raz chodziło mu o to, by dowiódł swych blizkich z hrabią stosunków, a może też miał i inne jakie rachuby i chciał z nim na nowo poufałą odżywić przyjaźń. Dosyć, że wysłano szpiegów do Zarubiniec i Robowa, aby wiedzieć o dniu gdy Juraś wyjedzie do Horycy i na drodze go złapać. Max zasiadł w drodze na przesmyku i przez dwadzieścia cztery godzin palił na ławce cygaro, oczekując na przejeżdżającego, który nie mógł miejsca tego ominąć. Już go to poczynało niecierpliwić, gdy nareszcie ukazał się stary koczyk nieboszczyka Hermana, fura z Pawłem, i powoli przysunęły się pod karczemkę. Fermer, który już był przygotowany, zerwał się i pobiegł ku Jurasiowi z rozciągnionemi rękami. — Co ja widzę! to ty, przyjacielu! Trzeba wiedzieć, że dawniej z widoczną. traktował go wyższością, a teraz przepadł nagle w ten ton czułości i serdeczności. — To ty, po którym dusza moja tęskniła: jakże się masz? O pożądany! ukochany! drogi! Tyłem się nasłuchał o twoich nieszczęściach! Mój Boże! jakie zmiany! A! mam ci też wymówić, że przedemną, którego znasz serce, nigdyś się nie zwierzył otwarcie. I począł go ściskać gwałtownie. Juraś, któremu łatwo było przemówić do serca, uścisnął go za rękę. — Co tu robisz? — Przypadkiem zastanowiłem się tu jadąc do Danowa do pułkownikowej, bo wiesz zapewne, że się z nią, żenię. Kobieta jakich nie ma, istota z wybranych wybrana. Ale co za szczęście, że cię tu spotykam! Juraś wysiadł do niego. — Patrz, widzisz tam, w dolinie ten domek ocieniony staremi lipami i klony: to moje gniazdo szczęścia zielone, to mój raj! Nie mówił, że Ewa była trochę ospowata. — Winszuję ci — rzekł Juraś. — Niechże mi teraz mówią, że nie ma losów, fatalności, przeznaczeń! Któżby się spodziewał, że tu spotkam miłość, która wybuchnie gwałtownie, tak wielką, tak niepohamowaną, tak cudownie wzajemną, że mnie obleje takiem szczęściem nieziemskiem!.. Juraś poczuwszy, że Max deklamuje, zmilczał. — Mój przyjacielu, mój najdroższy przyjacielu — dodał Fermer ściskając go znowu tak, jak go nigdy wprzód nie ściskał — tyleśmy o tobie z nią mówili, tak ciągle przytomny byłeś sercu mojemu i pamięci! Mogę ci zaręczyć że ona także poślubiła gorące moje dla ciebie uczucie... i tak pragnie cię poznać! Juraś widocznie się zmieszał. — Patrz, wszak to tylko kilkaset kroków, zrób mi tę największą w świecie łaskę, wstąp! Siadaj ze mną., na chwilkę tylko zajedziemy do niej; uszczęśliwisz miłą i śliczną kobietę, nie licząc najlepszego przyjaciela. Biedny chłopak aż pokraśniał, tak osmuconej jego duszy nie w porę było to żądanie dziwne, natrętne; ale Max gdy co raz postanowił, nie miał zwyczaju ustępować. — Zmiłuj się — rzekł — to, czego wymagasz po mnie, niepodobieństwem; wiesz, jak mi są ciężkie nowe znajomości: nie mogę, nie mogę... — Na chwilkę, na pół chwili, lub jak stoisz... — Przypominasz mi sam, żem nie ubrany, a tam jest kobieta.... — Zajedziesz jak do mnie, jestem tam jak w domu, a uczynisz mi łaskę, dobrodziejstwo! Są ludzie, już muszę ci się przyznać, którzy rzucają potwarz, jakobym ja cię exploatował, jakobyś mną pogardzał; potrzebuję od ciebie tego w obec świata, jako usprawiedliwienia, oczyszczenia. Oto powód istotny.... musisz to dla mnie uczynić, chodzi o dobre imię moje,... Wiedział, że tem Jurasia złapie najprędzej: istotnie, zawahał się a Max skorzystał z tego. — Ja ciebie nie puszczę, musisz wstąpić choć na chwilę, na pięć minut, tyle tylko ile potrzeba, aby dowieść oszczercom ich potwarzy! — zawołał. Nie było w istocie ani potwarzy, ani oszczerców, bo Max stosunek swój z Jurasiem tak ślicznie malował, że uchodził za wzór bohaterskiego poświęcenia. — Pułkownikowa, anioł dobroci, z nią nie potrzebujesz się żenować: mogę ją. już dziś nazywać żoną moją... rozumiesz mnie. Czekamy tylko na indult, który związek, zawarty przez miłość najczystszą, uświęci.... Juraś się zarumienił, natręctwo przykre mu było, ale nie wiedział już jak się bronić; Max nalegał, ściskał, błagał, modlił się i pilawie gwałtem wsadził go na swoją bryczkę, zostawując Pawła z końmi przy karczmie, rozkazawszy im popasać. Nie opamiętał się biedny Juraś, tak nagle konie pułkownikowej ruszyły z nim i dworek w dolinie wkrótce się ich oczom ukazał. To zielone szczęścia gniazdko, jak je Max nazywał, istotnie było bardzo śliczniuchne; może tylko do zbytku ustrojone, zbyt wyświeżone z pretensyą. Furtki i bramy gotyckie obwieszone bluszczami, krzyże pooplatane cierniem i poobwijane powojem; nad dróżynami krzaki róż w jodłowych klombach, kapliczki misterne, altany malowane jaskrawo; sam dwór z szerokim balkonem okrytym winem i pnącemi się roślinami, świadczyły o tem usposobieniu czułego serca, które szukało wdzięku i poezyi, aby okazać niemi, że miało ich głębokie w sobie poczucie. Tego wszystkiego może było aż nadto, ale to było śliczne, zielone, wytworne, kwitnące i wonne, wesołe i tęskne razem. Juraś nie ubrany, w czarnej siermiężce żałobnej, zapylony cały, porwany nagle, znalazł się w ganku domu pułkownikowej i powitany został przez trzy osoby, które właśnie pod balkonem zasiadły do herbaty. Byłato najprzód owej pięknej kibici pułkownikowa, otyła pani Stasia matka Anety, i sama Aneta, słuszna, wspaniałej postawy, szatynka z niebieskiemi oczyma, patrzącemi śmiało, ubrana czarno, poważnie, tajemniczo — do boju! Była w istocie piękną. Artysta z uczuciem mógł z niej cudny zrobić wizerunek, takim ogniem i życiem tlała ta twarz o rysach regularnych, pewna siebie, amazońska, wojownicza a pełna wdzięku. W chwili gdy Juraś wchodził zmieszany i zatrzymywał się w progu ganku, spostrzegłszy większe niż się spodziewał towarzystwo; Aneta siedziała właśnie w kozetce, przybrawszy postawę Kleopatry z jakiegoś obrazu, wdzięcznie układając się by zachwycić śmiertelnika, i przeglądając się w kryształowej szybie blizkiego okna, które jej wizerunek lekkiemi powtarzało zarysy... Pułkownikowa jak zawsze była szczebiotliwą, wdzięczną, uśmiechającą się i płaczącą razem, roztkliwioną. do głębi; podeszła kilka kroków powitać Maxa, któremu rączkę z góry z przyciskiem na dłoń rzuciła, potem przewró- ciła oczki obracając się do Jurasia, stojącego przed nią ze spuszczoną głową, i wprowadziła go, przedstawiając gościom swoim. Aneta podniosła się, wyprostowała i nie tracąc czasu oczy utkwiła w ofierze, którą jej główka i wyobraźnia wcześnie napiętnowały na zabicie. Max tak manewrował, że Jurasia potrafił przy niej posadzić, i rozmowa poczęła się od preludyjnych ogólników. A że wszystkich oczy i uwagę ciekawe zjawisko zwracało na siebie, że nawet wierna Amelia trochę mu się nadto mile uśmiechała, Max poczuł jakby zgryzotę w sercu, że tego rywala wprowadził, przy którym mu i odezwać się i na wierzch wypłynąć było trudno. Aneta jako biegła w strategii niewieściej, zrazu obserwacyjny tylko korpus wejrzeń wyprawiła na nieprzyjaciela, starając się uczynić jak najgroźniejszą, tojest jak najpowabniejszą. Wiedziała ona dobrze co ma najpiękniejszego w sobie: warkocz włosów olbrzymich, nóżkę maluczką jak dziecinną, rączkę białą i dziwnie czystego kształtu; więc z kolei, pod różnemi pozorami obracała się doń tyłem głowy, by ze ślicznemi ramiony i szyją, razem mu pokazać pukle cudnego włosa, potem poprawując się na siedzeniu, dobyła nóżki z pod fałdów sukni, potem układała strój, spinki, włosy, mantyllę spadającą" tak aby ręce w całym przedstawiały się blasku. Nieszczęściem dla zmieszanego Jurasia, który nie bardzo patrzał i niewiele widział co się około niego działo, większa część tych manewrów zginęły: potrzeba je było powtarzać. Matka z uwielbieniem znawcy przypatrywała się uczonym córki manewrom. Po chwili milczenia, Aneta uznała, że pora było rozpocząć kroki zaczepne, wprost atak przypuszczając na młodego chłopca, i skorzystała z rzuconego przezeń jakiegoś pół-słówka. Juraś pierwszy raz dopiero uważniej spojrzał na nią. Nigdy jeszcze takiego nie widział dziewczęcia: było to dlań zjawiskiem nowem. Proste niewiasty które mu się przed oczyma przemknęły, kobiety jak je Bóg stworzył, panienki skromne, bojaźliwe, trwożne, rumienią-ce się, jak pączki napół okryte listkami, i choć śmiałe a powstrzymujące w sobie myśli i uczucia, jakże nic a nic niepodobne były do tej pięknej: Judyty! Ta wyglądała cale inaczej i nie można powiedzieć, by gorzej od tamtych: był to kwiat rozwity ale świeży, pełen barwy choć może bez woni porannej; świetny, błyszczący, o szerokich liściach, o bujnych gałęziach — rodzaj kamelii, jednem słowem. Do natury Jurasia i usposobień jego, ten nowy typ kobiety przypadał w pewien sposób, pozorem swobody i szczeroty. Gdy raz pierwszy spotyka się podobną istotę, nowość uderza; nie mamy czasu wdawać się w rozbiory: osłupieni stajemy w zachwycie. Juraś mimowoli doznał tego wrażenia: Lola dotknęła jego serce, Aneta zapełniła mu głowę trochę — uznał się nią zaciekawiony. Ta śmiałość dziewicza, ten hart duszy nie lękającej się ani potwarzy, ani oczów złośliwych, ani tłumaczeń zawistnych; ta potęga wzroku, który czysty być musi, bo się nie cofa przed nikim, podrażniły go, pociągnęły. Aneta też nie udając wcale obojętnej, przysunęła się ku niemu śmiało, pochyliła poufale i zaczęła siecią pajęczą wejrzeń, słów i uśmiechów oplatać pełnego wiary i ufności chłopaka. Trzeba jej przyznać wielkie zdolności wodza i dyplomaty zarazem, umiejętność rachuby potężna i dodać w końcu, że tak była przytem piękną, majestatyczną, iż słaby człowiek na którego rzuciła okiem, nie bardzo mógł się oprzeć urokowi jaki wywierała. Pierwsza zwłaszcza reprezentacya tej sztuki w której występowała z takiem powodzeniem, i pierwsze wrażenie, zawsze były dla niej tryumfem, następne już różnie się wiodły. Jak wszystkie istoty błyszczące i zniewalające nagle, gasła powoli ta gwiazdka, gdy się jej przypatrywać zaczęto. Naówczas wychodziły na wierzch plamy owego słonka, wiał chłód od niego, i choć cudnie piękna, choć dziwnie urocza, stałego nie budziła przywiązania. Latano za nią, śmiano się z niej; nikt się w niej śmiertelnie nie pokochał: tak przeszło lat dwadzieścia kilka i potrzeba było myśleć o sobie, a Aneta obrachowała nie źle wcale, że lepszego nic nad Jurasia nie znajdzie. Jerzy nigdy jeszcze w życiu z podobną nie spotkał się istotą, a był tak młody; pierwsze więc wrażenie było silne: oczy te zdawały się mówić tyle, usta w istocie tak wiele mówiły! Milczący i odpowiadając pół-słówkami tylko, zrazu nie dał się Juraś wywieść w rozmowę powszechną; smutny, nie miał ochoty się wywnętrzać: ale czegóż nie dokaże piękna, wesoła i zimna kobieta? Chłód i panowanie nad sobą, trochę doświadczenia nawet bardzo pospolitego i znajomości środków powszednich działania na człowieka, jakichże czasem nie robią cudów? Najzużytsi nawet ludzie dają się brać na wędkę pospolitym robaczkiem, cóż dopiero tak świeży, tak niedoświadczony człowiek jak Juraś, który ochotnie wierzył we wszystko ? — Bardzośmy już wiele o panu słyszały — odezwała się Aneta po wstępnej przegrywce. — ale byłoby niedyskrecyą go badać; choć doprawdy takeśmy ciekawe: ja przynajmniej. W naszym czasie gdy wszystko jest tak wykute z jednego materyału, tak jednostajne, tak przenudnie foremne, życie trochę inne. nie podobne do pospolitych, to zjawisko porywające. — A! to prawda! porywające! — powtórzyła pułkownikowa spoglądając na Maxa, a wdzięcząc się trochę do Jurasia, i wedle obyczaju swego powtarzając ostatnie wyrazy. — Nic tam w tem życiu nie ma zasługującego na ciekawość — odpowiedział Juraś — tylko błędy dziecinne. — Pan myślisz, że go nie znamy — przerwała Aneta — ale choć i to niedyskrecya przyznać się, wieleśmy się od pana Maxa dowiedziały, a takeśmy wybadywały! — A! dużo, dużo o panu mówił nam Max — powtórzyła echem pułkownikowa i przy tej zręczności podała rękę Maxowi, który ją przyjął nie bardzo ochotnie, bo miał za zasadę przy młodszych i piękniejszych niewiastach, swej przyszłej nie okazywać nigdy zbytniej miłości, na wszelki wypadek. — Pan długo przebywałeś w Krymie? — spytała Aneta. — O! niedługo wcale! — Kraj pełen poezyi i malowniczości! — dorzuciła pułkownikowa, która chciała przekonać że prowadzi rozmowę, co Anetę widocznie niecierpliwiło, bo pragnęła sama opanować Jurasia, na wyłączną swoję własność i mrugnęła nawet potajemnie na posłuszną matkę, aby starała się gospodynią odwrócić ku sobie. Był to korpus mający zrobić dywersyą. — Jakże teraz — mówiła dalej Aneta — po tem życiu swobodnem, ostrem i hartownem przejdziesz pan, jeśli się pytać godzi, do zupełnie nowego? Komu innemu ta rozmowa odrazu tak in medias res puszczona, a raczej w środek i serca i duszy, byłaby się bardzo dziwną wydała; Jurasiowi przeciwnie podobała się swą pozorną szczerota i ośmieliła go poufałością. — Nie myślę wcale zmieniać życia — odparł Juraś śmiało — nic mnie do tego nie zmusza: swobodę, ciszę, niezależność kochałem i nie wyrzeknę się ich dla niczego. — I znowu się pan zakopiesz? — Nie wiem, przywykłem iść za popędem i uczuciem potrzeby serca, a któż powie czego ono dozna i zażąda jutro? Aneta wzięła te słowa prawie za komplement, ale uznawszy potrzebę niezrozumienia go odrazu, bo to być mogło niestosownem, podniosła oczy potrząsając główką i mówiła dalej: — A! zapewne! najdziwniejsze rzeczy dzieją się z nami: chwila, słowo, wejrzenie, drobny wypadek czasem zmienia losy człowieka... — I nigdy za jutro zaręczyć nie możemy — dodał Juraś. — Jest jednak rzecz pewna tylko, za którą potrzeba mieć siłę ręczyć, to, że się zostanie poczciwym sługą prawdy, którą się raz ujrzało. — Ależ ta prawda — spytała jak Piłat Aneta — cóż to jest? — Nie ważę się odpowiedzieć pani — rozśmiał się smutnie Juraś — dla mnie to życie w takiem kole, gdzieby mi nic nie gniotło uczucia, nie więziło myśli, gdzieby żadna forma nie nakazywała mi kłamstwa. — Ależ to nie ma na świecie takiego życia! — Pani sądzisz? — ja nie wiem. Aneta zamilkła, ale oczy jej mówiły tymczasem. — Prawdę rzekłszy — odezwała się po chwili — ja także choruję na to pragnienie być zawsze sobą. i nigdy nie kłamać, ale kobiecie to jeszcze -trudniej. Rozmowa tak wysoko nastrojona dalej już wzlecieć nie mogła; szczęściem pułkownikowa, która się do niej mieszać chciała, oderwała się od pani Anastazyi i wrzuciła w tem miejscu swoje echo: — Kobiecie — (westchnienie) najtrudniej. Aneta rozśmiała się ukazując bieluchne ząbki. Max tymczasem stał na straży, aby nie dać Jurasiowi uciec, do czego zdawał się mieć ochotę. Podano spóźniony obiad choć wieczór się już zbliżał; nie było sposobu odmówić: poszli do stołu, a los, a raczej dobra rachuba sprawiła, że Juraś znalazł się między gospodynią i Anetą. Aneta znowu tak usiadła, aby wszystkie swe wdzięki dać sąsiadowi ocenić, i wzięła go już w niewolą rozmowy, której na chwilę ustać nie dała. Juraś zdumiony był jej śmiałością, naiwnością, obejściem poufałem i szczerem, które umiejętnie zastosowała do niego. Zrazu instynktowo i nie zbyt trafnie posunęła się z rozmową, nie zbadawszy gruntu; ale po kilku godzinach, pochwyciwszy słabą stronę Jurasia, tak doskonale umiała z niej korzystać, że wstał od stołu nie bardzo już spiesząc się do dalszej podróży, co było wielkim tryumfem. Twarz Anety była rozjaśniona, usta uśmiechające się; matka z uwielbieniem na nią patrząc zdawała się zdaleka kosztować słodyczy zwycięztwa. Jakie mianowicie na Jurasiu zrobiła wrażenie Aneta, wypowiedzieć trudno. Z Lolą był nieśmiały, trwożny, poruszony; tu chłodny, wesół prawie, ale pochwycony i upojony jakby po szampańskiem winie. Z głębi jego dobyły się nieznane mu prawie uczucia a raczej namiętności, jak silna woń spajając go i durząc. Czemś lepszem była dlań Aneta niż dobry, wesoły towarzysz; ale w rodzaju takiego druha z którym mówiąc człek się nie rumieni, nie kłopocze, nie wstyda: mówi mu wszystko i od niego spodziewa się wszystko usłyszeć. Jeżeli powiem, że Juraś, który miał jechać zaraz, pozostał na noc, bo już i konie i Paweł oddawna byli sprowadzeni do dworu, że Aneta z matką dla zbliżającej się burzy, także skłonie się dałyby na wieczór pozostać, że resztę dnia spędzano na muzyce, bo Max chętnie się popisywał przed obcemi: odmaluję dostatecznie niebezpieczeństwo w jakie wpadł Juraś. Wieczór ten był brzemienny w wypadki małej wagi a wielkich następstw, i najważniejszą w nim epokę stanowiła półgodzinna rozmowa wśród salonu i gwaru przez Jurasia z Anetą. prowadzona, na przechadzce od drzwi szklannych ku wchodowym; w której, jak ona utrzymywała potem przed matką, dusze ich i serca porozumiały się. Jakkolwiek chłodna, wyrachowana istota przybyła tu z myślą zimną i rachubą; trzeba jej oddać tę sprawiedliwość, że serce w niej zadrgnęło, którego w sobie nie spodziewała się sama. Jest coś w szczerym, prostym a pełnym uczucia człowieku, co nawet najzimniejszych rozgrzewa, i budzi jeśli nie miłość dla niego, to podziwienie i szacunek. Szydzić potem mogą gdy ostygną, ale przy płomyku serca rozgrzewają się choć chwilowo, i przeistoczeni magnetycznym wpływem uczucia, doznają tego, czego nigdy nie marzyli doświadczyć. Tak się stało z Anetą: trochę głową, trochę sercem poczuła wyższość Jurasia, jego idealną stronę, gdy przed nią począł naiwnie odsłaniać swe uczucia, swe myśli trochę podobne do splątanych a bujnych gałęzi dziewiczego lasu, swe marzenia o świecie, ludziach i przyszłości. Z kobiecą tylko chytrostką, tym przymiotem słabych, którym Bóg ją dał może umyślnie na obronę przeciw sile, mimo entuzyazmu jaki w niej wzbudził, Aneta poczuła, że tego człowieka tak pełnego wiary, tak niedomyślającego się zła, tak pałającego miłością dobra wszelkiego, łatwo było wziąć strojąc się doń w szatę odświętną. I stała się inną trochę niż była zwykle, na skórę lwią, amazonki narzuciła mgliste obłoki kobiety zapoznanej i zakochanej w niebieskich ziemi zjawiskach; wywołała rumieniec na twarz i nie tracąc śmiałości, dodała jej za towarzyszki szczerotę dziewicza, prostotę dziecinną. Może to było aż nadto zachodu na chłopca, który nie przywykł był stykać się z kobietami wykształconemi i taką obdarzonemi strategią? Juraś też został podbity, niestety, i jedno tylko uczucie wstrzymało go od zupełnego poddania się: pamięć Loli — jakaś z tem wspomnieniem łącząca się zgryzota... Twarz anielska dzieweczki zjawiała się przed jego oczyma w jasnym obłoczku, smętna i przerażona. Około północy, po muzyce, która się także przyczyniła do rozmarzenia gości, wszyscy a szczególniej Juraś i Aneta uczuli się jakby bardzo dawno znajomi, usposobionemi do zwierzeń. Max tylko, którego opanowała pułkownikowa, dając mu zawczasu kosztować słodyczy małżeńskiej niewoli, smutny siedział przy niej ze spuszczoną głową na kanapie, mając minę raczej niewolnika, który się nudzi i radby wyrwać z pęt dźwiganych, niż niecierpliwego kochanka oczekującego jasnej chwili wesela. Na nieszczęście, im on był tęskniej zamyślony i smutniejszy, tem serce pułkownikowej które się czuło obowiązanem podzielać jego strapienia i boleści, większych dopuszczało się natręctw, w przekonaniu, że ukradkowo narzucane mu pieszczoty, doskonały skutek zrobią. Pani Anastazya ziewała okrutnie, ale nie chciała przeszkadzać córce, i oglądała salon nie mogąc się nim nasycić, aby nie być zmuszoną zwracać uwagi na Anetę, która z Jurasiem już dwudziestą odbywała pielgrzymkę od ganku do drzwi sieni. Rozmowa coraz się ożywiała. — Doprawdy, dziwna to rzecz — zawołała Aneta patrząc na zegarek, który nielitościwie - wybijał dwunastą — dwie nieznane sobie istoty z dwóch przeciwnych świata krańców, spotykają się przypadkiem, są z sobą chwilę, zbliżają się, poznają, a potem znowu mogą nie spotkać lat kilkadziesiąt, aż w starości, kiedy zupełnie staną się innemi. Ja przynajmniej — dodała — wspomnienie dnia dzisiejszego poniosę na długo... Przerwała nagle. — A jaż, pani? — dodał Juraś gorąco — czyżbym mógł zapomnieć tego czarownego wieczora. Uważałaś pani, że ludzie zawsze wzajemnie są z siebie radzi lub niekontenci ? Spojrzeli sobie w oczy: źrenice Anety pałały, Jurasia zaszły jakąś łzę, wędrowną. — Ale dlaczegóżby się to tak smutnie kończyć miało? — dodał — kiedy nic łatwiejszego jak widzieć sie poznawszy? Aneta w milczeniu znowu zwróciła nań tylko pytające oko. — Miałażbym i mogłażbym się spodziewać? — Max zdaje mi się — rzekł Juraś — niewątpliwie znajdzie port w tych stronach: nieraz go pewnie odwiedzę... — Wówczas i my się pana u siebie spodziewaćbyśmy mogli? — spytała Aneta. — Dziękuję pani za zaproszenie: będę z niego po chłopsku, po kozacku korzystał, choćbym się miał stać natrętnym. — Nigdy! — szepnęła Aneta cicho. — Ojciec mój i matka jak ja będą panu radzi. Juraś wziął to za dziewiczą prostotę i grzeczność, skłonił się wzruszony i zamilkł. — Ale po co to pan jedziesz zakopać się w tem Polesiu? — dorzuciła — tam musi być tak smutno! — Muszę spróbować tego życia, w którem jest wiele swobody. — Mnie się zdaje, że człowiek z charakterem wszędzie ją sobie zdobyć może: tylko uginający się łatwo są niewolnikami wszędzie.. — Ale tam potrzeba walczyć: tu można być panem.... — Nie trzeba walki nawet, bo ludzie czują charakter w człowieku i muszą go poszanować, a sami w bój znowu nie rzucają się tak łatwo. Pani matka ziewnęła, widocznie przedłużoną rozmowę czas było kończyć i pożegnać gospodynią; Max szczególniej wzrastającą czułością przyszłej żony przelękły, zdawał się coraz niespokojniej wyglądać chwili odejścia. Nadeszła wreszcie: Juraś pożegnał panią domu, chcąc dodnia odjechać w dalszą drogę; Aneta podała mu rękę namagnetyzowaną pragnieniem, aby go nazad ku niej ściągnęła. Istotnie dotknięcie tej dłoni malutkiej, w której chłodzie i jedwabnej gładkości było coś tajemniczo pociągającego, lekki uścisk drobnych paluszków, przejęły Jurasia dreszczem. Któż wie czy i Aneta silną dłoń swojego bohatera uścisnąwszy, nie doznała niespodzianego wrażenia. Juraś z Maxem poszli do oficyn, gdzie im przygotowano posłanie i długo jeszcze gwarzyli z sobą. Artysta potrzebował się wylać przed przyjacielem, z kłamstwem tylko, niestety, bo prawdy nie mógł i nie śmiał mu powiedzieć. Nie kochał wcale pułkownikowej, ale rozpieszczony i zepsuty szedł udając miłość, która go dławiła, dla powszedniego kawałka chleba, dla dostatku który mu się uśmiechał, dla próżniactwa, które mu pachniało. Muzyka, którą uprawiał tylko dlatego, że z nią było mu dobrze na świecie, choć wcale nie miał zamiłowania, także się ubocznie przyczyniła do rzucenia go w te pęta: mógł się jej bowiem raz na zawsze pozbyć w ten sposób. Inaczej wszakże i z właściwą, sobie umiejętnością te rzeczy Jurasiowi przedstawił. Podparty na ręku, z dłonią w obfitych puklach włosów, zamyślony, począł od wybuchu westchnień. — Otóż i zamknięta karyera, zawiązana przyszłość! — zawołał tragicznie, — marzenia moje sławy zabite może na zawsze. Trzeba było, bym ją ujrzał, pokochał, bym w niej wzbudził to uczucie gwałtowne niechcący, mimowoli, uczucie, które na mnie wkłada święte obowiązki; dzisiaj niewolnik, zmuszony jestem rdzawieć na wsi, drogi Jurasiu! zmuszony gnuśnieć wśród dostatku i pędzić dnie wśród nudy. — Ale ją kochasz? — rzekł Juraś. — Tak! kocham ją, i godną jest tego ta dusza zapoznana, to serce czułe aż do drażliwości, trwożliwe i czyste; ale obok niej równą. prawie miłością kocham sztukę!!! — Któż ci ją broni uprawiać ? — Może samo szczęście, którego doznaję, denerwuje mnie i osłabia, a to zakopanie się na wsi.... — Będziesz miał łatwość podróży. — Nie wiem czemu? Póki dusza bolała — rzekł Max siląc się na sentymenta — i muzyka z niej jak krew lała się strumieniem; dziś źródło wyschło, nie czuje w sobie zapału: cały jestem w mojej miłości. Tu Max ziewnął mimowolnie, a że świece kończyły się i Juraś zadumany mało mu odpowiadał, potrzeba było prozaicznem "dobranoc" skończyć te wykrzykniki boleści, utworzonej tylko aby się z nią jakoś piękniej przedstawić. * * * Po odjeździe Jurasia z Zarubiniec, wszystko powróciło do dawnego trybu, w sercu tylko Loli pozostało coś, czego w niem przedtem nie było: niepokój jakiś i tęsknota, a w rozmowach jej z matką nieustannie powracała do Jurasia, co nawet hrabinę w końcu uderzyło. Miała jednak tyle taktu nieboga, że okazała, iż tego nie postrzegła, a mówiąc z córką usiłowała rozmowę zwrócić na inne przedmioty. Tak upłynęło dni kilka, gdy raz przebiegając myślą przeszłe sceny, hrabina porwała się nagle z krzesła, jakby coś sobie przypomniała, pochwyciła za głowę i silnie dzwonić zaczęła, żądając, aby jej natychmiast zawołano Żółtowskiego. Pobiegł chłopak po rządzcę do ogrodu, a hrabina zaczęła się niespokojnie przechadzać po swoim pokoju. Twarz jej wydawała jakiś strach i opanowanie, zaglądała ciągle ku drzwiom, ta przez okna; a gdy się ukazał wreszcie stary, podbiegła ku niemu blada, palec kładąc na ustach. — Żółtosiu kochany! tyś człowiek dobrej rady: ratuj mnie! Nie uwierzysz, nie pojmujesz, co ta biedna głowa moja od chwili dźwiga na sobie... Radź mi, dopomóż, co ja mam robić! — Cóż się to stało? czy wierzyciel który... — Ale nie! nie! — odparła hrabina. — Słucham, słucham.... — Nic się nie stało, a jednak to rzecz okropna. Żółtowski na wiarę wyrazów ręce załamał, i siwe swe zaczerwienione oczki wlepił z trwogą w hrabinę. — Ale cóż? ale cóż? proszę pani. — Przypominasz sobie, gdy nieboszczyk Herman przybył tu przedostatnią razą ? — A! jakżeby nie. — Nie mówił ci z czem przyjechał? — No, odwiedzić! — krótko rzekł Żółtowski niespokojny. — A! miał on i inny powód. Nic jeszcze naówczas nie wiedział o synu, uczucie ojcowskie dla niego nie rozbudziło się w nim jeszcze... powtarzał ciągle, że nie miał dziecka. — No! tak! ale później wszystko to Pan Bóg szczęśliwie przemienił... — A! ty nic nie wiesz... to rzecz okropna. Żółtowski czekał ocierając pot z czoła. — On wówczas zrobił testament jakiś — dodała hrabina pocichu — i złożył go w moje ręce.... — Kiedy? — Za pierwszą bytnością jeszcze. — I nie odebrał go potem? — Nie!! wszyscy zapomnieliśmy o nim!! Żółtowski począł żywo trząść głową. — Testament! jest testament! — Złożony u mnie, powiadam ci! u mnie! I pobiegłszy do szkatułki, hrabina wyjęła z niej papier obwarowany pieczęciami. Żółtowski osłupiały, ręce i głowę opuścił w rozpaczy. — Kto wie co on tam myślał wówczas — dokończyła hrabina — niepodobna odgadnąć; naówczas dziecka swojego nie znał jeszcze, wyrzekał się go jak niewdzięcznika: mógł je wydziedziczyć!! Zamilkła, stary powtórzył tylko ponuro: — Prawda, jest to rzecz wielkiej wagi... — Ale co ja mam począć? — Doprawdy... nie wiem. — Uważałeś, że umierający ciągle się niepokoił i obracał ku mnie; dawał mi jakieś znaki oczyma, których nie mogliśmy zrozumieć... Dziś pewna jestem, najpewniejsza, że chciał, bym mu to pismo zwróciła, ale mnie Pan Bóg zaślepił, żem wówczas nie domyśliła się o co mu chodzi. A! mogę być przyczyną wielkiego nieszczęścia!! — Ale niechże się hrabina nie trwoży tak bardzo — rzekł Żółtowski — którego twarz mimo wyrazów uspokajających, największe wydawała przerażenie — to nic nie pomoże, trzeba się tylko rozmyśleć. — Jedno z dwojga — przerwała Marya — należy albo go złożyć, lub nie czytając spalić! — A! niechże Bóg broni! to i prawu i zwyczajom się sprzeciwia: tego zrobić nie można. Zapewne u niego w. papierach pozostał ślad tej ostatniej woli, mógłby o to być proces kryminalny! Któż wie zresztą, co on tam napisał... w żadnym razie ukryć niepodobna. — A jeśli testament jest na szkodę Jurasia? — Jedno z dwojga: w takim razie komużby zapisał majątek, jeśli nie wam? Tu Żółtowski gwałtownie ruszył ramionami i uciął. — A mój mąż — żywo dokończyła kobieta — najzacniejszy z ludzi, znasz jego serce, ale może mieć tyle powodów, swój sposób pojmowania, pewne przekonania... ja nie wiem, przewidzieć trudno: on widocznie Jurasia nie lubi... ty mnie rozumiesz. Żółtowski nic nie mówiąc, coraz niżej spuszczał głowę. — Bądź co bądź — rzekł — w żadnym razie taić tego nie można. — A jeżeli.... Spojrzeli sobie w oczy. — Niech się dzieje wola Boża. Któż wie, zresztą.... Marya żywo wsunęła papier do szkatułki i usiadła ze łzami w oczach, zadumana. — Wiesz co — rzekła — zapomniałam dotąd; mogę powiedzieć, że nie pamiętam. Bóg mi to kłamstwo przebaczy, obawiam się krzywdy tego dziecięcia: jedź i pogadaj z prawnikami. — Już to, tak dalece nie ma potrzeby — odezwał się Żółtowski — rzecz jasna, nic nie pozostaje, tylko złożyć testament: to obowiązek. Hrabina rozpłakana się i zakryła oczy. — A! mój Boże, i mieć potem na sumieniu krzywdę ludzką... bo któż wie? Któż wie?... A wszystko to z mojej winy! — Kto tam wie co on napisał! — rzekł Żółtowski choć sam skłopotany. — Był zażalony, znękany; powtarzał mi, że nie ma dziecięcia: mógł go wydziedziczyć.... Na tę przykrą naradę wbiegła wesoła Lola, ale postrzegłszy matkę pomieszaną, Żółtowskiego zgryzionego, oboje nagle zamilkłych i pobladłych, natychmiast wymknęła się pod jakimś pozorem, niespokojnem okiem rzuciwszy tylko na matkę. Żółtowski myślał długo, wzdychał, kręcił się, nareszcie po wahaniu przystąpił bliżej i odezwał: — Co obowiązek to obowiązek... nie ma nikt prawa odrabiać co los zrobił; Bóg to zrządził w ten sposób jak Mu się podobało! Trzeba o testamencie oznajmić hrabiemu i złożyć go w urzędzie, a razem posłać do Jerzego, jemu O tem dając wiedzieć.... To droga jedyna! Nie ma sposobu, nie ma sposobu. Marya wciąż płakała tuląc twarz chustką i modląc się pocichu. Tak ją po chwili jeszcze przybiegłszy zastała Lola, usiłując uśmiechem, szczebiotaniem i pieszczotami pocieszyć, co jej trudniej przyszło niż kiedy, bo powodu tego bólu dowiedzieć się od matki nie mogła. — Módlmy się, moje dziecko — odezwała się nareszcie całując ją w czoło hrabina — módlmy się, aby Bóg łaskaw serce twej matki od wielkiego uwolnił ciężaru, aby biedną sierotę od przykrego losu zasłonił, aby tchnął w serca ludzkie sprawiedliwości uczucie. — Ale cóż nam grozi? co się stało, kochana mamciu — przerwała Lola.... — Nic, nic jeszcze: dowiesz się o tem później, a teraz obie Boga prośmy, abyśmy nie płakały całe życie jak w tej chwili płaczem. Hrabina, jak widzimy, nie śmiejąc się przyznać do tego, nie ufała mężowi; obawiała się trochę nieubłaganego uporu, a może wrażenia jakie na nim uczynić mogły miliony nieboszczyka. Zdało jej się, że wina przyszłości cała na jej zapomnieniu ciężyć będzie. Koniec tomu drugiego. Tom III. Ponowiła się jeszcze narada z Żółtowskim, który niedowierzając sobie pojechał do miasteczka, i nie wyraźnemi słowy, ostrożnie, nie, dając się domyślić o co chodziło, dopytywał u prawników, jak w danym razie potrzeba było postąpić. Jednomyślnie wszyscy bez wahania uznali konieczność złożenia testamentu, którego nikt utaić nie miał prawa. Nie można było wiedzieć zresztą co on w sobie zawierał, bo nieboszczyk nikomu się z tem nie zwierzył. Z wiadomością tą gdy Żółtowski pospieszył do hrabiny, a ona biedna znowu wymodliła się i wypłakała, zeszła wreszcie na dół powoli i z rezygnacyą najprzód musiała swój błąd i dotychczasowe zapomnienie wyznać przed mężem. Żadnego nań nie mając wpływu, choć daleko sercem i umysłem wyższa od niego, musiała w razach potrzeby uciekać się prawie do fałszu, by dla niego co pożytecznego zrobić; w innych wypadkach ulegała najszkodliwszym jego zachceniom, bo przemódz ich nie było podobna. Rzadko się bardzo trafiło, by hrabina schodziła na dół do pracowni męża; zawsze było to oznaką jakiegoś niezwykłego wypadku a obudzało jego nieukontentowanie, bo choć mu nikt nigdy nie ośmielił się przeszkodzić, i gdyby się dom palił wchodzić doń nie śmiano: jeśli raz w pół roku trafiło się, że go ktoś oderwał od fantastycznych marzeń, gniewał się jakby szło o życie. Ten gniew należał do oznak powagi i atrybutów geniuszu, wedle pojęć hrabiego. Zapukawszy wprzódy, nieśmiało bardzo, z bijącem sercem, odebrawszy nierychło odpowiedź mrukliwą, dozwalającą wnijścia, Maryą stanęła przed swoim panem ze smutną, pokorną miną winowajcy. — Cóż to się stało, że mnie tu odwiedzasz? — zapytał hrabia zdumiony — czy istotnie jest co tak ważnego? — Rzecz największej wagi: posłuchaj mnie chwilę. — Domyślam się: pewnieście znowu z Żółtowskim jakiego na ranie wymyślili stracha.... Dość, żeście się uwzięli, aby mi nigdy nie dać pokoju! — Jeżeli tak jesteś zajęty... — Ale już teraz tok myśli przerwany, nie jestem zajęty; rzecz skończona: mów a prędko, pewnie jakieś dzieciństwo. Hrabia poruszył ramionami z uśmiechem, jakby był pewien swego i zamilkł z uczuciem wyższości, która litościwie raczy pobłażać daleko od siebie niższej istocie. — Mój drogi Rajmundzie, tylko nie gniewaj się na mnie... — Ale bez tych przedmów, chciałbym już wiedzieć o co idzie. — W tych czasach — odezwała się spuszczając oczy hrabina — tak byłam strapiona, przybita, nieprzytomna, że mimowoli wielki błąd popełniłam. — No, spowiadajże się proszę: ja czekam! To "ja czekam" wymówione było zupełnie w rodzaju Ludwikowskiego: "o mało nie czekałem*). " — Gdy pierwszym razem przyjechał do nas Herman.... — Herman? a tak? cóż dalej! — Nie mówiłam ci nic, bo mi nie pozwolił o tem wspominać, ale żądał odemnie abym przyjęła do schowania jego testament.... Spojrzała mu w oczy hrabina i zaczęła drżeć spodziewając się wybuchu: Rajmund poruszył się bardzo. — Testament! zrobił więc testament!. — Naówczas jeszcze o synu nie wiedział, był na niego mocno zagniewany... — A teraz nie odebrał ci tego testamentu? — zapytał żywo hrabia. — Właśnie, wina w tem moja, żem jego wejrzeń i rozpaczliwych ruchów, gdy umierał, zrozumieć nie mogła; żem nie spytała go czy chce by się to spełniło. Zdaje się że pragnął tego i domagał się odemnie zwrotu, alem ---------------- *) [...] attendre!! ja tego naówczas nie umiała się domyślić, wszystko to zapóźno mi się przypomniało. — I nie zwróciłaś go? — tupiąc nogą o podłogę powtórzył hrabia. — Jest dotąd u mnie. — Jest dotąd! a ty mi nic nie mówisz! — Wszakże dopiero teraz przypomniałam to sobie! Hrabina spuściła oczy, hrabia Rajmund poruszył się gwałtownie. — Otóż to sprawa z kobietami! — krzyknął stukając ręką o jakąś machinę: — rzeczy największej wagi! los familii! Ale gdzież rozum, gdzie zastanowienie! Moja pani! to niepojęta rzecz, zapomnieć o testamencie! — Mój drogi, nie gniewajże się: nic się przecie nie stało. — Owszem! skutki mogły, mogą być okropne! Zatajenie! posądzenie nas o nieuczciwe skrycie woli zmarłego, który w naszym domu życie skończył! Zresztą, któż wie? skutki mogą być nieobrachowane... Gdzież jest ten testament ? — Sami go przecie otwierać nie mamy prawa. — Ale go natychmiast potrzeba odesłać do sądu... Wołać Żółtowskiego — zakrzyczał hrabia poruszony niezmiernie, tracąc zwykłą sobie powagę. Malczak który podsłuchiwał, powrócił żywo do warsztatu posłyszawszy dzwonek, a z drugiej strony wbiegł służący, którego natychmiast posłano po rządzcę. Złym dla hrabinej znakiem był sam już niepokój hrabiego i kilka słów, które mu się wymknęły nieznacznie; widoczna bowiem była, że się domyślał, iż ostatnia wola zmarłego na korzyść ich wypaść mogła i wcale zrzekać się jej nie miał ochoty. Przeczucie jakieś i niepokój tak nim owładły, że rzucił nawet swe zwykłe zajęcia, sam zaraz porozpisywał listy do sędziego i urzędników, rozdysponował konie, chodził nie mogąc w miejscu usiedzieć. Nazajutrz przybiegł wezwany pan sędzia Korokotowicz-Mejszagolski (tak się bowiem nazywał a czasem dopisywał i dwa imiona, i herb Wilcze - zęby, do niekrótkiego i tak nazwiska, które bywało powodem omyłek, bo go dwojako mianowano). Sędzia, maluteczki człowiek, zwinny, brudnawej powierzchowności, w wyszarzanym wice - mundurze, z podtartą do góry czupryną, z mową żywą, niezrozumiałą i plączącą się co chwila, uniżony, pokorny, a w potrzebie bardzo usłużny, był dosyć lubiony od powiatu, choć niktby był zań nie dał i trzy grosze. Służył wszystkim bez wyboru, co mieli czem odsłużyć i użyteczni mu być mogli: przeciwnie dla tłumu bez mienia, imienia, stosunków i siły, był ostry, szorstki i szyderski. Trzebaż się na kimś odegrać. Było to jedno z tych narzędzi posłusznych, które każdy używszy wedle swej myśli, usuwa potem aby rąk sobie nie walał. Korokotowicz wezwany wiedząc, że hrabia zawsze przez dumę za podróże przedsiębrane dobrze się wywdzięczał, przystawił się raniuteńko najętą furką, i wysiadł u Żółtowskiego, gdzie herbaty z rumem się napiwszy, a potem zjadłszy śniadanie skropione parą kieliszkami, których droga odbyta dla pokrzepienia wymagała, o godzinie dziesiątej zaproszony został do pana hrabiego. Rzecz już była wiadoma. Hrabia Rajmund przyjął sędziego w swoim pokoju. Ten przybywszy pocałował go w ramię, ukłonił mu się dziesięć razy, i siadłszy na różku kanapy, chustką ocierając czoło, uznał, że co tylko mówił Jw. hrabia, było niezmiernie słusznem, niesłychanie trafnem, nie mogąc wydziwić się nadzwyczajnej przenikliwości umysłu pańskiego. Złożony na ręce swe testament, przyjął Korokotowicz w troskliwą opiekę, obiecując zaraz nazajutrz dać znać o otwarciu, które w urzędzie nastąpić miało. Przy tej zręczności pan Korokotowicz-Mejszagolski nie omieszkał wiele ciekawych rzeczy opowiedzieć hrabiemu, jak Horodniczy postąpił sobie z pewnym kupcem, o czem już poszło sekretne doniesienie do gubernatora; jak wielkie było podejrzenie, że podsędek szpakowatego konia nie kupił, chociaż go z jarmarku przyprowadził; jak plotki chodziły o aptekarzu, że kochał się w córce doktora, który ją znowu chciał wydać za urzędnika eleganta do osobnych poruczeń. Hrabia tego wszystkiego nie słuchał, ale nim podano drugie śniadanie, musiał gościa bawić, a ten wywdzięczał mu się jak umiał, tem co go najbliżej obchodziło. Obszerniej nieco a ciszej rozwiódł się Korokotowicz nad podaną prośbą osobistą przeciwko pani sędzinie, przez pana marszałka w rzeczy należnego jej długu; z czego miała wypaść bardzo zabawna rezolucya, a później extra-fein decyzya rządu gubernialnego, którą sobie jak przysmaczek podawano. Szczęściem wśród rezolucyi nadeszła taca ze śniadaniem, która trochę te wynurzenia się, już polityki mocarstw dotykające, przerwała... Sędzia w niedostatku innych wiadomostek dopuszczał się tej indyskrecyi, że szeptał na ucho hrabiemu, jakoby pewną miał wiadomość, iż względem poddanych pruskich były podejrzenia o fałszowanie monety, co dopiero nastało gdy Prusy zbliżyły się do Anglii, która ich za pośredników użyła do rujnowania kontynentalnych finansów, za pomocą fałszywych bankocetli. Gadatliwy sędzia byłby nawet coś ciekawego o swym naczelniku gubernii i jego passyi do grania w kręgle powiedział, mimo to, że nie wypił nad parę małych kieliszków; ale czasu zabrakło, hrabia go pożegnał sam, i wyprawił prosząc o jak najrychlejsze oznajmienie gdy testament otwarty zostanie. Hrabina tymczasem zdala pożegnała odjeżdżającego sędziego z papierem, który może przyszłość rodziny całej w sobie zawierał. Zdaje się, że i Rajmund nie mniej się interesował tem co on w sobie zawierał, domyślając się, że wedle wszelkiego podobieństwa, ogromne dobra i w pocie czoła uzbierane kapitały przeniesie na Zarubińce, nowego blasku dodając jego domowi, a co lepiej dostarczając mu środków do zamawiania nowych machin modelów, w Paryżu lub Londynie, zaprowadzenie fabryki na większą i poważniejszą skalę... W tropy za sędzią pojechał zaraz Żółtowski z poleceniem, aby natychmiast przynosił kopią żądanego papieru. Tymczasem Juraś jechał dalej opuściwszy dom pułkownikowej, ku Horycy, z zapłakanym starym Pawłem, który albo milczał przybity, albo szlochał i narzekał na to nieszczęście, iż Bóg go skazał by pana i wychowańca przeżył. Potrzeba było przez litość nad nim pielęgnować go jak dziecię, gdyż widocznie życia mu już niewiele zostawało... Wszyscy zresztą zarówno starzy domownicy Hermana, uderzeni zostali tą wieścią, piorunową o śmierci pana, z którym dziwny i napozór wcale nie serdeczny łączył ich stosunek; ale w istocie z niego jednak wyrobiło się trwałe przywiązanie, nałóg, potrzeba... Starca tego dziwaka i sknery wszystkim brakło do życia; czuli oni, że bez niego żyć im będzie trudno, i Lacyna i Radwanowicz i pomniejsi oficyaliści we dworze, nie wiedzieli co się z niemi stanie, jak się bez niego obejdą. — Horyca bardzo osmutniała; schodząc się do izdebki Radwanowicz, Lacyna, klucznica, ekonom, wirtuoz, wzdychali i popłakiwali nie domyślając się w jakie przyjdą ręce, i gdzie ich nadal losy rozpędzą. Wszyscy oni zależeli od tego kogoś, który miał w Horycy panować, a razem prawie z wieścią o śmierci hrabiego nadeszła i niespodzianie druga o znalezieniu syna i dziedzica, o pojednaniu jego z hrabią, o blizkiem do domu przybyciu. Duch nieco wstąpił w domowników, choć różnie wnosili, jakim być może ten chłopak, który uciekł od ojca, tyle się czasu po świecie wałęsał i pewnie w biedzie i nędzy wydobrzeć nie mógł. — A już to, mospanie, expresse powiadam — wnioskował Lacyna, który wąsa podkręcał, czuba zacierał, ale tylko z nałogu, bo mu nawet panna Petronella z głowy wyleciała — powiadam, że z młodemi niebezpieczna dla nas sprawa: młody szuka młodego. — Similis simili gaudet — przerwał Radwanowicz, który nawet w smutku nie przestawał bredzić. — Gaudeamus igitur, czyli Oda do młodości: zkąd mówi się przenośnie szalona pałka, ale nie Herkulesa... co dusił węże w kolebce; za nim idzie, że czem się skorupka napije.... Mięczaki, skorupiaki i t. d. Waćpan jesteś mięczak czy skorupiak? — spytał nagle Lacyny. — Ja Wpana nigdy zrozumieć nie mogę, co W pan pleciesz? — Pleciesz!! associatio idearum, W pan tego nie możesz zrozumieć — odparł Radwanowicz — zkąd ?? ztąd, że ideae innatae wszystkie siostry rodzone trzymają się za ręce. — Tfu! — rzekł Lacyna — groch z kapustą.... — Bardzo dobrze — odpowiedział Radwanowicz — kapusta, a czemu nie ogórki? Ogórki, jak pisze Pliniusz, do tego stopnia lubił cesarz Tyberyusz, że mu je wożąc w taczkach po słońcu przez cały rok hodowano, aby je miał zawsze świeże. Zkąd widać, że sztuka kwaszenia ogórków nie była jeszcze wynalezioną i jest późniejszą od ery naszej. — Ale co mają ogórki do naszego nieszczęścia? — przerwał gniewnie Lacyna — tu o nas chodzi? — Tak, i o to — dodał Radwanowicz — że jeśli nas przyszły pan tak będzie lubił jak Tyberyusz ogórki, to oczywiście będą nas wozić po słońcu.... — Ale ba! i zje nas jak ogórki! — Nie zje, gdyż nie jesteśmy jadalni, ani ja, ani Wpan, panie Lacyna; raczej sami mięsożerni i wódkopije... — A któż wódkę pije! tfu, — zakrzyknął oburzając się Lacyna. — A! nie ja! — odparł Radwanowicz — ale nas tu jest kilku. — To znowu do mnie, z tą głupią potwarzą! — rzekł Rejentowicz. — Potwarz, po łacinie calumnia, roślina, która się krzewi na bujnych gruntach, species łobody i pokrzywy, a żywi się nią nierogacizna i.... — Znowu plecie! — przerwał Lacyna — dosyć, że z tobą nawet o tem co nas wszystkich boli, pogadać nie można... nawet o tej naszej biedzie. — O biedzie, czemuż nie; bieda, miseria, nędza, prawie synonymy; biedą także zowie się vehiculum o dwóch kołach; dalejże co? mogę i więcej o niej ze starożytnych powiedzieć. — Bóg wie co będzie z nami? przyjedzie, gotów powypędzać! — rzekł Lacyna zadumany. — Nigdy w świecie — odparł chłodno Radwanowicz, który nie tracił nadziei do ostatka. Młody potrzebuje pomocy, zrazu nie pozbywa się nikogo; dopiero gdy cnoty nasze wyjdą na jaśnią i okaże się, że Rejentowicz Lacyna umie tylko koperczaki stroić, a Radwanowicz bredzić trzy po trzy, to jest ni w pięć ni w dziewięć, naówczas... Ale zkąd pochodzi wyraz koperczaki? wiesz asindziej? nie od kopru zdaje się, nie! ale zkądże? ja nie wiem. Wpan to powinieneś wiedzieć intuitive? — A! nie ma naszego starego! — zawołał Lacyna? poczciwy to był człowiek! O mój Boże! cenić go nie umieliśmy! — Ale ba, mówże jegomość w liczbie pojedynczej; ja nie lamentuję, ale wiem co straciłem: erudyt był pierwszego rzędu, primae classis, i żeby z nim człowiek jak bałamucił, jak kręcił i skakał od idei do idei, on go zawsze dogonił, za kark i do kozy. Dlatego on jeden mógł się poznać na Radwanowiczu a Radwanowicz na nim. Radwan, czyli vexillum, zkąd Vexillifer chorąży; dalej co idzie, panie Lacyna? — A djabliż wiedzą co u ciebie idzie! U ludzi po ludzku, można się połapać, ale co z tobą! — Homo sum humani nihil a me alienum puto, mówi sławny dramatyk rzymski. Rzym, Roma aeterna, zkąd zaraz niedaleko Campania; zkąd jeszcze państwo wschodnie i państwo zachodnie, barbarzyńcy i Longobardowie; a Wpan co na to! — Wpan sam jesteś barbarzyńcą i tym, jak się zowie, Longobardem. — E! e! dobrze to szaleć za młodu — odparł Radwanowicz wzdychając — ale nie nam; zkąd szał! Wiadomo bowiem, że Pythonissa szalała, a szał jej był święty.... bo dym jej szedł w pięty. — Panie Radwanowicz — krzyknął Lacyna wściekając się z gniewu — dajże Wpan pokój! czy już nie przestaniesz! — A! kto staje i odwraca się, ten się w słup soli obraca: zkąd zaraz przychodzą Lot, Sodoma i Gomora, czyli Komora, powiada Dębołęcki; wieża Babel czyli Bąbel na ziemi wyrosły, jak świadczy tenże etymologista. Wpan nie jesteś etymologiem, panie Lacyna, to może entomologiem, lub.... Lacyna dochodził do rozpaczy, a szanowny Radwanowicz choć szczerze żałosny, nie mógł wytrzymać, by z niego sobie nie żartował i nie bredził. — A! Pawła poczciwego nawet nie ma! Co się tam z tym nieborakiem stało? — Co tego to mi żal — odparł Radwanowicz — ex re szczególniej tabaki i poczciwości, niewodów na ryby i przywiązania do starego. Ot ten nie wiem czy go przeżyje. — Mówią, że go ledwie od trumny oderwali — rzekł Lacyna. — Rozumiem to bardzo; cóż mu teraz życie? Jak powiada Salomon, który wcale nie był głupi: vita brevis, kiedy umrzesz nigdy nie. wiesz. To nawet zarywa na wiersz, panie Lacyno? — Professorze! — krzyknął Rejentowicz. — A! juścić jeśli i teraz powiesz, że ja bre dzę.... — Pocóż Salomon? — Ja tylko Wpanu życzę ćwierć tego ro zumu jaki on miał na powszedni dzień, cóż dopiero na święta! Pewnieby cię ta Petronelka tak za nos nie wodziła, bobyś wiedział co mulier i sztuczki niewieście.... — Jest znowu. — No, to milczę — rzekł Radwanowicz i westchnął. — Czego mi żal — dodał po chwili — to biblioteki; kto jej teraz użyje jak ja i on, chyba mole. Tak jest, mól to ultima linea rerum, zkąd mówią., że każdy ma swojego co go gryzie. Mysz także, to są bibliofagi. A no, tak! nie ma nic na świecie, panie Lacyno, tylko mól, ból, i co trzeciego? zgadnij? — Albo ja tam wiem! — A no, to i ja nie wiem także — odparł professor — jesteśmy w zgodzie i możemy gadać o czem innem. — Wystaw sobie asindziej, chłopiec wychowany przez naturę — rzekł Lacyna zamyślony — to coś osobliwego. — Ba! trzebaby tylko wiedzieć przez którą? — Albo ich jest dwie? — Najmniej! Jeżeli go hodowała natura, naturans to bardzo dobrze; ale jeżeli natura naturata? — Oszalał! — mruczał Lacyna. — Wpan nie czytałeś Podolanki? — zapytał professor. — Nie. — No, to jej nie czytaj: to wszystko jedno. Natura może z wychowaniem postąpić jak się jej podoba, bo ma różne fantazye, albo zje albo nakarmi, wykołysze lub zdusi, zrobi olbrzyma, bohatera lub kłapouchego. Natura wielka, widzisz Waść, panie Lacyna: zkąd Lukrecyusz De natura rerum, i lukrecya nie rzymska, ale ta, którą jedzą od kaszlu, nudna jak ty kochany Rejentowiczu: rozumiesz. — Kiedy kto ciebie zrozumiał? — Mniejsza o to, byłem ja siebie rozumiał. A nie zagrasz Wacpan w warcaby? — Nie; mówią, że nasz przyszły dziedzic ma być bardzo piękny i obiecujący mężczyzna — przerwał Lacyna. — Obiecujący? jabym wolał dotrzymujący — odparł Radwanowicz — toby było lepiej: obiecać a dotrzymać dwa bieguny przeciwne.... — Ty bo mnie nie rozumiesz! — Ale ba, pochlebiasz Wpan sobie zdrów! — rzekł śmiejąc się professor — gdybyś zagadał po chińsku opiwszy się herbaty, i takbym cię jeszcze kędyś złapał na przesmyku, mój kochany: sprobuj? Fu-si, dzi-li-kien-fan-pen, dza; rozumiesz? — Mój professorze, na miłość Boga, ja z tobą zwaryuję. — Non bis in idem — zawołał Radwanowicz — to być nie może, kochany Rejentowiczu, zkąd zaraz bies alias djabeł, rzecz dwoista i dlatego djabelska, etymologia łacińska. Inaczej szatan od tego, że się szata, szasta i basta. Demon, zkąd na myśl przychodzi Sokrates, Ifikrates, Zoroaster i Knaster.... A nawet, ale Wpan na to nie pozwolisz, panie Lacyno, plaster? — Tfu! panie Radwanowicz, coby ludzie powiedzieli, gdyby cię słyszeli? — Coby powiedzieli? że jeden z nas waryat! ale jabym tego nie wziął do siebie, ręczę ? odparł spokojnie professor. — Wpan zaraz się burzysz, burza to jest fermentacya, godło zniszczenia, a panna Petronella jest godło pokoju i miłości: zkąd, si vis pacem parabellum. Już na to poszło, że ty i tego nie zrozumiesz, Rejentowiczu Lacyno? Gdy tak jeden z nich bredził, a drugi się niecierpliwił, w chwili gdy oba najmniej się tego spodziewali, wpadł zdyszany Wicek donosząc, że od miasteczka dostrzeżono koczobryk starego pana i furę Pawła, i że Jacek który miał tak dobre oczy, że na staje zająca w kotlinie upatrywał, na furze starego Siermięzkiego nie dostrzegł, zkąd wnioskowano już, że albo umarł, albo zachorował. Lacyna porwał się żywo, wąs jego wprawdzie był wyszwarcowany, ale jak na dnie powszednie, a nie na przyjęcie pana; skoczył więc do lusterka przy zręczności zaczesując czuba naprędce, podciągając węgierki, i poprawując pół tygodniowych, ale jeszcze białych kołnierzyków. Inni także nie próżnowali, na folwarku, w domu, oficynie ruszyło się co żyło biegnąc do ganku witać nowego pana: nie było już wątpliwości, że to on nadjeżdżał... Pawła w istocie na furze nie było, ale dlatego tylko, że jechał z Jurasiem w powozie, gdzie staremu było wygodniej i miał do kogo zagadać. Żółty koczobryk zatrzymał się wreszcie przede drzwiami i tłumem gawiedzi, wyskoczył z niego najprzód w żałobę ubrany Juraś; za nim wydobyto powoli Pawła, który rękawem twarz zakrywszy szlochał biedaczysko, nie mogąc spojrzeć na osieroconą Horycę. W progu przedstawił się po wojskowemu, jak on to lubił choć kulał, Lacyna. — Dawny sługa ojca Jw. pana, Rejentowicz Lacyna, poleca się opiece zacnej krwi jego... — Ex-professor Radwanowicz, quasi bibliotekarz i lektor nieboszczyka jegomości, a w istocie pondus inutilis, po polsku, ciężar nieużyteczny: co tam chcesz, to z nim postanowisz. — Kto z panów bliżej jest z Siermięzkim, niech się nim zaopiekuje — zawołał Juraś kłaniając się, wchodząc powoli i rozglądając się po pamiętnych mu z dzieciństwa miejscach. — Jabym mógł, ale będę Jw. panu potrzebnym może, jako świadomy miejsca — rzekł Lacyna — a może jakie rozkazy? — Ja jestem dość świadom także, bo pamiętam dobrze dom ojca — rzekł Juraś — zaopiekujcie się biednym starym, proszę was bardzo, a mnie dziś zostawcie samego: potrzebuję odpoczynku.... — Dokąd pan każe znosić rzeczy? — Gdzie chcecie: to mi wszystko jedno... To mówiąc śmiało, ale nie bez wzruszenia, żegnając się, Juraś przestąpił próg opustoszałego domu i wszedł do tej siedziby, którą przed laty dobrowolnie opuścił. Wszystko co go tu okalało było smutne, zatęchłe, grobowe, ciemną jakąś barwą okryte, a jednak z pod tego całunu wspomnienia dobywały się żywe i świeże, przykre zarazem i miłe. Juraś przeszedł powoli pokoje, zastanawiając się tu i owdzie, a stanąwszy u kilku wschodów wiodących do ojca, zatrzymał się nie śmiejąc pójść dalej. — Nie wiem — rzekł w duchu — czy mi tam wolno, czym już ten cień zagniewany na mnie przebłagał! Nie! nie pójdę! — dodał — zostanę w progu, aż mi czyjakolwiek ręka sama te drzwi otworzy... W chwili prawie gdy słów tych domawiał, domyślny chłopak, który posłyszawszy chód pana skierowany w tę stronę, pobiegł okrążając domostwo, i powoli dłonią dziecięcą rozwarł te drzwi zaklęte. Juraś zastanowiwszy się chwilę nad dziwnym zbiegiem okoliczności, jaki często zdumiewa w życiu, z religijnem poszanowaniem dla ojca pamięci, powoli wstąpił do izby ostygłej, w której tyle lat jak w klatce zamknięty z myślami, przebył sam, zdziczały starzec, walcząc z. sercem, wmawiając sobie nieczułość, bolejąc nad zmarnowanemi chwilami. Nie wiem, płakał czy modlił się Juraś stojąc długo w milczeniu, a gdy powieki otworzył i usiadł z boku na ławce, ujrzał chłopaka, który pamiętny obyczaju starego pana, ogień na kominku rozkładał bojaźliwie, z po. d oka spoglądając na biednego Jurasia. W drugich drzwiach ukazała się klucznica pani Seredowiczowa, w nowym czepku z pomarańczowemi wstążkami i chustce bagdadzkiej, po nieboszce sędzinie odziedziczonej, która się tylko kładła od wielkiego święta, z zapytaniem czy pan sobie co kucharzowi zgotować nie każe; od salki znowu wyskoczył Lacyna, pochrząkując aby się oznajmić, że stoi na zawołanie. Wszystkich ich Juraś grzecznem skinieniem odprawił. Chwila przybycia do tego domu, uczucie którem on go natchnął, były jakby spowiedzią. z grzechu młodości: tu dopiero uczuł ile sieroctwa i smutku, ile godzin żalu zlał na głowę ojca; tu zrozumiał ile był winien w obec Boga i ludzi, że się go wyrzekł potępiwszy przed światem, skazując na wyrzuty i męczarnie. Stanęły mu przed oczyma dni spędzone przy tem ognisku, o których opowiadał Paweł, lata które krokami powolnemi wydeptały ślady na posadzce, troski które gryzły powoli więcej zdrętwiałe niż zahartowane serce: jasnowidzeniem odgadł wszystko i zapłakał nad nim i nad sobą., Jeśli w tej chwili z wysoka duch ojca spojrzał nań, musiał mu resztę winy przebaczyć. W milczeniu nieruchomem przesiedział Juraś noc całą, sen dopiero o brzasku skleił jego powieki... Gdy się obudził, ujrzał znowu chłopaka który cichutko wszedłszy, obowiązku swojego rozniecania ognia o świcie, dopełniał. Tak bywało za starego pana i zdało mu się, że młody też same upodobania i zwyczaje co ojciec mieć musi. Tą razą i Lacyna, który nie dając sie nikomu uprzedzić, oddawna czatował, stanął na zwykłem swem miejscu z raportem, ofiarując wierne służby. Wstał bardzo rano... — Czego pan chcesz? — zapytał Juraś pocierając ręką po czole. — Po rozkazy, Jw. panie, expresse; może co wypadnie polecić? — Nie, kochany panie, róbcie coście zwykli; niech wszystko starym idzie obyczajem: dajcie mi ochłonąć i przyjść do siebie. — Właśnie to, wedle tego obyczaju, Jw. starego hrabiego, świeć Panie nad jego jaśnie wielmożną duszą, expresse, przychodzę z raportem jak do Jw. nieboszczyka. Wszystko dobrze: w oborze, w owczarni; item w stajni. Możeby Jw. pan chciał się pofatygować. — Kiedyś, później, panie Lacyno. — Także, professor Radwanowicz czeka w bibliotece. — Są tu konie? — spytał nagle Juraś. — A! a! stadnina paradna! — odparł Lacyna. — Każcie mi tam co młodego osiodłać. Lacyna spojrzał, skłonił się i odszedł powoli, ale co młodego osiodłać nie było łatwo. — Jeżdżonych koni — rzekł wracając się z za progu — prawdę powiedziawszy tak jak nie ma, bo Jw. hrabia dla bolu w nogach nie jeździł dawno i jeździć nie pozwalał, a młode, to tyle tylko wsiadane co do wody... — To mi wszystko jedno, byleby koń młody, a nogi miał zdrowe... Czuł się złamanym Juraś, a jedynym dlań środkiem było, gwałtownym ruchem do sił powrócić, jak nieraz tego doświadczył. Zdało mu się, że i teraz kąpiel powietrza, walka ze zwierzęciem, widok okolicy, otrzeźwią, go i wleją mu życie nowe. Ale nie prędko doczekał się konia, którego w sześciu mu dobierali chórem: pisarz, Lacyna, Radwanowicz, kucharz i furman, i ledwie zdecydowali się na najpowolniejszą szkapę, na której jeździł wirtuoz. Juraś wyszedłszy spojrzał i poznał, że takie stworzenie go nie rozłamie, ani zmarłe w nim siły obudzi. — Pokażcie mi stadninę — rzekł po chwili. — Wypędzić konie w dziedziniec!! — rozległy się głosy. I parobcy pobiegli cwałem, a w kwadrans młodzież parskając i bijąc się przyleciała w skokach pod ganek. — Czy siwy ten jeżdżony? — spytał Jerzy pokazując konika. — No, tak: do wody — rzekł ekonom. — Włożyć nań siodło i tręzlę... Nie bez obawy i nie bez trudności rozkaz spełniono, a siwy choć się rwał i płoszył, musiał być posłusznym. We dwóch go przytrzymali gdy Juraś nań siadał, a gdy raz miał go w ręku, oparł się tylko o siodło, zebrał cugle, i z pośrodka stada ze zdumionej gawiedzi, jak strzała groblą w świat poleciał. Koń i jeździec w jedno zda się zrośli ciało, oba kopnęli niecierpliwie, szybko: tylko że ich widać na grobli, a za niemi kurzu tumanik, i nic już.... Tłum stoi przerażony, nikt tu tak, nawet pastuszki na koniach nie jeżdżą.: myśleli, że koń go rozniesie. — Ależ jeździ! — zawołał ekonom — to już można powiedzieć że jeździ! — A ja panu mówiłem — rzekł Lacyna — jemu ten gniady, to wół: co onby z nim robił! a do tego nieprzyzwoicie kłapouchy... Radwanowicz stojąc z założonemi w tył rękami, co żołądek jego sferyczny dobrze uwydatniało, pokiwał głową,. — Eques — rzekł — eques! dosiadł Bucefała! i... drała... Alexander Macedoński, zkąd zaraz bierze się Arystoteles, wypływa logika, polityka i inne tyki. Za czem — spytał — gdyby pójść na śniadanie, co logika wskazuje także gdy żołądek próżny? hę? Lacyna nie był od tego ani ekonom wirtuoz, i wszyscy zgromadzili się do pokoiku Rejentowicza, wypili po kieliszku wódki, pozwalając sobie różnych zdań o nowym panu. — Piękny mężczyzna — rzekł ekonom — a jaka twarz pańska choć ogorzała! Ramiona choć sążniem mierzyć. — Statua, panie, Alexandra Macedońskiego — dodał Radwanowicz — jak się to powyżej powiedziało, że zaś mens sana in corpore sano, czego asaństwo naturalnie rozumieć nie możecie, wnioskuję, że panisko będzie dobre z kościami... — Ale młody! gorączka! — rzekł Lacyna — całą noc nie kładł się nawet, zrana nic nie jadł. — No, to impressya panie, a Wpanbyś co jadł? — Co ma impressya do żołądka? — zawołał Rejentowicz, chleb smarując masłem grubo. — Jest logika, ale praemissa fałszywe w żołądku. Widzisz wszystko się jednoczy, nawet starożytni niekiedy, nie bez przyczyny w brzuchu duszę mieścili, gdy ich mocno zabolał; przez co się też dowodzi ta prawda, że smutek nie je, a niestrawność bywa smutna... Ekonom z przy wyknienia ruszył ramionami, Lacyna zajadł argument wędzonką. — Expresse — rzekł — dał rozkaz aby wszystko było po staremu, gospodarstwo i inne okoliczności domowe; mam jego dyspozycyą autentyczną Wpanom to oznajmić, ażebyście na włos ze starych obyczajów nie wykraczali. — No, to rozumiem — dorzucił ekonom — i to chwalebnie... — Ja też laudo, bo i Radwanowicz przy bibliotece more antiquo, śniadanie o swej godzinie, pensya każdego pierwszego miesiąca, pięknie, chwalebnie, godnie... Nomen titum laudesque manebunt! czego asaństwu tłumaczyć — Przecież to się do szkół chodziło — rzekł Lacyna — który przy ekonomie nie lubił aby mu przytykano nieuctwem. — A cóż to znaczy manebunt? hę? juścić tu jest bunt? ha? zgadłeś: uczony Lacyno, kulą w płot..... Terra est rotunda et globosa... — Jadłbyś Wpan, kiedy dali jeść. — Czego nie omieszkam — dodał sapiąc exprofessor. Rozmowa długo się jeszcze w ten sposób toczyła, ale towarzystwo Horyckie w ogóle czuło się bardzo uspokojonem i oczekując powrotu pana, ekonom zasiadł grać w warcaby, a Lacyna wziął się do fajki, którą lżej jakoś już wzdychając, nałożył zalibockim. Ha! ba! — rzekł w sobie — i synowi jeszcze służyć będę do zdechu! Nie wypędzi nas przecie, a może choć u niego człek się jakiejś konsyderacyi dobije. Prawdę powiedziawszy — dodał — tamten był nie zły człowiek, ale twardy jak ser zawiędły i niczem go rozmoczyć: ten to co innego... * * * Tymczasem stugębna wieść rozchodziła się znowu po sąsiedztwie Zarubiniec i Robowa, równie dziwna jak te co ją poprzedzały, o znalezieniu testamentu nieboszczyka hrabiego, otwarciu i dyspozycyach w nim zawartych. Sędzia Korokotowicz, jak tylko rozpieczętowano ostatnią wolę i kopią z niej zdjęto poświadczoną urzędownie dla hrabiego Rajmunda, pobiegł z minką usłużną od komina do komina zwiastując co testament w sobie zawierał. Opowiadał on, że hrabia pominąwszy wszelkie o synu wspomnienie, jak gdyby go nigdy na świecie nie było, zapisał wszystek ruchomy i nieruchomy majątek, bez żadnego wyjątku bratu swojemu hrabiemu Rajmundowi z tem tylko, aby on go jak dożywotniego używał, i nienaruszonym zostawił swoim spadkobiercom. Testament w ten sposób uczyniony wiele miał przeciwko sobie pod względem prawnym: bo najprzód przemilczał syna, którego od sukcessyi milczeniem tem tylko wyłączał, nic o nim i prawach jego nie wyrzekając; powtóre rozporządzał tem, co stanowiło fortunę spadkową, dziedziczną, w sposób nielegalny, bo majętności tej natury nikt rozpisywać nie ma prawa ze szkodą naturalnych sukcessorów, a co się tyczy dorobkowego mienia, summ i kapitałów, które schodząc na brata już przybierały charakter spadkowego majątku, obwarowywał użycie ich, czego nie mógł też, bez osobnego, wyjątkowego na to pozwolenia, uczynić. Że także rozporządzenie bardzo łatwo obalonem być mogło, nie było wątpliwości najmniejszej; zjawienie się syna, samo przez się niszczyło testament: jednakże nie wiadomo było jak oba, to jest stryj i synowiec postąpią w obec tego dziwnego aktu. W Zarubińcach oczekiwano niecierpliwie posłańca z miasteczka, a gdy przybył i doręczył list Hrabiemu, uważano, że sam pobiegł z nim do swojego pokoju, nie wzywając Żółtowskiego, nie oznajmując o tem żonie, która płacząc modliła się i myślała jak na to zaradzić, jeśliby testament co niepomyślnego dla Jurasia zawierał. Usposobienie męża zastraszało ją, milczenie przed nią, stan interesów... wszystko. Gdy kopia nadeszła, na długich parę godzin Hrabia zamknął się sam na sam u siebie, jakby się chciał z sobą naradzić co miał czynić; wrażenia jakiego doznał nikt nie wyśledził oprócz Malczaka, który, nie wychodząc ze swego obyczaju, nie mogąc podsłuchiwać, starał się podpatrzeć, a znał Hrabiego tak dobrze, że po ruchach i minie czytał co się w nim działo. Z rękami na przygiętych kolanach spartemi, z okiem ciekawie w dziurkę, od klucza wlepionem, w kaftaniku i pantoflach, Malczak wyglądał na jakąś postać Hofmanowskiej powieści, ze swoją skrzywioną gębą i uśmiechem, chwilami dziwne zeń czyniącym straszydło. Stał na palcach razem i złamany we dwoje, opierając się czołem o zamek; odchodził, powracał, w duszy ciekawy prowadząc z sobą monolog. — O! czyta! czyta! — mówił do siebie, — a brwi mu się jeżą, nic to jeszcze; medytuje: zawsze brwi marszczy gdy na rozum bierze. O! i usta mu się uśmiechnęły; to dobrze: jest coś dla niego; położył papier, myśli, pociera czoło, kiwa głową, nadął się: będzie miał pieniądze. Jak tylko ma pieniądze w kieszeni, nadyma się i jak już ani gronia w domu, także. Więc czego się nadął? trudno dojść, ale mu dobrze z oczów patrzy. Aby on miał, to się i Malczakowi okroi. Z ukosa znowu czyta: widać nie odrazu zrozumiał, a summuje, summuje. Coś to będzie u nas nowego! Hej! hej! zatarł ręce: i Malczakowi się okroi! W godzinę po odebraniu testamentu, Hrabia trzymając go w ręku, zszedł powoli zamyślony do pokojów żony, zastał ją bladą, wylękłą i niespokojną. Widok tego papieru dostateczny był do wznowienia jej obawy; musiała usiąść, aby mąż nie postrzegł jak drżała, nieśmiejąć pierwsza zagadnąć go o wielką tajemnicę. — No, — rzekł Hrabia ponuro i sucho, — nareszcie mamy już wolę nieboszczyka, chociaż nie wiem prawdziwie, czy ją wyraził w sposób dosyć prawomocny. — A! tam gdzie się rzeczy tyczą, stosunków rodzinnych, — szepnęła Hrabina, — czyż potrzeba form i prawa? — Zawsze, moja pani, zawsze, — odparł Rajmund, — w tem, zdaje mi się, różnią się wielce nasze pojęcia, jak zresztą w wielu innych rzeczach. A choć w tej sprawie żadnej nie mam potrzeby zastosowywać się do twoich przekonań, bo to całkiem moja rzecz, chcę ci się przecie z moich myśli wytłumaczyć i objaśnić je. — Słucham, kochany Rajmundzie: cóż tam znalazłeś? — To, o czem nie wątpiłem. Herman o synu, którego nie miał, który jego władzą, rodzicielską pogardził i z domu uciekał, ani nawet wspomina... majątek cały mnie zapisał! Marya zbladła, pochyliła głowę i załamała ręce; Rajmund mówił dalej: — I tak powinno się stać było: wy tam się nad nim rozczulacie jak nad bohaterem, a to poprostu awanturnik, który szkoda tylko że imię nasze nosi. — Mężu kochany, nie sądźmy! — Nie sądźmy, gdy nie ma z czego: sądźmy i karzmy surowo gdy jest za co — odparł Hrabia. Żona spojrzała nań błagająco. — Testament, — odrzekł powoli Rajmund, — nie jest dobry, ale mara nadzieję utrzymać go w części; w części obalę, bo w nim jest niedorzeczność... Marya całą nadzieję złożywszy w tej niedorzeczności, słuchała. — Jest to, że zapisuje mi wprawdzie cały majątek, ale jako dożywocie, nie dając mi nim swobodnie rozporządzać. Za cóż, dlaczego to ograniczenie? Z natury rzeczy to upada... Napisał, że ma w całości przejść do moich spadkobierców: to upokarzające dla mnie. — A! mój drogi, — wstając i zbierając się na sił ostatek, odezwała się Hrabina, — zastanów się, nie to jedno upokarzającem jest dla ciebie: gorzej, przykrzej, sromotniej, że zabierasz dziecku majątek, który mu należy. Nie! ja znam ciebie, tyś szlachetny ! ty tego nie przyjmiesz; wiesz kiedy testament był zrobiony, przekonany jesteś jak ja, że umierając wolę odmienił: oddasz wszystko jego synowi. Jakżebyśmy ludziom spójrzeć mogli w oczy, odarłszy prawego spadkobiercę? Mogliżbyśmy spokojnie tego daru, który nam nie należy, używać? Rajmundzie, — dodała błagająco, — myśl, zejdź do serca swojego; uczyń to, co ci honor i sumienie podyktują. — Moja pani, — odparł Hrabia powoli, — bądź WPani pewną, że mi honor i cześć rodziny droższe są może niż jej samej; ale WPani to po kobiecemu, sentymentalnie pojmujesz. Dziecię to nie zasłużyło ani zwać się, ani być jego synem; nie ma o niem wspomnienia w testamencie: to jasno! to bardzo jasno! Nie myśl WPani jednak, abym nie mogąc mu odebrać imienia, zmuszony je przy niem zostawić, rzucił go tak na pastwę nędzy... Coś mu się da przecie. Herman przytem oczywiście skrzywdził mnie przy podziale ojcowizny, bo dlaczegoż on bogaty, gdy ja się zaplątałem! To jasno, zdaje mi się, — Mój drogi, on pracował i oszczędzał. — A ja, tom marnotrawił i próżnował? Cóż to znowu za kobiece gadanie? — oburzył się Hrabia, — biorę to tylko co mi się należy, a jemu, jemu się coś da! — Na Boga, mój Rajmundzie drogi, to być nie może! — Tak będzie, — rzekł Hrabia, — potrzeba go zmusić, by pracował, złamać jego dumę, upokorzyć; jeśli zechce mieć kawałek chleba, musi mnie słuchać: naówczas coś się mu obmyśli. Musi się poddać mojemu rozporządzeniu. — Nie przeczę, — odezwała się powoli Hrabina, której serce biło żywo, ale wiedziała że wprost przeciwiąc się mężowi, tylko go w uporze umocni, — nie przeczę, że zamiary twoje względem niego mogą być najlepsze, że myśl może być bardzo szczęśliwa, ale zważ: to młody człowiek, już dorosły, dojrzały, możnaż się kusić o przerobienie go? Co ludzie powiedzą, gdy zagarniesz to, co jemu należy? — Co ludzie powiedzą? to mi wszystko jedno! Los jest sprawiedliwy, odzyskuję w ten sposób com pokrzywdzony utracił; niech sobie gadają: ja biorę co moje. — Co twoje! Rajmundzie: ty to swojem nazywasz? — Nazywam: jest moje! — odparł Rajmund dumnie, — tego mnie uczyć nie będziesz, co jak mam mianować! Hrabina spojrzała mu w oczy, a załzawione jej źrenice błysnęły ogniem energii, jakiej nigdy nie okazała; ujęła go za rękę i zaczęła powoli, ale z siłą: — Znasz mnie, — rzekła, — nie zwykłam nigdy mieszać się w twoje majątkowe sprawy: rozporządzałeś niemi, swojem i mojem mieniem jak ci się podobało; patrzałam na to obojętnie, nie pytam co się z tem stało i co dziecięciu zostawim: Bóg wielki, pieniądz nie jest duszą życia... Ale w tej chwili, gdy w oczach Boga i świata, korzystając z omyłki, masz zagarnąć nieprawnie cudzą własność, i mój głos z piersi dobyć się musi. Hrabia cofnął się groźny i drżący od gniewu. — WPani się zapominasz! — zawołał. — Nie, dopełniam obowiązku; uczynisz potem co ci się podoba, ale dziś wysłuchać mnie musisz. Tak być nie może: testament złożony był na moje ręce, wiem i czuję że w sercu jego został cofnięty; co weźmiesz od tego dziecka, nosić będziesz na sumieniu jak krzywdę... Da się to wytłumaczyć, — nie daje uniewinnić... Ojcze mój! panie, mężu! nie kalajmy rąk naszych! to cudze !! to sieroce... Jakiemże prawem wydzielać mu będziemy część z tego, co całe jest jego własnością ? Jakiem prawem oddamy naszemu dziecku to, co cudżemu zostanie wydarte? Jak spojrzym w oczy ludziom!! — WPani mnie uczysz! Co to jest? — zakrzyczał Hrabia, — WPani wiesz, że ja tego nie znoszę! Ja wiem co i dlaczego czynię, i czuję co sprawiedliwe. Przecież i ja chcę wymiaru słuszności. — Pojmuję, wierzę, że to sobie tłumaczyć możesz, ale rozumiesz źle... Człowiek jest sła- by, ty się mylisz, ludzie potępiając cię ze mną, uczynią to sprawiedliwie. — Ja nie dbam o ludzi i o takie sądy! — odparł Rajmund ruszając ramionami. — Mój Rajmundzie, na Boga! idziemy drogą, która nas do przepaści prowadzi! Zlituj się, pomyśl, a ręczę że zrzeczesz się tej ofiary: nie dotykajmy cudzej własności. — Kobieta jesteś, — rzekł Hrabia dumnie, — ty tego nie rozumiesz. W każdym razie podług moich pojęć, jestem głową domu, mam prawo rodzinną rozporządzać fortuną,. zrobię jak zechcę... Radzić się nikogo nie myślę... Hrabina zakryła twarz rękami, i gorzko płakać poczęła. — Tegom się dożyć nie spodziewała, — szepnęła cicho, — takiego wstydu i upokorzenia... Ciebie! ciebie widzieć wydziercą cudzej własności, to gorzej niż opłakać umarłego, niż samej umrzeć, sto razy. Energia z jaką Marya pierwszy raz w życiu występowała, pomimo żelaznego uporu, wzruszyła jednak Hrabiego, ale go raczej podrażniła, rozgniewała, niżeli wpłynęła na przekonanie. Postał chwilę, ruszył ramionami, groźno popatrzył na nią i odszedł zatrzaskując drzwi za sobą. Hrabina skłoniła głowę, jakby uderzona toporem i rozpłakała się gorzkiemi łzami; łamiąc ręce jak do modlitwy, klękła, ale się modlić nie mogła. W takiej postawie rozpaczy znalazła ją córka, którą smutek ten przeraził; badać jej jednak nie śmiała: matka pocałowała ją w czoło i silnie przycisnęła do piersi. — Módlmy się, dziecko moję! — szepnęła pocichu, — Bóg nam tylko pozostał! * * * Przez sędziego puszczona wiadomość o testamencie, rozeszła się lotem błyskawicy po sąsiedztwie i rozmaite wywołała sądy, domniemania, domysły. Max powracając z miasteczka przywiózł ją Pułkownikowej, która tragicznie ręce załamała, usłyszawszy ją; była tam właśnie i Aneta z matką, a piękne dziewczę ciekawem uchem pochwyciło nowinę. — Jakto? — spytała Anusia żywo, — ten zajmujący młody człowiek... — Pozostanie, — rzekł Max, — goluteńkim Hrabią, nic więcej. — Ale to nie może być, — przerwała Pułkownikowa, — żeby też stryj wszystko mu miał zabrać, nic nie dać po ojcu: wstydziłby się... — O! to bardzo być może i wstydzić się nie będzie! — trzęsąc głową dodała matka Anety. — Szkoda go, doprawdy! — szepnęła panna, — ale cóż on pocznie biedny? — O niego ja się najmniej kłopoczę, — rzekł Max, — on lubi swobodę i życie wieśniacze: będzie ich używał do syta. To dziwak, z ochotą opuści pałac dla chatki i pójdzie pracować... — Przecież to człowiek dość wykształcony... — Ale ma swoje widzimisię... - Nie! nie! ja uparcie nie wierzę, żeby mu już wszystko zabrać miano z mocy tego dziwnego testamentu, — rzekła po chwili Pułkownikowa, — coś przecie mu dać — O ile ja go znam, — przerwał Max, — wiem że z łaski i daru z pewnością, nic nie przyjmie; za to mogę ręczyć: pójdzie raczej drwa rąbać i w piecu palić. — Ale mu przecie imienia ojcowskiego nie odjęto, to dla niego coś jednak dać muszą... — Ale czyż taki testament może być ważny? — zapytała gospodyni, którą długie wdowieństwo trochę prawa wyuczyło. — Mówią, że dałby się łatwo obalić, — rzekł Max, — są prawnicy, którzy już czyhają na to, ale Juraś, ręczę, nie dopuści zgorszenia i poszanuje wolą ojca. — Co za dziwny dramat! — obojętnie przemówiła Aneta, — jaki żal tego chłopca, jeśli się tak zmarnuje... Max ruszył ramionami. — To człowiek do dziwnych losów zrodzony: któż wie co go teraz czekać może?— dorzucił patrząc na Anetę, która dotąd bardzo się Jurasiem zajmowała; ale nagle dowiedziawszy się o wydarciu mu tej ogromnej fortuny, wpływającej może na jej sąd o młodym chłopcu, znacznie dla niego oziębła. — Cóż, pani nawet nie żałujesz swojego faworyta? — spytał pocichu. — Faworyta? — powtórzyła Aneta ruszając ramionami, — cóż to pan znowu wymyśliłeś? Wyznaję, że mnie dość zajął w pierwszej chwili, ale ja nie tak łatwo mianuję faworytów: dajże mi pan z nim pokój... I z widoczną odwróciła się urazą: matka jakoś smutnie zwiesiła głowę. W Robowie, Otto i Martynko zaraz się też ot testamencie dowiedzieli, ale tam to zbyt wielkiego nie zrobiło wrażenia. — Ha! — rzekł Otto, — wie Pan Bóg co robi, ja się zawsze dla niego obawiałem fortuny; choć poczciwy i szlachetny, ale młody: wielka majętność mogłaby mu głowę zawrócić, złamać w nim energią, opuściłby ręce, kto wie? Zasmakowałby może w tym świecie którego się tak lękał, narażony na pokusy mógłby im uledz? Świat pobłażający dla bogatych byłby go ubóstwił, odurzył, podniósł, spętał swemi różanemi wieńcami... Jak jest, tak dobrze: zostanie mu imię poczciwe do dźwigania, przymus do pracy, którą pokochał. Bóg wie co robi. Martynko się trochę zasmucił. — Tak, to prawda, ojcze, — rzekł do Ottona, — ale coby on dobrego mógł zrobić, tyle mając w ręku? — Pieniądz psuje ludzi, — odpowiedział Marzycki, — lepiej jest może nie być narażonym na to, co on w człowieku rozwija... Ot zobaczysz, powróci do nas, grać będzie, odzyska dawne wesele i swobodę i pozna się na tych, co prawdziwemi jego byli przyjaciółmi, bo reszta go odstąpi. Że jednak choć napozór pewne wieści były ustnie przyniesione z miasteczka, Otto po obiedzie wybrał się dla sprawdzenia ich do Żółtowskiego, którego zastał bardzo smutnym. — No, co tam się u was dzieje, stary? — zapytał wchodząc. Ale Żółtowski teraz bardziej niż kiedy mil- czał, mając się na ostrożności, by się zanadto nie wygadać i ruszył tylko ramionami. — No, więc testament jest? Żółtowski głową, kiwnął. — A Hrabia? Stary machnął ręką. — A Hrabina? — Płacze! — rzekł Żółtowski. — Istotnie go wydziedzicza? — Zupełnie. — Ale czyż się to utrzyma? — On pewnie przeciwko temu nie pójdzie: coś mu tam chcą dać z łaski. — On tego nie weźmie. — Ciekawa rzecz, smutna! — Zawsze, — rzekł Otto, — gdzie się pieniądz wmiesza między słabych ludzi, głupstwa między niemi narobi. — Lepiej daleko nic nie mieć! — szepnął Żółtowski kładąc ręce w puste kieszenie, — a co łez ta biedna pani wyleje? — Posłano już do niego? — Nie jeszcze. Po całem tak sąsiedztwie w różny sposób wykładano i komentowano sprawę Jurasia, dziwny ów testament, dziwniejsze jeszcze postępowanie hrabiego, oczekując co też się z tego rozwinie. Zdania były niezmiernie podzielone. Tymczasem w Horycy po owym dniu konnej przejażdżki, szły następne jednostajnie wedle obyczaju jaki tam zdawna panował. Juraś nieczynny jeszcze, chodził, myślał i odpoczywał po wzruszeniach, gdy w kilka dni potem oznajmiono mu przybycie jakiegoś nieznajomego z interesem. Jegomość ten przyjechał pocztą i domagał się bardzo pilno widzenia z Jurasiem. Paweł, który już był sobie przywłaszczył dostojeństwo mistrza ceremonii, nim go dopuścił do młodego pana, poszedł wprzódy mu się przypatrzeć w pierwszym pokoju, gdzie na audyencyą oczekiwał i powrócił niedosyć zadowolony z gościa, który wedle niego miał jakąś podejrzaną minę. — Mężczyzna średnich lat, suchy, chudy — rzekł do pana — papierem cuchnie, coś tak wygląda jakby z sądu, wygolony na twarzy, zyzem patrzy, siada, wstaje, niecierpliwy czegoś, i z kieszeni mu herbowane jakieś wyglądają świstki. Nie mylił się w swoim sądzie Siermięzki, byłto w istocie jeden z tych ludzi, co prawo wziąwszy sobie za narzędzie, starają się niem drogę do majątku utorować, wiedząc, że później na wiosce i urzędzie, nikt się o legitymacyą majątkową nie spyta. Znano go z tego, że czyhał na wszelkie łakome choćby niebezpieczne gratki, i ubiegł kilku w sprawach wielkiej wagi, które tak poprowadzić umiał, że i klienci mu byli wdzięczni i on się nie źle obłowił. P. Alexander Szperka, miał na uniewinnienie się żonę chudą, krzykliwą, niegdyś piękną póki nie straciła zębów, której się bardzo obawiał, bo mu nieustannie w oczy rzucała tem, że wszyscy prawnicy szybko się fortuny dorabiali; miał jeszcze ośmioro dzieci, z których troje płci pięknej, a pięcioro niepięknej płci: prawdę rzekłszy ośmioro bębnów szpetnych i krzykliwych, które gadatliwość wzięły ze krwi macierzyńskiej. Musiał więc pracować w pocie czoła, jeśli nie dlatego by się czegoś dorobić, to przynajmniej żeby nie siedzieć w domu. Powierzchowność Szperki nic nie mówiła, był to człowiek nakształt wytrycha, nie mający zbyt oznaczonej formy, mogącej mu gdziekolwiek bronić wstępu. Z zasady zmuszony różne przybierać tony, fizyonomie, charaktery, był zawsze takim jakim być potrzebował: śpiewał soprano i basem. Suchy i chudy, dosyć zaniedbany, mocno zyzem patrzący, co go bardzo nieszczęśliwym czyniło, bo mu często przypominano przysłowie; zawsze zaciekający ręce, gdyż nie pisząc nie miał co zrobić z niemi: Szperka miał dosyć sprytu, wiele uniżoności w potrzebie, ale więcej jeszcze śmiałości i zuchwalstwa, gdy ich okoliczności wymagały... Ofiary nie kosztowały go żadne, byle swojego dopiął... Chodził zawsze bokiem, z ukosa i krążąc zbliżał się do celu... Chód ten ostrożny odbijał się i w jego czynnościach: wprost rzadko przystępował, chyba do nieboszczyka, ale świeżo zmarłego obawiał się nawet, by jeszcze nie wstał. — Co to pan Dobrodziej sobie życzy? — zapytał go Paweł — bo pan nasz zajęty. — Powiedz asindziej swojemu panu — odparł Szperka, usiłując pół rubelka wetknąć w rękę staremu, który ruszył ramionami i cofnął się parę kroków — że przybywam tu w bardzo pilnym interesie majątkowym, który najmniejszej nie cierpi zwłoki... — To niechby się pan może wprzódy zobaczył z Lacyną... — A któż to jest pan Lacyna? — zapytał ciekawie przybyły, usiłując skorzystać ze wszystkiego i rozwiedzieć się o ludziach, którzy mu potrzebni być mogli. — Rejentowicz Lacyna, no! Lacyna! — rzekł Paweł zażywając tabaki — ten co tu mieszka, to wiadomo, rezydent: tamby się z nim może można o interes porozumieć; a czy koniecznie pana samego turbować? — Koniecznie! koniecznie! — zawołał uparcie Szperka, który się lękał, żeby go kto nie uprzedził — tu chodzi nie o fraszki, ale o cały pański majątek. Paweł niełatwowierny bo stary, źle wniósł z tej przesady i gorączki, ale poszedł znowu do pana. — To proszę pana — rzekł — jakiś furfant, plecie nie wiedzieć co: interes pilny, gardłowy, jakoby o cały majątek, a przysięgnę że wydrwigrosz, bo i zyzem patrzy... Juraś wstał i otworzył drzwi, nie czekając więcej. Szperka czekał niecierpliwy, począł od tysiącznych ukłonów, które grzbietowi jego nadały najpiękniejsze zgięcia i Hogartowskie linie, frak tylko zbyt szeroki nie dawał ich ocenić. — Mam honor przedstawić się JW. Panu: Alexander Szperka, z bardzo ważnym i pilnym interesem. — Słucham pana — rzekł Jerzy obojętnie. — Okoliczności które mnie tu sprowadzają, chociaż chwalić się nie lubię i brzydzę się wszelkim fałszem, są tej natury, że moje natręctwo zupełnie uniewinniają. Prawo stawi nas, gdyż mam szczęście liczyć się do zajmujących prawem, jako stróżów bezpieczeństwa osób i własności, obowiązkiem naszym biedz z pomocą uciśnionym i pokrzywdzonym... — Ale ja nie sądzę, bym kogo ucisnął i pokrzywdził? — Dość spojrzeć na pana, aby tego być pewnym, gdyż szlachetne jego oblicze... — przerwał Szperka. Juraś usta wykrzywił, a prawnik przewąchał że nie trafi tą drogą i zawrócił w inną, stronę. — Ale sam pan dobrodziej nie jesteś wolnym od zamachów... — Ja? — spytał uśmiechając się Jerzy? — Widzę, że pan jeszcze nic nie wiesz, i że ja pierwszy podobno będę zwiastunem tej smutnej wiadomości. — Wiadomości? smutnej dla mnie? cóż to być może? — spytał Juraś — proszę mówić bez ogródki. — Pozwalasz WPan Dobrodziej? — Proszę o to... Usiedli, Szperka powoli dobył papiery, położył je na kolanach, spojrzał w oczy Jurasiowi badawczo, odchrząknął i począł: — Wchodzić w okoliczności, które spowodowały... nie mogę i nie chcę: ograniczę się faktami. Jest tedy faktem, że ś. p. Hrabia ojciec pański, przedostatnią razą będąc u JW. Hrabiego brata swego w Zarubińcach, sekretnie złożył na ręce JW. Hrabinej species jakowegoś testamentu. Gdy potem zaszły inne okoliczności i śmierć prawie nagła JW. rodzica pańskiego... — Więc jest testament! — zawołał Juraś. — A jest! jest! JW. Panie, i w sądzie już złożony przez nich. — Jakiej treści? — Oto i kopia, którą nie chwaląc się, umyślnie dla użytku JW. Pana wyjąłem... To mówiąc dobył papier i z gracyą podał go wdzięcząc się Jurasiowi. Ten pochwycił gwałtownie, wstał, przebiegł oczyma żywo, a po chwili oddał nazad prawnikowi śledzącemu chciwie, jakie na nim wrażenie zrobi ten cios niespodziewany, pozbawiający go położenia i majątku. Ale na twarzy Jurasia nic nie widać było prócz wielkiego wzruszenia, którego charakter trudno przychodziło odgadnąć: drżał i łzy toczyły mu się po twarzy. — Smutne to są okoliczności — rzekł po chwili Szperka — nikt nie wątpi ze znających rzecz, że testament ten, w chwili zgonu, ś. p. ojciec jego chciał i pragnął odmienić, ale wiadomo co to są ostatnie chwile człowieka: zapomina się o wszystkiem. Szczęściem — dodał — mogę zapewnić JW. Pana, że testament ten, jakikolwiek on jest, dosyć nawet sobie zręcznie ułożony, ale jeśli my (uderzył się w piersi) jeśli my się do niego weźmiemy i zechcemy, będzie obalony: Jedynie powodowany ludzkością, której spraw mam obowiązek bronić i wspierać je, widząc oczywistą i do Boga o pomstę wołającą niesprawiedliwość i krzywdę, przybyłem tu do JW. Pana, ofiarując mu usługi moje, zupełnie, że się tak wyrażę, nie chwaląc się, bezinteresowne! Zostawuję wspaniałomyślności JW. Pana co uzna słusznem, aby pracę i pot człowieka ubogiego wynagrodzić... Prawda — dodał znowu, wpatrując się ciągle w milczącego Jurasia — że będziemy mieli do czynienia z nieprzyjacielem możnym i silnym, ale i tu są środki, i na przemoc są. sposoby... Juraś osłupiałym wzrokiem na Szperkę poglądał, który nie wiedząc co trzymać o jego milczeniu, pośpieszał dalej; dopiero gdy skończył, namarszczył brwi i rzekł silnie: — Ale ja się wcale procesować nie myślę! — Jakto? więc JW. Pan sądzisz, że się nam. nie uda? — Doskonale wiem. że wygrałbym pewnie i bez wielkich wysiłków, ale woli ojca nie złamię. — JW. Panie, to wszyscy wiedzą, iż wola jego dostojnego ojca w ostatnich chwilach, jak zgodnie opowiadają, została zmienioną... — Być może, ale prawnie i przed światem głos jego odzywa się z za mogiły, powiada mi wolę swoją, którą jako syn poszanować winienem. Myśliszże WPan, iż mi to na co jest potrzebnem — dodał Juraś — chleba kawałek za- robię sobie zawsze, a dzięki Bogu jestem swobodny jak ptak i nic mnie nie wiąże. Majątek wkłada obowiązki, robi ze mnie niewolnika: dziś odzyskuję siebie. Szperka stał jak osłupiały. — Ale to być nie może! — przerwał gwałtownie — to trzeba chyba obłąkania, że się tak wyrażę, aby miliony rzucić tak w błoto. Jerzy uśmiechnął się pogardliwie. — Mój panie — dodał — nie przeczę, że mienie jest narzędziem i pomocą do życia, że daje siłę, stanowisko; ale to narzędzie jest razem niebezpieczeństwem: otacza pochlebstwem, zaciemnia prawdę, odbiera siłę do pracy, krzywi pojęcie o świecie i obowiązkach. Kto się sam dorabia, ten na drodze do grosza ma antydot przeciwko jego pokusom; otrzymując gotowym, najczęściej padamy ofiarą: — zabija nas deszcz złoty. Rozumiesz mnie pan? — JW. Pan żartujesz sobie pewnie i może chcesz użyć kogo innego — podchwycił Szperka, który uszom swoim nie wierzył — ale proszę nie zważać na to, że ja mizernie wyglądam i jestem niepoczesny; proszę spytać ludzi, kto wygrał proces od lat trzydziestu ciągnący się między Paciukiewiczami a Ryłłą? kto odebrał Mińkowszczyznę i Rukawek? kto wywindykował fortunę małoletnich Szelutów? Inny, proszę JW. Pana, na mojem miejscu obdarłby i oszukał... ja to czynię istotnie przez miłość ludzkości, gdyż dusza moja oburza się na niesprawiedliwość. Kontentuję się bardzo małą pracy nagrodą, jestem nieinteresowany zupełnie: mam tylko passyą wspomagać i ratować. Juraś obrócił się ku niemu zdziwiony. — Ale ja WPanu powtarzam — rzekł — że testamentu obalać nie myślę, nie chcę, nie mogę; że uważałbym to za grzech. Więcej powiem, gdyby mój stryj nie przyjął uczynionego mu zapisu, zrzekł się go, jabym go także nie wziął. Dziś jeszcze zabieram kij mój i pójdę w świat tak spokojny, może spokojniejszy niż tu wszedłem. — Bo jeśli JW. Panu chodzi o to — przerwał Szperka uparcie — żeby nie ponosić kosztów, ja wszystko biorę na siebie, jedynie przez miłość ludzkości. Znajdę takich co pożyczą: kłopotu żadnego nie będzie... — Ale WPan widzę przywykłeś mieć do czynienia z ludźmi — oburzył się Jerzy — którzy nie mówią co myślą; powtarzam więc panu jeszcze raz, że wolą ojca szanuję i sam pilnować będę, aby została spełnioną. — Jednakże, pozwól sobie jeszcze JW. Pan powiedzieć — dorzucił Szperka, który potniał myśląc, że mu się nawet koszta podróży mogą nie powrócić — to jest heroizm, że się tak wyrażę, prawie nielogiczny. Prawo krajowe stoi na straży stosunków społecznych i wyżej sięga niż wola ojca; ono wyraźnie przeciwi się takiemu rozporządzeniu, a JW. Pan sankcyonując omyłkę, buntujesz się przeciwko sprawiedliwości, przeciw prawu, przeciw rządowi, przeciwko samemu Bogu, który... W innym razie Juraś byłby się rozśmiał może z tego patetycznego wykrzyku, ale nadto był smutny, żeby to na nim mogło uczynić inne wrażenie, prócz pogardy i politowania. Szperka spojrzawszy raz jeszcze na młodego chłopaka i niedowierzając słowom jego, otarł pot z czoła i zamilkł spuściwszy głowę. Juraś skinieniem go pożegnawszy, odszedł. Ta wiadomość tak nagła, tak niespodziana, przyniesiona mu w sposób tak przykry, nie mogła go nie wzruszyć. Nie szło mu o majętność, ale już był obmyślił dla starych sług ojca życie spokojne, już sobie plany zajęć w przyszłości porobił, już mu śnić zaczynało życie nowe, bogate w środki, a w tej chwili zostawał znowu sam jeden na świecie, ogołocony ze wszystkiego, zmuszony myśleć gdzie pójdzie, jak na chleb przyszły zarobi. Nie trwożyło go to, ale zmieszało: przeszedł do pokoju ojca i siadł na ławce, podparty na ręku. Obejrzał się. — Ha! — rzekł w duchu — znowu więc wolny jestem; tak lepiej, sam skazałem się na tułaczkę, potrzeba iść... Żal mi poczciwego Pawła, ale jego siwe włosy i ostatek dni poszanować muszą; żal mi i tych ludzi przyrosłych do starego gniazda, ale i nad niemi Opatrzność... Ja więcej już poradzić nie potrafię. Dumanie przeciągnęło się chwilę, Szperka tymczasem wyszedł odurzony, ale nie dając za wygraną, dowiedział się o Lacynie: chciał spróbować czy przez jego wpływ nie potrafi czegoś jeszcze. Rejentowicz był w swojej izdebce, gdy Szperka wpadł do niego nieszczędząc ukłonów pomieszanych z westchnieniami. — Mam honor przedstawić się, Alexander Szperka, mecenas... Poniekąd sam tutejszy gospodarz upoważnił mnie do widzenia się z WPanem Dobrodziejem, uporczywie opierając się dłuższej ze mną. o nader ważnym interesie rozmowie, dla której tu właśnie przybyłem; wszak w panu mam honor oglądać dawnego przyjaciela tego domu? Lacyna nie wiedział co odpowiedzieć, pokora zawsze go przestraszała, kiwnął tylko głową; Radwanowicz siedzący blizko, przypatrywał się uważnie i sapiąc robił pół głosem postrzeżenia. — A! to Oleś! dalipan! — zawołał po chwili głośniej, to Oleś — Alexander, hej! a obróćno się do mnie. — Kogo ja widzę? professor Radwanowicz! — Nie professor, ale ad interim bibliotekarz, a dawny WPana nauczyciel, kiedy jesz- cześ buty czyścił panom Strzemeskim. Ot! góra z górą! Ale jakże ty mizernie wyglądasz, musi ci się dziać dobrze? Szperka uśmiechnął się. — Szanowny professorze, gdyby mi się dobrze działo, byłbym w lepszym stanie. — Bajki to — odparł Radwanowicz — to rzecz pewna, że człek z biedy tylko tyje: w dobrym bycie tłuszcz nie narasta. Ale cóż cię tu sprowadza? — Pozwolicie panowie przysiąść? Lacyna podsunął mu krzesełko; Szperka począł od eolowskiego westchnienia. — Co mnie tu sprowadza? jedynie miłość bezinteresowna ludzkości i sprawiedliwości. Wystawcie sobie panowie, że syn ś. p. Hrabiego, z którym miałem honor się widzieć, jest zagrożony spoliacyą, odebraniem fortuny: znalazł się testament jego ojca, który go wydziedzicza. Lacyna i Radwanowicz razem porwali się i podbiegli do Szperki. : — To być nie może! — Kopią mam w kieszeni. — Umierał przejednany! — Ale dawnego rozporządzenia cofnąć zapomniał, czyli... uchowaj Boże, abym kogo posądzał, trafia się jednak różnie. Dziś cała fortuna spada na hr. Rajmunda, a hr. Jerzy z tego powodu może pójść z kwitkiem. Oba przytomni załamali ręce. — To być nie może! — To być nie powinno — mówił p. Alexander — daję sposób, żeby tak nie było, ręczę, że tak nie będzie; ofiaruję się obalić ten testament, przeciwko prawom Boskim i ludzkim, przeciwko naturze; ale cóż? — Co? — zawołał Lacyna — walić go! walić! — Niech runie — dołożył professor — ruiny Palmiry, pereat mundus fiat iustitia. — Hr. Jerzy nie chce go tknąć. — Hr. Jerzy! — Wasz panicz, tak! unosi się wspaniałomyślnością, że tak rzekę; powiada: szanuję wolą ojca, a to nie była wola ojca. Jeżeli kto z Waćpanów ma nad nim przewagę i sądzi że może go opamiętać, byłoby obowiązkiem chrześciańskim nawrócić go na prawą drogę i wywieść z zaślepienia, aby mnie tylko powierzył interes... — A to i my zginęliśmy jak rude myszy, skoro hr. Rajmund odbierze mu i Horycę. i wszystko — zawołał Lacyna — pójdziemy z torbami za nim, expresse z torbami... — Perditio aeterna, ex inferno nulla redemptio — dorzucił Radwanowicz — tak jest, redemptoryści, trynitarze, antitrynitaryusze, socynianie... Zaczynał już po swojemu bałamucie, ale Lacyna spojrzał nań groźnie i zamilkł. — Biegnijcie, idźcie, proście, błagajcie, mówcie, płaczcie! Nie chwaląc się — rzekł Szperka — jeśli mnie powierzy sprawę, ja jeden mam środki nieochybne powrócenia mu ojcowizny: inaczej, zginął! — Co tu począć? — Biegnij Waść po Pawła, ja dla brzucha do szybkich pochodów nie jestem stworzony — odezwał się professor — człek stary senectus, senator, senat, do rady; trzeba mu to oznajmić, dalej z nim, dobra myśl, choć z ladaja- kiej makówki: pójdziemy chórem, potęgą, zastępem, prosić go wszyscy... Lacyna przerażony pobiegł po Pawła, ale wtem zaturkotało na dziedzińcu i wszyscy zwrócili się do ganku, gdyż ktoś nowy nadjechał. Z bryki wysiadali razem dwaj ludzie: znajomy nam już nieco sędzia Mejszagolski i druga postać pleczysta, brzuchata, wąsata, groźna, która nim przystąpiła do ganku, poczęła się wprzód uważnie rozglądać w około. Z wielką potem pewnością wszedł ów jegomość na wschodki, rozkazawszy głośno rozpakowywać rzeczy a koniom odchodzić do stajni, i majestatycznie zabierał się ku drzwiom. Miał na sobie czamarkę szarą, rogatywkę na głowie, laskę grubą w ręku, dewizki olbrzymie na wierzchu sukni przypięte, kapciuch paciorkowy u guzika, a na małym palcu prawej ręki sygnet potężny z herbownym krwawnikiem. Wyglądał na zamożnego szlachcica. Rysy twarzy wyraziste, nos rzymski, podbródek sążnisty, obwisły, wargi odęte, czyniły to oblicze wcale wspaniałem, choć w niem ra- czej przykre jakieś zuchwalstwo niż powaga panowała. Sędzia spojrzawszy na zamaszystego towarzysza, w progu go lekko powstrzymał. — Panie Burda!... delikatnie; proszę cię, delikatnie! — Co mnie tam sędzia będziesz uczył, zostaw to mnie: jeżeli zechce łagodnie postępować, toć i ja gbur nie jestem, a jak mi się postawi! no! to zobaczymy! Jam też nie baranek! — Zawsze trzeba szanować położenie, stan: kto wie co wypaść może. — Ja swój obowiązek pełnię i na nic się nie oglądam... kwita. W progu spotkał pan Burda Lacynę, Radwanowicza i Szperkę, który ujrzawszy tylko gości, cofnął się żywo i pobiegł ukryć do pokoiku Lacyny, unikając zetknięcia. Dwa zastępy wchodzących i wychodzących naprzeciw, zetknęły się we drzwiach, mierząc oczyma, — Gdzie gospodarz domu? — zapytał Burda. — W swoim pokoju. — Proszę mię do niego prowadzić i oznajmić mu natychmiast, że jest interes niecierpiący zwłoki. Jestem Jacek Burda, umocowany od JW. Hr. Rajmunda, a to pan sędzia Mejszagolski, który wraz ze mną ma sobie poleconą pewną sprawę, o której się zaraz dowiecie. Proszę gospodarzowi oznajmić i konie wziąć do stajni... Lacyna się zawahał, Paweł, który nadszedł właśnie i posłyszał wszystko, cichaczem, niespokojny podreptał do pana. — Jacyś tam ichmość sądowi, czy kto ich wie, chcą się widzieć. — Mój kochany Pawle — rzekł, biorąc czapkę i kij stojący w kącie, Juraś, który się wszystkiego domyślał — trzeba się nam widzę rozstać, kochany Pawle. Siermięzki nie zrozumiał. — A dokądże ja, proszę pana pójść mogę? — rzekł cicho — możem i niezdatny, ale dla mnie pociecha choć się tu po kątach włóczyć: zostawcie starego jak był. I pokłonił mu się do nóg. — A! nie zrozumieliście mnie: nie wy, to ja ztąd jestem odprawiony. Ojciec mój zrobił testament: wszystko zapisał stryjowi. Paweł pochwycił się za głowę; wtem nadbiegł Lacyna. — Tam jacyś panowie buńczucznie stukają się po pokojach, dopraszając widzieć z panem. — Powiedz im, że zaraz idę — odparł Juraś ściskając Pawła, który stał niemy, i obejrzawszy się po pokoju ojca jakby go żegnał raz ostatni, spokojnie wyszedł przeciw gościom. Burda i sędzia, oba podobno w gruncie daleko niespokojniejsi byli niż się okazywali napozór, chodzili hałasując i dodając sobie serca po izbie; ale chwilami szeptali rozglądając się po drzwiach. Gdy piękne i spokojne oblicze Jurasia pokazało się w progu, zatrzymali się oba (sędzia trochę w odwodzie) i ukłonili. Burda jakoś bardzo spokorniał. W istocie, młody chłopak tak wyglądał poważnie i męzko, że mimowolnie wzbudzał poszanowanie. W milczeniu powitali się chłodno... — Z przykrą tu missyą przybywamy — odezwał się Burda — ale cóż robić? na świecie jak Bóg da: złe i dobre... Mam honor przedstawić się: Jacek Burda; pan sędzia Mejszagolski... — Korokotowicz — dodał sam interesowany z nizkim ukłonem. — Przyjeżdżamy tu — mówił dalej pierwszy — od JW. Hrabiego, stryja pańskiego. Nie doszło to zapewne jeszcze jego wiadomości, że po ś. p. ojcu jego, został w rękach JW. Hrabinej Maryi testament... Spojrzał na Jurasia, który stał spokojnie. — Testament nad wszelkie spodziewanie, dosyć... nie wchodząc w powody które go wywołać mogły, dosyć... dosyć... — Dosyć niekorzystny — dokończył sędzia, uśmiechając się z politowaniem. — Słowem, bo co tu długo gadać — rzekł Burda — tym testamentem cała fortuna, której pan hrabia byłeś wrzekomym dziedzicem, przechodzi na JW. Hrabiego Rajmunda, co lepiej list jego objaśni... I Burda dobył z za dewizek list, który wpatrując się w nieporuszonego Jurasia, wręczył mu z niejaką obawą... Jerzy rozerwał pieczątkę powoli, rzucił okiem na pismo i zaczerwienił się mocno. — O testamencie wiem już — rzekł spokojnie. — A zatem, jeśli mu jest wiadomy, zapewne do jego rozporządzenia zastosować się zechcesz. — Szanuję wolą mojego ojca. Burda, który źle i zaprędko wywnioskował z tego że chłopak jest przygnieciony i na wszystko gotowy, podniósł głowę ku sędziemu, jakby mu chciał dać do zrozumienia: A cóż? nie zaimponowałem? — Robisz to pan bardzo rozumnie — dodał głośno — bo tu się nie ma co ani opierać, ani zżymać: rzecz czysta, jasna, gruntownie oparta. Znane jest zresztą serce JW. Hrabiego, i mogę powiedzieć, wiedząc o jego intencyach, że jeśli pan znajdziesz się powolnym jego zdrowym radom, może coś dla niego obmyśleć i uczynić na przyszłość. Uśmiech litości i ruszenie ramionami, były jedyną odpowiedzią Jerzego. — Hrabia Rajmund wzywa pana, abyś natychmiast opuścił Horycę i stawił się w Zarubińcach — dodał Burda, coraz głos podnosząc i nabierając pewniejszego tonu. — Mój panie — rzekł mu zimno młody chłopak — nie potrzebuje wcale, aby mi kto dyktował co mam robić, nikomu nie przyznaję prawa rozporządzania mną; bardzo mało dbam o to co się stryjowi podoba uczynić dla mnie z łaski, bo łask nie potrzebuję i nie przyjmę. Niczego tu nie tknąłem, nic z sobą nie biorę i odchodzę ztąd natychmiast... Wiedz WPan jednakże — dorzucił Juraś — że nawet w takiej sprawie w jakiej przybywasz, a szczególniej podejmując się podobnego poselstwa, należałoby być przyzwoitszym i mniej imponującym. Mnie to tylko śmieszy, kogo innego na mojem miejscu, mogłoby zniecierpliwić... mógłby skinąć na ludzi, boć jeszcze tu dotąd jestem panem, i dostałbyś się WPan za drzwi, za które ja sam, ustępując mu miejsca dobrowolnie wychodzę... I nie spojrzawszy nawet na Burdę, który poczerwieniał, i sędziego, który ze śmiechu prychnął, Jerzy powolnym krokiem zmierzył do drzwi. P. Jacek zmieszał się mocno, języka zapomniał w gębie, obawiając się czy nie przekroczył instrukcyi; spokorniał, lękając się odpowiedzialności za grubiaństwo: podbiegł więc po namyśle za uchodzącym. — Bardzo pana Hrabiego przepraszam — rzekł z ukłonem — posłów ni ścinają, ni wieszają, ja tu tylko spełniam co mi polecono. — Ja też do WPana nic nie mam. — Ale jakże tak pan Dobrodziej chcesz odejść! Hrabia polecił wyraźnie, abyś pan miał wszelkie wygody i uszanowanie, jak skoro sprzeciwiać się rozporządzeniom testamentowym nie zechcesz... Mam rozkaz oddać panu co zabrać ztąd życzysz: ludzi, konie, rzeczy, excypując tylko jedne kapitały, za które jestem odpowiedzialnym. — Mówiłem już WPanu — rzekł Juraś dumnie — że łask nie potrzebuję. Hrabia omylił się na moim charakterze. Jest tylko jedna rzecz której pragnę i której się domagam dopóki sam ze stryjem się nie zobaczę, żeby starzy słudzy mojego ojca byli poszanowani i zostawieni przy wszystkiem, czego dotąd używali... Burda umilkł pokręcając wąsa. — Ale dokądże pan chcesz iść? — I czy to się godzi? — podchwycił sędzia. — Jeszcze raz powiadam WPanu — rzekł Juraś z energią — że majątkiem miał prawo rozporządzić ojciec, a mną nikt prócz Boga i woli własnej: co robię, do mnie należy. Nałożył czapkę na głowę i powoli przechodząc pokoje, wyszedł na ganek z kijem w ręku... Tu już uwiadomieni wszyscy ludzie dworscy gromadnie stali na smutnej naradzie, i ujrzawszy Jurasia rzucili się ku niemu... Znać Szperka ich trochę podbechtał, bo poczęli wstrzymywać młodego dziedzica. — Proszę JW. Hrabiego tylko skinąć, a my tych trutniów wyniesiemy ztąd na rękach, że się nie opatrzą jak wyjdą! Testament jeszcze nie przyznany, nie wiadomo kto wygra, nie damy się im tu rozporządzać... — Paneczku mój — szlochał Paweł — na miłosierdzie Boże, czyż to się godzi? któż cię będzie śmiał z domu ojca i dziedzictwa twojego wyganiać? Niech zabiorą summy, wioski, a niech ci choć ten dach zostawią. — Jak mi Bóg miły, dobrze gada — podchwycił Radwanowicz — tych ichmościów za okna i finis coronat opus. — Moi mili przyjaciele — odparł Jerzy — szanuję wolą ojca jak jest, dobrze i koniec. Was wszystkich poleciłem najmocniej, ręczę że poszanują; nic się wam nie stanie: puśćcie mnie gdzie wołają losy, i bądźcie mi zdrowi. Płacze i odgróżki z różnych stron słyszeć się dały. Juraś już był w ganku, łza kręciła mu się w oku, ale się nie ugiął: Paweł przypadł ku niemu. — Paniczyku, ja ciebie tak nie puszczę... — Pawle kochany, najmilszą. mi po ojcu spuścizną, to poczciwość; chcesz żebym się prosił, targował i przyjął jałmużnę... — A niech ich tam i z nią, razem pioruny zatrzasną: to nie o to idzie... Ale gdzie? dokąd? z czem? czekajże paniczu! poczekaj, mów! Juraś przyzostał chwilę. — Bogiem a prawdą, maszże ty choć grosz przy duszy? — zapytał Siermięzki. — O! o! nie frasujcie się: mam tyle ile potrzeba na drogę... — Nie prawda! nie prawda — ciągnąc go za suknią, odezwał się stary — u mnie jest tysiąc złotych złożonych u parocha, te musisz wziąć, Lacyna tyleż znajdzie: Radwanowicz nie ma więcej nic nad srebną tabakierkę od nieboszczyka, ale ją ofiaruje z ochotą. — Poczciwy mój Pawle, ale do czegóż mi to wszystko! myślicież że mogę przyjąć wasze ofiary? Nie chcę nic od stryja: mogęż brać od was? — Otóż to że i możesz i powinieneś! — zawołał Paweł — to wszystko grosz, któryśmy mieli od twojego ojca, z jego łaski... nam on na nic, a ty potrzebujesz... Weźmiesz paneczku, bo nas obrazisz. My ci go przecie nie da- rowujemy, Boże uchowaj; pożyczamy, a bez grosza nie puścim... — Pawle, dam sobie radę, bądź spokojny — odparł ściskając go Juraś — puszczaj mnie, bo ci ludzie myślą Bóg wie co, widząc że odejść nic umiem.... W istocie Burda i sędzia dosyć przelękli gromadą ludzi, widząc narady w sieniach i progu, nie wiedzieli co począć z sobą. Burda opiniował nawet pocichu, że wypadałoby może przyaresztować delikatnie Jerzego, aby ludzi nie pobuntował: tak dbał o swoją skórę. Sędzia mu podszepnął jednak, że za to może być w wielkiej odpowiedzialności, i umilkł z projektem. Wszystkie szyki były pomieszane; spodziewali się oporu, płaczu, może upokorzenia i prośby; Burda już w myśli grał rolę wspaniałomyślnego protektora: wyszło to jakoś niespodzianie cale inaczej; kręcił więc wąsa niespokojnie, nie wiedząc jak sobie począć, aby i starego Hrabiego nie rozgniewać znowu zbytkiem gorliwości. — Pójdź mu WPan jeszcze choć konie i bryczkę zaproponuj — rzekł pan Jacek do sędziego, — gdzież już znowu ma iść tak piechotą! — Albo ja głupi! — ofuknął Mejszagolski — ja nie po to tu przyjechałem: to rzecz WPana. Juraś tymczasem był już wpół dziedzińca, a Paweł cudzą naprędce włożywszy czapkę, dreptał za nim do miasteczka, nie chcąc go puścić. Tu nie myślał się także zatrzymywać Jerzy, obawiając posądzeń, i co rychlej pragnął przejść granice Horycy, poza któremi czuł się wolniejszym; ale wieczór się zbliżał, zmuszony był zanocować. Wieść ze dworu gruchnęła naokół, tłumy ludzi poczęły się kupić ciekawie przy domostwie, w którem się zatrzymał, a Paweł pełnił swą służbę, ożywiony myślą, że się czuł potrzebnym paniczowi. Gdyby nie noc, to zbiegowisko i tłumy byłyby Jurasia wygnały z miasteczka; ale zciemniło się, deszcz zaczynał kropić; Paweł go nie puszczał, drzwi zapierając sobą: potrzeba było czekać do rana. Naraziło to młodego chłopaka na dość kłopotliwe objawy litości i współczucia, które wszakże przejęły go do głębi. Czuł, że na nie zasłu- żyć nie mógł, że był je winien pamięci ojca więcej niż położeniu swojemu. Pierwszy co za nim poszedł w pożyczanej czapce, poczciwy Paweł, na chwilę go rzucić nie chciał, on sam wybrał mu gospodę w najporządniejszej karczmie i zakrzątnął się zaraz aby dziecku pańskiemu na niczem nie zbywało. Zaraz za nim rzuciwszy Burdę i sędziego we dworze, zafrasowanych i naradzających się co począć, Radwanowicz i Lacyna posunęli się także do miasteczka. Rejentowicz dobył z kryjówki w starej szkatułce co tylko miał grosza, zostawił sobie kilkadziesiąt złotych, a resztę zwinąwszy w papier zabrał z sobą; Radwanowicz niósł także ową sławną swą srebrną tabakierkę. Zaledwie Juraś miał czas wpadłszy do gospody zebrać myśli i nieco odetchnąć po niespodzianych wypadkach, które go dotknęły gdy Paweł pierwszy zjawił się przed nim, usiłując przerwać milczenie. Uścisnął go za kolana. — Ej, paniczyku, nie dumajno tak smutnie, dasz sobie radę na świecie, jeszcze to taki nie ostatnia rezolucya Pana Boga. — Mój Pawle — rzekł Juraś uśmiechając się — klnę ci się na pamięć ojca, iż tak jestem swobodny i tak mi z tem dobrze, jakby mi nikt nic nie wydarł, ale coś dodał jeszcze. — To nie może być — odparł Paweł — jeśli nie Hrabia sam się upamięta, to go żona, córka, ludzie do upamiętania przyprowadzą, żeby cudzej własności nie zagarniał. Tymczasem — dodał — musicie wziać i mój grosz i Rejentowicza, bobyście nas odmawiając skrzywdzili. Już czy użyjecie czy nie, ale nam potrzeba, aby to przy was było. — Ale na cóż mi te pieniądze! — zawołał Juraś — czy myślicie żem ja się bez nich obywać nie przywykł? że nie potrafię pracować? — No tak! jać to wiem, ale na początek zawsze coś potrzeba... niech to będzie pro zapas.... Jerzy już zamilkł nie chcąc martwić starego, Paweł wyszedł i w progu spotkali się z Lacyną, który uroczyście wprowadził z sobą Radwanowicza. Gadaj W pan — odezwał się cicho Rejentowicz do ex-professora — no, gadajże. — No, to Wpan wiesz jak ja gadam — odparł Radwanowicz — jak kto nie przywykły, to nie zrozumie... — Ale i mnie trudno. — No! to i mnie nie łatwo... Juraś domyślał się już o co chodziło, że się u drzwi certowali; skłopotany, zmieszany ale wdzięczen za tyle serca starym sługom ojcowskim, stał przeciw nich milczący, ze łzą w oku. — Przyszliśmy tu expresse — rzekł po chwili Lacyna — aby Jw. hrabiego pocieszyć i pokrzepić, i z prośbą aby nasz ubogi dar, albo raczej pożyczkę przyjąć raczył. Dla ciebie, panie, to może nic, ale dla nas wielka rzecz, że coś synowi nieboszczyka ofiarować możemy: uczyńże to dla nas i nie gardź. Jerzy go uściskał w milczeniu, a Radwanowicz biorąc to za dobry znak, wyciągnął rękę z tabakierką w papier i bawełnę obwiniętą, i pocichu jedyną kosztowność jaką posiadał złożył na stoliku: Lacyna podsunął swoje pieniądze. — Moi kochani, moi drodzy, na miłość Boga was zaklinam; ja nie jestem potrzebny, nie mogę, nie chce was odzierać. Radwanowicz, bierz, proszę, swoją, tabakierkę; cóż chcesz żebym z nią zrobił? Myślisz, iżbym ją z głodu umierając mógł sprzedać? Patrzże na te ręce, wszakże i siekierę dźwigną i pług poprowadzą, i zrobić coś potrafią. Więc dlatego żem się ja urodził paniczem, nie ma mi być wolno na życie pracować i iść o swojej sile? Daję wam. słowo, że gdybym tego potrzebował, przyjąłbym waszą ofiarę; nie czynię tego przez dumę, ale jeszcze raz, wierzcie mi, że od małego chłopca, jak sierota, nauczyłem się liczyć na siebie... Jeśli mnie kochacie.... Chciał mówić dalej, gdy drzwi się otworzyły nagle i wszedł siwy o kiju staruszek w czarnej sutannie, z białą głową, długim włosem okryta,. Był to. proboszcz miejscowy, ośmdziesiąt już letni, suchy i blady jak mumia, w którym ledwie kołatała się reszta życia. Ksiądz Magnacki żył już w tej parafii od lat pięćdziesięciu" teraz choć jeszcze spełniał obowiązki około, kościoła, osłabiony jednak, dalej po za miasteczko wikarym zastępować się musiał. Starość jakby mgłą srebrną powlekła ten umysł niegdyś krzepki i serce ciepłe: świat, ludzie, życie, zobojętniało mu wszystko. Większą część dni swych przepędzał na rozmyślaniu z brewiarzem, a na pytania łudzi, na ich skargi, na żale najczęściej jednem tylko odpowiadał: — Mizerye! mizerye ludzkie! — Zkąd wesoły wikary, a za nim wszyscy w sąsiedztwie zwali staruszka księdzem Mizeryą. Milczący, czasem przez kilka dni do nikogo się nie odzywał, kiwał głową, zdawał się nie słyszeć i widzieć co się w około niego działo; wiadomości złe i dobre przyjmował jednakowo, poruszeniem ręki okazując, że go niewiele obchodziły. A choć siły go opuszczały i chodził z trudnością, choć ze światem zerwał, choć chwilami zdawał się zupełnie odrętwiałym: bywały dnie, gdy nagle wychodził z tego stanu i do życia powracał; ale później znowu ogarniało, go owo osłupienie i odrętwiałość. Ksiądz Mizeryą nigdzie prócz u chorych i umierających nie bywał, wesela i chrzciny zostawując wikaryuszowi. Był to człowiek jakby napoły umarły, oczekujący niecierpliwie godziny wyzwolenia: przybycie jego mocno wszystkich zdziwiło. A wszedł jak stary z innego świata przybylec, którego formy i zwyczaje bynajmniej nie obchodzą; posunął się do pół pokoju, przysłonił oczy dłonią i stanąwszy począł się uważnie Jurasiowi przypatrywać, który powstał na jego przyjęcie. Potem, nie mówiąc słowa, nie zapoznając się z nim choć go pierwszy raz w życiu widział, nie uznając potrzeby opowiedzenia mu się kto był, zbliżył się, usiadł, posadził chłopca przy sobie i ujął go za rękę, patrząc mu w oczy. — Mizerye ludzkie! mizerye! — rzekł po chwili głosem suchym. Juraś nic wiedział co mu odpowiedzieć. — To tak! a no! brat bratu wydziera, ojciec dziecko opuszcza; drą się o kawałek chleba, jakby za czterech zjeść mogli! — Ojcze mój! — rzekł Jerzy — nie obwiniajmy umarłych: ja się na nikogo nie skarżę. — Dobrze czynisz, mizerye ludzkie i młody jesteś, jeszcze świata i chleba dosyć. Cóżem to ja chciał powiedzieć? ale! wyjdźcie-no wy sobie Lacyno i wy panie professorze do sieni, na świeże powietrze, bo z nim chcę pogadać... Nie gapcie się na mnie: nie ma na co. I stuknął kijem w podłogę, a dwaj dworacy posłuszni zaraz się pocichu wynieśli. — Dużo mi o Waści prawili, kochanku — rzekł staruszek — nie dobrześ zrobił opuściwszy ojca: teraz ojciec o tobie zapomniał i gorzej jeszcze zrobił. — Ale ja się nie skarżę.... — Dobrze robisz, ale cóż myślisz z sobą? — spytał ksiądz Mizerya — no, mów! Stary jak ja, choćby nie ksiądz, już powagę tamtego świata, w którego progu stoi jedną nogą, nosi na sobie: mów mi szczerze. — Prawdziwie, nie wiem; ale pracować będę, i o spadek dobijać się nie myślę. — I to dobrze — ale cóż ty umiesz? co możesz począć? Wieszże ty, że nie dosyć chcieć pracować, trzeba jeszcze znaleźć pracę... — A Pan Bóg? — Masz słuszność; ale On probuje czasami, a czujeszże w sobie dosyć siły, by próbę wytrzymać i w błocie się nie zwalać? bo bieda nauczyciel wielki, ale i kat niemiłosierny. — Mój ojcze, jużem jej dzieckiem próbował. Ksiądz spuścił głowę i dumał. — Tak! tak! — rzekł — dobrze to jest, tylko posłuchaj. Ojciec twój dobry był, a za złego u ludzi chciał uchodzić, i to się nie chwali; świeć Panie nad jego duszą, pocichu dosyć 'poczciwego zrobił, i jam swojego czasu dosyć od niego doznał nieraz przysług, choć... ale o tem się nie mówi. Widzisz, stary jestem już tak, że ledwie łażę: nic mi niepotrzeba, zębów nie mam, nóg nie mam, oczy tracę, grosza się tam uciułało, krewnych żadnych, żywej duszy... Więc ci powiem otwarcie, tobie bez zapasu w świat nic potem, chciałbym ci pożyczyć grosza, to mi to oddasz, lub ja sam rozpiszę... — A! na Boga, mój ojcze — zawołał Juraś — nie upokarzajcież mnie do ostatka. Ci dawni słudzy a raczej przyjaciele ojca mojego, każdy swój grosz uciułany krwawo chcą mi oddawać, mieliżbyście i wy za tak słabe dziecko mnie uważać? — A no, cicho: na poczciwość ludzką nie stękajcie; ono to i dobrze, że choć na kwadrans coś się im w piersiach ruszy... Przyjm nie przyjm, Panu Bogu podziękuj; dużo mizeryj, ale są i poczciwi! Westchnął stary proboszcz i oczy otarł. — To co innego, a to co innego — dodał po chwili — ja ciebie od dziecka jakem jeszcze ochrzcił, na oczy nie widziałem, nie lubiłem się włóczyć do dworu, było co robić po chatach: ale ja dużo słyszałem, a ojca kochałem, zresztą ja mam moje natchnienie także, w które wierzę. Od tamtych biedaków możesz nie przyjmować i nie przyjmiesz, a od starego księdza powinieneś. A na co mnie grosz? a na co mi go było oszczędzać, kiedym ja ksiądz i z dnia na dzień żyć powinienem jak apostołowie i anachoreci! Mizerya i słabość ludzka, każdy chce sobie kupić jutro, a ono nie na sprzedaż. — Więc na cóż i mnie, ojcze, te dary i ofiary: mam młodość i siłę... — No! no! gadaj ty sobie zdrów! wszystko masz, tylko zawsze z groszem bezpieczniej. Ja ci to na hypoteke twojej młodości pożyczam: za procent Pana Boga chwal, a kapitałem na kościół rozporządzę. I dobył z kieszeni sutanny woreczek prosty płócienny, czarnym sznureczkiem związany. Juraś się cofnął, stary ksiądz namarszczył i podniósł głowę. — To — rzekł — nie żadna ofiara; nie patrz mi się tak: bierz co daje przez ręce moje Pan Bóg; nie będziesz nikomu ciężarem, weźmiesz kawałek ziemi gdzie, pogospodarujesz: toć pożyczka, to depozyt... Jerzy stał smutny. — Widzisz, chłopcze — rzekł stary — jabymci to tego nie miał, gdybym tak lada komu dawał; nie dawałemci dotąd, ale Pan Bóg chce: dziś muszę, mnie to na nic... Co ma wikary zabrać, wolę złożyć w poczciwe ręce, a wiem, że nie przepadnie. Jerzy opierał się jeszcze... — Tylko schowaj — dodał starowina — potem o tem: mizerye ludzkie! Dobrze to, że od lada kogo nie bierzesz, ale od starego sługi Bożego, Jakóba, to tak jakby ci dał ojciec rodzony... Nie użyjesz, no to mi oddasz później... Głupstwo jest, powiadam ci: mizerye ludzkie I podniósł oczy staruszek, bacznie i pilno wpatrując się w chłopaka, jakby na czole jego przeszłość i przyszłość chciał wyczytać; potem znowu stukną! kijem o podłogę: — Ale no, gadajże mi: co ty myślisz z sobą? — zapytał. — Jeszczem dobrze nie obmyślał — rzekł Juraś — widzę z dzisiejszego poselstwa, że stryj mnie chciał do siebie powołać, że myślał mi coś dać z łaski; ale mojej swobody nie sprzedam za nic, pójdę pracować, — Co tam mówisz pracować! pracować! — przerwał ksiądz — mizerye ludzkie! pracować! mów jak i co będziesz robił? — Nie wiem. — Otóż sęk: potrzeba wiedzieć — odparł proboszcz. — Trzeba obmyśleć: cóż ty umiesz? — A no! koło koni się znam, do gospodarstwa mam ochotę, i trochem się mu przy- patrzył po świecie, a i muzyki liznęło się nieco; ale z tego nic. — E! to żal się Boże! jakbyś małpy pokazywał. Ja to tego nie rozumiem — dodał — dawniej grano na chwałę Bożą i na pociechę duszną., dla humoru: ale za pieniądze, to tak, jakoby który z pozwoleniem, pokazywał się za biletami, że pięknie płakać lub śmiać się umie. To już nie muzyka, a figle łamane; kto gra z duszy, ten, widzi mi się, nie pójdzie grać za pieniądze. Mizerye ludzkie. Ale ja ci radzę, zważno, po staremu, do roli! do roli! to zdrowa rzecz, to nasza rzecz! szlachecka a polska. Weźmy, słyszysz — mówił dalej — kawał gruntu; kup woły i konie, gospodarz: ludzie się tak dorabiają i żyją, zresztą mizerye ludzkie! Aby dach, aby łyżka strawy i łóżko spokojne, a na niem sen bez zgryzot; reszta, dalipan, mizerye ludzkie! I znowu mu w oczy popatrzał. — Pracować trzeba — rzekł coraz głos zniżając zmęczony staruszek — nie tak dla chleba, jak dlatego, że praca zdrowa rzecz; oto com chciał ci powiedzieć. I zamilkł a poglądał, Jurasia trzymając za rękę. — A o tem co tu zaszło między nami — dodał — wara pleść; mizerye ludzkie: zarazby powiedzieli, że ja tam mam jakie skarby Krezusowe, a to kapłanowi nic potem... Jerzy trzymał jeszcze woreczek w ręku, który mu ksiądz gwałtem wepchnął, gdy drzwi się uchyliły i głos zapytał od progu: — Czy wolno na chwileczkę? Głos mu był nieznany i Jerzy nie wiedział co odpowiedzieć; ale tuż za nim wsunął się szlachcic w kapocie, nieśmiały i sturbowany. Był to znajomy nam już z pierwszych kart tej powieści pan Eufrazy Porciakiowicz z Siennego, ów szlachcic, któremu nieboszczyk hrabia dał u siebie miejsce i w ciężkim razie pożyczył trochę grosza, nadrażniwszy się z nim o ewikcyą. Osadzony w jego majątku i gospodarząc razem na swojej cząstce, poczciwy Eufrazy znalazł się tego dnia przypadkiem za interesami w miasteczku, gdy zaszły opisane wypadki. Nie miał on jeszcze czasu poznać się z nowym panem, do którego właśnie był przyjechał, gdy przybycie Burdy i sędziego zmieniło całkiem położenie rzeczy. Porciakiewicz z innemi razem pobiegł do gospody i ocierając pot z czoła stawił się zakłopotany przed Jurasiem właśnie w chwili, gdy ksiądz z nim kończył rozmowę. — Przepraszam pana — rzekł zmieszany poglądając na niespodzianego świadka — którego znaleźć tu nie sądził, ale.... Ksiądz rękę przyłożywszy do czoła, popatrzył chwilę i poznał go. — Jak się to tam masz, panie Eufrazy; a co ty tu robisz? — To, co Jegomość i inni — zawołał całując go w rękę Porciakiewicz — taż to dzisiaj, zdaje się, miejsce moje. Nieboszczyk wsparł mnie w złej godzinie, chleb jego jem dotąd; jakżebym posłyszawszy o biedzie rodzonego jego dziecięcia, nie miał tu przybiedz choć z ubożuchną ofiarą? — Jerzy zbliżył się doń i serdecznie za rękę uścisnął. — Bóg wam zapłać — rzekł — ale doprawdy, nie zasłużyłem na tyle współczucia. — Co prawda to prawda — odparł szlachcic — nie wy to, ale ojciec wasz zasłużył wam na miłość ludzką... Świat nie wie, że mnie biednego wsparł w bardzo potrzebnym razie: toć pora wedle sił, dług spłacić. Prosta rzecz. Pana tam ze dworu wypędzili, jak gadają, ale u mnie w Zabłotowie chata jest własna, choć biedna: zawsze taki na dwóch starczy. Chleb choć czarny, ale się nim podzielim ochotnie, no, o sercu nie gadam, a gdybyście przyjęli ofiarę, jak Bóg miły uczynilibyście mi łaskę bo mi cięży dobrodziejstwo waszego ojca... Ksiądz słuchał, oko otarł i uśmiechnął się. — Mizerye ludzkie! a taki są poczciwi na świecie między maluczkiemi! — zawołał. — Ot, co tam będziesz prawił: u ciebie dzieci fura, niepokój, gęszczawina; nie zapraszaj go: lepiej mu gdzie naraj kawałek ziemi dobry do wydzierżawienia. Grosz na to się znajdzie, ja wiem: a potem to i poradzisz mu jak chodzić koło tego. — A, z duszy serca — rzekł Porciakiewicz — ino każcie! — Dobrze, dobrze — przerwał chłopak — ale mi dajcie pomyśleć, rozpatrzeć się, podumać. Teraz będę musiał pojechać do Zarubiniec do stryja, aby mu sługi ojcowskie polecić, potem powrócę: pomówimy... — Ale czy wrócisz? — spytał pleban. — Pewnie. — A konie na drogę masz? — rzekł szlachcic. — Najmę tutaj. — A! nie! to już moja rzecz! ja ci wysztyftuję kalamaszeczkę i moich trójkę siwych, a dam ci chłopaka pewnego, co owsa nie ukradnie: choć koniki przyjmijcie odemnie! proszę! — A w polu robota? — rzekł ksiądz. — Ja nająć mogę — przerwał Jerzy. — Ale nie, nie: już to tak musi być — dorzucił Porciakiewicz. — Jaka w polu robota? to konie młode, do pługa ich nie dam, a w letce pójdą. nie zaszkodzi im: jeszcze się odpasą, bo jak nie pracują, to owsa nie dostają, i chodzą w paszy... — Mizerye! to weź konie! — rzekł ksiądz... Jerzy stał skłopotany. — Ależ! — odezwał się. — No! jużciż — dodał szlachcic — kiedy ja od hrabiego wziąłem coś, choć mniejszy od niego; ty, młody paniczu możesz przyjąć odemnie: to cię nie zeszpeci. — Przyjmuję — rzekł Jerzy — to rozumiem. — Bóg zapłać. I podali sobie dłonie z uczuciem. — A no, tak, dobrze — zawołał ksiądz Mizerya — niechby się tak wszystkie stany za ręce ścisnęły, zamiast sobie oczy wykałać, zamiast się gryźć i jątrzyć, oto i byłoby święcie. Ale to już pora spóźniona: spaćby iść trzeba. Wstał powoli, podpierając się kijem. — Niechże ci Bóg pomaga, moje dziecko; aby tylko poczciwie: reszta mizerye ludzkie. Bywaj zdrów... Niechże będzie pochwalony.... I podpierając się, bo mu nogi zaklękły, przeprowadzony przez obu, ruszył się ku drzwiom staruszek. Porciakiewicz, który się też uprzykrzać nie chciał, pożegnał we drzwiach Jurasia. — Konie będą jutro rano jak świt — szepnął żegnając się — na chłopca, którego dam, można się spuścić, poczciwy i rozgarniony; tylko o jedną rzeczbym prosił: spojrzeć żeby darmo kla- czy nie ćwikał, bo ona i tak gorąca, a jemu biczysko świerzbi w ręku... przepraszam. Uśmiechnął się Jerzy w duszy na tę przestrogę, ale gdy chciał coś odpowiedzieć, Porciakiewicz już był zniknął. W sieni karczemnej stali jeszcze tłumem ciekawi mieszczanie, żydzi, wieśniacy i Paweł w pośrodku, który im dzisiejszą historyą wykładał. Jakoś to wszystkich serca ruszyło, to wygnanie dziecka z ojcowizny: wzdychali i kiwali głowami. Pomiędzy ciekawemi był też jeden nieznajomy podróżny, który przed wieczorem zajechał i stanąwszy w alkierzyku, ryby sobie po żydowsku gotować kazał, a dowiedziawszy się, że się tu coś stało i ujrzawszy tłum, poszedł także posłuchać co tam za historyą opowiadano. Była to niepoczesna figurka wąsata, w wyszarzanej taratacce zielonej, z krótkim cybuszkiem w gębie, twarzy bladej, oczek zgasłych, wyróżniająca się w ścisku tem tylko, że sobie miejsce robiła ostrożnie, nie wiedzieć w jaki sposób, zawsze najpierwsze i najlepsze. Nie pochlebiamy sobie, by czytelnicy nasi mogli w tym nieznajomym domyśleć się odrazu, króciuchno widzianego plenipotenta panny Izabelli Morosz, pana Ignacego Żerebę, który tak wyszukanym stylem rozmawiał z nieboszczykiem Hrabię, w salonie swej jurysdatorki. On to był jednak, powracający z wycieczki prawniczej do akt powiatowych sąsiednich, nocą, zatrzymany w miasteczku, a po części reputacyą ryby, którą sobie na wieczerzę zadysponował. Trzeba wiedzieć, że nie od dziś p. Żereba służył w interesach p. Izabelli i doskonale znał żywot, sprawy, uczucia i stosunki kobiety, z którą sobie rady dać nie mógł, choć wszelkich używał delikatnych środków, by nią owładnąć. W tymto celu usiłował on być jak najlepiej zainformowanym we wszystkiem co się jej tyczyło, ale ilekroć użytek chciał zrobić z mozolnie nabytych plotek, panna Izabella strącała go nielitościwie w otchłań czyśćcową, w której jak prosty pierwszy robotnik pracować musiał, nie mogąc dobić się marzonej poufałości. Był jej wielce użytecznym przy wielkich interesach, rozpożyczonych kapitałach i wynikających ztąd często sprawach, ale pozbawiony wszelkiej inicyatywy, służył za proste narzędzie, co go niezmiernie bolało. Nie tajne więc były p. Żerebie dawne stosunki p. Izabelli ze zmarłym hrabią, wpływ jaki one na życie jej wywarły, udział jaki miała prawdopodobnie w ucieczce syna z pod ojcowskiej władzy. Wieści o śmierci hrabiego, towarzyszących jej okolicznościach, o pojednaniu jego z synem, o zapewnionym testamencie, wszystko to nie doszło było jeszcze do Pińska, i Żereba nadzwyczaj był szczęśliwy, że pierwszy przywiezie te nowiny smutne, ale znaczenia pełne, swej pani. Schwyciwszy nić, począł zaraz badać Pawła, i nie dał mu pokoju, póki z niego wszystkiego nie wyciągnął. Na przeszkodzie nieco stanął mu w tem ów nałóg wymowy, który czasem w najprostszej rzeczy czynił go niezrozumiałym, i zmuszał do coraz nowego wyrażania myśli, której nigdy prosto i jasno wypowiedzieć nie umiał, ale koniec końcem, jakoś się z Pawłem porozumieli. Wiedział Żereba, że panna Izabella mocno się zajmie wypadkami temi, i postanowił dotrzeć do samego nawet Jurasia, aby jej mógł powiedzieć, że go na własne widział oczy. Chodziło tylko o pozór pod jakimby mógł wejść do niego. Poznał w Pawle starego przywiązanego sługę i przez niego dotrzeć do pana postanowił. — Panie Siermięzki — rzekł w końcu przyjmując od niego tabakę i skarbiąc sobie łaskę nosem — chociaż nie mam tego szczęścia z osoby mojej być znanym JW. Hrabiemu, jednak uwzględniając stosunki moje ze ś. p. rodzicem, gdyby podobać się mogło JW. Jerzemu dać mi chwilę szczęśliwej rozmowy... — Jakto, proszę pana? — spytał Paweł. — Gdybym mógł wyjednać chwilę posłuchania. — Ale tam już jest i ksiądz i Porciakiewicz. — No, to ja wstrzymam się do chwili opróżnienia — rzekł prawnik — a gdy opuszczą to miejsce, będę ich mógł zamienić... Paweł raczej domyślał się niż rozumiał, gdy odeszli tamci, pospieszył do pana. — Jest tu proszę panicza — rzekł — ktoś z Pińska... adwokat czy coś, bo gada tak górnie, że ja go nie rozumiem: prosi się widzieć... — Ale mój Pawle, poco mi to? — A co to szkodzi jak go pan zobaczy: niech przyjdzie, może on co wie. I trochę absolutnie, nie słuchając nawet odpowiedzi panicza, Paweł nie pytał a poszedł po adwokata. W tejże prawie chwili p. Alexander Szperka, który się za Jerzym do karczmy przeniósł ze dworu, i Żereba zetknęli się W sieniach niespodzianie. Znali się oni już dawniej. Szperka ujrzawszy prawnika, silne powziął podejrzenie, że Żereba zwąchawszy proces tłusty, nie po co innego przybył, tylko by go pochwycić; Żereba zaś, który dotąd nie miał żadnego zamiaru, wpadł na tę myśl istotnie zobaczywszy tu Szperkę, którego przytomność miała dlań wielkie znaczenie. Już był Żereba na progu, gdy Szperka stanął, zasłaniając mu drzwi sobą. — Za pozwoleniem — rzekł kłaniając się. — Pan Szperka! — Tak jest, pana Żereby dobrodzieja! Pan do młodego Hrabiego? — Tak jest. — Ja tam już byłem — uśmiechnął się Szperka — to darmo, nic nie ma do zrobienia. Pan już wie o testamencie? Żereba który dotąd w istocie nie wiele jeszcze wiedział, ale pragnął się dowiedzieć, kiwnął głową. — On nic nie chce robić, to darmo — dodał p. Alexander, wciąż zastępując odedrzwi. — Ale ja, ja mam inny powód widzenia się — rzekł Żereba. — Inny! ho! ho! — uśmiechnął się prawnik. — Na co to kłamać, mówmy otwarcie... Mnie się nie udało, jeśli się WPanu uda, zróbmy układ, weźmiemy po połowie... Ja mam dokumenta gotowe... Żereba uśmiechnął się nad chciwością konfratra. — Mam ośmioro dziatwy! — rzekł Szperka. — Ale o tem potem — odparł lekko go odsuwając Żereba — pozwól mi WPan wejść. I wszedł. Szperka przycisnął się do drzwi i ucho przyłożył. Jerzy był już zniecierpliwiony nieustannemi odwiedzinami; widząc nową a nieznaną sobie postać, stanął przeciw niej prawie z rozpaczą, na czole: potrzebował być sam z sobą. w tej jednej z najuroczystszych chwil życia. Fizyonomia Żereby zresztą, nie była wcale uprzedzającą... — Odzywam się do wspaniałomyślności serca pańskiego, które mi przebaczyć raczy, że się tu stawię w tej chwili, to jest, iż się tak wyrażę... będąc obcym poniekąd i nawet z nazwiska mu nieznanym; ale powód, który.... tojest pobudka.... powinny zkądinąd oczyścić mnie z zarzutu nieposzanowania spokojności jego... Żereba, kollegialny sekretarz z Pińska. Ukłonili się sobie. — Cóż pana do mnie sprowadza? — Uczucie winnego poszanowania i stosunki ze ś. p. ojcem Hrabiego, a przytem wieść o zaszłych świeżo wypadkach, w których, jeśli jako z professyi prawnik mogę mu słabe siły moje ofiarować dla... iż się tak wyrażę... — Bardzo panu wdzięczen jestem, ale ja żadnego prawnego interesu, żadnej sprawy nie mam. — No, to choć przestrogą użytecznym stać się pragnąłbym — rzekł Żereba. — Stoi tu za 'drzwiami — dodał ciszej — niejaki Szperka, prawnik także, chociaż nędzny prawnik: niechże Hrabia strzeże się go, bo gdy raz pochwyci interes, że się tak wyrażę... — Ale ja powtarzam panu, że sprawy żadnej mieć nie mogę. — To co do pierwszej, że tak powiem, kategoryi; druga rzecz zaś, iż jestem pełnomocnym plenipotentem JPanny Izabelli Morosz, znanej panu jeszcze ze wspomnień szkolnych, której imieniem chociaż nieobecnej, ośmielam się ofiarować Hrabiemu wszelką pomoc... — Ale ja żadnej pomocy od nikogo nie potrzebuję — zawołał Jerzy. I to mówiąc ukłonił się nizko, chcąc skończyć rozmowę. Żereba postrzegł że nic nie zrobi, raz jeszcze pokłonili się sobie ceremonialnie i rozeszli. Jerzy drzwi za nim zaryglował. Zaledwie Żereba był na progu, Saperka który nań czyhał, pochwycił go namiętnie... — A co? figa — zawołał śmiejąc się. — Wszakżeśmy we spółce — odrzekł wymowny adwokat — więc połowa panu należy... — No! żartuj zdrów, ale na seryo — dodał wlokąc się z nim do alkierza — tu jest coś do zrobienia. — Róbmy... — WPan znasz interes? Prawnik rad był go poznać, ale się do niewiadomości nie przyznał. . — No! tak, trochę... — Testament nieważny — dodał Szperka na ucho, dobywając dokumentów — ja po bratersku z WPanem postępuję: czytaj! Żereba z lisim uśmieszkiem wziął powoli dokument i począł go uważnie przeglądać. — No, wystawie sobie acan dobrodziej — rzekł po chwili łamiąc ręce Szperka — co to za młokos głupi, nie chce działać! To trzeba waryata: sukces pewniuteńki, majątek spadkowy, nie mógł nim rozporządzać... Gdybyś WPan namówił go do procesu? — Trudno. — Jabym się kontentował połową, zresztą pogadawszy i niniejszem... Tu chodzi o miliony, honorarya będą niemałe, zgodzę się na to co mi dacie: biorę na siebie wszystko. — Ale jeśli on działać nie chce? — Otóż to sęk — rzekł Szperka — potrzeba go zmusić... — Trudno! — powtórzył Zereba — ja ich znam; rodem kury czubate, niepokonane charaktery: jak co powie, choć go pal... — Ludzie uparci, wiem — przerwał Szperka — ale posłuchajno pan, to piechotą, nie chodzi; warto popracować, bo zarobić można: testament nieważny... Gdyby nawet nikt nie popierał, mogliby go skasować jako zasadnicze- mu prawu przeciwny... Ale hr. Rajmund postara się i potwierdzą... Jest tedy co do zrobienia! Rzecz taka: Pocichu obmyśleć środki, aby urząd nie potwierdził testamentu, choć hr. Jerzy nie chce działać i ręce umywa... Gdy młody otrzyma volens nolens ten spadek, no, to mu się okaże czarno na białem co się dla niego zrobiło, i musi przecie coś dać... — Niezła myśl — rzekł Żereba — ale jak nic nie da? — Jest druga instancya: wtedy można do niej staremu hrabiemu ukazać drogę i od niego coś wziąć, ratując jego z kolei... — Niedarmo WPan masz głowę na karku. — A! na co się to ta głowa zdała — odparł wzdychając Szperka — na co? Ośmioro dzieci, golizna i bieda. — Plan nieźle osnuty... Zereba zamyślił się głęboko i począł chodzić po alkierzu. — Hm! — rzekł po chwili — jedź WPan ze mną do Pińska. — A choćby do piekła! — zawołał ucieszony Szperka — bardzo chętnie. — Pogadamy... — Ale dlaczegóż w Pińsku nie tu? — Są do tego powody. — Rozumie się, że koszta podróży gdyby nie przyszło do rzeczy — szepnął ostrożny Szperka. — Stój! stój WPan! — odparł Żereba — ja za nic nie ręczę... Chcesz jechać jedź, nie: zostań, koszta ryzykować musisz... — A no! dziej się wola Boża! niech i tak! — z rezygnacyą, zawołał Szperka — kiedy ginąć to ginąć. Wtem Żydóweczka wniosła rybę gotowaną, i flaszeczki wódki, a Żereba choć nie rad gościowi, który mu porcyą. jego miał zmniejszyć, pomruczał coś pod nosem, zapraszając go na wieczerzę. Tu p. Alexander Szperka dał dowód niezmiernej znajomości serca i żołądka ludzkiego: napił się wódki, której było dosyć, zajadł chlebem z solą, a ryby, której jednę tylko podano porcyą, odmówił, wyrozumowawszy, że ła- komstwem mógłby źle ku sobie usposobić kollegialnego sekretarza, od którego zależał proces przyszły i marzone na nim zyski. Nazajutrz rano oba razem w dobrej zgodzie wyruszyli do Pińska. * * * Życie panny Izabelli Morosz upływało jednostajnie jak przedtem, a chwilowe wstrząśnienie jakiego doznała, widząc się z hrabią, zatarło się prędko powrotem do tego trybu powszedniego, który najgorętsze uczucia i cierpienia powolnym swym ruchem tamował i odrętwiał. Dwie namiętności aż nadto wystarczają na wypełnienie jednego serca, a p. Izabella miała muzykę i pieniądze, z obu tych źródeł czerpiąc wrażenia, których niedostawało jej osamotnieniu i sieroctwu. Smutne to mieszkanie w lichym domu, któreśmy już widzieli, co dnia o jednej godzinie rozlegało się dźwiękami fortepianu, lub cichą rozmową o sprawach pieniężnych; co dnia była w niem godzina dumania i wspomnień, chwile łez suchych na powiece. A dnie tak były do siebie podobne, że zwracając się w przeszłość za długim ich szeregiem, panna Izabella nie widziała tylko blade i coraz już bledsze widmo przeszłości. Poezyą jej codzień potrosze zabierała rzeczywistość chłodna, serce zastygało w rachunku lub walce o bez celu zbierany majątek. Wiadomość o wypadkach któreśmy opisali, nie rychło do panny Izabelli dojść mogła: nikt obcy nie miał tu przystępu, nikt nie przychodził z plotkami, których słuchać nie lubiła. Otaczało ją wielkie milczenie pustkowia lub gwar bez znaczenia, wyrównywający cichości głębokiej. W takiem życiu nałogi rosną jak grzyby, a są dziwaczne i uparte: nie dziw że pannie Izabelli wszystko co ją otaczało, potrzebne było i konieczne: stary ów sługus mruczący, służąca zapuchła, chłopak odarty, nawet Żereba codzień o jednej godzinie przychodzący z raportem o interesach. Odjazd jego do blizkiego miasta powiatowego, przedłużony w niem pobyt już ją niecierpliwił; wyglądała jego po- wrotu, bo kilka spraw zostawiła w zawieszeniu, a jedna godzina nie zajęta niczem zbywała. Nareszcie późnym już wieczorem dnia jednego dano jej znać, że pan Ignacy powrócił, i że ma pilne bardzo interesa, dla których zaraz się widzieć pragnie. Panna Izabella kazała go natychmiast przywołać do siebie, nie posądzając wszakże, by tak ważne przynosił jej nowiny. Żereba wszedł, nadając sobie więcej powagi niż kiedy, ze smutkiem na twarzy wyrobionym do okoliczności, medytując jak mu należy obrócić to co miał na głowie, w sposób, iżby się p. Izabella nie domyśliła, iż ważność tych wieści i znaczenie ich rozumiał. Jakkolwiek śmiesznie się wyrażał Żereba, nie był on pozbawiony instynktu zachowawczego, i umiał się trzymać na wyrobionem stanowisku, którego zachwiać ani utracić sobie nie życzył. A że jeździł dla zawikłanej sprawy pieniężnej, do której papierów i świadectwa poszu- kiwał, wszedłszy, najprzód uznał za słuszne zdać sprawę z poselstwa. Pocałował panią, swą w rękę, do której wzdychał nadaremnie myśląc o kapitałach jakiemi władała, i odezwał się: — Spieszyłem co sił, ale przeciwne losy nieco mnie dla niesłychanego wód rozlewu, że się tak wyrażę, i kataklizmowych deszczów, zatamowały. Jakże zdrowie? — A papiery? — spytała p. Morosz. — Są wszystkie. — To główna: bardzo dobrze. Mnóstwo tu interesów czeka na WPana. — Spieszyłem też, aby u stóp pani Dobrodziejki złożyć gotowość moję na jej posługi. Tu już miało przyjść do rzeczy, ale jak? Żereba się zaciął. — Nie wiem, czy to w jaki sposób zasłuży na jej uwagę — dodał — ale na drodze przejąłem wiadomość, że hrabia Góra, który tu był niedawno... Oczy p. Izabelli zwróciły się nań żywo i pochylona głowa wyprostowała. — Cóż to tam? — spytała. — Historya cała dosyć dziwna, choć upewniają, z wiarogodnych źródeł, że ściśle prawdziwa. — Znalazł syna? — W istocie, niespodzianie, odszukał go jakoby... nawet nastąpiło zbliżenie się i pojednanie, gdy zaraz prawie paraliżem tknięty, na ręku dziecka skonał. — Umarł! — podchwyciła Izabella blednąc i usiłując pokryć wrażenie; powoli osunęła się na blizko stojącą kanapę. — Ale to nie koniec — dodał Zereba — bo nim tego syna odszukał, zrobił widać testament, w którym nic o nim nie wspominając, cały majątek oddał bratu. A że śmierć ta nastąpiła nagle i niespodziewanie, brakło mu czasu by go cofnąć: dziś więc ów młodzieniec ogołocony jest ze. wszystkiego. P. Izabella milczała, łzy które usiłowała ukryć, spływały jej po twarzy. — Jak mówisz? — spytała cicho — co się z synem jego stało? — Stryj zabiera mu cały majątek, chłopiec zostaje bez żadnego funduszu. — Gdzież jest? — Właśnie spotkałem się z nim, gdy opuszczał rodzinne swe gniazdo, które go przytuliło na chwile — dodał wymowny Żereba — teraz nie wiem dokąd się udał. — Ale czyż stryj zechce z tego testamentu korzystać? — Najpewniej, bo przysłał zaraz delegowanych dla zajęcia majątku. Panna Izabella wstała i przeszła się po pokoju, źle udając obojętność; Żereba łatwo poznał, że usiłowała napróżno odegrać przed nim rolę obcej, pokrywając wrażenie silne. i niepokój gorączkowy. — Ten testament — dodał — tylko palcem kiwnąć obalić można, ale młody nic nie chce; zaklął się, że nic nie przyjmie i pójdzie pracować. — Testament można obalić? — spytała panna Izabella. — Rzecz pewna, ale na to potrzebaby jakiego nakładu. Usiłując ciągle się pohamować, panna Morosz zamilkła na chwile, i skinieniem głowy pożegnała nagle plenipotenta. — Przyjdź Wpan do mnie jutro rano. Nazajutrz o ósmej Żereba już był u drzwi, znalazł ją bledszą, niespokojniejszą niż zwykle, ale zrazu długo mówili o rzeczach obojętnych, które panna Izabella z roztargnieniem, jakby dla formy zbywała. Nakoniec, nie mogąc się przybrać, żywo i nagle odwróciła się do Żereby. — Wiesz Wpan — rzekła — żem dobrze znała hrabiego; żal mi jego dziecięcia, chciałabym dla niego coś uczynić: Jestto daleki mój krewny nawet... Możeby się dało tam coś zrobić, by nikt o tem nie wiedział, rozumiesz mnie Wpan?... Jeżeli da się obalić testament? Powoli od tych słów zaczęły się narady: wyszedł z dotychczasowego ukrycia pan Alexander Szperka, i w tej izdebce opuszczonej, skrycie ułożyły się projekta, mające wpłynąć stanowczo na los Jurasia, który się wcale nie domyślał tej potajemnej nad sobą, opieki. Szperka nazajutrz wyjechał z Pińska, mrugając okiem i gładząc brodę, że mu się tak dobrze udało stracony już interes za włosy pochwycić, i to w sposób tak zręczny, tak skryty,. tak misterny, że mógł w nim nie występować widocznie, przyznać się lub zaprzeć w nim udziału.... Na przyszłość zawsze zostawały mu dwie drogi, z których jednę dogodniejszą wybrać nic nie broniło. Aż mu się serce uradowało, że tak sobie dał rady. Dziękował więc Panu Bogu gorąco, nie zastanowiwszy się tylko, że tego rodzaju spraw, wcale się nie podejmuje Opatrzność. * * * We dworku Ottona w Robowie, Martynek i przybrany jego ojciec grali sobie spokojnie Sonatę Beethovena, i okna stały otworem, a cichy wieczór wiejski powoli spływał z ciszą na tę melodią, w którą oba całe piersi swych życie wlewali; gdy szelest jakiś przerwał im jedno z tych cudnych adagiów, które tylko spracowana boleścią dusza nieśmiertelnego mistrza wydać mogła. Głupie, chłodne, nie- znośne bravo odezwało się za oknem z pustej piersi, która śmiała przerwać uroczą pieśń, by swój czczy zachwyt na miejscu jej postawić. Otto odwrócił się zagniewany, oczy mu płonęły oburzeniem i zgrozą na profana, drżał cały; Martynek nie wiedział spełna, czy dach domu się załamał, czy ziemia się zatrzęsła i pochłonąć ich miała, czy głupiec wpadł wpoprzek natchnionej melodyi: ręce jego stężałe nad fortepianem, zawisły. Wtem głowa Maxa a włosem na tył zarzuconym ukazała się w oknie, i głupio uśmiechnięta twarz pseudo-artysty. — A! bravi! bravissimi! przepraszam, że przerywam. — Prawda, że z oklaskiem, bez któregośmy się wyśmienicie obejść mogłi, wybrałeś się nie w porę — rzekł zimno Otto — wolałbym mieć szczęście później cię nieco oglądać. — Ale kończcież, kończcie: ja posłucham chętnie, bo to wcale ładne. — Kończcie! — uśmiechnął się Otto, — ty myślisz, że jak przerwana modlitwa da się na nowo zimnemi skleić ustami pieśń złamana w pośrodku, że ją można na nowo rozpocząć gdy się zechce!! kiedy z serca uleciało natchnienie, myśl; gdy złoty sznur się przerwał. A! człowiecze!! I rzucił skrzypce na fortepian. — Znasz — dodał zamyślony — tę chwilę w powieści Immermana, gdy łowiec na ustach złotowłosej Lisbethy złożyć ma pierwszy pocałunek, a w chwili tej właśnie nadchodzą drużki weselne. Już on później na tej przechadzce, którą poeta opisał tak cudnie, nie powtórzy się tak jak go tu miała stworzyć poezya, drżenie serca, miłość wybuchająca obojga, Toż z muzyką., co z tym pocałunkiem; ale.... Tu przerwał sobie Otto jakby przypomniawszy, że Max go nie zrozumie, i spojrzał na osmuconego Martynka, który, jakby nań kto zlał wiadro zimnej wody, wytrzeźwiony nagle ocierając pot z czoła, poglądał smutnie na nuty niedośpiewane. — A! wy gracie sobie szczęśliwi! — zawołał Max z ogromnem westchnieniem kowalskiego miecha — gdy ja już mojej kochanki wiolonczeli dla innej zapomnieć musiałem. Miłość ma swe prawa — rzekł powtarzając na zimno westchnienie. I wszedłszy do pokoju rzucił się na kanapę. — Uczucie to.... — chciał mówić dalej.... — Dajmy pokój uczuciom — przerwał Otto seryo — nie godzi się o nich rozprawiać tylko tym, co już nie mają ich w piersi: są to rzeczy święte i nietykalne. Max popatrzał nań strapiony. — Nie słychać tam co o Jurasiu? — dodał. — Dziś się go tu spodziewamy, — rzekł Otto — wiem już z miasteczka, że tu przybędzie lada chwila. — Oryginalna historya! Prawdaż to, że hrabia chciał coś uczynić dla niego, a on nie przyjmuje? — Tak mówią i tak sądzę. — Zawsze był dzieckiem.... — Serce poczciwe, dusza czysta.... — Ale to się zmarnuje z tą pychą i dumą, bo, proszęż, kiedy mu chcieli coś dać, dlaczegóż odrzucił? Otto się tylko uśmiechnął, gdy jakby na zawołanie, sam Jerzy wszedł przez drzwi od ogrodu, z twarzą tak jasną" z tak pogodnem czołem, jak gdyby przez chwilę nie był milionowym panem, by potem znowu zostać nazajutrz ubogim włóczęgą. Rzucił się w objęcia Ottona i ścisnął dłoń poczciwego Martynka. — Oto mnie znowu macie — rzekł — wolnego jak ptaki niebieskie, nauczonego doświadczeniem, że są poczciwe serca na świecie, powracającego trochę się otrzeźwić pod waszą strzechą i pod skrzydłem przyjaźni. Jakże się macie? — A mnieto nie powitasz, Janku — spytał Max, który z kanapy nie powstał i bawił się brelokami, zbogaconemi pierścionkami pułkownikowej. — Nie spostrzegłem cię, kochany Maxie. Otto pochwycił go jeszcze raz za obie ręce. — Wiecie wszystko? — spytał Jerzy wesoło. — Wiem, i byłem pewny, że tak zrobisz jakeś uczynił — rzekł Otto — ale cóż dalej? — Co dalej? będę sobie pracował! Wezmę Pawła na gospodarstwo... Dobrzy ludzie wepchnęli mi trochę grosza, mam z czem począć i szczęśliwszym jestem od wielu, co nic nie mieli prócz rąk i ochoty. — Mógłbyś mieć daleko więcej — odparł Max — bo ludzie mówią, że testament dmuchnieniembyś obalił... Zresztą i hrabia dał się z tem słyszeć, że mógłby ci coś ofiarować... — Mój drogi — rzekł Juraś do Maxa — na mojem miejscu przyjąłbyś to może... ja nie mogę. Tyś wielki artysta a życie lekko bierzesz jak podściół dla sztuki: ja przedewszystkiem chcę spokoju w duszy, swobody w piersi... Ale dość tego; mówmy o czem innem. Jak się tu mają wszyscy? Jak mi wygląda Otto? co robi Martynek? gdzie febra jego? kiedy wesele Maxa? Widział kto z was piękną moję siostrzyczkę Lolę? lub tę żywą z marmuru wykutą fantazyą, Anetę ? — A! ileż pytań naraz! — zaśmiał się Otto — czekaj... Martynka febra sama porzuciła, oburzywszy się, że jej pielęgnować nie chciał: jak ja wyglądam, widzisz! Max powie ci kiedy jego wesele. — W tych dniach, najpewniej we czwartek, ale incognito; was tylko proszę: nikogo wię- cej.... Będzie ledwie parę osób, nie lubię tłumnych zgromadzeń; szczęście jest natury fijołka... Otto się uśmiechnął, bo fraza ta wyraźnie razem z pierścionkami pożyczoną była od pułkownikowej, i wziętą gdzieś, kędyś ze starego francuzkiego romansu. — Hrabianki nie widziałem — przerwał Otto — ale mi mówił Źółtowski, że z powodu tego testamentu ciągłe tam płacze... Lola rozpacza... Hrabina nie wychodzi z kaplicy; hrabia tylko niezachwiany w postanowieniu, przed sumieniem własnem tłumaczy się to tem, to owem, byle majątku nie oddać, choć czuje sam, że do niego nie ma prawa. Rachował coś na opór z tamtej strony i miał nadzieję, że walka dostarczy mu argumentów, ale gdy Burda i sędzia powrócili, opowiadając żeś wyszedł z kijem i uśmiechem, hrabia trochę posmutniał i zmieszał się. Tu krzyk na niego powszechny; on utrzymuje, że się zdobył na heroizm umyślnie, aby winnego potępić... Jerzy ruszył ramionami. — Ale dość już tego — rzekł — jutro sam u niego będę, bo mu mam coś powiedzieć.... Tymczasem Maxie, powiedz nam co o tej czarodziejce Anecie? — Widzę, że cię już w swoją siatkę złapała — zaśmiał się Max zakłopotany trochę — w istocie czarodziejka! Ale to dziecko popsute! dziś u niej to, jutro drugie na myśli i w sercu: rodzice nawet tak muszą skakać jak ona zagra.. — Całą. drogę obraz jej mnie prześladował — dodał Juraś. — Chcesz, bym jej to powtórzył? — spytał Max. — A do czegoż się to jej przydać może ? — Zawsze to pochlebia, obudza wdzięczność, a wdzięczność ruszyć może inne uczucie sąsiednie; i tak po nitce... — Wolałbym żebyś nic nie mówił o mojem trzpiotowstwie — odparł młody chłopak — do tej swobody o której marzę, należy i swoboda serca; wiązać się nie chcę, choćby... — Choćby miłością? — spytał Max z westchnieniem. — Choćby szczęściem! Muzyk nic nie odpowiedział. — To znowu teorya, która do niczego nie prowadzi, bo jest całkowicie fałszywą — przerwał Otto — takiej swobody ani drugim życzyć, ani dla siebie pragnąć nie można. Jestto odosobnienie i śmierć. Człowiek, by był w pełni z sobą, musi się związać z tym łańcuchem istot które go otaczają, inaczej elektryczna iskra życia przezeń nie przejdzie.... Trzeba kochać, potrzeba z siebie uczynić ofiarę, aby spełnić posłannictwo ziemskie. Sam jeden człowiek jest ziarnem rzuconem na rozdrożu, z którego nikt nie zeżnie kłosa: w polu tylko do snopa należy, i na chleb pójść może. Jerzy nic nie odpowiedział Ottonowi; zamiast słów dał mu szczery, serdeczny uścisk dłoni. — Ty wiesz — rzekł po chwili — jak ja życie rozumiem: gotowem je dać, ale chcę niem sam swobodnie rozporządzić; chcę, ot! sam może dobrze nie wiem czego chcę, a to tylko pewna, że mi tu z wami dobrze, żem dawno muzyki nie słyszał, i że mi coś zagracie. Tak zwróciła się rozmowa: Martynek poszedł do fortepianu i zagrał balladę Chopin'a. — Ten Chopin — rzekł Max — to taki dziwak jak Juraś: pół chłopa, pół eleganta, niby wieśniak a śpiewa uczenie chłopskie trele: ja go nie rozumiem. — To nie dla ciebie pisano — odparł Otto. Wieczór upłynął cały na długiej rozmowie przerywanej, i Max nawet, nad którym ciężyła groźba wiekuistych ślubów i szczęścia na łonie pułkownikowej, rozweselił się, rozgadał, zrzucił trochę komedyanctwo, rozgrzał u tych młodych piersi; a gdy mu przyszło powracać, nie mógł się wyrwać z pod słomianej strzechy, z której nań wiała taka swoboda i szczerota. Nazajutrz rano Juraś pieszo poszedł do Zarubiniec. Przewidział on trudności swego spotkania z hrabią, ale spokojny na duszy, nie lękał się go wcale; myśl jego więcej zaprzątniona była Lolą, dla której miał czulsze niż braterskie uczucie, więcej niż przyjaźń, więcej niż sympatyą młodzieńczą.... i hrabiną, która jak cień własnej, nieznanej matki przed nim stawała... Taką sobie wyobrażał swoją, taką chciałby był mieć i kochać. Znając ścieżkę która od Robowa wiodła pod ogród Zarubiniecki, wsunął się pocichu do domku Żółtowskiego i zmieszał go swojem niespodzianem przybyciem: stary milczący zwykle, języka w ustach zapomniał. — A! pan tu! pan tu! — powtórzył kilkakroć — czy? — ale? — I zamilkł. — Wszak to już godzina w której zobaczyć się można ze stryjenką? — zapytał Juraś. — Od dwóch już godzin w ogrodzie na modlitwie przy kaplicy: tam pewnie ją znajdziecie, tylko.... Żółtowski chciał pytać i nie śmiał, nareszcie się zdobył. — Ale cóż pan myśli ? — No! zobaczyć się... — A sprawa, a tego, a ten? — Jakaż może być sprawa? testament święty i ważny, ja wolny: ot po wszystkiem. Żółtowski pokiwał głową... — I nic pan nie chce? nie weźmie? — I nie chcę, i nie mogę i nie wezmę! — rzekł ruszając ramionami. A! panie, uspokójże hrabinę: ona tak cierpi.... — Więc tem bardziej spieszyć do niej muszę.... Ścisnąwszy Żółtowskiego, który niespokojnie za nim poglądał, Jerzy szybko poszedł ku kaplicy, która stała nieco opodal od pałacu w klombie czarnych świerków i brzóz białych. Drzwi jej były otwarte, w głębi błyszczał ołtarz z obrazem; hrabina zewnątrz na marmurowych wschodkach klęczała napół schylona i zatopiona w modlitwie. Twarz bladą miała i zmęczoną, świeże ślady łez znać było na oczach; obok Lola trochę roztargniona ale równie smutna czytała w książce, która leżała na jej kolanach. Dwie te postacie równie piękne, stanowiły obrazek wdzięczny, ale przejmujący, tak były napiętnowane boleścią. Juraś zatrzymał się i zwolnił kroku, ale szelest obudził Lolę, która spojrzała w tę stronę, przerwała modlitwę, przeżegnała się żywo i rzucając książkę z uśmiechem podbiegła ku niemu. Cień jej postaci przemykającej się obok, obudził matkę, podniosła głowę i lekko wykrzyknęła, jakby przelękniona; różaniec wypadł z jej rąk, łzy potoczyły się po twarzy. — Jakże ty się masz, mój drogi? — zawołała podając mu rękę — spojrzże mi w oczy, nie maszże żalu do mnie? nie posądzasz mnie o chciwość? nie obwiniasz o zdradę? Jurasiu, Bóg widzi jam winna może, ale niewinna.... — Ale któżby posądził was o jaką winę? — Prawda? — przerwała Lola — nie twoje chyba serce! Jeśli nie znasz mamy, toś ją przeczuć musiał. Oczy jej spotkały się z wejrzeniem Jerzego, zamieniając uczucie którem jaśniały. — A jednak w oczach świata, któż wie — przerwała hrabina wstając — ja ujdę może za... nie! nie! to być nie może. On zmieni postanowienie, ty swoje odebrać musisz! Jego serce, wierz mi, poczciwe, ale pojęcia ma inne: omylił się chwilowo.... — Moja stryjenko kochana — przerwał Juraś — uspokój się, nie mówmy o tem; cóż tak wielkiego się stało? Dla mnie to nic to szczęście! to właśnie czego chciałem! — Ale dla nas! dla nas! — przerwała rozpłakana znowu hrabina — myśl na co nas wystawia ten testament, na ludzi czyhających, by cudzą własność pochwycić, rozumiesz ty to! Na Boga, ty chyba jeden, poczciwe dziecię, bronić nas będziesz. Gorączkowo, przerywanemi słowy mówiła biedna kobieta, a łzy strumieniem płynęły po jej twarzy. Lola z żywem uczuciem zbliżyła się do Jerzego. — Gdybyś ty widział — rzekła — co mama ucierpiała, ile łez się jej wylało! Ja nawet pocieszyć jej nie mogę, tak się tem gryzie i męczy! Potrzebny nam byłeś żeby ją, uspokoić: dziękuję ci żeś przyjechał. — Stryjenko, na Boga, nie mówmy o tem. — Będziesz zapewne widział się z Rajmundem? — Muszę: chodzi mi o stare sługi. — Jakże się wy spotkacie? wszak mu wymówek robić nie będziesz ? — Ja? za cóż; nie żądał tego, przyjął i jest w swem prawie. — Ale on się trochę gniewa na ciebie — pocichu dodała Lola — i to ci wiedzieć potrzeba. — Nie! nie! Mógłżeby się gniewać? za co? co ty pleciesz dziecko moje, — przerwała matka, — jest smutny że nie chciałeś go posłuchać, żeś tak uciekł... — Jeszcze raz, kochana stryjenko, nie mówmy o tem. Wszystko się stało dobrze, źle tylko że twoje oczy zapłakane i Lola nieswoja. — A byleby to tylko przeszło, ja się zaraz rozweselę! — zawołała uśmiechając się dzieweczka, — zobaczysz Jurasiu. — Rachuj jak gdyby już przeszło! Ja idę do stryja i w pół godziny powracam, a wszystko będzie dobrze. Hrabina schwyciła go za ręce. — Pamiętaj, — rzekła, — to brat twojego ojca, to człowiek stary; szanuj choćby uprzedzenia, choćby słabości wieku; bądź dlań pobłażającym: ja ci ręczę, że to się lepiej skończy niż myślisz... — Stryjenko, proszę być spokojną, zaufaj mi i nie myśl o tem. Gdy Juraś szedł do kaplicy, Malczak właśnie kierował się ku pałacowi, a ujrzawszy go, naturalnie pospieszył oznajmić Hrabiemu kogo widział, dodając że go zastał na naradzie z Hrabiną, Stan duszy hrabiego Rajmunda dość trudny jest do odmalowania: nie można powiedzieć żeby nie pojmował co czynił i chwilami nie wiedział jak się to po prostu nazwać mogło; ale interesa ciężkie, mania, potrzeba grosza, wspomnienie działu, w którym się czuł pokrzywdzonym, prawość testamentu, były aż nadto wystarczającemi na uspokojenie sumienia. Powoli wyrozumował sobie, że w sposób bardzo prawy może przyjąć legat, z tem tylko,. że coś synowcowi dać wypadnie. Z razu dawał mu w myśli klucz Horycki, potem zmniejszył dar do jednej wioski, a ostatecznie zamierzał wyznaczyć mu pensyjkę na utrzymanie, aby marnotrawca nie strwonił zaraz co mu się w ręce dostanie. Jak rozum ludzki biegłym jest, kiedy mu co sobie wmówić potrzeba, i o czemś się przekonać, wiemy to dobrze na sobie; sofizmatów dostarcza mu miłość własna: wielki mistrz logiki w swoim rodzaju. Hrabia jednak choć spokojnie układał już wszystko, nie był jeszcze bez zgryzot; czuł się jakoś niepewnym, potrzebował przed każdym tłumaczyć się i uniewinniać: ale jak potakiwanie wywoływało w nim wątpliwość, którą sam rzucał, tak sprzeciwianie się oburzało go i niecierpliwiło. Powrót Burdy, opowiadanie o znalezieniu się Jurasia, rozgniewały nawet Hrabiego, rozdrażniły go więcej jeszcze. — To natura nieugięta, dumna, niepokonana! — mówił, — miał ojciec wielką słuszność wydziedziczając go: w takich rękach majątek byłby wielkiem niebezpieczeństwem... Coraz bardziej przekonywam się, jak ostrożnie nawet w tem co mu się uczyni, postępować potrzeba. Jednak odrzucenie wszelkiej ofiary jakoś nie na rękę było Hrabiemu, czyniąc go prostym wydziercą cudzego dobra. Jerzy przyjmując dar jakiś, byłby uświęcił zabór reszty; nie chcąc nic, zdawał się protestować. Gdy Malczak wbiegł z wiadomością o przybyciu Jerzego, Hrabia powziął myśl, że nareszcie przychodzi dopraszać się i zdaje na ła- skę; znowu więc śmielej począł wnioskować jak go wypadało upokorzyć i związać. Na to był przygotowanym, gdy mu znać dano, że Jerzy oczekuje na niego; jednakże z dwóch ich, Hrabia wyszedł daleko bardziej. skłopotany niż synowiec, który nań czekał spokojnie i nie dając znaku najmniejszego wzruszenia. Przywitali się zimno, z daleka. Hrabia począł pierwszy, przybierając poważny i surowy ton sędziego. — Wiadome już W Panu rozporządzenie jego ojca; ta wola jego wkłada na mnie wielkie i ciężkie obowiązki: będę się starał im podołać. Sam WPan wyparłeś się rodziny, zerwałeś najświętszy na ziemi węzeł, wzgardziłeś opieką, nie masz więc prawa do jej dobrodziejstw... Ojciec WPana surowym był, ale sprawiedliwym. Juraś milczał. — Ale ja, wchodząc w jego położenie, — kończył Hrabia, — nie myślę przecie zostawić go bez sposobu do życia. Chcę, żebyś się poddał mojemu kierownictwu, upokorzył, stał posłusznym, a wówczas widząc poprawę, po- trafię los WPana i spokojną przyszłość zapewnić. — Za pozwoleniem, — przerwał Juraś, — testament mówi o majątku, ale nie wspomina wcale o mnie; wolą ojca szanuję, ona mi właśnie zostawia zupełną, swobodę, i tej, spodziewam się, nikt prawnie ograniczać nie zechce i nie może. Nie żądam nic, ale nie przyrzekam też nic wcale. Hrabia spojrzał mu w oczy. — Ja nie mogę pozwolić na to. — Jakże pan możesz chcieć tego, do czego nie masz prawa? — Ja, nie mam prawa? — Do majątku, zupełne; do mnie, żadnego, — rzekł Juraś, — ale o tem nie mamy co mówić. — Więc zawsze ten upór i duma? — Jak się tam nazwać podoba... ale zawsze jeden charakter znajdziesz pan we mnie. Obcy sobie jesteśmy, i próżnobyśmy mówili o tem. Mam wcale co innego do pana Hrabiego, — rzekł Jerzy. Rajmund bojaźliwie jakoś spojrzał na siłą i energią spokojną napiętnowaną, postać, stojącą przed nim. — Co się tyczy woli ojca, mówiłem, że ją szanuję i chcę, by ją drudzy szanowali. Wiem to bardzo dobrze, że testament zrobiony był nimeśmy się spotkali, nim mi przebaczył; że chciał go cofnąć i byłby go cofnął, gdyby miał czas na to; wiem i to, że gdybym dziś chciał obalić to rozporządzenie, mógłbym to uczynić najłatwiej. — Jakto obalić? — zawołał Hrabia. — Testament jest dobry dla mnie i dla pana, ale w obec prawa nic nie wart. — A! to WPan wiesz! — zawołał Hrabia, — wiesz co ci intryganci powiedzieli. — Ale o to mniejsza, — rzekł Jerzy, — widzisz pan, że go przecie szanuję. — Czynisz mi tę łaskę? — urągająco spytał Hrabia. — Nie, — odpowiedział Jerzy, — czynię sobie to z czem mi dogodniej, ale łaski także dla siebie nie dam zrobić, — dodał dumnie. — Słowo tylko, panie Hrabio, byśmy w zbyt cierpkie nie zaszli rozprawy. Chodzi mi o stare sługi ojca, o ich byt i spokój. Pawła wezmę z sobą zapewne, ale nic nie mając tylko pracę, wszystkich zabrać nie mogę, a nie chcę, by się im krzywda działa. — Jakto krzywda? — Proszę was, aby ci starzy przyjaciele mieli to, co za ojca: utrzymanie i opłatę do jakich przywykli. Hrabia się zawahał. — To mieć będą co ja uznam słusznem. Jerzy okazał trochę niecierpliwości. — Panie Hrabio, w tem i ja chcę mieć sąd i wolę, to z mojej strony jedyna rzecz, której wymagam. Nic nie żądam dla siebie, nic nie przyjmę, bo się żadnym warunkom nie poddam, ale oni mieć muszą, — dodał z przyciskiem, — to, do czego przywykli. Hrabia nadto miał uporu i dumy, by ustąpił, Juraś zbyt silnie był przekonany o obowiązku, by o łaskę prosił: oba nie zmienili tonu. — A jeśli ja nie zechcę? — spytał Hrabia. — Natenczas ja pomyślę jak mam radzić, — odparł Jerzy, — a że dość jestem uparty, we- dle wyrażenia pańskiego, więc że nie ustąpię, to pewna. Zmierzyli się oczyma. — Ale WPan sam dla siebie, cóż myślisz? włóczyć się i żebrać, jeśli nie chcesz nic odemnie? — spytał stryj po chwili. — Żebrać? co pan mówisz? — przerwał gwałtownie Jerzy, — to słowo z ust innych byłoby, obelgą... tu jest tylko nadużyciem niegrzecznem położenia, i dlatego muszę puścić mimo uszów. Nie mam co na to odpowiadać. Posunął się ku drzwiom powoli. — Posłuchaj WPan, jeszcze słowo, — rzekł Hrabia, — daję ci Horycę, dla ciebie i sług; oto masz ostatnie słowo: aż nadto ci tego dosyć. — Ja nic nie chciałem i nie wezmę, — odparł Jerzy. — Chcesz się prawować? — Nic nie żądam. — Tak! rozumiem, chcesz mię upokorzyć łachmanami swemi, chcesz by ludzie widząc twoje ubóstwo, wskazywali jako niepoczciwego przywłaszczyciela, żebym ja pokutował za twoją winę i za rozporządzenie ojca: rozumiem! — Myśl ta nie postała we mnie. Co ludzie powiedzą nie wiem; nie skarżę się, nie biorę nic, bo wszystko cobyś mi Hrabia dał, byłoby łaską,. Po ojcu albo mi się należy co zostawił, lub nic wcale: wolę nic, niż jałmużnę. Odchodził już, Hrabia okazywał coraz gorętszą niespokojność. — Namyśl się, — rzekł, — daję Horycę. — Zwracam ją panu. — To upór i szaleństwo. — Może być, dziwactwo, szał, — odparł Jerzy, — ale ja śpilki nie chcę z domu wziąć, i nie mogę. Prawa pańskie jasne, mój obowiązek równie jest widny dla mnie: rzecz skończona. Skłonił się swobodnie i odszedł powoli spokojny, a przybrawszy pozór jak mógł najweselszy, pospieszył do pokoju Hrabinej, gdzie ona czekała na niego drżąc za każdym szelestem. Lola była smutna i zamyślona. Na progu zaraz spojrzały mu w oczy, chcąc się dowiedzieć co zrobił; ale odgadnąć nie mogły, bo Juraś umyślnie się im uśmiechał! — A! powiedz, jakże to tam było? — Nic, poszło dobrze; nie ma już mówić o czem. Stryj był grzeczny, ja starałem się być powolnym: rozstaliśmy się w jak najlepszych stosunkach. — Dzięki Bogu, ale jakże? — Nic, wszystko zostało jak było; nie mówmy już o tem, nie mówmy. I obrócił się do Loli. — Nic przykrzejszego jak te nudne sprawy ludzkie majątkowe, pieniężne, — rzekł śmiejąc się, — to truje życie, które nam jest na inny cel dane: prawda siostrzyczko? Czy wiesz, żem bardzo tęsknił za tobą? — A ja, ja, ciągle o tobie myślałam. I zarumieniła się mimowolnie. — Ale mama mówi, że w tem nie ma nic złego, — dodała, — bośmy bratem i siostrą, możemy się bardzo kochać, i nikt nam słowa nie powie. — A! Lolciu! co ty znów pleciesz! — przerwała matka. — Wszakże ani słowa nie dodaję! — Ale cóż sobie Jerzy pomyśli? — Jerzy jeszcze mocniej kochać was będzie. — Widzi mama! — plaskając w dłonie zawołała Lola, — ja wiedziałam, że Juraś dobry chłopak. — Dziękuję ci, siostrzyczko. — Dobry! dobry, poczciwy, — całując go w głowę, odezwała się Hrabina, — nawet w sercu do nas nie ma żalu. — Do was! a mój Boże! mogęż mieć dla was co innego jak wdzięczność? — A dla ojca? — Ojciec, mógł się omylić, ale nie sądźcie żeby mi uczynił krzywdę, — rzekł Jerzy, — nie gryźcie się tem. Ja jestem dobrowolny sierota i wygnaniec od dziecka, dla mnie straszne były i te majątki i ten świat wasz, w które mnie one ciągnęły; lepiej mi, że zostanę jak byłem. — Ale cóż ty poczniesz z sobą, — spytała Lola. — Oto już prawie począłem, — rzekł Jerzy, — znaleziono mi kawał ziemi dobry, biorę go dzierżawą, pójdę pracować, siać, żąć, zbierać i dorabiać się chleba, tak jak człowiek powinien. — Mój Boże, — zawołała Hrabina, — a my! my zostaniemy z cudzem dobrem w rękach i na sumieniu. Nie! nie! to być nie może, ja tego nie zniosę, to się musi przemienić. — Moja droga stryjenko, — rzekł siadając Juraś, — nie frasujcież się tak bardzo; co się stało, zrobiło się jak najlepiej: gdybyście mi oddawali teraz to co po ojcu zostało, jużbym nie przyjął ofiary i ciężaru. Wola jego nie została odwołaną widocznie, jawnie; możemy sądzić, że chciałby był może zrobić inaczej, ale na to nie mamy dowodów: niechże tak będzie jak postanowił. My zostańmy dobremi przyjaciołmi. — To najważniejsza, — zawołała Lola uśmiechając się, — będziemy sobie siostrą i bratem. I zbliżyli się do siebie pociągnieni urokiem, z którego oboje nie zdawali sobie sprawy. Jerzy mimowolnie zszedł myślą w głąb serca, i porównał wrażenie jakiego w tej chwili doznawał z tem, które go ciągnęło ku Anecie: tamto nie sięgało po za granicę wszystkich silniejszych wzruszeń powszednich, to miało w sobie coś tajemniczego. Tamta go bawiła, ta pociągała; z tamtą śmiać się potrzeba było i trzpiotać, aby z nią. przyjść do zgody: z tą każde słowo łatwo stroiło się do tonu, myśli ich zgadzały się. Bez wysiłku byli w harmonii zupełnej. Jerzy to sobie tłumaczył uczuciem siostry i brata, którego nie znał, a siłą jego był zdziwiony. Wprawdzie Hrabina przytrzymywała go w tym domu, który tyle miał powodów co najprędzej opuścić, ale ona, sama nie byłaby go potrafiła zatrzymać; uśmiech i spojrzenie Loli, z którą się tak odrazu dobrze rozumieli, przykuwały go do tych cichych pokoików, których opuścić żal mu było: silił się, wstawał, odejść nie mógł. Hrabina zamyśliła się głęboko, młodzi usunęli się trochę. — Dalekoż to, — spytała Lola, — ta twoja nowa dzierżawa? — Trochę będzie daleko: tak prawie jak Horyca. — O! to bardzo daleko! Ty jak się tam zasiądziesz, nie wiem czy do nas zechcesz przyjechać. I spojrzała mu w oczy. — Bo choć się nie gniewasz na ojca, wszak prawda, że się nie gniewasz? ale cię przecie wstrzymywać coś będzie: wy się nie rozumiecie. Powiedzże mi, kiedy my się znowu zobaczymy? — Bóg wie! To prawda: do was natrętnie się tu cisnąć mi trudno, każda moja bytność będzie się zdawała wyrzutem, co gorzej, przymówką o jakąś pomoc, a samo posądzenie o to, już dla mnie bolesne. Jednak, wyście całą moją rodziną na świecie, jedyną; nikogo nie mam, a przez te krótkie, pamiętne godziny nieszczęścia poznałem was, przywiązałem się do was, do ciebie, więcej niż myślicie! — Doprawdy? Jakże mnie cieszy, Jurasiu! Ty także nie wiesz, jak ja cię bardzo kocham: nie wiem czybym tak rodzonego brata potrafiła. Pamiętasz, kiedyś się tu pierwszy raz nie- spodzianie zjawił, oczy się nasze spotkały, zadrżałam cała, przeczułam już w tobie brata. Nie wiedziałam wówczas co to znaczyło: dziś rozumiem. A! gdy się nam przyjdzie rozdzielić na długo, smutno, smutno mi będzie. Ale, choć ja tych rzeczy nie rozumiem, — dodała Lola, — Słuchajno, może ja nieźle poradzę. Tam czy tu pracować wszędzie można. Dlaczegóż tam, daleko masz koniecznie szukać tego ziemi kawałka: tuby ci go Otto znalazł. Tu my, tu Max, tu on, tu trochę życzliwych i znajomych, i lepiej między niemi być może. — Dziękuję ci za radę. Kto wie, może pójdę, za nią, gdybym znalazł co gdzie blizko? — Koniecznie blizko, — dodała żywo Lola, — choć czasem widywaćbyśmy się mogli, i mama i ja. My często długie, dalekie odbywamy przechadzki, moglibyśmy nawet bywać u ciebie. Dla mnie byłaby to wielka pociecha. I uśmiechnęła mu się podając obie rączki z tą dziecinną prostotą, która ją wdzięcznym czyniła aniołkiem. — Teraz, — rzekła, — zostaniesz jeszcze pe- wnie choć kilka dni u Ottona, w okolicy: wszak prawda? nie mylę się? — Być może. — Możemy więc zobaczyć się jeszcze? — A! jeśli pozwolicie, jabym, — dodał Jerzy nieśmiało, ale z uczuciem głębokiem, — jabym się wieki patrzał i patrzał na ciebie, tak mi błogo i dobrze, gdy mój wzrok oczy twoje spotyka. — A! żartujesz sobie ze mnie, a tego ja nie lubię. — Ja nigdy nie żartuję. — Więc doprawdy? ale nie! czyżbyś ty wolał mnie nawet od tego trzpiota Anety, która... Lola się zarumieniła. — Która? co? — A! wiem, żeś był z nią u Pułkownikowej, żeś ją tam poznał, że ci się bardzo, bardzo podobała. — Powiedz, że mnie bardzo zabawiła. - Ale ja o to nie mam pretensyi: ja jestem siostrą twoją. — Ja mam pretensyą, — rzekł Jerzy, — boś ty mi więcej niż siostrą: tyś moim ślicznym snem, ideałem. — A! zmiłuj się mówisz coś tak już jak pan Emil, który tu był poza wczoraj: ja tego doprawdy nie lubię. — Jaki Emil? — A! wystaw sobie — szczebiotała Lola pocichu, uśmiechając się do niego — póki ojciec miał tylko Zarubińce, nikt nie myślał o mnie; teraz, gdy posłyszeli, że ta biedna Lola może tam mieć coś więcej, choć to cudze, choć ona tego nigdy nie weźmie i nie tknie, już ich przyjeżdżało trzech, co mi zaraz od pierwszego wejrzenia takie rzeczy prawili!! Juraś uśmiechnął się smutnie. — I przyjdzie — rzekł — jakiś czwarty, który ci to powie tak, że trafi do serca. — A! nie! nie! nie! Najprzód ty nie wiesz jeszcze, że ja. postanowiłam nigdy nie iść za mąż, dla mamy: mamie byłoby bardzo smutno. Powtóre, ot tak, nie wiem czemu, ale mi wszyscy po tobie śmiesznemi się wydają. — A! mój Boże! jakże ty mnie zawstydzasz. Ja taki nieokrzesany, prosty, niezgrabny... — No! ja tam nie wiem, ale ty także wydajesz mi się jakimś ideałem mężczyzny, z siłą" z charakterem, z mocą duszy; gdy tamci, jakby kto ich z pajęczyny utkał, lub z pianki ukleił. — A ten Emil? — A! Emil; ja ci już nie powiem: uchodzi on tu za bardzo ładnego chłopca, ale jest tak ładny jak lalka drewniana, i zdaje się, że chodząc stłuc się boi, a mówi jak nakręcona do mówienia machinka. Ty już widzisz jakem ja niecierpliwa, gorączka: jakże mi się może taki porcelanowy Emilek podobać? — A drugi? a trzeci? — zapytał Juraś. — A drugi? drugi to znów taki poważny, że tylko z papą mówi o polityce, zawsze seryo. Straszny, musi być bardzo rozumny, bom ja go nic a nic zrozumieć nie mogła: ciągłe wielkiemi tylko rzucał słowami... — Trudna jesteś, siostrzyczko... A trzeci? — Trzeci sobie tak jakiś, że doprawdy nic o nim powiedzieć nie można: blady, mizerny, kaszlący, zdaje się że tylko chorować umie i obawiać się o swoje zdrowie. To czyni go sentymentalnym; wzdychał aż mi było nudno: dużo widać francuzkich rzeczy czytał. — O! biedacy! jakżeś ty ich osądziła? — Ja ich nie sądzę, kochany Jurasiu, mówię ci tylko jak mi się zdają, co o nich myślę. Cóżem winna, że oni mi się tak wydali? Ale wróćmy do naszej rozmowy: kiedyż i jak się zobaczymy. — Nie wiem. — Będziesz u Ottona? — Zabawię u niego może: będzie podobno wkrótce i Maxa wesele. — Myślisz być i na weselu? Kiedy pogoda piękna, my z mamą chodzimy spacerem drogą lipową ku Robowu: tambyśmy mogli się spotkać... Gdy mama chora, czasem ja chodzę sama, to droga pusta, a ogród blizko... Zarumieniła się dając mu rękę. — Moglibyśmy się zobaczyć! — Ale doprawdy — dodała — ty mnie wziąć gotów jesteś za jakiegoś trzpiota. O! gdybyś nie był moim bratem, nigdybym ci się tak nie narzucała; ja wiem, że to nie uchodzi i nie dobrze... ale z bratem... — Moja droga siostrzyczko — odparł Jerzy — nie bój się, bym cię wziął za inną niż jesteś: za dobrą, serdeczną, szczerą i miłą istotę, jakiej drugiej na świecie nie ma. — Cicho! chodźmy już do mamy; ona cię tak kocha jak ja: ręczę. Zbliżyli się do Hrabinej, ale ją, zastali jakąś zadumaną i pogrążoną; spokojna jej zwykle i łagodna twarz, nosiła ślady wewnętrznej walki i silnego postanowienia, które wiele kosztować musiało: łzy nie oschłe jeszcze świeciły na policzkach, choć usta, w chwili gdy się dzieci zbliżyły, uśmiechnęły się pogodnie. — Mamciu droga! doprawdy! tyś znowu płakała — zawołała Lola grożąc jej — a mnie to nigdy i łezki wylać nie wolno, choćby mi się najbardziej chciało, a ty sama.... — Ale ja nie płakałam: śni ci się! Lola przypadła i pieszcząc się, pocałowała ją w kolana; wtem na wschodach dał się słyszeć znany im dobrze chód powolny Hrabiego, a Juraś, który już i tak bawił zadługo, pośpieszył pożegnać stryjenkę i siostrzyczkę. W progu spotkali się z Hrabią, który zmierzył oczyma gościa, ale Juraś nie mówiąc słowa, ukłonem go tylko pożegnał i zniknął. Matka dała znak córce, aby, odeszła i zostawiła ich samych. Między małżeństwem, z których jedno całe życie ulegało, drugie panować przywykło, widocznie zbierało się na burzę. Cierpliwość Hrabinej była wyczerpana, oburzenie jej dochodziło do najwyższego stopnia; była w położeniu tych istot zawojowanych, które jak słonie w niewoli dostają czasem strasznego szału rozpaczy. Długo milczeli oboje, nareszcie Hrabina powstała. — Był tu szanowny synowczyk, zapewne z żalami — odezwał się Hrabia. — Cóż? buntował was przeciwko mnie, usiłując zrobić koalicyą!! — Ani słowa nie mówił a tem — odpowiedziała Marya — ale ja sama z siebie mam ci coś do powiedzenia. — Ty, moja pani? Ty? — I Hrabia spojrzał prawie pogardliwie na żonę. — Tak, ja; przywykłeś do tego, że się do niczego nie mieszam, ale tym razem i o mnie chodzi: mam prawo, mam obowiązek przemówić. Rajmundzie, poszedłeś drogą, którą nie chodziłeś nigdy w życiu; honor mój jest twoim: powinnam cię ostrzedz... Moją jest winą. zapomnienie o testamencie, tyś winien, że z niego chcesz korzystać i cudzą własność zatrzymać... Hrabia zatrząsł się cały. — Co to jest — zawołał — cudzą własność! honor! WPani będziesz mnie uczyć prawideł honoru! pojęcia własności! — Choćby ja, jeśli ty sam postrzedz się nie zechcesz, że cię cały świat palcami wytyka jak przywłaszczyciela. — A co mi świat! — krzyknął Hrabia — i wy wszyscy! Ja wiem co czynię, ja widzę, z mocy czego to robię! Ten chłopiec nie chciał znać ojca i me bierze po nim spadku. To co odbieram jest spuścizną po naszych dziadach, moją własnością, to tylko wynagrodzenie za krzyw- dy jakich doznałem od brata, które mi umierając chciał powrócić... — Krzywdy? czemużeś się o nie nigdy nie upominał? — Bom nie mógł i nie chciał czynić zgorszenia. — A dziśże ono niniejszem będzie? — zawołała łamiąc ręce Hrabina — na Boga! mężu, myśl, rozważ: to tak pozostać nie może... — Tak będzie. WPani rola milczeć i słuchać, gdy ja co robię... - Milczałam dotąd, ale dłużej nie mogę; karę i niebłogosławieństwo Boże ściągasz na nas: to cudza własność, to sieroce mienie! — Jestem więc złodziejem? — Jesteś przywłaszczycielem, jesteś nim nawet w twojem własnem sumieniu. Słuchaj — rzekła stanowczo — jedno z dwojga: albo powróć co mu należy, albo ja z tobą, żyć nie będę. Hrabia osłupiał, nie mógł uwierzyć uszom, aby ta słaba istota zebrała się na ten wyraz niepojętego zuchwalstwa, i rozśmiał się dzi- wnie, szydersko, wzgardliwie ruszając ramionami. — Zabieram dziecię moje — rzekła Hrabina — mam kąt własny, wyjadę i usunę się, bo tu pod tym dachem dłużej wytrwać nie potrafię, moją przytomnością uświęcając co się stało... Hrabia pobladł i zatrząsł się z gniewu. — WPani — rzekł — postąpisz jak zechcesz, ja zrobię jak postanowiłem: nie bronię. Tak się zawsze kończy małżeństwo równie nie dobrane jak nasze. — A! Boże mój! czyż na tę wymówkę zasłużyłam życiem całem — zawołała płacząc Hrabina — życiem pokory i zaparcia, posłuszeństwem aż do wyrzeczenia się wszystkiego... Nie! wymawiać ci tego nie będę, jeśli sam nie czujesz... Słowo ci tego pojęcia dać nie może, gdy nie dało życie... Stało się! stało! — Moja pani — rzekł Hrabia zimno — ja nie zwykłem cofać, co raz postanowiłem... — Jam także myślała głęboko nad tem co mam uczynić — przerwała Hrabina — czy dać dziecku przykład gorszący zwady i, poróżnie- nia, czy gorszy przykład chciwości i zbogacenia cudzym kosztem; zostanę żoną. twoją zdaleka, wierna ci do śmierci, ale się rozstaniemy, Rajmundzie: ja tego chleba jeść nie mogę. — Masz WPani swoję wolę — odparł Hrabia zimno kłaniając się. Hrabina raz jeszcze zbliżyła się do niego. — Mężu — rzekła czulej — na dziecko, na Boga, na pamięć twoich ojców zaklinam cię! mógłżeś się tak obłąkać! To niepodobna! nie! ty masz poczciwe serce! Na co nam te skarby, na co bogactwa? Czyż Loli nie dość będzie i tego co mamy? czyż nam nie starczy na starość chleba? czy nie lepiej dźwigać ubóstwo poczciwe, niż ten spadek nieszczęsny? — Deklamacye! deklamacye! — zawołał Hrabia — kobiece romanse. Com rzekł raz, powtarzam: biorę moją, własność i nikomu z niej nie winienem rachunku. — Bogu! — rzekła Hrabina, odstępując — Bóg tylko spyta się o grosz sierocy: ludzie już; potępili. — Ja o ludzi nie dbam — zawołał Hrabia dumnie — mam sumienie moje: to mi starczy. Marya usiadła starając się uspokoić, Rajmund przeszedł parę razy po pokoju, i powolnym krokiem nic już nie mówiąc wysunął się za drzwi. Po odejściu jego Hrabina klękła i modliła się długo; wstała nieco uspokojona i choć już było późno, kazała natychmiast wołać Żółtowskiego, który stał właśnie w ganku i stawił się niezwłocznie. — Mój Żółtosiu — rzekła — nie gniewaj się na mnie, nie pytaj mnie o nic, nie potępiaj. Są okoliczności, dla których chcę, muszę na jakiś czas zamieszkać w domu dawniej rodziców moich: ja z Lolą wyjeżdżamy ztąd jutro. Żółtowski nie dowierzał uszom, cofnął się o krok, przerażony. — Jakto, proszę JW. Pani? a JW. Hrabia? — Hrabia pozostaje u siebie. — To dla kąpieli? — zapytał stary. — Tak, dla kąpieli — odparła Marya — ale że się one mogą przeciągnąć, każ mi tam co mam mojego poprzewozić... Mało tego jest: ja wskażę; niewiele potrzebuję, Lola także... Ale jestże tam dom? — Dom stary zajmuje ekonom. — Może się wynieść na folwark? — Najłatwiej, trzebaby tylko mieszkanie przygotować, oczyścić. — Nie! ja się tymczasem w jednej izdebce pomieszczę. — Ale cóż to tak nagłego! — Nie pytaj mnie. Hrabina zamilkła. — Proszę cię, spełnij czego żądam. — A JW. Hrabia? — Oznajmisz mu o tem... — Juściż nie jutro? — Jutro, mój Żółtosiu; dasz mi tam jakiekolwiek konie, jaki powóz stary, bylebym dojechała. Michał rzeczy poprzewozi. Zdumiony rządca popatrzył na nią smutny, nie śmiał badać i skłoniwszy się odszedł zamyślony. Z kolei nadbiegła Lola, nie domyślając się niczego. Przeprowadziła ona oczyma Jurasia, pożegnała go raz jeszcze ze swego okienka, marzyła o spotkaniu z nim w lipowej alei, a matce krwawiło się serce, nie wiedząc jak jej powie o rozstaniu się z domem, z ojcem, ze wszystkiem co nawykła za swoje uważać. Matka i córka milczały długo, aż Hrabina wstała, podeszła i pocałowała ją w czoło. — Moję dziecię — rzekła — czy wierzysz w to, że serce matki się nie myli? — A! gdzież się pytać o to, mateczko! — Wierzysz, że jeśli czego chce, musi mieć silne do tego powody? — Dlaczegóż mama mnie tak probuje? — Bo może dziwnej, przykrej dla ciebie żądać będę rzeczy: nie posądzisz mnie o dziwactwo? — Mamciu! mów tak jak zwykłaś do swojego dziecka; ty znasz serce moje. — Powiem więc, i tak lepiej, otwarcie... Ojciec twój jest w błędzie, szanuję go i kocham, ale chcę mu dowieść, że zabierając majątek Jerzego, myli się i przywłaszcza go nieprawnie. Nie wątpię, że zastanowienie zmieni jego zamiary; dziś on trwa w swojem przekonaniu, a w tem różnimy się tak wielce, że musiałam... Tu ze łzami pocałowała córkę w czoło. — Musiałam mu powiedzieć ciężkie dla serca słowo: rozdzielmy się, rozstańmy! Wyjeżdżam na wieś do siebie, a ty? — A ja z tobą! — zawołała Lola dość smutnie — ale mamciu droga, czy to co pomoże? — Bóg wie, przynajmniej mu na myśl różnicę zdań naszych przywodzić będzie; a może... — Czyżby nie można zostając tu przekonać go? — Zostając tu, ja przed światem zdawałabym się w zgodzie z hrabią; mówić nie mogę... — Odjeżdżając, potępiasz go! — szepnęła Lola — ale gdzie ty, tam i ja... Przecież wrócimy tu, prędko wrócimy znowu? — Mam nadzieję że powrócim, ty przynajmniej; zresztą Bóg rozporządzi nami: my róbmy co sumienie każe... - A! jednak żal nam będzie Zarubińce opuścić! — dodała Lola — ja tak do nich przyrosłam! Długiem milczeniem tylko odpowiedziała na to matka, w jej sercu tyle było niepewności, tak ciężka walka dwóch obowiązków, że sama zdać sobie sprawy nie umiała z tego, co czy- nić była powinna. Zdawało się jej chwilami, że zostać było lepiej, to znowu, że oddalić się było powinnością: nie wiedziała co począć. Jednakże nazajutrz spędziwszy noc bezsenną na płaczu, bez pożegnania z Hrabią, który się zamknął w pracowni, opuściła Zarubińce. Ani żony, ani córki Rajmund nie przypuścił do siebie, ale kroku nie zrobił, by je wstrzymać. Można sobie wyobrazić jakim smacznym kąskiem dla kochanych sąsiadów, były te wszystkie, szybko po sobie następujące wypadki, nareszcie wyjazd Hrabiny z córką. Niestworzone też opowiadano rzeczy z takiemi dodatkami, uzupełnieniami i komentaryuszami, że każde nowe wydanie tej historyi, wychodzące z innej oficyny, coraz było bogatsze w dramatyczne szczegóły; a choć między sobą wcale się wersye nie zgadzały, wszystkim przyznano po trosze prawdy. Jerzy szczególniej zwracał oczy wszystkich. Hrabinę jedni potępiali, utrzymując, że żona zawsze i do ostatka los męża i przekonania dzielić powinna; drudzy ją uniewinniali, dodając, że daleko dawniej powinna była sobie postąpić w ten sposób. We trzy czy cztery dni potem i Jerzy dowiedział się o wyjeździe, ale nie rozumiejąc dobrze co go spowodować mogło tak nagle, poleciał do niej przestraszony, aby się bliżej o szczegóły wypytać. Dawne rodziców Maryi mieszkanie, opuszczone od śmierci ojca i jej za mąż pójścia, ów stary dwór szlachecki, z którego teraz pośpiesznie wynoszono ekonoma, przysposabiając godła pani, wyglądał bardzo niepocześnie, bo późniejsi mieszkańcy popsuli go i zdarli ślady dawnej powagi i zamożności. Żyli w nim przybysze, zmieniający się co lat parę; każdy sam sobie coś klecił i odmieniał, a poszpecili bardzo. W dziedzińcu nagrodzono warzywnych grządek co niemiara, w sadzie zapuszczono ścieżki, a porobiono zagony; w samym domu ledwie ślad był dawnego ładu i wygody, bo się mu dano zrujnować. Dach gontowy gdzieniegdzie połatany był słomą, ściany ogołocone z tynków, okna pozabijane deskami. Po wygodzie pałacu, jakkolwiek opuszczonego ale jeszcze pańskiego, dwór ten smutnie się wydał Hrabinie, a choć powoli przewoził Żółtow- ski co tylko zdawało mu się pani potrzebnem, trudno to było na razie urządzić, i choć znośną starą ruinę uczynić. Hrabina, dla której wspomnienie lat młodych, szczęśliwie w tem miejscu spędzonych, drogiem było, starała się napróżno dać mu fizyonomią jaką pamiętała. Nic prędzej nie zaciera się nad ślady człowieka: niszczą je czas i ludzie. Marya ledwie mogła poznać to, co w jej umyśle daleko wyraźniejszem pozostało, niż było w rzeczywistości. Bóg wie jak poginęły pamiątki, a miejsce nawet zmalało, zdrobniało, zestarzało. Lola Usiłując odgadnąć życzenia matki, krzątała się jak mogła, zapytując co chwila jak to gdzie było, gdzie co stało, jaki pokój na co był przeznaczony. Z tego co przeszłość przypomnieć mogło, nadto już mało przeżyło, żeby ją można odtworzyć; Hrabina chodziła śledząc resztek i śladów, i płakała. Wśród tych smętnych przygotowań do nowego życia, przyjechał kilka razy Żółtowski, milczący jak zawsze i widocznie nierad postanowieniu pani, które potępiał. Hrabina niespokojnie dopytywała go o męża, ale dowia- dywała się tylko, że Rajmund ani wspominał o niej, nie pytał o nią, nie dowiadywał się, nie mieszał się wcale do tego co czyniła. Wiedział o wszystkiem przez Malczaka, ale trwał w swoim uporze i milczeniu. W kilka dni po tych przenosinach, Jerzy przybiegł do stryjenki z Robowa, gdzie dotąd przesiadywał, szukając sobie w sąsiedztwie dzierżawy wedle rady Loli. Nie domyślał się on istotnej przyczyny oddalenia Hrabinej, ale przeczuwał, że sprawa jego przyczynić się do tego musiała: ciekawy był bliżej się dowiedzieć. Wchodząc w dziedziniec na którym mnóstwo dziewcząt i chłopców pracowało około oczyszczenia ścieżek, spotkał się na wstępie z Lolą, która jako czynna gosposia była przy robocie. Ujrzawszy go dziewczę, podbiegło ku niemu żywo, klaskając w rączki. — A! wiesz braciszku, żem się nawet spodziewała ciebie u nas, i przeczułam, że dziś będziesz: widzisz co się stało! — Ale cóż się stało? — Nie wiem doprawdy! Mama potrzebowała jakoś zmiany powietrza, czy starych wspomnień; doprawdy, nie rozumiem tego dobrze, dosyć żeśmy się do tego dworku przenieśli. — Jakże się ma stryjenka? — Dosyć dobrze, żyje tu wspomnieniami czasów, które spędziła z rodzicami; urządzamy się, i nie tak nam źle będzie jak się zdawało. Z początku zdawało mi się, że bardzo po pałacu tęsknić będziemy obie, że nam tu wszystkiego zabraknie; ale widzę, że i tu żyć można, jakoś może jeszcze swobodniej i ciszej. Ja mam dużo zajęcia! to mnie bardzo bawi; robię na nowo dziedziniec i ogród, domyślając się, zgadując jak to tu dawniej być musiało... Nie sztukaby coś nowego stworzyć, aleja chcę odgadnąć jak niegdyś tu było, i czasem mi się doskonale udaje; ale chodźmy do mamy. Jerzy smutny jakoś pociągnął za Lolą w głąb domu, który stał jeszcze napoły pustką, napół urządzającem się dopiero mieszkaniem, jak wszystko co niedokończone przykrem, niepełnem, niewygodnem. Gdzieniegdzie poprzywożone meble, jeszcze nieporozwiązywane, połamane trochę, gromadziły się kupkami, inne nie mając jeszcze oznaczonego miejsca, czekały w środku pokojów, gdzie im stanąć każą. Hrabina chodziła wśród tych sprzętów obezwładniona, zapłakana, smutna. Zobaczywszy Jerzego, z czułością macierzyńską podbiegła ku niemu i Loli, usiłując udać wesołość. — Widzi mama, jeszcześmy się nie pospieszyły urządzić, a już mamy gości. — E! takich to my się nie boimy — odpowiedziała Hrabina. — Jak się masz Jerzy? cóż u ciebie słychać? co robisz? — Nie mam jeszcze nic stanowczego do powiedzenia o sobie, ale cóż się stało wam? dlaczego te przenosiny? — Nic, najprostsza rzecz w świecie; zawsze mi mury jakoś w lecie szkodziły, przywykłam dawniej do drewnianego domu, więc na lato przeniosłam się tu z Lolą odpocząć. — Ale będzież tu wygodnie? — Wszędzie jest człowiekowi aż nadto wygodnie. Czyż to nam wiele potrzeba? Cóż ty porabiasz? — Posłuchałem Loli, muszę się tem pochwalić, bo rzadko komu jestem posłuszny. — Czyż i tobie dawała jakie rady? — Za które jej serdecznie jestem wdzięczen. Szukam sobie dzierżawy w sąsiedztwie, i mam ją już tak jak znalezioną. Trochę tylko chcą zadrogo, a ja się obawiam. Lola przerwała zaraz rozmowę, usiłując matkę rozerwać. — Wie mama, doszłam dziś śladów ścieżki, która szła do drewnianej kapliczki w ogrodzie, po trawach i po resztach porzeczek, któremi była wysadzana. Z troskliwością starożytnika śledzącego wał rzymski szłam jej śladami i już nastąpiła restauracya, z której mama powinna być kontenta. Hrabina pocałowała ją w czoło. — Mój ty skarbie jedyny! jak dla ciebie wszystko weselem i zabawką! — A! doprawdy, nie dla mojej rozrywki, ale się to robi dla kochanej mamy... Jabym tak chciała, aby ci tu było dobrze! — I tobie, mój aniołku. — Mnie z tobą, wszędzie jak w raju; przytem tak tu swobodnie, tak cicho, tak jakoś inne powietrze i życie! Codzień nową piękność odkrywam. — Dalekoż będzie twoja dzierżawa? — spytała Hrabina Jerzego. — Dobra mila, godzina drogi. A! to będziemy prawie sąsiadowali — rzekła Lola wesoło — ale zawsze nie tak jak Zarubińce z Robowem. — TV dotąd siedzisz w Robowie? Pytania, odpowiedzi, szły tak przerywanie, gdy oznajmiono przybycie Żółtowskiego, który teraz dzielił się na dwoje i zawsze milcząc przejeżdżał się to do Zarubiniec, to do swej kochanej pani. Z oczów jego widać było jakąś pilną nowinę, którą miał zwiastować, i wszedłszy zaraz do drugiego pokoju, ostrożnie się dokoła obejrzał. — Wie pani — szepnął pocichu — testament w sądzie obalony został i uznany nieważnym. Hrabina z okrzykiem podniosła ręce do- — Możeż to być? — Najpewniej, ale Hrabia appeluje dalej. — Czy się o to kto starał? — Zdaje się, że nie było komu. Hrabia posądza tylko... Sąd uznał go nieważnym z powodu, że jest prawu wbrew przeciwny: majątek kazano oddać we władanie synowi. Hrabia wysłał mnie sam do Hr. Jerzego, z którym się chce widzieć, i nie znalazłszy w Robowie, przybyłem tu po niego. — Jakże mu to powiesz? Żółtowski niewiele wiedział jak począć sobie, ale mieli czas do narady, bo Jerzy poszedł już z Lolą w dziedziniec i do ogrodu przypatrywać się wszystkiemu co zrobiła i co jeszcze zrobić miała, aby to nowe gniazdko upięknić, a nadewszystko, aby je do dawnego przywrócić stanu. Powracali do dworu, gdy Żółtowski naradziwszy się z Hrabiną, wziął na bok Jerzego i rzekł mu: — Hrabia prosi, abyś się pan z nim widział. — Kiedy? — Choćby dziś jeszcze. — A no, więc jedziemy do Zarubiniec, choć mi się bardzo ztąd ruszyć nie chce. — Rzecz musi być pilna. — Jedziemy. I pożegnawszy zaraz Hrabinę, której nic o tem nie wspomniał, i Lole, która go mocno wstrzymywała, siadł z Żółtowskim natychmiast, udając się do Zarubiniec. Tu zastali całe stado krucze: Burdę, Korokotowicza i parę jeszcze mniejszych urzędników, składających przyboczną radę Hrabiego do spraw sądowych, których on wszakże odprawił zaraz, aby sam na sam rozmówić się z synowcem. Twarz jego zdradzała podrażnienie i niecierpliwość. — Mości panie — rzekł zamykając drzwi z powagą, która go nie opuszczała — mówmy otwarcie. — Ja, inaczej nie mówię nigdy. — WPan udajesz bezinteresowność... — Ja nigdy nic nie udaję. — To są słowa: mamy dowody że się robi inaczej. Intrygą zakłócasz mi spokój domowy, postawiłeś przeciw mnie żonę... — Ja? ja? — A któżby inny? Przecież po ostatniej naradzie z WPanem wyjechała z domu. Jerzy osłupiał. — Mówisz mi — dodał Hrabia żywo — że nie żądasz nic, że wyrzekasz się wszystkiego, a pokątnie starasz się i wyrabiasz obalenie testamentu. Krew gorąca oblała twarz Jerzego. — Stryju — rzekł poważnie — jakiekolwiek mogą. być pozory, ręczę ci słowem uczciwego człowieka, że to co mi przypisujesz jest fałszem, jest potwarzą, jest najłagodniejszem zmyśleniem.... Z stryjenką nie mówiłem nic, namawiać jej nie mogłem, o testamencie nie wiem. — Dlaczegóż sąd go obala? — zapytał Hrabia szydersko — któż się o to postarał? — Sąd go obala?— zawołał Jerzy — jak to być może? ja go przecie przyjąłem. — Poprzestań WPan udawania, mówmy: co chcesz? co mam dać? — Nic — odparł Jerzy spokojniej — bo ja nic nie wezmę. Hrabia z niecierpliwości targnął suknie na sobie. — Ja sam uznaję potrzebę, słuszność dania WPanu jakiejś części. Człowiek naszego imienia nie może pójść walać się między ludźmi. — Walają się tylko ci, co się chcą zwalać — rzekł Jerzy — do imienia to nie ma nic: powtarzam że nie chcę nic i nic nie wezmę. — A jeśli sąd przyzna WPanu spadek — zapytał Hrabia. — Ja się go zrzeknę! Jerzy wymówił to z takiem przekonaniem, z taką siłą, że Hrabia nawet jakkolwiek pełen podejrzliwości, zastanowił się i zdumiał. — Uczyniłbyś to WPan? istotnie? — Uczynię. Stali i mierzyli się oczyma. Hrabia był skłopotany, walczył z sobą; szlachetniejsze uczucie dobywało się z niego: miłość własna tłumiła je i odpychała. — Odrazu nie zrozumieliśmy się i nie zrozumiemy — dodał Jerzy. — Szanuję wolą ojca, której wyrazem dla mnie jest testament: nic go odwołać nie może. Wiem to doskonale, że obalić go łatwo, że prawnym nie jest, ale ja majątku tego nie chcę, i w żadnym razie nic z niego nie przyjmę. Hrabia napróżno w oczach Jerzego szukał fałszu i znaleźć go nie mógł: stał zmieszany i niemal upokorzony. Usprawiedliwiała w pewien sposób przywłaszczenie forma prawna zapisu, ale jak skoro ten okazał się nielegalnym, mógłże mieć jaki powód trzymania się przy swojem, grabienia cudzej własności i przyjęcia jakby daru od synowca? Domyślał się knowań pokątnych, ale ich dowieść nie mógł. Nie było co mówić dalej, ani się o co układać: potrzeba było pomyśleć co czynić, aby się nie zbrukać więcej. . Jerzy ze swojej strony w żadne układy wchodzić nie chciał. — Wezwałem WPana — rzekł po namyśle Hrabia — w przekonaniu, że sprawę tę załatwimy zgodnie; miałem i mam to przekonanie, że nie chcesz mi powiedzieć prawdy. — O tem dopiero później zapewne będziesz się pan mógł przekonać — dodał Jerzy biorąc za czapkę — tymczasem żegnam. — I wyszedł powoli. Sędzia Mejszagolski wcisnął i się zaraz po jego odejściu, gdy Hrabia stał jeszcze niepewien co pocznie, prawie ze zgryzotą w sercu, że się w tę sprawę wplątał, z której wyjść nie wiedział jak i kędy. — A cóż? — spytał z ukłonem, zacierając ręce — a cóż? — Wypiera się wszystkiego: nic nie chce. — Chytrość! — odparł Mejszagolski — przecież są śladziki; już dochodzimy, już jesteśmy na drodze. — Więc sąd nie dla odarcia mnie, grozi obaleniem testamentu? — To swoją drogą, a to swoją drogą; ale że tam ktoś chodzi koło tego interesu, to pewna. Są ślady, są poszlaki — dodał misternie. — Prawie jawno, że stara się o to niejaki Szperka, nawet, o czem się teraz przekonywam, i ma,. i daje pieniądze. Któżby, proszę JW Hrabiego, dawał pieniądze, jeśliby się ich z naddatkiem nie spodziewał odzyskać? Dla miłości ludzkiej to się nie robi; obcy tegoby dla zabawy nie uczynił? za co? po co? Jest nawet łacińskie przysłowie prawne: is fecit cui prodest. A cui że tu prodest? — spytał sędzia naiwnie — proszę rozważyć? — Cóż to za jeden ten Szperka? — Szperka, prawnik, bardzo zręczny choć nieznany człowiek. Kryje się, że koło tego chodzi; ale ja to wiem pewnie i najpewniej. Żeby zaś robił to komu na przekorę lub sobie dla satysfakcyi, niewidziana rzecz!! — A dla odarcia mnie? — spytał Hrabia. — Toby się przecie targował, wystąpił, dał do zrozumienia; a on się z tem tak ukrywa, że kiedym go zastał insperate u sekretarza z papierami na stole, o mało appoplexyi nie dostał, usiłując je co prędzej pochować. Ale sekretarz i ja, to jedno: zarazem spenetrował o co to chodziło! Szperka człowiek, który darmo palcem nie kiwnie; któż go namówił? kto ugodził? kto mu dał na, to pieniądze? pytam? I ja pytam — dodał Hrabia — a nie znajduje nikogo prócz tego chytrego chłopca, który mi się tu w oczy wypiera, wyklina, a pocichu intryguje. Ale jeśli tak! — rzekł Rajmund — nie wie, że i ja chodzić potrafię, i ja nie ustąpię... pójdziemy do Izby Cywilnej, do Senatu, do Ogólnego Zebrania: nie zrzeknę się... — Już to — rzekł sędzia pokornie — jakkolwiek uznaję, że JW. Hrabia masz słuszność w gruncie wszedłszy w rzecz, ale prawdą a Bogiem z tym testamentem utrzymać się będzie trudno" bardzo trudno. Gdyby się nikt nie starał i nie protestował, no, to jeszcze; ale za najmniejszem staraniem krucha ta lepianka się obali. Hrabia stał zamyślony. — Co tu począć? — Jeden i jedyny środek — rzekł sędzia pocichu — naturalnie, kiedy się broni tego co w przekonaniu naszem jest bene et valide nam przynależnem, to wszystkie środki dobre. Szperkę tego ja znam: człek ubogi, chciwy, dzieci kupa, żona krzykliwa: możnaby do niego trafić i przekonać go w ten sposób (tu po- kazał na dłoni sędzia jak się liczą, pieniądze), aby nam nie psuł interesu. — A! to robota pokątną! to przekupstwo i zdrada — zawołał Hrabia. Sędzia Mejszagolski zaczerwienił się, a potem rozśmiał, bo już musiał choć śmiechem nadrobić. — W prawie — rzekł — proszę JW. Hrabiego to tak jak w bójce na pięści: chodzi o to tylko, aby być na wierzchu i nieprzyjaciela zmódz, a czy wśród roboty kto komu nogę podstawi, czy sypnie piaskiem w oczy, mniejsza o to, byle położyć przeciwnika na ziemię. Hrabia cofnął się z niejakim wstrętem od człowieka taką. wyznającego teoryą, i ostygł. — Bądź co bądź — rzekł — ja środków tego rodzaju użyć nie mogę i nie chcę; stanie się co ma być: bronić się będę do ostatka, ale na prawej drodze. — Ale i ja — przerwał sędzia, którego to dotknęło — i ja jestem tego zdania, żeby iść prawo i jak najprawiej; cóż, kiedy tu podstęp widoczny: jakże go odeprzeć? minę chyba kontrminą. Czemuż oni nie występują, przeciwko nam wyraźnie? — Nie jest to racya, abyśmy środków które naganiamy, używali: ja tego nie chce. — Prawdziwie JW. Hrabia uwielbieniem mnie przejmuje! — łamiąc ręce rzekł sędzia — takich charakterów antycznych — dodał podnosząc oczy do góry — nie ma już na świecie; chlebabyśmy nie jedli, gdyby człowiek stał tak marmurowo przeciw szelmostwu ludzkiemu, które nas otacza. A! zepsucie, JW. Hrabio, nie do uwierzenia zepsucie i demoralizacya! I ten co przed chwilą doradzał najohydniejsze środki, z głębi przejętego serca wzdychał teraz nad zepsuciem wieku, obwiniając je o własny występek. Nie dziejeż się to tak codzień i wszędzie? — Prawość! prawość! ja sam mówię — dorzucił sędzia — nie ma jak prawość, ale z tym światem i z temi ludźmi, a jak trudno! Człowiek szlachetny, niemówiąc tego do siebie, zawsze najnieszczęśliwszy. Westchnął głęboko. Hrabia zrozumiał to dobrze, wiedział on już że gdy rozmowa na ten się przedmiot stacza- la, zawsze się datkiem i ofiarą, na otarcie tych łez prawości kończyć musiała; schwycił więc kopertę ku temu przygotowaną, i wcisnąwszy ją, w rękę serdecznego przyjaciela, który z roztargnienia dłoń wcześnie trzymał zręcznie wyciągniętą i otwartą, pożegnał gorliwego doradzcę. * * * Czuła pułkownikowa Amelia dożyła dnia nareszcie wesela, oczekiwanego z biciem serca, a mającego jej szczęście całego życia zapewnić... Niecierpliwość jej rosła z dniem każdym, lecz indult nie nadchodził. Max przeciwnie, w miarę jak się zbliżał do uwieńczenia swych ogni (?), bardzo jakoś głowę zwiesił i osmutniał. Codzienne oglądanie powabów przyszłej żony, głośno i wcześnie czynione jej projekta, powlekły czoło jego chmurą jakiejś niewytłumaczonej melancholii... Szczęście własne zdawało się go zatrważać. Oboje przyszli małżonkowie smutni byli, ale ona smętkiem dziewiczych nadziei, on niepokojem przyszłości. Przypuszczony do wszystkich tajemnic toaletowych i arkanów dezabilu, Max mocno się zamyślał rachując, czy wdzięków reszty, choć dobrze i umiejętnie zakonserwowanych, potrafią na wodzy utrzymać burzliwe serce jego. Ale kość była rzucona, indult nadszedł... Pułkownikowa melancholicznie robiła przygotowania do ślubu. Max zabierał się do wyrzeczenia przy ołtarzu swych artystycznych nadziei: oboje zgadzali się na to, że chlubić się szczęściem i ludziom niem robić oskomę wcale było nieprzyzwoicie, że wypadało ślub w maleńkiem kółku przyjaciół serdecznych ograniczyć. Amelia więc prosiła tylko Anetę z matką, i starą jakąś kuzynkę, opuszczając nawet Hrabinę, która nie była bardzo zdrowa i dosyć daleko. Max wezwał Ottona i Jerzego. Miano pojechać do kościoła około południa, powrócić na obiad do domu, spędzić wieczór na pogadance, potem rozjechać się — zostawując młodą parę w najpożądańszem osamotnieniu. . Tak się też stało zgodnie z programem. Jerzy był w żałobie, ale nie wątpiono, aby bądź co bądź, assystował Maxowi; Otto także nie mógł naleganiom się oprzeć, choć Maxa nie bardzo lubił a Pułkownikową, znał dawno i zbyt dobrze. Aneta z matką i ojcem, na którego nikt nie zwykł był uważać, bo jedynym jego obowiązkiem było nosić szale i mantylki, wołać o konie, kazać zaprzęgać i bawić cudze dzieci, jeśliby nadto krzyczały — przyjechali paradnie, strojno i świetnie. Wiedziała ona że znajdzie tu Jerzego, ale zaszłe wypadki znacznie ją ku niemu ostudziły. Jerzy też tak był teraz siostrą zajęty, że o Anecie zapomniał. Wielkiego namysłu i narady z matką przedmiotem było, jeszcze w domu, potem w drodze: jak Aneta miała znajdować się względem Hrabiego. Matka i ojciec wiedzieli, że zrazu go sobie życzyła, ale wówczas na postanowienie jej wpływały nieznacznie dobra które posiadał, i miliony, dziedzictwo dziś całkiem postradane. Aneta nawet nie taiła teraz, że to co się jej w pierwszej chwili wydało oryginalnem i pięknem, trochę było przesadzonem i nie bardzo dobrego tonu. Kilka razy dała się z tem słyszeć przed matką, naturalnie potakującą... Ojciec machał ręką tak zręcznie, że nie można było odgadnąć czy protestował, czy się dziwił... choć uwielbienie jego dla dziecka, opozycyi przypuszczać nie dozwalało. — Może się mama dziwi — mówiła Aneta — że ja dziś trochę go inaczej sądzę, gdy zubożał; ale ja mam przyczyny ważne. Człowiek takiego charakteru jak on, będąc bogatym ma wiele środków do ukształcenia się, uspołecznienia, pozbycia szorstkości charakteru. Stosunki, pieniądze same, są to sposoby zmiękczenia, gdy tymczasem zostając ubogim, to wcale co innego: zdziczeje do reszty... — To jest rozum! — zawołał ojciec — cóż to to? To Meternichowski rozum!! Ktoby to i pomyślał co ona? — Prawdziwie, gdyby ludzie ją znali, powinniby jej stawić ołtarze! — zawołała matka. I oboje popatrzyli na siebie, a ojciec korzystając z kataru, który go zmuszał do użycia chustki, otarł zarazem łzę rozczulenia. Matka na sucho westchnęła tylko wznosząc oczy w niebo, gdyż jej na łzy nie tak się łatwo zbierało. Aneta obszerniej potem i łatwiej do pojęcia raczyła im wyłożyć swoją ideę i sama znalazła, że potrzeba było niebo chłodniej, ostrożniej, znajdować się względem Hrabiego. — Przyznaję — rzekła — że na mnie dość wielkie zrobi był wrażenie w pierwszej chwili; skorzystał z tego, zbliżył się; jestem pewna że to pamięta, że zechce iść dalej; ale ja muszę teraz być ostrożniejszą: z takimi ludźmi potrzeba się trzymać na wodzy. Ojciec i matka schylili głowy i pojechali do Pułkownikowej, przekonani, że Aneta dopełni powinności i odpowie wysokiemu powołaniu swojemu. Jerzy nie bez jakiegoś wzruszenia zobaczył Anetę, ale dziwnym skutkiem, po świeżem Loli wspomnieniu, po uczuciu które ona rozbudziła w jego sercu takiem jakiemś czystem, świeżem, niebieskiem: ta piękność majestatyczna, dowcipna, szyderska, śmiała, prawie mu się wydała śmieszną.... Na nieszczęście na wszystkich prawie Aneta toż samo robiła wrażenie: zrazu uniesienie niezmierne, potem zdzi- wiernie tylko, nareszcie rozczarowanie i znużenie. Teraz znalazł ją inną niż nosił we wspomnieniach, ale chwila żywszej rozmowy mogła ich nastroić znowu na ton, w którym zrozumieć się i sympatyzować mogli. Jerzy przystąpił do niej ze śmiałością dawnego znajomego, który dobrze ostatnią pamiętał rozmowę; Aneta lekko skinęła mu główką, a chłopak ostudzony natychmiast, zaraz się na bok usunął, To znowu nie zgadzało się z rachunkami Anety, która dobrze liczyć umiejąc, różne jeszcze; wypadki i możebne zmiany fortuny przewidywała w oddaleniu. Poznała zaraz, że z Jerzym inaczej postępować sobie było potrzebą i że z nim do końca trafić może być niełatwo. Tymczasem wszyscy ruszyli do kościoła, gdzie Pułkownikowej trochę się źle zrobiło, nie wiadomo z jakich powodów. Max miał minę tryumfatora, dość już sobie lekceważącego zwycięztwo. Amelia gdy wysiadła z powozu, w którym z mężem powracała, oczy miała czerwone chę, on usta zagryzione, ale niepodobna przypuszczać znowu, aby zaraz w pierwszej godzinie jakieś nieporozumienie zajść mogło. To pewna, że jako gospodarz na dobre się zaraz rozporządzać Max zaczął w domu i niezmiernie mało do czynienia żonie zostawił, oszczędzając jej słabemu zdrowiu, pracy i kłopotu. Tę. Staranność posunął nawet do tego stopnia, że niektóre dyspozycye żony poodmieniał; zapewne w widokach zrobienia jej niespodzianki przyjemnej w dniu ślubu. Zresztą pyszny był Max dnia tego, tylko z uczucia obowiązku, z typu artysty znanego nam z karykatur francuzkich, na który zrazu nadto się był wymodelował, zszedł zaraz na inny typ obywatela i półpanka, mając nadzieję z czasem zostać prototypem w tym rodzaju. Włosy nawet poświęcił w części nowemu stanowi który obierał, a wąsy za to przedłużył; i biedna Pułkownikowa zaślubiwszy genialnego artystę, z zadziwieniem znalazła się połączoną z dość prozaicznym szlachcicem, który sztukę nienawidził, wspominać o niej nie chciał, a mówił jej ciągle o koniach, wybo- rach, obowiązkach urzędnika i t. p. Metamorfozy tego rodzaju nie są zapewne nowością, lecz szybkość z jaką się ta dokonała w kilku tygodniach przedślubnych, czyniła ją wielce zastanawiającą. Przy obiedzie jakimś przypadkiem, który na zręczną rachubę wyglądał, Aneta znalazła się przy Jerzym; ale Juraś był zastygły i zamyślony. Nie chcąc go zupełnie zrażać, zaczęła z nim powolną rozmowę, trzymając ją w chłodniejszej sferze ogólników. Ale rozmowa taka doskonała być mogła z wyłamanym człowiekiem, przywykłym do świata, do jego półsłówek, do nastrajania się w pewien ton potrzebny, zmieniania głosu i postawy, a nawet myśli jak wypadało; z Jurasiem na którym step i zdziczenie znać jeszcze było, który zawsze był sobą nie umiejąc udawać, gra ta jakoś nie szła raźnie. Zbijał on nieraz z siodła najwprawniejszych szermierzy jednem zapytaniem wprost otwarcie i szczerze zmierzającem do celu i łamiącem rusztowania, które tak zgrabnie budują ci, co nic lepszego do czynienia nie mają: z nim potrzeba było albo być otwartym, lub dobrze przynajmniej szczerość udawać. Aneta sama nie wiedziała dobrze jak to zrobić, żeby się i swej przeszłości nie zaprzeć, i tej rozmowie pierwszej, w której zadaleko zaszła nie skłamać, i chłopca nie zrażać. Zbyt była pewna że go pochwyci gdy zechce, gniewał ją. chłód na jaki trafiła, nie domyślała się, że wspomnienie Loli szkodziło jej w sercu Jerzego, Obojętność jego już ją gniewać zaczynała, musiała mu pokazać znowu i ten warkocz tak bujny, że piękną jej główkę przechylał, i białą, wytoczoną rączkę, i trochę ramion marmurowych, które kaskadą śnieżną cudnie spływały w bogate fałdy sukienki. Aneta wiedziała że i te środki skutkują, że dla wielu ramiona i postawa tyle mówią co oczy i usta — bo wszystko jest symboliczne w kobiecie. Jerzy znalazł ją też cudownie piękną, a strojne weselne ubranie, czyniło z niej istotnie zachwycający obrazek. Miała suknię czarną z materyi ciężkiej, z koronkami, przystrojoną w koralowe gałęzie; takiż wieniec na głowie, i bransolety na rękach, a białe jej ramiona wśród te- go czarnego tła i ponsowych ozdób, ślicznie odbijały, rumieniąc się chwilami jakby przypływającą falą życia, która pod atłasowem przezroczem skóry płynęła gorącym strumieniem... Dlaczego istoty, w których najmniej jest płomienia i uczucia, często się nam tak ognistemi i namiętnemi wydają? — trudna to do rozwiązania zagadka. Może to życie, które z nich tryska całe na zewnątrz, wyczerpuje się tem właśnie; może iskra tlejąca żywo, potrzebuje istotnie szarego popiołu, któryby ją okrywał, ażeby nie zagasła. Któż to wie? kto to powie? Dość że Aneta miała chwilami postać muzy natchnionej, chwilami rozognionej szałem bachantki, a w piersi jej, a w główce biły tylko falami ostygłemi próżność i zimne rachuby. Powoli jednak zrazu chłodna, ożywiać się zaczęła rozmowa. Jerzy uczuł się pociągnionym ku temu zjawisku, które go nęciło samą swą niespodzianą obojętnością. — Powiedzże mi pan, jeśli o to spytać wolno — odezwała się w końcu Aneta — jakie są jego na przyszłość projekta? — Będę na wsi gospodarzył. — A! to nie zabawne, — zawołała śmiejąc, się — z temi chłopami, z ta rolą, a w dodatku kłóć się jeszcze z chmurami, z wiatrami, z deszczem, jak czasem papa w czasie żniwa stoi w oknie i fladze pięść pokazuje... — Ja mam więcej cierpliwości. — I ręczę, że pan marzysz sielankę? — Nie, zbyt blizko dotknąłem się rzeczywistości, żebym pisał eklogi, a Wirgiliuszowskie bardzo mi się zawsze wydawały nudne: pastusi Sabiny inaczej bawić się musieli... — Jednak to coś będzie nakształt sielanki... — Nie! konie, myślistwo, życie nawpół rycerskie, nawpół rolnicze, jak za dawnych czasów. — Ale to coś dzikiego. — I ja jestem trochę dziki: myślę nawet, że trochę dzikościby nam nie zawadziło. Aneta popatrzyła nań ciekawie. — Wszakże cywilizacya zależy na tem, aby tę pierwotną szorstkość zetrzeć z siebie? — Szorstkość zewnętrzna to nic, ale wewnętrzna siła pozostać i wzrosnąć powinna: zaczyna się od pierwszej, a potem i drugiej się wyrzeka. — Pan masz bardzo dziwne pojęcia! — rzekła Aneta. — Tak mnie Bóg stworzył. — Mówiono nam, żeś pan odrzucił co mu stryj ofiarował, nawet znaczną bardzo majętność? Jerzy się uśmiechnął. — Odrzuciłem, bo mi się to nie należało, a dary się przyjmują chyba wówczas, gdy pochodzą od tych, których się kocha, lub gdy człek rąk nie ma i żebrakiem siedzi nad drogą. — Ale to była trochę tylko restytucya, — odparła Aneta. — Nie rozumiem tego; nic mi nie należało: nie mówmy o tem. Spadek po ojcu został rozporządzony, za cóż miałem brać nagrodę? — I mówią jeszcze, żeś pan mógł nawet wszystko odzyskać? — Mógłbym, ale — nie chcę. Aneta popatrzyła nań z góry zdziwiona. — Czy pan i z kobietą, tak byłbyś dumny jak i z majątkiem? — spytała. — Gdybym kochał, — rzekł Jerzy, — wierzyłbym, że miłość się nie kupuje ani wywalcza: przychodzi, narzuca się, jest konieczną lub istnieć nie może. Starać się o nią, to procesować się o majątek. — Lecz przypuść pan gwałtowną namiętność? — Żadnaby mię nie zmusiła do poświęcenia kobiety dla siebie, do ujmowania jej pochlebstwem, do przekupstwa. — Cóż to za dziwne teoryę! A cóżbyś pan robił gdybyś kochał. — Nic: tylkobym kochał z całej duszy. — Choćby nie kochany. — Zawsze. — Bez nadziei? — Na wieki. — Myślisz pan, że miłość może być wieczną? Jeśli jest miłością; jeśli jest fantazya, zabawką, namiętnością tylko, to co innego. A! a! miłość pana jest książkowa i idealna. — Nie wcale, jest taką jakiej pojęcie przynosimy na świat z sobą, a psujemy je potem obcinając aż się nam na starość suchy z niej szkielet zostanie. Spojrzenie Jerzego zelektryzowało Anetę; zimna istota poczuła jakieś wzruszenie, jakieś pragnienie zbliżenia się do tego człowieka, który tak śmiało mówił co myślał, a obiecywał tak wiele. Że często przychodzimy z rachubą chłodną tam, gdzie nas potem chwyta gorące uczucie, że wpadamy w zastawione przez nas samych sidła... któż tego nie wie? Ileżto razy człowiek upada, gdzie myślał tryumfować? Tak prawie stało się z Anetą, której warkocz nie związał serca Jurasia, ręka nie pochwyciła serca, ramiona nie uwięziły wejrzeń namiętnych, a dość było jednego spojrzenia młodego chłopaka i kilku słów śmiałych, by dziewczę to zimne, rachujące na zwycięztwo, uczuło się niespo- kojnem i zachwianem. Spuściła głowę powoli, zadumała się. — A! — rzekła ciszej, — gdyby to taka miłość była na świecie? — Ktoś tam powiedział i słusznie, — dodał Jerzy, — że nie ma poczwary wymarzonej najbujniejszą, fantazya, człowieka, którejby prototyp poszukawszy nie znalazł się w naturze. Jeśli tak jest ze stworzeniami, czemuż nie z uczuciami raczej? Człowiek nie może wymarzyć niepodobieństwa, natura kładzie mu granice i nie puszcza po za nie... — Więc taka miłość byłaby możliwą? — Nie wiele o tem myślałem, — rzekł Jerzy, — i nie kochałem nigdy. Gdybym się zebrał na miłość, kochałbym raz, na wieki; tak mi się przynajmniej zdaje. Czytałem coś o tem i myślę sobie, że wielkim trafem czasami spotykają, się dwie dusze, co dla siebie stworzone były tak, że jedna do życia drugiej jest potrzebną, a gdy się znajdą i dusze i serca i umysły tak sympatyczne, wówczas raz zbliżone oderwać się od siebie nie mogą: następuje Abelardowska miłość... Ale na ten wypadek ileż prób nieszczęśliwych, ile miłości nie anielskich a czysto ludzkich, zwierzęcych, śmiesznych lub tylko granych na zimno i bez poklasku!! — Mówisz pan, że nie wiele o tem myślałeś: ja znajduję przeciwnie... Nie sądziszże, iż jest potrzebą duszy miłość? że kochać potrzeba choćby się omylić? Wiem, że rwie się serce ku uczuciu temu, ale to tak jak dziecię do gwiazdy, jak bezsilny chciałby wzlecieć, jak niemy przemówić pragnie... ale umieramy z zaschłemi od żądzy ustami, choć często przepojeni tem, co nie gasi pragnienia. I szła tak rozmowa, a po niej stało się coś dziwnego z Anetą: zmieniła się, straciła śmiałość, łza jakaś błąkała się po jej oku; osłoniła ramiona, zapomniała o warkoczu, pobiegła do matki szepcząc jej, aby Jerzego zaprosiła do siebie, ojcu aby się z nim bliżej zapoznał. — Ale sama uważałaś, moje dziecię, — rzekła powolna matka — że może nie byłoby dobrze nazbyt go ośmielać. — Dziś go lepiej poznałam... — A, już jeśli ona go lepiej poznała, — podchwycił ojciec składając ręce jak do modlitwy — to nie ma co mówić, moja duszko. Ja lecę go zaraz jakoś ująć! Ale jakby go ująć? Matka spojrzała na córkę i instynktowo jakoś się przelękła. — Jaka ty jesteś zmieniona! co ci to jest? - Mnie! nic! Ale cóż mama uważa we mnie? — Ale ona śliczniutka! niezmieniona! tylko taka zaanimowana, — przerwał ojciec żywo. — Anastazya trąciła go łokciem i umilkł zaraz, spoglądając po sali. — Czy mam do niego pójść? — zapytał. — Niech ojciec idzie. Ojciec natychmiast zatoczył się posłuszny, złożył mantylkę którą trzymał, na krześle, i poszedł z ukosa kołując do Jerzego. Stanął, założył ręce w tył, co uwydatniło jego okrągluchny brzuszek i uśmiechając się rzekł po namyśle: — Hm? czemu to pan nas nie odwiedzisz? — Ja? — rzekł Jerzy, — bardzom panu wdzięczny, ale dotąd nie miałem czasu. — Otóż to jest, i ja nigdy nie mam czasu; to prawda: bo któż, proszę pana, ma czas? Ale odwiedź nas pan jednak: moja żona bardzo sobie tego życzy, a i Anetka nasza także. — Bardzo rai będzie przyjemnie. — Gdzież pan teraz mieszka? — Przebywam w Robowie. — Tak, u Ottona Marzyckiego, pół mili, nie daleko; droga na karczemkę, pan wie, gdzie kiepski mostek: ale ja go każę naprawić. Potem chrząknął i zamilkł myśląc czy tego już dosyć, ale mu się zdawało, że było zamało... — Bardzo nam będzie przyjemnie — dodał — żyjemy ustronnie, gości tak miłych jak Wpan dobrodziej miewamy mało: będziesz nam wielce pożądanym. Pan gra w warcaby? — zapytał niespodzianie. — Nie! — odparł zdziwiony Jerzy, — nie. — A! to ja pana nauczę: gra mądra i zabawna. Na tem się już skończyło. Rozmowa i zaproszenie nie były zbyt zachęcające, ale wnet zbliżyła się i mama z uśmiechem, a Juraś zdziwiony tą, grzecznością, której pierwsze z niemi spotkanie nie obiecywało, musiał z nią teraz odbyć tę same zaproszenia ceremonią. — Ale pan nas odwiedzi! ale pan musi być u nas! tak mało miewamy osób. Ledwie się z niemi rozstał Jerzy, gdy Otto wziął go na bok. — Słuchaj-no, — rzekł — ci ludzie widocznie cię łapią: czy się im dasz złapać? — Złapać? nie. — Panna piękna i posażna, ale koziołek. — No, nie obawiaj się o mnie — odparł Jerzy, — wdzięczny ci jestem za przestrogę, ale nie sądzę, by serce złapać się dało. — Owszem, — rzekł. Otto, — za serce się chwyta; trzeba je dobrze znać, by wiedzieć co jego bicie znaczy: miej się na baczności. — Najpiękniejsza partya — dodał wciskając się Max, który już wcieliwszy się w obywatelstwo, wiedział, co która panna reprezentowała — najpiękniejsza partya w powiecie, a w dodatku ojciec i matka najniżsi słudzy i gotowi oficyaliści. — No, ale i gotowi córki sprzymierzeńcy, na wypadek wojny — dodał śmiejąc się Otto. — Siła złego, trzech na jednego. Gdy się to dzieje, roztkliwiona Pułkownikowa, której artysta z rąk się wymknął, zmieniając się w prozaicznego obywatela, chciała w tym dniu uroczystym, widzieć go jeszcze takim, jakim oglądała raz pierwszy objawiającego się sercu. Musiał uledz ogólnym naleganiom mąż młody i zagrał; Jerzy towarzyszył mu po dawnemu, i rozśmieli się serdecznie przypominając dawne swoje koncerta po miasteczkach, przecierpianą biedę, niedostatek, wesołe chwile nieopatrznego młodzieńczego życia, które się już dla nich obu kończyło: temu troską surowszą, drugiemu dostatkiem okupionym stratą włosów, artystycznej przyszłości i potrzeby odegrywania komedyi. W czasie muzyki Aneta usiadła w kątku, jakby nie swoja i wpatrzyła się w piękną twarz Jerzego, tak zawsze spokojną, tak pogodną, jakby żadna burza zewnętrzna tej złotej tafli zmarszczyć nie mogła. I wydał się jej pięknym jak Antinous, a co lepiej, pod tą twarzą czuła serce, na którem bezpiecznie złożyć było można głowę i spocząć przez życie; czuła w niem prawdę, której wartość teraz dopiero jakiś jej instynkt wskazywał: zawstydziła się niemal siebie i odegrywanej z nim komedyi. — O mój Boże! jakże ja mu się wydać musiałam! jak on mnie osądził! on co tak kocha szczerotę, prawość, prostotę... I przyłożyła rękę do serca, które żywo biło pierwszy raz w życiu. — Miałażbym go kochać? — spytała się siebie, — ja? com dotąd była panią mojego uczucia, com chciała być panią mojego losu? Cóż to jest? ta obawa, ten niepokój, ten smutek duszący pierś, i łzy, co mi się kręcą na powiekach? miałażbym ja kochać i być ukaraną?. A jeśli on mnie kochać nie zechce? a jeśli odepchnie? a jeśli... ale nie! nie!.. Zdziwiła się i przeraziła zmianą, którą w niej jedna chwila jak iskrą elektryczną przeszywając zrobiła; powiodła ręką po czole, wstrzęsła się i osmutniała, przysiadła w ciemnym kątku, co nie uszło baczności ludzi. — He! he! — rzekł Max do Ottona, — rodzice koło niego tańcują, to nic; ale panna, uważasz, jak zwarzona: serduszko zakołatało! dalipan! a to będzie śmieszne, doprawdy. Jerzy, szczęściem, nie widział tego wszystkiego: wspominał niedawne dzieje, uśmiechał się do Maxa, który podwójnem zwycięztwem ozdobiwszy skronie jako mąż i wirtuoz, chodził z mina solenizanta. — Ktoby to nam był przed kilką miesiąca mi wyprorokował — rzekł Jerzy, — że ty się ożenisz, a ja pójdę na zagon rolę orać. — A dobre to były te złe czasy nasze! — zawołał Max wzdychając. — Nie wrócą już, nie wrócą! — dodał Jerzy. — Miej się i ty na baczności, żeby ciebie także nie ożenili — rzekł pocichu nowożeniec — okrutnie podejrzy wam Anetę, że ci już stryczek rzuciła na szyję: tylko ścisnąć. Jerzy się uśmiechał. — A ty — spytał Max dalej, — jak się czujesz? podobała ci się? — Nie wiem sam, jeszczem się siebie nić spytał i przyznaję ci się tylko, żem tak pociągającej kobiety w życiu nie spotkał. Max rzucił ręką. — No! toś już przepadł! — rzekł odchodząc. Jerzy zamyślił się. Aneta widząc go samym, błądziła po salonie tak zręcznie, że się nareszcie zbliżyła ku niemu. Ale jakże odmienna!! Nie myślała o warkoczu, o rączce, o nóżce i ramionach; myślała o nim tylko, chciała się poprawić, chciała nie ciałem, ale duszą podnieść się do ideału. Ta nagle rozpłomieniona miłość dźwigała ją wysoko, a na czole jaśniała jak płomień geniuszu. Teraz w istocie była majestatycznie piękną, a uczucie tryskające z niej, tak ją przeistaczało, że Jerzy był uderzony na nowo pięknością Anety, jakby ją ujrzał raz pierwszy. — Nie znajdujesz pan jak ja — rzekła do niego, — że wesele każde jest czegoś smutne? Nieprawdaż, że z tym dniem uroczystym przysięgi, należałoby się ukryć od oczów i obchodzić go postem i modlitwą? — I ja nie widzę w tem nic wesołego, nic nadewszystko miłego dla nowożeńców w popisywaniu się szczęściem, które w tej chwili tak jest jeszcze niepewne. — Przysięga! na wieki! do grobu! a! to straszna rzecz dla tych, co zimno ją sobie składają z rachuby — odezwała się Aneta. — Miałażbyś pani posądzać kogo? — Ja? — zawołała Aneta, — ale nie! Amelia kocha jak ośmnastoletnia dzieweczka, on jak dwudziestoletni artysta, który nie miał rodziny ni dachu. Przeszli parę razy po pokoju z sobą, i Aneta spytała go znowu, ale innym głosem i ze wzruszeniem widocznem: — Wszak nas pan odwiedzisz? Śmiej się pan ze mnie, jeśli chcesz, ale dwa razy go tylko widząc, czuję się jakby starą znajomą, której potrzebą stał się widok tej twarzy i dźwięk , tego głosu. Może zanadto mówię, ale chcę być szczerą. — O, dziękuję pani — zawołał Jerzy — taką tylko pojmuję kobietę, szczerą, prostą, mówiącą co myśli, i właśnie dlatego, że mi to pani mówisz, ja pewnie więcej w tem nie będę szukać nad to, co znaczy słowo; a dowód jej dobroci i współczucia dla sieroty głęboko mnie porusza... — Przyjedź pan! przyjedź — dodała cichszym głosem. Ale wtem papa nadszedł oznajmując, że konie czekały, i niosąc mantylki, które ze szczególną gracyą umiał, udrapowane na lewym ręku, z miejsca na miejsce przenosić. — Kochana Anetko — rzekł — jedziemy, a pana dobrodzieja czekać będziemy i wyglądać w Koniuszynie. — Dziękuję państwu za ich dobroć... Otto brał także za kapelusz, ale Max wstrzymał go z gorączkowym niepokojem. — Chwilkę tylko: musicie ze mną wypić kielich rozstania z kawalerskiem życiem, którego wrota już się niepowrotnie zamknęły za mną. Czuję, jakby Orfeusz wstępujący do... do tego co się dziś nie mówi... okrutny trzask ich zamka i pisk nie smarowanych wrzeciądzów. Pani Pułkownikowa tak była szczęśliwa, że się chętnie zgodziła na jeszcze jeden kielich, choć Max już kilka zbytecznych miał na sumieniu: przyniesiono puhar dorodny, napełniono i odjeżdżający musieli wychylić z kolei. Ale toast ten oficyalnie zwał się życzeniem szczęścia dla małżonków, a nie owym pożegnalnym Maxa wiwatem. I pito go przyklękając, a Amelia rozpłakała się rzucając na szyję Maxowi, który za tę pieszczotę, ledwie się zdawkową monetą pocałunku, na czole złożonego, wypłacił. * * * Noc już była, gdy Otto z Jerzym odjechali z przed ganku dworu Pułkownikowej, a dzisiejszej pani Maxowej Fermer, i zadumani oba ruszyli do Robowa. Długo bardzo milczeli, wreszcie Otto przerwał zamyślenie, biorąc rękę towarzysza i wstrząsając nią silnie: — Słuchaj, mój młody przyjacielu — rzekł — znamy się dosyć dawno; jużem miał nawet czas pokochać ciebie, a bardzo mało jeszcze wiem twojej przeszłości. Często pytasz mnie o radę:. jeśli myślisz, że ci się na co przydać może i chcesz, by była skuteczną, powiedzże mi szczerze a otwarcie, jak na spowiedzi, całą przeszłość twoję. Wiem, że się jej wstydzić nie będziesz, przekonany jestem, że czysta: wybacz mi żem jej trochę ciekawy... — Nie mam powodu nic taić, choć i pochwalić się nie mam z czem tak dalece... Powiem ci najprzód szczerze, kochany mój mentorze, że jeślim cały lub nie bardzo połamany wyszedł z przeszłości, to wielkie szczęście i Boża opieka nademną. Znałeś mojego ojca, jak wiem, aleś go znał młodym na Jawie szkolnej, a potem widziałeś tylko parę razy już złamanego sieroctwem: nie widywałeś go w chwili życia, w której właściwie był sobą... Dziś zimniej i bezstronniej wpatrując się w tę postać, inaczej ją widzę i sądzę jak wprzódy, ale w dzieciństwie, jak zapamiętam przedstawił mi się groźnem i straszliwem widmem. Był to charakter twardy, nieugięty, który sobie wmówił potrzebę egoizmu mimo serca, i do zimno narzuconego planu gwałtownie nagiął życie całe. Nie poddać się, nie ustąpić, okazywać hart niezłomny, było jego głównem zadaniem; szczerze i otwarcie wyznawać uczciwy ale chłodny egoizm, i wziąć go za podstawę życia, stało się jego -marzeniem. Otwartość posuwał aż do przesady, miłości i przywiązania strzegł się jako uczuć osłabiających człowieka. Były to usterki więcej z planu niż z serca pochodzące. Od dzieciństwa, gdyż matki mojej nie pamiętam, jak zasięgnę myślą, pomnę jego tylko żelazną ręką usiłującego ze mnie zrobić istotę, któraby tak była zastaloną, aby jej nic w świecie przełamać i skruszyć nie mogło. Na dosyć z natury drażliwym chłopcu, który się nie łatwo uginał, ta metoda wychowania, w której miłość nie miała udziału (bo ojciec mój mawiał: że dziecka do uczucia, którego w świecie nie znajdzie, przyzwyczajać niepotrzeba) robiła wrażenie męczarni. Ciało i duszę moję usiłowano ciągle zatwardzać i hartować, oblewano zimną wodą i przestrogami surowemi, wdrażano do niedostatku, do głodu, do chłodu, do pracy, a nigdy ani uśmiechu, ani uścisku nie znałem: grozę, karę, przestrach tylko. Dopókim jeszcze był w domu z nauczycielem, stan mój, jakkolwiek okropny i ciężki, był jeszcze znośniejszy: nie miałem go z czem porównać; zdawać mi się mogło, że wszystkie dzieci równie surowo się wychowują: lecz gdy z planu ojca wypadło oddać mnie do szkół. a tu sam jeden znalazłem się w takiej ryzie, wśród innych mających pieszczoty, swobody i wygódki życia, poczęło we mnie burzyć się wszystko i stan mój jaśniej przedstawił się oczom. Towarzysze moi wyśmiewali odarte suknie, utrzymanie ubogie, niewolą w jakiej zostawałem. Postawiono mnie na stancyi z tak srogiemi przepisy, że i jadło i suknia i najmniejsza życia przyjemnostka obrachowane zostały tak, abym nie poczuł nad sobą opieki serdecznej, ale jakby nieustanne tylko prześladowanie.... W końcu obejście takie, przy otwierających mi oczy złośliwem szyderstwem towarzyszach, litości obcych, doprowadziło do rozpaczy, do zburzenia. Przyczyniło się jeszcze do rozwinienia tych uczuć we mnie to, że byłem celem powszechnej litości, użaleń, że mnie prawie pokazywano palcami, że mi, jak nędzarzowi każdy obcy starał się czemś wynagrodzić te męczarnie, które uznaniem całego świata, niesłusznie ponosiłem. Do osób które szczególniej losem się moim zajmowały, należała niejaka Izabella Morosz, podżyła już panna, znająca moję rodzinę i ojca. — Wiem — odrzekł Otto — ale ty nie wiesz może, że ojciec twój w młodości starał się o nią, a potem porzucił. — Były to okoliczności całkiem mi naówczas nieznane, ale panna Izabella szczególnie losem się moim zajmować zaczęła. Sprowadzano mnie ukradkiem powracającego ze szkoły do stancyi towarzysza, gdzie i ona przychodziła; pojono, karmiono, dawano pieniądze, a skutkiem tego wszystkiego było, że mi mój stan, moje sieroctwo i opuszczenie coraz bardziej dojmować zaczęły, żem sobie ojca wystawił jako nieprzyjaciela, a jego obejście jako umyślne znęcanie się nademną. Oprócz innych przyjaciół i towarzyszów, na jednej ze mną, ławie siedzących, szczególniej jeden przywiązał się do mnie i pozyskał przyjaźń moję. Niejakie podobieństwo położeń zbliżało go do mnie: był to syn starego Tatara Azulewicza, człowieka ubogiego, samem pochodzeniem swem skazanego na prześladowanie, ubóstwem na upokorzenie. Nie ma nic nielitości- wszego nad dzieciństwo: mimo pokory, cichości, potulności Azulewicza, w klassie był on przedmiotem szyderstw nieustannych, naigrawań, figlów, a prześladowanie to, częste jeszcze żarty nauczycieli nieostrożnych, to z powodu wiary, to z twarzy niepozornej, to z niepoprawności języka, powiększały. Obaśmy cierpieli, a ja, choć uczyłem się nieźle, skutkiem rozporządzeń ojca bojącego się mojej miłości własnej" zawsze prawie na ostatniej siadywałem ławie, gdziem się z równie nieszczęśliwym Azulewiczem spotykał: ztąd pierwsza znajomość, potem przyjaźń. Tatar był mi tak wdzięcznym jak jeszcze nikt na świecie: ja jeden tylko podawałem mu rękę, mówiłem z nim, chodziłem, broniłem go w potrzebie i nie wstydziłem się braterstwa z biedakiem. Miał on ojca staruszka, dziwną postać wojaka, który zszedł na niańkę. W dość późnym wieku Pan Bóg mu dał to dziecię: matka zmarła, a stary wyhodował je sam, wychuchał, teraz w szkole sam mu bakałarzował, dozorował go: uczył się z nim razem. Niegdyś był to żołnierz, jak wszyscy prawie u nas Tatarowie, ale w potyczce jakiejś prze- cięto mu rękę prawą tak, że choć mu się została, władać nią już nie mógł. Ożenił się tedy, osiadł na wsi na małym zagonie i powrócił do życia rolniczego. Ale tu żona zmarła, chata osmutniała, a dziecię potrzeba było wychować; Azulewicz przeniósł się więc do miasteczka, kupił małą doming, żył nadzwyczaj ubogo, a całą swą siłę, mienie, serce i staranie, skierował na wychowanie jedynaka. Resztę czasu poświęcał czytaniu ksiąg swoich mahometańskich, w których jakąś rozrywkę znajdował. Był to poczciwy, łagodny i cichy człowiek, a mimo to dla pochodzenia i wiary pogardzony, i jak to u nas często się dzieje, odepchnięty przesądem, dlatego, że przed stami lat jego rodzice zdala tu przyszli szukać opieki i gościny. To co z młodym Mahometem w szkole, robiono w życiu codziennem z Azulewiczem: szydzono z jego zagłębiania się w Alkoranie, z modlitwy przejętej, z przywiązania do dziecka nawet, a gdziekolwiek wszedł, pewien był że go nie minie urągowisko z wieprzowiny, obrzędów dla niego pamiątkowych i szanownych, z samego nawet prawodawcy, jego klaczy i t. p. Dlatego usunął się on od ludzi, żył samotnie, a dziecko swe tem bardziej pieścił, im ludzie dlań byli niesprawiedliwsi. Parę razy obroniwszy Azulewicza, stałem się dlań przyjacielem od serca; chodziliśmy odtąd razem, a chłopak przysiągł mi wiarę i przyjaźń dozgonną. Wracając ze szkoły zaproszony do ich dworku, poznałem się ze starym ojcem, który mnie przyjął ze łzami; rozpytywał, pocieszał i stał się także dla mnie przyjacielem i powiernikiem. Byłem nieco starszy od jego syna: mnie go Azulewicz zwykle powierzał, chodziliśmy parą, nierozłączni. Stary Tatar i panna Izabella osładzali mi życie, ale ich powolność dla mnie, jeszcze surowość ojca wydatniejszą czyniła; litość ich pomnażała moję niecierpliwość, potakiwania i pobłażanie wyrobiły powoli we mnie uczucie niesprawiedliwego ucisku, oburzenie, chęć uwolnienia się z pęt żelaznych. Sam nie wiem jak w głowie mojej urosła pierwsza myśl ucieczki. Ojciec wciąż mi okazywał, że ze mnie nie był kontent; zamiast cokolwiek dać mi swobody, sprobować czy jej użyć potrafię, związywał mnie w najmniejszych drobnostkach, niedopuszczając abym cokolwiek sam; mógł pomyśleć i uczynić; karcił każde słowo, każdy postępek najniewinniejszy. Za przybyciem do Pińska przeglądał wszystkie moję papiery, badał życie, w sukniach nawet szukał powodu do., gniewu Zamiast mnie spętać, wszystko to razem rozwinęło oburzenie, przekonanie żem nie był kochany, że w takiem życiu wytrwać nie, potrafię, że, powinienem jego i siebie oswobodzić od tych męczarni.. Myśl ucieczki zrodziła się w młodej głowie. P. Izabella dowiedziawszy się o niej, wcale jej wybić nie usiłowała; stary Azulewicz, z natury swej może mniej to znajdując dziwnem, że się ktoś na swobodę wyrywa, nie (Zgromił mnie od razu. Powzięty zamiar utkwił w myśli, pozbyć się nie mogłem tego marzenia wolności, której tak łaknąłem, na której wspomnienie drżałem: takem się obawiał spętanej przyszłości całej. Gdy się to dzieje, biedny Mahomet, który był słabowity jak dziecię starości, zachorzał, przestał chodzić do klass, a, choć ojciec z koń- ca świata sprowadzał dlań lekarzy, choć się do ostatniej sukni na leki i środki ratowania go wyprzedał, biedne dziecko umarło. Rozpacz ojca była straszliwa: zamknął się, płakał, tarzał po ziemi, potem zdrętwiał jak drewno. Po śmierci syna, która i dla mnie była strata- wielką, a wrażeniem niezmiernem, bo widok śmierci dziwnie gorąco na młodem piętnuje się sercu, długo nie widziałem starego Azulewicza; chodziłem zapraszany do domku drugiego towarzysza, gdzie czasem znajdowałem pannę Izabellę, i tam już otwarcie mówiliśmy, radzili o ucieczce mojej. Przyspieszyły ją i popchnęły ku temu dwie główne przyczyny: zrobiłem mały dług o którym dowiedział się ojciec, i jednego dnia później niż zwykle powróciłem do domu, o czem mu doniesiono, nie objaśniwszy żem z towarzyszami przygotowywał się do zbliżających examinów. Zapowiedziano mi więc, że za to na święta nie pojadę, odjęto małą pensyjkę, osadzono na chleb i wodę. Byłem już dorastającym chłopakiem, a środki tego rodzaju okrutnie mnie upokarzały. Płaczącego prawie spotkał Azulewicz, który chodził za miasto płakać także na mogile syna; wziął mnie stary do domu, a gdym mu nieszczęście moje opowiadać zaczął i nadmienił o ucieczce, nie tylko że mnie nie odwiódł od tego, ale przekonany, że ojciec istotnie mnie nienawidzi, począł szukać sposobów jakby mi w tem dopomódz. Przyjeżdżał co roku na Wołyń znajomy mu z Krymu, może powinowaty, niejaki Mustafa Seferowicz. Często zostawując tabun swój w Berdyczowie, dobiegał do Pińska dla widzenia się ze starym Azulewiczem, a z końmi przewędrowawszy część naszego kraju, znowu do Krymu powracał. Azulewicz poznał mnie z nim: ztąd myśl zbiegnienia do Krymu. Przyznałem się do niej przed p. Izabellą, która mnie wcale nie wstrzymując, ofiarowała jeszcze pomoc pieniężną, jeślibym jej potrzebował. Zapaliła mi się tem głowa, a gdy ojcowska surowość coraz bardziej dolegała, plan został osnuty w chwili. Seferowicz obiecał mnie zabrać z sobą, na miejscu chłopca do koni, który mu był zmarł w drodze. Ażeby ślady ucieczki zatrzeć, rzuciłem odzież moję nad woda, gdzie ją później znaleziono, a sani opatrzony w zapas grosza przez pannę Izabellę, najprzód czółnem; najętem, przebrany dostałem się do osady Sernickiej, potem lądem na furze chłopskiej dobiłem się do Berdyczowa. Ażeby się nie domyślano i nie wysłano pogoni, której spodziewaliśmy się wszyscy, Seferowicz nie wziął mnie z sobą aż w Bałcie, gdzieśmy już całkiem byli spokojni. Życia, które tu prowadzić zacząłem, opisywać nie będę nie odpowiedziało ono nadziejom moim, ale zrazu miało dla mnie wiele uroku. Nie była to swoboda o jakiej marzyłem, bo takiej nie ma na świecie; ale ze stosunków niewolnika względem, pana życia i śmierci, zszedłem na daleko znośniejsze obowiązki sługi poufałego. Seferowicz był; prosty, gburowaty, ale poczciwy człowiek; ludzie jego, jeszcze mniej okrzesani: mnie książka i szkoła czegoś, już więcej żądać nauczyły. Ale życie to stepowe podobało mi się, choć w niem i pustka była wielka, a podróż, pochód przez kraj, nowy, przygody drogi, noclegi pod gołem niebem, nawet ostrość tego tatarskiego obyczaju, i głód który znosiłem wiedząc jego przyczynę, nie tyle mi ciężyły. Takeśmy po woli dobili się do Krymu i przebywszy nieznośnie długą pielgrzymkę ziemiami, które w końcu naprzykrzyły mi się, bom po nich więcej obiecywał sobie, dostaliśmy się do południowego brzegu" na pierwszy rzut oka pięknego i uroczego jak raj. Tu w orzechowych sadach, na górze miał Seferowicz biały domek, a raczej chatę, gdzie z liczną mieszkał rodziną. Widok tego kraju, cudów natury nieznanej mi a majestatycznie pięknej, nowego obyczaju, zrazu mnie oczarowały. Ale potrzeba było uczyć się języka nowego dla mnie, nawykać do żywota więcej niż prostego, łamać z uprzedzeniami Tatarów, którzy poglądali na mnie niechętnie, choć Seferowicza miałem za sobą. Dla reszty byłem brudnym Giaurem, a tej nienawiści i wstrętu, której Azulewicz doznawał u nas, ja tu nawzajem doświadczyć musiałem, jeszcze się dotkliwiej często wyrażającej. Swobodę miałem wielką, alem się z nią męczył okrutnie; poczułem zaraz, że i tu nie wytrzymam i tęsknota za krajem, za językiem, za twarzami do których przywykłem pędziła mnie od tych laurów, od gór, od morza które było tak piękne, a po za które uciekając myślą, nie miałem kogo tam gonić. Przebyłem w Krymie póty, póki tęsknota nie urosła prawie do choroby, do zgryzot. Seferowicz postrzegł że mnie tu przyswoić nie potrafi, choć szczerze nad tem pracował... Z jednym Ukraincem zwiedzającym Ałusztę dostałem się jak prosty chłopak do Odessy. Dziwak to był, ale serce miał dobre, jak u nas większa część ludzi: instynkta miał poczciwe, a głowę przewróconą. I jemu tatarskie najprzód, potem czumackie smakowało życie... Spotkaliśmy się na Czatyrdachu, przemówiłem do niego znajomym językiem, alem zataił moje dzieje; dobył ze mnie tylko wielkiej za krajem tęsknoty, a że chorował właśnie na ukochanie stanu natury i powrót do prostych obyczajów, porozumieliśmy się łatwo: zabrał mnie z sobą. W drodze osnuli- śmy najpiękniejszy w świecie projekt prowadzenia życia w stepie, z końmi razem i książkami, ożenienia Cywilizacyi z naturą, hartowania się do czynnego życia i t. d. Ale przyjechawszy z nim do Odessy, po strzegłem już, że przyszły syn przyrody, co tak miał twarde wieść życie, przedzierzgnął się tymczasowo na eleganta: balował, hulał i dopiero gdy mu pieniędzy i kredytu niestało, ruszył nareszcie na wieś razem ze mną. Był to sierota i jedynak bogaty. Wróciwszy na wieś, zajął się powoli doprowadzeniem planu swojego do skutku, ale na tem się skończyło żeśmy grywali, czytali po dniach i nocach, a ja za dwóch jeździłem konno, polowałem i koniuszowałem przy pięknem jego stadzie. Panicz zawsze na jutro początek hartowania się odkładał. Nie wydałem się przed nim wcale kim byłem, przezwałem się Janko Zbój, i podniesiony przez niego zostałem do stopnia bohatera romansu. Nie powiem, żebym nie był rad z mojego stanu. U niego zetknąłem się z całą podobnych jemu młodych ludzi czeredą, którzy, prawiąc nieustannie o harcie, zapijali szampana, zjadali przysmaki, jeździli konno czasem i uganiali się z chartami po stepie; ale dogodziwszy młodzieńczej fantazyi, szczebiotali potem po francuzku w salonach, i w glansowanych rękawiczkach lepsza część życia spędzali. Mnie tu dosyć było dobrze, podbudzony do urzeczywistnienia myśli mojej, bujałem swobodny, utworzywszy sobie życie całkiem nowe. To co dla nich było wyjątkowem, dla mnie się stało zwyczajem. Ubrany w prostą odzież chłopską, dzień spędzałem w stepie, na koniu, z prostym ludem, potem wieczory u fortepianu, z książką, lub w towarzystwie młodzieży, która sympatyzowała ze mną; ale tak znowu surowo spełniać co się jej pięknem wydawało, nie była w stanie. Jadłem tylko proste potrawy, nie pijałem nic, wstrzemięźliwość i surowość moja zjednały mi zarazem podziw i śmiechy. Jeszcze, sądzę, krążyć i tam muszą podania o tym Janku Zbóju, który potem znikł im bez wieści. Szczęściem dla mnie, dla mody i na pokaz było wiele książek u Ge- rarda; mogłem nie zardzewieć, i czego mi brakło, chciwem czytaniem dopełnić. Jako majętny pan potrzebował mieć nowości wszelkie na stoliku: trzech księgarzów przysyłali mu je całemi pakami z różnych stron świata; służący je rozbierał, rozcinał, rozrzucał po stolikach i chował stare, gdy nowe nadeszły: właściciel nigdy nie tykał, prócz romansów sławniejszych i dramatów. Miałem to wszystko do swobodnego użycia; a choć wśród tych nowości dużo było śmiecia, trafiały się rzeczy poważne i dobre, które księgarze choć tędy przepchnąć usiłowali. Biblioteczce Gerarda winienem, żem nie zamarł i nie upadł całkowicie: czytanie stało mi się potrzebą, nałogiem, koniecznością. Gerard dosyć mnie lubił, byłem mu też trochę potrzebny, bo miał wielkie stada, konie kosztowne, a ja przyjąłem na siebie cały zarząd stajen; często wyręczałem go w gospodarstwie i brałem na siebie co tylko mu ciężyło. Zjawiałem się w jego salonie kiedy chciałem, siedziałem póki mnie to bawiło, odchodziłem z zupełną swobodą. Byliśmy na stopie poufałej przyjaźni, zresztą, nie nadużywałem jego życzliwości, bom prawie nic od niego nie potrzebował. Z Krymu przysłał mi Seferowicz kilkanaście koni, które tam sobie kupiłem; ze sprzedaży ich amatorom wpłynął mi grosz dosyć znaczny: miałem zapas nienaruszony. Gerard chętnieby mi był swój worek otworzył, alem z niego czerpać nie chciał. Po roku pobytu w Zasipowcach u Gerarda, jużem go tak znał, żem tu sobie nadziei długiego pobytu budować nie mógł. Wychowanie i jedynactwo tak go zepsuły i rozbujały, jak mnie ucisk i surowość, ale w inny sposób. Chęci miał najlepsze, wytrwania w niczem; przy dobrem sercu fantazyą, kaprysy i dumę. niewypowiedzianą. Rzadko z kim w zgodzie wytrwał długo, ze mną z wielu powodów trzymał się jeszcze, ale jużeśmy kilka żwawych mieli utarczek, i wiedziałem że się to prędzej później skończy jakąś awanturą. Życie w tej ukraińskiej rezydencyi, świeżo; bo dopiero przez ojca Gerarda, który na dzierżawach z małego człowieka doszedł obrotami i pracą do milionowego majątku, wystawio- nej, tak szło oryginalnie, jak oryginalne było to obozowisko w którem mieszkaliśmy. Zasipowce wieś ogromna, do ośmiuset dusz licząca, w czarnej ziemi położona, nad kilką ogromnemi stawami, w zielonych sadach, miała obszerne niezmiernie i rozległe pola. Oprócz tego należały do niej dwie inne wioski równie ludne i bogate. Stanowiło to klucz, który, jak sądzę, ze dwakroć sto tysięcy przy złem gospodarstwie mógł robić dochodu, a kupiony był przez ojca Gerarda za niespełna tyle co dawał intraty i to wypłaconego nabytemi długi, i kapaniną. Ojciec, gospodarz skrzętny i zabiegły, zostawił tu synowi stada koni, owiec, gorzelnią i co tylko było potrzeba do użytkowania ze ślicznego dziedzictwa tego, tylko domu nie miał czasu zbudować. - Mieszkaliśmy więc w folwarku starym, do którego różnemi czasy doklecono kilka salonów i pokojów, pod słomą, z dziedzińcem gołym i bez drzewka. Założony na górze ogród i fundamenta pałacu, zostały jak je osnuto: pierwszy miał więcej kołków niż zieleni, drugie kisły od deszczów pod lichem pokryciem. Zdaleka przybywając do Zasipowiec, ani się domyśleć było można wewnętrznego w nich przepychu. Pod tym dachem słomianym, wśród ścian oblepianych naprędce co wiosna i co jesień odpadających, najwytworniejsze mieściły się meble, bronzy, dywany, nagromadzone tak obficie, że na pałacby starczyły. Niewiele może było w tem smaku, ale im napozór dwór był lichszy, tem Gerard starał się dobitniej dowieść przybywającym gościom, że nie brakłoby mu na postawienie pałacu, gdyby go sobie życzył. Grał im rolę syna stepu, Ukraińca, myśliwca, tylko w pewnych danych dniach gdy mu do tego przyszła ochota; ale wolał życie wygodne, miękkie, swobodne, powiedzmy prawdę, próżniacze, a niczem nie wstrzymywany, robił tylko to, co mu się podobało. Częstośmy się o to sprzeczali: on dowodził że zbytek go nudził, że, tylko towarzystwo drugich pchało go ku niemu; jam się śmiał z tego otwarcie, okazując mu że nie miał, hartu ani siły do trybu życia, jaki ja prowadziłem. Jak najczęściej ludzie słabi, Gerard stał o to najwięcej, czego mu w istocie brakło. Oburzały mnie hulanki, które często wracając z moich wycieczek zastawałem w domu, i orgie naśladowane niedołężnie, wśród których rozprawiano o życiu ostrem, o stepie, o kozactwie, o! prostocie obyczaju, polewając je szampanem i burgundem, umilając przytomnością biednych istot uwiedzionych, na których dla chwili pańskiej fantazyi, na wieki piętno spodlenia i rozpusty zostać miało. Kłóciliśmy się o to i wychodziłem niemogąc patrzeć na to ich rozpasanie. Nie wiem jak się stało, że młody, młodszy od nich daleko ciałem i duchem, nie uległem przykładowi, nie poświęciłem dla szału moich jasno jeszcze nie wyrobionych myśli o obowiązkach życia. Wstyd jakiś dziewiczy wstrzymywał mnie za- pewne. Nareszcie przygoda spodziewana zerwała stosunki nasze z Gerardem. W Zasipowcach nad jeziorem mieszkał zamożny mielnik Iwan Prochor, który miał śliczną czarnobrewę córkę. Rzadkie są wśród ludu prawdziwie piękne twarze, ale gdy się tam trafi kwiatek, to doprawdy już cudo; taką była Marysia, a że ojca miała bardzo zamożnego, który ją pieścił i kochał, choć nie wyszła z życia wieśniaczego, trzymała się biało, strojnie, wykwintnie, wyglądała jak laleczka. Zawsze strojna nawet na codzień, przybrana zalotnie, Marysia podobniejszą była do przebranej panienki, niż do prostej chłopki. Piosenki ukraińskie wykołysały ją do życia, wiec to było tęskne jakieś, rozmarzone, naiwne, spragnione i ciekawe życia, chwilami trzpiotowate jak dziecina. W moich wycieczkach po wsi i polach, często spotykałem Marysię, alem z nią prawie nie mówił; dopiero sam jej ojciec mielnik stary, widząc mój rodzaj życia, upodobanie w podaniach i pieśniach ludowych, wprowadził mnie do chaty i z córką zapoznał. Byliśmy z nim jakoś w przyjaźni, alem umyślnie unikał dziewczęcia, co mi się samo nastręczało, bo ładna jego twarzyczka, świeże usta i uśmiech nie robiły mi innego wrażenia nad smutne przeczucie losu, jaki ją, czekał, gdy w pracy i zdziczeniu uwiędnąć miała. Gerard, który wcale sobie z tego nie robił wyrzutów sumienia, szukając łatwych po wsi miłostek, rzucił okiem na Marysię. Począł podjeżdżać pod różnemi pozorami do chaty mielnika, przywozić korale i dziewczę wszelkiemi sposoby wyzywać do dworu. Ojciec porozumiał rzecz i zląkł się sromoty, ja obaczywszy to, oburzyłem się, aż gdy Gerard nie taił się z planem pochwycenia Marysi, którą, miał zaraz wywieźć do Odessy, by ją tam na panienkę przestroić, odkrywszy co było wszystkim prócz mnie wiadome, stanąłem przed nim z gorzkiemi wymówkami. Namiętnością rozhukana fantazya, już w nim była górę wzięła, ścięliśmy się bardzo ostro. — Słuchaj, — zawołał Gerard, — ktoś ty jest, żebyś mi tu nauki dawał ? Jakiem prawem śmiesz mi się rzucać w oczy? — Prawem jakie mi dają własne twoje, głoszone codzień zasady, twoja miłość dla ludu, zalecanie sprawiedliwości. — Co to ma do tego? — Jakto! więc słowa nie obowiązują do czynu? Będziesz drugim polecał czystość, a samemu brukać ci się wolno? Wieszże jaki los gotujesz tej istocie, którą poświęcasz chwilowej fantazyi? — Pewnie lepszy niż tutaj. — Jaki przykład dajesz ludziom? — Nie potrzebuję nauki. — Potrzebujesz jej i musisz mnie słuchać: radzę ci dobrze. — Nie chce rady. — Nie chce jej nigdy namiętność, ale obowiązkiem jest dla mnie dać ci ją.. Ja na krzywdę starego mielnika nie pozwolę. Robiłeś coś chciał z innemi: na krzywdę tego dziecka nie pozwolę. — Co to jest nię pozwolę? tybyś śmiał? - Co znaczy to ty? — spytałem. - Ty, znaczy sługa... — Ja! twój sługa: któż ci to powiedział? - Jesz mój chleb. — Ale pracuję i pracuję jako przyjaciel. — Nie chcę takich przyjaciół. — Gerardzie, — zawołałem, — zapominasz się. — Włóczęga jakiś, — rzekł Gerard. — Milczże! — krzyknąłem, — jeśli chcesz wyjść cało. — To ty milcz. Przyszliśmy tak do słów grubych, wreszcie do pistoletów; biliśmy się: postrzeliłem go i uchodzić musiałem. Wprawdzie raniony, poddał mi rękę, uznał żem miał słuszność, alem powrócić nie chciał i poszedłem w świat dalej. Zapas mój zmniejszył się, bom go pożyczył w potrzebie Gerardowi; ten nic pomyślał aby mi oddać, a jam czekać i upominać się nie chciał. Błądząc po Ukrainie, dostałem się znowu na koniuszego do jednego hrabiego, ale w tydzień rozstać się z nim musiałem, bośmy się nie mogli porozumieć o stanowisko nasze. Jakiś czas wędrowałem po wioskach i siadywałem po chatach wieśniaczych nad Dnieprem, pół roku nawet parobkowałem u starego kozaka. I nie poskarżę się na to życie i zbliżenie się do ludu. Nie powiem by to byli święci, ale porachowawszy ubóstwo, brak wszelkiej oświaty, jakież to cudo, że. ów lud żyjąc sarną pieśnią, podaniem i powietrzem, jeszcze jest takim, jakim go widzimy: tak w duszy poczciwym, tak rozumnym, tak silnym. Co go trzyma i hoduje? Bóg jeden wie. Ja podziwiam go i korzę się przed prostaczkami, jak niepojętem dla mnie zjawiskiem. Wiele więcej mamy aby być lepszemi, a o ile w istocie lepszemi jesteśmy; nie wiem. Nauka prowadzi nas tylko do matactwa i szachrowania z sumieniem. Czyśmy łagodniejsi w istocie? czy tylko napozór, czy mniej namiętni?. czy jaśniej widzimy stosunek społeczny my z góry niż oni z dołu? Ale tem cię nudzić nie będę — dodał Jerzy. — Długożeś się tak włóczył po chatach? — spytał Otto. — Kilka miesięcy, rok może, a ręczę ci, że mnie tam przyjmowano gościnniej może, z większem zaufaniem i wiarą, niż w innych sferach; a tak mi było swobodnie, tak dobrze w tem życiu, że go nigdy nie zapomnę. Trochę tylko tęskniłem po książkach, po rozmowach wznioślejszej treści, bom sobie z nich w domu Gerarda, gdzie różny świat bywał, zrobił nałóg i potrzebę. Otóż masz całą prawie treść mego żywota. Z chat wieśniaczych znowu potem przyszło mi zajrzeć do dworu: poznałem się z ukraińskim dzierżawcą, który chodził w kożuszku, lubił myśliwstwo i zdał mi się ciekawą, postacią, graniczącą między ludem a szlachtą: mającą cnoty obojga. Byłto człek już nie młody, który trochę z szablą po świecie się uwijał, szparki, żywy, wesoły, nie lubiący fraka i salonu, kochający stepy i naturę i chatę swoję. Ten namówił mnie, abym się do niego przeniósł, a że miał chłopaka wyrostka do nauki, uprządł sobie abym go uczył; na co wreszcie przystałem, bo mi już grosza zupełnie brakło. Z ojcem tedy polowaliśmy, śpiewali piosnki rusińskie, uganiali na koniach; z dzieckiem siedzieliśmy nad książką, a że była i córka, i fortepian: grywałem także, i czas mi schodził szybko a wesoło. Lucynicz byłby mnie jak najdłużej trzymał i zgodziłbym się z nim może, ale po roku znowu, moja postać, nazwisko, brak zupełny papierów i nieszczęśliwe jakieś podejrzenia o stosunki z wieśniakami, ściągnęły na mnie tak wielką, i troskliwą baczność, żem prawie zmuszony był uciekać. Z trochą grosza puściłem się w świat, nie wiedząc już co robić; dostałem się w miaste- czku w ręce Maxa, i oto jak znalazłem się niespodzianie w Zarubińcach, a reszty los dopełnił. — Ha! jest to rzecz pewna — rzekł Otto — że często najtroskliwszy ojciec nie wypielęgnuje tak dziecka jak Opatrzność, która napozór rzuca niem bez celu, jak igraszkę czyniąc, a w istocie każdem uderzeniem zostawia na niem piętno. Skorzystałeś i z chat kozaczych, i z Gerarda, i z Tatarów! — Jestem tego pewny, nie widzę swoich wad, tak jak swojego ucha zobaczyć nie mogę; ale to co mam w sobie nie złego, winienem różnej biedzie, którą, przebyłem i poczciwemu jakiemuś pierwiastkowi, który z domu wyniosłem, jak ów dzieciak w bajce, czarodziejski listek, przyległy kędyś niewidzialnie do jego sukienki. — No? a dziś nie jestżeś znowu pod wrażeniem tego życia nowego, mniej rozrzuconego, więcej skupionego; nie straciłżeś trochę dzikości i tego zamiłowania swobody? — Może się to trochę złagodziło — rzekł Jerzy — ale cygan zawsze cyganem. Jak długo siedzę w miejscu, czuję tęsknotę; w towarzystwie jak dzisiejsze obracam się ciężko, a gdy wyjadę na pole, między drzewa i lud prosty, dopiero czuję się jak w domu. — Jest w tem trochę dobrego — rzekł Otto — a wiele pychy, bo gdybyś jej nie miał, wszędzieby ci było jedno, tu czy gdzieindziej. — Ojciec mi mówił toż samo — przerwał Jerzy — musi to być prawda. Być to może słabość, ale zawsze zostanie mi, nawet po oswojeniu się ze światem waszym, tęsknota za innym. — Tak, za idealnym — rzekł Otto — to rozumiem, bo lud niestety, w którego sukmankę ubieramy nasze ideały, jeszcze nim nie jest. My w nim szukamy tylko tego Boskiego wizerunku człowieka, prostego, mądrego, dobrego, który nosimy w duszy, nie mogąc mu dorównać sami, ani go nigdzie wyszukać. A! Jerzy mój drogi, życie jest snem ideałów i bojem z rzeczywistością; nic tak nie dowodzi nieśmiertelności duszy jak ten kwiat, co w niej nieustannie rozkwita: w młodości rajskim paproci kielichem, w starości goryczą i żałobą. Nadzieje dni pierwszych i zniechęcenie ostatnich, to dwa bieguny jednej osi, to dwie ostateczności złączone z sobą jednem pasmem życia. W pośrodku nich stoi człowiek: chwilą najboleśniejszą w życiu jego, gdy się musi wyrzec nadziei ideału, wiary, a przejść na stronę zwątpienia.. Jeśli naówczas nie spojrzy w niebo, zginiony, bo ziemia ciemnością dlań i mrokiem, a żywot bydlęcym rykiem rozpaczy... Konie zatrzymały się przed gankiem w Robowie, Martynko wstał z ławki na której siedział, oczekując ich powrotu i rozmowa nagle się przerwała. Jerzy wszedł do sypialni z głową spuszczoną, pełną obrazu Anety, z której twarzyczką mieszała mu się łagodna, anielska twarz Loli, patrząca nań oczyma łzawemi a uśmiechniona ustami. — Która z nich ideałem? — spytał siebie — czy ta słodycz i niewinność sama uskrzydlona weselem? czy ten ogień i fantazya śmiała? gdzie prawda? gdzie szczęście? gdzie ideał? Ale nie było odpowiedzi, szczęście wydało mu się jak Janus: dwutwarzne. Jeszcze spokojnie przesiadywał w Robowie Jerzy, układając się o dzierżawę, na której wypuszczenie oczekiwał, gdy jednego poranku dano mu znać, że jakąś chłopską furką przybyły jegomość z bardzo pilnym interesem, koniecznie się z nim widzieć domagał. W istocie, w pierwszym pokoju od kwandransa stał już ów gość w wyszarzanym wicemundurze i łapciach, z różową, twarzą i wielce poważną fizyonomią; Sparty na kiju nie bez fantazyi, upominając się o JW. Hrabiego Jerzego Górę. Strój przybysza niezwyczajny, szczególniej te łapcie na nogach, jakkolwiek eleganckie, ale nie dosyć do munduru stosowne, pewne znaki niewstrzemieźliwości na obliczu opryszczonem i trochę podpuchłem, sprawiały, że ludzie nań dosyć koso patrzyli, a Maciek chłopak od kredensu, zostawiwszy go sam na sam w pokoju z resztkami śniadania, srebrne sztucce instynktowo zaraz posprzątał. Przybyły, czyto nie odgadł nieufności chłopaka, czy zdjęcie śniadania przykre na nim czyniło wrażenie, za buteleczką wódki powiódł okiem pełnem macierzyńskiej troskliwości, i wstrzymał Maćka w zapędzie. — Panie N... N... jak waszeci imię? — Maciek. — Panie Maciek... możeby się nie spieszyć z uprzątaniem, bo mam niepłonną nadzieję że mi dacie coś przekąsić, a będziesz się asindziej darmo na nowo fatygował. Maciek z powodu tej interpelacyi gorzej jeszcze zniepokojony o los solniczek, łyżki i widelca, kiwnął tylko głową i co prędzej wyszedł. Prawie w tejże chwili ukazał się Jerzy i zmierzył p. Jana Piotra Mąkiewicza okiem nieufnem, co zaraz przeczuł urzędnik. — Czy z JW. Hrabią Jerzym mam honor? — Tak jest. — A! przepraszam! stokrotnie przepraszam, jakże mi było nie domyśleć się, nie przeczuć, nie odkryć w tych rysach szlachetnych, żywego obrazu nieodżałowanego niegdyś ś. p. ojca. I oczy zakrył chustką zatabaczoną. — Tak jest — dodał tragicznie — widzisz JW. Pan przed sobą, jednego z najwierniejszych sług i przyjacioł ojca swojego, nieoszacowanego Hrabiego, który mi nieraz powiadał: Słuchaj Mąkiewicz... — Mam honor prezentować się — przerwał — Jan Piotr Mąkiewicz, niegdyś urzędnik, okolicznościami i tyranią, losu przywiedziony do łapciów, które jednak, i ex re nagniotków także noszę. — WPan znałeś ojca mojego? — spytał Jerzy. — Czy go znałem! a! panie! czym ja go znał! On był moim ojcem, przyjacielem, opiekunem, dobrodziejem, matką, mogę powiedzieć; on jeden tylko pozostał mi na święcie: tracąc go, straciłem wszystko. I oczy znowu chustką przysłonił, zabrakło mu głosu, począł tylko kiwać głową, poszlochując nieznacznie, a po chwili dodał: — Wzruszenie i fatyga JW. Panie... sił nawet nie miałem czem pokrzepić: głód mnie uciska. Jerzy zadzwonił żywo. — Proszę cię Maćku, podaj śniadanie. Mąkiewicz na samo to słowo odzyskał trochę siły. — Cóż pana tu sprowadza? — Nic! nic! JW. Panie, tylko chęć oglądania tego, po kim razem z JW. Hrabią wyleliśmy tyle łez, rozmawialiśmy poufnie tyle razy, chęć służenia JW. Panu... Trzeba albowiem wiedzieć, że byłem przez Hrabiego użyty do poszukiwania śladów naszej straty, które, jeśli się znalazły, chociaż do niczego nie posłużyły (w czem wina nie moja) mnie to był winien, nie pochlebiając JW. Hrabia. Tenże JW. Hrabia znał mój los, życie poświęcone dla dobra ogółu, ideę dla której pracowałem; zaszczycał mnie swem zaufaniem, wspierał radami... a! o! a! I począł wzdychać, ale wtem wniesiono śniadanie, a z niem weszła flaszeczka starki. Oczy Mąkiewicza zajaśniały, postawił kij, powiesił na nim czapkę, a cicho zbliżając się do stołu, przygięty wpół, kiwając głową, drżącą rękę wyciągnął do flaszki, nalał i wychylił dwa jeden po drugim kieliszki. Jerzy stał zadumiony. — JW. Panie — odezwał się splunąwszy i zakąsiwszy chlebem z solą Mąkiewicz — niech to JW. Pana nie dziwi, że nieszczęsna losu ofia- ra, tak chciwie rzucam się ku tej zgubie rodu ludzkiego, ku tej truciznie, gorzałce. Ale potrzebuję żyć, sił mi braknie, a przytem, przez poświęcenie dla dobra ogółu, czystość zamiarów i nieskazitelność charakteru... Plótł już bez związku, ale jako komentarz porwał buteleczkę, kieliszek nalał i wypił raz trzeci. Jerzy zmarszczony odszedł parę kroków. — Pozwól JW. Pan nim tajemnicę moją. mu objawię, z którą, tu przybyłem, trochę się pokrzepić: siły utraciłem... — Ale cóż pana fu sprowadza — zapytał zniecierpliwiony Juraś. — Najprzód, drogi i nieoceniony panie, pragnienie widzenia i oglądania go... Chciał pocałować w ramię Jerzego, ale ten się cofnął. — Potem ogromnie wielka tajemnica, której nie mogę inaczej objawić jak podjadłszy. Umysł mój skołatany nieszczęściami publicznemi, dotknięty tylu klęskami osobistemi, tylko pod gorącym naciskiem tej nieprzyja- ciołki rodu ludzkiego, kotłówki, ożywia się cokolwiek. Jerzy milcząc patrzał na opoja, który przecie nabrawszy wstydu, otarł usta i zbliżył się do niego tajemniczo. — Nikt tu nas nie posłyszy? — spytał. — Nikt, — A! bo świat pełen jest nieprzyjaciół, zasadzek i szpiegostwa: pewien pan jesteś? — Zupełnie. — Gardło bowiem ryzykuję — rzekł z czkawką. Mąkiewicz — a wrogi, które się na mnie nasiadły... ale to mniejsza: rzecz idzie o J W. Pana... — O mnie? — spytał Jerzy. — Tak jest, nie dosyć, że JW. Pana wyzuli z fortuny, jeszcze czyhają, na jego życie, zastawiając sidła. — Na moje życie? — śmiejąc się zawołał młody chłopiec — na moje? — Otóż to niewinność lat młodzieńczych, która w bezeceństwo i złość ludzką, nie wierzy! Ale przekonasz się JW. Pan. Odciągnął na bok Jerzego, obejrzał się, chrząknął parę razy i począł: — Najprzód, że jestem istotnym przyjacielem ś. p. ojca, pańskiego i całej rodziny, poświadczy to znany i czci najgodniejszy Paweł Siermięzki, który jest moim, mogę powiedzieć najlepszym też przyjacielem; świadczy to funt tabaki, który od niego dostałem w prezencie. Ale djabelnie mocna! — dodał. Otóż o co idzie? — O wielką jakąś tajemnicę. — Los, a mogę powiedzieć Bóg mi ja odkrył umyślnie, aby ocalić dni wasze! — rzekł w uniesieniu, które wódka powiększyła, Mąkiewicz — za co spodziewam się przynajmniej zwrotu kosztów na furmankę i małej indemnizacyi, bo wiem, że JW. Panu dziś może być trudno, ale choćby na świstku i cokolwiek gotówki. — Ale mówże pan o co chodzi... Niecierpliwość zupełnie ojcowska! Takim on był w kwiecie wieku i sił, gdym miał szczęście dłoń jego ściskać póki jeszcze byłem urzędnikiem, o czem nie wiem czy wspomniałem. Ale o tem później obszerniej, gdy zjem obiad. Więc tak było JW. Panie. W Pińsku, gdzie zwykle przemieszkuje, nie mając stałej rezydencyi i przebywając u przyjaciół moich, oddawna już przesiaduje niejaka panna lzabella Morosz, osoba pełna tajemniczości, nieużyta dla ludzi dotkniętych przez los i bardzo podejrzana. Jedni mówią że robi bankocetle, drudzy, że pożycza na lichwę, inni, że coś zna: w co ja nie wierzę, bo to głupstwo, tandem kto ona? co? tego? jak? nikt nie wie. Przy niej tuli się niejaki Żereba prawnik, zausznik, z którym ja razem służyłem w sądzie, ale dziś mnie znać nie chce z powodu łapciów, a ja jego też: bierz go diabli! mniejsza o to... Ten Żereba machinuje różne sprawy z Jejmością, to rzecz pewna. Trzeba tedy takiego wypadku... Żereba stoi w oficynie domu p. Izabelli, drewnianej, a tuż przez ścianę tylko mieszka jeden mój przyjaciel, trudniący się oberżą, u którego ja czasem nocuję. Najmuje on lokal od panny Morosz, i drzwi tylko lekkie przedzielają, tę izbę, w której mi daje schronienie na tapczanie, od tej w której pan Żereba ma swoją kancelaryą. Nie żebym miał występną jakąś ciekawość, ale znużony we dnie pracą około dobra publicznego, położyłem się spocząć, i dobrze było późno, gdy mnie dwa glosy przebudziły. Wstaję tedy z mojego barłogu i słyszę, o bogi! rozmowę... Chciałem zrazu krzyknąć lub zakasłać, aby przestrzedz iż tam ktoś jest, ale mi w gardle zaschło, co jest moją chroniczną chorobą, że się z tego nie mogę wyleczyć. Otóż gadają, chcę krzyknąć: nie mogę, radbym uszy pozatykać, nie wiem sam czemu nie czynię tego... instynkt zbawczy, słucham: imię JW. Pana wpada mimowolnie w ucho. Imię to drogie, na dnie duszy zachowane, obudzą pieczołowitość moję, przykładam ucho i twarz do otworu klucza i słyszę wyraźnie jak ta pani odzywa się do Żereby: — Chciałabym go koniecznie sprowadzić do Pińska. — Ale jakimże sposobem? — oponuje tamten. — Najprostszym w świecie — mówi znowu pierwsza — pojechać i powiedzieć mu, że jeden z przyjaciół ojca jego, prosi i pragnie go widzieć. — Ale z jakichże pobudek — odzywa się Żereba. — Dla ważnej sprawy. Potem znowu o JW. Hrabi była mowa, o jego ojcu: straciłem wątek, ale struchlałem... Spisek na życie nie chybi! Że zaś zawsze jestem i byłem skłonny do poświęcenia się dla ludzkości, a ku rodzinie JW. Pana czułem obowiązki, siadłem na furę i stawię się tu z przestrogą. Jerzy począł się śmiać. — Mój p. Mąkiewicz — rzekł — nie trzeba ci było sobie tej pracy zadawać... Panna Izabella znała mnie dzieckiem, pomagała mi gdym był jeszcze w szkołach, cóż naturalniejszego nad to, że chce mnie widzieć, poradzić. — JW. Panie!! — krzyknął przestraszony Mąkiewicz, bojąc się, by jego zachód nie był daremny — strzeż się JW. Pan tego zgubnego mniemania. Pozory częstokroć mylą, ostrożność jest obowiązkiem wszelkiego sparzonego człowieka, który jak ja nie chce w łapciach chodzić. Gdybym nie ufał ludziom zbytecznie i nie poświęcał się dla nich, nie przyszedł- bym do tego stanu, w jakim mnie prawość charakteru, a po części nagniotki postawiły... Więc gdy mowa o łapciach... Ledwie się można było pozbyć Mąkiewicza, który napojony, nakarmiony i wynagrodzony, po obiedzie, wśród którego ubawiał ich opowiadaniem swojego życia, ofiar i poświęceń, i wypił flaszkę nalewki, nareszcie odjechał. Śmiano się jeszcze z niego, gdy list z poczty odebrany, niespodzianie potwierdził to, o czem oznajmił, przynosząc Jerzemu wezwanie, aby we własnym interesie przybył cło Pińska, dla widzenia się z panną Izabellą Morosz. Jerzy nie miał tak dalece nic do czynienia i sądził, że żądającej się z nim widzieć kobiecie odmówić nie mógł; postanowił więc, mimo przerażenia Mąkiewicza i przestróg jego, pojechać na Horycę do Pińska, i zabrać razem Pawła, a resztę starych przyjaciół pożegnać. Nim odjechał jednakże, chciał się wprzódy widzieć z Hrabiną i Lolą, za którą tęsknił; chciał przez grzeczność być raz u rodziców Anety, bo ci już tak dalece upominali się o jego odwiedziny, że stary ojciec w granatowym fraku i nankinach przyjeżdżał w odwiedziny do Ottona, aby Jerzemu obietnicę jego przypomnieć. Nazajutrz zaś po tej natarczywej wizycie, Juraś namówił Ottona, który bardzo nierad wyjeżdżał z domu, i razem z nim udali się do państwa Żeligów. Hulew był jedną, z najpiękniejszych wiosek wołyńskich, od lat kilkunastu starannie zdobioną, aby na pańską rezydencyę wyglądała. Jędruś pod rozkazami Stasi, swej pani, cały się temu oddawał i poświęcał, powtarzając sobie pocichu: — Żeby było grandioso. Trzeba przyznać poczciwemu Żelidze, że chociaż nie miał głowy, na co sam chętnie się; zgadzał, choć jedno oko miał zeszpecone skałką i wąsów do pięćdziesięciu kilku lat dohodować się nie mógł, co go bardzo nieszczęśliwym czyniło, choć tak był niepozorny, że go często w przedpokoju za służącego brano; był jednak w ręka żony i córki narzędziem niepo- spolitej wartości. Jędruś spełniał wszelką, czarną robotę z poświęceniem się i zaparciem niesłychanem. Nigdy nie rozumował na swoją rękę, nie wdawał się w rozpoznawanie przyczyn i skutków, ale gdy mu dano dyspozycyą, święcie i punktualnie ją wypełniał, choćby przyszło życiem nałożyć. Przyznacie mi, że takich mężów nie trafia się wielu na świecie. Dobry, potulny, cichy, niemający w domu ani przyzwoitego pomieszczenia, ani żadnych wygódek osobistych, uważający się za subalterna przy żonie i córce, wesół zawsze, rad ze swojego położenia, rozkochany w Stasi, której rączkę smoktał z uniesieniem: byłto istotnie i bardzo użyteczny na świecie i szczęśliwy w dodatku człowiek. Głupstwo jego nawet nie raziło zbytecznie, tak je dobroć i serdeczność przyprawiała. Miłości własnej miał mało dla siebie, wiele dla Stasi; pokorę przy niej niewyczerpaną,. a córka napełniała go taką admiracyą, że w samej niemej kontemplacyi tego utworu, znajdował zupełne szczęście. Takiego mając męża i ojca, panie te były także najszczęśliw- szemi w świecie, bo wiedziały, że nad niemi czuwa poświęcenie bez granic i miłość niewyczerpana. Dwór Żeligów zdaleka, a nawet i zblizka bardzo pięknie i pańsko wyglądał: park angielski z przezroczystą wodą dwóch stawów ogromnych, dwór o piętrze zwany pałacem i "notabene z wieżą", jak często bardzo powtarzał z przyciskiem Jędruś, gdy opisywał swój majątek, gazony strzyżone i walcowane, oranżerye, ananasarnie, szwajcarska chatka u bramy, aleje żwirem wysypane: razem stanowiły - jakby piękną litografią. Nad utrzymaniem tego wszystkiego czuwał troskliwy Jędruś wstający o piątej rano, i pracujący do znoju wszędzie gdzie było potrzeba. Samby on może władzy nie miał tak wielkiej, gdyby nie to, że zawsze powtarzał: — Pani kazała! A pani bano się i nie żartem. Przytem wszelki rozkaz pani dawał mu energią niesłychaną. Gdy czasem trafiło mu się niefortunnie mieć swoję jaką maleńką wolą, Jędruś cale inaczej brał się do jej spełnienia; prosił tyl- ko ludzi, uśmiechał się do nich i wdzięczył, zalecał się pokornie aby zrobili co chciał: ale gdy potężny rozkazem Stasi szedł na wyprawę jako jej umocowany, oho! nie można z nim było wówczas żartować. Gospodarstwo i zarząd domu nie szły źle wcale: Stasia miała dość w głowie porządku, Jędruś sił do spełnienia, a Aneta gustu i fantazyi. Nie było więc u nich tak bardzo śmiesznie, jakby się domyślać można. Wprawdzie chorowano na państwo, ale słabość ta przeszła już w stan chroniczny, nie dolegała zbytecznie, i nie raziła nadto. Od ostatniej wizyty u Pułkownikowej, matka postrzegła z przestrachem, że Anetka posmutniała bardzo, zmieniła się, i łzy nawet na oczach jej pokazywały się niekiedy; zawołała więc męża do swego pokoju i sama wykomenderowała go do Robowa. — Mój Jędrusiu — odezwała się głaszcząc go pod brodę, co było tak pewnym środkiem zrobienia z nim co chciała, że nie wątpiła iżby się w ogień rzucił — mój Jędrusiu, czy ty widzisz co się z Anetą dzieje? — Nie, ja nie widzę. — A! moje serce, bo ty nic nie widzisz, czego ja ci nie pokażę. — A, to prawda — rzekł Jędruś — to prawda... — Ona smutna, mizernieje widocznie, i bodaj czy — tu westchnęła Stasia — czy się ona tylko nie zakochała? — Otóż tobie masz — zawołał Jędruś — ale w kimże? — Ja się tylko domyślam, ale mówi o nim ciągle,.. — O kim? proszę Stasi. — Czyż ty nic nie postrzegłeś? — Ja nie postrzegam... — W Jerzym... — A, prawda! jakiż ja głupi! oczywiście, że zakochała się w Jerzym! No, cóż każesz duszko? — Ty wiesz, że jej sprzeciwiać się nie można! — Oczywiście, że jej się nie można sprzeciwiać ! — Hrabia nie był dotąd, choć obiecał: ona niespokojna. — Ale widocznie niespokojna.. — Jedź do Robowa i oddaj mu wizytę. — A jakie pójdą konie? — spytał żywo Jędruś. — Na ten raz trzeba wystąpić: weź moje i koczyk nowy, a ubierz się porządnie... — Otóż to, jak się mam ubrać? — spytał znowu mąż posłuszny, który nigdy nic nie robił bez pozwolenia. — Frak granatowy, nankiny i guziki z brylantami. — U ciebie schowane, duszko. — Ja ci je dam. I tak wybrał się do Robowa pan Jędrzej, a odwiedziny jego istotnie zmusiły Jerzego przybyć do nich nawzajem. Pannę Anetę zastali smutną, zamyśloną i trochę mizerniejszą niż ostatnią razą; oczy jej tylko większym ogniem jaśniały, ale milczącą była przeciwko zwyczajowi swojemu: poważną, prawie bojaźliwą. Jędruś, który się tego dnia gości spodziewał, bo miał szpiegów w Robowie, wszystko urządził stosownie, aby o domu dać wyobra- żenie przyzwoite; służba wdziała wice-mundury herbowne, szwajcar siedział w chatce, w ogrodzie umieciono było i uporządkowano, w salonach pachnąco i strojno; on sam wdział pełny strój nankinowy, w którym tak się lubił widzieć, że się nieustannie w lustrze przeglądał. Zdawało mu się nawet, w takim był humorze, że z lewej strony trochę mu wąsy zgęsły, co podwoiło usposobienie wesołe. — A, przecież! — rzekł do siebie przeglądając się w zwierciadle — aha! otóż skutek makassaru: będą wąsy, już nawet są! O to tylko chodzi, aby im dać czas i dopomagać do wzrostu, spacerując po słońcu... Wyperswadował mu bowiem jakiś żartowniś, że włosy jak rośliny polewania i słońca potrzebują, i Jędruś moczył wąsy kilka razy na dzień, a wygrzewał je, aż się szpetnie opalił. Ale obywatel musi przecie mieć wąsy. Salon państwa Jędrzejowstwa był dosyć oryginalny, bo cały w zieleni, kwiatach, bluszczach, festonach, z czem mu wcale było ładnie. Wprawdzie zauważył Jędruś, że to mno- żyło mnóstwo robactwa różnego, ale je zabijał pocichu, bo wiedział że córka i żona ten ogródek lubiły, więc i on musiał. U progu przyjął Jędruś w nankinach sąsiada i Jurasia uściskiem czułym, wilgotnym i serdecznym, i poprowadził do żony, która miała już ad hoc pończochę w ręku i książkę rozłożoną przed sobą: Aneta czytała także Wspaniałe bukiety na wszystkich stołach jaśniały barw tysiącem, wśród nich i na tle tej zieloności, blada Anna w czarnej sukni, wyglądała jak zachwycające marzenie. Jerzy w tym bardzo wyelegantowanym salonie uczuł się jakoś ściśnięty, nie swój: nadto mu było wytwornie. — A, jakże tu u państwa ślicznie! — odezwał się Otto na wstępie. — Prawda że ślicznie? — rozśmiał się Jędruś zacierając ręce — to wszystko żona moja i córka tak ubrały, bo ja tu nic... Jak w królewskim pałacu, a pachnie! pan czuje jak pachnie? — Czuję — rzekł z uśmiechem Otto — istotnie to raj przypomina. Juraś był zimny i pomieszany. Aneta podała mu rączkę drżącą. — A, przecieżeśmy pana zwabili do siebie — rzekła — pan doprawdy jesteś dziki. — Nie taję się z tem. — Czy to prawda — przerwała matka — że pan tak długo bawiłeś w Krymie? — I że byłeś Tatarem? — dodał Jędruś. Żona spojrzała nań ruszając ramionami, dając mu znać, że głupstwo powiedział, a on spiesznie się poprawił. — Że pan nie byłeś Tatarem... Ale widząc że i to nie do rzeczy, zamilkł kręcąc wąsa. — Żyłem istotnie czas jakiś z Tatarami... — Baraniną? — spytał Jędruś cichutko, który chciał także koniecznie do rozmowy należeć. — Nietylko w Krymie z Tatarami — dodał Otto — ale długo nad Dnieprem między ukraińskim ludem i po ukraińskich dworach i Bóg wie gdzie się włóczył, taki z niego utrapiony wędrowiec... — A! bo podróże, to rzecz tak zajmująca — odezwała się matka. — Podróże to co innego — przerwał Otto — a taka włóczęga, potrzebuje ducha i sił młodych, bp żyć tem życiem do któregośmy nie przywykli wśród niewygód... — Baraniną! — poddał znowu Jędruś, chcąc swoje wiadomości o kuchni tatarskiej zużytkować. — Jestże tam przynajmniej poezya, coby płaciła za poniesione trudy? — spytała Aneta. — Wiele! wiele! — rzekł Jerzy — ale ta poezya jest jak kryształ górny, który gdy go dobędą z ziemi jest nieprzezroczysty, bezkształtny i nie uderza prawie; dopiero gdy go kamieniarz oszlifuje i osadzi: błyszczy i świetnie się pokaże. Tak i z poezyą ludową, która w obrazie i pieśni ubrana w szaty sztuki, jest prześliczną, a w życiu potrzebuje oczów kamieniarza, bo w niej przemagają pierwiastki z któremi nam oswoić się trudno... Aneta znalazła porównanie bardzo trafnem, rozmowa się rozpadła, sama pani zbliżyła się i zagarnęła Ottona, Jędruś poszedł pilnować podania herbaty, młodzi państwo zostali z sobą i poczęli chodzić po salonie, zbliżać się do ganku nawet i zaglądać aż ku ogrodowi. Jerzy znalazł Anetę tak różną od pierwszej, tak jakoś zmienioną, że sobie z tego sprawy zdać nie mógł; wewnętrzne jakieś uczucie przeistoczyło ją zupełnie, wzrok był inny, mowa skromniejsza i mniej śmiała, wzruszenie widoczne. Ale jakże tu powtórzyć tę rozmowę dwojga młodych, która nie z samych słów się składa, w której przeważną rolę grają wejrzenia, ruchy i te tajemnicze prądy myśli, które przebiegają z serca do serca, z piersi do piersi, nie wiedzieć jakiemi drogami, nie wiedzieć siłą jaką? Urwane słówko, niedokończona myśl, poruszenie, spojrzenie, wszystko ma głębokie znaczenie i wpływ na rozwinięcie coraz śmielsze tej pajęczej tkanki, która się zowie rozmową. Powoli zaczynali się ożywiać oboje. Otto padł ofiarą wzięty na dwa ognie przez małżonków, którym znać chodziło o to, aby Anecie i Jerzemu nie przeszkadzano. Jędruś pomagał w tem Stasi z bezprzykładnym po- świeceniem, potakując echem, lub niezręcznie dopełniając jej myśli, którym dodawał niepotrzebnego akcentu. Wśród rozmowy Zatętniało przed gankiem i wszedł po chwili Max, który, jak na młodego męża, trochę zanadto lubił oddawać wizyty w sąsiedztwie, i zawsze znajdował powód jakiś, dla którego z nim żona w żaden żywy sposób jechać nie mogła. — A cóż to za szczęście! — zawołał w progu — wszak tu i Ottona i Jerzego znajduję, i pierwszy podobno mogę mu powinszować! — Powinszować! — spytał Otto — czego? — A wygrania procesu! Jerzy zbliżył się zaczerwieniony, wszyscy otoczyli przybyłego. — Ja żadnego procesu nie mam! — przerwał Jerzy. — Ale jakże? o testament! — Jam żadnego kroku nie robił. — Ja tego nie wiem, ale to rzecz najpewniejsza, że testament został obalony, i że fortuna powraca ci nazad, czego z serca winszu- ję. Zdaje mi się, że pewnie sztafetę zastaniesz w Robowie. Jerzy zarumieniony cały, smutnie ręce załamał. — Co to panu? — spytał Jędruś — może wody z cukrem? — To niepojęte losu prześladowanie! — zawołał gorąco młody człowiek. Ja przeciwko woli mojego ojca! ja w procesie o testament? Ale to potwarz! kabała jakaś! intryga! nie wiem... Nie szedłem wcale przeciwko testamentowi i nie pójdę. — A więc jakże się to stać mogło? — spytał Max — my wiemy że u nas między możnym a ubogim, gdzie chodzi o miliony, gdyby sto razy biedny miał słuszność, sam bez starania przecie nie wygra. — Ale ja czcią moją i wszystkiem najświętszem się świadczę — zawołał Jerzy — żem o to starać się nie myślał, nie żądał tego i nie przyjmę. Wszyscy zamilkli widząc to jego oburzenie. — Zaprawdę może pierwszy raz jak świat światem, ktoś własnego majątku się wyprze i odrzuci co mu samo w ręce idzie! — rzekł Max śmiejąc się. — Oburza mnie i gniewa ta jakaś opieka nademną — przerwał Jerzy — jątrzy mnie, że mogę być posądzonym; pozwolicie państwo że ich pożegnam, bo chwili pod tem podejrzeniem zostawać nie chcę: muszę jechać. — Gdzie? dokąd? — spytał Otto. — Sam nie wiem: do Hrabiego, do stryjenki, muszę coś począć. Jak się ludziom i im wydam!! Mówiłem, protestowałem, dziś pozory przeciwko mnie świadczą, czynią mnie fałszywym i kłamcą: to nie do zniesienia! Zdrajcą, i wykrętaczem być nie chcę. ... I twarz jego oblana wstydem i gniewem, wypromieniała powagą, a Aneta patrząc nań, uczuła się nim dumną; tylko Stasia i Jędruś dziwnie poglądali po sobie, nie wiedząc co mówić i czekając rozkazu córki. Oboje co do milionów mieli przekonanie gruntowne, że się ich nigdy odrzucać nie godzi. — Głupstwo robi — rzekł pocichu próbując Jędruś. — Cicho! cicho! — Ale ja to mówię cicho — dodał gospodarz — to chyba waryat! Aneta dzieliła oburzenie Jurasia i odezwała się za nim, rodzice więc zamilkli zaraz, ale po smutnieli widocznie. — Już na to widać nie ma rady! my jego nie przekonamy! — rzekł Jędruś — ale to ta młodzież, pstro w głowie. A w duchu pomyślał: — Miałaż Anetka kogo wybrać, dziwak jakiś i hołysz, który sobie upodobał w goliznie; piękny mi bohater! Jerzy niecierpliwy już się wybierał, chciał porzucić wszystkich, ledwie go wstrzymano na herbatę, którą, zaraz podawać poczęto. Chodziło wielce Stasi nie tak o to, aby wypił i zjadł Jerzy, jak raczej żeby mu pokazała srebra i porcelanę, żeby je choć zobaczył. Gospodarz pobiegł żywo aby przyśpieszyć podanie, i służący wnieśli na tacach paradnych wspaniałe przybory. Połowa ich do niczego nie służyła i nic w sobie nie zawierała, figurując tylko jak komparsy w teatrze. Dwa ogromne imbryki z fajerkami, srebrny samowar, dobra liczba różnych przystawek, taką, tu grały role, jak wojsko i lud na scenie w głębi. Wstrzymano gwałtem prawie wyrywającego się Jurasia; Aneta zbliżyła się do niego słowem i ręką pociągając go do ganku. — Panie Jerzy — odezwała się półgłosem — ja będę o pana niespokojna... Czy dobrze pan robisz, że się burzysz i opierasz temu, co dla pana los przeznaczył, co ludzie mu dobrowolnie oddają? — wszak to tylko dziwactwo? — Dziwactwo! możeszże pani tak nazwać tę czynność? — Słuchaj pan — rzekła — nie sądź żem chciwa, nie myśl, że nadto cenię majątek, ale i ja żyłam trochę, wiem że i on coś także znaczy, że on też jest tą swobodą o której marzysz; że daje, jeśli nie skrzydła, bo te same rosną; to siłę i niezależność wielką. — A ubóstwo daje widzenie prawdy: ono tylko jedno! — odparł Jerzy. — Przecież to spadek po ojcu. — Nie, wola jego dla mnie jest święta, ja nie mam nic, nie chce nic po nim, kiedy mi sam nic nie zostawił. Aneta uśmiechnęła się podając mu rękę. — Doprawdy to trochę śmiesznie, że ja się panem opiekuję, tak mało go znając: nie miej mi pan tego za złe. — Nie wcale, ale jeśli mnie pani bierzesz w opiekę, wiedzże co mnie oburza i doprowadza do rozpaczy. Oto głośno i otwarcie powiedziałem, że nie chcę tego majątku, a los, a ludzie, nie wiem, kto, narzucają mi go, posądzony jestem o fałsz! o pokątne staranie! o zdradę! Nie ma na świecie majątku, coby to opłacił! — Tak, masz pan słuszność, ale to wyjaśnić się musi. — Plama posądzenia zostanie! to okropnie! — Więc któż weźmie te miliony? — spytała. Aneta. — Kto zechce? nie wiem? ale nie ja! — Zapewne siostra. — Siostra, stryj, hrabina, ubodzy: wszystko mi jedno. — A! dziwactwo! dziwactwo! — rozśmiała się Aneta, — ale śliczne, ale niewidziane, bo któż jest coby odmówił takiej fortuny, choćby zmieszanej z trochą, błota? I ścisnęła mu rękę. — Panie Jerzy, bądź takim jakim jesteś — dodała z zapałem kobiecym — zostań sobą, zachowaj tę szlachetność i prostotę; patrząc na ciebie wierzy się w ludzi i uszlachetnia. Daruj tych słów kilka, pan pokazałeś mi drogę, teraz i ja widzę jaśniej: być ubogim, ale czystym. — Tak pani, — czystym lub nie żyć! — zawołał Jerzy z zapałem. W kilka chwil potem Jerzy już był na drodze do Zarubiniec ale wieczór był późny; gdy tam przybył, spali już wszyscy, musiał więc zanocować w karczmie i rzuciwszy sobie garść słomy pod głowę, usnął spokojnie jak zawsze, marząc o Anecie i Loli. Gdy się obudził, ranek już był dobry i godzina, w której w pałacu stawić się godziło; naprędce więc ogarnąwszy się tylko, poszedł ku dworowi. Zdala już postrzegł Malczaka, który w kaftaniku stojąc przy drzwiach, z krzywą gębą, fajeczkę palił, a poznawszy go widać, znikł zaraz jak kamfora, pozostawiwszy sługusa jakiegoś na swojem miejscu. — Chcę się widzieć z hrabią — rzekł Jerzy, — dajcie mu znać. — A to ja nie wiem, trzeba będzie chyba przez Malczaka dać znać. — Mów komu chcesz. Jerzy wszedł do salonu. Pusto tu było i puściej niż kiedy mieszkała hrabina; choć na dole rzadko przebywała, schodziła jednak czasami, ślad jakiś przejścia zostawując po sobie: kwiatek, książkę, robótkę. Teraz w salonie pył szary okrywał wszystko, okna były pozamykane, powietrze duszne. Juraś przypomniał sobie ów koncert w tej samej sali, wieczór pamiętny w jego życiu, wejrzenie pierwsze na Lolę, wzrok ojca, i wiele a wiele rzeczy, które się z tej chwili wysnuły. Spokojny usiadł i dumał, i nie wiedzieć dlaczego wracało mu ciągle na myśl wrażenie jakiego doznał, gdy oczy jego spotkały spojrzenie tej, o której wówczas nie wiedział, że była jego siostrą; szukał śladów w sercu uczucia, które go przejęło, walczył z myślą, która mu piękną Lolę inaczej niż chciał przedstawiała.... i zapomniał o reszcie wypadków. Już wczorajsze zbliżenie się do Anety, jej rozmowa, wywołane nią uczucie jakieś, zatarły się jedną nocą. snów spokojnych, a Lola stała przed jego oczyma tak żywa, tak przytomna, jakby ją dziś widział dopiero... Tęskniej wydały mu się Zarubińce bez niej. — Siostra!! nie wiem, czy takiem być może przywiązanie brata — mówił do siebie — czy to szał jakiś dziwny? Tamta jest mi obojętną, zaledwie od niej odjadę; tej obraz nie opuszcza mnie na chwilę... I wszedł w targi z sercem, w rozbiory uczucia, a zadumał się głęboko, gdy służący przerwał mu pogrążenie to, wołając nad uchem: — Pan hrabia prosi. — Gdzież jest? — U siebie. Jerzy poszedł prędko, pilno mu było. Hrabia czekał nań sparty o stół, z zaciętemi ustami, ale gniewny. Skłonili się sobie zdaleka. — A więc nareszcie przychodzisz pan po to, co ci się wydrzeć mi udało, — rzekł Rajmund — podstępem, zdradą, fałszem, bo tak jest! tak jest! Zaklinałeś się Wpan, że nie chcesz majątku, a knułeś i odbierasz mi go. — Panie Hrabio, — rzekł Juraś — przyszedłem tu tylko po to, aby ci powtórzyć, że tego majątku nie chcę, że o tem wczoraj się dopiero dowiedziałem, że nie rozumiem o co mnie posądzasz.... — Przecież ci go oddają! ten majątek? Któż starał się o to?. — Ja nie wiem. — Wpan nie wiesz!! — Ale to wiem, panie Hrabio, że dziś, zaraz gotów jestem napisać przyjęcie testamentu, zgodzenie się na to abyś sobie wszystko zabrał. — Jakto? — spytał Hrabia. — Najprostsza rzecz w świecie, każ posłać po adwokata, po księgi, napisać co potrzeba: podpiszę. Nieprawdaż, iż to dostatecznie przekona, żem mówił prawdę? — Cóż chcesz za to? — spytał Hrabia z niedowierzającym uśmiechem, nie mogąc pojąc Jerzego i przypuścić, by był tak dziwnie beziteresownym. — Co chcę? tylko abyś mnie Wpan nie posądzał! — odparł Jerzy — i dał mi pokój. Stryj nie wiedział co począć, zagryzł wargi. Jerzy dobył srebrnego zegarka, spojrzał nań powoli. — Jest godzina dziesiąta, — rzekł — jadę do Robowa, czekam tam do jutra, byście mi znać dali. Możecie zresztą, przysłać adwokata, papiery, podpiszę co zechcecie. — To bardzo pięknie, — odezwał się nareszcie Hrabia. — No, ale kiedy tak... jeżeli już... szanujesz wolę ojca, no! to przecież przyjmiesz coś od stryja. Jerzy spojrzał nań z uśmiechem. — Wszakże dziś mam wszystko, nieprawdaż? Gdybym chciał, oddałbym wam część tylko, a sobie baz daru drugą zostawił. Mogę mieć co sam wybiorę, wszystko. Za cóżbym znowu pozwalał sobie robić łaskę, gdy jej nie potrzebuję? Ruszył ramionami, skłonił się i wyszedł, a Hrabia pozostał osłupiały. W drugim pokoju stał za drzwiami Malczak, który się zaraz wsunął pocichu. — Posłać po sędziego — zawołał Hrabia, — prędko dwóch ludzi, konie rozstawić: w minutę, natychmiast! żywo! Malczak stał i patrzał. — Nie do wiary! on mi wszystkiego odstępuje. — Bo to taki jak ja panu mówiłem, głupi chłopiec — rzekł Malczak. — Sam nie wiem! niepojęte rzeczy się dzieją! co począć! muszę się poradzić. — Czego się tu radzić? najprzód brać, a potem się radzić. — Ale ludzie! co powiedzą, ludzie! — Niech co chcą gadają... — Tak, jednakże, to źle być może, i Hrabina! - szeptał zamyślony Rajmund. Dziwna rzecz, Hrabia który w czasie długiego pożycia z żoną, żadnej dla niej nie okazywał czułości, który często bardzo długo się z nią nie widywał a nie tęsknił za nią, niecierpliwiąc się jej dobrocią, zżymając na dowody czułości; teraz gdy ona uszła mu sama, gdy dom stanął pustką, często chwytał się na jakiejś tęsknocie, na pragnieniu widzenia jej i córki, czuł potrzebę rodziny, jakąś o nią obawę, jakiś w sercu niepokój. Dodajmy, że drażliwy na głosy i opinią ludzką" bał się gadania, tłumaczeń, lękał się być odepchniętym, a wiedział że zazdrość i niechęć różnie wykładać mogą całą tę historyą małżeńską. Kilka razy już sam wybierał się do żony, i w chwili wyjazdu pycha go tylko wstrzymała; teraz przyszło mu na myśl, że to wyrzeczenie się Jurasia może ich na wieki poróżnić. Ale z drugiej strony czuł, że majątek tak znaczny postawi go na nogi, może dogodzić wszystkim jego marzeniom, że jednocząc w ręku całą fortunę imienia, świetny los córce zapewni. Malczak widział tę walkę na twarzy jego i śmiał się w duchu, bo dla tego bydlęcia nie było wątpliwości i wahania, gdy szło o zabranie grosza. Jerzy tymczasem lipową ulicą poszedł ku Robowu powoli, przybył, siadł do fortepianu i począł najspokojniej grać z nut rozłożonych dawniej, a marzenia uniosły go w świat inny. daleko, tak daleko, że po za nim znikło wszystko, prócz Loli. Twarzyczka jej okolona włosy jasnemi, jak te aniołki dwuskrzydłe na obrazach, co tylko główkę mają i parę piórek do lotu, ciągle po nad nim się unosiła. Chciał zaraz pojechać do niej, tak tęsknij za nią, ale musiał, zobowiązawszy się, czekać dwadzieścia cztery godzin na prawników i spełnić dane Hrabiemu słowo. Szczęściem nadszedł Otto, i dzień szybko na muzyce upłynął niepostrzeżony. Wieczorem przyjechali gryzipiórkowie z papierami, z wejrzeniem osobliwszą zaostrzonem ciekawością, jakby chcieli przypatrzeć się raz pierwszy w życiu spotkanemu fenomenowi, oddającemu miliony dla dzikiej jakiejś delikatności. Sposób w jaki zapatrywali się na Jurasia, godzien był zaprawdę postrzeżeń: nie wiem czy bracia Siamscy lub Albinos większąby się im wydawał osobliwością. Jerzy nie wdając się wcale w rozmowę, popodpisywał wszystko, a że ta ceremonia przerwała im trio Mendelsohn'a, które grali przed chwilą., rzuciwszy pióro, szczerze i bez przesady zaproponował, aby wrócić zaraz do muzyki. Panowie ci siadali śmiejąc się na bryczkę, gdy fortepian brzmiał już na nowo rozpoczętem allegro. — Słuchaj- rzekł Otto — gdy skończyli trio jedne i spróbowali drugiego — stało się, ale żeś głupstwo zrobił, to pewna. — Jakto? i ty to mówisz? — Ale-no posłuchaj: najprzód wszyscy jesteśmy tego przekonania, że ojciec nie chciał cię wydziedziczyć... — Jednakże na to ja żadnego dowodu nie mam, a na przeciwną wolę jego jest dowód... — Teraz drugie — rzekł Otto. — Pieniądz i majątek to siła; gdybyś miał miecz, a w chwili niebezpieczeństwa oddał go w ręce temu, który go użyć nie umie? Pomyśl tylko ilu to szczęśliwych mógłbyś uczynić, iluby ci błogosławiło, ile tybyś zrobić mógł dobrego? — Tak, a jeszcze więcej gdybym miał skarby jakiegoś Monte-Christo. Ale cóż z tego marzenia, jeśli to nie jest mojem! — Któż wie? prawo wyrzeka i powiedziało za tobą. — Sumienie ma także swe prawa i osądziło inaczej. Niech żyją swoboda! sukmanka! praca! cichy dworek i życie ubogie! Jam nie stworzony na pana: co się stało to się stało! Po długiej wieczornej rozmowie, nazajutrz rano Jerzy niespokojny popędził do stryjenki, marząc coraz goręcej w drodze o Loli, o spotkaniu z nią, o tem jak go powita, co będą mówić i jak rozkoszny dzień z sobą przepędzą. Niecierpliwił się nawet, że konie szły powoli,. a im bliżej był, tem mu się zdały wlec nudniej. Nim bryczka stanęła, wyskoczył i już był w ganku, a rzucając okiem niespokojnem wkoło, postrzegł koczyk wytworny oznajmujący mu, że zastał gości. Gość nie w porę gorzej Tatara, mawiali starzy; Juraś to sobie powtórzył pocichu. Potrzeba mu było samej stryjenki i Loli, poufałej z niemi rozmowy, uspokajającej, serdecznej, a tu... Zatrzymał się nieco w ganku, tak mu. się przykro jakoś zrobiło, ale trzebaż było wejść nareszcie. W małym saloniku, który skromnie ale ładnie urządzony był staraniem Loli, a wedle opowiadań matki, miał jej nieco przypominać dawne czasy, siedziała na kanapie milcząca Hrabina, obok roztargniona Lola, a na krześle wyprostowany, nadzwyczaj wytwornie ubrany, bardzo piękny mężczyzna, jakby wprost z paryzkich przeniesiony tu bulwarów. To zjawisko, zwłaszcza w okolicach Warszawy, nie jest tak bardzo rzadkiem; jednakże egzemplarz ten odznaczał się pięknością i wart był opisania przez professora Wagę. Ten piękny okaz rodzaju owadu, który nam zjada nie jeden listek zielony, niejedną zabrzydza grzędę, niejeden posiew marnuje, zdałby się do gabinetu entomologicznego. Emil Bączyński, o ile po świecie dowiedzieć się było można, wcale nie należał do tych liszek z których się wylęgają motyle salonowe. Ojciec jego apteros (bezskrzydły) prosty ziemianin, sługiwał po panach, był rządzcą, potem dzierżawcą, handlował wołami i tem stworzeniem, które nie wiem dlaczego niegrzecznie jest mianować po imieniu, chyba dlatego może, żeby się kto nie poczuł do pokrewieństwa. Jak z tego, tak prostego człowieka, wyszedł taki wykwintny młodzieniec, trudno pojąć; stało się wszakże, że stary Bączyński starając się, jak to nieraz bywa, zrobić z syna coś lepszego od siebie, dając mu wychowanie bardzo świetne, niespodzianie uczynił zeń jakby nie swojego syna i istotę, która do skromnej kolebki z jakiej wyszła, nie bardzo się miała ochotę przyznawać. Emilek był tak dystyngowany, tak ślicznie mówił po francuzku, tańcował tak pięknie, jeździł konno tak śmiało, miał upodobanie tak arystokratyczne i stosunki również od młodości tak pańskie, iż mu już nie wypadało czem innem zostać tylko paniczem. Była w tem maleńka trudność, gdyż ojca jego, poczciwego Bączyńskiego, znali wszyscy i o pochodzeniu jego skromnem dobrze naokół wiedziano; ale kiedy komu Pan Bóg da twarzyczkę i głosik, obyczaj i manierę pańską, a fortunę przytem, reszty się już jakoś dorobi. I tu się tak stało: szperając w papierach, gdyż bardzo lubił genealogie, Bączyński niespodzianie odkrył, że rodzina jego należała do najstarszych w kraju, a nieszczęściem tylko, które i szlachtę spotyka, tak podupadła, że ojciec jego sługiwać musiał. Okazało się jawnie jak na dłoni, że Bączyńscy z Bączyna na Kurzej Woli i Stawiszynie, herbu Leliwa (nawet) byli w Rzeczypospolitej bardzo zasłużeni, że jeden Bączyński za Zygmunta Augusta był podkomorzym królewskim, że inny za Batorego rotmistrzował pod Pskowem, że za Zygmunta III, o mało, inny znów nie został kasztelanem, a potem, a potem — jakaś fatalność zaczęła ciążyć na rodzinie. Mówiono pocichu, że była waśń między braćmi, że ktoś kogoś w pojedynku ranił, że niebłogosławieństwo Boże spadło na nich do dziesiątego pokolenia... Z papierów też okazały się świetne koligacye z Sobieskiemi, Leszczyńskiemi, Opalińskiemi i z całą przez nich Polską: — pańską i szlachecką. A że, gdy kto szpera dobrze, zawsze się czegoś dobadać musi, w ostatku Emil Bączyński miał wielkie podejrzenie, że jeden z cesarzów Habsburgów, w poselstwie wysłanemu do Wiednia dla traktatów o Maxymiliana, Albertowi z Bączyna Bączyńskiemu nadał hrabiostwo; które tylko lapsu temporis i dla ówczesnej równości szlacheckiej, zaniedbane zostało. Miał więc prawo w skutek silnego prawdopodobieństwa pan Emil, kazać wyryć na swej pieczątce koronę hrabiowską, a choć tylko lokaj z początku nazywał go Hrabią, choć drudzy nieprzyzwoicie się śmieli z tego: koniec końcem był już silny prejudykat do hrabiowstwa; a z takich pogłosek, jak z potwarzy, zawsze coś zostaje. Jeszcze jedno lub dwa pokolenia, a miało się to utrzeć i przejść do rzędu faktów spełnionych, a zatem nieodwołalnych. Wprawdzie, w towarzystwach arystokratycznych, wspomnienie o tym tytule wzbudzało uśmieszki na pięknych usteczkach hrabiów i hrabiątek; ruszano ramionami, ale Emila przyjmowano wszędzie i nie szkodziło mu to wcale, owszem... Dowiedziona rzecz, że kto ma odwagę przenosić jakiś czas taką śmiesznostkę na plecach, nagradza mu się ten stoicyzm potem poważeniem powszechnem. Trzeba cierpieć, by być pięknym, powiada francuzkie przysłowie. Emil zresztą był śliczny, dobrze wychowany, i wydelikacony bardzo, ażeby ta jego dystynkcya zatarła pamięć ojcowskiej prostoty: uchodził w ogóle za tr?s comme il faut. Nadewszystko go zalecało, że nie chorował na żadne młode szały, regularny był, chłodny, oszczędny, dobrego towarzystwa, i tak w sobie życie zasznurował, zakopertował, zapiał, że mu ni okiem, ni usty, ni miną, nigdy nie wyszło na wierzch. Umiarkowany, niezmiernie przyzwoity, strzegący się wzruszeń i hałasów, mówił cicho, stąpał powoli i ostrożnie, uśmiechał się półgębkiem, a spytany o zdanie objawiał je w ten sposób, aby ani czarnego nie potępić, ani białego nie wynieść, ani się bezpowrotnie nie zapuścić w stronę, z którejby powrócić było trudno. Entuzyazmu obawiał się jak rzeczy parzącej, na żarty i sarkazmy uśmiechał się, ale do ich preparowania nie należał; był letni, wilgotny: strzegł się być zimnym, nie chciał gorącym, ani mokrym, ani suchym. Wszystkiemu to temu razem zbiorowisku przymiotów winien był przyznanie tytułu dystyngowanego. Dodajmy, że towarzy- stwo sobie dobierał tylko dobre, takie, które się zwało śmietanką, choćby owa śmietanka w kwaśny i gęsty zwarzyła się kożuszek; stosunki jego były wyłącznie arystokratyczne, domy, do których klamek się dobijał, pańskie, gusta i zajęcia wspaniałe. Byli ludzie co znajdowali, że Emil przypominał porcelanowego Chińczyka, który tylko w jednę stronę głową kiwa i oczyma rusza, a siedzi zawsze na jednem miejscu i nic się od niego dowiedzieć nie można, prócz, że jest mandarynem:, ale złość ludzka jest potężna, a zazdrość jeszcze większa. Gdy Jerzy wszedł, towarzystwo już miało minę doskonale znudzoną: Lola siedziała wyprostowana obrywając listki z róży, matka miała oczy wlepione w posadzkę, Emil trzymał kapelusz na kolanach, a głowę prosto, ażeby krochmalnych kołnierzyków nie wbić sobie w gardło, i nie wiem już o czem mówiono. Lola postrzegłszy Jerzego, zerwała się, zarumieniła: Hrabina uśmiechnęła. Emil niespokojny na widok jego powstał, ale rzuciwszy tylko okiem na tę postać energiczną, sil- ną i wcale niedystyngowaną, a w stroju nadto prostym, z wyrazem nieprzyzwoitej na czole i ustach szczeroty, usiadł zmieszany, nie sadząc żeby to było warte uwagi. Przywitano się serdecznie. — Synowiec nasz, — zaprezentowała Hrabina, — pan Jerzy Góra. Pan Emil Bączyński... Obu nie dodano hrabiostwa. Panowie skłonili się sobie grzecznie zdaleka. — Bardzo miło mi. — Bardzo mi przyjemnie. Jeszcze raz skłonili się i usiedli. Jerzy uczuł jakby go kto zimną, oblał wodą, a Emil nieco ku niemu zawróciwszy głowę, sztywnie i ostrożnie zapięty, oczekiwać się zdawał rozmowy. Charaktery oba, jak dwa sprzeczne pierwiastki, odrazu odtrąciły się: poczuli, że się z sobą nie zgodzą. Emilowi Jerzy wydał się karykaturą, Jerzemu Emil obrazkiem z dziennika mód; nie mogli trzech słów przemówić do siebie. Hrabina siedziała skłopotana, Lola z uśmiechem porozumienia coraz spoglądała na kuzynka. — Jakież śliczne mamy lato! — Co za pora przyjemna! — Ale dziś gorąco ogromnie. Te i tym podobne preludya zwiastowały rozmowę nie obfitą, w myśli; pan Emil jakoś przecie skorzystał z niej, by się dostać do Paryża, południowej Francyi i Włoch, o których mówił często głoskiem pieszczotliwym, wyuczonym, delikatnym, cichym, napół po francuzku. Zaczął więc przebąkiwać coś o swych peregrynacyach. Niedaleko i to zaprowadzić ich mogło. Jerzy wszakże zajechał też do Krymu, bo go Hrabina tam sama popchnęła; potem mówiono o owocach, ale jak gorącego kruszcu do zimnej sztaby przylutować nie można, tak tych dwóch charakterów chwilowo nawet zlepić nie było podobna. Emil przykrego doznał uczucia, jak to później wyznał przed przyjaciołmi, nie w swoim był świecie, il se sentit dépaysé. Lola spoglądając na obu, nie chciałbym ręczyć, że porównywała tę parawanową litografią z żywą istotą w czarnej sukmanie, na któ- rej czole, w oczach, ustach, drgało czucie i życie płynęło. Emil siedział uparcie, choć się nudził. Jedyną jego wadą towarzyską było to właśnie, qu'il ne savait pas s'en aller, jak mówiła jedna pani, stosując do niego, stworzoną dla kogo innego, dowcipną charakterystykę. Była to resztka nieśmiałości odziedziczonej po p. Izydorze Bączyńskim ojcu. Wejść i wyjść z salonu było mu trudno, może wrodzona skromność i uczucie to, że nań zwracały się oczy ciekawe, odbierały mu potrzebną odwagę. Powiedzmy nawiasem przytem, że wchodzić i wychodzić rzadko też kto umie. Jedni wpadają z hałasem, drudzy wchodzą zmieszani trącając o wszystkie krzesła, nie widząc nikogo; ci grzeszą przesadą śmiałości, inni exageracyą pokory, a zawsze ta nieszczęsna miłość własna którymś końcem wyjść im musi, Emil siedział i siedział, zostawić go z Hrabiną, było nielitościwie skazać ją na męczarnie, dać mu na pastwę żywą Lolę, równie wielkiem okrucieństwem; męczyli się więc wszyscy razem do herbaty, po której nareszcie gość przywdział paliowe rękawiczki Jouvain'a i pożegnawszy ceremonialnie towarzystwo, uznał słusznem odjechać. Jerzy teraz dopiero odżył, na nowo się przywitał z Hrabiną, i Lolę, i począł opowiadać im swoje przygody. Marya wiedziała już że testament został obalony i to ją, czyniło weselszą, ale Jerzy pospieszył z oznajmieniem, że się formalnie zrzekł spadku. — I mąż mój przyjął to! — zawołała rzucając się na kanapę Hrabina. — Musiał. — Ale cóżeś ty zrobił! — Com był powinien, stryjenko: nie mówmy o tem. Lola spuściła oczy. — Mógłżem inaczej? — A! całą moję zniszczyłeś nadzieję? — zawołała Hrabina, — nie wrócimy teraz do Zarubiniec. Wymówiła się z tem mimowolnie, ale prędko zamknęła usta i zamilkła; chwilę długą ci- sza panowała w salonie, nikt i przerywać jej nie śmiał, Lola nawet gryząc różę w ustach, odezwać się nie umiała. — Doprawdy, — dodał Jerzy, — nie rozumiem com zrobił tak złego; inaczej postąpić było mi niepodobna; gniewać się nie możecie, że wam oddałem... — To, czego my właśnie nie chcemy, — przerwała Marya, — na co nam to? ażeby kupić sobie zgryzoty, a Loli sprowadzić takich jak dzisiejszy konkurentów! — A, prawda — uśmiechnęło się dziewczę, — wszystkiemu Jerzy winien. A tak nas ten pan znudził!! — Tylko co nie widać drugiego i trzeciego, — rzekł Jerzy wesoło, — ale pociesz się siostrzyczko, możesz ich poodprawiać. — A nudy! a przykrość! Wiem, że ich nie przyjmę, ale się naziewam i naniecierpliwię z niemi... Jerzy się śmiał, nadrabiał miną i humorem, bo smutek Hrabinej ciężył mu na duszy. — Jerzy mój, — rzekła stryjenka, — to już przechodzi delikatność, to po prostu dziwa- ctwo nie do darowania. Znałeś i znasz słabość Hrabiego, na cóż ci było korzystać z niej , aby mnie dotknąć boleśnie? — Stryjenko kochana, — odparł Jerzy, — ależ tu nie o fantazyą chodziło: o powinność, o przekonanie, a uczciwy: człowiek nigdy go nie poświęca. Zamilkli znowu, a Lola widząc matkę zamyśloną i prawie rozpłakaną, kiwnęła na Jerzego aby ją samą zostawić i sama wyszła na ganek. — Mama każdy smutek wypłakać potrzebuje, — odezwała się pocichu, — siedźmy tu. Nieprawdaż, że u nas ładnie, choć ubogo? — Prawda: cicho, spokojnie i ślicznie. — Ale tobie czy się to wyda ładnem, po tych dworach i paniach, u których bywasz? — dodała. — Ja? — O! ja wiem wszystko! Byłeś u Anety — Już wiesz o tem? — To mnie zajmuje, 'to mnie prawie niepokoi: cały świat o tem gada. — O czem? — Mówią... że Aneta cię kocha, że szaleje za tobą; że ty... Spuściła oczy Lola. — A! ja się jej nie dziwuję, — dodała, — gdybym nie była twoją siostrą, kto wie? — Ależ ty nie jesteś siostrą moją, — przerwał Jerzy ogniste w nią topiąc wejrzenie, — ty, jesteś tylko daleką krewną. — Ale siostrą! siostrą! — zawołała czerwieniąc się Lola, — bo doprawdy jakby się to odkryło, musielibyśmy z sobą być ceremonialnie, a tak, bardzo mi dobrze z tobą, i mogę spokojnie kochać cię jak brata. Podała mu rękę i bliżej przy nim usiadła. — Ale powiedz mi, — spytała, — prawda to, czy ty kochasz Anetę? — Chcesz prawdy! ale czyż ją zrozumiesz gdy ci powiem? — O ho! nie myśl żeby trzpiotowstwo moje odejmowało mi kobiecą przebiegłość; sprobuj tylko, mów szczerze: pojmę cię pewnie. — Więc powiem ci szczerze: Aneta bawi mnie jak ładny obrazek, ale gdy odjadę, znika mi z oczów i i serca, nie myślę o niej wca- le; a ty, co jesteś mi tylko siostrą, ciągle jesteś ze mną. Twoja twarzyczka, twój głos ścigają mnie wszędzie, gniewana, się nawet trochę na tych nieznośnych natrętów. — A! niedobry Jerzy! czyżem ci się tak naprzykrzyła! Ale Aneta bawi się tobą jak ty nią, a ja, ja, — rzekła ciszej, — ja ścigam cię sercem i duszą, bo bardzo cię kocham... jak brata. — Tylko jak brata? — westchnął Jerzy. — A, wszakże inaczej nie mogę! — A gdybym nie był twym bratem? — No, tobym może czuła toż samo, ale ci nie powiedziała tego, — odezwała się prędko Lola, porywając się z siedzenia zarumieniona i drżąca, — ale czekaj, mama nas woła! I wbiegła do salonu. Jerzy pozostał w ganku z bijącem sercem i przytuloną do czoła dłonią. Co się z nim stało nie wiedział, ta krótka rozmowa, tych słów kilka go zburzyły, chaos w piersi, chaos zbudziły w sercu. Nie mógł wnijść do salonu, bo mu się zdawało, że każdy wyczytałby w jego twarzy uczucie, które nim wstrząsło, a najpierwsza matka. Lola wróciła w chwilę do niego, a widząc, go niespokojnym i pogrążonym, spytała: — Co ci to jest? — Nic, tylkom szczęśliwy, — odparł Jerzy, — nie chcę niczem zmącić wrażenia szczęścia.. Ona powoli wyciągnęła ku niemu dłoń drżącą" potem pochyliła się i czoło gorące przytuliła do jego czoła i oboje, nie postrzegli się, nie wiedzieli sami, jak usta ich spotkały się w tym pocałunku poety, bez namysłu, bez wstydu, gwałtownym i koniecznym a czystym jak uścisk dwóch aniołów płynących przez niebiosa. Gdyby tysiące ludzi patrzali na nich gdyby nad ich głowami zawisł piorun śmierci, nie postrzegliby groźby, nie obawialiby się kary... Lola wreszcie podniosła twarz, jakby wychodząc z upojenia, jakby nowem życiem objęta, drżąca, wzruszona, szczęśliwa. — Bracie, — rzekła głosem osłabłym, — chodźmy, nie wiem co się dzieje ze mną., co się z nami stało; ale czuję jakbym nową, inną, istotą oderwała się od ust twoich, jakbym wstała pobłogosławioną do życia. Już się ta chwila nie powtórzy może nigdy, alem była tak szczęśliwą! Ja ciebie kocham, ja kocham ciebie! I wymówiwszy te słowa szybko, ciągnąc go za rękę wbiegła z nim do matki, upadła przy niej na krzesło, łzawemi od szczęścia oczyma wpatrując się w jej osmuconą twarz. — Jerzy mój, bracie, nie dajmy jej się tak smucić; klęknijmy przed nią, prośmy ją, niech się rozweseli: na co ta chmurka na takim dniu jasnym? Jerzy byłby dał dla niej życie teraz, więc pobiegł żywo ku Hrabinie, i pomału resztkę niewinnego pocałunku, którym gorzały mu Usta, złożył na jej rękach. — Stryjenko, matko kochana, — rzekł, — nie smuć się; jeśli my pobłądziliśmy, Bóg to naprawi, miejmy nadzieję: ja zrobię co tylko zechcesz. — Mój Jerzy, dziś już to nie w twojej mocy. — Matko droga, posłuchaj, uważ, dziś całkiem inaczej stoją rzeczy niż były. Stryj mógł winien w twojem pojęciu, gdy mi z mocy testamentu zabierał ojcowiznę; dziś wziął to tylko, com mu ja z dobrej woli mojej odstąpił. Któż mi zabroni być dziwakiem? Kto zaprzeczy prawa rozporządzania tem, co wczoraj było moje? — Ale możeszże nic nie żądać? nic nie mieć? — Mam serce wasze, mam ręce zdrowe, przyjaciół, młodość, swobodę.... Lola zerwała się weselsza. — A, widzisz, mamciu, Juraś doskonale mówi! Juraś ma zupełną słuszność! jego potrzeba słuchać i nie płakać. On sobie dziwak, ale tak piękny i poczciwy fantastyk, że mu wolno być trochę innym niż ludzie, a potem, wie mama co ja powiem? — Co dziecko moje? — wyciągając ku niej dłonie i tuląc ją do siebie, spytała matka. — Co? oto że ja przecież coś mieć będę: to, ja co mam oddam Jurasiowi, a odemnie ręczę, że weźmie, — Od ciebie? I podnosząc oczy na nich oboje, matka przeczuła macierzyńską piersią, bo postrzedz nie mogła, że tych dwoje dzieci bliżej siebie stali niż sądziła. Na twarzy Loli błyszczało rozpromienione szczęście, był jakby rozkwit wejrzenia i uśmiechu, z dziecka nagle stała się kobietą: tak jeden pocałunek wiele nowego wlał w nią życia. — Od ciebie, moja Lolu, od ciebie? — Ja mu oddam co będzie mojem, a mnie Jerzy nie odmówi! Jak winowajca Juraś spuścił oczy. — Doprawdy? — spytała matka. — Życiabym Loli nie odmówił, — rzekł młody chłopak. — A! dzieci! dzieci! — szepnęła Hrabina, i zamyśliła się nagle, jakoś chmurno, jakoś niespokojnie, ale już było po czasie. Jeszcze godzinę długą, która im przeleciała jak błyskawica, mówili z sobą i siedzieli, aż Jerzy oznajmił w końcu, że powołany przez starą przyjaciołkę ojca, musi jechać do Pińska, że wstąpi do Horycy dla odwiedzenia sług starych, i za parę tygodni spodziewa się powrócić. — To dobrze, — szepnęła cicho Lola, — bo choć ja ciebie nie -zobaczę, ale i Aneta widzieć nie będzie. Matka dosłyszała. — Co mówisz Lolu? — A, to sekret, mamo; nie chcę żeby Jerzy nadto często bywał u Anety: wiem, że ona w nim szalenie się pokochała, i boję się. — A jeśli on ją kocha także? Lola potrząsła główką. — Ja tego nie chcę; on mnie tylko kochać powinien: ja jestem zazdrosna o niego. — Jakto? siostra? — Trochę jak siostra, zresztą, ja nie wiem; możebym popłakawszy odstąpiła go innej: Anecie nigdy. — Czemu nie Anecie? Lola zamilkła trochę. — Jestem zazdrosna; Aneta kochać nie umie: czuję to w duszy mojej. Zresztą, może to wszystko dziwactwo. Juraś dziwak, to i ja mogę być także trochę dziwaczką. Ale noc się zbliżała, i Jerzy nareszcie odje- dbać musiał: pożegnał matkę, potem Lolę, która w długim uścisku, strzymała jego rękę, potem wzrokiem przykuła go jeszcze do siebie" potem pod pozorem jakiegoś rozkazu wybiegła przeprowadzić go w ganek i nie puszczając jeszcze, szepnęła przy rozstaniu: — Jerzy! jam dziecko, nieprawdaż? ale cię kocham! — Znajdęż słowo aby ci odpowiedzieć? Tyś moja, ja twój jestem na zawsze, na zawsze! — Pamiętaj! na zawsze! na zawsze! Pamiętaj! Bóg słyszy, a gdybyś mię opuścił, przysięgam ci, jabym umarła. I znikła mu z oczów. Nie wiem czyśmy tę scenę niespodzianą i dziwną a nagłą, potrafili tak odmalować jak ona zajaśniała w życiu Jerzego, czystą, konieczną i niewinną, jasną i piękną, prostotą swoją. Lola uległa tylko gwałtownemu uczuciu, które rachować nie umiało, pierwszemu rozkwitowi miłości, która poczęła się wybuchem i wybuchem objawić musiała.. Jerzy pojął teraz, że kochał ją od chwili gdy zobaczył, równie gwałtownie, że rozmyśl tylko, obawa, przyzwoitość, wstrzymały go od przypuszczenia, że to mogła być miłość — od rzucenia się jej na szyję z tym wykrzykiem: kocham ciebie! Co dalej być mogło? jak skończyć się miały nadzieje? marzenia? nie myśleli oboje. Im dosyć było kochać się i być siebie pewnemi. Gdy Lola powróciła do salonu matki, Hrabina, która już coś dostrzegła, przywołała ją do siebie. — Lolciu, ale ty doprawdy nadto jakoś gwałtownie przywiązałaś się do Jerzego? — Ja, mamo? całą duszą, tak mocno... — Może zanadto mocno, może zbyt śmiało i nagle? — Ale ja mówiłam mamie — odparła Lola — że gdym go pierwszy raz zobaczyła, zdało mi się że mój anioł stróż stanął przedemną... Uczułam coś takiego, jakby mnie oblały blaski, jakby z niebios zstąpił posłaniec, jakby... Nie! tego powiedzieć nie można! — Dziecko moje ! to nie jest miłość siostry, na Boga! Ale on nie jest bratem moim, sam mi to mówił... Ja nie wiem zresztą, mamciu, jak go kocham, bo o tem nie myślałam, bom tego uczucia nie wymarzyła: samo ono przyszło jak piorun i porwało mnie jak burza. — Lolu! dziecko kochane, co mówisz? — Prawcie mamo... — I mówiłaś to jemu? — Mówiłam... — A on... na Boga, cóżeś zrobiła! a on? — O! bądź spokojną mamciu droga, on mnie tak kocha jak ja jego; on jest moim a ja jego na zawsze... na wieki! — Nic bardziej przerażającego nie mogło być dla Hrabinej nad to wyznanie; jej pojęcia, pobożność, bojaźliwość, czyniły myśl samą tego związku prawie świętokradztwem... Wstrzęsła się, pobladła, załamała ręce. — A! to nowa kara Boża — nie wiesz chyba i nie pojmujesz jak jesteście blizcy siebie, że prawa Boskie i ludzkie was rozdzielają. Nigdy nie możecie być czem innem chyba siostrą. i bratem, nigdy żoną i mężem; karze Bóg, nie błogosławią, ludzie, wyklina kościół, świat wyszydzą i odpycha. Lola pobladła jak marmur. — To być nie może — rzekła — cóżem ja winna że kocham, za cóż nam jednym na świecie ma być zabronioną miłość? — Miłość braterska, ale... Hrabina wytłumaczyć się jaśniej nie mogła. — Ale nigdy nie możecie być mężem i żoną... — A na cóż mężem i żoną nazywać się mamy koniecznie — odpowiedziało dziecię czyste z uśmiechem anielskim. — Ja nie pójdę za mąż nigdy, on się nigdy nie ożeni, pozostaniemy razem, wierni sobie, byle nam nic nie przeszkadzało całe życie zostać z sobą, patrzeć na siebie, kochać się, i kochać do śmierci. — Ale świat, ale ludzie? — A cóż światu i ludziom miłość nasza zaszkodzić może? — Dziecko drogie! a! tego ci matka powiedzieć nie potrafi! Ale hamuj uczucie, póki nie pojmiesz wszystkiego, co dziś dla ciebie ciemne... — Moja mamciu, to jakieś tajemnice — odparła Lola — ale powiedz mi choć to, dlaczego kochać nie można nie żeniąc się i kochać serdecznie? — Dość tego dziecię moję, dość, uspokój się. Niech ci Bóg ześle pokój, bo na mnie padła nowa trwoga, której ty nie pojmujesz... — Nie! Jam spokojna i pełna ufności w Bogu! — rzekła Lola kładnąc rękę na piersi — i ty mamo, możesz być spokojną... Od śmierci Hrabiego życie panny Izabelli Morosz wielce się zmieniło. Jakkolwiek zawsze była zamkniętą w sobie i nie łatwo było dojść co się w myśli jej dzieje, po pewnych zewnętrznych oznakach postrzegano, że cierpiała, że była niespokojna, że ją tajemnie gryzła myśl jakaś skrywana. Porzuciła prawie tę muzykę, którą żyła jedynie, całe noce chodziła po pokojach z głową spuszczoną, a gdy poczciwa sługa przyszła namawiać ją do snu, stała przed nią, odzywać się musiała coraz głośniej i nieposłyszana ciągnąć musiała swą panią, aby ją, z zadumy obudzić i prawie gwałtem, do jej pokoju odprowadzić. Tak samo we dnie, tylko razy kilka posyłała po Żerebę dowiadując się O interesa, z których najpilniejszym dla niej był testament Hrabiego. Żereba kiwał głową nie mogąc tego zrozumieć, ale konie porozstawiał i miał świeże coraz wiadomości; a gdy testament obalony został, dano znać zaraz drugiego dnia do Pińska tą pocztą, zaimprowizowaną. Panna Izabella zdawała się nieco uspokojoną. Cóż gdy w parę dni nowy posłaniec nadbiegł z dziwną wieścią i obszernym listem od Szperki, że Jerzy dobrowolnie zrzekł się caluteńkiego spadku na stryja. Żereba nie wiedział już jak z tem pójść do pani, przewidywał burzę, a bardzo pragnął żeby sobie do zwykłego trybu życia powróciła, z czem mu było daleko wygodniej. Utaić przecie nie było podobna, i rano z tym listem poszedł zafrasowany, jak najwymowniejsze gotując sprawozdanie. Gdy jej o plenipotencie oznajmiono, wyszła panna Izabella, jak zawsze ubrana bardzo skromnie, z twarzą od kilku tygodni postarza- łą i zmienioną.. Piękne jej oczy wpadły, policzki pobladły, czoło się pomarszczyło, gęściejszy włos srebrny przebijał się na głowie. Zawsze jeszcze piękna i poważna, teraz nosiła na sobie majestat głębokiego smutku, w który obleczona, prawie straszną wydała się Żerebie. — Co tam chcesz panie Ignacy? możebyś obszedł się bezemnie? jestem cierpiąca. — To sprawa osobiście tycząca JW. Pani, — rzekł adwokat z ukłonem. — Jaka? — A to te nieszczęsne rozporządzenie nieboszczyka Hrabiego: znowu nowe rzeczy. — Wszakże testament obalony? — Jakem to miał zaszczyt zwiastować, — rzekł Żereba nie uwalniając się od deklamacyi — tak było, ale zaszły nowe okoliczności. — Cóż mogło zajść? — spytała przestraszona panna Izabella. — Ten młodzieniec, dziwak, nie dosyć że sam nie chciał dotknąć testamentu, że poddał się wyrokowi odrazu, teraz znowu zrzekł się sądowego na swą korzyść rozstrzygnienia i całego majątku na rzecz Hrabiego. — Jakto? zrzekł się? wszystkiego? — Jakem miał honor mówić. — A stryj? — Szperka pisze wyraźnie, że wszystko przyjął. Panna Izabella podniosłą głowę, obruszyła się, targnęła, zmarszczyła. — To być nie może — zawołała. — Są listy, są dowody, jest kopją zrzeczenia. — I cóż mu pozostało? — Nic. Była chwila ciężkiego milczenia. — Prosiliście go w mojem imieniu, żeby tu przyjechał? — Uczyniłem stosownie do woli, i mam nadzieję że przybędzie. — No, stało się, — sama do siebie zamyślona odezwała się panna Morosz — na to nie ma ratunku. — A koszta znaczne jak w błoto rzucone — dodał Żereba - nie mała rzecz, bośmy musieli przeciwko możnemu działać... — Wieleż tam? — A jednak kilkanaście tysięcy złotych. Panna Morosz nic nie odpowiedziała. — Co pani raczy rozkazać? — spytał Żereba. — Nateraz nic jeszcze, lub, czekaj... Namyślając się przeszła powoli po pokoju. — Po obiedzie wezwiesz WPan do mnie pana Trzeciakowskiego. Trzeba wiedzieć kto był pan Trzeciakowski, aby zrozumieć wrażenie, jakie to nowe żądanie wywarło na adwokata, który zbladł, ruszył ramionami, poruszył się, chciał przeczyć, i pomyślawszy, zamilkł posłuszny. — No! już znowu Trzeciakowski na placu! — rzekł do siebie wychodząc — otóż do czegośmy to doszli?! — Panie Ignacy, — odezwała się za wychodzącym panna Izabella, — jeszcze słowo: jeżeliby Trzeciakowski nie chciał przyjść do mnie, ja pójdę do niego; powiedz mu to: koniecznie z nim widzieć się muszę. Trzeciakowski był urzędnikiem niegdyś od wyborów, słynął ze znajomości prawa, a co lepiej, z nieposzlakowanej uczciwości. Był on dosyć śmieszny, nosił strój z czasów, w których był młodym i ubierać się lubił: przesadny, po- stawa, peruka, fizyonomia, sam sposób wyrażenia się zbyt wyrazisty i dokładny do zbytku, czyniły go dosyć nudną karykaturą" ale nikt jeszcze w potrzebie nie zawiódł się na Trzeciakowskim. Były to prawość i sumienie chodzące. Gdy kto miał ważną. jaką. sprawę, potrzebującą tajemnicy do spełnienia, wzywano Trzeciakowskiego. Choć ubogi i obsadzony dziećmi, stary był sumiennym i bezinteresownym, za poradę nawet nigdy nic nie przyjął, i wszędzie gdzie był, przyjmowano go tylko łakociami, gdyż jak dziecko słodycze lubił, a. prócz miodu i rodzenków, w domu przez oszczędność innych sobie nie pozwalał. Za ta w obcych domach łakomy byt do śmieszności. Żereba niecierpiał Trzeciakowskiego, i ruszał ramionami gdy o nim była mowa, a wyśmiewał go wszelkiemi możliwemi sposoby, nie dopuszczając nawet, żeby dobrze znał prawo, cytując porobione przezeń omyłki formy, prócz których wszakże nic nie mógł mu zarzucić, mimo najlepszych chęci. Byłby Żereba może próbował nie zastać go w domu, powiedzieć, że chory lub tym podo- bnie, ale mu panna Izabella zapowiedziała, że gotowa sama pójść do niego, i to zmusiło pójść, prosić na poobiedzie, choć kwaśno i niechętnie. Trzeciakowski popatrzał mu w oczy, pokiwał głową, poprawił peruki, i z właściwą sobie dokładnością, począł pytać: — Czekajże WPan — co znaczy, po obiedzie? Obiad chłopi jedzą o dziesiątej rano, na wsi szlachta o dwunastej, ja o pierwszej, inni o trzeciej, a mówią, że za granicą dają go i o szóstej, więc wytłumacz mi co to jest" po obiedzie? — No! ja myślę nad wieczorem — odparł Żereba. — 0 godzinie? — Trzeciej, czwartej. — Zatem której? — Naprzykład pół do czwartej. — Bardzo dobrze, więc o pół do czwartej. Bądźże WPan łaskaw pokazać mi swój zegarek? Żereba dobył niecierpliwiąc się Breguet'a, sprawdzili oba. — Pięć minut różnicy, będę punkt na pół do czwartej, i proszę złożyć moje uszanowanie. O godzinie naznaczonej, już na stoliku stała butelka starego wina, konfitury, orzechy, pomarańcze, przysmaki wreszcie domowej roboty, pierniki, tłuczeńce i makagigi. Panna Izabella chodziła po pokoju, gdy punkt o pół do czwartej ukazał się z laską w ręku, w ryżej peruce pan Trzeciakowski, kłaniając się, okiem mierząc mimowolnie rozłożone na stole słodycze, które go odrazu w bardzo dobry humor wprawiły. Ucałowawszy podaną rękę, zaproszony siadł na kanapie, a panna Izabella obejrzawszy drzwi i rozkazawszy surowo nie wpuszczać nikogo, gdy stary już począł się brać do słodyczy, nie wiedząc tylko jak racyonalnie je ułożyć w porządku, by jedno drugiemu smaku nie odejmowało, odezwała się z westchnieniem: — Szanowny panie, mam wielką prośbę. — Cały jestem na usługi. Czy to jest róża w domu smażona? — Nie, kupna. — Kijowska, od Bałabuchy, to się zaraz postrzega: słucham, słucham. — Czuję się nie bardzo dobrze na zdrowiu, nie chciałabym bez rozporządzenia umierać. — Ale na Boga! czyż to o tem myśleć w wieku pani! Róża przedziwna. — W każdym wieku się umiera. — Święta prawda! śliczne pomarańcze. — Uprosiłam więc Pana Dobrodzieja, bo nie życzyłabym sobie żeby kto wiedział o mojem rozporządzeniu, a chciałabym, aby była niewzruszone. — To się rozumie — rzekł Trzeciakowski — i zrobimy mocno; wolno spytać czy tłuczeńce są Asani Dobrodziejki? — Robione w domu. — Massa osobliwszej delikatności, proporcya skórki pomarańczowej wyrozumowana. Ale o czemżeśmy mówili, bo te delikatesy robią mi dystrakcyę. — Mój kochany Sędzio, możeby spisać, bo nie zapamiętasz? — Będziemy pisali; — odsunął nieco tacę biorąc co napadł z brzegu — kałamarz, pióro i papier widzę w pogotowiu. Naprzód tedy stan czynny majątku. — Oto jest gotowy — odpowiedziała panna Izabella dobywając papier — sporządziłam go z pamięci: w kapitałach, nieruchomościach ocenionych nizko, różnych sprzętach, obligach pewnych, summa... Trzeciakowski spojrzał i przestraszony upuścił tłuczeńca. — Możeż to być? — Tak jest — pocichu odezwała się panna Morosz, — praca i oszczędność wiele mogą. — Straszne rzeczy!! straszne rzeczy! — Krewnych nie mam, żadnej rodziny nie znam. — A więc zapewne na dobroczynne zakłady? — spytał Trzeciakowski. — Mam myśl inną, chcesz mnie pan wysłuchać. — Słucham, słucham, z duszy serca. — Mam sobie wiele do wyrzucenia, wyrządziłam krzywdę a raczej ubocznie wpłynę- na jej wyrządzenie, chcę to naprawić. Znałeś WPan Hrabiego Górę? — Hermana? o mój Boże! doskonale, miał stare sery jabłkowe wyborne — rzekł Trzeciakowski — razem ich tylko kosztował, ale ich zapomnieć nie mogę, bardzo zacny był człowiek! Świeć Panie nad jego duszą, pełne szafy łakoci, komu się to dostało? — Syn został wydziedziczony, brat objął majątek. — Ze spadkowego majątku? syn? to być nie może. — Sam się zrzekł. — Nie rozumiem. — Dziwactwo, ale mój Sędzio, tu nie o to już idzie. Czuję się być winną w całej tej sprawie, nie mam krewnych, synowi Hrabiego, Jerzemu zapisuję wszystko... — Wszystko! — powtórzył Trzeciakowski — wszystko! — Wyjąwszy legat dla Żereby i kilka mniejszych, które tu są spisane. Testament chcę mieć ważnym, a spodziewam się, że mi nie odmówisz pomieścić w nim tysiąc dukatów dla córek... Ofiarowałabym je ojcu, ale wiem, że ich nie przyjmie. Trzeciakowski się skłonił. — I ja nie wezmę — rzekł — i moje córki nie przyjmą. Nie! nie! tego niepotrzeba. Umiem cenić szacowną dla mnie łaskę Pani Dobrodziejki, ale to być nie może. Quo titulo? Już to z tego nic nie będzie, i nie ma potrzeby. Panna Izabella nie nalegała, wiedząc, że stary był w tych rzeczach nieugięty. Rozpatrzono papiery; Sędzia rozklassyfikował je drobnostkowo, ponumerował, ułożył i zaczął znowu zakasywać słodyczami, z których miseczki nadzwyczaj szybko się opróżniały. Pozostały tylko gruszki surowe zatwarde na stare zęby, i śliwki, których nie lubił Sędzia, bo mu tam jakieś farmaceutyczne powidełka przypominały. Gdy wreszcie nic już prawie na tacy nie było, zasiadł na kanapie aby po dwoistej pracy odetchnąć, poprawił peruki, i począł opowiadać, jak miał być sporządzony testament. Rzecz trwała długo i była nudną, dlatego jej nie powtarzamy, ale Sędzia czuł się w obowiązku wyliczyć i zacytować prawa, zwyczaje, formy, a nawet przywieść niektóre ciekawsze wypadki nieważności testamentów, liczbą świadków lub stosownemi pieczęciami nieopatrzonych. Narada byłaby się może zbyt już przeciągnęła, gdyby nie nadchodzący wieczór, który zmusił ją przerwać. Dopełniwszy co za niezbędne uważał Trzeciakowski, wstał, włożył rękawiczki, przygotował się do drogi i przestrzeżony że o rozporządzeniu Żereba wiedzieć nie powinien, poszedł powoli do siebie myśląc o zjedzonych konfiturach, a bynajmniej o tysiącu dukatów ofiarowanych, których przyjęcia odmówił. Panna Izabella uspokojona i weselsza, pierwszy raz oddawna poszła grać na salkę, a głos fortepianu wyrwał z ust przywiązanej służącej uśmiech i wykrzyk: — No! to już chwała Bogu, będzie zdrowa! Nazajutrz próżno czekały łakocie na Trzeciakowskiego, nie przyszedł, aż trzeciego dopiero dnia zjawił się z gotową, rzeczą, opracowaną troskliwie, podpisanemi świadkami, pieczątkami, annexami i co było potrzeba. Odczytano rozporządzenie raz i drugi, p. Izabella złożyła podpis, i wstała z twarzą rozjaśnioną, chowając testament, którego druga kopia została w sądzie złożoną. — No! a jeśli ten waryat i tego testamentu się wyrzecze? — zapytał sędzia zajadając— co wówczas? — To być nie może. — Zrzekłże się przecie po ojcu: możeby położyć jakie zastrzeżenie na wszelki wypadek? — Zastrzeżenie myślby mu poddało — odezwała się p. Izabella — niech Bóg czyni co chce... Zrzecze się: weźmie ktoś przecie. Cóż mi tam! nie mam nikogo, obojętna mi komu zostawię: ubogim, złym czy dobrym, to już nie w mojej mocy. Ja robię, do czego się czuję obowiązaną; Bóg resztę... Sędzia zamilkł, spełnił już missya swoję, zjadł znowu tacę słodyczy, otarł usta i odszedł wesół, niosąc pełne kieszenie łakoci pod pozorem dla dzieci... Tego może jednego wżyciu zobowiązania nie był w stanie spełnić sumiennie, bo w drodze zaraz mocno fideikomis nadwerężył. Dzieciom zostały podobno gruszki suszone i antypatyczne śliwki: o reszcie sędzia nie wspomniał... * * * Radwanowicz z Lacyną grali sobie w warcaby, a siedzieli naprzeciw okna; Paweł dla rozerwania samotności zszedł do nich także, i poglądał na graczów, obracając w milczeniu tabakierką. — Robię królową — zawołał Lacyna. — Królowa, alias dama, unum et idem, bo wszystkie królowe są damy, a wszelka dama królowa... Serniramis, zkąd zaraz... Wschód, Medya, Persya, Babilon i... — Biorę trzy... — Gdzie? gdzie? jak? co? — W Babilonie! — To mniejsza o to — odparł Radwanowicz — i ja biorę... Brać, słowo piękne, brać gdy dają i brać gdy nie dają. Ztąd wojna i bohaterstwo; znowu Alexander Macedoński, ku któremu wracać lubię, bo to był wielki czło- wiek choć hulaka; dalej Arystoteles, i cóż: Kwintus Kurcyusz? Pan czytałeś Kwinta Kurcyusza, mości Lacyno? — Nie.. — Możesz go i nie czytać. Kwintus nazywał się dlatego, że nos spuścił na kwintej a chodził w kurcie: zkąd Kurcyusz. Czegóż się można nauczyć od człowieka, który chodzi w kurcie a nos ma na kwintę? Hołota historyk, nieprawdaż? A! ale WPan go nie czytałeś? — Nie: biorę jedno... — Gdzie, gdzie? Tfu! no! no! mniejsza o to! Jedno, jedność, wielka i mistyczna liczba. En kaj pan... WPan nie uczyłeś się po grecku? — Nie. — To i lepiej... Nie masz wyobrażenia jaki to język bałamutny: litery pokręcone jak w konwulsyach, a każda bestya z ogonem... Ogon, cauda; Lucium a cauda? ha! lubisz WPan szczupaka? — Na WPana brać. — I owszem, biorę z przyjemnością! czekaj! a! tak! O czemże była mowa? Mowa, sermo wymowa, eloqentia, Demostenes i Cycero... I... pro domo sua, takich mówców pro domo sua, przepaść choć nie Cyceronów; przedmiot łatwo natchnie: ale my oba, panie Lacyno, domów nie mamy i przez to okazyi do wymowy jesteśmy pozbawieni. — Jak się WPanu zdaje — dodał po chwili — czy nas wypędzą?? — Nie — rzekł Rejentowicz — ale że nam tu tak jak za nieboszczyka nie będzie, to nie: już zaczynają wyznaczać wszystko pod miarą i wagą. — Słusznie, jest to troskliwość o zdrowie nasze, Rejentowiczu, a nie żadne skąpstwo: troskliwość, sollicitudo. A nużbyś ty utył jak ja i począł sapać...? Zadnaby panna za ciebie nie poszła, z obawy, że nie dałbyś jej zasnąć, a znowu nie jesteś tak zabawny, aby bezsenność osłodzić...? — Co WPan już pleciesz! Wygrałem. — Bóg zapłać! Cóżeś WPan wygrał? — zapytał Radwanowicz — co? — No, partyą! — Dudka na kościele, winszuje; a ja przegrałem i nie umrę z desperacyi... Śmierć! co jest śmierć? panie Lacyno? — 0, mój Boże, jak on plecie? — Plotę? znowu plotę? Kto żyje, umiera; co nie minie: o tem się potrzeba naradzić i namyśleć. Co jest śmierć? zapytuję w imieniu ks. Baki: mors ultima linea rerum; z drugiej strony: co jest życie? nie wiesz WPan, panie Lacyno? — Zawsze się ciebie żarty trzymają. — Nie; seriosissime — vita, życie; tajemnica, fig mig i skończyło się, jak świeczkę zgasił: głupia rzecz, panie Lacyno. Sokrates to powiedział pijąc cykutę, a cykuta inna jest od cykaty, którą baby wielkanocne wysadzają. Zdaje się, że i ten filut Seneka napił się tego samego, aby być podobnym do Sokratesa. — Co ja tam wiem! — A, powinienbyś wiedzieć, panie Lacyno, choćby to... Seneka wielka figura: per- cursor chrześciaństwa, żył nie do rzeczy, ale śmierć to mu się ślicznie udała... Na urząd! Lacyna, ziewnął, Paweł westchnął, Radwanowicz sapać zaczął. — Zagramy jeszcze partyą? — spytał Rejentowicz. — Zagramy: ale powiedz mi, kto wynalazł warcaby? — Któż wie? — Ja nie wiem, dlatego pytam; a p. Paweł? Siermięzki przywykły do tych wybryków ruszył tylko ramionami. — Panie Pawle, daj tabaki; mówią że ona ożywia i mózg rozwesela; ale nos smuci — dodał professor. — Oho! tabaka! to rzecz poczciwa! — rzekł Paweł. — Nie przeczę. Kto zaczyna? — Ja — rzekł Lacyna — baczność! — Raz, dwa, trzy... Ale nie zaczęli partyi, bo Wicek wpadł zadyszany. — Panicz przyjechał! — Kto? jaki? — porwali się wszyscy. — A no! panicz! pański syn. Gdzież jest? — W ganku, i pyta się o p. Lacynę i o p. Pawła. Wszyscy jak stali, przewróciwszy warcabnicę, wybiegli ku gankowi, gdzie w istocie stał Jerzy, przyszedłszy pieszo z miasteczka od ks. Mizeryi, którego najprzód odwiedził. Powitano go okrzykami, radości, a stary Siermięzki kręcił się, nie wiedząc czem go i jak miał przyjmować... Myśleli już że im na dobre powrócił. — Chwałaż Bogu! a to pan z nami znowu? — Jakeśmy tu tęsknili za panem! — Chociaż rozmaicie tu było — począł Radwanowicz, ale nie dokończył, bo Jerzy się odezwał: — Moi kochani przyjaciele, ja tylko tu przejazdem do was umyślnie w odwiedziny przybyłem, ale nie powracam do Horycy. Wszystko zostało jak było, szło mi tylko, bym się przekonał czy wam czego nie braknie, bobym się mógł upomnieć. Paweł spojrzał mu w oczy. — 0 ho, tu nie ma nic złego, ale pustki; kilka lat, a i domisko się wywali, oh! i szkoda go będzie... A ja tu nie wytrwam i za wami taki pójdę... — Dobrze, jak ja swój lub pożyczany kątek mieć będę; bezpieczniej wam tu jeszcze, bo ja niekoniecznie wiem gdzie głowę przytulę. Młodemu to nic, a starym już ciężko się wałęsać. — Jabym to samo co Paweł zrobił — rzekł Lacyna — ale muszę pilnować gospodarstwa, bo tu bezemnie wszystko do góry nogami przewrócą. — Mnie też biblioteki porzucać nie wypada, bo to tego jak oka we łbie strzedz potrzeba — rzekł Radwanowicz — myszy, szczury, pył sprzysiężeni na nią nieprzyjaciele, knujące spiski wrogi: conjuratio Catilinae, a szczur tu reprezentuje Katylinę. — Zostańcie więc — rzekł Jerzy — zostańcie; mam nadzieję, że tu wam tak źle nie będzie. Zapewniłem wam spokój i to wszystko do czegoście przywykli. Paweł machnął ręką, jakby mówił: Co mi tara. We czterech potem poszli z Jerzym oglądać domostwo, którego on pierwszą razą przybywszy prawie nie widział, i ze wspomnień tylko dziecinnych miał je w pamięci. Nie wiele mu się też tu zmieniło od młodych lat, mniej jeszcze od śmierci ojca, w którego pokoju ogień tylko Wygasł na kominie: Paweł nigdzie sprzętu nawet poruszyć nie pozwalał. Radwanowicz z kolei powiódł do swej biblioteki, którą się pragnął pochlubić. Była to salka cała od góry do dołu wypakowana, dosyć skromnie, na sosnowych i dębowych pułeczkach umieszczonemi książkami, bez żadnego porządku. Radwanowicz nigdy nie mógł przyjść do systematycznego ich układu, utrzymując, że każdą książkę w chaosie tym może znaleźć na zawołanie, a gdyby inaczej je uporządkował, do niczegoby nie trafił. Leżały więc jak Bóg dał, w największym zamęcie, jak wiadomości w głowie Radwanowicza, i przedstawiały obraz dziwny nagromadzonych z najróżniejszych świata duchowego krańców, płodów fantazyi, urny- słu, nauki. Radwanowicz pysznił się swą biblioteką i rzeczywiście poznawał w niej każdego mieszkańca, dziwnym jakimś instynktem, po okładce, po barwie, po wzroście, po cechach dla innego nie dostrzeżonych. Jerzy popatrzał na to z uczuciem, przypominając, że te stosy były jedyną ostatnich lat ojca pociechą, i rozrywką. Książka, którą czytał jeszcze przed śmiercią, Tacyt, ulubieniec Hermana, leżał jeszcze roztwarty, a Radwanowicz nie śmiejąc dotknąć tej relikwii, wskazywał ją z uszanowaniem. Tak powoli przeszli dom cały, i Jerzy nie spoczął aż późnym wieczorem, a nazajutrz do dnia urządzono mu podróż do Pińska. Smutne na nim wrażenie uczynił dom panny Izabelli i pustka bezduszna a wrzawliwa, która go otaczała, brzydota, nieczystość, śmieciska opasujące dokoła kamieniczkę jakby na wygnaniu stojącą. Wieczorem tegoż dnia wiedziano o jego przybyciu. Żereba dwakroć go odwiedził i w końcu zaprosił na południe do swej pani. Ranek cały nękał tymczasem przybyłego p. Jan Piotr Mąkiewicz, który miał sobie za obowiązek stawić się przed Hrabią, z listą ofiar na cel ów ważny i wielki, któremu życie swoje poświęcał. Płacząc wskazywał ów przez siebie położony podpis, ś. p. Hermana Góry, przysięgając, że on jeden pojmował tylko ważność missyi jakiej się podjął, i najsilniej go do wytrwałości zachęcał. Musiał Jerzy rad nie rad pójść w ślady swojego ojca, a Mąkiewicz natychmiast udał się do blizkiego szynku obchodzić tę wielką uroczystość. O południu wszedł Jerzy do domu, który jeszcze jak przez mgłę ze szkół pamiętał; ale gdy przed nim stanęła panna Izabella" byłby już jej nie poznał, tak wiek i smutki ją odmieniły. Nie bez wzruszenia zbliżyła się do niego biedna kobieta, której rysy młodego chłopaka żywo przypomniały i nadzieje młodości i przykry zawód jakiego doznała. Poważnie, smutno podała mu rękę i posadziła przy sobie: długo nie mogła wyrzec słowa. — Pamiętasz mnie? — spytała wreszcie. — Wdzięczne uczucia, nigdy się nie zacierają, — odparł Jerzy, — pamiętam dobrze, gdy ojciec umyślnie mnie ze zbytnią surowością wdrażał do życia, paniś mi je starała się osłodzić. — Dziś, gdy on już w grobie, — przerwała panna Izabella, — na tej świeżej mogile wszystko potrzeba zapomnieć i przebaczyć. Znałam ojca twojego od bardzo dawna i zblizka; była chwila w mojem życiu, gdym się spodziewać mogła, że losy wspólne nas połączą. Bóg i on chcieli inaczej: jam pozostała wdową bez męża, sierotą na zawsze, i bardzo biedną. Nie obwiniam go; obojeśmy byli winni: on sercu nie wierzył, ja nadto rachowałam na nie.... Wszystko to dziś sen, przeszłość, marzenie; zostały tylko obowiązki, o których mówić potrzeba. Ja starzeję... rodziny nie mam, — dodała powoli, — Jerzy, chceszli być synem dla mnie i dzieckiem serca mojego? Jerzy nie wiedząc co odpowiedzieć, ucałował jej rękę w milczeniu. — Nie miałeś ojca, chceszli choć późno odzyskać matkę? Możem ja przyczyniła się do wydarcia cię ojcu, ojca tobie: niech ci się sercem matki wypłacę. Wiem wszystko, — kończyła żywo, — twoje poznanie z nim, ostatnie chwile Hrabiego, pojednanie wasze, testament i to coś ty uczynić sądził koniecznem. — Mógłżem inaczej? — spytał Jerzy. — Nie: rozumiem cię, pojmuję to bałwochwalcze poszanowanie woli ojcowskiej, gdy się jej sprzeciwiło za życia!... Nic na tem nie stracisz: chcę, abyś matkę miał we mnie. Jam stęskniona długą samotnością; choć na starość, choć cudzą chcę sobie przyswoić rodzinę. Chceszli obarczyć się moją starością i smutkiem? Jerzy stał nieco zmieszany. — Nie rozumiesz mnie, — rzekła. — Czekaj i słuchaj chwilę: jam bardzo nieszczęśliwa, jam bardzo samotna; kochałam twojego ojca, póki mnie nie odepchnął ręką zimną: kocham dziś dziecię jego, miłością, zgryzotą, potrzebą, przywiązania na starość. Nie będę ci ciężarem, potrafię może być pomocą. W samotności świat się oczom odsłania tak nagi, tak prawdziwy jak nigdy; zyskasz gdy ja cię weń wprowadzę. — Ale gdzież chcesz byśmy razem byli? — spytał Jerzy z wahaniem, — ja nie mam jeszcze ani kątka. — Ty już masz wszystko co ja mam, — odparła panna Izabella żywo, — jestem bogata dla ciebie: oddawna już tyś dziecko moje wyznaczony do odziedziczenia po mnie. Coś utracił po ojcu, weźmiesz odemnie, z żywych rąk matki, a raczej razem z matką. Prawnie już dokonane wszystko: wszak mi nie odmówisz? Jerzy rumienił się i mieszał. — Ale wieszże, pani, — przerwał, — dłaczegom odmówił spadku po ojcu, jak lękałem się wdzięczności i niewoli? — Wiem wszystko, ale tamto mienie kładło na cię peta, moję cię uwalnia od nich; ze mną nic nie bierzesz prócz mnie jednej. i nie ofiarę przyjmujesz, nie dar, ale spadek macierzyński. Świata nie znam, z nim cię niy zwiążę; pozwolisz tylko, by stara przyjaciołka ojca siadła u twojego progu i czasem przypomniała sobie młodość, roiła sobie rodzinę, śniła, że ma syna. Tu oczy panny Izabelli pierwszy raz oddawna zaszły rzewnemi łzami, wzięła jego rękę drżącą, zdawała się błagać go, aby nie odrzucał tej ofiary. — To co weźmiesz odemnie, da ci swobodę, — dodała, — nie narzuca żadnej wdzięczności, bo nie mam komu przekazać mienia: sama go na nic nie potrzebuję i użyć nie umiem. Ale myśl tylko, czy ja ci nie będę ciężarem, czy zniesiesz starą, biedną kobietę u twojego boku?.. Obyczaje moje samotne, siedzę zamknięta, lubię jednę muzykę: ona mnie przy życiu trzymała... Godzinę jakąś tylko w dniu dasz dla mnie, taką jaka ci zbędzie, z którą nie będziesz wiedział co robić. — Czyń pani jak jej się podoba. — Przyjmujesz więc? możeż to być? ty przyjmujesz? I wstała z oczyma wyjaśnionemi, chcąc go ucałować w ręce z takiem uczuciem, że chłopak cały przejęty ledwie miał czas się usunąć i drżące jej ucałować dłonie. — Nie sądź, — dodała żywo, — bym stara i znudniała miała ci być ciężarem; to szczęście, którego mi dasz rzeczywistość, cenię drogo i poszanuję; będę ci matką, radą, sługą, będę piastunką pokorną i cichą, ale mnie nie odpychaj. Nie wstyd ci będzie przyjąć od matki przybranej trochę tego lichego grosza, który jej na nic się nie przydał. Słuchajże teraz mnie jeszcze: posłałam już do twojego stryja, aby u niego kupić Horyce; tam dla nas jest stary dom ojcowski. Dla mnie on będzie miłym i cichym przytułkiem. Hrabia sprzeda majątek, bo mu go dobrze zapłacim; nic się tam nie ruszy z miejsca, wszystko jak było zostanie: ludzie starzy, słudzy, sprzęty... tylko izdebkę gdzieś znajdziecie dla mnie. Nie dobryż to projekt? Jerzemu snem się to wszystko wydawało; życie jego w niespodzianych i coraz nowych zmianach tylu go karmiło wzruszeniami, że młode i chciwe ich. serce, podołać im już nie umiało; nie wiedział jak radzić, jak je przyjmować. W młodej piersi odzywała się teraz myśl tylko jedna, dawna, straconej swobody. Plotło się wszystko około niego tak, że musiał utra- cić panowanie nad swoim losem i sobą i wnijść znowu jak kółko posłuszne do tej machiny, która się społeczną zowie całością. Poczuł, że próżnoby się wyrywał z niej, że inaczej być nie mogło. — Cóż poczniemy — spytał po chwili — jeśli do tego domu, który będzie twoim, który ty nazywasz naszym, jeszcze kto więcej przybędzie? I zarumienił się. Matko, jeśli mi się już tak pozwalasz i każesz nazywać: przyznam ci się, żem od dni kilku związany słowem, sercem, przysięgą. Panna Izabella zadrżała, prawie uczucie macierzyńskiej zazdrości obudziło się w niej, choć najprzód przewidywać mogła, ze Juraś gam nie pozostanie na świecie. — Jakto? już twoje serce oddane? już, wybór zrobiony? — Tak jest... — Mów mi więc wszystko, jak matce. I Jerzy począł jej szczerze spowiadać się ze swojego do Loli przywiązania, a takiemi siostrzyczkę odmalował farbami, że choć obraz był prawdziwy, zdawał się gorącą przesadzo- ny miłością. Panna Morosz słuchała prawie z przykrością. — A będziesz ona mnie kochać? — spytała smutnie. — Cóż poczniecie z sobą, będąc tak blizkiem! krewnemi? nie stanąż wam na drodze zwyczaje, przesądy, prawa? Nie jestli to jutrzenka cierpienia zamiast gwiazdki szczęścia? — Ja nie wiem, alem z serca chciał się wyspowiadać — rzekł Jerzy pokornie. Cała reszta dnia zeszła na rozmowie, na dziwnem tem przybraniu sobie dziecięcia, które nowe uczucie i zajęcie wlało w osierocone serce kobiety: panna Izabella uczyła się macierzyństwa. Na obiad przywołany wszedł Żereba ciekawy i niespokojny, a postrzegłszy swą panią tak wesołą, zmienioną do niepoznania i odmłodzoną, przejętą i łzawą szczęściem jakiemś, gotów był ją posądzić o poczwarne jakieś na Jerzego zamiary. — To stary przyjaciel domu, — rzekła panna Izabella przedstawując prawnika — pan Ignacy Żereba; a to syn mój przybrany, — dodała — który od dziś dnia jest tu tak panem jak i ja... Żereba zaciął usta, zgiął się pokornie we dwoje, ale dużo myślał rzeczy, których nie miał ochoty powiedzieć. — Otóżto, dlaczego Trzeciakowski zjadł tyle konfitur — rzekł w duchu — bogdaj się udławił! Ale do czegóż to podobna? panna przybiera syna? młokosa... rzecz więcej niż podejrzana!! Kwaśno spojrzawszy na Jurasia, usiadł zmieszany; wszystkie jego nadzieje były naraz zburzone: nie mógł się przemódz, aby ukazać spokojnym. Nazajutrz przyszła oczekiwana odpowiedź od hrabiego Rajmunda, który ofiarował się sprzedać Horycę i delegował ku temu umyślnego pełnomocnika. Żereba wyznaczony został do traktowania z nim i dobicia. Panna Izabella usiłowała wstrzymać przy sobie Jerzego, ale jego i miłość i tęsknota pędziły ku Zarubińcom, gdzie był poczynił zresztą starania o dzierżawę i przedwstępne przygotowania. Teraz już stało się to niepotrzebnem, gdyż panna Izabella kończyła o Horycę, sama prze- nieść się chciała natychmiast i przy sobie mieć Jerzego, oddając mu zarząd i gospodarstwo. Jakkolwiek wszystko to naraz nie stało się głośnem, przez Żerebę jednak niechętnego tym nowym rozporządzeniom, przez sąd który gotował na Horycę tranzakcyą, zresztą nie wiedzieć jakiemi drogami, wiadomość o tych wypadkach poszła w świat na ludzkie języki. Był to pokarm posilny dla próżniaków. Często z bardzo małej i prostej rzeczy robią się dziwy, cóż gdy zdarzenie samo z siebie jest dziwnem i niezwyczajnem? Życie Jerzego, jego losy, doskonałego dostarczały wątku do tworzenia ciekawych historyj i bardzo miluchnych ploteczek, a w miarę oddalenia się od źródła, strumyki te wzbierały jak rzeki na wiosnę i coraz barwniejszemi płynęły falami. Z Pińska błyskawicą wiadomość o usynowieniu Jerzego przez pannę Izabellę, poleciała w okolicę Zarubiniec, a dziwne to przyznanie za dziecię przez dawną ojca jego kochankę, zapis ogromnej fortuny, którą powiększono jeszcze, kupno Horycy, z tem co każdy z własnej dosztukował fantazyi, złożyło całość wcale ciekawą i piękną. Jerzy stał się bohaterem i przedmiotem żywych rozpraw o kilkadziesiąt mil wkoło; rozumie się, że jemu i tym co z nim byli w stosunkach, nie szczędzono jaskrawego kolorytu: kiedy malować to malować. U państwa Jędrzejowstwa, pierwszy jakoś dowiedział się o tem sam mąż, i wpadł zdyszany do żony, kręcąc wąsy których nie miał. — Otóż nowina! oto nowina! — wołał. — Cóż się stało? — Osobliwsze rzeczy! żyd przyjechał z Pińska, który był, widział, słyszał, i wie najdokładniej: to rzecz niezawodna. — Ale cóż przecie? — Kiedy mi nie dajesz powiedzieć, kochana Stasiu. — Ja nie daję! panie Jędrzeju!! — z przyciskiem i wyraźną groźbą odezwała się żona.... — Przepraszam duszeczkę — całując usuwające mu się rączki, zawołał skruchą przejęty Jędruś — ale nie patrzże na mnie tak srogo, bo mi to odejmuje pamięć i przytomność... Otóż jest wiadomość z Pińska, że hrabia Jerzy... Jerzy; no wiesz, co Aneta w nim.... — Ale cóż pleciesz! — No tak! Jerzy: znowu historya! — Cóż się z nim stało? — Przybrany został za syna przez niejaką, pannę Izabellę Morosz, bardzo bogatą, milionową osobę, która się niegdyś w jego ojcu kochała... Tu zapisała mu cały majątek, kupiła dla niego Horycę, i ma przy nim zamieszkać... — Cóż to znowu za bajki! — odezwała się Stasia. — Jakto bajki, kiedy żyd mówił! Żydzi zawsze wiedzą najlepiej.... Jankiel.... Już ja ci powiadam że prawda. — To do niczego niepodobne.... — Ale tak jest! tak jest! Aneta miała dobry węch!.. oho! — Co to jest? co to jest? — groźnie i ostro przerwała Stasia — co za domysł szkaradny? Jędruś rozśmiał się zlekka jeszcze, ale mocno pomieszany. — E! to ja sobie tak tylko mówię... — Aneta, wiedz Wpan — rzekła matka — nie może być nawet posądzaną... Ślicznieby było gdybyś to Wpan, jak to ci się czasem trafia, przy ludziach powtórzył: pleciesz i pleciesz! Ej! panie Jędrzeju! Jędruś spuścił głowę, pokręcił wąsa i zamilkł przybity, a matka żywo poszła z nowiną do córki, którą, jak zawsze, tak i teraz zastała roznerwowaną, smutną, zamyśloną i niespokojną. — Cóż ci to, moje kochanie? — Czuję się nie zdrową... — Ja to sama widzę i posłałam po Szemerego. — Posłała mama? na cóż? — Ale, jeśliś chora... — Ja znowu tak chora nie jestem. — Zawsze lepiej żeby cię zobaczył; pojechali po niego wczoraj jeszcze, ale go wyszukać nie łatwo, bo nigdy w domu nie siedzi... Ja sama widzę w tobie coś nienaturalnego... — Sama nie wiem co mi jest. Matka troskliwie wpatrywać się w nią zaczęła. — Szkoda, żeśmy do wód nie pojechali — Wodyby nie pomogły — odparła Aneta — patrząc na matkę załzawionemi oczyma. Mówiły jeszcze z sobą, gdy wilk o którym właśnie wspomniano zjawił się we drzwiach: Szemere wszedł do pokoju, przydybany gdzieś u wistowego stolika i gwałtem wyciągniony prawie do państwa Jędrzejowstwa. Twarz jego brzydka budziła odrazę w Anecie, która w dowcipie i wesołości także nie bardzo smakowała; ale poczciwy doktor rozbrajał ją pokorą i uwielbieniem. Rzadko kiedy go tu wzywano, na ten raz domyślał się już czegoś ważnego i zdumiał zobaczywszy wszystkich na nogach i na oko zdrowych. — Moja dobrodziejko, — rzekł do. panny Anastazji, — trzebaż mnie było odrywać od wista, w którym już, już zacząć miałem wygrywać: dla jakichś spazmów? Nie widzę, chwała Bogu ani śladu choroby nigdzie. Gospodyni mrugnęła na niego, oczyma wskazując mu córkę. — A! więc to jest moja śliczna pacyentka, — rzekł zbliżając się i siadając naprzeciw niej. gdzieżto choroba może się pomie- ścić w takiem ślicznem, Bożem cacku? Co pani jest? — Mnie, doktorze? ale nic, zupełnie nic; mama choruje za mnie. — Matki to czasem lepiej widzą od dzieci, i dowiedziona rzecz, że kiedy dziecię ma zaboleć, najprzód to macierzyńskie serce poczuje: więc egzaminujmy się. — Ale ja jestem całkiem zdrowa! tak tylko: trochę podrażniona. — Dobrze, jest tedy symptom: podrażnienie. A więc nerwięta kochane w robocie: to utrapienie wszystkich lekarzy, to licho którego ani opanować, ani mu dać rady, ani zrozumieć nawet. Cóż tedy? trochę smutku? trochę niepokoju? znudzenie światem. — Nie źle zgadujesz, doktorze: coś podobnego. — Ale to choroba pospolita wszystkich panien, którym potrzeba iść za mąż — rzekł Szemere — na to jest jedna tylko recepta, panaceum uniwersalne: ładny i poczciwy chłopiec. Aneta ruszyła ramionami. — Nieznośny pan jesteś ze swemi żartami. — Patrz pani, a ludzie jednak mnie znoszą, a miejscami nawet kochają, — odparł doktor — ale ten stan nerwowy i lepsze niż ja rzeczy obrzydza. — To nie sarn stan nerwowy jak go nazywasz, — przerwała matka — boć ja wiem, że na to woda laurowa, kwiat pomarańczowy są wystarczające, kochany Szemere; ale ona nic nie je: wieczorami głowa ją boli, łzy kręcą się w oczach... — Powiadam pani, to te nerwy łotry rozhulały się, — dodał doktor — laurowe krople i woda pomarańczowa dobre, kiedy się one na chwilę zbuntują, a to coś zakrawa na stan chroniczny. Spojrzał w oczy Anecie. — Cóżbyśmy to z panią zrobili? hę? a gdyby wieczór tańcujący? to jest wcale nie złe lekarstwo, balik? przejażdżka? słowem coś z tych rzeczy co to się zowią dystrakcyami? Aneta wciąż ruszała ramionami, nic odpowiadając: doktor po chwili ukłonił się i wyszedł z matką. — Pani dobrodziejko, żart na stronę, — rzekł — czy się tylko panna nie kocha? — Ale, nie wiem... — O! o! matka żeby się nie domyślała! Doktor to spowiednik, mówno mi pani szczerze, może coś poradzimy; miłość to jeszcze nic, ale gdy się sprzeciwi jej i podrażni, gotowa doprawdy sprowadzić komplikacye osobliwsze. Tu wszakże trudno się czegoś podobnego obawiać: panna piękna, bogata, rozumna, nie oparłby się jej i święty. Ja pierwszy — dodał śmiejąc się — gdyby we mnie się zakochała, ryzykowałbym się. — A, co pleciesz doktorze! — Dalipan, że zrobiłbym ofiarę. Pani myślisz, że to nie byłaby ofiara? Pani Anastazya pogroziła mu palcem na nosie. — A jużciż, będąc tak brzydkim i starym jak ja, to gotowa bieda. Ale mówmy seryo, droga pani, panna Aneta zakochana? — Być może! — E! mów pani jak przed przyjacielem. Matka westchnęła głęboko i podparła się na dłoni. — No! to ci to już koniecznie trzeba wszystko powiedzieć, zdaje mi się, że odgadłeś. — Chwała Bogu! górą medycyna! Poradzimy ! — Nie wiem, bo... — Jużciż nie we mnie to pewna, powiedz mi pani, pocichuteńku, na ucho, w kim? — One tu podobno wszystkie głowy potraciły dla tego bohatera w siermiężce, — ruszyła ramionami. — Prawda, że chłopak niczego, ale dziwak. — Jestem w domu! Hrabia Jerzy? — Tak i mnie się zdaje. — A no! to go wziąć, — zawołał doktor — Kobiety mają na to tysiąc sposobów, a na mężczyznę jednego dosyć. — Nie tak to łatwo — powoli rozgadując się, odezwała się matka, — z każdym innym byłoby mi nierównie wygodniej, ale to zdziczałe, samowolne! Aneta lepiejby zrobiła daleko, żeby go sobie z głowy wybiła. — A, pani dobrodziejko! jak skoro siedzi w głowie to bardzo trudno; gdyby był w sercu jeszcze jako tako: klin klinem, — zaśmiał się Szemere — homeopatya w rzeczach miłosnych, doskonały środek. — Wszystkich bo pozrażała! mieliśmy ich — Cóż ja tu pani poradzę? Doprawdy, to komedya Doktor w kłopotach! Matka już lepiej od lekarza wiedzieć będzie co robić: jej w ręce rezygnuję władzę moję.. — Ale doprawdy, doktorze, mówmy już bez żartów: ona nie je, nie śpi, chudnie, niezmiernie chudnie, widzę to po gorsecie; blednieje, płacze... to rzeczy są groźne. — Nie ma sposobu: albo nastawcie sidła na ptaka, albo szukajcie drugiego. — Aneta była dotąd tak ostrożną, tak rozumną! — westchnęła matka. — I to bieda, — rzekł doktor — żeby się była ze dwa razy wprzód wykochała, terazby jej to nie przychodziło tak ciężko; ale widać, że to na seryo! — I ja się tego obawiam. — Musicie więc sobie Hrabiego zwerbować, — dodał Szemere — na to są przecie sposoby: zbliżyć się do stryjenki, ująć Maxa i Ottona jego przyjaciół, wreszcie pociągnąć per fas et nefas, a przeszkód mu nie stawić. — A! mój kochany doktorze, — odezwała się matka wzdychając ciężko — najlepszy człowiek ten mój mąż, ale ty wiesz jak on biedak prostoduszny. Nic z nim zrobić! nieszczęśliwa jestem, bo nie mam się kim posłużyć! Zostawiony sam sobie na chwilę, zawsze bąka ustrzeli i dom skompromituje. — E! gdzieby zaś, — odparł doktor — to prawda, że pan Jędrzej simplex servus Dei, ależ ojciec, ale dobry człowiek: jak mu pani da lekcyą, nauczy się jej i wyrecytuje. — Zawsze coś swojego dołoży. — Tak, toby mogło wypaść nie bardzo szczęśliwie. Zawsze jednak kiedy nie ma kogo użyć, trzeba tego co jest; liczcież trochę i na to, że ja stary intrygant, jestem także na wasze usługi. Tylko na mnie znów rachunek nie wielki, bom papla. — A! zlitujże się! nie wygadaj! — Nie! nie! w innym razie, może; tu jestem jako lekarz przy pacyentce: radzę. Pani Jędrzejowa ruszyła ramionami, zbliżyła się do ucha doktora i szepnęła mu: — Tylko mnie nie zdradź! Wiesz, żem złapała list, który chciała pisać do niego.... — Pierwsza ona! to źle! to bardzo źle! — Dlategom tak niespokojna. — I list poszedł? — zapytał doktor. — Ale nie! spaliłam go! Uprosiłam, żeby tego nie czyniła; ale Aneta ma wolę silna; i nie dziś, to jutro zrobić gotowa co postanowi. — Ale on? jakże z nią. był? — spytał Szemere — dał powód do tego? — On... właśnie, że to rzeczy niepewne, Bóg go wie jak z nią, jest; zdaje się, że się jakoś rozumieją, chociaż Aneta coraz traci śmiałość, dziecinnieje przy nim i boję się żeby jej nie zawojował. A z drugiej strony, mówią jakoby się szalenie kochał w swojej siostrze stryjecznej. — Coraz nowe rzeczy! — zawołał Szemere. — Ależ to być nie może! Sodoma i Gomora! Na to ani pobożna Hrabina, ani sztywny Hrabia nie pozwolą nigdy... Zamieszanie! chaos, a panna chora z miłości. Czyż już pani kon- ceptu zabrakło, żeby go tu przyciągnąć i środków, by przytrzymać: toby był koniec świata. — Mamże posłać po niego! cóż pocznę? Męża chyba wyuczę i odkomenderuję. — A! na nic się to nie zdało! — rzekł doktor kiwając głową, — męża sobie pani odeszle do gospodarstwa: to jego rzecz, a tu sama rób!... Gdybym mógł, gotowem i ja do tego pobożnego uczynku ręki przyłożyć. Jerzy przyjedzie do Robowa, tam go potrzeba złapać, trzeba nasztyftować Ottona, namówić Maxa; przecież go w tylu razem zaciągną tu do państwa, a dalej już niech kobiecy rozum dzieło kończy. Uczyć was nie potrzeba. I nagle urwawszy, innym tonem zakończył: — Cobyś pani na to powiedziała, gdyby dali śniadanie? Na tem skończyła się narada, ale panna Aneta pozostała, smutną i bladą jak była, a matka niespokojną. KONIEC TOMU TRZECIEGO Tom IV. Kilka tygodni upłynęło od ostatnich wypadków, a Jerzy jeszcze się był nie pokazał ani w Robowie, ani u Hrabinéj; oczekiwano go co chwila i wypatrywano nadaremnie. Zajęty był w Horycy urządzaniem domu dla tej, która mu się tak niespodzianie narzuciła za matkę, i całą, swą, czułość przez długie oszczędzaną życie, zlała na głowę przybranego dziecięcia. W Pińsku smutny ów dom zwany Murowanką, sprzedano, przewieziono sprzęt lepszy i panna Izabella z pośpiechem kobiety, która lęka się by jej na odrobinę szczęścia nie zabrakło życia, przyjechała zaraz do Horycy. Juraś obmyślił wszystko, aby jej było wygodnie: wyrestaurowano na nowo opuszczoną górę domu, odświeżono pustki, poustawiano sprzęty, a dwór stary Hrabiego w podziwie i nie bez strachu wyglądał nowej swej pani. Naturalnie wszyscy teraz pozostali na swych miejscach, nawet Paweł, który był niezmiernie zajęty; i choć miał dawne uprzedzenia przeciwko pannie Morosz, otrząsł się z nich powoli, widząc jak kochała Jerzego, domyślając się, że w tem przywiązaniu było coś i dla nieboszczyka pana. — Tak to tam było coś niezłego! — mówił po cichu, — a że to do śmierci człowieka nie poznasz! Ktoby to powiedział na rok wprzódy, że się tak wszystko obróci? Lacyna pokręcał wąsa i poprawiał czuba, resztka zalotności dziwne mu jakieś myśli pędziła do głowy: a nuż nowa dziedziczka Horycy (czy to takie trafiają się rzeczy?) upodoba sobie męzką jego fizyonomią, lub da mu przynajmniej swe zaufanie wyłączne i szczególny fawor? Kobieta — mówił w duchu — powinnaby się poznać na takim jak on człowieku. Radwanowicz bardzo był rad, że mu biblioteki nie ruszą, ale z powodu niewiasty mającej panować nad Horycą, cytował czasem ró- żne nieciekawe rzeczy z Ekkleziasty, z Erazma Rotterdama i Rabelazyusza (bo tak Rabelego nazywał), kręcąc głową ii mrucząc niezrozumiale pod nosem, czego głośno dopowiedzieć nie śmiał. Jerzy nareszcie przygotował się przewieźć swą, opiekunkę do Horycy i wprowadzić ją do tego domu, do którego pierwszy raz po marzeniach młodości, wchodziła drżącą już stopą. Spodziewała się niegdyś być tu panią i towarzyszką szczęśliwą człowieka, który ją żółcią i octem napoił; — dziś przez grób jego wchodziła do pustki panią wprawdzie... ale wdową i sierotą; łzy zjawiły się na powiekach, a serce zabiło uczuciem nieodgadnioném żałoby i uspokojenia razem. Gdy potem Jerzemu przyszło odjechać do Robowa, pocałowała go w głowę błogosławiąc, gdyż szczęście uczyniło ją pobożną jakąś i starszą niż dotąd była, dając jej powagę matki; ale wyprawiła w tę podróż, obawiając się jej instynktowo. — Dziecko moje, — rzekła przy rozstaniu — nie powiem ci co masz czynić, ty to wiesz le- piej: jedną tylko uzbroję cię radą... Z dwóch kobiet które cię kochać mogą, bo któżby ciebie nie kochał? jeśli jedna uśmiechać się będzie, druga poglądać łzawo — wybierz raczej uśmiech niż płacz. Łzy miłosne są strumieniem egoizmu, a uśmiech zwykle bywa pokrywką ofiarną boleści. Nie znam obu tych, o których mi mówiłeś, nie umiem nic powiedzieć więcej, niech serce wskaże bohdankę. — Ale ja nie myślę wybierać, matko, — rzekł Jerzy, — dla mnie jest jedna na świecie: Lola tylko. — Siostra! Juraś spuścił oczy. — Więc żadna! — rzekł zcicha i z tem odjechał. Na drodze już zręcznie zastawione czekały go sidła i straże. U tej samej nieminionej karczemki smutnego oblicza, od której go już raz schwytano do Pułkownikowej, stał oddawna posłaniec Maxa z listem oznajmującym mu, że jest chory mocno i gwałtownie widzieć się z nim potrzebuje, a o przybycie na imię święte przyjaźni zaklina. Max nie był chorym wcale, ale obrachował, że pewniej go chorobą i zaklęciem tem pociągnie, niż najusilniejszą prośbą. W domu ex-Pułkownikowéj miodowe dni szybko już były przeleciały: artysta idealny coraz bardziej roztapiał się i przekształcał na obywatela-szlachcica, gospodarza zabiegłego, najprozaiczniejszą w świecie i najabsolutniejszą istotę. Łzy biednej Amelii ukrywane, tajemne, nieraz już obmyły w kątku omyłkę, którą, popełniła, i nieszczęsny koncert, w którym tak świetnie, tak ułudnie przyszły małżonek wystąpić umiał. Teraz był to sobie prosty tyran domowy, zimny jak lód, szyderski jak kat, zbrojny w miłość żony, którą się posługując, wyśmiewał. W domu on panował jeden. Pułkownikowa za trochę okazanej sobie czułości, za ten półmisek soczewicy, który jej podawał zgłodniałej, resztkę swych praw starszeństwa pozbywała się codzień powoli. Stała się pokorną sługą nie tego, którego zaślubiła, ale nowego człowieka, niespodziewanego, innego, w którego się ów długowłosy artysta chyżo przemienić potrafił. Jerzy musiał uledz gwałtownej prośbie i pojechał do Danowa; znalazł Maxa w paradnym szlafroku i choć nie chorego jak sobie wyobrażał, ale na przypadek jego przybycia, udającego chorobę dosyć szczęśliwie. — Co ci to jest przyjacielu? — spytał go na wstępie. — Cóż chcesz! nudy wiejskie! — odparł Max ziewając i powracając do roli dawnej — przywykłem trochę do cygańskiego życia. W tych dostatkach, w tem życiu regularném jak zegarek Breguet'a, napadają mnie choroby dziwne, zachcenia osobliwsze, niecierpliwości dzikiego zwierzęcia, zamkniętego w klatce... Nudzę się! — Pracuj! — rzekł Jerzy. — Muzyka mi obrzydła! — Gospodaruj. — To rzecz nie zabawna. Chciałem się z tobą widzieć, ale nie dla porady dla siebie, mam do ciebie interes. Wyszedł spojrzeć za drzwi i stanął w posta- ci mentora przed Jurasiem, widocznie zabierając się do przemowy. — Jest to sekret wielki, ale ci go wyjawić muszę. Szczęśliwy człowiecze, domyślasz się lub nie, ale to pewna, żeś wzbudził miłość w dziewczynie, która za tobą schnie i umiera. — Ja?dla mnie? co ty pleciesz — zawołał Jerzy. — No, nie plotę. — O kimże mówisz? — Rozumie się, że o ślicznej Anecie; jakbyś to się nie domyślał? Aneta kocha się w tobie. Dziewczyna kilka lat żartowała sobie z młodzieży, aż nareszcie przyszła kreska na Matyska... znalazł się mściciel. — To jakieś bałamuctwo! — rzekł Jerzy chmurno. — Ale, ale, żartuj zdrów: ja kiedy mówię, to na pewnych zasadach! są fakta! — Zkądże ci to urosło? — Prawda szczera: jest chora z miłości! Rodzice, mówię ci to pod największym sekretem, rozesłali wszędzie gońców, aby cię ściągnąć. Mów, co poczniesz? co myślisz? co czujesz. — Aneta dosyć mi się podobała, ale... — Nie ma ale, to dosyć! — Przepraszam, jest ale, bo jej nie kocham— odparł Jerzy. — Jakże wiesz? Co u ciebie zowie się kochaniem? — Gdybyś mię o to pytał przed kilku miesiącami, możebym ci nie umiał odpowiedzieć dziś wiem co jest kochanie. — Aha! jestem w domu! więc inna! ale któż? Jerzy zamilkł jak skała. — Czy mnie upoważniasz do robienia plotki? — spytał po chwili próżnego oczekiwania Max. — Nie, ale do szczerego powiedzenia tego co wiesz: prawda przedewszystkiem. Max się zamyślił i pokiwał głową.. — Ale ona cię kocha. — To wymysł, to potwarze! Któż ma prawo: badać serce kobiety i ręczyć za to, co się w niem dzieje? Nie wierz temu i nie powtarzaj. — Ale pojedziesz do nich... — Teraz zdaje mi się że nie mogę, —-rzekł Jerzy — mogłaby ta bytność moja dać powód do nowych paplanin, jakiś pozór: nie chcę tego! Na tem się skończyło prawie, i Jerzy niedługo bawiąc, podrażniony przykro, pośpieszył do Robowa uściskać poczciwego Ottona. Zastał dom pustkowiem, gdyż Otto podług swojego zwyczaju poszedł na grób ojca i narzeczonej, a Martynek do miasteczka; siadł więc oczekując na nich, spocząć sam jeden w tym domku, który mu tyle przypominał, niedawnych jeszcze, bolesnych i miłych dziejów. Myśl jego pobiegła na przegląd życia, aż do głębi lat dziecinnych, aż do kolebki mglistej, do pierwszych brzasków młodości; potem na zielone niwy swobody, do chwil, w których panem będąc siebie, niczem jeszcze nie związany błądził po stepach... Powoli przechodząc do teraźniejszego życia, które się tak dziwacznie z nieznanych zupełnie niedawno żywiołów uplotło. — Co dalej czeka? co będzie? pytał się wchodząc w siebie. Czy ona może być moją? czy przyjdzie mi dalej wieść życie potargane, rozerwane, bolące i tęskne, lub znijść zwycię- żonemu w szranki powszednie, do pracy codziennej i zaprzeć się nadziei, marzeń, nawet artykułów mojej młodej wiary? Czy każdy tak w końcu apostatą, zostać musi? Nie! rzekł w sobie krzepiąc się, cierpieć to nic jeszcze, ale wiernym być potrzeba sobie, przekonaniom i przeczuciom młodym: to zadanie życia. Ściera w nas powoli uczucie ideałów sam żywot, wiemy o tem, czujemy to, czemuż nie starać się zetknięcia z nim szorstkiego unikać? Wchodzący Otto rzucił mu się na szyję. — Cóż ty tu tak marzysz? młodzieńcze, — zawołał wesoło — masz już matkę, masz spokojny chleb, rodzinę, czegóż ci jeszcze chmura wisi na czole? — A! bo mi jeszcze czegoś braknie! —rzekł Jerzy. — No! to wiem, ale tego ci zawsze braknąć będzie — odparł Otto z uśmiechem smutnym. — Człowiek żyje pragnieniem, umarły tylko nie łaknie i nie pragnie. Pijemy i nie możemy się napić nigdy: ambrozya, która nasyca, nie wytryśnie z ziemi! — Słuchaj, — rzekł Jerzy — tyś moim przyjacielem lub nikt; masz serce co kochać umiało i pozostać wiernem cieniom wśród rzeczywistości... do końca: poradź mi, powiedz, pociesz, naucz co czynić: — ja kocham. — Teraz dopiero stałeś się w pełni człowiekiem — odparł Otto poważnie — ale kochaj jak mąż, miłością surową, wielką, cichą i spokojną, miłością jak moja, raz na wieki. — Taką czuję w sobie. — Nie pytam się nawet kogo. Jerzy zakrył oczy. — Siostra moja. — Jakto siostra? któż taki? — rzekł Otto. — Znasz Lolę przecie. — Znam, to źle... ale miłość się nie wybiera — rzekł powoli — a ona? — Powiedzieliśmy sobie, żeśmy złączeni na wieki. — Tak, sercami, — odezwał się Otto — nie wiem czy dłonie się wasze połączą. Ani Hrabina, ani Hrabia nie pozwolą na to nigdy: pokrewieństwo zbyt jest blizkie, prawo nawet kościelne związku takiego zabrania. — Byłożby to prawdą? — Jest tak! przygotuj się cierpieć i czekać. — Będę czekał. — Związki podobne nie są bezprzykładne, ale się z niemi łączy idea niebłogosławieństwa, ale im stawią przeszkody: miłość to odrazu namaszczona na cierpienie. — Przyjmę je chętnie, — rzekł Jerzy — usta moje poślubiły jej usta, dłonie się związały, serca zjednoczyły się na zawsze. — Nic więc ci nie powiem, kochaj! Ale chcesz rady? — dodał osmucony Otto — nie okazuj jej zbytniej miłości abyś nie zwiększał bolu; dziewcze to proste, szczere, pełne życia, w niej miłość musi być raną. krwawą, którą każde dotknięcie rozdrażnia. — Nie mogę kłamać. — Oddal się. — Ottonie, tyż mi to radzisz? — Milczę. — Opuszczając tę okolicę, muszę przecie — odparł Jerzy — pojechać do nich, pożegnać się z niemi, opisać im nowe położenie moje, wytłumaczyć się... zobaczyć ją. Otto milczał. — Stało się — rzekł — Bóg reszty dokona. Co będzie, On wie jeden, ale uzbrój się przyjacielu i miej męztwo. — Tego mi nie zabraknie. — Nigdy go nadto mieć nie możesz. Miłość twoja nie powinna być płaczliwą, i dziecinną, ale poważną, i męzką za dwoje: jej i sobie musisz wskazać drogę. Ty tak masz ją kochać żywą jak ja miłuję umarłą, wiernie chodząc do mogiły i milcząc przy niej na modlitwie. Długo tak jeszcze rozmawiali, a noc nadchodząca ledwie ich rozpędziła. Nazajutrz Jerzy pośpieszył do Hrabiny, pędzony gorączkową, niecierpliwością. Jakieś przeczucia bolesne biły mu w duszy, nigdzie nic o nich posłyszeć, nic się o nich nie mógł dowiedzieć. Gdy zajechał przed ganek, myślał, że ich nie zastał, bo nikt naprzeciw niemu nie wyszedł; służący wreszcie, którego spotkał w przedpokoju, oznajmił mu, że panienka była chora, a sam poszedł dać wiedzieć Hrabinie. Jerzy zadrżał, pomieszany wszedł do saloniku, w którym milczenie smutne zastał tylko... Po chwili szelest dał się słyszeć i cała skłopotana, zmieniona ukazała się Hrabina, witając Jerzego twarzą chłodną, pomieszaną, nie swoją. — A Lola? — zapytał żywo przybyły. — Lola trochę słaba — odpowiedziała matka unikając jego wzroku—nic tu nie jest strasznego, jednakże musiałam ją położyć. Rozmowa przerwała się, a co najboleśniej dotknęło Jerzego, to zmiana Hrabiny, którą, nazywał matką, nie dawno jeszcze tak czułej dla niego, dziś ostygłej, trzymającej się na wodzy z uczuciem, aby go nie okazać, ze słowy aby ich z ust nie puścić. Jerzy poznać jej nie mógł, a ile razy szczerzej, od serca przemówił, głos jego rozbijał się o chłód umyślny, o jakiś zimny opór obliczony, niepojęty dla niego. Nareszcie opowiadanie o pannie Morosz, o Horycy, o nowem życiu, o tej kobiecie która dlań stała się matką, choć przedłużane umyślnie, wyczerpać się musiało; Jerzy czuł się w położeniu niespodzianem, jakby spętany. Nie mó- wili do siebie jak dawniej, Hrabina cierpiała sama widocznie, coś ich dzieliło i oddalało. Jerzy nie umiał sobie tego wytłumaczyć, ale i wytrwać w tem nie mógł. — Stryjenko — rzekł wreszcie, zbierając się na odwagę — między ostatniemi memi a dzisiejszemi odwiedzinami i przyjęciem jest różnica, której nie mogę nie uczuć: jam człowiek szczery i prosty, kłamać nie umiem i nie chcę, milczenie mnie męczy, mówmy otwarcie. Hrabina długo popatrzyła mu w oczy z zapytaniem, uśmiechnęła się jakoś niedowierzająco. — Chcę wierzyć — rzekła — żeś szczery i poczciwy, ale niedoświadczenie jest czasem tak szkodliwe jak zdrada. Nie będę się taiła przed tobą., mam ci wiele do wyrzucenia. — Mnie?? — Tobie, Jerzy. Nie spodziewałam się płochości po tobie. Młody jesteś, może to naturalne, alem ja przywykła widzieć w tobie człowieka dojrzałego. Tyś może sam nie ocenił swej nierozwagi, ale już ludzie na nią. boleją.. — Cóżem zrobił? — Jerzy, byłeś bratem Loli, i powinieneś był pozostać bratem jej tylko — odpowiedziała surowo Hrabina. Zamilkli chwilę. —. Stryjenko — rzekł Jerzy — są uczucia za które człowiek nie odpowiada, bo panem ich nie jest. — Niechże je kryje w głębi serca... — Takem czynił, alem nie wiedział, przyznaję się do winy, że uczucie poczciwe i święte może być występnem i zmuszonem się ukrywać. — Na coś się starał je rozbudzić? — Ja? — Nie chcę ci czynić wymówek, może Lola w Bogu i modlitwie znajdzie pokój, który z twojej przyczyny postradała, ale łez moich i trwogi, ty nie potrafisz obliczyć... — Mam więc na wieki być ztąd wygnanym? — zapytał Jerzy z boleścią. — Sam się wygnasz, jeśli masz litość nad matką i nad nią. Związek między wami jest niemożliwym, miłość występną, nadzieje daremne; dla ciebie to może było tylko igraszką, gdy dla niej chodzi o śmierć lub życie. — Igraszką, dla mnie ? — wybuchnął powstając Jerzy, — pani! ty którąm matką nazywał, możeż-że mi to zarzucić? Najświętsze uczucie dla którego gotów jestem dać życie, nazywasz igraszką? — Sądziłam tak — odparła spuszczając oczy Hrabina, — z tego przynajmniej, że dwóch naraz kochać nie można i zwodzić się niegodzi. — Dwóch! na Boga! — zakrzyknął Jerzy, — ja tego nie rozumiem! — A Aneta? — Czemże dla mnie Aneta? — śmiejąc się gorzko zawołał młody chłopiec, — Aneta! a to prawdziwie niepojęte! Któż znowu tę potwarz rzucił na mnie? — Wszyscy przecie wiedzą, że tam bywasz, że się w tobie rozkochała, że ją uwodzisz. Jerzy pochwycił się za głowę. — — Stryjenko, — rzekł popędliwie chwytając ze stołu różaniec, przy którym wisiał krzyż, -wierzysz w ukrzyżowanego ? - Jerzy! co za pytanie! - Wierzysz, że nawet zbrodniarz nie ma odwagi przysiądz krzywo na krew umęczonego niewinnie? . — Co mówisz? — Otóż! przysięgam ci, że to potwarz niepoczciwa! — Nie przysięgaj, wierzę ci, chcę wierzyć, ale cóż to pomoże ? — Jeżelim winien, to tyle tylko, żem Lolę pokochał jak siostrę, a dał temu uczuciu wyrosnąć w sercu więcej, niż świat i prawo wasze pozwala; ale ją kocham jednę, ją pierwszą, i ostatnią i na wieki! Hrabina pobladła, niespokój straszny odmalował się na jej twarzy; jakby ta przysięga powiększyła jeszcze jej trwogę, załamała ręce, spojrzała na drzwi przelękniona i drżąca. We drzwiach, do których Jerzy obrócony był plecami, od kilku chwil stała Lola w białej sukience, blada, chwytając każde słowo wychodzące z ust Jerzego z tym wyrazem prawdy, który fałszu przypuścić nawet nie dozwala. Nagle pochyliła się, oparła o drzwi i niemogąc wytrwać, choć matce dała słowo że nie wyjdzie, wybiegła, objęła rękami szyję Jerzego, zawiesiła się na niej z uczuciem, i patrząc mu w oczy łzawym a pełnym boleści wzrokiem, zawołała: — Tak jest, on mnie kocha, ja nie wierzę, nie wierzyłam nigdy tej potwarzy! Matko, ja więcej już nic nie chcę, on mnie kocha! I domawiając tych słów, Lola, ktora wstała z łóżka mimo zakazu, osłabiona, wzruszona, powoli białe rozpuszczając ręce, zachwiała się, posłoniła, i nim matka i Jerzy mieli czas zwrócić się ku niej, jak podcięty kwiatek na ziemię upadła. Hrabina krzyknęła przeraźliwie... Na licu zemdlałego dziecięcia był wyraz takiej błogości anielskiej, że Jerzy któremu łzy trysnęły z oczów, pomyślał, czy warto ją było budzić do ciężkiego życia... Ale osłabienie było tylko chwilowe: wnet otworzyła oczy, podniosła się, podała mu chłodną, rękę i powstała. — Matko, — zawołała błagająco — ten raz, ten ostatni raz pozwól nam chwilkę zostać z sobą: czyi to grzechem być może ? Czyż Bóg potępi mnie i jego, żeśmy pokochali nie wiedząc jeszcze co nas rozdziela ? Przysięgam ci mamo droga, że pierwsze nań wejrzenie było dla ranie życiem nowem: uczułam, że on jest tym, który mi był przyznaczony na osłodę życia, na dopełnienie jego... Czy będzie mężem? czy pozostanie bratem? ja nie myślę, bylebym kochać go mogła, byle on mnie kochał. Hrabina płakała; głos ten dziecka, błaganie jego, złamały ją: usiadła smutna biorąc rękę córki, którą poczęła gorącemi całować usty. Jerzy przypadł na kolana i chwycił drugą jej rękę, i była chwila milczenia i łez, która ich połączyła wszystko troje w jakiemś niemem zapomnieniu. — Odezwij się do mnie Jerzy, — przemówiła nareszcie Lola. — Bóg już wie kiedy zobaczymy się znowu: ja chcę głos twój posłyszeć, chcę się twą myślą nakarmić, mam do ciebie pytań tysiące, chcę ci powiedzieć tyle rzeczy,.. — To wszystko Lolu droga, — odparł Jerzy, — zaczyna się i kończy na tem jednem, że kocham ciebie. Ten kto śmiał mówić inaczej, kłamał bezczelnie, dziś ty mu wierzyć nie możesz. — Jam nigdy nie wierzyła! mój Jerzy, ta być nie mogło! Nasza miłość jest jak sznur złoty, który pochwycić mogą i targać, ale go nie rozerwą. I spuściła główkę. — Mów, — rzekła, — jam łakoma cię słuchać. ' Jerzy musiał wezwany choremu dziecięciu, opowiadać znowu swoje dzieje, a Hrabina słuchając i wpatrując się w nich milcząca, przekonała się jak to uczucie, które ją przerażało, silnem i wielkiem być musiało. Lola w ciągu tej półgodzinnej rozmowy ożywiła się, odżyła, nabrała siły, na twarz jej wystąpił rumieniec, zdawała się uzdrowioną cudownie: każde słowo Jerzego wlewało w nią moc nową.... To przywiązanie tak gwałtowne, w macierzyńskiem sercu Hrabinej odbiło się, stawiąc w niem dwa ostateczne wyroki — śmierć lub grzech. Drżąc cała, ufała tylko w Bogu, że oboje odwrócić potrafi, ale sama nie wiedziała co począć. Łzy jej płynęły na rękę Loli, ciche, gorące, błagając o litość; kilka razy spojrzała na Jerzego, niemając siły go odegnać, a każda chwila zdawała się jej zwiększać niebezpieczeństwo. — Któż mógł wam, — spytał w końcu Jerzy, — spleść tę baśń o Anecie? — Od której ja mało nie umarłam, — przerwała Lola, — chcieli mi ciebie wystawić kłamcą, zabić we mnie wiarę, wydrzeć mi mój ideał... A! to była chwila okropna! Na miejscu mojego Jerzego stanął ktoś, szatańska postać z niewinnym wzrokiem, a zdradą w sercu.... Gdyby tak kiedy być miało, żyć nie warto! — Ale któż to przyniósł ? — Kto? — odpowiedziała matka, — wszyscy: Max... doktór poczciwy, sami nawet państwo Jędrzejostwo będąc tu z córką, dawali do zrozumienia... Aneta płoniąc się gdy o tobie była mowa, pół-zwierzając się przed Lolą, popotwierdziła te plotki... — Na Boga! to spisek, — zawołał Jerzy -to niegodny podstęp! — Nie, — odparła Lola, której boleść dawała jasnowidzenie, — ja teraz czuję i rozumiem wszystko... Aneta kocha biedna, ona cierpi jak ja. — Ale to być nie może! — Aneta kocha! — powtórzyła Lola, — ja się jej nie dziwuje, możnaż cię poznać i nie ko- chać? Jerzy odpowiedział pocałowaniem jej ręki. Hrabina była w dziwnem położeniu: czuła, że im bardziej przedłuża się ta rozmowa i bytność Jerzego, tem uczucie rozżarza się mocniej, tem większe grozi niebezpieczeństwo; ale złamana obawą o zdrowie Loli, słaba dla swej jedynaczki, nie śmiała im przerywać chwili tej czystego szczęścia, może jedynej w życiu. Chciała odejść i obawiała się ich porzucić, siedziała przykuta. Jerzy zopomniał o czasie, o godzinach, dzień przeleciał błyskawicą, wieczór się zbliżał. Lola nie wychodziła na chwilę, bała się wstać, aby ruch jej nie był znakiem odjazdu. — Kiedy ty do nas powrócisz? — cicho szepnęła do Jerzego. — Nie odjechałbym, gdyby można. — A! pozostać ci nie wolno! Ludzie! matka twoja, potrzeba ci odjechać mój Jerzy: jedź, — dodała, — ale wierz w serce siostry i myśl o mnie. Ciche szeptanie oddaliło Hrabinę. — Mój Boże, — rzekła do siebie w duchu, — cóż te dzieci biedne złego mówić mogą?? Może to chwila ostatnia... niech ją spędzą swobodnie. Zaledwie matka odeszła, Lola powstała z kanapy. — Jerzy, — spytała, — masz ty jaką obrączkę? — Mam, jednę ojcowską, którą mi oddał przed skonaniem, wskazując mi abym ją nosił. — Ja mam tylko pierścionek z N. Panną. Jerzy, nam się potrzeba zaręczyć, ja będę potem spokojniejszą jeszcze; mówią, że zaręczyny tak są święte, jak ślub. W obec Boga i aniołów zaręczam się z tobą, jeśli nie na życie, to na śmierć. Nie będziemy mężem i żoną, ale dwojgiem dusz poślubionych na wieki. Niech ta obrączka uprzytomnia nam przysięgę: weź Jerzy, ja biorę twoją.... I skłoniła białe czoło ku niemu, a szukając ust jej, Jerzy znalazł na twarzy łzy gorące, które spił z pocałunkiem na wargach jej drżących. Wtem matka niespokojna weszła. Trzeba się było rozstać i pożegnać. Lola sama teraz podała mu rękę, z uśmiechem uspokojenia. — Mój Jerzy, — odezwała się, — oddalenie nic nie znaczy., możemy pisać do siebie; jedź, ja ci wierzę. Gdyby mi jutro przyszli oznajmić, żeś inną poślubił, ja śmiać się będę. — Miej i zachowaj tę wiarę, — rzekł Jerzy, — jeśli ci powiedzą żem umarł, to prawdą być może; żem zdradził — to niepodobna. Tyś mojem życiem, tyś wszystkiem. — Jerzy, — przerwała matka, — jedź już, proszę cię jedź! Loli to przedłużone wzruszenie szkodzić może.... ja się obawiam. — A! kiedyż zobaczymy się znowu? Na to pytanie nie było odpowiedzi. Jerzy uścisnął jej rękę, ode drzwi spojrzał jeszcze na nią, i zobaczywszy jak się rzuciła w objęcia matki, odjechał. Gdy przybył do Robowa, gdzie Ottona zastał z Maxem, blady był i niedopoznanią zmieniony. Otto odgadł, że coś zajść musiało, bo twarz Jerzego zdradzała cierpienie, ale nie śmiał go pytać. Wesoły nastrój towarzystwa, które tu zastał, wydał mu się przykrym i dziwnym: padł na kanapę zamyślony i znękany. — A ty nie wiesz, — rzekł Max zaraz, — że ja tu po ciebie przyjechałem z doktorem, i jutro wieziemy cię wprost do Jędrzejostwa. — Mnie? ja nie pojadę! — odparł Jerzy stanowczo. — Jesteś proszony. — Przeproście za mnie. — Dlaczegóż ? - Nie mogę. Na te słowa ziewając i przecierając oczy Szemere, który odpoczywał w kątku: — Co? co? — przerwał, - kto nie może? dlaczego? o go to chodzi? — Sam osądź doktorze, czy się to godzi, — kończył Max, — proszony do państwa Jędrzejostwa, droży nam się Jerzy i odmawia. — Odmawia jechać do tak ładnej panny?— zawołał Szemere,—o zgroza! o tempora! o mores! Dawniej byłoby to sromotą, żeby kawaler pannie i jakiejże jeszcze pannie, śmiał odmawiać, żeby się wahał nawet jechać do domu, dokąd go tak serdecznie proszą i nęcą.... — Kochany doktorze, - odezwał się Jerzy,—i dawniej i dzisiaj pomiędzy matką a panną wybór był zawsze jeden i konieczny: ja spieszę do mojej matki; powtóre, jeśli chcesz, chodź ze mną, powiem ci coś na ucho. — I owszem, lubię gadanie na ucho,—odpowiedział doktór,—ty mnie na ucho, ja jemu na ucho, on tamtemu, tamten innemu, i tak to sobie przez wszystkie uszy przeleci, a nazywa się sekret. To piękna inwencia ! — No! jak ci się podoba, ale są rzeczy, które ja mówię na ucho. Wyszli do drugiego pokoju, Jerzy wyciągnął mu rękę. — Kochany doktorze, mam cię za uczciwego człowieka i dlatego ciebie wybrałem. — Bardzo mi to pochlebia, ale niekoniecz- nie tym, którzy zostali za drzwiami. No! gadajmy. — Po co mnie tam ciągniesz ? — No! bo ci tam będą radzi, rodzice i panna. Jerzy popatrzył w oczy. —Jesteś przyjacielem ich domu?—Spytał. — Wielkim. — No to nie powinieneś mnie tam wieść; z tego jeżdżenia rodzą się głupie i niepotrzebne plotki, a koniec końcem to do niczego nie prowadzi. — Do niczego ? jakże to pan rozumiesz ? — Rozgadano po sąsiedztwie Bóg wie co, przykro mi, boleśnie: ledwiem ją parę razy widział, a już plotą, że się o pannę staram.... - To ci krzywdy nie robi. — Ale czyni ją pannie. — No! a gdyby się sprawdziło ? — Właśnie, że sprawdzić się nie może. — Dlaczego nie może ? nie łap ryb przed niewodem; a jeśli ci się podoba, jeśli się ty podobasz, jeśli się pokochacie? Co nie jest, to być może i bardzo może. — Jeszcze raz powiadam ci doktorze, być nie może. - Toś już zakaty uparty, ale dlaczego ? — Dlatego,—rzekł ciszej Jerzy cedząc po słówku,—że ten kto komu innemu przyrzekł i dał słowo, a jest uczciwym człowiekiem, słowa sercu swojemu i osobie wybranej dotrzymuje. Doktór stanął zdumiony i trochę zmieszany, pokiwał głową., milczał długo, zażył tabaki, potem począł przechadzać się po pokoju. — Zły interes,—rzekł, — zły! nie ma po co jeździć w istocie. Ale gdzieżeś się WPan u licha mógł tak rychło uplatać ? Chyba z jaką garderobianą, boś tu nawet, o ile wiem, nikogo nie widział. — To rzecz moja. — A nie wykręt?? — Nie mam zwyczaju kłamać, ani potrzeby się wykręcać! — Ślicznie robisz, ale to do licha głupio! — Wróćmy do towarzystwa,—rzekł Jerzy. Max rozpowiadał o swojem gospodarstwie, jak wprzódy o muzyce, doskonale umiejąc się przechwalać, i w najżywszych malując barwach nowe zajęcia, plany i projekta. Otto słuchał i podziwiał jak prędko potrafił z artysty stać się obywatelem, jak do serca wziąwszy szlachectwo swe świeżej daty, bronił już zażarcie tradycyi szlacheckiej, prerogatyw, patryarchalnej władzy nad wieśniakami i kochanej pańszczyzny; jak tłumaczył dawny serdeczny pana z kmieciem stosunek, prawa własności, nietykalność ziemi i t. p. rzeczy do stanu i powołania nowego odnoszące się, których katechizm zwykły już umiał napamięć. Obszyty w tę nową skórę, Max był już solidarną cząstką ogółu i dorabiał się, wkupywał w bractwo, do którego pragnął należeć, powtarzając co chwila:—My szlachta, my właściciele, my posiadacze ziemscy. W dodatku potrzeba wiedzieć , że go już tak wzięto na seryo i wierzono mu święcie, iż niektórzy sąsiedzi, których przekrzyczeć potrafił, mieli go za wyrocznią i przyszłą obywatelstwa podporę. Max miał już teraz muzykę za bajbardzo, śmiał się z tych co się jej poświę- cali, nie potrzebował jej na nic; a gdy wieczo- em grać zaczęli, usiadł z Szemerem do maryasza, by czas zabić. Jerzy byłby tu sobie szczęśliwe chwile spędzone po przybyciu z Maxem, i swobodę swą dawną, przypomniał, gdyby wspomnienie Loli bladej, znękanej, chorej i smutnej, nie dojmowało go boleśnie. Wyrzucał sobie teraz, że uległ pierwszemu popędowi, że sobie dał z ust i piersi wyrwać wyznanie, że się uczuciu dał unieść... ale już było zapóźno. W Zarubińcach Hrabia, który wszystkie swe projekta szczęśliwie przyprowadził do skutku, mając teraz obfite do rozporządzenia fundusze, całkiem się oddał swej namiętności wynalazków, i olbrzymie zakreślał plany, o których tylko jeden Malczak wiedział. Żółtowski uznany za coraz niedołężniejszego, niezdolnego pojąć żadnej wielkiej myśli człowieka, całkiem pozostał usunięty, na stronie. Była mowa o podróży do Paryża, dla dopilnowania zamówionych tam wzorów i machin. Malczak na ten czas miał pozostać w Zarubińcach z wła- dzą dyskrecyonalną i nadzorem nad wszystkiem. Wzięte za Horycę pieniądze projekt ten jeszcze prawdopodobniejszym czyniły, a choć Żółtowski radził najprzód płacić długi pilniejsze i majątek oczyszczać, Hrabia Rajmund ani chciał słuchać: kredyt jego poprawił się, po cóż miał płacić? Nikt się nie upominał, przyszłość jaśniała mu świetnie. Marzenie jednak o niej nie mogło zupełnie zaspokoić potrzeb serca. Często w życiu naszem, maluczkie jakieś na pozór miejsce zajmuje człowiek, lecz gdy go nam zabraknie, wielka po nim zostaje próżnia. Tak się tu stało po wyjeździe Loli z Hrabiną. Oprócz tego Hrabia Rajmund dotknięty był W miłości własnej tem, że go żona opuściła, nie zgadzając się z nim na odarcie synowca i opierając się jego zdaniu. Ten dzień w którym pokorna dotąd kobieta wypowiedziała mu posłuszeństwo i skazała się na osamotnienie, na ubóstwo, na rozdział jak od zapowietrzonego, boleśnie mu się zawsze przypominał. Cierpiało serce i miłość własna cierpiała. Zrazu sądził, ie to była tylko pogróżka, że Hrabina mogła sie oddalić chwilowo, ale nie wytrwa bez niego, że powróci sama upokorzona i zawstydzona, że to są. jednem słowem strachy na Lachy. Lecz gdy powoli Marya wszystko co osobistą, jej własność stanowiło, przewieźć kazała, gdy się zaczęła urządzać jak na zawsze w swej wiosce, Hrabia począł się coraz bardziej niepokoić. W domu brakło mu czegoś, był sam, robił co chciał; ale często łapał się w drodze na górę do pokojów Hrabiny, i zawracał z przykrem przypomnieniem że jej nie było: uśmiechu Loli, jej szczebiotania i rannego pocałunku mu brakło. Sam z Malczakiem, który z swą krzywą gębą na szatana wyglądał, skazany na jednostajny pokarm jego pochlebstw i plotek, czuł, że jakiegoś czystszego żywiołu brakło jego życiu. Miał on usłużnych donosicieli, którzy mu dość regularnie zdawali raporta z tego co się działo u Hrabiny, ale ci tylko to co widzieli przynieść mogli: wielu rzeczy od nich dowiedzieć się nie mógł. Zrazu chciał sam jechać, duma go wstrzymała; potem wstyd żeby się nie zdało, że upokorzony i skruszony sam się o przebaczenie doprasza; potem coraz żywiej czując udręczenie, za to co doznawał, począł głęboką urazę mieć do żony, i o zbliżeniu się do niej mowy ni myśli nie było. Ale koniec końcem niepokój i zgryzoty rosły co chwila, Malczak bacznie na to poglądał z boku, a choć mu wielu rzeczy dotykać nie wypadało, cieszył się że sam pozostał, starał się nieznacznie uspokajać, zajmować, rozrywać, aby tęsknoty nie dopuścić. Hrabia miał w nim jednego z tych zauszników bajecznych, jakich tylko słabi ludzie przy sobie ścierpieć i wyrobić umieją. Codzień zrana, zaledwie wstał, Malczak w swoich pantofelkach i watowanym kaftaniku zjawiał się we drzwiach sypialni i stawał na rozkazy. Rozmowa jednostajnie zawsze zaczynała się od zapytania: — A co tam na dworze? Na co Malczak miał talent odpowiadać coraz inaczej, kreśląc obraz nie tyle tego co było, jak przepowiednią tego co być miało. Później rozmowa zwykle zwracała się do ukochanych machin, kółek, trybów i t. p. Mal- czak miał tu sposobność zręcznego podziwiania geniuszu Hrabiego, i wprowadzenia go w dobry humor, który potem pozwalał mu już bezkarnie mówić co ślina do gęby przyniosła. Posiedzenia te ranne przy piciu kawy, często tak się rozwijały naiwnemi ze strony Hrabiego wyznaniami, że nawet Malczak z nich, stojąc w ciemnym kątku, się uśmiechał. W obec ludzi nie przyjmował Hrabia ani tak bez wyboru każdego kadzidła, ani tak prosto w piersi wymierzonych admiracyj; między nim a Malczakiem przestrzeń stawała ogromna: tu zacierały się położenia różnico, występowali tylko dwaj ludzie, z których jeden łaknął uwielbień, drugi mu je głodnemu dosyć niezręcznie przyprawione podawał. — A! proszę JW. Hrabiego—mówił Malczak— gdybyś JW. Pan żył w innym kraju, na rękachby go nosili, monumentaby stawili: co to taki geniusz! Ale u nas, proszę JW. Pana, czy to się na ludziach poznają? — Masz racyą! Ja zawsze się dziwuję, jak ty, prosty człowiek tyle możesz mieć zdrowego rozsądku. U nas się wszystko marnuje, największe geniusze w niwecz idą. Nie pochlebiam sobie, żebym na równi stał z wielu znakomitemi mechanikami i wynalazcami, ale tym rutynistom brak śmiałości w pomysłach, samorzutności, a ja to właśnie posiadam w najwyższym stopniu! Egzekucya jest słabszą stroną u mnie, ale i tu gdyby... — Ale proszę JW. Hrabiego, gdybyśmy my sami wszystkiego nie robili własnemi rękami, coby to było? — Ja ci wprost powiem—dodawał Hrabia zwykle—gdyby nie twój talent i tegobym nie zrealizował co jest: któż tu u nas co zrobić potrafi? gdzie co wypróbować? kogo zapytać? Wreszcie człowiek potrzebuje zachęty: tu znajdzie tylko śmiech i obojętność. — Taż to, proszę JW. Pana, z nas doprawdy niektórzy śmieją się jak z waryatów. — Bo zawsze geniusz musi być zapoznany— wołał Hrabia w zapale—to jest jego znamieniem: wszyscy wielcy ludzie dopiero po śmierci zostali ocenieni. — Już to darmo — wzdychał Malczak, choć w duchu się uśmiechał — taki to los nasz, panie! Krzywa gęba wielce mu ku temu była pomocną, że choć się czasem i rozśmiał z pana, wyraz szyderstwa niknął w tych fałdach kalectwa, i odkryć go w nich nie było podobna, bo zawsze miał minę złośliwą. Takie zwykle rano toczyły się rozmowy, niemal codzień jednostajnie się powtarzające, a teraz tylko urozmaicane dopytywaniem nieznacznem o Hrabinę, o której wszystkich czynnościach Malczak starał się być dokładnie zawiadomionym. Po dobrowolnem zrzeczeniu się Jerzego, Hrabia napisał do żony, ale odebrał od niej odpowiedź tylko zaklinającą go, aby tego daru spowodowanego testamentem nie przyjmował. Na list ten nie odpisał już wcale. Uraza do żony rosła w miarę jej wytrwałości, a może z tego powodu, że w głębi własnego serca, sam Hrabia czuł się mniej od niej czystym i upokorzonym. Przed Malczakiem nie odkrywał on się z tym żalem, udawał nawet że się ułożyli tak mieszkać dla zdrowszego powie- trza, dla drewnianego domu i t. p., ale w tem zachowywała się tylko pozornie przyzwoitość: wiedział Hrabia że Malczak rozumie udanie, Malczak czuł iż Hrabia nie sądzi, by się dał lada czem zaspokoić. Ale dla obu tak było jakoś zręczniej i składniej. Z samego toku rozmów, objaśnień, zapytań znać było, że Hrabia się poróżnił z żoną, ale zachowywano powierzchownie decorum. Malczak ze swej strony wcale ku zgodzie rzeczy nie obracał, i owszem, zdawna nie lubiąc Hrabiny, czując ją na przeszkodzie, szanować ją zmuszony i wystrzegać się, a nieumiejąc sobie zjednać najpodlejszem pochlebstwem: teraz korzystał z okoliczności i raczej rozdzielał niż zbliżał ich ku sobie. Znalazło się zawsze coś dobrodusznie opowiedzianego, co Hrabiego rozjątrzyć mogło. Malczak obrachowywał, stopniował swe wiadomości, wylewał je i cedził po kropelce, dając dowody, że był prawdziwie na intryganta stworzony i mógłby niepospolitą w danych wypadkach grać rolę. Im wyraźniej czuć mu się dawało usposobienie do tęsknoty w panu, tem zręczniej zgodę i zbliżenie się czynił niepodobieństwem, trudności zmyślając z tamtej strony, tłumacząc każde słowo opacznie; posługując się Zółtowskim nawet, który się wcale nie domyślał, co mu mówić kazano. Jak przy długiem zżyciu się z człowiekiem, proste często stworzenie, wykształceniem niższe, sercem mniejsze, potrafi zawładać silniejszą istotą, jest doprawdy jedną z tajemnic słabostek ludzkich. Chwyta ono zręcznie za objawione mu życiem chorobliwe oznaki, często śmiesznie, często niezgrabnie ciągnąc przez nie potem gdzie i jak zażąda. Opanowany czuje nawet, że się poddał w niewolą, a oprzeć się jej nie umie: tak się i tu działo. Malczak był już oddawna znakomitą w Zarubińcach figurą, teraz dążył przez faworytyzm do samowładztwa; zdawało się to niepodobnem patrząc na jego brudną minę, pantofelki i szlafroczek, a jednak tak było w istocie. Ostatnich dni Malczak wiedział doskonale przez garderobianę, której uczynił zwierzenie się swych afektów i kapitałów, że Jerzy kochał się w Loli; ile razy tam był, co z sobą mówili w ganku (bo Julka ich podsłuchiwała), co potem zaszło i jak Lola zachorowała, i jak znów przyjechał Jerzy, jak przyjęła go matka i córka, jak potem się rozstali. Nie śmiał jednak z tą ważną, wiadomością, wystąpić Malczak odrazu, przygotowywał ją powoli, a ile razy o pani była mowa, z wielkiem uszanowaniem, ale z jakąś głęboką o niej odzywał się boleścią. W końcu wypadło mu już wystąpić, aby go kto nie uprzedził. Wszedł więc z rana, gdy Hrabia, wedle obyczaju zapijał kawę powoli, chodząc po pokoju wielkiemi kroki, z myślami wielkiemi, które jakoś w rannej godzinie żywiej mu się nasuwały. Jak sucharka do kawy, brakło mu Malczaka; zobaczywszy go pokornie przy drzwiach stojącego na swojem miejscu, aż się ucieszył. — No, cóż stary? jakeś tam spał? — E! co tam spać — rzekł, drapiąc się po głowie Malczak— czy to tam spać! — A cóż? — Człowiek przy Jaśnie Panu to się takich dziwów napatrzy a namyśli we dnie, że potem nocą. ani oka zmrużyć: koła mu po głowie chodzą, walce warczą, tryby piszczą... — A no, to coś i ja tak śnie, nieraz o moich machinach. Bieda, mój Malczak, tym co pracują: trud ten szalony i we śnie ich nie opuszcza. Ot, patrz na tę gawiedź próżniaczą, jak to im dobrze, jak to śpi i tyje... — A w dodatku, jeszcze się z nas śmieją, — dodał Malczak. — A no! tak zawsze... Cóż na dworze? — Skwar, Jaśnie Panie; duszno, słońce rano wstało, deszcz będzie we dnie: nie chybi, i w barometrze spadło. — A no! a wiatr? — Zachodni. — Deszcz pewny. Żółtowski w domu? — Był z rana, pojechał po gospodarstwie, bo u niego jak na deszcz się zbiera, pewnie kopy w polu. — A już to prawda, ma szczęście ten człowiek najniezręczniejszy w świecie. — Kiedy nikogo nie słucha. — Uparty i głupi, ale się człek do niego przyzwyczaił: przynajmniej milczy. Malczak się rozśmiał. — We dworze nic nowego?— spytał Hrabia. — Nie, proszę pana; nie słyszałem. —Tu Chrząknął. —Tylko tu się ktoś przyjeżdżał dowiadywać od Hrabinej, czy nie było doktora. — Co tam, kto słaby? — Nie wiem, to podobno panienka. — Panienka? dawno? — O! to już nie dziś, podobno kilka dni czy więcej. — Cóż to tam takiego? — Ja tam nie wiem! zwyczajnie, proszę Jaśnie Pana, Hrabina nasza to taka dobra, taka dobra, że sama sobie rady dać nie potrafi; choćby i w tem... — Tego się domyślałem, dziwy się tam dziać muszą. — A oczywiście że się dzieją. — No, co takiego? — Zwyczajnie.... może to plotki ludzkich języków. — Ale, przecie mnie to obchodzi co gadają. — At, gadają... nasza pani to dobroć sama... Hrabia chodził mrucząc. — A przez tę dobroć to i panienkę może trochę popsuła. — Może być, uwaga twoja bardzo trafna. — Ja zawsze, przez przywiązanie do pani i do panienki mówiłem, żebyno co z tego złego nie wynikło. — Rozsądek nad stan i pozycyą! zawsze to powtarzam. — Ja czułem, że temu tylko oko i opieka Jaśnie Pana mogły zapobiedz... — Otóż ja i zdaleka czuwam nad niemi, ale zajęcia moje i prace naukowe... No, cóż to tam plotą, bo to mnie obchodzi bardzo; gadajno, gadaj? — Nie warto powtarzać, może to i bajki. — Mów, mów: ja rozeznam co prawda. — Ludzie prawią, że pani przez dobroć serca swojego, bo to anioł, proszę pana, jak zaczęła się tak bardzo litować nad panem Jerzym a przyciągać go tam, słyszę, jeździł, jeździł, a płakali tam, a desperowali razem, aż i panienka się w nim słyszę... pokochała. Hrabia rzucił się i wzdrygnął, a Malczak uląkł się sądząc, że nagle zawielką dał dozę. — Co ty pleciesz? — Ja też mówię, że to mogą. być bajki. — Oczywiście: brat stryjeczny, hołysz jakiś. — Otóż to, słyszę, że i pani bardzo perswadowała, że to brat stryjeczny, ale panienka aż się od tego rozchorowała. — Z tego się rozchorowała? Malczak! — Mówią, że jakoby z tego, ale kto tam wie: może zaziębiła się siedząc z nim w ganku albo co. — I cóż jeszcze? — Koniec końcem, że gdy ostatnią razą, przyjechał pan Jerzy, wykluła się cała historya: zmusili go, że dał słowo, iż bywać dalej przestanie. — I to wszystko stało się tak, że ja o tem nie wiedziałem ni słowa, gdy chodzi o moje dziecko, o mój dom, o imię moje! Otóż to kobiety, otóż to puść je tylko same! A już, prawda czy nie, ludzie nas wzięli na zęby. Sama myśl przeraża! On moim zięciem! ten przybłęda, którego własny zaparł się ojciec, bez wychowania, bez wykształcenia.... A potem jeszcze powiedzieliby ludzie, że czułem wy- rządzoną krzywdę i chciałem mu ją wynagrodzić! Hrabia mówił przerywanemi wyrazy, rzucał się i gniewał. — A rozumiem! — dodał po chwili. — Myśl ta tylko w głowie tak niedołężnej jak ona kobiety urodzić się mogła, ona to sama skleiła;, ale na Boga, nie dopuszczę by co z tego wyrosło! nie pozwolę! Zaprzęgać konie! — Ale, proszę Jaśnie Pana — wtrącił Malczak przelękniony gniewem Hrabiego — może to jeszcze wszystko bajki. — Zaprzęgać mi konie! — krzyknął groźnie Hrabia rzucając szlafrok, — a ty tymczasem pamiętaj, aby mi tryb żelazny dopuścić do miary: rozmiar ci dałem. — Ale, gdyby... — Nie gadać! ruszaj po konie! ja jechać muszę! słyszałeś? — Bo ja, — dorzucił Malczak drżąc — z obowiązku wygadałem się zwyczajnie; co człek posłyszy, to niesie do swojego pana. Zresztą, kto tam wie! — Cicho! mnie wiedzieć co fałsz a co prawda, uczyć mnie niepotrzeba! Rozumiem jak rzeczy stoją. Dobrześ zrobił, żeś mi powiedział wszystko, reszta do mnie należy: zaprzęgać konie! Malczak trochę przestraszony zbyt szybkiemi skutkami donosu, poszedł, rad nie rad, kazać konie zaprzęgać; ale że znał Hrabiego' i wiedział, że tylko w pierwszym zapędzie jest niepohamowany, starał się aby konie mogły być dopiero za parę godzin gotowe; potem gdy już stanęły przed gankiem, przybiegł z owym trybem i rozmiarem, zaczął rozpytywać o jakieś koło, wrzucił coś o jakiejś machinie, o której pragnął się objaśnić i tak kilka dobrych godzin zmarudził, aż Hrabia znacznie ostygł. Chmura jednak nie zeszła mu z czoła i wyjechał zasępiony. W drodze znowu mocno się myślami własnemi rozognił, i gdy wszedł do salonu Hrabiny, miał poważną i surową minę sędziego. Loli nie zastał przy matce, znowu była chorą i stan jej jakoś się pogorszył. Małżonkowie znaleźli się sami, a Marya rozczulona przybyciem męża, patrząc mu w oczy, serdecznie uścisnęła jego rękę... Rajmund milczał. Po chwili dopiero zebrawszy myśli rozpoczął rozmowę. — Doszły mię wieści dziwne, nawpół tylko daję im wiarę; mógłbym jednak i muszę spytać się coś zrobiła z Lolą? co się z nią stało? — Jakież cię wieści dojść mogły? — zapytała przerażona Marya. — Lola chora; szepczą o jakichś tajemnych choroby przyczynach, zmartwieniu: nie wiem. Wytłumacz mi się pani. To dziecię równie mnie obchodzi jak ciebie, równe do niego mam prawa: chcę wiedzieć, co się tu stało? — Ale nic? cóż ci mam powiedzieć? Hrabina zalała się łzami, Rajmund zamilkł. — Otóż to są skutki samowolności kobiecej, gdy żony chcą sobą kierować same i od rad doświadczonego wyłamują się towarzysza: daj Boże, bym przyszedł w porę. — Na Boga, mój mężu — odpowiedziała Marya z pokorą — mówmy spokojnie. Jeżeli co się stało, byłoby to zarównie i pod twojem speł- niło się okiem. Lola jest jeszcze takiem dzieckiem, Jerzy się jej podobał od pierwszego wejrzenia. — Tak! a WPani pieszcząc go, użalając się nad nim, przygotowałaś to uczucie, utorowałaś drogę intrydze: ośmielił się zwrócić na nią oko! Siostra! na Boga! to zgroza! — wybuchnął Hrabia, — to wstyd i hańba dla domu... samo podejrzenie czegoś podobnego nas kala! Ja muszę się z nią widzieć i powiem jej stanowczo. Hrabina porwała się przestraszona i rozkrzyżowując ręce, stanęła we drzwiach zasłaniając je sobą, blada jak mur i drżąca. — Chyba po moim trupie przejdziesz do niej, — zawołała — ja winna jestem, być może, ale ja znam to dziecię, które przy mojej piersi urosło: jest to drobniuchny kwiatek, który lada nieostrożne dotknięcie zgnieść może. Jeślim ja winna, odpokutuję, złe naprawię sama; ale nie pozwolę nad nią się znęcać! Dziś Lola jest tak chora, że najmniejsze rozdrażnienie, stan jej nieskończenie pogorszyć może... Hrabio! zlituj się. — Tak! zawsze te pieszczoty! — krzyknął Rajmund — pobłażanie bez końca!! obawy! a skutkiem tego choroba dziecka, śmiech ludzi i wstyd rodziny!! — Przyjmuję, niech wszystko spada na mnie. — Ale to dziecko jest mojem również, nie zapominaj WPani! — zawołał Rajmund — Cóż mi z tego, że grzech i wina spadną, na ciebie? Ja chcę ją ocalić, ja muszę, jednem słowem rozbić te czcze marzenia, zamknąć głupie nadzieje, przyprowadzić ją, do rozumu. Puszczaj mnie do niej! Hrabina uklękła, złożyła ręce i płacząc pochwyciła go za nogi. — Mężu mój drogi, ojcze, panie, nie idź! lub jeśli chcesz zobaczyć chore swe dziecię, przyjdź doń ze słowem pociechy, z uśmiechem ojca, z pogodą, na czole, nie pogarszaj jej stanu. Zlituj się nad nią, zlituj nademną!! — Dość już tych płaczów i tragedyj, bezwarunkowo chcę widzieć Lolę; muszę ją widzieć: będę wiedział jak sobie postąpić! Hrabina opamiętawszy się wstała, ale w oka mgnieniu zamknęła drzwi na klucz, i nie mówiąc słowa, w dłoni go drżącej ścisnęła; potem wysilona upadła na krzesło. Gniewny Rajmund stał przed nią i zżymał się. — Jakto? ja nie mam prawa widzieć własnego dziecka? Cóż to znowu, puścisz mnie WPani czy nie? — Hrabio, słowo tylko twoje, że jej nie o tem nie wspomnisz? słowo? — Nie przyjmuję żadnych warunków: zobaczymy. — Ja cię błagam. — Ja dyktuję prawa — rzekł Hrabia dumnie. — WPani się zapominasz. Walka ta przedłużona w końcu osłabiła Hrabinę i znużyła do ostatka; blada, bez tchu, skłoniła głowę, zdając się blizką omdlenia zawołała wody: nim ją podano, klucz odedrzwi położyła na stole. Hrabia tymczasem z zimną krwią wziął go powoli, otworzył drzwi i wszedł nie oglądając się na żonę, przez parę izdebek do pokoiku, w którym biedna chora leżała. Marya zobaczyła to, ale osłabienie nie dawało jej już nie przedsięwziąć; modliła się pocichu i płakała. W małym pokoju od ogrodu leżała w swojem łóżeczku blada dzieweczka, a że jej już oznajmiono o przybyciu ojca, przybrała się do niego w biały kaftanik, w czepeczek świeży, i czekała myśląc, że przyjdzie ją po dawnemu w czoło pocałować. Serce biło jej trochę, bo myślała sobie: a nuż on wie? co on powie? co ja mu odpowiem? Nieśmiałą była z ojcem, bała się groźnego wejrzenia i brwi namarszczonych. Wszedłszy powoli, stanął w progu, popatrzał na nią, i znać spodziewając się znaleźć ją gorzej, widząc tak ubraną i tylko w łóżeczku leżącą, jakby ją trochę zabolała głowa: wszystko co mu żona mówiła o chorobie, wziął za zwykłą przesadę. Postanowił więc, korzystając ze zręczności, odrazu skończyć rozprawę. Widząc, że Lola nie wstaje i nie przychodzi do niego, sam zbliżył się do niej, a przywitał ją. tak zimno, że odrazu serce jej przeczuć mogło z czem przychodził. — Wiem o wszystkiem — odezwał się ojciec zmierzywszy ją okiem surowem — wiem... nie tyle ty winna jesteś ile matka, i ten niepoczciwy młokos... — Matka! kochany ojcze! — łamiąc ręce porwała się Lola — ona, on, ale cóż za wina ich? jaka moja? — Cicho, dziewczyno! nie kłamać przedemną ! Lola zbladła, łzy potoczyły się jej na twarzy perliste, a serce zaczęło bić tak żywo, że ruch jego zdradzało pokrycie: przestraszonemi oczyma szukała matki. — Przyszedłem tu po to tylko — rzekł ojciec — abym ci zapowiedział jedno: nie łudź się żadną, nadzieją. Wszystko to coście marzyć mogli jest szaleństwem, grzechem i hańbą: prędzejbym umarł, niż na to pozwolił! Mogła matka przez słabość pobłażać, mógł on mieć w tem swe rachuby, mogłaś ty uledz niedoświadczona; ale to intryga brudna, której ja nie dopuszczę dokonać. — Kochany ojcze -- siadając na łóżeczku odezwała się Lola odważniej, niżby się spodziewać można, — jeśli tu kto winien, to ani matka, ani on, ale ja jedna! Grzech ten zrodził się w sercu mojem, urosł w niem nim go postrzegłam, wybuchnął nim wiedziałam, że to wina i plama. Matka cierpiała za mnie, on cierpi: jam jedna występna. — Dosyć mi tych deklamacyj! — przerwał ojciec — zostaw mi sąd o tem; wiedz tylko jedno, że umrę raczej niż dopuszczę abyście choć nadzieję mieć mogli; że pod błogosławieństwem ojcowskiem, słyszysz: że pod błogosławieństwem, zakazuję ci myśleć o tera. To jest moja wola i niezmienne postanowienie. Lola powoli upadła bez tchu na poduszki, a gdy weszła, a raczej wlokąc się powoli wcisnęła matka, już oczy jej stanęły słupem, ręce się ścisnęły, zęby zacięły, i omdlenie w kość i marmur obróciło ją całą. — Wody! ratunku! lekarza! — załamując ręce wołała biedna matka — Lolu! dziecko moje! serce moję! to ja! Nie spojrzała na męża, nie był to czas czynienia wyrzutów, bo i sam Hrabia zatrzymał się przelękły, nie wiedząc co począć, jak się tłumaczyć, i niepokojąc o skutki swojego uporu. Słudzy rozbiegli się po leki, Lola leżała jak martwa. Marya wskazała tylko mężowi ręką aby wyszedł, a Rajmund posłuszny tą razą znikł za drzwiami. Sam uczuł, że widok jego przy rozbudzeniu mógł córkę znowu o ten sam stan przyprawić. Nie rychło otwarły się jej źrenice, usta przepuściły westchnienie, oczy łzy; pierś znowu wciągnęła powietrze i rączki schwyciły za bolące serce. Budząc się dziecina najprzód szukała matki i rzuciła się na jej szyję, tuląc główkę w objęciach. — Uspokój się, uspokój, uśnij, odpocznij; pomódl się droga Lolu: w Bogu zawsze nadzieja! — O! dla mnie nie ma nadziei! ja noszę na sobie przekleństwo ojca, bo nie kochać go nie mogę, bo nie myśleć o nim nie potrafię, a ojciec przeklął nas oboje. — Dziecko moje, to ci się tak zdało; jam słuchała: on nie to powiedział. — Serce moje to uczuło. I jakby opamiętawszy się powiodła oczyma szukając ojca, a nie znalazłszy go, zamilkła. Stan jednak Loli pogorszył się mocno i lekarz wezwany, który nadjechał wieczorem, zostając przy chorej, prosił, aby po drugiego posłano. — Nic tu nie jest jeszcze — rzekł do matki — ale zawsze, ja nie jestem tak biegłym na słabości kobiece lekarzem; wolę mieć kogoś do pomocy. Ze mnie konował; dobrze to, gdy sobie prosty człowiek nogę skaleczy, ale nie gdy dziecko dorastające roznerwuje się, a jeszcze tak delikatne. Hrabia milczący pozostał chwilę, ale widząc sam że sobie nieopatrznie postąpił, nie umiejąc poradzić, nie chcąc swych słów odwołać, nie mogąc inaczej się odezwać, pożegnał żonę i odjechał nie mówiąc słowa. Marya nie robiła mu wymówek próżnych, milcząc przyjęła zimne jego pocałowanie i rozstali się chłodno, z bólem w sercu oboje. — To dziecko zgubione — rzekł siadając do powozu Rajmund — pieszczotami, pochlebstwy: na to nie ma już ratunku. U państwa Jędrzejostwa oczekiwano niecierpliwie przybycia Jerzego, którego spiskowi sprzysiężeni przyjaciele domu, obowiązali się żywcem lub martwego dostawić pannie Anecie. Sam Jędruś mocno za tem latał, matka pracowała pocichu, a Aneta spokojnie jak pieszczone dziecię, oczekiwała pewnego już skutku. Chciała, — więc być musiało. Nie mówiono jej nic o poczynionych staraniach, bo o nich wiedzieć nie była powinna, ale dziewczę przebiegłe łatwo się ich mogło domyśleć. Doniesiono wreszcie, że Jerzy już jest w sąsiedztwie, spodziewać się go zaczęto lada dzień, lada godzina, nie wątpiąc na chwilę, że go przywiozą. Ludzie nawet przygotowani byli na wypadek gościa, i paradne serwisy stały poprzykrywane serwetami i owoce w szafach pod kloszami czekały; a Jędruś doglądał tylko aby na zawołanie wszystko w całym blasku stanęło. Tymczasem dnie mijały, a Jerzy nie przybywał. Po obiedzie, trzeciego dnia próżnych oczekiwań, postrzeżono bryczkę w tumanach kurzu, a Jędruś wpadł do żony zdyszany z niespodzianką, że jadą od strony Robowa. Z tego jadą, zrobiło się wkrótce tylko jedzie, bo to był Max, który dłużej nie chcąc ich trzymać w niepewności, sam przybywał co rychlej ze złą nowiną. Jędruś nań już czekał w ganku, — A? co to? sam? — spytał. — Sam, — rzekł Max, ale obawiał się spowiadać przed Jędrusiem, który zresztą czując swoję nicość, nie miał do tego pretensyi, i poszedł tylko za gościem do pokoju żony. Stasia obejrzawszy się, przyjęła go dość kwaśno. — A cóż? a on? — spytała. — A on? — powtórzył wciskając się pod łokieć Maxowi Jędruś. Licho wie co mu się tam stało, — zawołał Max zachmurzony — prosiłem go, ciągnąłem, namawiałem. — Więc cóż? — przerwała Stasia. — Odłożył to dla niezmiernych zajęć... interesa... nie wiem tam co, strasznie zakłopotany. — Ale trzeba mu było powiedzieć, że go Stasia bardzo a bardzo prosiła — rzekł Jędruś naiwnie — pewnie mu tego nie powiedzieli. — Ale cicho! — przerwała żona. — Tak jest! cicho! Właściwie — poprawił się Jędruś — nienależało mu powiedzieć tego wyraźnie, ale dać do zrozumienia. — Ja mu różne rzeczy dawałem do zrozumienia, ale zajęty i uparty... — A doktor? — spytała matka. — Doktor pracował także... — A finalnie cóż on na to? — spytał Jędruś. — Cicho-bo, panie Jędrzeju! — No, jak cicho to cicho! — rzekł do siebie ustępując się mąż. I stanął zakładając ręce jak Napoleon, co było jego metodą w obec ludzi, gdy chciał dać delikatnie uczuć żonie, że sobie już zanadto z nim pozwala. — To dziwak, to zupełny szaleniec — dodał Max. — Ja zawsze od początku mówiłem jedno: szaleniec, — rzekł Jędruś. — Ale cichoż, panie Jędrzeju! P. Jędrzej ruszył ramionami. — Ale jakże się rzeczy miały, mów pan — powtórzyła Stasia wskazując krzesło. — Robiłem co było można: nie dał się wziąć. — Nas przecie nie skompromitowałeś — spytała gospodyni. — A! uchowaj Boże! — To głupiec! — rzekł pocichu Jędrzej. Gdy tak rozmowa pocichu się toczy w pokoju samej pani, niecierpliwa Aneta wbiegła, rzuciła okiem po twarzach i zrozumiała wszystko: odgadła niepowodzenie, ale natychmiast przybrała pozór obojętności i wesela. Maxa przywitała śmiejąc się, zaczęła szczebiotać, i, aż się wszyscy zdziwili, tak potrafiła panować nad sobą. — Po co jej ten cudak! — rzekł Jędruś oszukany, w duchu — ona sobie żartuje z niego i ma rozum. Matka to jednak inaczej zrozumieć musiała i wyszła z nią po chwili do drugiego pokoju, a potem powoli w ganek od ogrodu. — Nie ma tu co grać w ciuciubabkę, moja mamo — odezwała się Aneta pierwsza, — kiedy ja tak dobrze widzę jak i wy... Max przyjechał z raportem że Jerzy nie będzie, nie prawda? — Ale on nie miał czasu, moje dziecko — odpowiedziała zafrasowana matka. — Rozumiem wszystko, i to żeście się niepotrzebnie o niego starali, i jak on sobie z nami postąpił. Trzeba się mnie było poradzić: to do niczego wszystko. Matka zafrasowana milczała, Aneta z zaciętemi od gniewu usteczkami, stała przed nią pozornie spokojna, ale w duszy rozdrażniona. — Nie ma co taić! ja go kocham, on mnie nie kocha; kocha Lolę, czy nie wiem tam ko- go, ale ja go muszę mieć, mieć będę — dodała tupiąc nóżką — musi być i będzie moim! . — Cicho! na Boga! — przerwała przestraszona Stasia. — Cicho? dlaczego? — spytała Aneta — niech słyszy kto chce, on sam; co mi to szkodzi! On będzie moim! dobrym czy złym sposobem, dziś czy jutro; mieć go chcę i będę. Raz w życiu zabiło mi serce i nie pozwolę, by uderzyło darmo! Rozpaczać nie myślę, rozpacz rozum odbiera; płakać nie będę, płacz oczy psuje: ale przysięgam, musi być moim! będzie ! Wyraz z jakim te słowa wyrzekła Aneta czynił je przerażającemi jak groźba śmierci; szatan nie inaczej musiał wypowiadać wojnę Bogu, jak ona wypowiadała ją ukochanemu. Matka przelękła się i zadrżała, tak straszne w tej chwili wydało jej się własne dziecię. — Co mówisz? na Boga! pomiarkuj się dziecko moje! — zawołała. — Stało się, przysięgłam i dotrzymam przysięgi. Jak? kiedy go mieć będę? nie wiem: ale będzie moim. Jeżeli się ożeni, wydrę go żonie; jeśli uciecze, dogonię: jeśli odepchnie — zabiję! — Aneto! — krzyknęła matka dostając spazmów — to szał! to okropność! — Tak! to szał! — spokojnie domówiła dziewczyna — ja wiem, ale to nic nie pomoże: kocham go. A teraz — dodała zimniej — proszę cię matko, żadnych w mojem imieniu starań bezemnie, ani słowa, ani kroku; jestem sama dość silna, by pokierować sobą i zwyciężyć los jeśli mi się oprze. Ani słowa ojcu, nikomu... Widzisz żem zdrowa, przytomna, pewna siebie, spokojna; dość tego: nie jestem dzieckiem. . Wróćmy do gości. I z twarzą na której tylko lekki rumieniec dowodził świeżo przegorzałego uczucia, Aneta śpiewając jakąś piosenkę przeszła do salonu, usiadła przy Maxie i spokojnie rozmawiać z nim poczęła o rzeczach obojętnych. Nawiasem ktoś powiedział, że Lola chora, a Aneta mocno się nad jej losem poczęła użalać. — Nie dalej jak jutro pojedziemy do niej, mamo. — My! a pojedziemy. — O! pojedziemy! — dodał Jędruś. — Ja tak kocham tę biedną. Lolę, ten śliczny kwiatek naszej doliny! — dodała Aneta. Max natrącił coś o Jerzym, a dziewczę odezwało się obojętnie: — Co to za szkoda że tak zaniedbany, tak zdziczały, że tak późno wszedł w lepszy świat, wnosząc już weń nałogi i obyczaje innego życia. — Jaki to rozum u tej dziewczyny! — szepnął Jędruś — niech ją... anieli kochają! Ja zawsze mówiłem, że im się ta miłość jakaś przywidziała; przecież sama mówi że dziki... Ale one mnie tu mają za głupiego! cóż robić! Max, który niedaleko widział gdy nie o niego chodziło, dał się tak wziąć jak i drudzy: jedna tylko matka jaśniej to rozumiała, ale przerażona milczała. Tak skończył się spokojnie wieczór, a nazajutrz pan Jędrzej odebrał formalną dyspo zycyą kazać zaprządz do karety cztery gnia- de konie, gdyż panie jechać miały do Hrabinej. Aneta wstała spokojną, tylko oczko jej błyskało czasem jaskrawym ogniem przytłumionego gniewu; ubrała się czarno, ułożyła twarz smutną i zadysponowawszy ubiór dla matki, bo i to od jej rozporządzenia zależało, punkt o drugiej siadła do powozu. Podróż minęła w milczeniu, a gdy wysiedli przed gankiem i weszli do salki, zrazu nie zastali nikogo. Po chwilce, nie ubrana, z zapłakanemi oczyma, biedna Hrabina wysunęła się zmieszana do swoich gości, bo na wsi niepodobna ich nie przyjąć, choćby kto konał w domu. — A! cóż to pani dobrodziejce? — spytała Stasia — czy nie chora? — Ja, nie; córka mi słaba: pojmiesz pani niespokojność moję — odparła Hrabina — jedyne dziecię! — Cóż to takiego? przecież nic groźnego. — Nie wiem: dla matki wszystko jest groźnem, moja droga pani.. . — Teraz to panują katary, febry, i moja Anetka, także przez dni kilka była dosyć niedomagającą... — Mogę pójść zobaczyć kochaną Lolę ? — przerwała Aneta. Hrabina zafrasowała się. — Nie wiem, może zasnęła... — Ja wejdę na palcach, nie zbudzę jej, zobaczę: tylko takbym chciała ją widzieć! Proszę mi pozwolić: trafię sama. I nie czekając pozwolenia wsunęła się Aneta z jedwabnym sukni szelestem jak wąż do ciasnych drzwiczek, przez pokoiki sunąc, aż do łóżeczka, w którem leżała chora. Lola była napozór spokojna, ale strasznie zmieniona; oczki jej choć suche, zdawały się świeżemi wypalone łzami, źrenice powiększone, policzki wpadłe: pierś podnosiła się często i gwałtownie. — A! cóż ci to jest, Loleczku! — przybiegając do niej zawołała Aneta — co ci to? chora jesteś? — Tak, trochę... — Wiesz, i ja byłam niezdrowa! — dodała Aneta siadając w jej nogach — ale nam młodym tylko chcieć trzeba aby się dźwignąć. Nie słuchaj tylko doktorów; zobaczysz, siły ci przybędą, byleś wstała. — A jakie rączki masz gorące? — rzekła biorąc ją za dłoń białą — czy masz pragnienie? — O! wielkie! — Nie mówmy o chorobie! to dzieciństwo! przyszło i przejdzie. Był tu kto u was, mieliście gości? My siedzimy jak zamurowani... A! co to za nudna okolica? — U nas było kilka osób, ale ja wolę samotność! — Był Emil? — Był parę razy. — Śliczny chłopiec: podobał ci się? — Nie wiem, doprawdy nie przypatrzyłam mu się nawet. — Żartujesz chyba, bo cóżbyśmy robiły biedne dziewczęta, gdybyśmy choć w oczy chłopcom nie spoglądały — dodała śmiejąc się Aneta. — Prawda, że nic pocieszniejszego jak nasze z niemi na oczy rozmowy... Oczy daleko wyraźniej mówią niż usta: nieraz się uśmieję myśląc do czego służą te nasze rozmowy sło- wami, gdy wejrzenia daleko jaśniej tłumaczy bez ogródki, odrazu, co w sercu i myśli. — A, mój Boże, ja tego nigdy nie uważałam! — słabo odezwała się Lola. — Przypatrz się tylko kiedy... Język to tak jasny i zrozumiały, a tak nic nie kompromitujący... Wchodzi, kłania się ceremonialnie, mówi o pogodzie i deszczu, a oczyma pyta: Będziesz ty mnie kochać czy nie? — Ja mu na to powoli odpowiadając o pogodzie: Nie wiem, zobaczę. — Patrz, jestem bardzo przystojny, mówią, znów jego oczy. — I ja też nie jestem brzydką, odpowiadają moje. — Spójrzże na moją. postawę... Zobaczże moją. rączkę i nóżkę... — Pokochałbym cię. — Pokochaj... zobaczę... — Jesteś ładna... Podobasz mi się i tak dalej... A mamy i papy ani wiedzą, co się koło nich dzieje, a słowa sobie idą zimne, jak zdawkowa moneta dla dziadów: nie także to moja Lolu? — Ty to wiesz lepiej... — Rozumiem! ja daleko już dłużej żyję i doświadczeńsza jestem od ciebie — zawołała Aneta — powiem ci nawet, że tym mężczyznom czy ustami mówią, czy oczyma, wierzyć nie można: najczęściej sobie żartują, lub kłamią. - Czyż wszyscy? — O! nie ma wyjątków — zawołała Aneta — dla nich, ja, ty, druga, trzecia, to wszystko jedno; byle piękna, byle młoda, często byle bogata... Myśmy zawsze dzieci, dajemy się tak uwieść jak ta biedna Pułkownikowa, której się zachciało artysty, a złapała pospolitego ekonomczuka... Wierzymy wszystkie gdy serce kochać pragnie, wywołujemy fałszywe wyznania, świętokradzkie zaklęcia; potem te ich łachmany kładziemy na sercu... a! — Ale czyż wszyscy? czy wszyscy? — powtórzyła Lola. — Wszyscy są ludźmi — odpowiedziała Aneta — gorsi, lepsi; ale to zawsze ciż sami ludzie: ta sama w nich płochość i niewiara. — Nie! to nie może być — zawołała Lola — nie mów mi tego... — Jeśli chcesz, zamilczę — śmiejąc się przerwała Aneta — ale gdyby kiedy spotkać cię to miało, moja Lolu, żeby ci się na świętości największe zaklął człowiek, poprzysięgając wie- kuistą miłość, co niechybnie przyjdzie rychło, lub może już przyszło... Aneta spojrzała na nią, wzrokiem badawczym, a Lola pokraśniała i zadrżała. — Wiedz, dziecię moje, że u nich przysięga — kończyła dziewczyna z uśmiechem, — zaklęcie, ślub nawet to igraszka. My tylko biedne bierzemy to na seryo, chwytamy chciwie cacka, a potem serce nam pęka, a oni się śmieją. Dla nich to sobie zabawka, oni tak liczą, swoje podboje, jak my boleści. Smutnie Aneta zwiesiła głowę, bo smutek należał do programmu, był przekonywającym argumentem. — A! nie mów! nie mów! — przerwała jej Lola, — słuchając tego, serce zamiera. Miałożby tylko złe być prawdą, a wszystko co dobre i piękne złudzeniem? — Niestety, my - bo, — zawołała Aneta, — przychodzimy na świat z jakiemiś pozaświatowemi o nim pojęciami, a póki się człowiek nie zrezygnuje na prozę, dużo ucierpieć musi. — Ale to tak nie jest! Czyżeś ty miała czas tyle ucierpieć, by się tak wiele nauczyć? — Ja? Jeśli chcesz prawdy, nie jedno mi się zdarzyło w życiu. Ale dziś, to rzeczy powszednie: wiem, że serc niema i nie szukam; dobieram sobie twarz, człowieka, sługę, faworyta, cacko jakieś: więcej nie chcę. Ja mu się nie poddam, on poddać mi się musi; miłości nie chcę: potrzebuję posłuszeństwa. Miłość, to dziecinny sen o białych aniołach. Lola już nic nie odpowiedziała, ale chłód ogarnął ja przykry i serce się ścisnęło. Aneta jakby wrażenia nie postrzegła, mówiła dalej powoli: — I ja przechorowałam na miłość; to tak jak szkarlatyna, raz w życiu przebyć ją potrzeba: potem już człowiek wolny na zawsze. Albo się z tego umrze, albo wyzdrowieje i potem już nic. — Ty kochałaś? — spytała Lola. — A! jak! jak kochałam! tak jak ty kochać będziesz, gdy pokochasz — zawołała Aneta,— i płakałam, i modliłam i chorowałam, i przysięgałam jemu! On mnie przysięgał i zamieniliśmy pierścionki... Lola zbladła jak marmur, oddech się w jej piersi powstrzymał. — Chodziliśmy razem po księżycu, pisaliśmy listy, płakaliśmy sparci na ramionach naszych. — A potem? — A potem on znalazł bogatszą i młodszą. — A ty? — A ja? płakałam jeszcze trochę, chorowałam i pogardziłam nim i niemi. — A! trafiłaś nieszczęśliwie! żal mi cię. — Traf ten wszystkie nas spotyka; nikt nie jest szczęśliwszy: tylko jedna z nas przeboleje, druga gorzej, bo pójdzie do ołtarza, by w rok albo prędzej, jak Pułkownikowa zobaczyć, że Max genialny artysta, jest panem Ma-xymilianem kandydatem na podsędka, lubiącym barszcz z rurą i zrazy. Wzdychajże z nim po księżycu? Tu szczebiotanie się urwało, bo Hrabina przeczuwszy, że zbyt długą rozmową córkę znużyć może, weszła z panią Jędrzejowa, i salon przeniósł się do łóżeczka Loli. Ale co się stać miało już się stało: w duszę Loli wstąpiła niewiara, zwątpienie; obok rozpaczy stanęła obawa, przypomnienie słów, które ją mogły potwierdzać, tęsknota, gorzkie przeczucia. Odpychała je dusza dziewicza, ale te mary gdy raz przyjdą i staną u łoża, już ich nie odegnać niczem. Jak w duszy pobożnego człowieka, wątpliwość sceptyka i uśmiech niedowiarka wiecznie szatańskiem piętnują się pweczeniem, które i na modlitwie przychodzi; tak w sercu dziewczęcia zaszczepiona nieufność, przypomina się nawet wśród uścisku szczęścia. Człowiek przynosi z sobą. zapas wielki miłości, nadziei, wiary, kwiaty te młodość rozwija; lecz jak w kielich perskiej róży, gdy na nią kropla rannej rosy padnie, już się pączek nie roztworzy, a plama i rdza zjadają go mimo słońca: tak mała rosy kropelka, tysiączna łzy cząsteczka, co się do serca zakradnie, już uczuciu rozkwitnąć nie da. Niepostrzeżony to znaczek na listku, plamka niedojrzaną, ale z sobą śmierć przyniosła. Jerzy powracał do Horycy roztęskniony, zbolały; stanowczo odmówił bytności u Jędrzejostwa, nigdzie nie mógł się pokazać w tym stanie ducha: sam potrzebował być z sobą. Przez całą swą, podróż, którą odbywał dość powolnie, mimowoli porównywał swobodną, swą przeszłość, z trosk pełną chwilą teraźniejszą.. W sercu, w myślach wiele się rzeczy zmieniło; nie pomógł opór przeciwko światu, opasała go powoli żelaznem kołem niewola, z której ledwie kilka lat młodszych wyrywa. Odzyskać znowu tych chwil swobody cygańskiej nie było już podobna: dojrzalsze lata przybyły z obowiązkami, z trudem i znojem, od których tylko egoizm mógł wyswobodzić. Jerzy lepiej zaczynał pojmować życie i treść jego, którą jest boleść; postrzegł, że kto ma serce cierpieć musi i wpleść się koniecznie w ten Holbejnowski taniec życia, z którego wynijść nie można, chyba do mogiły. Więc wszystko było marzeniem, mówił sobie, więc ofiary i sny z przebudzeniem znikły jak mgły poranne! Z jednej strony przybrana matka, z drugiej ukochane dziewczę, dalej ro- dzice, starzy słudzy i przyjaciele, nad których losem czuwać było potrzeba: wszystko to trzymało w związku ze społeczeństwem, w konieczności pracy, podległości, czuwania... Ale pojął, że to co się poświęca światu i ludziom, płaci się serdeczną pociechą, i pierwwszy raz zbliżając się do Horycy, zrozumiał rodzinę i słodycz domowej strzechy... Tu nań czekano! było serce! oczy, co nań wyglądały. W miasteczku schwycił go ks. Mizerya na drodze i uściskał nie mówiąc słowa. — A, widzisz — przemówił po chwili — mizerye ludzkie, co to Pan Bóg robi! wielki z Niego majster! Wróciłeś do ojcowizny, będziesz się modlił w tym kościołku, który dziada twego pamięta, i jeszcze mi w tym roku każesz łąkę wykosić. Bo to ja koniki hoduję, a siano już grubieje; to szuwar, na nic potem, a ja robotnika nie dostanę. Proszę, proszę: nim się kto zlituje i z kosą pójdzie, to drudzy już w stogi złożą. — A! mój ojcze! i łąkę skosim i odmienim ją, jeśli zechcecie. — O! już odmienim? — zawołał ks. Mizerya — stój chłopcze, niech sobie i szuwar będzie byle stary a mój: ja się z nim znam, a wy mi nowy dacie, to znów będzie sam hnidnik albo łoza: o nie! starych przyjaciół niepotrzeba mieniąc. A co to ja tam na tej łące pacierzy namówiłem, a nakląłem grzeszną gębą w czasie słoty! Ale cię już nie wstrzymuję, — dodał , — jedź, jedź, czekają tam we dworze: Paweł ciągle, słyszę wychodzi na zwiady ku grobli i rusza ramionami, że ciebie nie widać. Deus te reducat, bywaj zdrów moje dziecko, a kosarzy mi na wiosnę przysłać nie zapomnij, otawy ja kosić nie będę: non bis in idem.; Przybycie panny Izabelli wiele bardzo smutny dom Horycki zmieniło; ta co dla siebie nigdy o wygody i piękność nie dbała: pół wieku przesiedziawszy w opuszczonem domostwie miasteczka, tu dla przybranego dziecka krzątała się chcąc wszystko jak najwygodniejszem, miłem i wesołem uczynić. Stracony smak i poczucie piękna odzyskała, a Horyca w jej ręku wyświeżyła się do niepoznania, przynajmniej zewnętrznie. Wewnątrz bowiem pusto, tylko na górze pokoje przyozdobiono, dół jak był zostawując dla pamiątki, i zachowując nietykalnemi mieszkania Lacyny, Pawła i Radwanowicza, którzy się byli do nich przyzwyczaili. Izdebka Siermięzkiego pełna makuter i przejęta wyziewem tabaki, schnących liści, próbek, niewodów, rupieci bez wartości, które wiek i nałóg gromadzą, nietkniętą wśród odświeżonej góry została. Drzwi tylko od niej pomalowano, co Pawłowi nie do rzeczy się wydało. Życie nowe wstąpiło w zamarła Horyce. Zbliżając się do dworu, choć osmucony wspomnieniem Loli, Jerzy uczuł się jakby weselszym, był u siebie, miał rodzinę. Brakło tu tylko tej, której uśmiech byłby rozjaśnił i ożywił wszystko, bez której już dla niego nigdzie spokoju i szczęścia być nie mogło. Wspomniał tu i westchnął wchodząc na próg, w którym powitała go panna Izabella. Kto ją widział przed niedawnym czasem w Pińsku, a byłby ujrzał teraz, mógł jej nie poznać, tak przeistoczyło ją szczęście i zamiana uczucia zemsty i nienawiści przepalającego, na poczciwe miłości i przywiązania uczucie. Żyła teraz tak w Jerzym, jak długie lata gryzła się pragnieniem zemsty nad ojcem jego. Wprawdzie twarz jej postarzała; bo i szczęście przychodząc nagle zjada człowieka; ale twarz jej jaśniała pogodą, oczy śmiały się spokojem, a kiedy rękę podała Jerzemu, dłoń jej od radości drżała. Przykro jej tylko było spojrzawszy na twarz syna, znaleźć na niej ślady cierpienia, zadumę i troskę już rozpoczętego życia. Razem z p. Izabellą, Lacyna i Radwanowicz, dwór nieodstępny, przywitali w progu młodego pana; Rejentowicz był wesół, wyświeżony, rumiany do zbytku, co zawsze przypisywano wódce do poduszki, którą się bronił od bólu zębów. Radwanowicz nie schudł wcale, a z założonemi na tył rękami i okrągłą jak księżyc w pełni twarzą, miał minę niezmiernie poważną. Serdeczne przyjęcie na chwilę tylko rozjaśniło oblicze chłopca, które zaraz posmutniało znowu; brakło mu jej, nie wiedział co się z nią działo: niepokój go uciskał. P. Morosz nie śmiała pytać go o nic, przeczuwała, odgadła złe z oczów, ale starała się nie drażnić go nawet troskliwością zbyteczny. Wszyscy zaraz skupili się około młodego pana, który im powracał niosąc nowe z sobą życie. P. Izabella powiodła go po domu, aby mu porobione w nitu pokazać zmiany. Każdy czemś się miał pochwalić: Paweł sypialnią, w której przybór myśliwski i różne wygódki uporządkował i zgromadził, p. Izabella kwiatami, Lacyna gospodarskiemi regestrami i spisami, które położył na oku, Radwanowicz projektem ułożenia systematycznego biblioteki, który od lat kilkunastu ciągle poprawiany, na zawsze miał pozostać w tece autora. Zacny ex-professor uznawał potrzebę jakiegoś porządku, ale zarazem przeczuwał, że był już za stary, aby się nim posłużyć i w cichości postanawiał statu quo utrzymać, czemu się nikt nie sprzeciwiał. Kiedy wreszcie z gorliwością się swą popisawszy, wszyscy się rozeszli, pocichu sobie szepcząc postrzeżenie, że panicz czegoś bardzo smutny powrócił; p. Izabella powiodła go z sobą na górę, a towarzystwo dworskie, Paweł, Lacyna, bibliotekarz zeszli wzdychając do izdebki Radwanowicza, aby wziąć pod bliższe rozpoznanie co wyczytali na jego twarzy. Paweł pierwszy kwestyą zagaił. — Nieswój, — rzekł, — nieswój; nawet oto kiedy mu ten majątek odbierali ten Sędzia z Burdą, nie można powiedzieć żeby nie był weselszy: dzisiaj powrócił jak przybity — Oczywista rzecz, że to nie bez kozery — odparł Radwanowicz powoli — fizys nie zwodzi, zkąd fizyognomonika, nauka jak świat stara. Świat mundus immundus, stary upudrowany popiołem popielcowym intrygant... Intryga i miłość — Kabale und Liebe, Schiller, Goethe, poezya niemiecka, Germania, Arminius, Tacyt... Cezarowie, Rzym; i widzicie państwo że wszelka droga do Rzymu prowadzi. Oto! już pojechał! — wykrzyknął Lacyna ruszając ramionami. — A cóż? wszystko w doskonałym związku — rzekł Radwanowicz — czego się WPan skarżysz? co pleciesz! — WPan sam pleciesz! — odburknął Rejentowicz. — Ja plotę! słyszycie! — Expresse WPan sam! — powtórzył Lacyna — co ma za związek panicz z Rzymem... — A ja ci pokażę iż ma... Rzym, zaraz i Romulus... Romulus fundator nowego Rzymu, Jerzy założyciel nowej Horycy, a wilczyca... — Otóż patrz, pannę Izabellę zrobi wilczycą! Radwanowicz plasnął się ręką po ustach i głowę schował w ramiona jak złapany na uczynku. — Nie, rzekł, wilczyca, to oczywiście Seredowiczowa. — At! przystąpiło do nich! — przerwał Paweł- — zawsze te głupstwa! Co jemu jest! — A coby miało być — odparł Lacyna wracając do przedmiotu — on się musi kochać, bo u młodego kiedy na czole smutek, to nie chybi kochanie przyczyną. — Jest racya — przerwał Radwanowicz — kochanie, amor, co na wywrót Roma znowu: cudny związek rzeczy! Amor omnia vincit... Veni, vidi, vici. Cezar! komentaryusze... i... — Ah! dałżebyś pokój! — krzyknął Lacyna. — Nigdy mi WPan mówić nie dajesz i sens nawpół rozcinasz!' — boleśnie westchnął professor. — Jak gdybyś kiedy WPan mógł mówić z sensem — westchnął Rejentowicz. — E! to już do osobistości dochodzimy! — obruszył się bibliotekarz — zkąd honor obrażony, honor es mutant mores sed raro in meliores... — I znowu jedzie! — westchnął Lacyna. — No! no! nie bój się WPan, powróci — dodał Radwanowicz. — O czemże mowa? o miłości naszego panicza, pamiętam... — To już cała bieda, — rzekł Paweł — jak się nam jeszcze to licho domiesza, nie damj z nim rady, póki go nie ożenim. — Ale to najgorsza rzecz — szepnął na ucho Lacyna Radwanowiczowi — że kocha się, jak mówią w córce stryja, a swojej siostrze stryjecznej... — Ehe! a prawo kanoniczne pozostało w lewo! — krzyknął professor; — nie będzie z tego słodu piwa! źle! źle! Wprawdzie historya nam przedstawia mnóstwo związków podobnych, a nawet daleko bliższych... ale religia kładnie veto i przeklina... Paweł pokiwał głową. — To jeszcze może być nieprawda — przerwał — drudzy mówią, o Anecie Żeliżance; niczego panna, ale nadto rozumna i dużo już przebierała: oj to organista!! — Przebierała! oczywiście organista! — podchwycił professor — zkąd organy i nowy organ Bakona, o którym wy nie wiecie, i Logika i Arystoteles i znowu mój kochany Alexander Macedoński. — Ażeby go djabli wzięli! tego Macedońskiego i z WPanem razem... — krzyknął La- — Niechże mnie, ale za cóż Macedońskiego! nieszczęśliwego! — jęknął Radwanowicz. — Bo mi dokuczył! ciągle wyłazi... — A ma do tego prawo najzupełniejsze — odparł Radwanowicz — pójdę z WPanem o zakład, jeśli chcesz, choćby o kopę gruszek, zacznij sobie WPan od czego chcesz, a ja ścisłą logiką dojdę zawsze do Alexandra Macedońskiego, a zresztą, do czego ci się podoba... — Z nim już gadać nie można... — Ale i milczeć trudno — dodał zaraz Radwanowicz — więc cóż robić? dwie ostateczności: którą sobie wybierasz? — A już milczę. — Że się młody pokocha — rzekł powoli Paweł, który na intermedia rozmowy Radwanowicza i Lacyny wcale nie zważał — i nie nowina i nie, grzech; ale czy to koniecznie ma już być ta jedyna i koniec? Drudzy się i w dziesięciu kochają nim na swoją natrafią: ot i ja sam... — E! ja we dwudziestu się kochałem — przerwał Lacyna — toby to było nic; ale kto jego wie jakie u niego kochanie. To zważcie państwo, że jaki człowiek taka u niego expresse miłość: człowiek lekki, miłość lekka. — A jeśli ciężki to ciężka — wtrącił Radwanowicz — pondus, ponderabdis, a ztąd zaraz... — Dajże mi pokój i nie przerywaj — ofuknął się Lacyna — nasz pan wygląda że wszyst- ko bierze na seryo, więc jeśli i miłość weźmie na seryo, może być bardzo źle... — Świadkiem historya i Abellardus, który był bardzo uczony człowiek, tak uczony że aż - heretyk; jednak jak się zakochał w mniszce Heloizie, mości dobrodzieju, przepadł... Zkąd listy Heloizy, nowa tedy Heloiza Russa i mnóstwo Heloiz tandetnych... zkąd... — Dosyć, że ty zawsze swoje brednie wtrącić musisz. — Nieuchronnie — potwierdził professor — ale jakże, kiedy WPan zawsze mówisz z sensem, to dla równowagi europejskiej mój nonsens jest gwałtownie potrzebny. Koniec końcem my tu nic nie uradzimy i ja solwuję sessyą.. To mówiąc Radwanowicz wstał, i uczuwszy potrzebę przechadzki, pociągnął uspokojony ku miasteczku, pewien, że Pan Bóg w takich rzeczach lepiej radzi od ludzi. W pokoju panny Izabelli ważniejsza pocichu wiodła się rozmowa. Tę chmurę na czole Jerzego, którą postrzegli domowi, widziała i ona; gdy więc zostali sam na sam, odezwała się: — Nie śmiem cię badać, ale jako twoja przywiązana matka i przyjaciółka, chciałabym wiedzieć z czem powracasz. — Bez nadziei, ze smutkiem tylko — rzekł Jerzy — i z mocnem postanowieniem wytrwania w uczuciu, które żyć musi we mnie, do śmierci. — Widziałeś Lolę? — Widziałem ją chorą, biedną, znękaną, we łzach, i pożegnaliśmy się tak, jak na długą wieczność.... przyrzekając sobie tylko wytrwanie. — Jakże przyjęła cię matka? — Smutnie; ją to przywiązanie przeraża: widzi w niem grzech i przekleństwo... — Wszak to są rzeczy, które przewidzieć było można z góry, którem przeczuła i dla których, jakkolwiek mi tu dobrze i spokojnie, choć odwykłam od świata, ludzi i odwiedzin, muszę do nich pojechać... Jerzy wstał wzruszony. — Jakto? chciałabyś? — Muszę pojechać: może i moje słowo coś potrafi, może uspokoić, może na inne naprowadzi myśli, pocieszy, złagodzi... Chcę widzieć twoją Lolę, pomówić z niemi, jak z rodziną mojego syna. Wprawdzie przyjdzie mi to ciężko, ale czegóżbym nie zrobiła dla ciebie? Mam przeczucie, że ta podróż przyda się na coś... Zobaczę się z Hrabiną, z Hrabią nawet, z którym jeszcze mam resztki interesu przedaży; wezmę z sobą Żerebę: nie trzeba zwlekać... — A mnie nie weźmiesz? — spytał Jerzy. — Nie: ty nie pojedziesz — odpowiedziała panna Izabella — będę swobodniejszą sama... Zostań; miej nadzieję: czekaj... — Ale mogęż ja mieć nadzieja? — Zawsze ją mieć potrzeba — odpowiedziała przybrana matka. — Widzisz że czasem nawet w starości przychodzi babie lato ze słońcem i pogodą, jak dla mnie, dla której wszystkie już były nadzieje pogasły. Ta podróż tak szybko przedsięwzięta, nie była wcale łatwą, jak się na pierwszy rzut oka zdawała. Występując jako przybrana matka Jerzego, chciała p. Morosz pokazać się przyzwoicie, a długie zasiedzenie w domu, opuszczenie się, tysiąc potrzeb zbytkownych uczyniło dla niej obcemi. Musiano więc nagle wszystko zbierać, skupować, ściągać, urządzać na nowo, a to zajęcie gwałtowne nowem życiem napełniło Horycę. Krzątali się wszyscy począwszy od poczciwego Porciakiewicza, który się coraz serdeczniej do Jerzego przywiązywał, aż do Lacyny, który najgłośniej krzyczał, a najmniej robił, do staruszka Pawła, który gryzł się i swarzył, ale dreptał skutecznie. Radwanowicz tylko ze stoicyzmem filozofa poglądał na ten zamęt i rzucał zdania oderwane tyczące się chaosu, Kafarnaum... o co znowu dziesięć razy na dzień kłócili się z Lacyną, wedle starodawnego obyczaju. Nim powóz nowy przyszedł z fabryki około Stepania, nim sześć koni dobrano do niego, umundurowano służbę, ujeżdżono forysia świeżo z łapciów wyzutego, zaopatrzono garderobę panny Morosz i zebrano do gromady wszystko to, co podróż w kraju naszym czyni nie- zbędnem mieć z sobą, tojest całe podróżne gospodarstwo przewoźne; dobrych dni kilkanaście upłynąć musiało. Nareszcie panna Morosz była gotową, a cały dwór z Jerzym wyszedł ją wyprowadzać na ganek, żegnać, przestrzegać gdzie wypadało wysiąść na moście, do jakiego dążyć noclegu, żeby noc spokojnie przepędzić i t. d. i t. d. Paweł żałował, bo to była ruchawa natura, że mu niepodobieństwem było rozdzielić się na dwoje i nie mógł napół pojechać z panią, pół z paniczem pozostać. Teraz próbował on już powoli, potroszeczku kłócić się z paniczem, tak jak był zwykł ze starym panem, ale mu się to zupełnie nie udawało. Hrabia wiedział, że to Pawłowi potrzebnem było i wywoływał sprzeczki, które się zawsze kończyły czule lub pociesznie; młody ustępował mu w obawie aby biedaka nie zmartwić i Paweł musiał się cofać, widząc, że drzwi które wyłamuje, stoją otworem. Nie rzucił jednak służby przy paniczu i ślizgał się cały dzień, chodząc niepotrzebnie po jego pokojach. A że dlań spierać się i narzekać długi nałóg drugą uczynił naturą, obrał sobie Wicka na uciemiężonego, na nim żółć swą wylewając. Nieustannie łapał go na jakimś zdrożnym uczynku, dawał morały, a niekiedy kręcił go nawet za uszy. Wicek począł z rozpaczy przedwcześnie tabakę zażywać, i to nieco złagodziło starego. Zresztą też same dzieje powtarzały się w Horycy codzień, często nawet jednemi słowy, bo do nowych brakło karmy świeżej. Jerzy sam pozostawszy, pędził życie, które mu może najlepiej do stanu jego duszy przypadało: jeździł po polach, polował, łamał się z końmi młodemi, chodził na długie przechadzki. Raz z jednej takiej powracając wieczorem, przyszedłszy do swojej izdebki, zdziwił się mocno, list nieznajomą ręką napisany znalazłszy u łóżka na stoliku... Ręka i charakter wyraźnie były kobiece; rozerwał pieczątkę żywo i postrzegł z biciem serca, że list był od Loli. Nim jeszcze miał go czas przeczytać, zadzwonił na Pawła, dopytując kto go przyniósł, ale Paweł nie wiedział: podał go ktoś z miasteczka, komuś ze dworu i dojść było niepodobna. Zrobiono poszukiwanie jak najstaranniejsze, ale zdawało się, że oddawca umyślnie się zataił. Po dacie tylko poznać było można, że list musiał przyjść umyślnie i z wielkim pośpiechem. — "Drogi mój — pisała Lola — obiecałam ci pisać, i choć tak smutną jestem, że nie przyniosę ci pociechy, dotrzymuję słowa. Mama nie wie o liście, muszę się z nim ukrywać: wiem że pisaćby mi nie pozwoliła. Ja sama czuję, że może robię nie dobrze, ale mi tęskno i choć przez ten zimny papier muszę z tobą pomówić. Tak daleko jesteśmy od siebie! tak daleko! Ja tam i myślą nawet do ciebie dobiedz nie umiem. "A! żebyś wiedział jak mi potrzeba ciebie, jak przykre zwątpienie serce mi uciska, i życie wysysa!! Myślę sobie, ty zapomnisz o mnie; myślę sobie, ty mnie kochać przestaniesz, myślę nawet, że przysięga mogła być czczem słowem, które się rzuca na lekko, aby czyjeś serce ukoić: że to wszystko są sny i marzenia dziecinne dla ciebie, gdy dla mnie to treść życia! to życie samo! "Nie wiem, chciałabym się wyleczyć z tej wątpliwości, z niewiary, które może rodzi choroba; chciałabym żebyś mi dodał ufności i siły, bo ja, ja ci ich nie prześlę, ja ich już nie mam, mój Jerzy! "O mój najdroższy, mnie już nie chodzi o to biedne szczęście moje, które pogrzebałam głęboko, ale o wiarę w ludzi, bez którejbym żyć nie mogła. Jeżeli zwątpię o tobie, w kogóżbym uwierzyła? Jeśli zwątpię o ludziach, na cóż mi życie? po co przyszłość? "A ja wątpię! ja cierpię! "Napisz mi o sobie, odpowiedz długo; mnie trudno pisać wiele: nie chcę niepokoić mamy, która zagląda co chwila, płacze i martwi się biedna. I jej życie zatrute przez nas zostało! Napisz, napisz mi nadewszystko, że mnie kochasz, tak silnie, tak mocno, jakem ci ja pierwszy raz to powiedziała. Chcę być i będę twoją na zawsze. " "Wyglądam, proszę cię, błagam choć o słówko od ciebie: ono mi da życie!" List zdradzał cierpienie, i Jerzy ucałował go przelękniony, rozgorączkowany. Oprócz choroby widać w nim było stan duszy niewłaściwy temu dziecięciu, które z taką wiarą i ufnością na pierś się jego rzuciło. Siadł natychmiast odpisać, chwytając pióro z boleścią razem i rozkoszą. "Droga moja siostrzyczko! aniele mój! List twój był dla mnie szczęściem póki trzymałem go w dłoniach, nie śmiejąc czytać; zranił mnie boleśnie. Któż cię napoił tą wątpliwością? Kto cię nauczył nie wierzyć? kto ci natchnął te czarne posądzenia i niepokoje? To nie mogło przyjść z ciebie, ja tak znam serce twoje i duszę, że wiem, iż z niej ten czarny kwiat wyrosnąćby nie umiał? Nie wiem o niczem, ale domyślam się przeczuciem wielkiego mojego przywiązania do ciebie, żeś ty nie zwątpiła pierwsza. Znam ludzi niewiele, ale serce moje dobrze; za nie ci ręczę, że się nie pokalało kłamstwem, nie zaprzysięgło fałszu, choćby nim życie okupić miało. "Kochałem cię od pierwszego wejrzenia, kocham jak jedyną istotę wybraną, boś czysta, anielska, boś tobą, a ja nad ciebie nie pojmuję nic wyższego; kocham cię i kochać będę, a miłość moja to nie igraszka swawolna, to nie zabawka dziecinna; ale uczucie wielkie, poważne, święte, które się nie lęka z czasem walczyć i z ludźmi wojować. Szanuję siebie, bo ty mnie kochasz... pragnę życia, bo w niem spotkamy się jeszcze i dłonie nasze znów się połączą. Nie, Lolu, siostrzyczko moja nie wątp': nie wątp' nigdy. Mogłażeś kiedy na ustach moich schwycić szyderstwo, w oku fałsz, we mnie zaród jaki tego, co cię przestrasza?... To myśl nie twoja, ktoś obcy ci ją przyniósł, z innego świata. " A jest ich dwa na ziemi, rozdzielonych całą przepaścią, i myśmy jeszcze z tego białego świata, który wierzy, kocha i umiera; oni z tamtego, który śmieje się, rachuje i żyje. Bóg zmieszał te dwa ludzi rodzaje, jak połączył na ziemi drapieżnego zwierza i bezbronne istoty, aby były tamtych pastwą i ofiarą... Zamiarów Bożych nikt nie przeczyta z życia, choć księga ta wiecznie otwarta; lecz my jej pisma nie znamy... Tak jest, ale Lolu droga, ja nie należę do czarnych, i wolę być pożartymi jak karmić się łzami i bólem. "Życie moje upływa w ciągłem marzeniu o tobie: chodzisz ze mną, lecisz nademną, jesteś we mnie, czuję ciebie dokoła. Świat mi się innym wydaje, bo wiem, że tam daleko bije to serduszko złote, dziecinne, poczciwe, do którego uderzeń ja mam prawo, które pierwszy raz zabiło dla mnie. Możeszże pomyśleć, abym szczęśliwy twoim wyborem, tak podniesiony przez ciebie, mógł ten mój klejnot najdroższy zmarnować, odrzucić, sponiewierać? Lolu, jeśli ci myśl zwątpienia przyjdzie, odepchnij ją jak występek... jeśli ja kochać nie potrafię, nie ma miłości na ziemi. "Spojrzyj na obrączkę moję, jak ja twój pierścionek przyciskam do ust, pisząc te słowa, i wierz, wierz, wierz, bom twój na zawsze. " J. Nazajutrz rano chodziło tylko o to jak list ten, do którego jeszcze przybyły przypiski i dodatki, co najprędzej wyprawić. Jerzy nie mógł się obejść bez pomocy ludzi, potrzebował kogoś roztropnego i pewnego. Paweł już był za ciężki: stawił się na zawołanie Lacyna, któremu musiał polecić wybór i nauczenie posłańca. Trochę zarumieniony rodzajem posługi, jakiej od niego wymagać musiał, przystąpił Jerzy do Rejentowicza. — Kochany Lacyno — rzekł — trzeba żebyś mi pomógł do wysłania tego listu: jest to list ważny. — Ja to już wiem! — kręcąc wąsa i odchrząkując, odpowiedział Rejentowicz. — Potrzeba roztropnego człowieka, któryby go mógł zawieźć co najprędzej, nie tracąc chwili, i oddać. oddać... jakże ci to mam powiedzieć. — Już ja się domyślę, tylko komu proszę J. Pana? — zapytał ochotny pomocnik. — Siostrze mojej... — dokończył Jerzy -potrzeba go oddać tak... aby... do jej własnych rąk... Znajdziesz mi WPan kogo? — Najpewniej, znajdę, a nawet już znalazłem, bo expresse ja go sam zawiozę. — WPan? Nadto jesteś widoczny i znajomy. — Nikt mnie tam nie zna, a jeśli potrzeba to się przebiorę. — Mnieby się zdawało, że dosyć prostego, ale roztropnego ze wsi człowieka. — Już ja to biorę na siebie. Czy ma być odpowiedź? — spytał Lacyna zbyt jakoś pewien, że sobie da radę. — Nie wiem, nalegać niepotrzeba: to zależeć może od okoliczności. — Mówmy otwarcie, proszę JW. Pana — przerwał Rejentowicz, który to posłannictwo brał bardzo do serca — ja się exspresse podejmuję wszystkiego, ale proszę mnie dobrze objaśnić. — Nie mam tajemnic dla starych ojca przyjaciół... jest to list do mojej siostry. Ona chora, potrzebuje odemnie i czeka wiadomości; ale musi się kryć przed ojcem i matka: nikt o liście wiedzieć nie powinien. Oto rzecz cała. — To się rozumie już, — przerwał Lacyna kładnąc rękę na sercu — to się spełni święcie, jak najlepiej, jak najbezpieczniej; sam jadę, i choćby przyszło głową nałożyć, stanie się jak JW. Pan życzysz. Lacyna w tem. I z pewną dumą, jakby mówił Zawista, powtórzył jeszcze: — Lacyna w tem! proszę być spokojnym! Jerzy, chociaż niewiele w istocie polegać mógł na Rejentowiczu, którego starego trzpiotowstwa nieraz już doświadczył, nie miał w tej chwili i nie mógł użyć kogo innego. Szło mu niezmiernie o to, aby list doszedł prędko i pewno; ofiarujący mu się tak natarczywie, zdawał mu się dobrej woli, roztropny, gorliwy, i tyle dał dowodów swojego przywiązania, że, choć na ten raz, zaufać mu zdawało się możliwem. Pojął rzecz i jej warunki. Jerzy uściskał go, podziękował serdecznie i nagląc tylko o pośpiech, odprawił. Lacyna ze swej strony niezmiernie był rad temu zaufaniu pana i przedsięwziętej podróży; dawało mu to rolę powiernika, stroiło w nową powagę i potęgę, gorzał gorliwością niezmierną i rzucił się do drogi z nadzwyczajnym pędem. Radwanowicz i Paweł czekali nań w jego izdebce, gdy wszedł do niej cały przejęty ważnością tego posłannictwa, pocierając czuba, odchrząkując, prostując się i mrugając oczyma; ale tajemniczy i zamknięty jak Sybilijska księga. Spojrzał po swych gościach i rzekł z westchnieniem: — Wyjeżdżam. — Co? WPan? jedziesz? — spytał ex-professor, — jedziesz, a dokądże? — To mnie wiadomo. Klasnął na Wicka. — Pakować tłumoczek. — Jakto? zaraz. — Natychmiast. — I nie wolnoby wiedzieć? — To moja rzecz, — odparł tajemniczo Lacyna, — proszę się nie dopytywać, bo to sekret pański, to święte... trzymaj język za zębami... — A no! jak tajemnica to tajemnica, — ruszając ramionami rzekł z cicha Radwanowicz siadając. — Zatem sub rosa, stul gębę i nie ma co badać, a nawet radziłbym na drogę aby nie przyszła ochota paplania, albo chustką gębę zawiązać lub plastrem dyachylum zalepić, bo z gębą nie żartować; figle płata: zkąd niedy- skrecya, zkąd kłopot i bieda, i puszka Pandory, która nie była puszką od mydła. — Już jedzie! — rozśmiał się Lacyna. — A kiedy WPan w podróż, to i ja sobie! — odpowiedział bibliotekarz. Podano tedy śniadanie. Lacyna był bardzo poważny, milczący, nieco pochmurny i całkiem zamknięty w sobie. Paweł ani się go pytał nawet, Radwanowicz trochę przedrwiwał.. Rejentowicz wyrósł ogromnie i zdawał się nie widzieć otaczających, tak był swą wielką missya zaprzątnięty. Z dwojakiego powodu, oprócz wymienionych już, Lacyna zawsze był bardzo rad wszelkiej z domu wycieczce. Mówiliśmy już o tem, że miał zwyczaj na noc usta wódką poplukiwać, zmuszony to czynić do poduszki, aby złośliwi ludzie inaczej tego sobie nie tłumaczyli... Od tego płukania często miewał ból głowy... w drodze zaś mógł sobie i we dnie pozwolić lekarstwa, będąc sam na sam z naturą tylko, powolną w tym względzie, lub obcemi, których użycie tego antydotu tak upowszechnionego nie miało prawa zadziwiać.... Powtóre, czułe serce Rejentowicza, który dotąd nie trafił na miłość prawdziwą, jakiej się życiem całem dobijał, zawsze marzyło, że gdzieś w podróży znajdzie ową piękną nieznajomą, która go miała pokochać i być nawzajem kochaną. Podróże więc wielce mu smakowały. I gdy furka którą miał ruszyć stanęła gotowa, a Radwanowicz i Paweł żegnać go poczęli, a on wynosząc nieodstępną dubeltówkę, torbę borsuczą, węzełek z jajami twardemi, wędzoną kiełbasę, chleb i jakieś jeszcze tajemnicze zawiniątko, siadł na wózek, uczuł się tak wesołym i szczęśliwym, że począł nucić półgłosem. Nigdy człowiek nie wie kiedy ma zapłakać, a kiedy zaśpiewać. — Bywajże mi zdrów, — rzekł Radwanowicz, — a powracaj rychło, bo cię oczekiwać będziemy sercem bijącem. Serce, cor, zkąd kordyalny i kord, i kordyaczny i opaczny. — A niech tam pan Paweł mojego wyżła nakarmić pamięta! — zawołał Lacyna; skinął, i konie ruszyły. Tyleście go widzieli. Lola wciąż jeszcze była chora, wstała wprawdzie z łóżeczka, ale blada, smutna, kaszląca i zmieniona, a troskliwość matki, wesołość poczciwego doktora, który ją swojemi żarcikami usiłował rozbawić, nic na to nie pomagały. Z dniem każdym ślady trawiącego ją cierpienia stawały się widoczniejsze; biedna matka płakała w kątku, aby łez jej swych nie pokazać, niepokojąc się tym stanem. Często dnie całe siadywała Lola w oknie i poglądała nieruchomemi oczyma na drzewa i lasy nic nie widząc, jak zwykle ci, których dusza patrzy gdzieindziej. Napróżno starano się ją rozerwać. Częste nawet odwiedziny Anety, która jakąś nadzwyczajną czułość i przyjaźń okazywała dla Loli, nietylko nie pomagały, ale stan ten zdawały pogarszać jeszcze. Po każdej z nią rozmowie, Lola stawała się smutniejszą jeszcze, dostrzegła tego nawet matka; starała się unikać Anety, ale natrętnej i wylanej przyjaźni niepodobna czasem się uchronić bez niegrzeczności, która wiele kosztuje. Trzeba było znosić, a pod pozorem książek, zabawy, kwiatów, choroby, przy- wiązania, Aneta przyjeżdżała, coraz częściej, przesiadywała dłużej, i nazajutrz na oczach Loli widoczniejsze były łez ślady. Aneta okazywała jawnie, głośno i z wielkiemi wykrzykniki swoją najserdeczniejszą przyjaźń dla tej biednej Loli. Jednym z najczęstszych teraz gości w domu państwa Jędrzejostwa, był od niejakiego czasu Max Fermer. Czułość jego dla żony weszła w stan normalny, w jakim pozostać miała na zawsze; grzecznym był, ale niemogąc na nieustanne jej roztkliwianie się odpowiadać, co go zbyt wiele kosztowało, jawnie rozgłaszał swą teoryą, że małżonkowie powinni miłość swą starannie taić przed oczyma ludzkiemi, aby nie napędzać oskomy tym, którzy tego szczęścia nie kosztują. Postępował też z tą biedną Amelią zimno, nawet czasem trochę ostro, aby pokryć głębokie przywiązanie, które miał dla niej. Natomiast nie mógł czy nie chciał wcale się z tem taić, że panna Aneta coraz bardziej się mu podobała. W domu państwa Jędrzejostwa był to gość nieustanny, sługa najwierniejszy, a Jędruś pocichu nazywał go swoim adjutantem, co się kazało domyślać, że się miał za generała... Max, choć głównie naturalnie starał się o łaski panny, której był zapalonym admiratorem, potem o względy matki, dla której czuł gwałtowny szacunek, nie zapominał wszelako i o Jędrusiu, czułą z nim wiążąc się przyjaźnią do tego stopnia, że długie nawet prowadzić był gotów rozmowy, co wcale nie było rzeczą łatwą, bo p. Jędrzej wielce w sobie zamknięty, jeśli miał jakie przymioty umysłu, jak najstaranniej ukrywał się z niemi. P. Aneta bardzo dobrze znała Maxa, umiała go doskonale ocenić, ale pięknościom tego rodzaju często i najmniejsi słudzy są, potrzebni, a gdy dworu ubywa, bierze się kto nawinie. Max nie był bez użytku: można go było posłać, posłużyć się nim, obracać jak się podobało. Codzienny prawie gość u państwa Jędrzejowstwa, smakował bardzo w rozmowie Anety, ubierał się do niej zdobywczo i godzinami całemi słuchał jej deklamacyi z taką. poddańczą, uległością i uwielbieniem, że mu- siał wreszcie choć trochę sobie łaski zaskarbić. Zresztą piękne panie często nie przebierają w kadzidłach i nie patrzą z jakiej one dymią kadzielnicy. Powoli Max w ten sposób wcisnął się do domu, który go już potrzebował. Aneta mówiła z nim o wszystkiem, między innemi i o Loli, z boleścią przewidując, ile ta jej przyjaciółka cierpieć będzie z powodu swej nieszczęśliwej miłości... Max mocno też ubolewał, dzieląc we wszystkiem zdanie p. Anety. — Napróżno pracuję nad nią, — odezwała się raz wieczorem piękność, — aby jej to wybić z głowy: dziecię rozkołysane pieszczotami, jak już sobie raz powiedziało że kocha, nie można jej tego wyperswadować. Prawdziwie, byłby to chrześciański uczynek, gdyby co na to poradzić można. — Zdaje mi się, że się teraz już widywać nie mogą, — dodała Aneta, — bo ojciec i matka są bardzo przeciwni; ale prawie pewna jestem, że do siebie pisują.: mam nawet poszlak, że niedawno, chodził posłaniec tajemnie do Horycy. Moja służąca ma siostrę cioteczną za eko- nomem u hrabinej, powiadano jej że kogoś pocichu wyprawiono kilka dni temu. Zaczną się listy, i znów to biedne dziecko więcej cierpieć będzie... — E! tym listom najłatwiejby można przeciąć drogę, — rzekł Max. — Ale jakże się w to wdawać? — spytała Aneta, — pan sam czujesz? Choć istotnie byłby to miłosierny uczynek, rozerwać te stosunki; ale jakże tego dokazać? A mnie tak serce boli nad losem tego biednego dziecięcia..; ! — Podzielam w zupełności uczucia pani, — odparł Max, — ale jakżeby można zadośćuczynić pragnieniu litościwego jej serca? — Ja sama nie wiem! Możnaby może dojść jak się z sobą kommunikują; przerwać to, zapobiedz: ja doprawdy nie wiem... Aneta była trochę pomięszana mówiąc te słowa. — Ja o tem muszę pomyśleć! — odezwał się Max, — bo pani jak zawsze tak i teraz, masz najzupełniejszą słuszność. Na tem skończyła się rozmowa, i Max późno w noc potem powracał do domu, gdy o kilkanaście kroków od karczemki stojącej na granicy między Danowem i Jędrzejówką, coś mu się około koni popsuło: poszedł więc pieszo. Byłby może i tak do tej gospody na rozdrożu wstąpił, bo w niej umieścił niedawno na szynku bardzo ładną, młodziuchną, świeżo za mąż wydaną garderobianę swej żony, sierotę, którą się troskliwie opiekował; ale zerwanie uprzęży było najbliższym do tego powodem. Choć noc już była późna, świeciło się jeszcze w karczemce; Max zastukał do drzwi. Nie wiem czy się go tam pupilla spodziewała, ale to pewna że zaraz otwarła drzwi z pośpiechem gosposia, utrzymując że po brzęku dzwonków uprzęży, poznała swojego dobrego opiekuna... Zarazem jednak mówiąc to, położyła palec na ustach, wskazując alkierz przedzielony tylko od izby karczemnej przegrodą z tarcic... W alkierzu się właśnie świeciło.... Nie wiem czy ta, czy inna okoliczność w dość zły humor Maxa wprawiła. — Niech tam konie wytchną, — rzekł do ludzi, — poprawić uprząż: ja trochę odpocznę... Piękna Zuzia przyjęła pana i dobrodzieja z oznakami największego uszanowania, starła ławkę, poprawiła ogień w kominie, zaczęła się krzątać bardzo, nawet sukienkę obciągać i włosy gładzić, uśmiechać, wdzięczyć, tak, że ktoś bardzo podejrzliwy, mógłby był Maxa i ją o jakieś poufałe stosunki posądzić; bo szeptali, uśmiechali się, podawali sobie ręce, jakby w najlepszem byli porozumieniu: ale między sierotą i opiekunem, cóż dziwnego że trochę poufalsze wyrodzi się obejście? Godziż się znowu przypuszczać, aby tak świeżo ożeniony z miłości człowiek, dopuścił się tak niedarowanej płochości ? I jak to pogodzić znowu z nadzwyczajną Maxa dla Anety czułością, zakrawającą na zakazany sentyment? Jakieżby to tara było serce? albo raczej jaki brak jego? Zapewne sąsiedztwu jakiegoś podróżnego, który odpoczywał w alkierzu, i któremu przerywać nie chciano spoczynku, przypisać było potrzeba szepty między gosposią a panem, które zmuszały do tak często blizkiego ku sobie nachylania się, że złośliwy człowiek byłby ich gotów o całusy posądzić. Zuzia była świeżuchna i bardzo ładna! a taka zalotnica! W alkierzu tymczasem ów podróżny, który był na noc zajechał, nie spiąć także nucił sobie przechadzając się, piosenkę bardzo czułą, którą niekiedy przerywał potężnym, spazmatycznym ziewaniem, to popijaniem czegoś, jakby lekarstwa, w pewnych dość regularnych czasu odstępach. — Zuziu! kogo to tam masz? — zapytał cichutko pan. — Albo ja wiem! jakiś podróżny, z wąsami, trochę kulawy na jednę nogę; ale wesół i trzpiot choć nie bardzo już młody... — Zkąd? kto? — Nie wiem: gdzieś z Polesia, od Pińska... Uderzyło to Maxa. — Pójdźno mi, spytaj jego człowieka, zkąd i dokąd jadą. Zuzia posłuszna wybiegła do sieni, zabawiła kilka minut i powróciła szepcząc: — Z jakiejś Horycy, od hrabiego Góry... Max raptem wstał na nogi i zamyślił się głęboko. — Dokąd jadą ? — Człowiek nie wie. Myśl mu przez głowę przeszła dziwna. — Nastawić samowar, — rzekł głośno do Zuzi, — coś mi zimno; a mąż twój ? — Pojechał do miasta, proszę pana. Zuzia zaprzątnęła się około samowaru, który zaraz wyniosła z drugiego alkierza, a podróżny czy zniecierpliwiony tą późną krzątaniną, czy rozciekawiony rozmową, uchylił drzwi i pilno zaczął się przypatrywać Maxowi, który teraz, jakeśmy powiedzieli, wyglądał już na tak poważnego obywatela, że go nawet można było zdaleka wziąć za marszałka. — Hej ! gospodyni! — zawołał podróżny. Zuzia pospieszyła ku alkierzowi. — Kto to tam przyjechał ? — E! to nasz pan. — Jak się zowie? — Albo ja tam wiem: pan to, i dosyć, który się niedawno z naszą panią pułkownikową ożenił: bardzo grzeczny i dobry człowiek. — A! a! że grzeczny i dobry dla ciebie, to nie dziw, — odparł śmiejąc się rumiany podró- żny, który przy tej zręczności Zuzię pod brodę pogładził, — ktoby to nie był dobry dla takiego buziaczka; ależ expresse pyszczek, niech go!... Po tem przysłowiu już, a trochę po czułości na wdzięki kobiece, powinniście byli poznać szanownego Rejentowicza Lacynę. Rejentowicz widząc że głaskaniu się nie broni gosposia, już miał wąsatą swą twarz przybliżyć do jej rumianych, śmiejących się ustek, gdy Zuzia rozśmiała się, zakręciła, furknęła, i z alkierzyka wybiegła jak ptaszek. Podróżny zaczął nucić w alkierzu, Max głośno z drugiej strony po izbie... Zuzia dmuchała w samowar i przyrządzała herbatę. — A maszże herbatę? — spytał Max. — Nie mam: myślałam że pan ma swoją. — I ja nie mam! do kaduka! cóż to bedzie! — Ten pan ma! — szepnęła Zuzia wskazując na alkierz. — A cóż mi z tego ? Lacyna ukazał się w progu. — Jeżeli mogę, expresse, służyć moją herbatą, bardzoby mi było przyjemnie. Max spojrzawszy nań poznał, że ma do czynienia z dobrze już podochoconym człowiekiem: zbliżył się doń i spostrzegł że napół wypróżniona flaszka jakiegoś płynu, stała przy nim na stole. — Nie zrobi to panu subiekcyi? — Bynajmniej: owszem będę bardzo szczęśliwy. — Ukłonili się sobie wzajemnie i Max wkroczył do alkierza. — Muszę tu zaprowadzić ten porządek, żeby w karczmie przecie była herbata. — Ale bo była herbata, — przerwała szczebiotliwie Zuzia zbliżając się żywo, — tylko że mi ją oficerowie wypili, a mąż jeszcze nie przywiózł... Nawet bardzo dobra, bośmy ją po sześć złotych funt płacili w miasteczku... Tymczasem niezważając na objaśnienia Zuzi tyczące się herbaty, znajomość robiła się w alkierzu, gdzie Max zasiadł z cygarem, a Lacyna chodził z fajką. — Pan zdaleka? — spytał Max. — Ja, od Pińska. — Cóż tam słychać ? — Nic, panie dobrodzieju: woda duża... — A wolno spytać dokąd? — rzekł Max. — Ja to tu w sąsiedztwo, — odparł Lacyna trochę jeszcze pan siebie i zachowujący resztę przytomności, — mam interesik... Tymczasem kipiał samowar, przygotowywała się herbata, Lacyna się rozgadywał; nieznacznie wypaplał coś o Horycy, zkąd o starym hrabi. Max na to odparł że zna dobrze dom brata jego w Zarubińcach i że jest jego wielkim, serdecznym przyjacielem. Potem począł mówić o samej hrabinie z uwielbieniem, potem o hrabiance Loli z czcią największą. Lacyna ucha nastawił. — Różnie to teraz ludzie gadają, i nie wiadomo jak się to wszystko skończy, — dodał Max. — Słyszę hrabianka, chora, hrabina odjechała od męża, jakieś nieporozumienia, kwasy; mówią, że poczciwy ten Jerzy kocha się w tej ślicznej Loli. Lacyna ukąsił się za język. — E! bo to gadanie! — rzekł. — Jest podobieństwo — dodał Max — ja byłem i jestem w wielkiej z Jerzym przyjaźni, a coś także o tem wiem, bo dla mnie on sekretów nie ma. — Doprawdy? — spytał Lacyna. — Przecież to ja Jerzego pierwszy w te strony przywiozłem, zemną on tu przybył, razem dawaliśmy ten koncert sławny, na którym go ojciec poznał. To mój serdeczny druh... 0! my z nim jak dwaj bracia! Dlatego — dorzucił Max z przyciskiem — mówię, że coś i ja wiem, bo wszystko wiem... — A! a! — odparł Lacyna nabierając uszanowania dla Maxa — to co innego. Ale jeszcze się ukąsił za jeżyk. — Dlatego to — dokończył Max patrząc mu w oczy — wiedząc, że WPan jedziesz z tamtych stron, pragnąłem się zbliżyć do niego, aby się cos o tym poczciwym naszym Jurasiu dowiedzieć. Ta jego nieszczęśliwa miłość nadewszystko mnie obchodzi, bo co to te biedne dzieci cierpią! Gdyby mnie słuchał lub chciał się poradzić, ale... Lacyna milczał wciąż: podano herbatę. — Gdyby w miejsce nie znajdującego się tu rumu, dolać kroplę przedziwnej starki? — zaproponował spojrzawszy na Maxa. — A dobra starka? — Starka nasza!? z Horycy! to sławna przecie, pięćdziesiątletnia: ani słychać, ani poznać że to wódka, nektar: panie, expresse ambrozya, albo raczej najdoskonalsza jamajka! — A! no! to spróbujemy. Lacyna dolał zaraz Maxowi, który jako exartysta obowiązany był mieć tęgą głowę, a niemniej dopuścił i sobie, choć czuł już, że mu się we łbie mroczyło nieco. Ale dowiedzioną jest rzeczą, że człowiek najpochopniejszy do butelki kiedy już jej skosztował, zdaje mu się naówczas, że więcej już zaszkodzić nie może. Siedli tedy do herbaty, którą. Zuzia im nalewała, choć oba podobno nie bardzo radzi, że im wzajemna bytność ich, umizgi do pięknej szynkareczki przerwała. Lacyna wszakże miał na widoku, że się Maxa pozbędzie, a Max myślał że spoi Lacynę. — Powiadasz pan, że byłeś i jesteś przyjacielem naszego Hrabiego — rozpoczął Rejentowicz — a! panie! co to za człowiek! — Ja go znam lepiej niż wy wszyscy: co za człowiek! Ba! ja go widziałem na próbie, w ubóstwie! jam go pierwszy wsparł i między ludzi wyprowadził: nie chwaląc się, mnie to on winien wszystko. — Między nami mówiąc, expresse, co to za dziwne losy! — Ha! przechodził koleje! — rzekł Max. — Anie dolaliśmy tej jamajki: wcale piękna! — 0! że doskonała, za to mogę ręczyć honorem. Powiem panu, to szczęście, iż sprzedając Horycę, ludzie ślepi i nie znający się na wartości rzeczy, sprzedali i kufy z tą wódką: to kordyał! to cacko ta starka! — A dużo jej macie? Lacyna zamyślił się. — Ja to tam nie wiem expresse — rzekł — bo rzadko tego używam; tylko w drodze, gdyż w podróży potrzebuję pokrzepienia. — Cóż tam się dzieje z Jerzym? — spytał znowu Max — zmiłuj się, powróciwszy, kłaniaj mu się od Fermera. Cóż? wesół? smutny? co porabia? — Poluje, jeździ i wzdycha: oj! wzdycha! — No! bo się taki kocha — przerwał Max — ja to wiem, bo mi się z wszystkiego zwierzył. — On się panu zwierzył? — spytał Lacyna trochę zdziwiony. — Przecie lepszego nie ma przyjaciela nademnie. A! kocha ją!... — Hm! — rzekł Lacyna namyślając się pod wrażeniem starki, która mu głowę mąciła — gdyby... nie... ale nie!! — Cóżeście to powiedzieć chcieli? — Nic, tak... — Przysięgam, że zgadnę! bądźcie bo ze mną. szczersi. Lacyna dolał wódki. Kłopotał go niepomału list, który wiózł, bo nie wiedział sam jak go odda; radby się był poradzić, coś z Maxa wyciągnąć, ale wahał się jeszcze. — Zacny pan! — rzekł. — Zacny chłopak i dobra jego starka! — dodał Fermer. — Gdybyśmy jeszcze dolali? — Z miłą. chęcią! to nektar nie wódka: mnie to orzeźwia. — A istotnie i mnie to jakoś orzeźwia!— odezwał się Lacyna, który już nietylko na nogach własnych, ale nawet w krzesełku miał trudność się utrzymać i pochylał się to w prawo, to w lewo. Zapili tedy znowu. — Biedny chłopiec! — rzekł Lacyna. — Nieszczęśliwy! każdyby mu rad z serca pomógł. — Schnie, proszę pana z tej miłości, rzecz widoczna; schnie: ot tak w oczach usycha. — Czemuż nie szuka sposobów, czy pannę wykraść, czy co: wszyscybyśmy mu pomogli. — Nie, kraść! to on nie do tego, ani panny, ani żadnej rzeczy: zawsze to taki złodziejstwo — rzekł Lacyna. — Choć niby to nie jest kraść! bo, uważa pan (język mu się plątał), kraść! co jest kraść? jest to zabierać cudze. Tak? nieprawdaż, a człowiek nie może expresse do człowieka należeć, chyba żona do męża, a tu nie ten jest wypadek. — Osoba wolna, — Zatem kraść nie jest kraść — rzekł Lacyna — ale on znowu tegoby nie chciał... E! gdyby się mnie tylko udało! — Co się to panu ma udać? mów! ja ci z chęcią pomogę. — E! czyżbyś chciał istotnie? — Z serca i duszy: zobaczysz... — Hm! ale przysiążże mi pan, że nie powiesz nikomu. — Z największą chęcią, przysięgnę... — Nie! nie! to już ja i tak wierzę: nie przysięgaj WPan — rzekł Lacyna — wszystko już ci powiem. — No, jak stoją rzeczy? — A! — odparł Lacynar przysuwając się z krzesełkiem, którego o mało nie wywrócił, i oglądając się dokoła — wie pan po co ja jadę? — Nie wiem — odparł Max naiwnie. — Otóż ja, jako przyjacielowi pana mego, którego mam zaszczyt w nim oglądać... mogę wyznać pod największym sekretem, że wysłany jestem expresse... z listem do Hrabianki. — A!— rzekł Max, któremu w tejże chwili przyszły na myśl słowa Anety i zaraz gwałtowna w nim owładnęła chęć podchwycenia pisma, które niosło życie, wiarę, siłę biednemu oczekującemu go dziewczęciu. — A jakże się tam WPan myślisz dostać? — Już ja to tam na miejscu starać się będę uskutecznić jak naj... jak naj... — ale wódka nie dała wynaleźć przymiotnika. — Bo WPan nie wiesz — dodał Lacyna, wyrzekając się wyrazu, który przyjść nie chciał — może być, że jestem niepozorny (tu uśmiechnął się pijano), ale Rejentowicz Lacyna nie dla proporcyi nosi głowę na karku! Zle mówię, nosi proporcyą na głowie; źle mówię, nosi głowę na proporcyi, czyli kark na proporcyi. WPan Dobrodziej rozumiesz zresztą! tfu! co u licha! Max postrzegł dopiero teraz, że Lacyna okrutnie już był pijany, i coraz niebezpieczniej kołysał się z krzesełkiem. — Niech pan nie zważa — mówił dalej — na niepozorną expresse postać Rejentowicza; swojego czasu był to koń, ale się trochę zjeździł. Nie! tak! nie! nie zjeździł. W potrzebie jeszcze rachuj na niego jak na Lacynę. Wszystko jedno co Zawisza: to u nas w Pińsku rzecz wiadoma! — Jestem tego pewny. — Pan może i nie jesteś pewny — mówił nie mogąc ust zamknąć Lacyna — ale ja, pewnissimus, jak powiada Radwanowicz. Pan nie zna Radwanowicza, ex-professora, który ma zajączki w głowie. Nie? szkoda! myślałem że go pan zna. Mój wielki przyjaciel. Jeszcze tedy nektaru tego! I znowu dolawszy sobie z flaszki, napił się, chciał wstać, pochylił się jakoś w tył niebezpiecznie i padł na siano, które mu w kącie posłano; a że chmury już oblegały mózg, wnet kilka słów ledwie wybełkotawszy, począł usypiać. — Lacyna górą! Lacyna i Zawisza! Panno Petronello, mara serce gorące; daj Pawle tabaki! Do pana dobrodzieja, expresse, jamajka!! Dalej nastąpiło niewyraźne mruczenie, bełkotanie, uśmiechy, i Rejentowicz oddał ducha, a Max poglądając na niego i widząc w jak niewygodnem położeniu się znajdował, gdyż nogi miał na poduszce a głowę na podłodze, zawołał Zuzi aby mu pomogła lepiej go ułożyć w pościeli. Z niezmierną, troskliwością chodził około niego, rozebrał go nawet, porozpinał aby się nie dusił, dopilnował położenia, okrył, schował mu sakiewkę i papiery pod poduszkę, a potem wyniósł się cicho z izdebki gasząc światło, aby nic poczciwemu Lacynie nie przerwało tak potrzebnego spoczynku. W godzinę jakoś potem Max rzeźwy i wesół był już na drodze do domu, gdzie zastał Pułkownikową jeszcze na niego oczekującą, za co ją czule zgromił, że nie szanuje swojego drogiego zdrowia, ucałował jej rączki, i uściskiem serdecznym długie chwile oddalenia i niepokoju sowicie opłacił. Biedna Amelia nie śmiała mu robić wymówek, taki tym razem był serdeczny, a choć czuć było jakoś od niego nie bardzo estetyczny zapach gorzałki, nic mu za to nie powiedziała, acz nieprzyjemnie na nerwy jej podziałał. Małżeństwo było w doskonałej zgodzie, a Pułkownikowa kilkakroć tylko spytała go cicho: "Ja myślałam, że ty mnie już nie kochasz?" Max na to buchnął śmiechem ogromnym, zaczął całować, ściskać i zmusił aby swe drogie dla niego szanując zdrowie, niepokojem się i bezsennością nie zabijała, gdy on i t. d. Plótł pod koniec jak Lacyna. Nazajutrz zdziwiła się mocno pani Maxowa, gdy mąż jej oznajmił wstając, że musi znowu jechać do Jędrzejostwa. — Znowu do Jędrzejostwa! — zawołała — ale cóż to jest? — Ale bo to ten Jędruś winien — odparł Max — tak mnie on już nudzi, a nie mogę mu odmówić... Bo wiesz — szepnął jej na ucho, znając jej słabość — obiecują że mnie wybiorą na sędziego: słowo ci daję! Użyje wszelkich swych wpływów; tylko dziś tam ktoś u nich ma być ze szlachty, co to najgłośniej na wyborach krzyczą... Pułkownikowa, która mocno pragnęła, ażeby mąż jej miał jakiś tytuł, coby dawny zastąpił, zgodziła się już na wszystko, prosiła tylko aby powracał wcześnie i nie zatrzymywał się nigdzie, co Max najuroczyściej jej przyrzekał, będąc w duszy pewien, że go to do niczego nie obowiązuje. Pojechał tedy i w porze obiadowej stanął u Jędrzejostwa, z podziwieniem nawet samego gospodarza. — A! to ty i dziś tu? — spytał go pokręcając lewego wąsa, który widocznie podrastał, (dwa włosy w nim od roku przybyły). Max nie zważając na niegrzeczne pytanie, odparł: — I dziś, i zawsze i na wieki wieków, amen, kochany przyjacielu. — Aleś ty nie do mnie przyjechał, idźże sobie do tych pań — rzekł Jędruś. I wyprawił go do salonu, po którym krokiem majestatycznym chodziła właśnie Aneta z książką w ręku. Max stanął we drzwiach z miną zwycięzką, wesołą, rozpromienioną, i uśmiechnął się, ukazując jej zdaleka w palcach, biały zapieczętowany papierek. — Dzień dobry pani! Wie pani co to jest? - Cóż to być może? — surowo spytała Aneta. — Niech pani zgaduje... — Kobiety zadają, zagadki, ale zgadywać ich nie są obowiązane. — No! to ja pani powiem... I zbliżył się, pewien skutku jaki uczyni objawienie tajemnicy. — Przypomina sobie pani cośmy tu wczoraj mówili o Loli i Jerzym... Wyjechałem ztąd późno, i traf chciał że właśnie... Tu począł po swojemu opisywać jak zajechał do karczemki, jak w niej napiłego znalazł Lacynę, jak się ten przed nim z poselstwem wydał, i jak mu potem z kieszeni wypadł sam list do Hrabianki. Naturalnie, obawiając się aby nie została skompromitowaną, musiał go podnieść Max i schować... Fizyonomią Anety w czasie tego opowiadania zdradzała żywy niepokój, i gorzej, nieukontentowanie, niecierpliwość, oburzenie prawie; Max nie zważając ciągnął dalej: — Pamiętny tedy tego coś mi pani mówiła, bojąc się by ten list kompromitujący nie walał się po świecie, musiałem go wziąć, a wiedząc jak troskliwie czuwasz pani nad tą nieszczęśliwą, aby większym w przyszłości cier- pieniom zapobiedz, składam zdobycz w ręce przyjaciółki... Ale panna Aneta cofnęła się aż kilka kroków, napozór przelękła i oburzona. — Co pan mówisz? — zawołała — ja sobie życzyłam? jam radziła? jam mogła panu poddać myśl, aby cudze listy przejmować? ja? ja? ja? — Ale, pani... — WPan mnie obrażasz! Popełniłeś niedelikatność, gorzej: bo prawie występek! To niegodnie! to szkaradnie! Schowaj pan sobie to pismo! zrób z niem co chcesz: ja wiedzieć o tem nie chcę, nie mogę: mnie to oburza! Max osłupiał. — Ależ proszę pani, jeśli się miało walać? — Niechby się z niem stało co chciało: miałże kto prawo go dotknąć? P. Maxie, sam się zastanów? Max zarumienił się i zmieszał. — Cóżem miał zrobić? — Nie pytać, nie patrzeć! nie brać! Dziwuję się panu! Pan, co tyle okazujesz zawsze uczucia, mógłżeś popełnić taką... taką niedelikatność... czyż to podobna! Zmieszany do reszty ex-artysta zabełkotał i umilkł; pomiarkował, że zaszedł zadaleko, Aneta oddaliła się od niego, okazując mu prawie wzgardę. — Przyznaję się — rzekł — w najlepszej chęci popełniłem niedorzeczność, ale cóż z tem zrobić? — Spal pan! wyrzuć! zniszcz! dogoń i oddaj Lacynie temu! — Ja! ja mu oddać nie mogę, bobym się przyznał że wziąłem. — Więc zniszczyć. — Zniszczyć! — powtórzył, i chciał zacząć drzeć, ale Aneta szybko z rąk jego list pochwyciła. — W drugim pokoju jest ogień na kominie, — dawaj pan! I porwawszy pismo wybiegła, a za chwilę wróciła zarumieniona, ale spokojniejsza i ułagodzona nieco: Max stał przed nią jak winowajca. — Prawdziwie w tem pana nie poznaję — odezwała się powolniej — to rzecz dla mnie niepojęta. Jak pan mogłeś dopuścić się co podobnego? A jeśli się ludzie dowiedzą? co o panu pomyślą? Spojony posłaniec, wydarty list I to szkaradnie! milczże pan przynajmniej! — E! o to się nie frasuję — odpowiedział Fermer — ten pijak dziś już nie pamięta co się z nim wczoraj działo, szynkarka mu też nie powie z kim się spotkał, a poszukiwać nie może, boby się przyznał do winy: to przepadło! Ale nie samaż pani mówiłaś wczoraj... — Ja! — zakrzyknęła Aneta tupiąc nóżką — ale cóż to jest znowu? co pan mi przypisujesz, to szkaradnie! Obwiniać mnie! kobietę! żebym ja mogła coś podobnego powiedzieć! pan mnie chyba nie zrozumiałeś!! Max zahukany zamilkł, a Aneta choć później udawała spokojną, daleką była od zupełnego uspokojenia; szczęściem, nadejście matki przerwało rozmowę, wprowadziło ją na tor inny, i Max zagryzając usta że wpadł w taką łapkę, za którą jeszcze burę oberwał, odjechał wkrótce z dosyć kwaśną miną. Trzeba wiedzieć, że w drugim pokoju nie paliło się na kominie, a list?... nie wiem co się z nim stało. Tymczasem p. Izabella Morosz ciągnęła powoli ku Zarubińcom, nie bez niepokoju w duszy rozmyślając nad środkami, jakich jej użyć wypadnie, aby uprzątnąć zawady na drodze do szczęścia kochanemu Jurasiowi. W takich zrozpaczonych razach, często osoby jak p. Morosz, mniej oswojone ze światem i mniej uległe jego żelaznym wymaganiom, kiedy niemi owładnie uczucie, lepiej sobie mogą i umieją dać radę od ostygłych i przywykłych zbyt do przyjętych prawideł stosowań, dla których trzeba wybuchu namiętności, żeby się zdobyć na siłę rozbratania z przyzwoitością. We dworze Hrabinej smutno było, pusto i cicho; nie otaczała ją ta zgraja łudzi, których zwykle bogatsi przywykli używać nie dla istotnej potrzeby usługi, ale dla pokazu i popisu zamożności; skromnie było w około, a ten pozór cichy i ubogi ośmielił nieco przybyłą. Wszedłszy do saloniku ujęta była jego prostotą, gdyż sprzęty jego stare i niewykwintne ledwie zamożnemu szlacheckiemu dworkowi byłyby przystały. Hrabiny nie było, po chwili dopiero weszła z twarzą bladą i smutną jak zawsze, ale pełną rezygnacyi i łagodności. — Przebaczysz pani mojemu natręctwu, zdawało mi się że obowiązkiem jest moim podziękować jej za łaski, jakich od niej doświadczył mój syn przybrany Jerzy: jestem Izabella Morosz... — Bardzo miło mi poznać panią — odpowiedziała rumieniąc się Hrabina... Po tych kilku słowach rozmowa pękła odrazu, zwróciła się potem na kraj, drogę, porę i nie mogła wejść na tor, którymby się swobodnie toczyła. Między dwiema paniami stała tajemnica, która je oddalała od siebie, o której obie wspomnieć nie śmiały, choć nie schodziła im z myśli. Ale to długo trwać nie mogło. Hrabina męczyła się widocznie, Izabella czerwieniła nie mogąc się zebrać na odwagę pierwszego słowa; i choć kobiety czuły ku sobie sympatyą, żadna z nich począć od wyznań nie śmiała. — Gdzież córka pani? — spytała panna Morosz — słyszałam że była chora? — Jest już lepiej, choć jeszcze nie dobrze — westchnęła Hrabina — już wstała, jednak... Doktor właśnie przybył dzisiaj, każą nam jechać do wód, choć spóźniona pora, może do Włoch lub Nizzy na zimę. — Droga pani — przerwała panna Morosz — miarkujesz że mnie tu nie sama grzeczność przywiodła: jest powód ważniejszy, święty dla mnie. Ja mam syna, pani córkę: ratujmy dzieci nasze, mówmy jak dwie strapione matki. Hrabina rozpłakawszy się podała jej rękę. — A! możemże je ratować? — Dlaczegóż nie? czyż Bóg ich dzieli? czy prawo to tak nieprzełamane? Na wielkie i czyste przywiązania są pobłażanie i wyjątki, są przykłady wyrozumiałości; czyż ich poświęcim nie probując uratować? — Ale jestże możliwem? — Mnie się zdaje: myślmy tylko, poradźmy się, chciejmy... — A mąż mój? — On może z koniecznością zgodzić się później... Te wyjątkowe okoliczności zmuszają do wyłamania się, do wymodlenia się z pod prawa, które tysiąc razy naruszone zostało dla daleko mniejszych powodów. Sama pani powiadasz, że córce jej każą jechać do Nizzy; niech Jerzy jedzie do Rzymu, niech prosi Ojca Św., wyjedna pozwolenie, a gdy się pobiorą... — Ale to być nie może! — przerwała Hrabina — a! nie! prawo jest niewzruszone: choćbyśmy uchylenie jego wyjednali, zawsze nad niemi ciężyć będzie niebłogosławieństwo... — Pani! ludzie szafują tą groźbą, Bóg nie rzuca przekleństwa na niewinnych... Cóż oni winni? — Tak, oni niewinni; los, wypadki, może nieopatrzność moja: ślepota, pobłażanie, zresztą ja już nie wiem sama, to jak piorun spadło na mnie. — Jerzy nie przeżyje rozdziału! — zawołała panna Morosz — gdybyś go pani widziała! to biedne dziecko kocha całą siłą duszy! — A! pani! gdybyś ją. zobaczyła! Piękny mój świeży kwiatek, jak zwiądł, jak się pochylił, jak we łzach się roztopił; mnie patrząc na nią trwoga i rozpacz ogarnia: ona codzień niknie w oczach. Szczebiotliwa pieszczotka moja stała się milczącą, płaczliwą, tęskną, ponurą; widzę jak życie z niej ucieka: a ja ją mam jednę! na świecie ona tylko i w niej wszystko moje! — I ja mam jego jednego — odparła panna Morosz. — Radźmy... — Radźmy, pani, i miejmy dość męstwa, by ich ratować... — Ale nadewszystko — przerwała Hrabina — cicho! nie mówmy nic, nie dawajmy nadziei, którąby potem ciężko odbierać przyszło... Ja znam mojego męża, on jest niezłomny, on nie zgodzi się nigdy! — Nie możeż się to stać bez niego? Wejście Loli wnet przerwało narady. Hrabina dała potajemnie znak pannie Izabelli, która go doskonale zrozumiała i poczęły zimną, ceremonialną znowu rozmowę. Lola, na którą, pierwszy raz wejrzała nowo przybyła zabierając z nią znajomość, była w istocie nie dopoznania zmienioną. Biała jak marmur, blada, spokojna a smutna jak grobowy posąg, szła cicho, poglądała obojętnie, nie uśmiechnęła się nawet matce. Poznając się z panną Izabellą zarumieniła się tak leciuchno, jakby na nią padł odblask z różowego promyka zachodzącego słońca, i siadłszy zbielała znowu. Śliczna to była postać, coś nakształt wymarzonej przez poetów rusałki, jak mgliste Ondyny i powietrzne latawice, co wiekuistą rozpacz noszą na umarłem czole, nocą się budząc by cierpieć, dniem usypiając by czekać cierpienia, Z dawnej jej wesołości nic już nie pozostało: starł się uśmiech, znikły wesołe dołki twarzy, a wargi składały się tylko w jakiś wyraz cierpienia zamykającego się w sobie, bo nic już nie spodziewającego od świata. Popatrzyła na pannę Izabellę długo, i łezki jakieś co się w oczach zbierały, zwilżyły jej źrenice; miała ochotę rzucić się ku niej: nie śmiała; serce jej biło, chciała spytać o niego: nie mogła — zamilkła. Nie będziemy opisywać tego dnia przebytego u Hrabinej, który zresztą, mało dozwolił dwom matkom sam na sam widzieć się i mówić z sobą, bo i Doktor Szemere i po południu Hrabia, który teraz czasem żonę odwiedzał, aby jej przytomnością swoją wiele zła przebytego przypomnieć, w ostatku Aneta ze Stasią zjechali się jakby umyślnie, aby im przeszkodzić. Ostatnie odwiedziny tem się zdawały dziwniejsze, że obie panie były bardzo niedawno i nic nie zdawało się usprawiedliwiać tak prędkiego ich przybycia. Aneta rozdzieliła się na dwoje: napół przy Loli, której nieustannie coś szeptała, ciągle ściskając ją i żałując; napół przy pannie Morosz, dla której osobliwsze miała względy... Żądała być jej przedstawioną i odegrała przed nią przecudnie rolę dzieweczki naiwnej, prostej, szczerej, pełnej serca, a tak umiała ująć ją sobie, że panna Izabella nie mogła się później odchwalić jej i nauwielbiać tego poczciwego i miłego dziewczęcia. Własna matka Anety z trudnością sobie sprawę zdać mogła ze stanu, w jakim ją. widziała przy pannie Morosz... Czy to było właściwym charakteru panny Izabelli wypływem, czy spowodowane czemś niezrozumiałem dla ludzi; to pewne, że Aneta inną całkiem była przy tym gościu, a inną. dla powszedniego tłumu: odmłodniała, spokorniała, stała się miłą, potulna, i względem własnej matki, zazwyczaj panująca a niekiedy szyderska, przybrała ton i pieszczotliwość rozserdecznionego dziecięcia. Skutkiem tej pożyczonej fizyonomii, która dla obcej i nieznającej ją osoby mogła się wydać jej naturalną i zwyczajną, ujęła sobie wielce przybraną matkę Jerzego. Była-li to prosta zalotność kobieca czy rachuba, wpływ chwili przeważny, czy dziwactwo jakieś: trudno odgadnąć. Aneta z matką zabawiły bardzo długo, a choć Stasia kilka razy do pożegnania wstawała, zawsze nieznaczne mrugnienie córki jej odjazd wstrzymywało, tak, że późno dopiero w noc opuściły dom Hrabinej. Skutek tych odwiedzin na Loli był zawsze jeden: czułość Anety sprawiała jej nie wytłumaczoną odrazę, obawę jakąś, nabawiała ją niepokojem i gorączką; a matka coraz się mocniej przekonywała, że każda bytność tej przyjaciołki, pogorszała stan biednego dziewczęcia. Ale możnaż było obwiniać Anetę, która otaczała ją najczulszem staraniem, usiłowała rozbawić, rozerwać, rozśmieszyć, i z tego zamurowanego smutku wywieść znowu do życia, powrócić dziewiczemu weselu i swobodzie? Im się jej to więcej udawało, tem Aneta goręcej podwajała usiłowania. Hrabia odjechał nieco wcześniej: popatrzył się na córkę, na żonę, przemówił zaledwie słów kilka, zimno bardzo i zgóry przyjął pannę Izabellę, a wreszcie zawinąwszy się powrócił do domu. Lola po odjeździe gości wróciła do swojego pokoiku z wzrosłą gorączką, i doktor musiał użyć silnych środków, aby ją do nor- malniejszego stanu uspokojenia przyprowadzić. Oczekiwanie odpowiedzi, która nie nadchodziła, przyczyniało się wielce do tego rozdrażnienia. Dzień za dniem uchodził próżno, listu widać nie było. Lola nie wiedziała kogo obwiniać: czy obojętność Jerzego, czy jakieś nieodgadnione przeszkody, które na drodze pismo gdzieś wstrzymać mogły. Słowa Anety rzeczone jakoś niebacznie, podwójnie teraz na nią działały: coraz więcej dawała im wiary, widząc jak się iściło wszystko, co jej przepowiadała. Dla lekarza, dla matki nie było już wątpliwości, że Lola była zagrożona chorobą, niebezpieczną, która zrazu objawiła się tylko jako daleka groźba, a teraz co dzień przybierała wydatniejszy, silniejszy charakter. Matka jednak nie śmiała pierwsza mówić o tem lekarzowi, a lekarz nie chciał przestraszać matki: myślano, że symptomata te przejść mogą, że zdrowie sama natura przywróci. Aż gorączka rozwinęła się coraz uparciej trwając dnie i nocy, coraz silniej paląc usta i twarz... Środki materyalne użyte do powścia- gnienia jej okazywały się zupełnie bezskutecznemi. Matka modlić się tylko mogła, doktor zrobiwszy co był obowiązany jako lekarz, sądził, że jako człowiek coś jeszcze uczynić był powinien. Wiedział on, że upór Hrabiego w znacznej części mógł być powodem choroby, i pojechał do niego. Biednemu Szemere ciężko to - przychodziło, całe życie przywykłemu do żartów z siebie i ludzi, wejść na drogę poważniejszej rozprawy; ale sumienie kazało: musiał. Siadł więc na wózek i w parę dni potem pobiegł do Zarubiniec. - Zarubińce były wielce podobne do owych zaczarowanych zamków w bajce, w których wszystko co żyło skamieniało; zmian tu nigdy nie spostrzegłeś żadnych: wiecznie też same twarze, ruchy, obyczaj, godziny. Teraz tylko, zbogacony spadkiem, Hrabia uznał przyzwoitem nieco wyświeżyć stare swe gniazdo, zapobiedz gdzieniegdzie rozpoczętemu zniszczeniu, podnieść skalę życia do rozmiarów majątku; ale Malczak został w swoim watowanym kaftaniku i przydeptanych butach obciętych, a ma- chiny i inwencye szły swoją, drogą. Szemere zastał Hrabiego przy pompie, która dotąd ssać nie chciała, ale miała być wielkich nadziei wynalazkiem, byle tylko dojść do tego, żeby już w nią woda poszła, która tylko przez upór współdziałania odmawiała. Hrabia obwiniał o to i domorosłych robotników, i zły gatunek materyału i pocichu nawet rodzaj wody brzydki i mętny. Silił się na wynalezienie wady jakiejś w wykonaniu, nie przypuszczając jej w pomyśle. Gdy doktor wszedł, egzaminował właśnie klapę, której część użył Malczak na podeszwy do butów świątecznych; rozmyślającego już nad tem, czemby można skórę zastąpić. — Do nóg upadam Hrabiego! — rzekł witając go. — A, to WPan, doktorze! dzień dobry! co tam słychać? czy, u nas kto chory? — Tu, nie panie Hrabio: ale... — No? ale na wsi, chcesz mówić. Któż? co? może ci kazać dać koni? — Nie, panie Hrabio. Hrabia podniósł głowę i spojrzał nań z wielkiem znakiem zapytania, jakąby mógł mieć jeszcze sprawę tak ważną, aby się czuć w prawie jego niedytacye nad klapą, przerywać. Doktor stał milczący. — Pozwolisz mi pan Hrabia — rzekł wreszcie — kilka słów z sobą pomówić otwarcie? — Otwarcie, kochany Szemere, o czem? — Mam ważne powody. — No, to mów; bo widzisz jak jestem strasznie zajęty. I wciąż oglądał klapę skórzaną. — Muszę spełnić obowiązek — dodał lekarz — chodzi tu już nie o zdrowie, ale o życie jedynego pańskiego dziecięcia. Hrabia odrzucił klapę i ruszył ramionami. — No! no! rozumiem! nasadzony jesteś, abyś mnie strachem przymusił do postąpienia przeciwko moim zasadom; mów, mów: ale to nic nie pomoże. — Jakto ? nasadzony? a któż doktora, uczciwego człowieka nasadzić może? — zapytał Szemere. — Kto? a no, matka nierozważna, przyjaciele głupi lub t. p. Doktor dobry człowiek w gruncie, podejmuje się zastraszyć, napędzić i doprowadzić ojca do tego, aby niedobranemu i świętokradzkiemu związkowi nie stawał na przeszkodzie. — Panie Hrabio! — zawołał perząc się Szemere — co WPan Dobrodziej mówisz? zastanów się. — A! a ! WPan myślisz, że ja ludzi nie znam? że dlatego iż się przy moim warsztacie zasiedziałem, nie znam sprężyn serca ludzkiego? Mocno się mylisz! mocno! — Pan Hrabia gorzej się mylisz, przypuszczając że lekarz szanujący w sobie charakter człowieka i powołania, mógłby się do podobnej mieszać intrygi. — No! no! doktor! to się daje babom uwodzić i im służy! Dalej co? — Ale, panie Hrabio! słowo uczciwego człowieka! — Tak! WPanu się może zdawać żeś to sam skomponował i doszedł do tego oswej sile, a niemniej narzucono ci! narzucono, nieboraku! — Nie mogli mi przecie narzucić symptomatów choroby, jej rozpoznania i przekonania o niebezpieczeństwie, w jakiem się córka jego znajduje. — Imaginacya! — odparł Hrabia, ruszając ramionami — imaginacya! — Nie wiem, chybabyś Hrabia i na tem jak na mechanice, lepiej się znał odemnie — rzekł z trocha przekąsu doktor. — A jużciż ją znam lepiej od WPana, to pewna; od lat niemowlęcych wrażliwe to, żywe, nerwowe, delikatne. Ledwie co, lada podmuch wiatru zgina tę łodygę, lada co ją orzeźwia i podnosi; dziś zdaje się umierać: jutro będzie w pełni życia i siły. Wy mierzycie miarą ogólną, a to jest natura wybrana, dziwna i nie taka jak u pospolitych ludzi. Co WPan powiadasz! — Powtarzam jeszcze raz, że córka pańska jest w niebezpieczeństwie; jeśli co ją dźwignąć i uleczyć potrafi, to pociecha moralna, ulga - i nadzieja, której pragnie. — Tak! tak! wiemy i znamy! — odparł Hrabia zimno — myśl WPan o innych środkach; tych ja jej nie dostarczę, nie ustąpię tak łatwo: wolę żeby odchorowała. Młodość ma w sobie siły potężne, niech przeboleje raczej, niżbym ja dla niej miał z zasad moich ustąpić. Wina matki! wina matki nieroztropnej. Mówiłem, powtarzam, nie ustąpię: darmo się nie trudź... dość tego! — I wolisz pan żeby córka umarła! — zawołał gwałtownie Szemere. — Strachy, mospanie, któremi mnie nie weźmiesz ! — Hrabio, ja nie żartuję! — Doktorze, ja także. — Spełniłem com był powinien — dokończył kłaniając się Szemere i smutnie zabierając do wyjścia — teraz umywam ręce i za skutki nie ręczę... Hrabia ruszył ramionami i popatrzał zupełnie obojętnie. — Otóż to ludzie! — rzekł Rajmund — zdaje im się, że lada lichą intrygą podejdą człowieka! Doktorze, nie spodziewałem się tego po tobie. — Ani ja tego po was, panie Hrabio! Ukłonili się sobie z wyrazem ironii i Szemere wyszedł, ale gniewny i zaperzony, spluwając na progu; od lat kilkunastu już nie pamiętał podobnego wzruszenia, przywykły był bowiem znosić wszystko obojętnie i zbywać żartami. Hrabia dosyć spokojnie powrócił do oglądania klapy i zawołał w pomoc Malczaka. Nazajutrz rano po owym noclegu w karczmie, w której mu pięćdziesięcioletnia starka tak bolesnego wyrządziła figla, Lacyna obudził się, zupełnie sobie nie mogąc zdać sprawy z tego, co się z nim stało; przetarł oczy, uczuł lekki ból głowy, ziewnął szeroko i po chwili zaczął mozolnie rozproszone zbierać myśli. Okienniczka była przymknięta i przez szeroką tylko w niej szparę promień wesołego letniego słońca zakradłszy się do alkierza, rozciął go na dwoje jasnym pasem, w którym miliony drobnych ruchawych pyłków igrały. Rejentowicz otworzył oczy szeroko, coś mu się ze dnia wczorajszego przypominało jak sen: jakiś człowiek, kobieta, samowar, rozmowa, ale dobrze tego w całość związać nie mógł. Spojrzał na zegarek. — O! późno do licha! a to sprawa tak pilna! — Hej! jest tam kto? — zawołał. Kaszlnięto i przez maluczko roztwarte drzwi zjawiła się figlarna Zuzi twarzyczka, która kryjąc usta szydersko uśmiechnięte, ciekawie przypatrywała się zaspanemu Lucynie. — Hej! samowar! — rzekł Rejentowicz — a żywo! bo jechać trzeba. Kto to był wczoraj? — dodał — ten, ten, co tu gadał ze mną; dobrze sobie nazwiska jego nie przypominam. — Nie wiem, jakiś pan — wybąknęła Zuzia, zamykając drzwi — ktoś podróżny. Lacyna już całkiem wytrzeźwiony, coraz bardziej się przerażał przechodzącemi mu wspomnieniami. — Co to było? — mówił sam do siebie — piliśmy?? Karafinka próżna! 0! to bestya lał strasznie, wysuszył ją do dna. Szczęściem mam jeszcze drugą butelkę w sianie, w wózku, opieczętowaną, woźnica jej naruszyć nie mógł. Ależ pił! ależ ciągnął! No! i ty musia- łeś się popisać Rejentowiczu. Hę? byłeś pijany, przyznaj mi się? Nie? Ba! Ale ze zbytniego gorąca i zaduchu dostałeś zawrotu głowy, nic więcej. Djabli cię skusili! głupia rzecz! musiałeś paplać? Ale gdzież pieniądze? — spytał się opatrując rzeczy. — Ha! są chwała Bogu! I wtem uderzył się po piersiach gdzie miał schowany list w pochewce, zaczął go szukać i struchlał!! — listu nie było! — E! głupstwo! — rzekł — gdzieś wypadł w siano! — zajrzał pod poduszkę: nie było; przetrząsł naprędce posłanie z gorączkowym pośpiechem... ani śladu. Usta mu się trząść zaczęły. — Ależ on zginąć nie mógł! nie!. nie! Szukajmy - no jeszcze. I pobiegł do okna odryglowując je, a okiennicę odpychając konwulsyjnie, aż ściany karczemki od uderzenia jej zadrżały. Światło wlało się ogromne do izdebki i oświeciło okropny nieład, który w niej panował: ślady. wczorajszej orgii i snów niespo- kojnych. Roztrzęsione siano, rozrzucone posłanie, porozsypywane pakunki podróżne. Lacyna nie mając czasu do postrzeżeń, jak stał począł znowu krzątać się około wyszukania listu; pot kroplisty lał mu się z czoła, wargi drżały, ręce dygotały; przerzucił pościel, przebrał siano po ździebełku, opatrzył kąty izdebki i śmiecia w nich nagromadzone, szukał po kieszeniach, w odzieniu, na stole, pod stołem i ławą, a gdy raz i drugi przetrząsł wszystko, padł na ziemię jak trup blady i znękany. — Nie ma! — rzekł głosem przerywanym —, nie ma, a no tak być musiało! Pijak! pijak, łajdak Rejentowicz Lacyna; zapił się, zalał, to i ufność zdradził... Nie ma co mówić! ślicznie dla Lacynów... Zgubił, sprzedał, przepił, kto wie, może po wódeczce fajkę zapalił tym świstkiem. A co teraz panie La cyno? a co teraz? Czoło mu się zmarszczyło, łzy pociekły z oczów. — Za chleb który jadłeś, za gościnę, za łaskę, za wiarę i zaufanie, ot, jakeś to się od- wdzięczył dziecięciu twojego pana! Zdradą! podłością! ślicznie! O! o! Lacyna i Zawisza to jedno! prawda! Jakże to nazwiesz? otóż tobie wódka! otóż starka! Mówiłem zawsze że się to tak skończy, czułem, że ona cię zgubi! Teraz nie ma co myśleć: wstyd, hańba i sromota! Tam już oczów nie pokażesz, ani. im w oczy spojrzysz: pijanica! Ale nic, to nie może być, to sen straszny; ten list musi się tu znaleźć — zawołał rzucając się żywo — on tu być musi, jam go nie zgubił, kładąc się czułem go na piersi... I rozdarł koszulę na sobie, przerzucił suknie raz jeszcze, przebrał siano po listku, ale papieru owego nie znalazł... I znowu usiadł na ziemi, a wchodząca Zuzia przelękła się zmienionej nagle, obłąkanej jego twarzy. — Co to panu? — spytała. — Nic, chory jestem: nic... — Może wody? Lacyna się uśmiechnął i machnął ręką, by jej; się pozbyć co prędzej. — Nic mi nie trzeba — rzekł ponuro. — A no — dodał gdy wyszła — kto źle żył, niechaj choć skończyć umie po męzku; tu nie ma wyboru: sromota albo śmierć; sromoty Lacyna nie zniesie, więc śmierć! Dobył z torby borsuczej kawałek zmiętego papieru, przyparł się do stolika i pisać zaczął z gorączkowym pośpiechem, a łzy jak groch ciekły mu na stół, na papier, na ręce, po twarzy. Nareszcie wstał rzuciwszy pióro. — Wszystko trzeba pożegnać — krzyknął rozpaczliwie — jużby Lacyna oczów nie śmiał podnieść na ludzi, nie ma co tam powracać nazad... Bywajże zdrowa Horyco... Piotrusiu moja serdeczna i stary wyżle! Trzeba umieć umrzeć, kiedy się żyć nie umiało! Otóż taki tobie koniec Lacyno, w karczmie djabli wezmą pijanicę — i dobrze!! Podparł się łokciem na stole i zapłakał, a ktoby go był zobaczył z tą skruchą w tej nędzy i upokorzeniu, byłby sam z nim łzę ronił. — Godziny upływają — rzekł nareszcie — nie ma co dłużej robić na nie swoim świecie, nie ma co się z życiem cackać: na tamten świat... Uderzył się w piersi. — Panie Boże bądź miłościw grzesznej duszy mojej... Ty widzisz że żal czuję, ale sromoty przeżyć trudno a uciec niepodobna: trzeba kończyć. Poszedł tedy do kąta po dubeltówkę, która stała nabita, obejrzał ja bacznie, gdy myśl jakaś wytrąciła mu ją z ręki. — Ej! to głupia śmierć, a nuż palec zadrży: chybię i pokaleczę się tylko, wstyd gorszy i cierpienie. Wszak to się tysiąc razy trafia, że kto do kuropatwy w lot nie chybia, do własnego mózgu wycelować nie umie. Nie! nie! Wyjrzał przez okno, naprzeciw stała studnia. — Hm! kto ją wie? a nuż płytka? — rzekł w duchu. Wtem gdy się odwracał, oko padło na strop i wbity weń hak żelazny, który zwrócił mimowolnie jego uwagę. Wisiał tam niegdyś szabaśnik, ale zdjęty został i resztka tylko opylonego sznurka pozostała, opleciona pajęczynami. Lacyna żywo wdrapał się na stół, sięgnął i wypróbował że haka dostanie; sznur od tłomoka leżał na podłodze, chwycił go i zarzucił na kruk probując siły; zrobił pętlę, ale w chwili gdy te przedśmiertne przygotowania były gotowe, serce mu się ścisnęło żalem świata! — A! — rzekł — jeszczeby się żyło i używało, nie takiż to wiek straszny: czterdzieści kilka, siła sama... Piotrusia poszłaby za mnie, w Hołubowie jeszczeby się chata szlachecka znalazła dla Rejentowicza, a w chacie spokój i szczęście... Ale już z tego nic być nie może: ze sromota wyżyć się nie godzi, a hańba nad głową... Jest grzech, niechże będzie i kara. Ot tak!! I stojąc na stole, zarzucił pętlę na obnażoną szyję, skoczył, zawisł, rękami strzepnął, sznur wyciągnął się, hak u stropu się zachwiał, a biedny Lacyna padł uduszony, ze straszliwie wykrzywioną twarzą, na której czerwoność chwilową, już sina barwa i białe po niej rozrzucone plamy zastępowały. Szynkarka krzątała się po pierwszej izbie nie śmiejąc przeszkadzać podróżnemu, dopiero w dobre pół godziny zajrzała przez szparę; zdało jej się, że podróżny stoi w pośrodku alkierza: myślała że się ubiera i odeszła. Upłynęła godzina, zajrzała znowu: na tem samem miejscu, tylko dziwnie pochylony i zgięty; otworzyła nieco drzwi i z krzykiem straszliwym odbiegła, załamując ręce. Ale z obawy jakiejś urojonej odpowiedzialności, jak to u nas prawie zawsze bywa, nikt ani śmiał wnijść, ani odciąć wisielca; rozbiegli się tylko ludzie przestraszeni, jedni do dworu, drudzy do wsi, niewiedząc sami co począć. — Lacyna dawno już nie żył. W Horycy, dokąd z niewielką nadzieją powróciła zaraz p. Izabella po dwudniowym pobycie u Hrabiny, Jerzy równie niecierpliwie oczekiwał matki i swojego posła. Matka nareszcie przybyła, usiłując go natchnąć otuchą, której nie zdobyła sama; ale smutna, zamyślona, utaić nie mogąc że Hrabia przełamać się nie daje, że trzeba cierpieć i czekać. Długie godziny spędzali razem na opowiadaniach, rozpytywaniu jak p. Izabella zastała usposobioną. Hrabinę, jak znalazła biedną Lolę. O niebezpieczeństwie jej nie chciała mówić Jerzemu, ale go też nie uwodziła kłamstwem o jej zdrowiu: przyznała że była chorą. Jerzy czekał tylko na swój list odpowiedzi, aby uspokojony nieco, rozpoczął życie lub pobiegł choć ukradkiem ją zobaczyć. Tymczasem dnie rachował napróżno: mijały jedne za drugiemi, o Lacynie słychać nie było. Jerzy dziwił się, niepokoił, kłamał przed sobą i czynił przypuszczenia różne, ale w końcu nic już tak długiego oddalenia posłańca usprawiedliwić nie mogło. Jednego ranka pod pozorem odległego polowania, pożegnawszy matkę i prosząc by o niego była spokojną, siadł ze strzelbą na konia i ruszył sarn jeden. Przywykły był do przejażdżek dalekich i czuł się w swoim żywiole, gdy dosiadłszy wierzchowca wybiegł w pole jak ptak swobodny, niosąc tylko w sercu tęsknicę i na duszy brzemię, ale pan siebie i wśród ciszy rozmawiając tylko z lasem, niebem i wiatrami. Nikomu nie powiedziawszy słowa dokąd jedzie, zapowiedziawszy żeby się go rychło nie spodziewano, Juraś na swoim szpaku, którego sił i wytrwałości wypróbował, wolno zrazu wyjechał za miasteczko; ale skoro z oczów stracił Horycę i ujrzał się w polu, gdzie go już niczyi wzrok śledzić nie mógł, ścisnął konia i poleciał. Młody wierzchowiec wyciągnął się tęgim kłusem, i ruszyli tak szparko, że po parogodzinnym tylko wśród dnia spoczynku, stanęli na noc o parę mil od Robowa. W karczemce było dużo ludzi powracających z jarmarku, a Jerzy przy koniu nocować musiał na słomie. Tryb ten życia nie był dlań. nowy, wspomniał nakrymskie włóczęgi i ukraińskie wycieczki stepowe i całą tę młodość jego, która mu upłynęła w walkach i niewygodach a swobodzie; westchnął może do tych lat niepowrotnych... Jak świt nakarmił sam i napoił siwka, który wyleżawszy się, gotów był do drogi; rzucił nań siodło i pospieszył dalej. Gościniec wiódł go właśnie pod tę karczemkę nieszczęsną, w której się obwiesił Lacyna; stała ona jeszcze dotąd opieczętowana i sąd miał właśnie zjechać dnia tego. Max blady i pomieszany czekał na urzędników ze śniadaniem przywiezionem z domu i koszem butelek, cicho coś szepcząc na ucho Zuzi, która jak liść drżała, gdy Jerzy zatrzymał się zobaczywszy go niespodzianie. Max począł nań krzyczeć z całych sił aby stanął, machać rękami i czapką, tak, że podróżny, który nie rad był wcale spotkaniu, wreszcie zastanowić się musiał. — A! to ty przyjacielu! Dokądże to? — Do Robowa: chciałem się widzieć z Ottonem. — Jakto? konno aż z domu? — Cóż dziwnego? ja lubię to i przywykłem. — No!! tyle mil; ale wiesz o mojej biedzie? — szepnął Max bojaźliwie. — O jakiej? — Jakiś czy ekonom, czy pisarz, szlachciura, bodaj czy nie z waszych stron, od Pińska, w karczmie się mojej obwiesił... Domawiał tych słów właśnie, gdy z sieni karczemnych wybiegł człowiek, który jechał z Lacyną" poznawszy swojego panicza. — A! paneńku! ratuj! nieszczęście! — Co tu robisz? — spytał Jerzy poznając dworskiego parobczaka. — Mnie tu, proszę pana, wstrzymali; wielkie nieszczęście: jeszcze z wieczora był zdrów 3 przytomny, a z rana sobie stryczek na szyję założył i powiesił się... — Kto? co? — A Lacyna, proszę pana. Jerzy zbladł i zachwiał się na siodle. — Lacyna? to być nie może! — To twój oficyalista taką rzeczą?— rzekł Max niespokojnie. — Tak, wysłany był przezemnie; lecz cóż mu się stać mogło? uczciwy, spokojny człowiek... Mój Boże! Cóż to jest! to nie bez przyczyny... — Nikt nie wie — bełkotał żywo Max spuszczając oczy — sprawa niepojęta, w karczmie była jedna tylko szynkarka, z wieczora słyszę wesoły, śpiewał, wychylił butelkę starki, położył się spać napiły, a nazajutrz rano stry- czek na hak założył i najniespodziewaniej się powiesił... Jerzy drżał ze wzruszenia. — Jechał? czy wracał? — spytał niespokojny. — Dopierośmy jechali, paneńku — rzeki parobczak płacząc. — Zlituj się, jeśli to twój człowiek — przerwał Max błagająco — poświadczżo przed policyą, że miał czy pomieszanie, czy co podobnego, a to mi się śledztwo ciągnąć będzie i karczma zamkniętą* — Jakże mogę świadczyć — oburzył się Jerzy — człek wyjechał zdrów, przytomny; nic nie wiem: przecież tam gdzieś ślady jakieś być muszą tego co się stało. — Jest jakiś papier, który nieboszczyk trzyma zmięty w garści, ale mu go chyba doktor wydrze z palców, gdy do obdukcyi przyjedzie. Jerzy poruszony, przelękły, coraz bardziej niespokojny o Lolę, nie chciał się zatrzymać dłużej; widok tego miejsca napiętnowanego zbrodnią, do której mógł dać jakiś powód, dolegał go jakby był jej winien. — Jedziesz? — spytał Max widząc poruszenie. — Muszę — odparł Jerzy spuszczając głowę jak winowajca — spieszę do Robowa: mam pilną sprawę. Dajcie mi tam znać co odkryję śledztwo. Biedny Lacyna! — A niech go tamci porwą, do których mu tak było pilno! — zawołał Max gniewnie... Ale już Jerzego nie było, biegł co żywo, czując jak Lola niespokojną być musiała, dotychczas nie otrzymawszy odpowiedzi. Ten wypadek z nieszczęśliwym posłem, nagła śmierć jego, tajemniczy jej powód, napełniały go strachem, przeczuciem, niepojętą jakąś obawą. Zimnym potem oblany stanął w Robowie, a koń rozparł się pod nim gdy zsiąść przyszło i tak bokami robił, że zdawał się ostatki ducha wyziewać. Ottona nie było, Martynek sam siedział Smutny na ławce. — Co słychać? — zapytał Jerzy gorąco rzucając się ku niemu. — A! to ty! — ściskając go i z zamyślenia długiego wychodząc, krzyknął Martynek — to ty! kochany Jerzy, co słychać? Cóż u nas słychać być może prócz muzyki? prócz tęsknoty i smutku? Ale jakoś tak rzewnie to wyrzekł, że Jerzy który sam jeszcze był niezmiernie wzruszony świeżym wypadkiem z Lacyną, ściskając go, ledwie się od łez mógł wstrzymać. — Gdzież Otto? Martynek chciał coś odpowiedzieć zrazu, ale nagle się powstrzymał. — Nie wiem — odparł pomieszany — doprawdy nie wiem; zapewne przy swoich grobach, a może powlókł się gdzie dalej. — Jakżebyś ty o nim nie wiedział? — Doprawdy, doprawdy, nie wiem. — Więc poczekam na niego — rzekł Jerzy ocierając pot z czoła — choć kipi we mnie i pilno mi. O! nie wiesz co się dzieje u Hrabiny? w Zarubińcach. — Ja? nic nie wiem. Cóż mnie obchodzi sąsiedztwo, którego nie znam? Martynek jednak odpowiadał zakłopotany, jakby mu ciężko było zebrać się na słowo; jakby chciał co rychlej przerwać rozmowę, spuszczał oczy pomieszany. Jerzy też nie pytał go więcej, oba usiedli na ławce w ganku i dumali, a chłopak z ukosa, bojaźliwie tylko niekiedy spoglądał na towarzysza, który przybity i pogrążony, opadł na siłach całkowicie. W tej chwili ciężkie wyrzuty sumienia pierś mu szarpały. — To biedne dziecię chore, niespokojne, może zagrożone śmiercią; ten nieszczęśliwy Lacyna, obwieszający się na rozdrożu gdy do niej z listem pośpieszał; to splątanie wypadków tak niespodziewanych, tak dziwacznych; otoczenie ludźmi nowemi: wprawiało Jerzego w stan nieopisanego rozdrażnienia i niezgody z samym sobą. — Jestli fatalizm jakiś przywiązany do mnie — mówił sobie — rodzę się i śmierć prawie z sobą przynoszę matce; ojciec nęka mnie i zmusza do ucieczki: zrywam jedyny węzeł jaki mnie łączył ze światem; wracam do niego, by znowu ojca radością życia pozbawić, a biedne to dziecię wyrwać z jego spokoju i szczęścia, by wreszcie tego poczciwego, starego sługę wysłać na śmierć. Któż wie? może są takie istoty wyznaczone od urodzenia, aby z sobą, niosły wszędzie smutek, żałobę, niepokój? Możem ja winien choć nie rozumiem mej winy? może coś jest we mnie grzesznego, co karę na mnie sprowadza? Martynek spoglądał na zamyślonego i wzdychał, jakby się nad nim litował; Otto nie powracał. Jerzemu kilka razy łzy zakręciły się w oczach, młodzieńczy żar wewnątrz go palił. — A! — rzekł w ostatku, — dajcie mi tam jakiego konia; ja muszę jechać kiedy Otto nie powraca: siwy mój ledwie żywy, dobrze jeśli nie zdechnie! Martynku, konia! ja jechać muszę! — Dokąd? — spytał chłopak. — Do stryjenki, — rzekł Jerzy. — E! poczekalibyście tu... Ottona tylko co nie widać. — Nie mogę! konia mi dajcie! — powtórzył Juraś błagając. Martynek stał zafrasowany. — Tam bo i hrabia dziś pojechał! — rzekł nareszcie pocichu. — Ja, ja zdaleka tylko dowiem się co tam się dzieje; nie mogę wytrwać: być muszę. Joszcze się spierali, a Jerzy gwałtem mu się już wydzierał, gdy Otto nadjechał ale tak smutny, złamany i zbiedzony, jak nigdy. Spostrzegł Jerzego, wyciągnął ku niemu ręce chciwie, z większą, niż kiedy czułością: — Z kąd ty jedziesz? — zapytał Jerzy, — Od hrabinej... — Ty? — Byłem wzywany: przyjaciel nigdy nie jest nadto... . ' — Cóż się tam dzieje? -— Gorzej nie jest. — A więc jest źle? — podchwycił Jerzy — źle! mów, co złego? — Lola chora i bardzo chora! — rzekł Otto powoli. — Konia mi dajcie! konia! jam tam być powinien, ja tam być muszę; na Boga! nie "wstrzymujcie mnie, bo popełnię zbrodnię... Otto ani myślał mu się sprzeciwiać, skinęli zaraz by podano wierzchowca. Jerzy nikogo nie widząc, nie słysząc co doń mówiono, rzuci! się nań, i w galop puścił się przez pola. Co się tam w tej młodej duszy działo wśród tej szalonej pogoni przez pola, łąki, rowy i lasy, na oślep w stronę w której czuł że ona była? któż zgadnie i kto powiedzieć potrafi. Burza na lądzie i burza na morzu, które z otchłani wydobywają fale, zaciemniają widnokrąg, mroczą niebo, osłaniają ziemię, jednym całunem czarnym wszystko spowijając na chwilę, nie dają wyobrażenia tego zamętu duszy człowieczej, gdy wicher niepokoju, gdy piorun nieszczęścia w nią uderzy... Myśl wówczas i uczucie plączą się w jakieś pasma różnobarwne, bezładne, w których nie ma ciągu ni związku. I dobywają się z ich głębi idee dawno uśpione, dawno zabliźnione rany, a wśród nich przytomna jedna, główna myśl ciosu, który nas dotknął, tkwi rozświecona błyskawicami, to czarnym pasem na chmurach. W takich razach człowiek nie jest panem myśli ni uczucia, nie kieruje niemi, nie włada: one nad nim jak chmury ciągną, się, przeganiają, łamią, błyskają, piorunują lub osiadają mgły gestemi. Jeśli na chwilę odzyszcze władzę, znowu mu ją wytrąca siła tej burzy, która w łonie powstała, aby dowieść jego niemocy. Taki był stan duszy Jerzego, który już nie mogąc walczyć, poddał się uczuciom trwogi i namiętnego niepokoju, myślom rozpaczliwym, targającym nim na wszystkie strony. Ani wiedział jak przebiegł przestrzeń dzielącą go od wioski Hrabinej, jak konia zziajanego i rozbitego rzucił pod gankiem, jak wpadł do sieni i do pokoju bezprzytomny. Hrabina klęczała i zachodząc od płaczu modliła się; obok niej druga kobieta łkała także; w kątku doktor siedział ponury ze spuszczoną głową. Milczenie śmierci, straszne, ciężkie panowało w całym domu... Jerzy spojrzał i pytać już nie potrzebował. Matka na odgłos kroków jego odwróciła się, postrzegła przybyłego i żywo pobiegła ku niemu. — Jerzy mój, pan Bóg cię może sprowadza! Ona już nic nie mówi, ale ciebie wygląda; ona bardzo, a! bardzo chora! Usnęła na chwilę... Gdy się obudzi, a! Bóg mi przebaczy, ja muszę cię do niej wprowadzić... Jerzy! ona tak kocha cię biedna. — A! matko moja! prowadź mnie zaraz! ona już nie śpi, chodźmy... Może tętent konia usłyszała. Powoli, w milczeniu, poszli ku pokojowi Loli, a matka zostawując Jerzego za sobą, na palcach najprzód wcisnęła się do przyciemnionej izdebki. Na łóżeczku cień biednego dziewczęcia ze złożonemi na piersiach rączkami, spoczywał w bieli; główkę miała zwisłą jak kwiatek uwiędły, oczy zamknięte, czoło, po którem wiły się włoski rozsypane, blade było jak marmur i wypogodzone kamiennym snu spokojem... Matka przystąpiła powoli, cichutko zbliżyła się i usiadła przy niej; wzięła jej rękę: ręka opadła bezwładna, zimna, lodowata. Z krzykiem rzuciła się na jej piersi... i Jerzy przypadł za nią do łóżeczka. Z ust uśmiechniętych oddech i dusza uleciały: Lola nie żyła. Zimne jej zwłoki z usty, na których zdawały się wypiętnowane wyrazy przebaczenia ludziom i światu, spoczywały jakby latargiem ujęte. — O mój Boże! — rzucając się ha ziemię, krzyknął Jerzy — zapóźno! Ani nawet pożegnania, ani z ust jej słowa, ani przebaczenia: a! to okropnie! to straszliwie! Wówczas gdy ja, ja ją zabiłem!! Hrabinę wyniesiono omdlałą, rozruch w mgnieniu oka całym dworem poruszył; ludzie tłumnie zalegli pokój cichy przed chwilą, z którego dusza czysta dziewczęcia białemi skrzydły tęsknoty, powędrowała ku niebiosom. W godzinę potem dwie świece paliły się u łoża, krzyżyk czarny stał w głowach; z kwiatkami i obrazkiem w rączkach Lola leżała na białej jak twarz jej pościeli, wybierając się w podróż na ten ocean bezbrzeżny, z którego nikt nie powraca. Ksiądz szeptał u wezgłowia modlitwy za jej duszę.... Ranek zastał Jerzego leżącego jeszcze u nóg tych drogich zwłok, które z nim razem łzami oblewała matka, przy których zdala stał ojciec z okiem osłupiałem i wargą obwisłą, jakby i teraz jeszcze chciał niedowierzać śmierci. Milczenie przerywane tylko szeptem modlitwy zalegało dwór, który nawiedziła śmierć, zabierając zeń najświeższy kwiatek, najjaśniejszy promyk wesela, Na biednego sierotę, któremu pękało serce, niktby nie zwrócił uwagi, gdyby przybiegłszy na wieść o śmierci Otto, nie oderwał go gwałtem od skostniałych zwłok, nieumiejącego się bronić, nie mogącego już płakać nawet. Nikt go tu nie przywitał, nikt nie pożegnał, gdy dłoń przyjaźni wywlekła siłą, z pośrodku żalem usamolubionych ludzi. Przy trupie córki tylko ojciec i matka spłakani oboje uścisnęli się i zapomnieli urazy, zbliżając się do siebie znowu, ażeby cierpieć wspólnie. Tak to biedne, zaledwie rozpoczęte życie, rozwiało się we łzach i boleści, uleciało jak sen z przed oczów ludzi. Za trumienką dziecięcia, posypaną zielonością i kwiatami, poszła matka aż do grobu, i ojciec i wierni słudzy. Jerzego nie puszczono, bo na chwilę był jakby zmysłów pozbawiony: szalał miotany gorączką. Dopiero po kilku dniach Otto sam idąc na ten cmentarz, do grobu już pokrytego drzewy i kwiatami, swojej ukochanej, do mogiły ojca: wziął go z sobą i sam zaprowadził na świeżą jeszcze darń, pod którą spoczywały całego życia nadzieje. — Płacz tu, — rzekł mu, — jak ja od wielu lat płaczę; płacz modlitwą i rozmyślaniem, abyś się więcej nie przywiązywał do życia i umiał je, znikome, poświęcić zawsze obowiązkom, cnocie, przekonaniu, powinności. Obcowanie z umarłemi cię nie popsuje, z nich tylko pozostaje to, co w nich dobrego było: śmierć oczyszcza i ubłogosławia. Masz swojego anioła w niebie, bądźże godnym jego na ziemi. A nie zapominaj, żeś mężczyzną. — Patrz, — dodał niepuszczając jego ręki, i wiodąc go po cmentarzyku, — oto groby ukochanych niegdyś, na których w pierwszej chwili boleści poskładano marmury, pozasadzano ogrody, pozakładano obeliski nieskończone: dziś chwast i ruina. Niech boleść twoja nie będzie tak gwałtowną, niech będzie chrześciańską, męzką, spokojną a trwałą! Lada dzieciak rozpaczać potrafi: wielkie tylko serca umieją pamiętać. Tej próby czasu nie wytrzyma nie jeden żal, nie jedna rozpacz, nie jedna miłość.... Módl się, płacz, ale bądź mężczyzną; dla niej lepiej jest, że umarła: nie bądź samolubem. Rozwiałyby się sny wasze przy rzeczywistości, która nielitościwie brudną dłonią kruszy alabastrowe marzeń gmachy; dziś, na wieki anioł twój stoi przed tobą jak usnął, w szatach białych swojego dziewictwa i miłości. Nie czujeszże ducha jego w sobie? Jerzy zapłakał i pokląkł, Otto pomodlił się i usiadł potem na ławce, którą tam sobie na cmentarzu postawił przed grobem ojca i na- rzeczonej. Siedział tak długo milczący i patrzał na Jerzego, którego w końcu ujął za rękę. — Wstań, — rzekł mu, — my żyjemy, życie ma obowiązki i ciężary; nie godzi się umierać duchem, gdy żyjemy ciałem. Go myślisz? co poczniesz z sobą ? mów mi. — A! nie nalegaj! nie pytaj! Miałżem czas zebrać myśli? wiemże co boleść zrobi ze mną? — Mów lepiej co ty zrobisz z boleścią, — odpowiedział Otto. — Płacz sam nie jest dla życia dostatecznym pokarmem, trzeba żałobę nosić na sercu, a pracę na rękach. Masz matkę, masz braci, masz siebie, masz całe życie przed sobą. Ona cię pokochała nie za piękność twoją, ale za duszę i serce; byłeś dla niej ideałem, stań się nim w życiu. Jerzy milczał. — Może zawcześnie, — odezwał się Otto surowo, — narzucam ci obowiązki; lecz potrzeba byś je pojął i myślał o nich. Jesteś sam na świecie, a poczciwa kobieta, która ci służy za matkę, nie dźwignie cię, bo sama upada pod ciężarem. Synem być powinieneś! pamiętaj! A teraz wstań i chodźmy. Będziemy mówili o niej jeśli zechcesz. Milczenie gryzie, słowo jak łza unosi z sobą życia gorycze: anioł twój słucha ciebie. — Ten anioł może i tam mi nie przebaczy! — zawołał Jerzy ze łzami. — O mój drogi, — odparł Otto, — jeden tylko świat i ludzie nie umieją przebaczać: Bóg i anioły są miłością samą! W Robowie za powrotem zastali wcale niespodzianych gości: był to nieznośny Max, który szczęśliwie pozbył się śledztwa o śmierci Lacyny, i pan Jędrzej ojciec Anety, oba przybyli z serdecznemi kondolencyami do Jerzego, który ich przyjął ponurem milczeniem, oznajmującem jak nie rad był tej niewczesnej ich czułości. Ale tego rodzaju ludzie wcale nie zważają na obojętność i wstręty, jakie się im okazuje: p. Jędrzej nie domyślił się tego przez głupotę, Max przez zarozumiałość. -. To zajęcie p. Jędrzeja Jerzym, chociaż szanowny obywatel wcale czułym nie był, ude- rzyło Ottona; pomiarkował, czego się zresztą oddawna domyślał, że Jędrzejostwo i Aneta nie wyparli się swoich widoków na Jerzego, i w chwili nawet tak bolesnej, nie zapomnieli o nich. Biedny pan Jędrzej zmuszony do smutku, którego nie doznawał, w wielkim był kłopocie, a nie mogąc inaczej wyrazić zmartwienia, kiwał boleśnie głową na lewo i prawo, trzymając ręce założone w tył i wzdychając niekiedy, dość niewprawnie na różne tony. Max nie śmiał być jeszcze wesół, a trudna mu było długo wytrzymać z powagą. Okoliczności te szczęściem skróciły wizytę, która wszakże nie była bez znaczenia. Kilka dni potem Jerzy pozostał jeszcze w Robowie, niemogąc się od tych miejsc oddalić, ale niespokojne i błagające listy p. Izabelli zmusiły Ottona odwieść go i namówić do powrotu do Horycy. Tu czekało nań serce co w milczeniu podzielić umiało jego boleść, i nie słowy, ale czynem dowiodło mu macierzyństwa. Jerzy zna- lazł, jeśli nie pociechę w nieszczęściu, to kogoś, co je umiał pojąć i poszanować. W Zarubińcach, do których oboje hrabiostwo powrócili, smutno było i pusto; brak jednego dziecięcia wszystkim się dotkliwie czuć dawał — pustkowiem i trumną. Dla biednej matki wspomnienie dziecka żyło wszędzie, obraz jego cieniem za nią chodził, zbierała pamiątki i płakała nad niemi. Wkrótce ten pokoik, w którym lat tyle spędziły razem, stał się jakby grobowem muzeum, pełnem wspomnień zewsząd nagromadzonych. Krosienka Loli, jej książki, kwiatki, sexterna, dziecinne wzory, robótki, sprzęty zebrały się tu i otoczyły matkę, która marzyła chwilami, że Lola jej kochana nagle otworzy drzwi i wnijdzie z uśmiechem na ustach, przyskoczy ją objąć uściskiem, rozweselić szczebiotaniem i piosenką. Ale głuche milczenie śmierci niczem nieprzerwane otaczało ją ciągle, a gdy wieczorem wśród modlitwy w otwarte okno spojrzała w świat hrabina, gdy pomyślała jak z niego ku niej nikt rąk nie wyciąga, nikt się głosem serca nie odzywa, nieraz upokorzona westchnęła ku śmierci. Hrabia odbolał także, ale w tej duszy, która kochać nie umiała tylko nałogiem, inne przywyknienia zastąpić łatwo mogły te, których jej brakło. Mechanika powoli odzyskała prawa swoje. Malczak powrócił do dawnych obowiązków. Nieustanne wszakże niepowodzenie, zawody codzienne powoli zrażać i odstręczać zaczynały.. Przychodził wprawdzie wedle zwyczaju oglądać nieforemne swe pomysły, nieszczęśliwie wykonane, ale już jakoś nie miał siły brać się do nowych. Czuł potrzebę w sercu, której zaspokoić nie umiał. Przypadek rozwinął w nim wkrótce nową chorobę, która pierwszą miała zastąpić. Hrabia dochodził właśnie wieku, w którym zwykle gasną inne namiętności a obudza się chęć znaczenia, przodkowania i głośności. Dotąd siedział tak cicho, że mało go znano; majątek szczupły nie dozwalał ora dobijać się o dość zawsze kosztowną popularność. Teraz bogatszy o wiele, za podszeptem kilku przyjaciół, zwłaszcza pokornego sędziego, pomyślał, że i on mógłby mieć wpływ u współobywateli i jakieś znaczenie między swojemi, którego daleko odeń niżej położeni ludzie używali. — JW. hrabio, — przemówił doń Majszagolski, który sam coś liczył na rozbudzenie w nim uczucia godności, — czyżby to JW. panu nie godziło się zająć w obywatelstwie przyzwoitego urodzeniu, fortunie i imieniowi stanowiska? U nas nie ma głowy, coby prowadzić mogła; szlachta na to utyskuje; byleby JW. pan sięgnął, pochwycisz, co zechcesz: marszałkowstwo, prezesostwo, urząd gubernialny. No! toć przecie człowieka stawi przyzwoicie, a robi go użytecznym ziomkom. Hrabia popatrzył nań z góry. — Ja się o nic dobijać nie lubię. — Po cóż się tu bardzo dobijać: raz, dwa dać obiad, wejść w obywatelstwo, trochę popularniej obchodzić się ze szlachtą, a zrobisz JW. pan z nią co zechcesz. — To może być prawda, — rzekł hrabia, — nie wątpię, że odrazu mogę pozyskać wziętość, ale bylebym raz inaczej nosa utarł niż wszyscy, to ją tak samo stracę, i pójdzie niewiedzieć dlaczego, jak przyszła nie wiedzieć za co. W tem hrabia wcale się nie mylił. — Ale, ba! — przerwał sędzia, — umieć się tylko potrzeba trzymać, to się zrobi co zechce. Wierz mi JW. pan, 'obywatelstwo całe oczy ma na niego zwrócone. Chociaż świeża strata dziecięcia, tak zaraz rzucić się w świat nie dozwalala, a opuszczać domu dla hrabinej, pogrążonej w smutku nie wypadało; hrabia wszakże dał się namówić w kilka tygodni, i pojechał do miasteczka na rugi, gdzie nadzwyczaj sympatycznego doznał przyjęcia, jak to zawsze bywa z początku. Szeptano wprawdzie pocichu różne rzeczy, ale kłaniano się i ściskano serdecznie, a większość twierdziła że to są bajki tylko, rozsiane złośliwie. — Znasz hrabiego? — mówił jeden. I długo potem szeptano historyą na ucho. — To nieznośna figura! — mówił inny, — i skąpy i chciwy i dumny! a zaprzedany duszą i ciałem.... — Ale co pan też mówisz! to fałsz! ja go znam! — A? WPan go znasz?... jednakże słyszałem... — Na cóż takie słuchy na wiatr rzucane powtarzać? — Tak zapewne! dowodów niema! jednakże! Mogą to być i bajki, a ostrożność nie zawadzi. — Zawsze bardzo podejrzany. — Na miłość Boga! — wołał sędzia — powiedzcież przecie co zrobił, jeśli potępiać chcecie. — Zrobić, to on nic nie zrobił to pewna, ale bardzo podejrzany — powtarzał szlachcic — ja się go boję: zawsze to hrabia! Tej siły argumentów używano przeciwko niemu, ale się jakoś nie wzięły i Hrabia wkrótce, po naradach i obiadach kilku, jednomyślnie marszałkiem obrany został; a choć inni współzawodnicy zadawali mu różne zbrodnie, gdy się zgodzono nań, pierwsi go ściskać i rozczulać się zaczęli nad trafnością wyboru. Dla Hrabiego urząd stał się zaraz namiętnością jak przedtem mechanika, nie lepiej opartą, nie jaśniej zrozumianą, ale również zaprzątający byłto bowiem umysł, który jak młyn raz puszczony, choć nic nie było na kamieniu mleć musiał, i równo tarł mąkę czy piasek. W Zarubińcach więc w jednym kątku łzy i modlitwa, w drugim rozpostarło się życie publiczne, obowiązki mozolne naczelnika szlachty, reprezentanta powiatu, a nowe zajęcia o krótkim smutku po stracie dziecięcia zapomnieć kazały. Max Fermer prowadził dalej życie, którego ofiarą padła Pułkownikowa, zmieniona do niepoznania, opuszczona, smutna, całemi dniami osamotniona i tęskniąca, gdy szanowny jej genialny małżonek latał po sąsiedztwie i kawalersko się zabawiał. Serce jej zbierało się kilkakroć na wymówki najukochańszemu, ale tak się go już obawiała, że nigdy jakoś do nich nie przyszło; a gdy żal wezbrał i miał wybuchnąć, ostrożny Max pocałunkiem i pochlebstwem w porze zaadministrowanem, doskonale umiał zapobiedz smutnym następstwom, ja- kieby zbyt otwarte wywnętrzenia sprowadzić mogły za sobą. Pomimo małego nieporozumienia z Anetą, zawsze ona była jego najulubieńszą sąsiadką, a dom państwa Jędrzejostwa najpoufalszym dlań przytułkiem. Aneta od niejakiego czasu, jak wszyscy uważali, wielce była zmienioną: ta fizyonomią smutna, prostoty i naiwności pełna, którą, była pierwszy raz przywdziała dla p. Izabelli, częściej coraz służyła jej za sukienkę powszednią. Szeptali wszyscy z ubolewaniem nad tem, że p. Aneta do zbytku spoważniała i zadługo nosiła po przyjaciółce żałobę. Sam Max często ją tak zmienioną znajdował, że jej się lękać poczynał. Kilku starających się o rękę swoję, mimo wiedzy matki odstręczyła i usunęła, parę razy głośno objawiła zdanie paradoksalne, że za mąż wcale iść nie myśli; lecz w głębi serca, któż wie? może zachowała jakąś nadzieję powrotu Jerzego, któremu teraz nic nie prze szkadzało zakochać się w pięknej Anecie. Z matką, razem była na pogrzebie Loli, płakała na jej grobie, tydzień cały nosiła suknia, i rękawiczki czarne, potem pilno rozpytywała Maxa o Jerzego i nie wiedzieć jakim cudem, tak dobrze była o każdym jego kroku uwiadomioną, że on nawet zdumiewał się nad tą, wszechwiedzą. Kilka już miesięcy upłynęło od opisanych wypadków, gdy dnia jednego Aneta przez ojca najprzód, podrzuciła matce myśl pojechania do Horycy. P. Jędrzej służył czasem córce za organ pośredni, ale tak się zwykle niezgrabnie wywiązywał z posłannictwa, że go tylko odbiedy używano, i ta. razą nie lepiej mu się udało. — A żebyś ty, kochaneczko, Stasiu — rzekł prosto z mostu — pojechała sobie odwiedzić w Horycy, tę tam matkę Jerzego? co? — Tobież zkąd ta myśl? — A! myśl! prawda, że to jest myśl — powtórzył p. Jędrzej — mnie ona znikąd, ot tak sobie. Alboby to co szkodziło? To po drodze do Pińska, toby i śledziów można kupić. P. Jędrzejowa pokiwała głową,: nie łatwo ją, było oszukać. — Przyznaj mi się, żeś to nie ty skomponował? — E! ja-bo nigdy nic nie komponuję; ty to wiesz — odparł skromnie p. Jędrzej — już ty się domyślisz czyja myśl. Kiwnęli sobie głowami nic nie mówiąc. — Dość, że tej Anecie młokosa tego z głowy wybić niepodobna. — Niepodobna wybić! niepodobna! — rzekł smutnie p. Jędrzej. — A no, to rada trudna, kiedy on do niej serca nie ma. — No, toby jeszcze mogło się znaleźć, ja myślę nie szkodzi próbować. Młody... tego... i zawsze... — dodał Jędruś, nie zbyt jasno wyrażając myśl zresztą zrozumiałą — ale, jak już sobie chcecie. No, a w ostatku gdyby i nie kochał, czyżby się dlatego ożenić nie mógł? — Co ty pleciesz? — groźnie spytała pani. — Nic! nic! ja tak sobie! — zawracając się odparł mąż pomieszany, czując, że na niebezpieczną wszedł drogę. Skończyło się na tem, pierwszym razem, jednakże gdy projekt poddano powtórnie, gdy Aneta coraz smutniejsza wznowiła go jeszcze: p. Jędrzejowa choć wzdychając, musiała się wybrać do Pińska sama, niby przypadkiem mając zajechać do Horycy, z krótką, tylko i ceremonialną wizytą od miasteczka do dworu. Projekt był starannie osnuty, a matka wyuczona dokładnie co mówić miała. — Stało się jak Aneta pragnęła, dla której te pierwsze wstępne odwiedziny tylko do drugich, w których ona udział mieć mogła, za przygotowanie służyły. Jerzy nie pokazywał się w tej okolicy, trzeba więc było gnać za nim, a Aneta coraz silniej zdawała się przekonaną, że byleby ją teraz zobaczył, byle dni kilka swobodnie z nim przebyć mogła, owładnie nim i pochwyci za serce zbolałe. W Horycy wcale się takich gości nie spodziewano; oddawna nikt tam nie zajrzał: życie płynęło jednostajnie i dość smutnie. P. Izabella zajmowała się sierotkami, których całą szkółkę zgromadziła przy sobie; Jerzy urządzał majątek, zbliżał się do tego ludu, ku któremu zawsze największą, czuł sympatyą, i gospodarskie niekiedy podzielał z nim prace. Część dnia poświęcano czytaniu, rozmowie, naradom, resztę miłosiernemu krzątaniu się około dzieci i ubóstwa, w którem i stary X. Mizerya brał udział chętny, choć nie bardzo skuteczny, bo sił mu już brakło. Jerzy oprócz tego końmi i polowaniem, gwałtownym znużeniem ciała leczył się ze smutku, ratował w tęsknocie i skracał długie życia godziny. Przywiązanie jego do panny Morosz, która w chwilach pierwszej boleści okazała się dlań najtkliwszą matką, wzmogło się i rozbudziło, a synowskie obowiązki dla niej, choć część serca zajęły. Jerzy starał się pilnie osłodzić jej życie smętne i puste, to muzyką, to czytaniem, to przechadzką i rozmową, to wreszcie zajęciem około szkółki dzieci, w której podejmował się dozoru i nauczycielstwa. Nowe te zajęcia, nowy też pozór i fizyonomią, nadały Horycy, w której Pawłowi staremu i Radwanowiczowi bardzo biednego Lacyny brakowało. Długo się po nim utulić nie mogli, długo odtęsknić, ani wytłumaczyć sobie katastrofy. Wyżlisko jego stare wychudło, oślepło, znędzniało, i zaglądając do próżnej izdebki, wyjąc pod jej progiem, zdechło w końcu jednej nocy. Mieszkanie zostało nie zajęte długo, ale potem Paweł namyśliwszy się, wniósł się tu, oszczędzając nogom schodów, a Radwanowicz po staremu przychodził do niego na gawędę, z tą różnicą, że Siermięzki mu na jego dywagacye nie odpowiadał wcale, i rozmowa ograniczała się monologiem, przerywanym tylko kiwaniem głowy i zażywaniem tabaki. Niekiedy zjawiał się tu i Porciakiewicz, ale ten był , zbyt żywy; Radwanowicz z nim także nie umiał prowadzić rozmowy, to się zaraz skłócili i przychodzili do słów ostrych. Paweł w ostatnich czasach tak nagle postarzał, że już nawet służby się. wyrzekł i fabrykacyi tabaki; najczęściej siadywał w kątku z rozłożoną na kolanach książką i różańcem, ale więcej drzemiąc niż modląc się podobno. Tak płynęło życie w Horycy, gdy niespodzianie jednego poobiedzia, kareta na saniach podjechała pod wielki ganek i wysiadła z niej pani Jędrzejowa. P. Morosz była w swej szkółce, Jerzy na polowaniu, a gość musiał chwilę poczekać w sali na górze, nim gospodyni w bardzo prostej sukni i ubiorze powszednim nadeszła na jego przyjęcie. Niemało zdziwiła się nawet odwiedzinom, które ledwie krótkie poznanie się u Hrabiny usprawiedliwiało. — Jadąc tędy do Pińska — odezwała się pani Jędrzejowa — nie mogłam się oprzeć chęci odwiedzenia choć na chwilkę pani Dobrodziejki, której miła acz krótka znajomość zawsze mi jest pamiętną i głęboko w sercu mojem utkwiła. Naturalnie, potrzeba było za to utkwienie w sercu podziękować czule, posadzić na kanapie przyjaciółkę i począć ciężką rozmowę, która wlokła się jak po grudzie z niezmierną trudnością, póki nie dobiła do brzegów ku którym zmierzała. Dosyć nawet zręcznie doprowadziła ją pani Jędrzejowa do Jerzego, do tego zamknięcia się jego w domu, które smutek uwiecznić i pomnażać mogło, do koniecznej potrzeby jakiejś rozrywki dla młodego człowieka i t. p. — Od rozrywki jeszcze potrzebniejszą jest praca — przerwała panna Izabella — a na tej nam nie zbywa; Jerzy gospodaruje, urządza się. Myśl jednak rzucona utkwiła w sercu matki, że możeby świat i rozrywka jakaś, nie były bez skutku na czarny humor Jerzego. — Ja sama — odezwała się po chwili p. Jędrzejowa — doznałam tego co może dystrakcya z moją córką, bo chociaż się ona jej opierała, wszakże zawsze sam przymus, goście, rozmowy, trochę mi ją rozerwały. Bo to, widzisz WP. Dobrodziejka, trudno doprawdy uwierzyć jak ona odbolała po śmierci swojej przyjaciółki Hrabianki... One się tak rozumiały, kochały! żyły z sobą, można powiedzieć, jak dwie siostry. Moja poczciwa Aneta długo, długo spać, jeść, utulić się nie mogła... A! co ja z nią doznałam trudności! Dziś jeszcze tego ciosu który ją dotknął, nie może całkiem zapomnieć! Pani Jędrzejowa miała to sobie zapewne dysponowane powiedzieć w przytomności Jerzego, ale nie mogąc się go doczekać, choć matce samej wynurzyła głęboki żal całego domu nad śmiercią Loli, pewna że p. Izabella powtórzy to synowi. Wieczór zimowy nadchodzący szybko zmusił w końcu Stasię do odwrotu i dalszej nazajutrz ku Pińskowi podróży, zkąd w myśl małżonka nawet beczułkę śledziów przywieziono. Byłto najczystszy zysk tej przejażdżki. Gdy późno w noc Jerzy powrócił i wedle zwyczaju przyszedł do p. Morosz aby się o jej zdrowie dowiedzieć, znalazł ją trochę ożywioną temi odwiedzinami p. Jędrzejowej. Zrazu opowiadanie o nich jakieś przykre na nim zrobiło wrażenie, ale p. Izabella tak czule i wymownie odmalowała mu współczucie tych poczciwych Żeligów nad stratą Loli, że Jerzy musiał im być wdzięcznym. — Jakież to było dobre i kochane dziecię — rzekła w końcu matka — jak wszyscy co się do niej zbliżyli, co ją tylko poznali, musieli się do niej przywiązać! Wystaw sobie, że ta Anusia długo po jej śmierci jak obłąkana chodziła, nie mogąc przemódz żalu po przyjaciółce ani się we łzach utulić. — Aneta?— spytał Juraś — ależ to dwa charaktery, które wątpię, by kiedy z sobą. zgodzić się i sympatyzować mogły: Lola była tak prostą, tak szczerą i naiwną; ta tak jest wyuczoną i wyegzaltowaną na chłodno! — Musisz się mylić, Jerzy; taką ci się że pod chwilowem wydała wrażeniem, gdy wiele kobiet przez nieśmiałość przybiera ten ton fałszywy. Ja ją widziałam u Hrabiny i podobała mi się bardzo... Znalazłam ją także prostą, otwartą, naturalną, rzewną a taką śliczną i poważną! — Nie wiem, mogłem się bardzo omylić — odpowiedział Jerzy — prawda, że ją widziałem, nie wiele, i za każdą prawie razą inaczej. — To dowód żeś jej nie poznał, że z obawy J i nieśmiałości nie wiedziała jak być... Na tem skończyła się rozmowa na ten raz, wznawiana potem przez p. Izabellę, lecz zawsze jedną przyjmowana obojętnością przez Jerzego. A czas powoli płynął i z nim życie: dnie gromadziły się jedne za drugie zlatując jak liście jesienne... i nic już napozór nie zmieniało się w Horycy... Miało się już ku wiośnie, gdy znowu Max jadący do Pińska zawrócił z drogi do Horycy i odwiedził starego przyjaciela Jurasia. Nigdy tu nie był jeszcze i znalazł ten zapadły kąt kraju dosyć nudnym; ale że teraz starając się zostać obywatelem, aby zatrzeć swe pochodzenie artystyczne, musiał przejąć wszystkie upodobania nowego stanu, do których i myślistwo należało: unosił się nad lasami ogromnemi i doskonałem polowaniem. Zrobiono dlań nazajutrz małe łowy, które się bardzo powiodły, i Max wymógł wzajemnie słowo na Jerzym, że do niego na polowanie przybędzie. Jakkolwiek bolesnem dlań było odwiedzić znowu tamte strony, wyrobił to na sobie, żeby pojechać do Maxa, i zarazem być u Ottona: pomyślał w duszy, że na grobie Loli się pomodli. Pragnął też bardzo zobaczyć Hrabinę, dla któ- rej prawie synowskie uczucie zachował; ale się wahał, wiedząc, że odwiedziny te mogą jej przypomnieć bolesną, stratę, i że Hrabia, który zawsze wstręt dlań okazywał i teraz zapewne czulszym nie będzie. Zwlekło się jakoś to polowanie u Maxa, bo wilcy byli wyszli, bo mu żona potem chorowała, aż nareszcie w miesięcy kilka przybiegł umówiony posłaniec z zaproszeniem na następujący tydzień, i Jerzy rad nie rad wybrać się musiał. Łatwo się każdy domyśli, że wieczorem po łowach, gdy się wszyscy znaleźli w saloniku Pułkownikowej, dziś nie tak już świeżym i wytwornie urządzonym jak dawniej; trafem przybyli państwo Jędrzejostwo oboje, z Anetą, ubraną czarno, smutną, zamyśloną a tak wyidealizowaną, przybranem czy naturalnem cierpieniem, że istotnie zdawała się należeć do sławnej grupy Nioby... Śladów dawnej zalotności i trzpiotostwa ani znaku nie było na pięknej jej twarzyczce, oczy zdawały się w łzach pływać, czoło jakby wieńcem chmur miała opasane; poruszała się zwolna, ciężko: rzekłbyś, że jej ciężyło już życie. Gdy ujrzała Jerzego, lekki rumieniec przebiegł po twarzy jej i w milczeniu trochę drżącą podała mu rękę. — Oboje straciliśmy — rzekła głosem, w którym łkanie słychać było — drogą sercu przyjaciółkę... Widzisz pan, jaszcze po niej noszę żałobę, a z duszy pewnie nigdy jej nie zrzucę... A! uleciał anioł nasz w niebiosa! Początek rozmowy był bardzo zręczny, odpychał bowiem wszelką myśl samolubną, wiązał ich wspomnieniem czułem, przemawiał do serca, i Jerzy w imię zmarłej podaną sobie rękę uścisnął z głębokiem uczuciem: łza zakręciła mu się w oku. Nie postrzegł, że łza ta wywołała iskrę ognia z oczów Anety, która szybko spuściła powieki i odezwała się dość znowu głosem smętnym i łagodnym: — Jakże ja dawno nie widziałam pana, choć sercem zbliżaliśmy się często, o! często byłam przy nim, współczując z jego boleścią. Mój Boże! ileż to pan wycierpieć musiałeś: ja to tylko pojmuję i to życia sieroctwo i tę pustynią przyszłości... Jerzy westchnął milczący. — Nieszczęściem — rzekł — gdy człowiek pragnie śmierci, albo mu jej żądać nie wolno, albo życzenie wywołać jej nie potrafi: trzeba żyć i walczyć do końca. — Boć życie zawsze walką.— odpowiedziała Aneta — ale dlaczegóż tak się pan zamknąłeś w domu? tak wszystkim swym wydarłeś się przyjaciołom? — Pracuję, a świata nie lubię wcale — rzekł Jerzy — jedno czyjeś serce czyż to nie dosyć dla człowieka? Tłumy mu nic nie dają, a odbierają wiele. — Ja nie wiem — odezwała się Anna — ale jednak człowiek póki żyje, musi potrzebować społeczeństwa i winien mu jest siebie... Zresztą wybierać można i potrzeba. — Ja też wybrałem sobie — rzekł Jerzy — ubogich i biednych, tych którzy nikogo nie mają. — Dla duszy jednak coś więcej potrzeba — przerwała Aneta — nie dość jej oddawać siebie, ona i karmić się czemś musi. — Książka w takim razie jest najposilniejszym pokarmem, w książce jest treść człowie- ka, której on nigdy prawie się nie powstydzi: ta żywi. — A jednak żywe słowo więcej jeszcze warte od najlepszej książki; wyznasz pan, że ono czarodziejską posiada siłę. Książkę każdą człowiek jeszcze musi ogrzać myślą własną, musi ją zbudzić do życia, musi dopełnić sobą: to go wyczerpuje. — I dobrze jest, bo pracować musi.... — Ale się za mało pokarmi, bo i ta praca życie zabiera. — Prawda,— rzekł Jerzy,—choć są siły których używając wzmagamy je. Samo żywe słowo czyni umysł przywykły do niego wyłącznie lekkim i powierzchownym; książka zmuszając do pracy, spoważnia, stęża. — Nie czyniż go znowu sztywnym i surowym do zbytku? Mnie się zdaje,— dodała Aneta,—że i tu różne żywioły w pewnym stosunku na życie pełne składać się muszą, książki, myśl, słowo, uczucie, czyn... Zawsze prawie brak jednego z nich okalecza człowieka. Same książki go wysuszają, sama myśl wy - cieńcza, samo słowo lekkim czyni, uczucie samo ogłupia, sam czyn odbiera władzę sądu; wszystko razem stanowi dopiero człowieka. — Tak, to jest prześliczna teorya,— odparł uśmiechając się Jerzy,— ale gdzie ten człowiek pełny? Każdemu z nas braknie czegoś, a ideał nie jest rodem z naszej ziemi. — Ja nie wiem,— przerwała Aneta, — są chwile, w których on się żywym objawia, ale całe życie, równo od brzegu do brzegu nikomu ideałem być nie wolno. Rozumiem wszakże chwile apoteozy, które każdy w życiu przebywa, nawet zbrodniarz, nawet ubogi i najuboższy pod dachem, podnoszą się w tych chwilach, ów do cnoty, tamten do rozumu. Chwila ta trwa błyskawicę dla jednych, dla drugich godzinę, dla innych lata, a im dłużej w niej wytrwa człowiek, tem więcej jest ideałem. I spojrzała na Jerzego tym łzawym wzrokiem, który tak pociąga, co tak rozbudza na dnie serca leżące, martwe już nawet uczucia szczątki. — O mój Boże,— odezwała się nagle,— pan mi tak przypominasz szczęśliwe chwile! — I zasłoniła oczy. — Ja ją tak kochałam. Max, żona jego, pani Jędrzejowa, wszyscy jakby sobie słowo dali odstąpili Jerzego i Anetę, zostawując ich na samotnej rozmowie, a Jędruś który niezgrabnie o mało się nie wdał między młodą parę, dostał na migi tak groźne napomnienie od żony, że się już potem zbliżyć nie śmiał do Jerzego i jak najdalej od niego uciekał. Aneta rzuciwszy raz wędkę nie puściła z niej zdobyczy; ciągle w tym obłoku smutku, melancholiczną, rzewna, karmiła Jerzego wspomnieniami, a wzrok jej sięgał głęboko do duszy. Co się z Jerzym działo, trudno zaprawdę tłumaczyć. Aneta wcale na nim przykrego nie zrobiła wrażenia; rozum jej, smutek, wymowa, zręczność, może potężny urok piękności, sprawiły to, że po godzinnej rozmowie prawie się uczuł z nią swobodnym i spokojniejszym. Ona tak umiała trafić w myśl jego i sercu pochlebiać! A tak była teraz prostą, naiwną, szczerą, tak niewymuszoną i niezalotną, iż prawie posuwała się do zaniedbania zupełnego... Wiedziała zapewne, że to jej nie ujmie wdzięku. Zabawa przeciągnęła sie późno w noc, Max ożywiał jak mógł towarzystwo i choć żona jego chora była na głowę, państwo Jędrzejowstwo czekając na księżyc, dosiadywali do drugiej. A złożyło się tak jakoś dziwnie, że cały prawie wieczór Aneta była przy Jerzym; z początku mówili o Loli, potem o kobietach, potem Aneta wpadła na niespodziane wyznania. — Pan nie uwierzysz,— rzekła,— jak jestem stara, jak mnie już nic na święcie nie bawi, nie obchodzi, nie zajmuje; patrzę obojętnie na ludzi, śmieszą mnie, napełniają litością, nie pociągają ku sobie: tak to łatwo stracić tę epidermę młodości, która już nigdy nie odrasta, ten pyłek owocu, który lada podmuch, zwieje, lada dotknięcie unosi... A to tak dobrze być młodym! — Ale tak trudno! — rzekł Jerzy. — Jednak są i ludzie na wieczną młodość stworzeni! — odparła Aneta. — Chyba na wiekuiste złudzenia i omyłki, — dodał z westchnieniem młody człowiek. — Nie, nie, na świeżość uczucia, która się nie wyczerpuje. Znam takich, których nawet gwałtowna miłość nie potrafiła oziębić, którzy z równą siłą kochali kilka razy w życiu. — Tego nie pojmuję, — zawołał Jerzy, — chyba uczuciem różnem, przywiązaniem chłodniejszem, szacunkiem, przyjaźnią, którym niewłaściwie dano nazwisko miłości. — Nie! nie! Są kwiaty co raz kwitną tylko, i co się rok cały okrywają kwiatami: czemużby i człowiek nie miał być różnie uorganizowanym ? — Może, nie wiem, ale sądzę że takie uczucie jak wielka i prawdziwa miłość, wyczerpuje się cała do razu. — O! nie! nie! doprawdy! serce sercem jest zawsze, człowiek zawsze kochać zdolnym. — Czy pani kochała? — zapytał naiwnie Jerzy. — Ja? — odparła zarumieniona Aneta, — nie! Choć to pytanie dziwne, ale na nie szczerze odpowiem. Dzieckiem marzyłam, kobietą, pragnęłam kochać, i nie znalazłam nikogo kogo ukochaćbym mogła. Ja może zawiele pragnę, wolę jednak nic jak to, coby mi nie wypełniło serca... Zdaje mi się, że gdybym pokochała, miłość moja byłaby ogniem, coby dał życie lub jak piorun je odebrał. Słowa te wymówiła ciszej, niewyraźnie; Jerzy spojrzał na nią i w oku jej czarnem spotkał przerażający jakiś wyraz, jakby straszliwego pragnienia zemsty i nienawiści, który obwiał go chłodem i odepchnął. Nazajutrz nie wiem jak Jerzy dał się Maxowi zawieźć do sąsiadów. Kiedy im to przyrzekł, nie przypominał sobie, ale mu wmówiono że przyobiecał, że dotrzymać musi... Pojechał więc niechętnie, z uczuciem prawie zgryzoty jakiejś i obawy. Tym- razem Aneta była znacznie weselsze. Poufale i po bratersku uściskała mu rękę i słowa już nie mówiła o Loli, tylko niekiedy naśladowanym jakby uśmiechem, ruchem, wy- razem, starała się ją przypominać; a wyuczona ta rola czasem się wcale dobrze udawała. Jerzy uczuł bicie serca, nie posądzał ją aby się stroiła umyślnie w ten z trupa odarty wdzięk cudzy, ale mu to sprawiło rozkosz niewypowiedzianą; nawet głos jej srebrny dźwięczał jakby biednej Loli. U państwa Jędrzejowstwa znowu się wszystko dziwnie składało; ustępowano im z drogi, nikt nie przeszkodził rozmowie, wszyscy jakby należeli do spisku, pragnąć się zdawali, aby Aneta miała czas usidlić przybyłego, związać go i pochwycić. Nie brakło jej środków ku temu; serce może było zimne, ale głowa pałała. Któż zresztą wie co serce ? Gdzie granice uczucia prawdziwego od kłamanego uczucia? Często zaczyna się od fałszu, a kończy prawdziwą namiętnością, i jak wielu niedowiarków, co wchodzą do kościoła zimni a wychodzą skruszeni i przejęci, jeśli się to porównywać godzi, wielu też zaczyna od udawanej miłości, by na najszczerszej zakończyć. Tak może było z Anetą: nie wiem, miłość, fantazya czy rachuba przeważyły, to pewno tylko że idei swej poświęcić była gotową wszystko, i nie dała się żadną, zrazić trudnością, i walką. Owszem, przeszkody jak tamy wodę rzeki, silniej jeszcze nagromadzały, a czas co zwykle niszczy w zarodzie próżną, namiętność bez celu, podnosił ją tylko i wzmagał. Na Jerzego cała ta strategia kobieca, której sztuką było żeby niedostrzeżoną została, niewiele podobno działała; jednak chwilami ten głos, ta kobieta, przypominały mu głos niewieści z innego świata, chociaż przy najgorętszej chęci przebrania się za Lolę, umysł Anety, jej doświadczenie, chłód i sceptycyzm, przebijające się mimowoli, nie dopuszczały jej roli tej dobrze odegrać. Burzyła jednem słowem, co zbudowała wejrzeniem i głosem. Przez najczulsze wyrazy jej przebijała się niewiara, szyderstwo, zwątpienie. Jerzy znajdował ją zajmującą, zabawną, ale w sercu nie czuł nic prócz jakiegoś rozdrażnienia. Stopniami, powoli jednak ten niepokój przeradzał się w uczucie, z którego nie mógł, nie umiał sobie zdać sprawy. 0 siło i potęgo młodości! która oświecasz, jak promień słońca i słomianą strzechę, czyniąc z niej złocone dachy, i najpospolitsze lica mienisz w twarze aniołów, i słowo ciche w hymn poetyczny przeradzać umiesz: może też i Anetę dla Jerzego, zimną i marmurową postać, czyniłaś już żywą i uroczą istotą! Wdzięk który w niej widział, w nim był samym więcej niż w tej kobiecie. Bo w sercu młodzieńca zachowała się cała siła młodości, nie wyczerpała jej pierwsza miłość, ani pierwsza wielka boleść, ani grób i tęsknoty grobowe; odzywała się w głębi piersi, promieniała z niego, okrywała swojemi blaski wszystko na co wejrzał, co napotkał. Tak w bajkach ludowych spotykamy bohaterów, którzy dotknięciem jednem przeistaczają wszystko, starców w młodzieńce, ruinę i śmierć w życie; a tą różczką cudowną, cóż jest jeśli nie czarodziejka młodość? Czyż w jej oczach nie takie dzieją się dziwy, nie większe przemiany, w jej uścisku, w jej zachwytach? Mój Boże! ileż to cudów później gdy siła odejdzie, gdy ten wzrok zagaśnie, gdy pierś się ta skurczy i wychłodnie, niedojrzane, zaprzeczone, zapoznane nikną, lub w prosty tryb powszednich zdarzeń wracają! Młodość tylko posiada dar ten opromieniania, widzenia piękna, poczucia go, wyprowadzenia na zewnątrz tak silnie, że zaciera rysy, któreby szpecić mogły i rozczarowywać. Dopóki człowiek czuje piękno i zdolny jest do uniesienia, póty tylko jest młodym, póty dobrym; później bywa mądrym i silnym, ale inne już widzi strony żywota: tamta na wieki dlań zgasła. Jerzy posiadał jeszcze w sercu tę siłę, którą utracić tak łatwo, a odzyskać niepodobna, dla niego świat jeszcze chodził w szatach świątecznych i Aneta też piękniej mu się wydawała niż innym, bo znał ją taką jaką, chciał mieć, nie jaką była w istocie; nie zaglądał do głębi duszy i wierzył że Bóg na to stworzył usta, oczy i czoło, aby mówiąc prawdę, świadczyły o duszy. Na straży jego serca stał jeszcze biały cień umarłej; pokochać nie mógł, ale go przyciągnęła już ku sobie: już czuł się tajemniczo pochwyconym, o ludzka słabości! tem, że pierwsza zbliżyła się do niego, że mu okazała współczucie, że go potrzebowała. Większa część miłości silnych rodzi początkowo to uczucie wdzięczności: podana ręka, rzucony wzrok temu, co sam dłoni wyciągnąć nie śmie, ani wejrzenia obrócić. Z dwojga zawsze kobieta pierwsza okazać musi trochę uczucia, bo mężczyzna każdy więcej ma jeszcze może dumy niż serca, boi się walki z której nie wie czy wyjdzie zwycięzcą. Aneta jednak była dosyć ostrożną, chciała się podobać, lecz o tę wolę posądzoną być nie chciała; wiedziała że w oczach Jerzego odjęłoby to jej część uroku. Dlatego przy drugiem spotkaniu, gdy wyszli na ganek, rozmawiając głośno, odezwała się doń wiodąc dalej rozpoczętą rozprawę: — Wiele jest do poprawienia na świecie, i w naszym nawet bycie kobiecym. Nie przeczę, że obowiązkiem kobiety jest kochać, być żoną i towarzyszką człowieka; lecz społeczność robi jej z tego więcej niż powinność, niewolą, wkładając na nią kajdany, i wyrzuca jej jeśli została wolną, nie dozwalając wybierać. Jest to coś nakształt tego, jakby kto niewolnikowi przykutemu do ściany więzienia, miał za złe, że nikt go rozkuć nie przyszedł. Jeśli śmieszność i jakaś wzgarda ściga tę co została panną; dlaczegoż jej 'nie dano swobody wyboru, więcej powiem, woli i inicyatywy w przywiązaniu? Musimy, czekać aż nam ktoś. raczy rzucić chustkę sułtańską, a jeśli nie rzucił, wina nasza! To śmieszne! to nie logiczne! Każą nam, bądź co bądź, iść za mąż, a potem krzyczą że nie spełniamy obowiązków, których nie przyjęło serce. Ja to inaczej pojmuję: nie poszłabym za mąż, chyba wybrawszy tego, który ma być moim mężem; inaczej śmiało zostanę starą panną — to wolę. Trzeba koniecznie — dodała ośmielając się, — aby każda łodyga kwiat wydała; nie wolnoż okryć się zielonością, wystrzelić ku słońcu i zostać palmą samotną? Dla mnie ten stan swobodny mojego panieństwa ma urok, któregobym się nie umiała wyrzec, chyba dla wielkiego przywiązania, dla czegoś czego nie mam pojęcia, bom nigdy nie podobnego nie doznała. — W ogólności, — rzekł Jerzy, — w pojęciach o tem jest wiele konwencyonalnego, przekręconego przez społeczeństwo zepsute, jest tyleż fałszu co prawdy. Kobieta zamało ma swobody i wszystkie wady niewolnictwa... W innych razach granice które kładą jej czynnościom, są opiekuńcze i troskliwe. — Więc wiecznie mamy potrzebować tej opieki? — spytała Aneta, — i na zawsze pozostać dziećmi ? — Szukając siły, usiłując ją dobyć z siebie, możecie trafić na utratę wdzięku, który wam daje niemoc właśnie, słabość i dziecięctwo wasze... Nie jestże potęgą to, że siły nie macie? że nikt szlachetny użyć jej przeciwko wam nie może? Jutro wziąwszy siłę, poślubicie walkę... — A dlaczegoż i my nie miałybyśmy walczyć? — spytała Aneta. — Dlaczego? — powtórzył Jerzy, — dlatego że i bez walki przy was zawsze zwycięztwo... Wam więcej o pozór może niż o rzecz chodzi; panujecie, ale kto inny dźwiga koronę i berło: chciałyżbyście wziąć te oznaki, a pozbyć się władzy? — Władzy! ale jakiej? nie jestże to zawsze przewaga faworyty zamkniętej w ciasnych murach i okutej w złote kajdany? Dusza moja oburza się na to. — Boś pani nie kochała nigdy, jak sama przyznajesz.... — To być może... Lecz sądziszże pan, iż wszystkie miłości są jednakowe; że dąb, olsza i sosna jednakim się palą płomieniem? Musiałeś się nieraz przypatrzeć ogniowi kominka, jak różowo i sino płonie pocichu rozżarzona olszyna, jak dąb pali się żółto zielonemi płomyki, jak sosna gorejąc trzaska i rzuca rozpalonemi iskrami, cała w chwili oblewając się ogniem i stając popiołem: mnie się zdaje, że tak i z sercami być musi. — Nie wiem!! znam tylko moje, w którem pozostały także węgle i popioły, — rzekł Jerzy smutnie, — i jeszcze jedno serce, które spłonęło cicho jak zapalona bryła bursztynu: któż zbadał tajemnice serc ludzkich! Aneta zamilkła. To wspomnienie dobyte tak nie w porę, oblało ją, lodowatym grobu powiewem: zadrżała i ostygła. Zawsze ona! zawsze ona! — rzekła w duchu, — nawet po śmierci. Złagodniała i posmutniała, na czole jej zawisła chmurka zadumy. Na ten raz zabitą już była rozmowa. Aneta czuła, że wspomnienie Loli ścigać ją będzie; cierpliwie zacięła usta, zamknęła piersi i uśmiechnęła się swojej boleści. Jedna matka poznała, że w niej utkwił cios jakiś, któremu potrzeba było czasu, ażeby z rany został wydarty. Gdy tak młodzi zostawieni sobie rozprawiali, Max który znał wpływ Ottona na Jerzego i serdeczną ich przyjaźń, nie bez celu także wywiódł go do ogrodu. Stosunki jakie ich łączyły łatwo już z rysów poprzednich odgadnąć się dają: Max obawiał się Ottona i wcale go nie lubił, ale mu wielką, okazywał grzeczność. Otton obchodził się z nim obojętnie, nie szacował go wcale, często dając mu to uczuć z otwartością sobie właściwą. Jak wszyscy ludzie miałkiej głowy, Max wszakże pochlebiał sobie, że potrafi podejść Ottona lub myśl jakąś tak mu poddać niepostrzeżenie, że on nie opatrzywszy się ją połknie. Nie domyślał się wcale, że Marzycki wchodząc z cygarem -w ustach do ogrodu, wcześnie wiedział po co był prowadzony, i co mu wpajać miano. — Dom bardzo przyjemny! — rzekł Max. — Hm! hm! — odparł Otto, — powiedz, chyba panna, bo pani jest jej podszewką, a pan poczciwe stworzenie, sługą i niewolnikiem obojga: ani Stasia, ani Jędruś wcale przyjemnemi nie są. — A no! to prawda, — zawołał Max, — ale przyznasz, że co to za swoboda! Zapewne, wielka... Jest jej może trochę nadto. — Ale przyzwoicie... — Nie przeczę... — A panna Aneta?? — Panna Aneta śliczna panna i nie głupia! — Prawda! a już to znacie i umiecie sądzić ludzi! Ja to wciąż powtarzam: śliczna, rozumna i bogata... — Śliczna, bogata, rozumna — powtórzył Otto puszczając kłąb dymu — ani słowa! — I co to będzie za żona. — A! no! to jeszcze pytanie! — rzekł śmiejąc się Otto. — Jak to? przyznam się że nie pojmuję? — Powiem ci, jeśli chcesz. Całe życie służył jej ojciec, służyła matka; jużciż nawykła do tego trybu rzeczy, nie może innego chcieć męża tylko pokornego sługi: więc... — Nie idzie za tem! a jeśli pokocha? — Jeśli pokocha! to znowu pytanie! Max uczuł się zbity z tropu i wpędzony w zaułek podobny do Niecałej ulicy, nie wiedział kędy wychodzić. — A! — rzekł — to serce, które kochać musi! — Nie widzę jasno przyczyny. — Pełna uczucia. — Czy serce, czy głowa? — spytał Otto? — Jakto, głowa? — Czy ona sercem będzie kochać, czy głową? — powtórzył Marzycki. — Pełna uczucia! — powtórzył Max. — A no! niech będzie pełna uczucia. Milczeli chwilę. — Jużto z Jerzego i z niej byłaby para co się zowie. — Z Jerzego? — zapytał stając Otto — jakto z Jerzego? — Dziwisz się. — Dziwię! Wszak wiesz, że Jerzy jest zaręczony. — On! z kimże! on! — Z tą, która umarła — rzekł poważnie Otto. — A! a! zlitujże się! I Max serdecznie śmiać się począł. — Ostrożnie — przerwał Otto surowiej — szydzisz w oczy człowiekowi, który jak on zaręczony z umarłą" dotrzymał grobowi wiary, posiwiał zachowując słowo dane mogile!... Max zmieszał się. — No! tak! ale przyznasz że on, tak młodym będąc... — Byłem równie młodym, gdym ją stracił. — Zresztą nie każdy potrafi tak kochać jak wy, panie Ottonie — odparł Fermer. — To komplement — rzekł Otto zimno. — Każdy kto kochał, kocha; tylko ci co nie kochali, ale się bawili, znudzić się mogli i zapomnieć: Jerzy kochał! — Więc sądzicie, że tu z tego nic być nie mogłoby? — spytał niespokojnie Max. — Ja! ja nic nie myślę! — Ale jak się wam zdaje? — Szacuję Jerzego, serca jego nie znam, ale wierzę, że gdy co mówi nie kłamie... Wczoraj z nim razem byliśmy na jej grobie. Max spuścił głowę. — To istotnie miłość godna uwielbienia. Otto zaczął w milczeniu palić cygaro, Max powkładał ręce w kieszenie i krocząc powoli, poszli ku gankowi. — Powiedz mi, mój szanowny panie Maxie — odezwał się po chwili Otto — zkąd to ci te swaty przyszły do głowy? — Mnie! swaty! Zmiłujże się, to było rzucone na wiatr; a że kocham Jurasia jak brata, szczerze dla niego pragnąłbym szczęścia, które tylko poczciwa żona dać może. — Czemuż nie sądzisz, że poczciwe choćby zagrobowe uczucie, nie daje także szczęścia? — Ja jestem pospolity człowiek — rzeki Max — z gliny prostej, chcę mówić z mięsa i kości; sądzę o drugich z siebie... Tak mi się zdawało! — I źle ci się zdawało — rzekł Otto. — Dla ludzi jak Jerzy, ta kąpiel prozy życia, brudów i rzeczywistości, które nieustannie prać potrzeba aby je nosić można, nie jest wcale łaźnią coby uleczyła; jego młodość boleścią się unieśmiertelnia, czystem uczuciem spctęgowuje: pierś jego tym ogniem oczyszcza i złoci... Do tej piersi przycisnąłby na chwilę anioła, któryby mógł zmienić się kto wie w jakie zwierzę drapieżne w uścisku, i rozdarłby mn może poczciwe serce, wyssałby zeń resztkę wiary i miłości. Do czegóż się to zdało? — Ale-bo my się nigdy nie rozumiemy. — Tak, masz słuszność — odparł Otto — na to zgoda, i dajmy sobie pokój. - Obie rozmowy, jak widzimy, wcale się nic powiodły, a Jerzy i Otto wkrótce porozumiawszy się wzrokiem, wyjechali od p. Jędrzejowstwa: Max sam pozostał. Aneta siedziała w ganku na ławeczce, odprawiwszy matkę, odesławszy ojca, a łza niepostrzeżona spływała powoli po pięknej jej twarzy; ale to była łza jakaś dziwna, samotna, sierota, wyciśnięta chwilowem uczuciem, które ścisnęło za serce; nie zmrużyło się od niej oko, nie zarysowała twarz, nie zmarszczyło czoło: była jakby łzą pożyczoną, przeleciała wstydząc się siebie po spalonym policzku, i znikła nie otarta, może nawet nie poczuta. Max pocichu stanął we drzwiach i stał patrząc na nią, nie śmiejąc się odezwać. Potem spojrzeli na siebie. Aneta zerwała się żywo, wahała chwilę, coś jakby wstyd ją owionął, ale Max nabrał odwagi za dwoje. — Mówiłem z Ottonem — rzekł. — A! na Boga! któż pana o to prosił. — Naturalnie, mówiłem od siebie. — Któż panu pozwolił? — Nic się przecie złego nie stało: sam mnie zaczepiał — rzekł kłamstwem wymawiając się Max. — Jakto? on? sam? I cóż mówił? — No! to marzyciel i dziwak: gadał mi o grobach, o miłości wiernej, licho wie co! i że wczoraj jeszcze chodzili odwiedzać mogiłę. — A jutro nie pójdą? — spytała Aneta jakby przypadkiem. — Nie wiem: ci- czuli kochankowie chodzą tam podobno codzień. Zgadało się i o pani — dodał Max. — A! to wcale niepotrzebnie. Otto mnie niecierpi, ja to czuję. — Broń Boże! ale on ma swój ideał. — A ja do jego ideału nie mogę być podobną! — odpowiedziała Aneta. — Dobranoc panu. Max pożegnany nagle, wyjechał zaraz smutny; Aneta pozostała w ganku rozdrażniona, poruszona, przejęta. Nie! — zawołała w duszy — tak być nie może... Uczucie wywołać musi uczucie! Ja go mieć muszę: będę czekać, będę cierpieć, upokorzę się, odmienię. On musi, on musi mnie w końcu pokochać. Sto razy mówiono mi to. Czuję że jestem piękną! młodość jeszcze się nie starła z tej twarzy: miałżeby on jeden być niepokonanym? Czyż cień tej kobiety prześladować mnie będzie wiecznie? Serce Anety ścisnęło się od bólu. Nie! nie! — zawołała — ja nie jestem winną, jej śmierci, to myśl dzika i chorobliwa: truciznę tę szatan mi rzucił w serce! To dziecię spaliło się własną miłością, było wyznaczone na śmierć... Cóżem ja winna? Cierpliwości! wytrwania! On będzie, on musi być moim! Walczyć będę z jej cieniem, z jego sercem. Wezmę go nie napastniczem zwycięztwem, ale pracą powolną; zdobędę po cząsteczce, poznam, wcielę się: — opanuję. Ale jedenże on na świecie? — spytała po chwili. A! jeden! jeden który mi się oparł — odpowiedziała — a ja się czuję niezwyciężoną: on musi być moim! — Kochanie — przerwała jej matka wchodząc ostrożnie — ty się zaziębisz, moje dziecko; rosa pada, wieczór tak chłodny: choć już spać! proszę ciebie. — A! jakże mnie mama przestraszyła! — Ale bo też nie wiedzieć poco siedzisz nocą w ganku: ty wiesz jak jesteś skłonną do kataru. — Idę już, mamo: idę, idę. Nazajutrz rano mglisto jakoś było na świecie i mglisto na czole Anety. — Moja mamo — odezwała się przy herbacie — gdyby mi konie zaprzęgli, pojechałabym z Franusią lub sama do kościoła. — Do kościoła! — spytała zdziwiona matka, wiedząc, że usposobienia do modlitwy nie miała wcale córka. Ty? w dzień powszedni, do kościoła? — Tak... — Chcesz tego? Aneta kiwnęła głową trochę pomieszana, Stasia pośpieszyła zadzwonić na Jędrusia, który wpadł natychmiast z broda do połowy ogoloną. — A co? — spytał — a co? — Koni potrzeba dla Anetki. — Koni? dokąd? — Chce jechać do kościoła. Co ci do tego, Jędrusiu: dosyć, że natychmiast potrzeba koni. — A no! to będą! Ale któż wiedział że pojedzie. — Jędrusiu, bez rezonowania!! — Ależ ja ani myślę rezonować: konie zaprzęgną natychmiast. I ojciec wybiegł przestraszony natarczywością Stasi, a w kwadrans później Aneta koczykiem lekkim, osłoniona czarnym woalem, jechała ku kościołowi, przy znajomym już nam położonemu cmentarzu: w ręku trzymała prześliczną wiązkę kwiatków. Wiejski w Muszyńcach kościołek, na pochyłości wzgórza, które się na południe zwróciło ku łąkom i płynącej przez nie rzeczułce, oto- czony był cmentarzem, na którym parafianie od bardzo dawnych grzebali się czasów. Świadczyły o tem stare już drzewa ocieniające te "rolę Bożą " i zapomniane mogiły, na których kupka gruzów zastępowała pomnik co miał przetrwać wieki; kamienie omszone, krzyże z niewyraźnemi na nich wyrytemi zgłoskami, dziś już niezrozumiałemu Najpiękniejszemi tu jeszcze pomnikami były jodły, kasztany i topole, które z grobowców na jakich stały wzrosłszy i rozpuściwszy konary, mogiły, może za żywota nieprzyjaznych ludzi, połączyły splecionemi gałęźmi. Kościołek był drewniany i bardzo stary, ale utrzymywano go tak, by dożył nowego, na który powoli jakoś zbierali się parafianie; a tuż przy nim rozciągał się po staremu z pogańskich może jeszcze czasów ów cmentarz i przysadzista w rogu kostnica, przypierająca do plebanii. Mimo smutnych czarnych krzyżów na mogiłach, cmentarz w części tylko obmurowany, zresztą opasany drewnianym płotem, ze swą bramką drewnianą także, na której sterczał krzyżyk pochylony, wyglądał dosyć wesoło. Bujna zieloność pokrywała go wszędzie, prócz kilku miejsc żółtą, gliną, napiętnowanych świeżo i jakby ze skóry odartych, pod któremi niedawno spoczęli ostatni, powołani na sąd Boży. Ksiądz staruszek używał swego cmentarza jak ogródka do przechadzki, zbierał nawet na nim owoce z kilku krzaków i drzew wiśniowych, które się przy parkanie rozrosły. Otto, mając tu ojca i narzeczoną, jeden też kątek utrzymywał ze starannością, zakonnika, pielęgnującego grządkę swojej celi. Miejsce to niedaleko ogrodzenia, objęte żelazną kratą, zasadzone drzewy i najpiękniejszemi krzewami, obejmowało dwie proste mogiły, na których dwie wielkie szare leżały płyty kamienne, z dwoma imionami i datami żałobnemi. Ścieżka wysypana piaskiem wiła się dokoła tych grobów, a do parkanu przyparta ława dębowa, czysta i wysiedziana, świadczyła, że często tu Otto przychodził. Świeże kwiaty wiosenne, starannie opełte i podlewane, jaśniały, jakby w najweselszym dziewiczym ogródku pod kilką jałowcami, jodełkami, krzakami róż Wiosna właśnie wszystko to umaiła i przystroiła w pączki i różnobarwne kwiaty. Nieopodal od grobu Ottona wznosił się kamienny sarkofag Loli, na którym matka napisała imię jej pieszczone i jedno do Boga westchnienie. Obok niego także zieleniały już zasadzone świeżo rośliny, ale tu jeszcze nieposłuszna ziemia, razem z niemi wyrzucała z łona dzikie swe dzieci: chwast i łopuchy, które walczyły o lepszą z wychowańcami ogrodu. Ranek powoli z mglistego przechodził w pogodny, opary siadały w dolinach i uściełały się jak zrzucone zasłony, a wyświeżony krajobraz pięknego Wołynia, obmyty rosą, ozłocony słońcem, zarysowywał się już w oddali. Ptaszki gospodarzące na cmentarzu w gałęziach drzew starych i świeżo zasadzonych krzewach już szczebiotały wielkiemi gromadami, przenosząc się z krzykiem z miejsca na miejsce za najmniejszym szelestem. Cisza zresztą panowała na cmentarzu, przerywana tylko ich wrzawą wesołą i stękaniem człowieka, ktory grób kopiąc w rogu, to pilno a żywo ziemię odrzucał, to pot z czoła ocierając i wzdychając, spoczywał. Furtka skrzypnęła: Otto i Jerzy powoli weszli na milczący mogilnik, oczyma szukając swoich grobów. Otto dojrzał zaraz, że mu się jeden krzak róży odwiązał od podpórki i pochylił jak chory na stojące obok kwiatki: poszedł i zaczął tam gospodarzyć. Jerzy skierował się też do swojego grobu, przy którym nic nie miał prawa poprawić i zmienić: płakać i modlić się mógł tylko. Oba potem usiedli na ławce i poglądali, dumając na ten maleńki światek, z Hamletowskiemi myślami o człowieku, tylekroć powtórzonemi, tylekroć powtarzającemi się jeszcze? Grabarz wciąż kopał i stękał, i pot ocierał z czoła, poglądając ciekawie na przybyszów. Do pół już stał w mogile, opierał się rękami o jej brzegi i mierzył czy jeszcze głęboko dobywać mu się będzie potrzeba, by wygodnie usłać łoże. Ptaszki świergotały mu nad głową, w dali słychać było ryk bydła i wesołe głosy pól i dolin. — Czyby się nam uczyć potrzeba od natury, czy naturze od nas? — rzekł Otto po długiem milczeniu. — Patrzno, co to za spokój i cisza i wiosenne rozkwity na grobach? Nigdzie żałoby: wszędzie przy śmierci, po zgonie życie w innych kształtach, i kolebka tuż przy mogile. Nie ma więc związku między nami a tym światem, który litości dla człowieka nie czuje, czy litość jego i miłość inaczej się wyraża, że my ich nie rozumiemy? ja nie wiem. — Jeżeli przechodniowi wolno świszcząc minąć cmentarz, dlaczegóżby wróblom nie miało być wolno śpiewać na nim, kwiatom kochać się i kwitnąć? — odparł Jerzy. — To prawda: smutek, tęsknota nie są w naturze; to płody duszy człowieka. Natura burzy się, gniewa, niszczy, wywraca i wnet odbudowuje i pieści, by znowu łamać i burzyć, ale nie tęskni długo i nie płacze nigdy swych dzieci. — Mylisz się — rzekł Jerzy — nie słyszałeś nigdy nocnych jęków stepowego wichru jesieni, ani tęsknego pacierza morskiego za umarłych, kiedy w czarną noc bije falami o brzegi", jak grzesznik dłonią w piersi i płacze. Są. kraje wiecznej tęsknoty, mgły, łez i żalu: są cmentarze ziemi. A zresztą myśmy maluczką chwilą, nam wolno tęsknić i płakać; tam życie jest wiekuiste i prawa niezmienne; dla nas są przypadki: tam konieczność. — Człowiek! człowiek! — rzekł Otto — ochota bierze umrzeć, aby go zrozumieć. — Masz słuszność, nie można razem być widzem i aktorem; ale czy widzami będziemy, gdy to co dla nas dziś ciekawe, później się może stanie obojętnem? Gdy pękną te węzły co nas łączyły z maluczkim tutejszym światem?? Spojrzeli na spoconego grabarza i milczeli znowu. Wtem Zatętniało na drodze: powóz się jakiś zatrzymał, otwarła się powoli furtka cmentarza i postać czarno ubrana, osłoniona cała, powoli weszła rozpatrując się wkoło, nieśmiała, strwożona, smętna. Nikt jej nie poznał, a zdziwiony zrazu Otto wstał, popatrzał i usiadł zacinając usta i marszcząc czoło. — Ha! — rzekł zcicha — nie sama natura na cmentarzach gotowa słać łoże weselne, umieją to i ludzie. 0 mój Boże! to profanacya grobów! Ale Jerzy tego nie słyszał, śledził oczyma nieznajomą postać, która doszła wprost, powoli ku grobowi Loli, przy nim poklękła i bukiet kwiatów rzuciła u stóp sarkofagu, a. nie widząc nikogo modliła się długo. Potem wstała, podeszła kilka kroków, podniosła głowę jakby niespodziewając się ujrzeć nikogo; zrzuciła duszącą ją zasłonę i krzyknęła spostrzegłszy Jerzego, który się naprzód wychylił. Była to Aneta. Spotkanie romantyczne — rzekł Otto w duchu — zaczyna mnie to niecierpliwić. O komedye żywota! o aktorowie życia! Aż tu! mój Boże! gdzież się już skryjemy przed wami? Jerzy nadto był zmiękczony widokiem grobu, by posądził Anetę o wyrachowanie, żeby jej mógł wyrzucać, że tu przybyła: przez myśl mu nie przeszła nieszczerość. — Co za dziwne spotkanie! — zawołał w duszy. Aneta stanęła, stała jakby nie wiedząc co począć; otarła łzę nie wylaną jeszcze, może tę zapiekłą wczorajszą, i czekać sie zdawała powitania. Czy ludzie i przy grobach muszą być grzeczni? Nie wiem; Otto nie przywitał, Jerzy nie śmiał. Aneta postąpiła kilka kroków. — A! to pan! — Wczorajsza nasza rozmowa, sama nie wiem jakie uczucie, wspomnienie biednej Loli, tak mnie przejęły, żem tu przybiegła odwiedzić choć grób przyjaciółki niezapomnianej, rzucić nań kilka kwiatów i łzę cichą. Kłamała, bo łzy w ogrodzie zerwać nie było można, a wypłakać jej nie umiała. — A! pani ją kochałaś ? pani jej nie zapomnisz? Przyjm odemnie z serca dzięki. Jerzy zszedł już na pospolitego bardzo grzecznego człowieka, który kłaniał się i dziękował i przypominał tych ichmościów niosących trumnę, co się przepraszali następując sobie na pięty. W twarzy jego więcej znać było zmieszania się niż czułości. Aneta przybrała razem z suknię, czarną; twarz stosowną, żałobną, a piękna była tak, że gdyby ją tak na jednym z tych grobowców postawił, cudnie majestatyczną, malowałaby boleść. Lice nawet wypogodzone było ciszą, oko świeciło głębiną bezdenną, rezygnacya niebieska zdawała się ją opromieniać. A! gdyby taka była w istocie, jaką się być zdawała!! Spojrzawszy na nią Jerzy, który okiem młodości widział tylko piękno, olśniony został tem zjawiskiem jakby z grobów wyrosłem, wspaniałem, wielkiem, dojrzałem do życia, a dziewiczy wieniec noszącem jeszcze u czoła. Powoli na widok jej przejmowało go uczucie coraz dziwniejsze; nie kochał, ale przejęty był i oczarowany. Otto patrzał na niego nie na nią, z twarzy mu czytał jak z księgi, i smutniał. Natura! ludzie! wszystko jedno! życie oplatać musi groby — rzekł w sobie — to począ- tek nowej miłości. Ten bluszcz uparty uczepi się ruiny i ozieleni ją sobą. Jerzy w uwielbieniu dla Anety, sądził się być wiernym pamięci siostry, ale serce jego od grobu już poczynało zwracać się do życia. — Jakże tu cicho! spokojnie! miło! — rzekła Aneta zbliżając się powoli i kładąc rączkę odzianą, obcisłą rękawiczką czarną, na żelaznej kracie, która ich dzieliła — co tu kwiatów! to ogród umarłych! Nie dziwię się panu Ottonowi że tu, jak słyszałam, spędza długie godziny. Pierwszy raz jestem tu sama i czuje że trudno mi się ztąd wyrwać. Ja myślę, że zdrowo być musi czasem wnijść na cmentarz spytać śmierci o życie? Otto milczał, schylony patrzał na grób swój drogi; Jerzy wdzięcznością popchnięty, wyszedł powoli z za żelaznej otoki i zbliżył się do Anety. Razem milcząc poszli do grobu Loli. — Biedne dziecię! — rzekła postać w czerni. — Biedny anioł! — dodał Jerzy. — Lecz byłoż to serce tak gorące przeznaczone na długie lata? mogłoż ono wytrzymać z tem co je otaczało? nie byłaż lepszą od tego z czem ją los związał? od nas i od wszystkich? — Nie od was — przerwała Aneta, nawet w obec grobu odważając się na pochlebstwo — wy jesteście także taką jak ona, wyjątkowy istotą! Dwie wasze dusze szczęśliwe na krótko się spotkały, ale tym pocałunkiem żyć może ona w niebie: ty na ziemi — dodała cicho. — A jednak, tęskno mi, duszno i ciasno tur zwłaszcza gdy na ten grób patrzę — odparł Jerzy ze łzą w oku — nie umiem nosić godnie płaszcza żałoby: cięży mi na ramionach. Anecie oczy błysły, zamilkła. Przeszli powoli około grobowca, a Jerzy spostrzegł świeżą kwiatów wiązankę rzuconą na stopnie i pochylił się ku niej; połowa bukietu była oblana rosą, połowa zwalana pyłem, który na kamieniach osiadł; kwiatki napół przyciśnięte i zgniecione zdawały się skarżyć, choć razem z świeższemi jeszcze zwiędnąć i uschnąć miały... Z wiązki tej Jerzy zerwał czarnego bratka i zachował go w ręku. Otto wciąż patrzał zdaleka,a warga jego zwieszała się coraz smutniej i czoło fałdowało groźnie. Jerzy powoli przeprowadzał Anetę do furtki, pożegnał ją u powozu i stojąc popatrzył jeszcze za odjeżdżającą: bo i ona parę razy piękną główkę ku niemu zwróciła. Tuman pyłu żółtego uniósł się na gościńcu, rozbił w chmurkę, wirował, uleciał i zakryj powóz i cmentarnego gościa. Powoli z bratkiem w ręku Jerzy powrócił do Ottona, który siedział nie wstając z ławy, a gdy przyjaciel podszedł ku niemu, ruszył się o kiju wychodzić. — Pokój umarłym! — odezwał się Otto — bo dzisiejsze odwiedziny, mój Jerzy, już zarywają na świętokradztwo i szyderstwo .. Te wzroki żywych palące, co się krzyżują, nad próchniejącą, trumną, to coś okropnego, to urągowisko niebu, wieczności, pokojowi śmierci! — Gdzieżeś je zobaczył? — spytał Jerzy. - A! w oczach waszych! — Moich?? — Jej tylko! ale z jej źrenic przeleje się prędko ogień w piersi twoję.., Jerzy... — Przyjacielu! — uśmiechnął się boleśnie młody chłopiec wskazując mu grób — patrz: a ona? — Ona usypia w białym całunie i uśmiecha się może z wodnicy, która przyszła umyślnie by jej wydrzeć ostatek. — Jakto? umyślnie? — oburzył się Jerzy cofając. — A! a! naiwny człowiecze! — rzekł Otto — myślisz że przypadkiem tak ślicznie czarno ubrana przyjeżdża wesoła i zręczna dziewczyna na grób przyjaciółki, aby powietrzem wiosny, zaprawnem zgnilizną trupią odetchnąć? Myślisz że po to tu przyjechała, aby rzucić te kwiaty?... O prostoto godna złotego wieku! —Ottonie, więcej wierz sercu ludzkiemu. —A!. wierzę w nie i szanuję, Jerzy mój, ale życie uczy wiele! Tyś młody i piękny, niema wątpliwości dla mnie, że ona kocha ciebie, że ma odwagę nawet o grób się uderzyć i w pyle poklęknąć, byleby ciebie zobaczyć, zbliżyć się do ciebie i śliczną ci błysnąć twarzą. — Mylisz się! mylisz na Boga! : — O! nie mylę! niestety! to jaśniejsze od południowego słońca; ty jeden możesz tego nie widzieć. Jerzy się zarumienił. — A! — zawołał — toby było grzechem strasznym! — To jest tylko namiętnością, a namiętność to burza, mój Jerzy; niszczy ona, nie zasiewa, i przelatuje szybko. — Więc przeleci? — Zniszczywszy może. — Mój Ottonie — odparł młody chłopak,— czyś ty już zwątpił o mnie? czy mnie sądzisz niegodnym jej pamięci? — Ja cię kocham! ja cię braterskim uściskiem do mojej piersi przykułem, ale któż wie? mnie samego gdyby taka czarodziejka dziewczyna, zimna a rozpłomieniona, rozkochaną a chłodna, poczęła dawniej uściskiem od grobu odciągać: — nie wiem, nie wiem, czybym wytrwał! Któż z nas tak silny, by się oparł łzom i westchnieniu? — To ci się wszystko śni w gorącej wyobraźni. — Nie! nie! mówię chłodno, mówię smutno, mówię prawdę. Patrzyłem i patrzę na nią" ona cię kocha lub pragnie; nie. wiem: jedno z dwojga! Ty wiesz francuzkie przysłowie, że Bóg chce co chce kobieta... A! często ona chce tego, co chcą szatany raczej; i rajskiego jabłka z pod węża głowy dostanie. Ale dość! nie mówmy o tem. — Ja dziś, zaraz, jadę do Horycy!— odparł Jerzy. — To najlepiej — rzekł Otto — przed falą przybywającego morza najlepiej uciekać; z niem się nie walczy... Aneta jest falą morza, fale ścigają daleko! Zamilkli, ale Jerzy sam o siebie począł być niespokojnym; coś dziwnego się w nim działo. Rzucił kwiatek na ziemię, podniósł go wspo-mniawszy że dotknął grobu Loli, i poszli powoli do Robowa. I tego poranka więcej mowy między niemi nie było. W Horycy oczekiwała na Jerzego niespokojnie panna Izabella i cały stary ich dwór, któremu jak zęba trzonowego, wedle wyrażenia Radwanowicza, brak było heroicznego Lacyny. Nieraz go tam sobie wieczorną,- porą., przy kominie przypomnieli starzy przyjaciele, Jerzy jak winę nosił go na sumieniu. Przybycie panicza ożywiło dwór trochę posępny i pusty bez niego, nawet Paweł się ruszył i posunął ku niemu, aby mu w oczy zajrzeć i zobaczyć czy bardzo w nich smutno; panna Morosz śledziła, wypatrywała, szukała w nim jakiejś spodziewanej zmiany. Wydał się jej teraz jakimś podrażnionym i nie sobą. Zwykle Jerzy był bardzo spokojny, życie może jednostajne takim go czyniło; podróż go rozkołysała, w podróży myśli miał wiele, widział ludzi, wpatrzył się w nowe postaci, z nich ku niemu trysnęło życie nowe: postać Anety, uparta jak ona sama, snuła mu się nieustannie przed oczyma. Ciągle ją tak widział jak raz ostatni zobaczył, u tego grobu klęczącą, pochyloną, osłoniętą. Panna Morosz miała już ten zwyczaj matek, że gdy ich ukochany jedynak powróci do domu, to go muszą wybadać do dna, rozpytać o każdy krok, spowiadać z każdej myśli, uprzytomnić sobie wszystkie czynności. Zaraz więc przy wieczornej herbacie kazała mu opowiadać o całej tej wyprawie... Jerzy byt posłuszny, choć zbywał lakonicznie ciekawość. Nie obeszło się jednak bez wzmianki o Ane-cie, o widzeniu z nią pierwszem i drugiem i ostatniem. Te Jerzy odmalował jej jak artysta, stworzył zeń rodzajowy obrazek, smutny, prześliczny. Pannie Izabelli aż łzy zakręciły się w oczach. — To dobre jakieś dziewczę — rzekła — mnie się zdaje, że świat i ludzie wcale się na niej nie poznali. Prawda że matka śmieszna, ojciec nic nieznaczący, ale ta Aneta niepospolitą jest istotą. — Mówią, zbyt chłodną i rozumną. — Mylą się może — odpowiedziała panna Morosz — najczęściej serce drażliwe maskuje się dowcipem i chłodem. Rozum niekoniecznie jest przeciwnikiem uczucia, boć to są dwa ko- ła jednego wozu, tej duszy która siedzi na rydwanie o tylu złocistych kołach... Lepiej może niż wy sądzę Anetę, bo jestem kobietą; widywałam ją w różnych chwilach, zawsze serdeczną i uczucia pełną, zawsze łagodną i miłą. To co mi opowiadasz, jeszcze mię więcej przywiązuje do niej: mówże mi, proszę, o niej. Jerzy mówił i dosyć wiele powiedział. — Ale ty to tak opowiadasz zimno, a ja, — uśmiechnęła się panna Morosz — mam ochotę posądzić ją o miłość dla ciebie. — A! i Otto mi tę myśl narzuca, ale to nie może! — Czemuż? Mnie się to zdaje naturalnem, prawie koniecznem. — Wie przecie, że ja jej kochać nie mogę. — Ona wie tylko że kocha ciebie, to dosyć — westchnęła panna Izabella. — Pozwól Jerzy, bym ci całą myśl moją wypowiedziała szczerze. Tobie potrzeba nie kochanki, ale żony, dla ciebie trochę, dla mnie bardzo! Czyżby ci Anna nie przystała? — Matko! ja się nie mogę ożenić: toby było splamieniem jej grobu i mojej przeszłości! — Nie myśl o miłości, dziecko moje; myśl o poczciwem przymierzu z drugą, istotą" którejbyś mógł troskę powierzyć i podzielić z nią. życie. Jam nie wieczna! — dodała — a dom bez kobiety, o! wiekuiste sieroctwo zwłaszcza ku starości: a! to rzecz straszna mój Jerzy! Jam zeschła w tem życiu wdowiem" i znam je. Naówczas wyciąga człowiek ręce i pragnie, choćby złego byle wiekuistego towarzysza, byle me obojętnych obcych twarzy. Dziś, jutro, będziesz się musiał chłodno ożenić dla siebie, dla mnie, dlatego że ja cię o to na klęczkach błagać będę. — A ja leżąc twarzą, na ziemi będę się wypraszać — odparł Jerzy.— Bóg sam chciał, bym nawet tych lekkich, serdecznych nie nosił więzów; nie czuję potrzeby serca, nie potrafiłbym stanąć u ołtarza bez zapału, bez uniesienia, bez rozpromienienia... — Ha! więc postarzej jeszcze trochę! Przeżyłeś już dzień miłości, ale ci wieczór pozostał; później dopiero poczujesz to, co ja ci dziś przepowiadam: zechcesz towarzysza, ale może takiego, jakimby Aneta była dla ciebie, nie znajdziesz.,. Ja czuję, choć przybranéj matki sercem, że ona cię kocha: a miłość choćby nie wzajemna, jest wielką dźwignią w życiu. — Matko — rzekł Jerzy spuszczając oczy — nie! proszę cię, nie namawiaj mnie na nowe życie, które może być lżejszém, ale może też stać się twardszém i cięższém od dzisiejszego. Czegóż mi braknie? mam serce matki, pracę, spokój, siły, swobodę; a że nie mam pieszczot życia? czyż serce żałobne nie wzdrygnęłoby się na nie? Czyż dotknięcie ust jej, nie starłoby mi z nich niebiańskiego pocałunku tego dziecięcia? czyżby nie było męczarnią, przypomnieniem, zgryzotą? Jeśli się podobało Bogu odjąć mi nadzieję, czyż nie powinienem przyjąć wyroku, posłuszny? Matka nie nalegała już więcej. — Wierz mi — rzekła tylko — chciałabym widzieć cię szczęśliwym, chciałabym aby prócz nas dwojga nowego coś odżywiło te stare mury tak posępne, na których nadzieja żadna nie rośnie. Może szczebiot płochy dziecięcia, może uśmiech młodej kobiety, związałby nas z ludźmi i społecznością, od której losy oboje nas odcięły. — Żyjmy pustelnikami, kiedyśmy na pustelnią skażani — odparł syn całując ją w rękę — mamy dzieci tych, którzy ojca i matki nie mają: tych nam będzie dosyć. Marszałkowstwo Hrabiego Rajmunda rozpoczęło się pod bardzo szczęśliwą wróżbą. Przez kilka tygodni po wielkim inauguracyjnym obiedzie, był to w świecie i powiecie najpopularniejszy człowiek; starzy ludzie dziwowali się niezmiernie, że mu tak łatwo przyszło pozyskać sobie serca obywatelskie, gdy cały wiek pracując, z żelazem i drzewem tak źle sobie dawał rady. Ale nie ma nic na świecie trwałego i Hrabia smutnie tego musiał doświadczyć. Trafiło się, że szlachcicowi bratu odmówił na prośbę bardzo dziwną i niesłuszną; już tedy krzyknęli acz zcicha, że arystokrata. Przyszły potem drażliwe sprawy opiek i ad - ministracyi. Było tam kilka sierocych majątków w rozporządzeniu opieki i kilku kandydatów urodzonych do administrowania sierocemi i odłużonemi majątkami. Ci zaraz upomnieli się o swoje, święcie im się należały administracye: jednym dlatego że przywykli byli żyć z tego chleba, drugim że innego nie mieli. Nieszczęściem Hrabia, i co gorsza, sekretarz jego, oba byli ludzie uczciwi a nie obyci z formą, jaką się korzystanie z cudzego grosza najspokojniej w świecie odbywa; chcieli więc majątkami rozporządzić w sposób jak najkorzystniejszy dla sierot i biedaków. Ale zwyczaj odwieczny temu się sprzeciwiał. Znać z czasów pogańskiego jeszcze komunizmu, dobra tego rodzaju uważają się jakby własność ogólna, jak rodzaj starostw, z których ktoś chleb jeść i kieszenie ładować musi; oburzono się tedy niezmiernie, że Hrabia chciał wydrzeć zarobek tym, którzy do niego tak słuszne mieli prawo. Hrabiemu zdawało się w prostocie ducha, że jeśli kto, to bogaci i niezależni ludzie winni się podejmować administracyi, bo ci mają. i więcej wolnego czasu i mniej są na pokusy wystawieni, i mogą. coś stracić, a nic nie potrzebują, zyskiwać. Spotkał się tu z ugruntowanem przekonaniem, że sierocy majątek i dobra odłużone podpadające pod tak zwaną administracyą, są rzeczą do ciągnienia zysków dla ludzi, co inaczéj mieć ich nie mogą. Czterej tedy groźni kandydaci stanęli przed Marszałkiem, a że na niego wotowali a/firmative, sądzili że mieli zupełne prawo domagać się nawet najniesłuszniejszej rzeczy; dawszy mu ten dowód zaufania, zażądali, aby im, oddał co oddawna dzierżyli, i z czego takie podawali rachunki, jak się im podobało. Hrabia osłupiał, nie pojmował rzeczy; ale spotkawszy tak głębokie i silne przekonania o swych prawach u tych panów, zachwiał się na chwilę, myśląc naiwnie, że jakoś nie dobrze rzecz zrozumiał. —Jakże, proszę Marszałka — zawołał najstarszy my ten sierocy majątek trzymamy raź od lat sześciu! — Ależ to mienie sieroce! Panowie nie podajecie opiece rachunków lub przysyłacie takie, jakich ona przyjąć nie może: są summy popodnoszone. — Co pan hrabia w to wchodzisz? My mamy odpowiedzialność, a sieroty podpiszą nam zakwitowanie. Nie było już co rozumować. Inni z równie ścisłą logiką dopominali się administracyi majątków, na których ciężył dług niewielki lat dziesiątek, a mimo starań ich nietylko że nie ubywał, ale go jeszcze przyrastało: rachunki misterne pochłaniały wszystko. Hrabia nie mogąc pojąć tej manipulacyi cudzego grosza, choć sam nie tak bardzo był delikatny gdy o niego chodziło, opierał się. Upor ten dopełnił miary jego występków. — A, to taki ptaszek! — zawołali ci panowie chórem, — my wotujemy na ciebie, abyś ty nas z domów wypędzał! Zobaczysz. Administracye bowiem prawie za własne się uważają. — Toś taki! — wołał inny, — a no! doczekamy wyborów, polecisz negatywami na łeb, a co ci nałajem, tego ci nikt nie odejmie. Chce mu się być uczciwszym od nas wszystkich. Sumienie! piękne sumienie: ja mam sześcioro dzieci! Ten który chwalił się sześciorgiem dzieci sądził naiwnie, że mu dla nich jak dla ptasząt w gniazdku, wszędzie pokarm zbierać było wolno, choćby w cudzej kieszeni. Ostatni wprawdzie dzieci nie miał, ale był potomkiem zasłużonej w powiecie rodziny, a mienie znaczne przejadł, przepolował i przetraktował z współobywatelstwem; należało mu wiec coś dać, choćby odjąć sierocie i wdowie: tego marszałek zrozumieć nie chciał, i dorznął się swoim uporem. Groźny zastęp uformował się zaraz i powiększył temi, którzy na pewien obiad w miasteczku nie byli proszeni przez omyłkę, i temi którym hrabia wizyt nie pooddawał, i innemi jeszcze, którzy go nie znali, ale kogoś nienawidzieć i na coś krzyczeć musieli; bo są, ludzie co hałasy lubią, a wszelkie zgorszenie mają sobie za przysmak. Zaraz tedy dały się słyszeć głosy, że marszałek nowy był człowiekiem strasznym, że służył tylko dla nagrody, że obywateli chciał gubić i z torbami wyprawiać, że zdradliwie chłopom sprzyjał, że z żydami akcyznikami miał złowrogie konszachty, dążące do zaprzedania całego powiatu w niewolą babilońską, i t. d. i t. d. — To już rzecz dowiedziona, — mówili exadministratorowie, — nie ma najmniejszej wątpliwości. Widziano go wieczorem około domu Goldmana; jeździł cztery razy, pilno, nie wiedzieć po co, do gubernialnego miasta. Gdy raz podobne puszczono wieści, nic już ich powstrzymać nie było w stanie. Hrabia stał się podejrzanym najprzód o małe grzeszki powszednie miłości własnej, pychy, ambicyi; potem o zdradę, podstępy, nienawiść współbraci, przedajność i wszelkie zbrodnie jakie tylko niechęć i głupota wymyśleć mogą. Są u nas kamienie i błoto szczególnego rodzaju, któremi obrzucać zwykliśmy nienawistne nam postaci: jednych i tych samych używają na wszystkich. Gdyby z opinii publicznej, która dziś wieńczy bez zasługi, jutro strąca w otchłanie bez winy, przyszło wnosić o ogóle, zwątpiłby każdy o jego przyszłości, tak straszliwym jest mistrzem w wynajdywaniu wszelkiego zła, często nieopierając swych sądów na niczem innem, prócz jakieś zazdrosnej chętki obalenia, co głową, czy ręką wyżej tłumu sięgało. Szczęściem ta płochość wyroków sama się obala, bo nic w świecie niestalszego nad nią. Opinia jednak daleko częściej wywraca niż buduje, a na ruiny trudny ratunek. Brak może u nas ludzi, ale nie taki jakby się z tego zdawało: wina ich że ulegają hałasom i uciekają od walki. Hrabia który był pewien, że odrazu zyskawszy sobie taką przewagę, potrafi się mimo trutniów, w sercach większości i opinii utrzymać, zdziwić się musiał niepomału widząc jak kruchą była podstawa w sercach obywatelskich, na której się opierał, jak uściski i całusy nieprzeliczone, któremi pieczętowano wiekuiste z nim przymierze po kielichu, wcale do niczego nazajutrz nie obowiązywały. Mamy to do siebie, niestety, że popularność u nas pozyskać może nawet gracz z profesyi, który daje dobre obiady i ściska się ze wszystkiemi, a czasem dla oka sypnie sowitą, jałmużną; ale przytem tacy też ludzie jak Czacki nie wywiną się od potwarzy i prześladowania. Najczystsze poświęcenie nie pomoże, zawsze ktoś czuwa na straży, żeby nogę podstawić i wywrócić. Hrabia więc jak zrazu miał wielką pociechę ze swojego urzędowania i marszałkowskiej godności, tak wkrótce potem napił się żółci i goryczy do syta, opuszczony i zaparty od wszystkich. Nawet sędzia Mejszagolski fidus Achates pokryjcmu, przyjaciel tylnemi drzwiami, publicznie trzymał się na uboczu i udawał dobrze, że się do niczego nie miesza. To także jest ciekawem, że gdy kogo u nas przypadkiem ostracyzm ten wygna i potępi, strach taki ogarnia rodzinę, przyjaciół, blizkich, że wszyscy zaraz pierzchają przed nim jak przed zapowietrzonym, bojąc się by ich nie spotkał ten sam los: cofają się, umywają ręce i powia- dają. sobie: winien czy nie winien, po co się mamy w to mieszać? Nawet z przekonaniem o prawdzie, nikt przy niej obstać i za nią walczyć nie ma odwagi. Dopóki tryumfował hrabia, ograniczał się tylko opowiadaniem przed żoną o odniesionych zwycięztwach: jak na obiedzie danym dlań dwanaście razy pito jego zdrowie, jak go noszono na rękach, jak "kochany hrabia" musiał z kolei dwanaście mów do siebie wystosowanych wysłuchać pocąc się i dwunastu mówców z obu stron twarzy całować i t. p. Żona biedna cierpliwie słuchała tego z uśmiechem obojętnym, często z cicho wyrażającem się podziwieniem, i choć nie zdawała się wielce tem uszczęśliwiać, mąż przed nią przechwalał się wszakże, bo takiemi rzeczami potrzeba się koniecznie chlubić: długo w głębi człowieka nie mogą one pozostać i nie karmią go, jeśli ich drugim nie podaje. Gdy teraz zmieniły się losy nagle, zrazu mając to za coś przypadkowego i przechodzącego, hrabia jeszcze zwierzał się jej z przeci- wności swoich: ona słuchała smutniejsza trochę i milczała. Przyszły otwarte boje, i żona jedna została, z którą można było szeroko o nich się rozwieść i z serca użalić. — Mój mężu kochany, — odezwała się wysłuchawszy gniewów i narzekań na ludzką niewdzięczność, — do czego ci to wszystko? Nie chcą cię rozumieć, nie żądają posługi twojej? dlaczego im się narzucać, swobodę swą poświęcać, a potem jeszcze cierpieć? Usuń się, powróć do ciszy domowej, na co ci to potrzebne! — Są obowiązki obywatelskie, które raz w życiu spełnić potrzeba, — odpowiedział hrabia. - Ale jeśli ci dla których się to czyni, odpychają i nie życzą sobie posługi? — A jeśli my mamy przekonanie, że służyć możemy skutecznie? — Zdaje mi się, — odpowiedziała żona. — że Bogu tylko tak służyć można, gwałtem i przemocą biorąc królestwo niebieskie; ale ludziom?! — Człowiek publiczny! — przerwał hrabia, któremu się ustąpić nie chciało, — człowiek pu- bliczny! Pani słyszałaś, w Anglii co to się dzieje, jak łają, a jednak nikt nie ustępuje! Potrzeba mieć ducha publicznego! I bałamucił się tak biedny, ale gryzł wewnętrznie. Przyjaciele dawniejsi, którzy wobec wszystkich bardzo z nim byli zimno, pokątnie dawali mu dowody wierności tem tylko, że mu jak najsumienniej znosili wszystkie krążące o nim plotki, trując spokój często najniepotrzebniejszemi wymysłami. W takim ucisku potrzeba choć jednego powiernika, przed którymby się można użalić, poskarżyć, wylać z tą żółcią, co się wewnętrznie gromadzi. Hrabia często wywnętrzał się przed Malczakiem nawet, który jak chińska lalka kiwał tylko głową i niewiele umiał odpowiedzieć, ani poradzić; żonę jednak znajdował do zwierzeń najdogodniejszą. Czuł w niej serce, doznawał pociechy gdy się oburzyła, trafiało się nawet, że uwagi jej znajdował słusznemi, gdy się z jego zdaniem zgadzały. Tak nieszczęście coraz ich bardziej do siebie zbliżało, a choć hrabina tak była przybita, pogrążona w smutku i zobojętniała, że trudno się jej było choć myślą zwrócić znowu do świata; czuła jednak, że obowiązkiem jej było wyciągnąć rękę mężowi, który pierwszy raz cierpiał, a znieść męczarni nie umiał. Nigdy go jeszcze nic tak boleśnie nie dotknęło, inne razy nie drażniły jego miłości własnej; znosił je mężniej, pogardliwie, dumnie: te rozdarły mu serce upokorzeniem, jakiego się nie spodziewał i bolał na nie srodze. W tym stanie człowiek skłonnym jest zbliżyć się nawet do ludzi najobojętniejszych, byle mu okazano czułość i politowanie; hrabina stała się potrzebną, była dlań jedyną, umiała osłodzić bole, których doznawał: ciesząc go, rozrywała się sama. Tak to dziwactwo hrabiego jeden miało dobry skutek, że zjednoczyło ściślej znowu rozerwane stadło, a co dziwniej, przekonało nareszcie hrabiego, że żona jego nie była tak pospolitą, jak dotąd mniemał, kobietą. Wiele tek; raz rzeczy powiedzieli sobie wzajemnie, z których przez ciąg długiego czasu nie mogli się przed sobą wyspowiadać. Malczak też postrzegłszy ten zwrot, począł panią bardzo szanowali a spadłszy nieco ze stanowiska absolutnego faworyta, spokorniał. Hrabia bowiem codzień mniej zajmował się mechaniką, mówił o niej; jeszcze wiele przy nadarzonej zręczności, dawał się sadzać na tego konika, jeździł na -nim z upodobaniem, ale już nic nowego nie robił, powtarzając, że dla niewdzięcznego kraju, nie warto sobie było łamać głowy. W powiecie tymczasem agitacya przeciwko marszałkowi coraz goręcej się wzmagała; byli tacy co głośno utrzymywali, że potrzeba go było zmusić, aby się podał do dymisyi, gdy: obowiązku swego spełniać nie umiał, a wywłaszczeni administratorowie mocno to popierali, dodając, że siłą zmuszą go, aby miejsce opuścił i odgrażając się w sposób dowodzący, że swą krzywdę kieszeniową, sercem poczuli. Hrabia byłby już może porzucił wszystko, ale na nieszczęście nie tak łatwo pozbyć się urzędu jak go nabyć; zniechęconego już trzymały formalności, musiał cierpieć, znosić wprost doń wymierzone impertynencye, i spełniać to, do czego się zobowiązał. Honorowy urząd na który miał szczęście być wybranym, wkładał nań obowiązek dotrwania na stanowisku mimo upokorzenia i kłaniania się wszystkim, nawet tym, którzy mu w oczy łajali. Nareszcie obrzydło mu tak to życie, że gdyby nie żona, gotów już był z kraju się wynosić, aby na to grono współziomków, co wiwaty tak gorąco na cześć jego przy wyborze spijało, nie patrzeć. W jednej z tych chwil ciężkich, w których zbolała dusza najwięcej potrzebowała pociechy, hrabina potrafiła nakoniec przemówić doń słowem, które oddawna na sercu jej leżało. — Mój Rajmundzie, — rzekła doń, — życie nasze smutne, dom pusty, nie czujeszże ty potrzeby nigdy zastąpienia tego drogiego dziecięcia, któregośmy stracili, choć przybranem? — Przybranem? — rzekł hrabia. — Nie! mamy krewnych, ktoś po nas majątek zabierze... a z tych których znam, serca nie mam do nikogo. — Co to za szkoda, żeś się tak przeciw Jurasiowi uprzedził! — A! o tym mi nie wspominaj. — Przepraszam cię, o nim to właśnie mówić chciałam; wszak on nam najbliższy, syn brata, i doprawdy dobre dziecko, serdeczne, kochane: czemuż byśmy nie zbliżyli się do niego? — Czemużby on nie zbliżył się do nas? — poprawił hrabia. — On, nie śmie. — No, a ja nie mogę! — odparł Rajmund. — Alebyś go nie odepchnął? — Nie lubię go, — rzekł hrabia. — Bo go nie znasz. — Trudno, bym gonił za nim dla poznania. Na tem się skończyło, a hrabina potajemnie napisała list do p. Morosz, wzywając ją. aby ostrożnie namówiła Jurasia, by kiedy do nich przyjechał. Opisała jej swą rozmowę z hrabią i jego usposobienie, dodała, że bardzoby jej było miło, gdyby się mógł zbliżyć do stryja. P. Izabella pokazała list Jerzemu, który się nad nim zadumał. — Pojadę, — rzekł, — zobaczę tamtą matkę, i miejsce gdzie Lolę poznałem; przypomnę krótkie chwile szczęścia, a będzie co Bóg da. — A gdybyś się jeszcze dał namówić i zbliżył tak samo do tej poczciwej Anety! — dodała pocichu p. Izabella. Jerzy nic na to nie odpowiedział, w sercu jego było bardzo tęskno, a obraz czarno ubranej, klęczącej u grobowca Anety, często go prześladował, ale się przyznać nie chciał do tego. Nie bez bicia serca przyjęła hrabina przybywającego do Zarubiniec Jerzego, spłakała się, głowę na jego ramieniu złożywszy, ucałowała go w czoło, i milcząca usiadła przy nim, trzymając rękę jego w dłoniach drżących. Dla niej Jerzy przynosił z sobą żywe wspomnienie córki, kochała w nim miłość jego dla swego dziecięcia. — Jurasiu mój, — rzekła, — dobrześ zrobił żeś tu przybył; bądźże łagodnym dla starego brata twojego ojca: pamiętaj, że on był ojcem Loli, która kochała cię i dla ciebie umarła. Ja pragnę, byś był naszym synem i starości osłodą. Może jest w tem trochę egoizmu, bo chciałabym mieć cię przy sobie, i choć mówić o niej z tobą; daruj, mi: uczyń coś dla mnie biednej. Dziwnym trafem, który podobny był do obmyślonego kroku, hrabia po przybyciu Jerzego wszedł zaraz do żony, i on co zwykle był bardzo śmiały ze wszystkiemi, zdawał się niepewny siebie i zmieszanym. Przywitali się zimno, ale grzecznie: hrabia pierwszy rękę do niego wyciągnął. Rozmowę począć było trudno, Rajmund zawiązał ją w sposób wcale niespodziewany. — No, cóż ty tam panie Jerzy (nigdy 'go wprzód po imieniu nie nazywał) zasiadłeś tam na Polesiu: to kąt zapadły. — Ale spokojny, panie hrabio. — Mówże mu stryju! — podszepnęła hrabina. — Dla młodego to już nadto ciche: zardzewiejesz tam do reszty, a i tak brakło ci ochoty do ludzi. — To prawda, mój stryju... Hrabia się jakoś nasrożył na to nazwanie, ale zaraz ochłonął. — Czemuż też tu czasem do nas nie przyjedziesz, my tu także jak pustelnicy żyjemy. — Bardzom wdzięczen stryjowi, ale mam obowiązki względem panny Morosz. — Ale i jej bylibyśmy radzi, bardzo radzi... — Pamiętajże, Jurasiu, zawieźć jej to zaproszenie, — dodała hrabina. — Żleś WPan zrobił, ja ci to zawsze powiem, — przerwał Rajmund, — żeś ojca opuścił; dziś nie masz tylko nas, o tem niepotrzeba zapominać. — Cała ta rozmowa niewypowiedzianie rozradowała hrabinę: wstała ożywiona i w rękę pocałowała męża, który widocznie wymógłszy na sobie to ustępstwo, szczęśliwy był i kontent z siebie, jakby chciał powiedzieć twarzą: a widzicie, nie taki to ja jestem zły, jakeście sobie wyobrażali. — Spodziewam się, — dodał, — że u nas dni kilka zabawisz; powiem, żeby ci Żółtowski polowanie przygotował. Jerzy zbliżył się poruszony i ująwszy rękę stryja żywo, ucałował ją ze łzami na oczach. Nie wiem co się tam stało staremu, który na chwilę wychodząc ze swej sztywnej oziębłości, pochwycił go za głowę, pocałował i co najprędzej uciekł za drzwi. Hrabina płakała, tak była szczęśliwa. — Stryjenko, — rzekł Jerzy do niej, — tę dobrą życia chwilę tobie winienem: jakże ci za nią. mam dziękować? Każdy moment zgody i miłości to promyk z niebios zstępujący na ziemię, a choćby trwać to nie miało, dobrze z pomiędzy chmur choć błysk słońca zobaczyć. — O! ono nam jeszcze może zaświecić nad zachodem, serce moje, — rzekła hrabina, — ale cierpliwości i trochę pokory! Jak się to stało, że tegoż samego dnia p. Jędrzejowa z córką, rzadko bardzo bywając w Zarubińcach, wybrała się właśnie je odwiedzić, nie wiemy wcale. Czy to mamy przypisać losowi, jednemu z tysiąca wypadków fatalnie jakoś często przychodzących, czy karczemce na trakcie, z której wiadomości o przejezdnych płynęły do dworu: trudno wyrokować, dosyć że p. Jędrzejowa z Anetą po obiedzie przyjechały. — A! otóż mamy i gości! — odezwała się. Hrabina — Doprawdy, nie zawsze ich lubię, ale dziś całkiem mi, nie na rękę. Jerzy, zastąp mnie taro chwilę; wyjdź do salonu: ja się trochę ogarnę i idę za tobą.. Jerzy zbiegł żywo ze wschodów od pokoju Hrabinej, u której był naówczas, i wszedł do paradnego salonu na dole, gdzie damy. przechadzając się, gospodyni oczekiwały. Aneta wykrzyknęła na widok jego. — A! pan tutaj! byćże to może! co za traf szczęśliwy, kiedyśmy się go wcale widzieć nie spodziewały! Kto inny z tego wykrzyknika właśnie byłby się może domyślał, że rzecz była ukartowana; ale poczciwy Jerzy uwierzył święcie zadziwieniu. Serce jego już się było przywiązało do Anety, a nawet do samej mamy, która ściekała go za ręce powtarzając: — Proszę! co to za zdziwienie dla nas! pan tutaj! — Przyjechałem na dni kilka do stryjostwa! — A! jakżeś to pan dobrze zrobił — odezwała się. Aneta — co za myśl śliczna!... Przecież i my pochwycić musimy pana choć na chwilkę! Nie odmówisz? I ja skorzystam. Jerzy się ukłonił w milczeniu. — Aleś pan zmizerniał i Opalił się! — dodała Stasia — doprawdy zmizerniałeś! To Polesie to smutny kraj! Czeroty, łozy, sosny, piaski, jak tam żyć można? — Pani, jam już ten kraj pokochał. — Niech mama nic nie mówi przeciwko niemu; ja znajduję, że okolica ta nawet ładna, trochę może smutna, ale doprawdy wiele ma wdzięku! — A no! to się nie sprzeczam: dwoje was przeciwko mnie jednej. Jakże się ma matka? — Dziękuję pani, zdrowa. — Co pan porabiałeś? — Najmniejszej w mojem życiu nie było zmiany; a państwo? — Mąż mój od niejakiego czasu bardzo podupadł ! — Cóż to panu Jędrzejowi?— spytał Jerzy. — Posmutniał, schudł, niezdrowie jakieś... Szemere ma mu jakieś wody przepisać. ;. — Ale to samo przejdzie, moja mamo! — odezwała się Aneta, bojąc się szczegółów zbytecznych o zdrowiu i medycynie. Hrabina weszła na te słowa, a Jerzy naturalnie po pierwszych powitaniach został z Anetą. Nie wiem jakie tam losy kierowały ich łodziami, ale to pewna, że Aneta zawsze miała jakieś ważne powody usunięcia się od matki i pozostania z Jerzym trochę na uboczu, i teraz tak się znowu złożyło, że ciągle byli razem i ciągle zdala od starszych. — A nie zatęskniłeś pan nawet za nami! Niewdzięczny! — odezwała się do niego. — Za ostatnie podziękować muszę: to znaczy jeśli się nie mylę, że miałbym za co pani być wdzięcznym? — Może! — odparła cicho Aneta, rumieniąc się i poglądając ku Hrabinie — A ja?— spytała ciszej jeszcze. — Wierz mi pani, jestem z natury i bez żadnej zasługi szczerym — odpowiedział Jerzy— często bardzo przychodziłaś mi pani na myśl, tak jakem ją widział ostatnią, razą, z tym bukietem w ręku, w tej czarnej zasłonie i sukni; wiesz pani, gdzie!? Aneta drgnęła cała, znowu cień umarłej stanął pomiędzy niemi, ale go odepchnęła udając, że nie widzi. — Dziękuję panu, jednakże nie zatęskniłeś tak bardzo, ażeby do nas przybyć umyślnie. — Nie godzi się tak pieścić; ja znajduję, że sercu jak ciału wygódek robić nie można, bo. i serce do nich przy wyka i pragnie potem i rozpieszcza się, a życie, życie jest twarde! — Czyż całe? — Są chwile promieniste, ale to chwile tylko — rzekł Jerzy — hart potrzebny na lata, uczucie tyle tylko, by w chwilkach przelotnych umieć je niem ocenić. — A! zawsze te smutki! zawsze groźby! — Jam dużo doświadczył! — I dużo przemarzył na czarno. — Nie mówmy o tem. — Nie mówmy... — Pozwolisz pani bym spytał o Maxa? — Dawno go już nie widziałam! — odezwała się obojętnie Aneta — nudzi mnie. — Ale uwielbia panią.. — Uwielbienie często bywa nudne, nienawiść tylko nigdy.. — Juściż pani jej niewolisz? — Jak od kogo. — Przecież Max nie liczy się do tych, od których lepsza nienawiść. — O! nie wcale — uśmiechnęła się Aneta. — Jest wyżej, niżej, czy osobno? — A! i pan mnie tym Maxem nudzić zaczynasz — przerwała dziewczyna — a znudzona zacznę obmawiać. — Gdybyśmy spróbowali? — Chcesz pan to powiem, że pułkownikowej żałuję; dostał się jej największy bałamut w świecie, zakochany na tydzień we trzech raj zem, a ona zawsze samotna, bo wietrznik ten lata. Możeby był artystą dobrym, ale nie stworzony na męża. — Zupełnie jak na artystę rzekł śmiejąc się Jerzy — Otto, który się na tem zna doskonale, rusza ramionami na jego artystyczny talent. — Może to być, bo teraz wiolonczellę porzucił; kto kochać nie umie, możeż być artystą? — O! masz pani słuszność. — Miłość wszędzie potrzebna, nawet do wiolonczelli, niestety! — westchnęła Aneta — a tak jej mało na świecie. — Pani mogłabyś się na to uskarżać? — Ja! nie! owszem, cieszę się, że jej jest nie wiele, bom ją znała tylko nudną i śmieszną, ale tu chodzi o sztukę! — Mnie się zdaje — rzekł zamyślony Jerzy — że miłości nie mało jest na świecie, tylko się ukrywa. Gwałtem w tych wyrazach szukając jakiegoś ukrytego znaczenia, Aneta spojrzała mu w oczy, ale z nich patrzyła tylko myśl jasna i szczera. — Dlaczegoby się ukrywać miała? — spytała. — Bo ze skarbem każdy się tai, a ten tylko wywozi ją na targ, komu jej braknie. — Może pan masz słuszność — odpowiedziała Anna — ale cóż my biedne na to pora- dzimy. Jak to poznać, gdzie to co jest — fałszem, a to czego niema — prawdą. — A! panie macie przeczucie. — Nie, nie zawsze, i ono zdradza. — Ogromne przeczucie, jeśli to prawda, że miłość wasze życie stanowi. — Naszę życie?— smętnie spytała Aneta — . składa się ono nie z samych miłostek i miłości, ale z żalów i nienawiści także. — A żal czyż to nie miłość? a nienawiść nie jestże nią także, tylko przebraną i zburzoną? Aneta widząc go tak ożywionym stała się śmielszą. — Teraz ja powiem panu, mówmy o czem innem. — Na rozkazy! O czemże? naprzykład? o pogodzie? — Nigdym pana jeszcze tak wesołym nie widziała. — A pani! — westchnął młody człowiek — to nie długie ciepło jesienne, nie zazieleni ono drzewa. — Przepraszam, ja się w duszy zielenię, widząc go tak wesołym: to mnie cieszy. ' ' Wtem Jerzy nagle posmutniał, spuścił oozy, poczuł zgryzotę jakby grzech popełnił. A! tu, w Zarubińcach, nie godziło mu się może być tak wesołym, przy innej kobiecie! Łza zakręciła mu się w oku. Drugi raz już widmo stanęło między niemi, a chłodny powiew jego całuna dał się przykro uczuć na sercu Anety. I rozmowa jak zerwany sznur pereł, roztańczyła się po ziarenku. Aneta wyrzucała to sobie, nie udawało się jej widocznie; serce biło, oczy pałały, usta drżały; pragnęła być kochaną., ale że trochę uczucia w ten chłodny marmur się zakradło, nie umiała niem rządzić: ono nią owładywać zaczynało. A! — zawołała w duchu — nie upadnę! muszę zwyciężyć! mieć go będę, musi mnie kochać, jest już iskierka w tej piersi. Jak ją rozdmuchać?? Gdy po parogodzinnych odwiedzinach siadali do powozu, a Aneta rzuciła się w głąb jego, prosząc matki, by do niej nie mówiła, bo czuła ból głowy; gdy z myślami i wspomnie- niami przyszło do spowiedzi i walki: błysło jej nagle rozpaczliwe postanowienie. Zerwała się. — Tak! — rzekła! — to droga fałszywa, to obudzą wspomnienia tylko! Trzeba być sobą, szyderską, otwartą, szaloną., rzucić mu się na szyję, opasać serce. Cóż mam do stracenia? wszak i tak mnie nie chce? Zwyciężę lub.. Tu zamilkła. — No! to i ja przecie umrzeć potrafię! dodała. — Lub... A! i szał musi mieć swoje rozkosze, będę szaleć. Jeśli nie potrafię być szczęśliwą, kochaną, będę okrutną i straszną; zagłuszę w sobie żal, upoję serce. Więc śmierć lub zwycięztwo, teraz lub nigdy. Zlękła się biedna matka rozognionej jej twarzy i błyszczących oczów i zmarszczonego czoła. — Co to ci Aneto, życie moje? — Ale nic, głowa tanie trochę boli, moja mamo. Co się to mamie przydaje? Jerzego trzeba na obiad prosić! — Bądźże tylko spokojną, moja Anetko... zrobimy co zechcesz — odpowiedziała p. Jędrzejowa, a w duchu dodała: Co to za nieszczęście! zawsze i zawsze ten Jerzy! Jak się z obojętności przechodzi do zajęcia, do tęsknoty i niepokoju, a wreszcie do tego sztucznego uczucia, które często uparte a zręczne niewiasty tak doskonale wyrobić umieją, że go ani poznać od prawdziwego: trudno zbadać i określić. Prawdziwa miłość rodzi się sobie jak kwiatek polny w trawie, jednego wiosennego poranku wystrzelając niespodzianie, a nikt nie wić kto go posiał lub wypielęgnował, jak on tam wyrósł tak ślicznie bez ojca i matki. Ale obok są często miłości oranżeryjne i trejbhauzowe, które powoli przesadzają się do wazonika, na które chuchają, podlewają, pieszczą je, osłaniają; i tak to potem bujno wyrasta, jakby wazonik był ojczyzną, a ogrodnik rodzonym ojcem tego kwiatka. Niech mi nikt nie mówi, że nie ma sztucznych miłości: są co się tak zasadzają jak cybulki, umyślnie tylko żeby z niemi było pięknie w salonie, a potem się je wyjmuje lub wyrzuca za okno, gdy przekwitną. Robi się je niebieskie podlewaniem jak hor-' tensye, dostaje białych i różowych do upodobania; cała to sztuka zaprawdę! Piękna kobieta gdy sobie postanowi rozkochać kogoś, co wcale dla niej nie był przeznaczony, na krótko, na dłużej, jak zacznie go wzrokiem osnuwać, uśmiechem rozgrzewać, łzami podlewać, musi jej zakwitnąć choćby na godzinę. Prawda, że w ogóle te sztuczne roślinki nie trwają, ale z czegożby się robiły bukiety balowe? Otóż nie wiem wcale, nie umiem wam powiedzieć, jak ta biedna Lola drugi raz pogrzebioną została, jak jej drugi raz serce kochanka odśpiewało wieczne odpocznienie, i jak do tego przyszło nieznacznie i powoli, że w ganku u państwa Jędrzejostwa, Jerzy ujął rękę Anety i przyłożył ją do ust gorących, a czoło dziewczyny przechyliło się, skłoniło, aż sparło o głowę chłopca, i... Biały duch Loli odleciał, tuląc dłonią, oczy, na lepszy świat: nie chciał już patrzeć co się na naszym działo. W chwili, gdy szeptem cichym, zawstydzonym, Jerzy wyznawał jej miłość swoję, Aneta milczała, a w sercu jej brzmiało tysiącem ech odbite i powtórzone nie jego "kocham" tylko chłodne " zwyciężyłam!" Była-li to miłość? Ja nie wiem. A jednak dłonie drżały, usta się paliły, wzrok omdlewał oczekiwaniem szczęścia, a ponad niemi zasłony złote rozpinała nadzieja, oboje tuląc je razem. — Chodźmy, do matki — odezwała się wkońcu Aneta — powiedz jej, a potem! jam twoją! — Aneto! — wstrzymał się chwilę Jerzy — gdy mam postawić krok stanowczy, pozwól mi powiedzieć ci jeszcze słowo... Nie pogardzaj mną żem się stał niewiernym tamtej, kochając ciebie. Tamto była miłość braterska, ta... I znowu ów trup chłodny stał między niemi, ale to już raz ostatni, pomyślała Aneta, której zaiskrzyły się gniewem oczy, i rękę podała w milczeniu Jerzemu. Ja nie sądzę, ja nie wyrzucam, ja nie pamiętam, bo cię kocham — odpowiedziała, i dodała żywo — idź do matki! Nie wiem czy pani Jędrzejowa oczekiwała dnia tego oświadczyn uroczystych przyszłego zięcia, ale to pewne, że miała na sobie od rana szal ponsowy i dobraną, do niego postawę wspaniałą... Siedziała poważna, zamyślona, straszna prawie w swym majestacie macierzyńskim, gdy Jerzy poprosił ja o posłuchanie, które raczyła mu natychmiast udzielić. — Pani — rzekł — kocham pannę Annę... — A! na miłość Boga! co mówisz! — Najszczerszą prawdę — odpowiedział Jerzy, nieprzyjemnie dotknięty tym wykrzykiem. — Ależ Anusia... ? Tu szczęściem zbliżyła się Aneta i podała mu rękę. — Mamo kochana daliśmy sobie słowo... P. Jędrzejowa ruszyła trochę ramionami, jakoś to nie było według prawideł, ale nie pozostawało jej nic tylko wstać, rozpłakać się i pobłogosławić. Tak też uczyniła. — Moja Anetko! droga moja Anetko! — wyjąknęła zakrywając się chustką — o mój Boże! — Teraz pójdziemy wszyscy do ojca — przerwała co żywiej Anusia — niech rodzice razem nas pobłogosławią. P. Jędrzej był doprawdy chory i od kilku miesięcy brał pigułki, siedział w pokoju, nawet o wąsach myśleć przestając, bo dumał teraz o niechybnej śmierci. Znaleźli go więc wcale nieprzygotowanym do tego aktu, który się tu miał odbyć; w szlafmycy, w szlafroku, skwaszonego, choć na uroczysty ten pochód spojrzawszy, zaraz przybrał godną postawę i otulił się malowniczo w swój chałat jedwabny, który kładł gdy goście byli w domu, na wypadek gdyby go kto, mimo pigułek, chciał odwiedzić. P. Jędrzejowa płakała, za nią szedł Jerzy z Anetą pomieszany i zarumieniony. — Mężu kochany — odezwała się matka — oto pan hrabia Jerzy oświadcza się nam... — Oświadcza się! — wykrzyknął schwytując szlafmycę poczciwy Jędruś, który o chorobie i przyzwoitości zapomniawszy razem, dodał: — Chwałaż Bogu! a! przecie! Tu p. Jędrzejowa kaszlnęła głośno, aby ten niefortunny wykrzyknik nie doszedł uszów narzeczonego. — Serce! więc się oświadczył!! — powtórzył Jędruś — o! chwałaż Bogu. Niechże was Bóg błogosławi, moje dzieci, a pozwólże się ucałować... (obrócił się do Jerzego, potem do Anny). Widzisz Andziu, ja ci zawsze mówiłem od początku, że on się taki oświadczy. Tu już srogiego bąka obawiając się Jejmość, która znając męża wszystko przypuszczać mogła, spojrzała nań marsowo i palec.. kładąc na ustach, musiała zcicha szepnąć choremu. — P. Jędrzeju!! P. Jędrzej zamilkł posłuszny, ale się rozpłakał ogromnie, i począł, czując to bezpieczniejszem, ściskać i całować na wszystkie strony: żonę, córkę i przyszłego zięcia. Dla patrzących z boku mogło to być śmiesznem, na Jerzym który był wzruszony i przejęty, scena ta zrobiła tylko wrażenie łez poczciwych. — No, cóż teraz będziemy robili? — zapytał p. Jędrzej, wciąż ocierając oczy i za każdem przypomnieniem szczęścia, zachodząc się znowu od płaczu, co sama pani z pigułek pochodzącemu osłabieniu przypisywała — co teraz będziemy robili? — Potrzeba się naradzić! — rzekła p. Jędrzejowa. — Więc, radźmy! jak najprędzej radźmy! Aneta widząc że rada może jeszcze bardziej uwydatnić słabą stronę ojca i zbyt mocną stronę matki, skinęła na Jerzego by razem wyszli, i upojeni, cicho wysunęli się z pokoju. Teraz już nic im nie stało na przeszkodzie: wrota przyszłości dla zwycięzcy stały otworem, Anna jaśniała, promieniała, spotężniała swem szczęściem. Jednak chwilami przychodziły jej jakby wątpliwości jakieś, jakby obawy o szczęście przyrzeczone tylko; pilno jej było uroczystą przysięgą potwierdzić obietnice dzisiejsze. Szepnęła więc matce aby ślubu nie odwlekano, chciała, by się odbył cicho i bez żadnej, wystawy Jerzy w tem zupełnie się z nią zgadzał. Wieść o oświadczeniu się, tegoż dnia przebiegła piorunem okolicę; dowiedzieli się o niej razem Hrabia i Hrabina, przeczuwający już że na tem skończyć się musi, nie będąc wcale postanowieniu przeciwni, i Otto, który oddawna takiego końca się lękał. Max śmiał się, zacierał ręce, i jednem okiem pomrugiwał: uczucia jego trudno było odgadnąć. Nazajutrz rano Jerzy poleciał do Horycy, bo choć znał myśl i życzenie matki, chciał, by z ust jego dowiedziała się pierwsza o zmianie losu i nadziejach. Po twarzy jego odzwierciadlającej zawsze każde wewnętrzne uczucie, poznała zaraz w ganku p. Morosz, że coś zaszło niezwyczajnego. Jerzy powitał ją z niespokojnem ożywieniem, a gdy weszli do pokoju, padł jej do nóg: — Matko — rzekł — chciałaś tego: błogosław! P. Izabella z radosnym porwała się wykrzykiem. — O, mój Boże! spełniły się życzenia moje! Aneta? — Aneta będzie córką twoją! Milcząc, zdawała się chwilę namyślać panna Izabella, niedopłakana łza jakaś zbiegła jej z oczów, i zawołała po chwili: — Błogosławię! błogosławię! Ty ożyjesz, dom ożyje! rozpoczniecie życie nowe po Bożemu, nie ze starą biedną matką, która z wyschłego serca szczęścia ci dać nie mogła... Jerzy przywiąże się do domu: stworzy rodzinę. — Mogłażeś wątpić o mojem przywiązaniu? — Nie! o sercu nigdy, ale — szepnęła nieśmiało — przyznaję ci się, patrząc jak nieraz ciężyło ci to życie na uwięzi, przywykłemu do swobody, lękałam się byś mi gdzie nie uciekł znowu na stepy; myślałam, że ci się tu uprzykrzy, że dostaniesz tęsknoty, że cię doleci głos jakiś z równin dzikich i pociągnie za sobą: że za nim wyrwie się twoja dusza i ciało uniesie. — Nie! nieraz wśród nocy i ciszy, prawda, coś mnie tam ciągnęło; alebym był płakał a nigdy od was nie poszedł, bom winien wam wiele. — A dziś przywiąże cię Aneta silniej i trwałej nademnie! A! mówmyż o weselu, mówmy o przyszłem szczęściu twojem; rozkazuj, przygotowujmy się, krzątajmy, aby nie czekać długo! Jerzy wszakże dość jakoś obojętnie chodził około tego szczęścia. Dopóki był z Anetą, ożywiał się, uśmiechał, rozpromieniał; odjechawszy, nie umiał zatęsknić: znikała mu z oczów, wyślizgała się z serca. Teraz w Horycy przeleciała mu jak błysk wątpliwość: czy nowe życie go tutaj przyniesie lub odejmie, czy z tej marzonej swobody niepotrzeba będzie znowu coś poświęcić kobiecie, która każdą jego godzinę niecierpliwie liczyć się już zdawała, jak własność swoję. Wieczorem poszli z p. Izabellą, do ks. Mizeryi, który już nie mógł wychodzić z plebanii, bo podupadł na nogi; siedział w swoim pokoiku na starym jak sam fotelu, z brewiarzem na kolanach, który już umiał napamięć, a trzymał go tylko dla zwyczaju w rękach, bo na kartkach jego od ciemnych plam używania, litery nawet pogasły. — A to goście! — zawołał, widząc wchodzącą p. Izabellę i Jerzego — a to mi goście! Ho! ho! domyśliliście się starego odwiedzić! Siadajcież moje dzieci. — Przyszłam się z ojcem podzielić dobrą nowiną! — odezwała się p. Izabella. — No! no! aż dobrą! Cóż tam dobrego w życiu ludzkiem: same mizerye, moja dobrodziejko; ale cóż to takiego? — Jerzy mój się żeni. Ksiądz oczy spuścił. — Mizerye ludzkie! aby dobrze, niechaj Pan Bóg błogosławi; a panna młoda? co? poczciwa? a rodzice? godni! P. Morosz zaczęła odpowiadać, ale stary pleban spluwał i milczał. — Mizerye ludzkie! — rzekł potem — a no! chwała Bogu! Pan Bóg sam postanowił małżenstwo: to i dobrze. A kochają się? — spytał Jerzy się uśmiechnął. — E! nie śmiejcie się — odparł ksiądz Magnacki grożąc palcem — bo to teraz są i tacy księża, nawet i tacy mądrale, co mówią, że kochać się nicpotem i wcale niepotrzeba... Ale ba! mizerya ludzka! chcieliby, żeby człowiek tak brał kogo mu dadzą, z zawiązanemi oczyma; i ciągnął dalej pług z kim się nadarzy... Ale to głupstwo, mój dobrodzieju!... Miłość uczciwa jest jak smarowidło w wozie: juścić i bez niego jechać można, ale lżej z niem i nie skrzypi. Tak! tak! mizerye ludzkie — mruczał stary księżyna, poczynając mimowoli mrużyć oczy --No! no! błogosławię! idźcie do domu, ja tu się już za was pomodlę: niech Bóg da jak najlepiej. We dworze i Paweł i Radwanowicz i Porciakiewicz cieszyli się tem niewymownie. — P. Eufrazy pierwszy wpadł z tą wieścią, do ex-professora. — Słuchaj Waćpan — zawołał — wiwat! nasz panicz żeni się! — Co mówisz? — podchwycił, zrywając się Radwanowicz — Jakto? z nieboszczką? — i dodał zaraz: — tfu! jakiż ja głupi! Erazm Rotterdamus chwalił wprawdzie głupstwo, ale nie takiego rodzaju. Rotterdam, czerwona grobla: zkąd Hollendry dukaty, złoto, Kalifornia... ' — Rzućże te brednie! — Ale z kimże? — Z panną; Waćpan jej nie znasz: z Anną. Żeliżanką. --- Ta! ta! nie znam? Ojciec z pozwoleniem taki kiep, że go wokoło na czterdzieści mil znają! Toż to ten co chodzi w czepku, a co sobota rózgą bierze od żony albo klęczy w kąt- - ku... Żeliga — Szeliga, ale panna... — Ładna i bardzo rozumna... — Niechby tylko przez pół, to dosyć — przerwał Radwanowicz — otóż i dytyramb im przyjdzie smażyć, bo bez tego się nie obejdą... Niech Venus z Kupidem... — począł deklamować... — A wiesz WPan co, — przerwał — że teraz Kupidyn Wymawia się kopcidym, bo młodzież woli kucharza niż miłość! Ale dobrzeż to jest że się panicz żeni? hę? Gotów mi książki w bibliotece poprzewracać. — A! samolubie przeklęty! — krzyknął Porciakiewicz — nie plótłbyś. —Tak! dobrze ci to mówić: kto całe życie plótł, każesz mu raptem ustać... To nawet byłoby nie zdrowo: sam zważ! Porciakiewicz się rozśmiał. — Cieszysz się jednak — dodał. — Nie! niechno wprzód zobaczę, jak to szczęście będzie wyglądać — rzekł ex - professor. — Szczęście bo wiem, sors, fortuna, gaudium; ale widłami się pisze. Gaudeamus! gaudeamus! i tam dalej. — Z tobą gadać nie można! — Czemu? — spytał Radwanowicz — jestem logiczny jak sama osobiście logika. — Ale pleciesz... — No! to czemuż gadać nie można? — A no, widzisz! — Nie widzę — odparł Radwanowicz — trzeba było dodać, że ze mną, z sensem gadać nie można: tak, to co innego! — Dziękuję za sprostowanie: ale cóż mówisz o ożenieniu. — Mówię, zobaczymy! Jeśli ona w bibliotece nic nie ruszy — dobrze; jeśli ruszy — źle! Foemina — Fe, jaka mina! A im ładniejsza na, tem gorsze fe... Mina, minogi, minos i t. p. Porciakiewicz począł ruszać ramionami. — A p. Paweł co na to? Siermięzki zmilczał. — A! a! żeby to tamta — rzekł po zastanowieniu — żeby to tamta! Widziałem ją, widziałem i tę: tamta była czystym aniołkiem. — Cóż kiedy mu nie sądzono — przerwał Radwanowicz, który nie rad milczał — a jak Bóg nie sądzi, darmo roić: zkąd rój pszczół i ul, symbol republikancki i Stany Zjednoczone i Waschington i Lafayette i Ludwik Filip, aż do naszych czasów. — Ten zawsze swoje! — Zawsze cudze! — odparł Radwanowicz — owszem, zawsze cudze. Trzeba się iść nacieszyć biblioteką, tymczasem — dodał — bo nuż ją każą układać! Kłaniam! — i wyszedł. Nie bez pewnej przyczyny zaląkł się o swoją bibliotekę Radwanowicz, gdyż cały dom zaraz zaczęto przystrajać, ubierać, przerabiać dla wielkiego owego gościa. Obstał wszakże ex - professor przy bibliotece, piersią ją swoją zasłaniając od nowych reform i mniemanego porządku, a nawet od ścierania pyłu, który częstokroć był mu użyteczną skazówka, kędy ręce jego chodzić przywykły i myśl biegała jak myszka. Paweł przeciwnie, ogromnie się krzątać zaczął, zapominając starości i braku sił; ale zadyszany i zakaszlany, musiał wkrótce ustąpić i wyrzec się czynnego w przyborach udziału. Nie mówimy już o p. Izabelli, która ochoczo i wesoło słała to gniazdko, sama nad niem mając czuwać, i wymyślała jak je uczynić większem i wygodniejszem dla ptasząt swoich, jak je ocienić i najmocniejszą pod nie wybrać drzewa gałązkę. Jerzy może się tem najmniej zajmował; to co się stało dziwiło go samego: był jak człowiek, co po pijanemu przyrzekł, czemu sam prawie na trzeźwo nie wierzy. Wspomnienie Loli gryzło go, bał się zobaczyć z Ottonem; przeczuwał, że Marzycki choć mu nic może nie powie, spojrzy nań z gorzkim wyrzutem. Nie mylił się w tem: Otto gdy go wieść o ożenieniu doszła, rzekł tylko: — Ha! nie spodziewałem się tego! biedny chłopak! Więc ja już za niego sam chodzić będę na cmentarz: wiedziałem, że Aneta opętać go musi. Martynko spojrzał mu w oczy ciekawie. — Łapany mąż, nie dobra rzecz — dodał kiwając głową — i jemu nie wesoło i jej nie dobrze z tem być może: ale na to rady już nie ma. Inni bardzo dobrze rokowali, boć, mówili, trzeba się raz przecie ożenić; lepszej partyi trudno było znaleźć nad Anetę, której wiek tylko może niestosowny, choć go na twarzy nie widać, bo rokiem lub dwoma od niego być musi starsza. Zresztą czegoż już żądać? Zajechawszy do Horycy, Jerzy w coraz głębszy wpadał smutek, o małżeństwie ani mówił; gryzł się niem, latał po lasach i często p. Izabella znajdowała go tak w myślach zatopionym, niespokojnym, wybladłym, jak nigdy wprzódy nie bywał. Pojmowała ona dobrze co go trapić mogło, ale nie śmiała zaczepiać kwestyą drażliwą, której czarną stronę lada słowo obnażyć groziło. Jerzy tak się był dobrze tu na pustyni zapomniał, że do Anety długo nawet bardzo nie pisał. Obiecawszy rychły powrót, zwlókł go, a gdy przyszła chwila wyjazdu, odłożył go na dni parę, bo mu to wszystko dziwnie ciężyło na sercu, i w jakiś niesmak przykry obracała się ta miłość szalona. Obawiał się Anety, siebie, uczucia tego; chwilami czuł jego poczwarność i występek: rozumiał, że to była namiętność nie uczucie, kiedy upojeniem tylko obudzić się i trwać mogło. Wśród tego wahania nadszedł list Anety do p. Izabelli smutny, niespokojny, pokorny, i Jerzy musiał pojechać do swojej bohdanki. Już w drodze napadły go znowu te jakieś sercowe strachy i trwogi, a im bardziej zbliżał się do celu, tem silniej go coś od niej odpychało. Znana karczemka na drodze, pamiętna śmiercią Lacyny, wstrzymała go na chwilę: chciał w niej odpocząć, zebrać myśli, rozchmurzyć się, nimby stanął przed Anetą z widomą żałobą i chłodem. W karczemce jeszcze gospodarzyła piękna Zuzia, która przyjęła gościa z należytemi honorami; sama własnym fartuszkiem zmiotła mu ławę" pobiegła po wodę i stanęła na rozkazy, do pytań które przeczuwała. Ale Jerzy sparty na stole, milczał. — Biedny Lacyna! — zawołał po chwili —- jedna z tych ofiar daremnych, które namiętności po drodze druzgoczą, jak żubry gałęzie w lesie. — To pan mówi o nieboszczyku, proszę pana? — spytała szynkareczka — co to tu umarł? A! mój Boże! to prawda, co ten człowiek nam kłopotu narobił! Jerzy podniósł nieco głowę, Zuzia chciała koniecznie zawiązać rozmowę. — Ale to taka niepojęta rzecz! Żeby pan był słyszał jak z wieczora śpiewał, jaki był wesoły, co naszemu panu wygadywał... Jerzego uderzyło wyrażenie naszemu panu; nigdy wprzódy nie słyszał że Max przepędził wieczór z Lacyną: zerwał się z miejsca zdziwiony, ale zmiarkował zaraz, że mu nic po sobie okazywać nie należało. -- A! a! — rzekł — jakże to było? A to, proszę pana, było tak dziwnie, że nigdy w życiu, żebym sto lat żyła, tego nie zapomnę — zaczęła Zuzia zbliżając się i wdzięcząc. — Przyjechał sobie wyśpiewując, kazał podać samowar raz... baraszkował, śmiał się nawet... Choć ja tego nie lubię, zaczął obcesowo brać się do mnie, ażem mu klapsa dać musiała. Już się był trochę uspokoił, myślałam że spać pójdzie, aż nadjeżdża nasz pan... Czy oni się gdzie dawniej znali czy nie znali, tego ja nie wiem. Otóż znowu z sobą zaczęli pić herbatę i gawędzili długo, a nieboszczyk ciągle z flaszki dolewał, bo potem padł jak długi, cośmy go z panem oboje ledwie mogli na sen umieścić. Nie chciał Jerzy rozpytywać więcej, ale w głębi duszy pomyślał: cóż tam Max robił? dlaczego się z tem tak bardzo przedemną taił? byłożby co w tem? Miałżeby wiedzieć co się ze zgubionym listem stało? Zimny jakiś dreszcz przeszedł po nim. Myśl, że Lola umarła nie doczekawszy się tego listu, że ją może obojętność i niewiara zabiły, często zaglądała do jego serca; ale związku tych wypadków, które biedne dziecię dobiły, Jerzy pochwycić nie mógł... Coś jak czarny pas domysłów przesunęło mu się przez głowę i znikło. — Co on tu robił? — spytał siebie. I mimowoli przyszło mu na myśl jeszcze, że Max zawsze bardzo gorliwie popierał jego staranie o Anetę, że go ku niej popychał, że ostatniemi czasy najtroskliwszym był opiekunem ich miłości, co przykre było Jerzemu. Powiedział nawet Anecie, iż się dziwi, że Maxa tak przyjacielsko przyjmuje i zdaje się tak potrzebować. — To natręt — odpowiedziała Aneta zimno — a wiesz pan że tych ludzi inaczej się pozbyć nie można, jak trochą pozornej przyjaźni. Nie wiedzieć czemu tysiące słów, myśli, rzeczy znanych i zapomnianych, razem z tą śmiercią Lacyny zsunęły się w głąb serca Jerzemu; zamiast wprost jechać do Jędrzejostwa i narzeczonej, wytłumaczył sobie że trochę było późno i ruszył do Robowa do Ottona. Z Marzyckim oddawna się już nie widzieli, czuł może potrzebę wytłumaczenia się przed nim, przeczuwając, jeśli nie wyrzuty, to przynajmniej politowanie nad słabością. Ale Otto przyjął go postaremu, otwartemi rękami i wprowadził do swojej chaty, ściskając w milczeniu... Milczenie to wymowniejsze było nad wszystko. Jerzy objął go ramiony młodemi, siłą gorączkową, ale na licu łzę uronioną zostawił. — Ottonie — rzekł — nie wyrzucaj mi nic: daruj, przebacz, zapomnij... — Wszak ci nie rzekłem słowa — odpowiedział Marzycki. — Co jest, powiadam z Heglem: ist vernunftig. Tyś temu nie winien: mówmy o czem innem. Ale o czem innem mówić było niep- dobna. — Wiesz — dodał Jerzy po krótkich rozerwanych kilku wstępnych frazach, szukając tłumaczenia swej niewierności — wszyscy moi naglili na mnie, matko, Hrabina, stryj chcieli, bym się żenił koniecznie... Wolałem już wybrać tę, która mi trochę serca okazała. — A ty! no! szczerze! kochaszże ją? — Ja? nie wiem: przywięzuję się... — Szacujesz? Jerzy spuścił głowę. — Do szacunku lat potrzeba długich. — Co ci mówi serce? — A! przyjacielu, serce się tylko niepokoi! Otto przeszedł się parę razy po izdebce zadumany i nic już nie odpowiedział. — Masz dosyć siły — odezwał się po długim przestanku — aby opanować przyszłość: często ona od kilku chwil pierwszych zależy! Jak wystrzał, który im dalej idzie, tem chybiony dalej od celu odchodzi; tak życie, jeśli w pierwszej chwili na włos wynijdzie z drogi, dalej już Bóg wie gdzie się zatoczy. Energii ci nie brak, uczucie tobą nie szali; któż wie? proza życia może być znośną! Ha, a Bóg da resztę! Jak dziwnie jakoś Jerzy nie śpieszył się do tej, ku której powinien był lecieć na skrzydłach, widać było i z tego, że wstąpił do Za- rubiniec, że tam pół dnia przesiedział, a po drodze jeszcze wysiadł nawet u Maxa. Max jakimś dziwnym przypadkiem był w domu, gdyż teraźniejsze jego życie ciągle go za próg wypychało; tym razem prządł u nóg swojej Omfalii nudę, którą szerokiem zdradzał ziewaniem. Rad też był niezmiernie staremu znajomemu. — A, bardzo mi miło że cię zastałem — zawołał Jerzy — myślałem żeś i dziś u Jędrzejostwa. — Nie — odparł Max jakoś kwaśno — nie! kilka dni już u nich nie byłem... Nudzą mnie, prawdę powiedziawszy; ta twoja pani tak tylko o tobie mówi i myśli, że mnie już niecierpliwi... Ot i to za grzech mi pewnie poczytają, że cię tu chwilkę zatrzymałem... — Nie pojedzieszże ze mną — spytał Jerzy. — Ot, nie: żona chora, jakoś nie jestem usposobiony do towarzystwa: zostanę w domu. Max widocznie był w złym humorze, coś tam między sąsiadami zajść musiało, a kto mieszka o granicę, często i woły w szkodzie zabrane, i ekonomowie, którzy się z sobą o li- sią skórkę pokłócą, panów poróżnić mogą; nic więc nie było dziwnego. Nie wiem czy przez odbicie, czy z innych powodów Max i dla Jerzego bardzo się okazał chłodnym. Jerzy więcej tą, razą. zwracał nań uwagi niż kiedy; nie uszło jego baczności, że w pokoju znalazł parę bilecików Anety, i parę pamiątek, które wprzód widział w jej rękach, dziś przeszłych do Maxa. To wszystko dziwnie mu się w głowie plątało z Lacyna, ze śmiercią posłańca, ze zgubą, listu, i napawało go jakąś dziwną goryczy i gniewem razem. — Wszak ty ostatniego wieczora widziałeś, słyszę, tego biednego Lacynę? — spytał Jerzy Maxa w końcu rozmowy — powiedzże mi jak ci się wydał? Ten człowiek, to wieczna moja zgryzota. Na te słowa wyrzeczone bardzo spokojnie, Max otworzył oczy, usta, zbladł straszliwie, zmieszał się widocznie i żywo mówić zaczął: — Ja? wieczór? kogo? Lacynę? tego co się obwiesił? ale ja go nie widziałem! Prawdziwie nic nie wiem: nie rozumiem co chcesz mówić. Jerzy zamilkł. — To musi być bajka taką, rzeczą, ale mi tak mówiono. — Ale któż taką baśń mógł upleść? — Zwyczajnie plotki! Ktoś, nie wiem już gdzie mi to powiadał — odparł obojętnie Jerzy, biorąc za czapkę do odjazdu — nie pamiętam od kogo słyszałem. Nie chciał kobiety narazić, ale przelotne spojrzenie na twarz Maxa przekonało go, że to nie była plotka, a w sercu obudził się żywszy jeszcze niepokój. Od wczoraj wiedziano już u państwa Jędrzejostwa, że Jerzy był w okolicy, i Aneta darować mu nie mogła, iż wprost do nich nie pospieszył; gniewała się, zżymała, a ojciec i matka musieli ją uspakajać i pocieszać, obiecując dać mu zaraz uczuć nieprzyzwoitość takiego postępowania. — O! bardzo tylko proszę! ani słowa! — zawołała Aneta żywo — mnie to potrzeba zosta- wić: ani słowa! ani znaku! To jeden z tych ludzi, z któremi nic się nie robi siła, a więc papa będzie łaskaw wcale mu nie dać poznać. — Rozumie się, że kiedy chcesz, to mu się nie da nic poznać! Anetka ma rozum i wie co robić! ho! ho! — rzekł Jędruś, który już palec trzymał na ustach. Matka ruszyła ramionami. Biedny ojciec od oświadczyn Jerzego tyle miał do czynienia, że mu żona chorować nie pozwoliła; pigułki zaczęte odłożono na później i zapowiedziano ażeby starał się być zdrów. A choć się skarżył i mizernie wyglądał, musiał nieboraczysko ubrać się, służyć i nocami tylko mógł trochę postękać swobodniej, jeśli konieczną, uczuł potrzebę. — Kochanie moje — skarżył się po cichutku przed jejmością — ty bo nie wiesz, że ja taki doprawdy jestem chory. — E! to imaginacya! — mówiła Stasia. — Ale kochanie, ja czuję; boli mnie: jak ciebie kocham. — Cicho! cicho, p. Jędrzeju! mówię ci że nie ma czasu chorować. — No! jak tak to co innego, jeśli czasu nie ma — odparł powolny Jędruś — ale doprawdy mnie boli. — No! jak boli to cóż z tego — spytała despotyczna Stasia — mnie także boli głowa, bok, serce, a nic nie mówię. — A! to bardzo źle robisz! — Widzisz sam, że nie mamy czasu! A wyprawa Anety, a to wszystko, któż się tem zajmie? — Tak! to prawda! kto się tem zajmie, ale pigułki? któż pigułkami się zajmie, które Szemere przepisał? — Poczekają.. — A no! niech czekają. — A jak mnie się co zrobi? — dodał Jędruś — Cóż ci się zrobić może? — To prawda, że znowu cóż mi się gorszego zrobić może? — I będziesz zdrów! — rzekła gładząc go pod brodę Stasia i dając mu rączkę, którą gorąco ucałować pośpieszył. — No! to jak sobie chce — wykrzyknął z za- pałem — aby wam było dobrze, już ja o nic nie dbam. I machnął ręką desperacko. Przyjazd Jerzego rozpędził narady, skargi i ubolewania, Aneta sama wybiegła na ganek, zadysponowawszy rodzicom aby nie wychodzili. — A! niedobry, niegrzeczny Jerzy! — odezwała się, wyciągając ku niemu śliczne swe białe rączki — ja oczy wypatrzyłam za tobą! Jerzy cały był zaczerwieniony i jakby wylękły. — A! daruj mi. — Ale wszystko już darowane i zapomniane — zawołała Aneta — jak skoro ty tu jesteś. Nie mamy o czem mówić. Dobrze żeś przybył, już cię nie puszczę od siebie! Choć przybył w usposobieniu chłodu i niewiary, ale czarodziejka jednem spojrzeniem, głosem, ruchem, znowu rozbudziła w nim to dziwne uczucie, które uchodziło za miłość, które może prostą tylko było żądzą,. Powoli zimno serca, obawy, trwogi, topnieć, rozpraszać się i niknąć zaczęły. Jerzy poczuł na nowo spadające nań więzy i zrozumiał, że jest niewolnikiem. Jakąś magnetyczną władzą ciągnęła go ku sobie; choćby się chciał był oprzeć, nie umiał, i gniewało go to, upokarzało w duszy, że tak się czuł słabym. Aneta wiedziała o swej sile i potrzebie trzymania na uwięzi Jerzego, nieustannie też chciała go mieć przy sobie; rodzice wcale jej postępowaniem nie kierowali, robiła co chciała: nic jej nie krępowało. — Chodź — rzekła mu, ująwszy go w ganku za rękę — chodź; nie lubię oczów ludzkich gdyśmy z sobą; to mnie odrywa i odrywa ciebie: bądźmy sami. Tyś smutny? Jerzy zdobył się na uśmiech i rzekł: — Tak długo sam byłem. — A któż ci winien? a jaż? Ja, przyznaję się, nie byłam smutna — dodała Aneta — byłam gniewna. Godziny życia policzone, ani sekundy więcej nie przedłuży go szczęście, nie skróci cierpienie; każdej chwileczki szkoda i żal, a my je zdala od siebie marnujemy! O! niewdzięczny! I śmiała mu się ze łzami w oczach i zwieszała na ramię białem czołem, a włosy jej długie, jedwabne, paliły znów twarz młodzieńca, i żar w nim rozdmuchany pałał jak wówczas, gdy się jej przyznał, że ją kocha. Pokoik Anety był prawdziwym caceczkiem jak ona; możeby po nim poznał wielki badacz serc ludzkich, że ta co tak miała czas wymuskać swe gniazdko, kochała tylko to, co w mem, mieszkało: ale jakże to tam było wdzięcznie! Najprzód u okna od ogrodu kliematysy i wino dzikie festonami malowniczemi oplatały dwa nizkie okienka, a żelazne nożyce tym biednym włóczęgom co się tak piąć lubią swawolnie, kazały się pilnować, by na szyby nie weszły, by nadto słońca nie kradły. Z tej strony jeszcze cały gaj kwiatów opasywał okna oba, a takich rozkwitłych, świeżych, przecudnych, a tak poukładanych wdzięcznie! Był to rodzaj saloniku, w którym mieściło się i pianino Erarda misternie rzeźbione, i stolik do pisania pełen cacek dowodzących, że na to tam leżało tyle rzeczy pisarskich, aby ich nie używano, bo wszystko świeciło świeże i nie- tknięte! Wpośrodku biura stał zegar marmurowy z bronzową postacią, która jedną, ręką wskazywała godzinę, a drugą, trzymała na ustach, jakby mówiła: Cicho! bo czas uchodzi! Dalej kozetki, kanapki, foteliki, stoliczki, półeczki, cacka zabierały wszystkie kątki i ledwie dość było miejsca do przejścia wśród tych bawidełek błyszczących. Ściany całe przykrywały śliczne sztychy angielskie i kilka pejzażów nowszej szkoły niemieckiej. W kątku, zdobycz z włoskiej podróży: na kolumnie z marmuru śmiał się młody Faun, tym uśmiechem wesołości wpół dziecinnej, pół zwierzęcej, którą, znacie wszyscy, bo tych Faunów i Satyrów tylu po świecie się rozbiegło z ruin Rzymu i Pompei! Dlaczego w pokoiku Anety, w którym nie było nic prawie dziewiczego i świętego, który wyglądał raczej na pokój eleganta niż panienki, zamiast oblicza Matki Boskiej łzawego, coby przypominało boleści życia, postawiono owego Fauna przepasanego bluszczem i uśmiech- chnionego do życia? Któż wie! Faunik ładny był jak Aneta, poganin jak ona; śliczny jak ona: jak ona marmurowy. W tym zacisznym kątku, przez którego osłonione okno oko biegło na ogród, i padało na dalekie stawu zwierciadło, z poza firanek i draperyj, maluczko przyciemnionego, wkradało się światło; panował w nim mrok szary, pełen tajemnic i marzeń, rozlewając dumanie jakieś rozkoszne i straszne razem. Na Jerzym nawet salonik Anety czynił wrażenie rozkoszne aż do zawstydzenia, zdawał mu się zbyt umiejętnie, artystycznie przystrojonym, aby w nim trwałe, spokojne uczucie zamieszkać mogło. Było w nim coś zimnego jak śmierć, poza nim żadnej nadziei: to wszystko już. Przypominał mu się mimowolnie dziewiczy pokoik Loli, kilka książek, wianuszek, gromnica, dwa wazoniki, i biało, cicho, zakonnie zasłane łóżeczko. Tu wszystko aż do rzuconej po posadzce maty hiszpańskiej, która ścieżkę chodzącym wyznaczała, było straszliwie wyrachowane, chłodne, ustawione i obliczone dla oka raczej niż serca. Zapach nawet, zawsze jeden jakichś niby nieziemskich kwiatów, sztuczny, ostry, upajający: powiększał wrażenie jakie ten kątek czynić musiał. Aneta otworzyła drzwi całe z mahoni, z kryształową rączką, weszła i wciągnęła za sobą Jerzego, a zamknąwszy na klucz, rzuciła mu się na szyję. — A! tyś mój! mam cię ptaku mój złoty! Chodź tu i usiądź przy mnie. I obejmując go znowu, z ramion białych spuściła czarną zasłonę, kibicią giętką pochyliła się na piersi Jerzemu, i padła na kanapkę, zmuszając go by usiadł przy niej. Milczeli... białą ręką odgarnęła mu włosy na czoło rozpierzchłe, przytuliła się do niego, złożyła mu głowę na ramieniu, zamknęła oczy. — Cicho! — zawołała — cicho! milczmy! odpoczywajmy! Jerzy, słowa zdradzają uczucie, bo go nie wypowiedzą. Możnaż co powiedzieć gdy się tyle czuje? Daj mi rękę, mów mi drżeniem dłoni... O! już cię od siebie nie puszczę. Ale po chwilce tego spoczynku, który dla niej był może pokojem, a jego żarem i płomieniami oblewał; zerwała się, odsunęła, usiadła dalej i patrzyła nań długo. — Spójrz mi w oczy! — zawołała — niech ci wyczytam coś myślał, gdy mnie tam nie było: myślałżeś o mnie, nie stałeś mi się niewiernym? tęskniłeś ty za mną? Śniłeś o mnie? Oczy, mówcie mi prawdę. — Cóż ci oczy powiedziały? — O! wiele rzeczy, tajemnic pełnych, które tylko moim wiedzieć wolno, ale im przez usta nie przechodzić, bo są jak promyk, którego schwycić nie można... Jakże zagasłe twe oczy! jakże smutne! kiedy być powinny jasne i zwycięzkie. Jerzy! Jerzy! powiedz mi, powiedz raz jeszcze, kochasz ty mnie? — Aneto! ja nigdy nie skłamałem. -Ale jak ty mnie kochasz? — Jak? — Powiedz! jak? Ale nie! nie mów lepiej; któż wie, jabym może nie tak być chciała kochaną. - Owszem — przerwał Jerzy — mogę ci to powiedzieć: kocham cię właśnie tak, że sam nie powiem gdzie ta miłość mieszka: w mojej piersi czy w mej głowie? czy w całym mnie, aż do ostatniej krwi kropelki. Dotknięcie jednego włoska twego warkocza, porusza we mnie całą, krew, wszystkie fibry; burzy mi mózg i myśli. Ja cię kocham nawałnicą i piorunem, kocham cię ogniem i płomieniem, i zdaje mi się, że w uścisku... Anecie oczy jaśniały. — Mów — rzekła — mów. — Nie mogę. — Ja chcę! ja każę! — krzyknęła jak zepsute dziecię — słyszysz! ja chcę... — Więc słuchaj! w tej miłości jest coś drapieżnych zwierzęcia instynktów, jest namiętność, co zabić może uściskiem... — Ja taką tylko pojmuję miłość! — wstając i obejmując go zawołała Aneta — tak! śmiertelną, szaloną, pijaną, zabójczą! Miłość czarnego Otella, nie mlekiem i miodem wykarmionego Gessnera. Fe! tak niech dzieci kochają. — Ale będzież trwać ta burza? — Musi! — rzekła Aneta — patrzaj mi w oczy, ja ci z siebie leję strumieniem wzroku tę namiętność, ten szał; ja jestem ta Circe, co się zmienia w zwierzę drapieżne. Patrz mi w oczy jeszcze! Gdy zechcę wleję płomień w ciebie, kiedy zapragnę ostudzę; lecz w twoich oczach czerpię siłę moich czarów! Tyś iskrą, co mnie zapala: ja ogniem, z którego płomień się żarzy. A! oszaleję! oszaleję! — zawołała zaczynając śmiać się nagle, i jak bezsilna padając na kanapkę, a głowę przechyliła na poręcz i piękne jej ramiona białe poruszały się zmordowanym oddechem, który o nie bił jak morze falą o brzegi. Jerzy także zapomniał się, oszalał; jej uściski, jej słowa, ta atmosfera miękkiej rozkoszy otaczająca go upojeniem, złamały do reszty człowieka, który przed chwilą smutny był i chłodny. Pierwszy raz usta jego zbliżyły się do ust jej różowych, szukając ochłody, i spotkały nie w tym pocałunku czystym, któremu niegdyś śmieli się aniołowie, ale palącym i ognistym, strasznym jak śmierć, bezmyślnym, nieprzytomnym. Aneta odepchnęła go powoli, jakby z obłędu przychodząc do siebie, już inną jakąś się stała... ostyglejszą. Oczy jej błądziły jakby wrócone z innego świata na dawny. W milczeniu podniosła głowę i opuściła ją z westchnieniem. Moim jest! — rzekła w duszy — teraz go żadna siła nie oderwie odemnie. Pił z tej czary, piliśmy oboje, i powróci do niej choćby nas dzieliło piekło. Spojrzała nań: Jerzy stał rozmarzony i drżący, dziki prawie, a oczy mu błyskały jakimś wyrazem srogim i niepohamowanym. — Anno! Anno! twoim jestem — rzekł, ściskając ją za rękę tak silnie, że aż krzyknąć musiała — odepchnij mię, bo oszaleję!! Niby przelękniona Aneta zlekka go odtrąciła od siebie, ale dłoń jego przycisnęła do serca, które biło żywo, drugą powiodła po czole, jakby resztę snu ścierając z niego. — Idź — rzekła — idź!... wieczorem, później przyjdziesz do mnie; siądziemy dumać razem: szkoda i chwili, ja mam wiele, ja ci chcę duszę moją powiedzieć. I wstała żywo, wiodąc go z sobą do pokojów. Jerzy poszedł jak skrępowany jeniec, rozbolały, nieprzytomny, tak, że gdy weszli do salonu, w którym na nich matka i ojciec czekali, poznano po twarzy młodego człowieka, co się w nim dziać musiało. Aneta już tak była spokojną, tak wesołą, tak panią siebie, jakby tylko co wstała od modlitwy. I znowu byli sami, bo ojciec i matka usunęli się do kątka i szeptali z sobą, a Jędruś chory czekał cierpliwie żeby noc nadeszła i stękać mu było wolno, bo teraz uśmiechał się z urzędu, choć cierpiał tajemnie. W ślad za Jerzym prawie, robiąc mu niespodziankę, nadjechała panna Izabella Morosz. Zdało jej się, że powinna była odwiedzić rodziców narzeczonej syna, i nic mu nie mówiąc o tem, przygotowała kosztowny ubiór brylantowy, który sama chciała włożyć na białą szyję Anety, drobne rączki i marmurowe skronie. Przybycie jej poruszyło wszystkich, Jędrusia chorego, Stasię i Anetę, która natychmiast przybrała fizyonomią, w jakiej się była zwykła przedstawiać p. Izabelli, cichą i łagodną dziewicą. Wieczorem Otto powiększył towarzystwo, ale chmurną, i osmuconą swą twarzą niewiele mu przyniósł wesela. Aneta nie lubiła go, przeczuwając w nim nieprzyjaciela, ale przyjęła najwdzięczniejszym z uśmiechów, starając się go rozbroić. Jerzy tylko może niezupełnie rad mu był teraz, bo go odrywał od tej, ku której czuł się przyciągnionym tak, że ani oczów od niej oderwać, ani odejść na chwilę od niej nie umiał. Myśl jego nawet obezwładniona, zdrętwiała, kręciła się w jakiemś ciasnem kółku obrazów, ręką zburzonej namiętności kreślonych. Mieli się już rozchodzić po wyjeździe Ottona, który rękę Jerzego uścisnąwszy z milczącym jakimś żalem, zasępiony powrócił do Robowa, gdy Aneta szepnęła narzeczonemu: — Przyjdziesz do mnie? czekam. Jerzy teraz przez ogień i wodę byłby pobiegł za czarodziejką; wyszedł tylko na chwilkę do ogrodu, aby się nieco orzeźwić wieczornem powietrzem, lecz gdy światło błysnęło z za firanek pokoiku Anety, zastukał do drzwiczek od balkonu. Ręka gorączkowym miotana niepokojem, odsunęła mu rygiel. — To ty! — zawołała, — chodź. ! chodź! Czekałam na ciebie. Aneta była sama, zrzuciła suknię dzienny przywdziawszy białe i lekkie ubranie, rozpuszczone włosy zgarnęła w węzeł czarny i przystrojona do Jerzego w to tylko, co ją piękną uczynić mogło, nie czyniąc przybraną, czekała nań z dziwnym uśmiechem pokusy. Śmiech krył niepokój, namiętność razem i rachubę, a oczy jej paliły. — Siadaj, — rzekła, — tu, blizko mnie i siedźmy tak i marzmy, mój najdroższy... Nieznośni ludzie, skradli nam kilka godzin szczęścia; chciałam posunąć zegary, aby ich prędzej rozpędzić... A! ten wasz Otto tak straszny, jak jakaś groźba grobowa. — Anetko! to najlepszy z ludzi. — Ale dla mnie, nie wiem czemu, spojrzenie nań jak na alpejską górę lodową, ścina krew w żyłach i ziębi... Nie mówmy lepiej o nim: chłód mnie przejmuje, gdy to imię wymawiam. Jerzy się uśmiechnął, wzięli się za ręce i usiedli przy sobie na kanapce. Pokoik był takim jak rano, lampa tylko paliła się na biurku, którego wszystkie szufladki powysuwane były, i papiery w nieładzie chwilowym rozsypały się, pokrywając piękne fraszki. — Cóż to moja pani robiła, że taki nieład u niej ? — A! szukałam miejsca na dar twojej matki, i musiałam powyrzucać listy moje dziecinne... Bóg wie co!.. Przeszłość mnie nic nie obchodzi; jutro je wszystkie popalę: cała jestem w tobie i tobą. — Potrafięż ci dać to szczęście, którego się spodziewasz? — westchnął Jerzy. — Bądź spokojny! oto je już mam: rękę twoję trzymam w dłoni, oczy w twoich źrenicach, serce bije przy twej piersi: nic już, tylko żyć, żyć długo i długo... Jerzy ciągniony tak ręką i słowem, coraz namiętniej zbliżał się do niej, szalejąc. Przesiedzieli tak długą chwilę w milczeniu przedburzowem. — A! zatrzymaj się, — zrywając się nagle zawołała Aneta, — zapomniałam coś ważnego powiedzieć matce; czuję, że może przyjść po to aż pod drzwi moje, a gdyby tu ciebie o tej godzinie zastała, gderaćby trochę musiała na mnie, żem cię wpuściła do siebie... Muszę pójść i w mgnieniu oka powracam. Uśmiechnęła się całując go w czoło. — Nie ruszaj się z miejsca, — powtórzyła, — za chwile jestem nazad. Drzwiczki zamknęły się za białą sukienką.... — Szatan czy anioł? — zapytał się oprzytomniając Jerzy, — nie wiem, ale bez niej jużbym wyżyć nie potrafił. I zapomniawszy zakazu Anety, ruszył się z kanapki aby się przejść po pokoju; czuł na głowie jakby żelazną opasującą ją obręcz: płonęła mu cała, w oczach się ćmiło... Zrobił kilka kroków machinalnie ku biurku. Przed nim leżał zwinięty kawałek papieru. — A! trzpiot dziewczyna, — zawołał i schylił się, by go podnieść. Ale biorąc w rękę, rzucił okiem, zadrżał, zbladł, zbliżył gwałto- wnie ów papier, wlepił weń źrenice i zmartwiał jak posąg. Nieruchomy, skamieniały, powoli z fali krwi i namiętności stygł i obracał się w lodowatą bryłę, tylko ręka w której trzymał papier drżała mu i latała wściekle. Oczy stanęły słupem, zęby się ścięły, włos najeżył i urywany krzyk dobył z piersi. Patrzał na ten papier, jadł go oczyma, ściskał w dłoni... Wiek, mgnienie czy godzinę przestał tak odrętwiały, — nie wiedział sam. Otworzyły się pocichu drzwiczki, na paluszkach wśliznęła się Aneta śmiejąc i przechylając główkę upojoną; ale wtem spojrzała na niego: drgnęła, podniosła ręce, i padła jak piorunem zabita. Stuk upadającego na posadzkę ciała obudził dopiero Jerzego, popatrzył na nią z pogardą; nie zbliżył się, nie przystąpił, tylko papier który trzymał w ręku, cisnął jej na pierś ostygłą, jakby na nią rzucał kamieniem. Schwycił się za włosy i wyszedł trzaskając drzwiami, których szyby rozbite zabrzękły i posypały się na ziemię... ZAKOŃCZENIE. Max był jeszcze nie zdrów, gdy nazajutrz rano, posłaniec na koniu, bez czapki, wpadł z kartką od pana Jędrzeja do sąsiada, prosząc żeby co prędzej sam przybył i doktora z sobą przywiózł. — Cóż to się tam stało ? — zapyta? Max człowieka. — Albo ja wiem! W nocy gdzieś narzeczony naszej panny uciekł, panna chora, słyszę leży w gorączce i majaczy... Ta pani co wczoraj była, dziś rano do dnia pojechała płacząc; pan płacze i lamentuje, pani desperuje i mdleje: już ja tam proszę pana nie wiem co to takiego. Max pochwycił pierwszą parę koni z wozem jakie w dziedzińcu napadł, i pojechał. W ganku zastał Jędrusia do niepoznania zmienionego. — Co się u was stało ? — zapytał Max. — Ja... ja... ja nie wiem... może ci powie Stasia, — rzekł stary zachodząc się od płaczu, — ja nic powiedzieć nie mogę. Fermer rzuciwszy go załamującego ręce, pobiegł do salonu; naprzeciw niego leciała już zadyszana matka z rozpuszczonemi włosami, ledwie przyodziana. — Na miłość Boga! doktora! Aneta umiera! Doktora! — Co się stało? — spytał Max, — cóż to jest? — A! okropności! okropności! Jerzy uciekł w nocy, zastaliśmy Anetę dziś rano obłąkaną, nieprzytomną, drzwi pootwierane, szyby potłuczone, nieład w pokoju... Ten człowiek waryat być musiał! Niewiadomo gdzie się podział; matka poleciała za nim. Max straszliwie się przeląkł. — Ale panna Aneta ? — Powiadam ci że leży nieprzytomna... Bóg wie co wygaduje: przeklina Lolę nieboszkę, ciebie nawet, panie Maxie, bez żadnego sensu i związku... Jerzego, nas. Jakiś list: ja tego nie rozumiem. A! zlituj się nademną., nad jedynem dzieckiem mojem: doktora! doktora! I łamała ręce padając przed nim. — Nie posłaliżeście po doktora dotąd? — Ja nie wiem, nie wiem; róbcie co chcecie: doktora! Aneta umiera! Wtem bryczka rozpędzona cwałem, którą Jędruś wysłał zaraz nad rankiem, zatoczyła się przed ganek wioząc Szemerego, który wpadł krzycząc: — Co się stało? — Aneta! Aneta! zabita! — Go takiego? — Chodźmy do niej! chodźmy! Szemere potoczył się zdyszany. Pocichu weszli do jej pokoiku. W podartej sukni białej, z rozpuszczonemi włosami, z oczyma w słup, Aneta siedziała na kanapie, dysząc płomieniami gorączki; ręce jej szarpały na sobie ubranie, rwały włosy. Piękność jej zmieniła się teraz na twarz głowy Meduzy, rzeźbioną przez wielkiego mistrza greckiego, wyrazistą, przerażającą jak rozpacz sama, rozwściekloną. Szemere powoli zbliżył się do niej. — P. Anno, co to pani? Chciała coś odpowiedzieć, spojrzała nań, nie mogła; potrząsła głową, powiodła oczyma. — Trup! — rzekła nareszcie, — trup! on, Lola. — No nic, to tylko bardzo silna gorączka, rzekł Szemere, — posłańca do apteki; może wypadnie krew puścić. — Precz! precz! — krzyknęła nagle się zrywając, — wszyscy zbójcy, wszędzie krew niewinna: na ołtarzu, na sukni: precz! To on! on mnie zabije, zadusi w uścisku! Nie dotykajcie mnie. I znów osłabiona upadła. Matka płakała i mdlała. — Tu się coś stać musiało, czego ja nie rozumiem! — zawołał Szemere. — I nikt nie wie, i nikt nie rozumie, — łkając dodała pani Jędrzejowa. — A! ratuj nam Anetkę! zlituj się doktorze! ratuj ją! Doktor ruszył ramionami, sam nie wiedząc co począć. — Zrobimy co można: bądź pani spokojna. Anna wciąż była nieprzytomna... Taką sceną zakończył się ten dramat, który imoże jeden tam tylko człowiek zrozumiał i struchlał nań w sercu, jeżeli kiedy miał serce. Spytacie mnie zapewne co się z Jerzym stało? W nocy do okna Ottona zastukano gwałtownie, okiennica trząść się poczęła od rwania, wszyscy powstali i wybiegli. Na podwórzu stał Jerzy, bez czapki, napół ubrany, zbłocony cały... Otto który go tak wesołym i szczęśliwym widział z wieczora, zaledwie oczom swym wierzył. — Jerzy tu? i co to jest? zkąd idziesz? — Przyszedłem... pożegnać cię, — odparł głosem przerywanym przybyły, — chodź! słowo! tylko słowo; każ mi dać konia: muszę uciekać. W drugim pokoju stanęli przeciw siebie. Jerzy długo mówić nie mógł, pot zimny lał mu się z czoła, łza z oczów. — Ty wiesz co jest Aneta? — Aneta? Jerzy! mój drogi: ale najprzód, cóż ci jest? — Patrzaj na mnie, to ci odpowie! Jest mi, żem zabity na duszy, na sercu, na weki; żem skalany, że brzydzę się sobą: że pokuta stu lat w włosiennicy i popiele nie obmyje mojej winy. Aneta! to Szatan wcielony. — Ale cóż się stało? co się stało? — zapytał Otto, — uspokój się: mów mi... — Co się stało? — zawołał Jerzy, — ja sam nie wiem: stała się zbrodnia i okropność, która mnie Bóg ukarał. Słuchaj, Lola żyła jeszcze, chore było biedne dziecię, i napisało do mnie; mój list, mówiła, miał ją uzdrowić, uspokoić, bo do duszy jej wkradła się trucizna niewiary i niepokoju. Przyniesiono mi list jej; szukałem do niej posłańca, nastręczył się Lacyna: wiesz jak skończył, ale nikt nie wie czemu... Lacynie upojonemu przez Maxa list mój, by nie doszedł wydarto... Max z nim był, Max pił z nim w nocy: list zniknął... A wiesz gdzie go znalazłem? Wiesz? w posiadaniu tej kobiety, w rękach tego szatana. A wczoraj jeszcze ona mnie obejmowała, jam całował jej usta. O zgrozo! o zbrodnio! obrzydliwości i upodlenie. Ottonie, na Boga, konia, tylko konia, i braterskie pożegnanie; polecę gdzie zginąć, życie mi cięży jak zbrodnia, a wszakże dając je, na coś się przydać można... Czysty wróciłem ze stepu, a tu! a tu!... — Drogi mój Jerzy, uspokój się, na Boga! Jerzy, tyś może nie widział; posądzasz, domyślasz się. — Jak to? ja list mój trzymałem w ręku, jam go tej potworze zemdlonej rzucił w oczy: to są zwierzęta nie ludzie! Ottonie, konia, w step! w step! na koniec świata! Ja tu żyć nie mogę. — A matka? — Ja nie mam matki! — A przyjaciele twoi? — Zawsze się umiera: jam umarł, Ottonie. Pożegnajcie mnie jak do trumny, — dodał po chwili, — w życiu się już nie zobaczymy. To życie wasze nie było stworzone dla mnie; ci ludzie na to mnie wciągnęli by splamić, odebrać wiarę i nadzieję... Znam gdzieindziej prostaczych ludzi i pójdę do nich nazad, na pusty step, do wieśniaczych chat... I tam są namiętności, ale nie ma takiego fałszu, ale nie ma zbójczyń jak ona. — Na Boga? cóżeś z nią zrobił? — zapytał Otto przelękły, — nie zabiłeś jej? — Nie: popchnąłem nogą jak żmiję, uka- mienowałem tym listem, a sobie włosy drę z głowy myśląc, że mi serce bić mogło do tej istoty skalanej, fałszywej, spodlonej. — Jerzy, — przerwał Otto, — nigdym ci jej nie chwalił, wyznaj: ale nie zapominaj że to kobieta i milcz. Może w tem jest coś i twojej winy: dlaczegoś się jej uśmiechnął? czemu nie odepchnąłeś? dlaczegoś szedł przeciw pokusie i sam szukałeś upadku? — Nie mów mi nic, nie czyń wyrzutów: czuję że winienem, ale pokuta będzie okrutna. To mówiąc Jerzy zerwał się i biegł do drzwi, ale Otto go pochwycił w silne barki i wstrzymał. — Dokąd? — spytał. — Najprzód na grób ofiary, potem w świat; niech to wszystko zostanie za mną jak sen i zmora, jak fałsz; niech zapomnę.... na Boga! choćby umrzeć byle zapomnieć. Widząc tę rozpacz gwałtownie znów wybuchającą, Otto go wstrzymywać nie umiał. — Idę z tobą, — rzekł. — Ty? dokąd? — W świat jak ty! — odparł Otto, — samego cię nie puszczę: powlokę się z tobą dokądkol- wiek pójdziesz. I ja to nie rzucam nic prócz grobu. Podał mu rękę. — Idziemy razem. o świcie przybyła instynktem wiedziona do Robowa panna Morosz, ani Jerzego już ani Ottona tu nie zastała: znikli oba bez wieści. Rozesłano po okolicy, ale śladu żadnego, dopytać nie było można, i co się z nimi stało, trudno się było domyślać. Utrzymywano rozmaicie, rozpowiadano różnie; my tymczasem wstrzymamy się od powtarzania dziwnych pogłosek, bo może kiedy reszta historyi Jerzego na wierzch wypłynie i przybije do brzegu, a my z rozbitych jej szczętów coś jeszcze sklecić wam potrafim. P. Izabella powróciwszy do Horycy pozostała tam znowu wdową i sierotą, z jakąś nadzieją w sercu, że kiedyś przybrane dziecię zobaczy. Hrabiostwo w Zarubińcach pozostali przy dawnem życiu, z nową tylko boleścią w sercu po stracie Jerzego, którego Hrabia już powoli przyswajać sobie zaczynał. Aneta po długiej chorobie przyszła nareszcie do zdrowia, ale potrzeba było na długo z kraju wyjechać, aby zatrzeć wspomnienie wypadków, których tłumaczenia wszystkich od domu ich odstręczyły i otoczyły ich pustynią. Nim się to stało, biedny Jędruś zmarł sobie pocichu w swojej izdebce, a matka z córką znikły bez słychu. Co się tyczy Maxa, los który mu artystyczny zawód narzucił, dając skosztować jakby na żart obywatelskiego chleba, nie wyrzekł się widać zwrócenia go pierwszemu powołaniu. Żona Fermera, po dość nieszczęśliwem pożyciu, zmarła prawie nagle; zjawił się syn który po niej cały zagarnął majątek, a Max opyliwszy zarzuconą wiolonczellę, musiał z nią znowu w świat wędrować. Poprzypominał sobie dawne swe fantazye i kaprysy, a szczególniej owe wielkie studyum z tematu "Wlazł kotek" które, jak wiemy, rozmaicie na afiszach jego figurowało. Czasami zwało się ono fantazya z tematów ludowych, narodowych lub krajowych, czasem melodyą słowiańską, ale pod jakąkolwiek zjawiało się postacią, wszędzie od światłej publiczności przyjmowane było z nadzwyczajnym zapałem. Imię Fermera stało się głośnem i unieśmiertelniło tym jednym utworem. Korrespondencye gazet z prowincyi, jeszcze dziś z Mławy i Łosic często wzmiankują: "Cichy nasz zakątek miał nareszcie szczęście napoić się nieporównanemi dźwiękami igra mistrzowską, znakomitego ziomka naszego i t, d. i t. d. " Jak sen tylko pozostało Fermerowi wspomnienie tych chwil, gdy włosy ostrzygł a wąsy Bepsił i zbierał się już być urzędnikiem od wyborów; mówiono nam bowiem że znowu zapuścił lwią, grzywę, a wargę oczyścił z zarostu. O innych postaciach, nie wiem czy mam wam jeszcze co powiedzieć: przeszły jak cień, zeschły jak trawy, znikły jak my wszyscy znikniemy z tych desek, na których przez chwilę robimy wiele wrzawy, jak mówi Szekspir, — o jedno nic. KONIEC.