NA WSCHODZIE Obrazek współczesny narysowany z natury przez B. Bolesławitę. All is true Poznań. Nakładem i czcionkami Ludwika Merzbacha. 1866 SŁÓWKO WSTĘPNE. Obrazy z życia współczesnego, któreśmy tu skreślili przeznaczone były pierwotnie do odcinka Dziennika Poznańskiego, do którego redakcyi pisaliśmy przesyłając jej „Na wschodzie”, co następuje: „Żądaliście odemnie powieści do odcinka pisma Waszego — którego wytrwałą, ciężką i szacowną pracę na kresach, każdy uznaje; — było nie małem zadaniem dla mnie odpowiedzieć wezwaniu Waszemu. Powieść w książce, a powieść w odcinku dziennika, są to dwie wcale różne rzeczy; treścią i wykonaniem odchodzą od siebie. Wątpię nawet, czy potrafię, jakbym pragnął, Was i siebie zaspokoić. Dać głodnym czytelnikom na pastwę postacie wymarzone bez związku z życiem codziennem, dzisiejszem, które dziennik wypeł- nia cały; — drażnić ich dumasowską intrygą rozczłonkowaną na małe dozy, pobudzać chorobliwą ciekawość, bawić bezmyślne próżniactwo, — nie zdało mi się właściwem ani dla Was ani dla mnie. Wziąłem więc coś ze starego koszyka wspomnień i notatek podróżnych, co się daje do dni i spraw dzisiejszych zastosować. Dziennik nawet w odcinku, o dniu obecnym zapominać niepowinien..; do kości i szpiku musi być przejęty swym czasem i zaprzątnieniami chwili. Pewien jestem, że u nas większość zrozumie zadanie i myśl tego obrazka; ale dla uprzedzonych i niechętnych, (jacy się też na bożym świecie znaleść mogą), potrzebuję słów kilka powiedzieć, — szczerych, z dobrą wiarą. Powieść osnuta jest na obrazie życia i zabiegów zachodnich kolonistów w Rosyi; wizerunek ten jest prawdziwym, nieszczęściem (nie moja wina) pochlebnym nie jest; mogą to przypisać, niesłusznie często zarzucanej nam niechęci przeciwko narodowi niemieckiemu. Co do mnie, nierozumiem międzynarodowych nienawiści, w sercu ich niemam; szanuję wielce jasnego i zdrowego ducha narodowości niemieckiej, ale niemogę się pogodzić ze skrzywionym, spaczonym, ciasnym kierunkiem, jaki mu nadają w praktyce. Kochamy i szanujemy wszyscy wielkich poetów i filozofów Germanii, pracowitych jej uczonych i badaczów, podziwiamy wytrwały trud przemysłu i handlu; ale tych pięknych i szlachetnych stron charakteru pogodzić niepotrafimy nigdy z tem co sam naród poniża, co moralność jego publiczną obala, co w ostatku musi się odbić w losach tego spółeczeństwa... czytającego z zapałem tak piękne księgi, a idącego w stronę przeciwną, zasadom, które one im wskazują. W życiu politycznem na zewnątrz narodu żadna z tych prawd wielkich, które on wypiastował dla siebie, nie zdaje się względem drugich obowiązującą. Pomiędzy poezyą i filozofią niemiecką a niemiecką polityką i społecznością jest przepaść. Dwie te twarze jednego lica zdają się sobie urągać i sprzeciwiać najdziwaczniej. Dla tego szanując naród, niepodobna mu nie wyrzucać jego wad i nielogiczności postępowania. Powieść dotyka tylko maleńkich epizodów wielkiego dramatu tego zdobycia cichego, pokątnemi intry- gami rosyjskiego państwa, a zachodów skrzętnych o zabicie narodowości polskiej. Trudno od nas wymagać miłości za nienawiść, okazywaną zawsze i wszędzie z zażartością, której żaden interes uniewinnić nie może. Język, obyczaj, byt sam zagrożone są wszędzie, gdziekolwiek się stykamy z narodowością niemiecką, która nie siłą cywilizacyi swej i wyższości chce nas przemódz i pochłonąć (byłoby to grą szlachetną), ale środkami przemocy, siły albo rachuby na namiętności nasze, których wyzyskiwanie może być zręczną spekulacyą, ale nigdy nie będzie postępowaniem szlachetnem Dodajmy do tego potwarze, jakiemi ciska na nas dziennikarstwo i literatura, obrachowane, zręczne, a miotane w celu zohydzenia nas i odjęcia nam współczucia, bez sumiennego zbadania prawdy. W walce z żywiołem niemieckim, który zbrojniejszym jest i szczęśliwiej do niej uorganizowanym niż my, nawet pobici mieć za sobą będziemy sąd historyi, nie takiej, jak ją dziś piszą interesa i namiętności, ale jaką ją stworzy rozum i sprawiedliwość. Jeśli wolno było jednemu z najznakomitszych nowoczesnych powieściopisarzy niemie- ckich, Gustawowi Freitagowi, wystawić społeczność naszą z najmniej korzystnej strony, pomijając jasne — mamy najzupełniejsze prawo, jeśli nie z równym talentem, to z miłością prawdy i znajomością stosunków narysować słaby obrazek jednej cząstki społeczeństwa niemieckiego, przesiedlonego do Rosyi. Ujemna strona, którą zręcznie pochwycił Freitag w Soll und Haben, była i jest dla nas nauką; przyjmujemy ją na duchowną korzyść naszą i radzibyśmy, by z równie zimną krwią, z równą bezstronnością sądu szanowni sąsiedzi przejrzeli się w słabym obrazku małej — radbym jak najmniejszej — cząstki swojego społeczeństwa. „ Nie wiele do tego listu dodać możemy, dla wyjaśnienia celu i myśli głównej tego obrazka, niestety, aż nadto prawdziwego, bo na podstawie prawdziwych faktów osnutego. Nie jest to fantazyjny i tendencyjny wymysł powieściopisarki, jest to historya w tej formie przystępnej i żywej, w której dla największej liczby czytających' dawać ją potrzeba Szczęśliwszym niż nasz narodom wolno marzyć i tworzyć, my w niedoli obecnej mamy aż nadto obfity materyał, któremu jedno to zarzucić by można że jest zbyt poetycznym, zbyt nieprawdopodobnym, tak że raczej go do wymagań ogółu łagodzić potrzeba niż spotęgowywać. — Surowej prawdy tych dziejów krwawych, tych szkarad nadludzkich — niczyje serce by niezniosło, gdyby je słowo z całą siłą, potęgą oburzenia i jęku powtarzać chciało.... Pierwszy to może przykład epoki która aby w nią uwierzono musi połowę swej boleści zamknąć w sobie... W liście poprzedzającym wypowiedziano już że żadna międzynarodowa niechęć, średniowieczna, barbarzyńska piórem autora nie kierowała — chociażby expektoracye nieustanne prasy niemieckiej wszelkich odcieni i obudzić ją i usprawiedliwić bardzo mogły. W literaturze polskiej, nie mamy prawie przykładów takich zajadłych napaści na narodowość niemiecką, jak w niemieckiej, chlubiącej się swem cywilizatorstwem, na naszą. W życiu, w obyczajach ścieraliśmy się często z sąsiadami w sposób nieprzyjaźny, ale w sferach ducha mieliśmy dla czystego ducha Germanii poszanowanie i miłość. Więcej u nas zajmowano się literaturą niemiecką, znano ją lepiej, tłómaczono z niej chętniej, niż we Francyi gdzie od niedawna dopiero nieco pilniej zajmują się żywotem społecznym i umysłową działalnością Niemiec. Umieliśmy oddzielić zawsze waśń powszedniego życia od idei braterstwa w sferach... jasnych poezyi, filozofii, pracy duchowej. — Niemcy chlubiący się wyższością swoją nigdy tak dla nas sprawiedliwymi być nie umieli. W literaturze ich, z prawie nieznaczącemi wyjątkami wszystko tchnie ku nam zastarzałą nienawiścią, uprzedzeniami, wzgardą. Aż do dnia dzisiejszego się to przedłuża, aż do historyi p. Caro i Kulturgeschichte Adlera, który nieumiejąc języka polskiego, pisze historyą obyczaju i żywota polskiego!! Cóż dopiero powiedzieć o dziennikarzach, o perjodycznych z literatury sprawozdaniach w której Polenfresserstwo jest codzień modniejsze i serdeczniej przyjmowane. — W tych smutnych dziejach dni ostatnich, gdy w każdym narodzie choć garstka się znalazła uczciwych ludzi, co dochodzili sumiennie prawdy i z niej dla nas współczucie wyczerpnęli — nie znamy prawie przykładu aby nam choć surową sprawiedliwość oddała prasa niemiecka. Stała się ona sprzymierzeńcem wiernym idei moskiewskich co tem dziwniej uderzać musiało, że jednocześnie w sprawie swojej własnej narodowości, popierała zasady całkiem przeciwne. Ta nielogiczność nie raziła nikogo, wydawała się naturalną w imie polityki i słuszną... bo miano ją za praktyczną. Germania nawet liberalna urobiła sobie system, wysnuła jakieś o starej Polsce idee dla siebie, na których opierając się, śmiało twierdziła czarnem, co gdzie indziej obwołała białem. Niewiem co tu było więcej podziwiać, zuchwalstwo tych kontrastów czy nielogiczność ich oburzającą, a powszechnie przyjętą. Jeśli wiele mamy do wyrzucania mocarstwom które nas na łup i pastwę rewolucyonistom mongolskim oddały, nieszanującym nic w świecie — więcej może dziennikarstwu i literaturze która w sprawie ogólnej, ludzkiej, społecznej, powodowała się chwilowemi interesikami i z wyższego stanowiska na pobojowisko cywilizacyi z barbarzyństwem spojrzeć nieumiała. Obok napadań na nas gwałtownych, namiętnych, potwarczych, mały błysk czystej prawdy — nie miłej zapewne, ale rzeczywistej — który w tych obrazach wyprowadzamy jest bardzo słabym odwetem. My- lim się, bo nawet bez myśli odwetu, ale z innych pobudek malować potrzeba była i tę stronę życia współczesnego Rosyi, aby po niej została pamiątka, dokument do przyszłego sądu... sądu wieków i ludów, do którego się odwołujemy. Die Weltgeschchte ist das Weltgericht. B. Bolesławita. Lucerna, w Szwajcaryi. Kwiecień 1866. Wybrzeża morza Czarnego w okolicach miasta Odessy nie są wcale krainą wdzięczną, ani malowniczą; za polskich czasów w XV jeszcze wieku całe te przestrzenie, na których dozwalano Tatarom koczującym stada wypasać, a które oni później zajęli prawem przedawnienia, zwały się — Dzikiemi polami. W istocie były to pustynie, w pośród których wyobraźnia wędrowców mieściła dziwotwory, owego barańca — roślinę wyjadającą do koła wszystko, niebiesko-nogą przepiórkę, mnóstwo istot rzadkich, osobliwych, których jednak oko ludzi później już nigdy nie oglądało. Kraj ten od niepamiętnych czasów pozbawiony lasów, zeschły i spalony, niezamieszkany, narażony na długie w lecie posuchy, bo go rzadko nawiedzają deszcze, okrywały niedawno temu (nim przyszła kolonizacya i uprawa) — olbrzymie trawy, burzany i osty, bujające żywo, póki lato nadchodząc nie wypaliło zieleni ze szczętem... Naówczas stała się szeroka pustynia równiną płową, nad wyraz smutną, gdzie niegdzie sterczącemi scytyjskiemu kurhanami jak brodawkami okrytą... Reszta zieleni i zarośli kryła się cała wśród ogromnych parowów przed wieki wymytych potokami, które przecinają step w różnych kierunkach... Te bałki (tak je tu zowią) jedne szerokie z kredziastemi bokami, oszarpanemi przez spadające wody, inne stoczyste i okryte murawą, zachowywały w sobie trochę cienia, czasem mały strumyczek, do którego zwierz w posuchę przywabiony nadbiegał i koło którego się gnieździł; prawdziwe wśród pustyni oazy, ludziom służyły też za drogi i chwilowo schronienia, gdy się puszczali w te niegościnne stepy.... Zyzna to wszakże była ziemia, od dawna nietknięta lemieszem, wypoczywająca wieki, od prastarych wędrówek narodów, które ją tylko grobowcami zaludniły. Pierwszy, co ją zaorał a ziarno w nią rzucił zdziwił się bujnemu plonowi, który wydała. Przed stu laty jednak jeszcze ledwie się rzadki zbłąkany zbieg, uciekający z zamieszkanego świata, odważył tu osiedlić na bezpańskiej ziemi, stojącej otworem pierwszemu lepszemu przybyszowi. Ale smutno i ciężko ukrywać się było w tej samotni, którą i dzicz już tatarska przebiegać przestała. Nie było drzewa, aby sklecić nawet szałas mizerny, opału zimą, zielonego dachu szumiących lasów latem, w spieki brakło wody, a bliżej brzegów morza wykopane studnie słoną tylko gąszcz dawały. W zawieje zimowe wilków tylko stada przebiegały pola i suwały się bałkami za pastwa,. Nigdzie drogi i śladu ludzkiego żywota przeszłego, oprócz jak kretowiska zielone wyglądających mogił tajemniczych, których początku niepamiętali ludzie. Na pięć wieków przed erą, naszą już one jak dziś tu stały tajemnicze i bezimienne. Tatarskie szlaki zarastały powoli, gdy i sami Tatarowie spędzeni ku półwyspowi już z niego wybiegać nie śmieli. Powoli zaczęli ludzie owdowiałą ziemię zajmować a byli to ci, co nigdzie żadnej swojej nie mieli, wygnańcy bezdomni, lękający się sprawiedliwości złoczyńcy, wędrowcy niespokojni marzący o łatwej zdobyczy. Była chwila, gdy urzędnicy dwugłowemu orłowi służący, domyślali się tej prawdy, iż ziemia bez ludzi jest wartością umarłą, że tylko intelligencya i praca cenę jej dać mogą i życie... pomyślano o kolonizacyi opuszczonych brzegów morza Czarnego... chciano sprowadzić Słowian coby się ła- two przyswoić mogli, ściągnięto nieco Bułgarów, naostatek, gdy kolonizacje te niewiodły się, puszczono wieść po Niemczeech o błogosławionej ziemi stojącej otworem. Pierwszy, co do niej znęcał uczynił ją, miodem i mlekiem płynącą krainą, choć nic tam jeszcze, nawet woda nie przepływała zeschłego stepu, ale nad miód i mleko droższem było, że tam zabiegliwy człowiek mógł zająć sobie na królowanie tyle tej ziemi pustej ile zapragnął.. nic nikomu nie płacąc. Ludziom, którym gdzieindziej było tak ciasno, że się ich ogrody na łokcie mierzyły, uśmiechało się to rozległe państwo choć w pustyni i wózki płótnem kryte, chudemi końmi i psami ciągnione skierowały się... na wschód! Na wschód! Nach Osten! Ziemi owej obiecanej było dosyć, ale na niej ani trawy nawet... ani grubszego badyla... spieczona opoka, niebo ołowiane, w dali zapadło kipiące i nadąsane morze niegościnne, czarne... tak puste jak wybrzeża, bez żagli, wysp... umarłe. Przyznać potrzeba niepospolitą odwagę temu, co się tam pierwszy z wózkiem zatrzymał, i wykopawszy w ścianie parowu norę, począł klecić domostwo a miękiego kamienia, którego wszędzie pod warstwą ziemi rodzajnej było pełno. Od tej epoki do lat naszych wiele się już lu- dzką pracą, i zabiegliwością zmieniło. Dziś to jest inna kraina.. znać w niej już ludzi, chociaż człowieka jeszcze nie ma... krzątają się pionierowie przyszłości, trzebiąc dla niej pola, na których równie złote kłosy jak płowe chwasty wyrosnąć jeszcze mogą. Pomiędzy starą zatoką, przez Tatarów ChadżiBey niegdyś zwaną, a Limanem Dniestrowym, po nad którym sterczą szare mury dawnego Białogrodu (Akerman) na takim stepie dziewiczym mrówią się już przybylcy z nad Sali, Elby i Renu. Nic smutniejszego nad te kolonie do kamiennych obozowisk podobne, pod sznur wyciągnięte po moskiewsku, regularnie wedle tradycyi niemieckich pobudowane, przy których trochę zieleniny w ogrodzie, gdzieniegdzie suchotnicza akacya z za kamiennego wygląda płotu, ale ani drzewa, ani cienia, ani wdzięku. Rzekłbyś norymbergskie zabawki dla dzieci, tak te budyneczki o czerwonych i szarych dachach wszystkie do siebie są podobne, schludne, nie piękne choć praktyczne. Na całej przestrzeni kuli ziemskiej gdziekolwiek zabiegliwy kolonista niemiecki postawił stopę, wszędzie się zjawia ten norymbergski domek o dwóch szczytach nagich, o małych okienkach, ze swą, strukturą niesmaczną, ale obrachowaną, aby objęła wiele i wygodnie. Znajdziesz go w Ameryce, w Australii, około Saratowa i tu w okolicy Dniestru. W każdym z nich cicho szemrze warsztat przędzący przyszłość. Jest to już w naturze germańskiej, jak w naturze niektórych roślin po całej kuli ziemskiej rozsianych, że im wszędzie, na każdym gruncie, na piasku, w glinie, czarnoziemiu i błocie równie dobrze. Czy zadaniem tego pokolenia równie jak tych roślin jest objąć pod swe panowanie wszystkie niezarosłe kątki świata... niewiem, to pewna, że gdziekolwiek gęściej się ludzie nie zasiali, germański kolonista zjawił się, domek sklecił i przędzie. Nieraz się to myślało, że gdyby tak rozpierzchłe siły były skupione w jedną massę, rzuciły się systematycznie na jedną jaką, część świata niezamieszkałą, jużby były stworzyć mogły drugą Amerykę niemiecką, i zwiększyłyby macierzystą potęgę niezwyciężoną młodych sił kolonią. Ale w instynktowym tym pochodzie znać planu innego nie było, dotąd nad... opanowanie całego świata powoli. Na to więc jeszcze jakie tysiące lat poczekać będą musieli, bo sobie za szerokie zakreślili pole działania... chociaż labor improbus omnia vincit. Tego im odmówić niemożna, że jak mrówki pracować umieją. Niemożna się powstrzymać od pewnego rodzaju admiracji, patrząc naprzykład, jak się to w państwie moskiewskiem udało dobrze, wygodnie, trwale a nieznacznie i cichuteńko rozgościć; jak ten żywioł obcy poślubił wybornie dwa interesa razem, moskiewski i swój własny, jak je przejednał i połączył, jak Naostatek zręcznie się udało postawić nogę tam i zwaśnić, i w waśni stać potrzebnym, i nieufność wzajemną rozbudzić i niechęć zobopólną rozżarzyć, i wodę zmącić i sieć w nią sobie zapuścić. Tu kolonista w tem błogosławionem państwie Bezho-łowja (bezgłowem) przynosi głowę swą dobrze zorganizowaną, i mile musi być przyjęty, bo wypełnia brak wielki; a że gdzie głowy tam i siła, cóż dziwnego, że on tu właściwie i panem i gospodarzem i jak u siebie w domu... wszystko wszystkiem. Do wygód tego położenia należy, że to, co się czyni nie bardzo miłego, czem się chlubić nie warto, cudzym podpisem opatrzone idzie na obcy rachunek. Od najwyższego stanowiska do najpodrzędniejszego w Rosyi znajdziecie wszystko obsadzone przybyszami czuwającymi pilno, aby się nic bez nich nie działo. To też począwszy od największego z nieszczęść naszych, od rozbioru Polski, który cały wypadł nie na korzyść Słowian i Rosyi, znajdziecie wszędzie ślad przyjaznej dłoni, nie lęka się ona wci- snąć pomiędzy drzwi... bo się im zaniknąć nie da. Obie strony skazane są na waśń i jedzenie się wiekuiste... a z walki, zręczny pośrednik co ją zrodzić umiał, korzysta. Wszystkie następstwa tego fałszywego kroku, w który krótkowidząca moskiewska polityka wciągnąć się dała, aż do exterminacyi dni dzisiejszych, idą nie na korzyść Rosyi. — Is fecit cui prodest, naturalnie... Nitkę tych robót, które z tak przedziwną instynktową prowadzono logiką, począwszy od prastarych czasów zakonów nad Wisłą wojujących, aż do nowiuteńkich osad nad Euxynem... nitkę wciskającą się, wplatającą wszędzie, nieprzerwaną od sił tysiąca lat — gdyby kto z dziejów wyciągnąć całą potrafił, byłoby się czemu podziwować. Z nieubłaganą wytrwałością wkręcała się ona wszędzie — budowała miasta, wznosiła fabryki, obalała trony, rozszarpywała prowincye, wprowadzała dynastye. murowała kolonie, biła drogi szerokie, jednała i waśniła wedle potrzeb swych chwilowych, a snuła się ciągle i ciągle coraz ciaśniej obejmując nas i państwo carów....oboje osłabić, jedno zniszczyć, drugie opanować było potrzeba. Rzecz jest na wpół dokonana, a gdy się oczy otworzyły zapóźno... już na pobojowisku dużo tru- pów, które niezmartwychwstaną i wiele nieprzejednanych nienawiści nad niemi; a Moskwa dzisiejsza z wyłupionemi oczyma nie może dojrzeć, że swoją przyszłość morduje... Ale to tak wszystko dzięki nieopatrzności i dobroduszności słowiańskiej, poszło słodko, cicho, a aktorowie istotni tak doskonale byli ciągle ukryci, że ani posądzać było można, by oni sznurkami tych lalek poruszali. W ostatkich stu kilkudziesięciu leciech podbili Moskwę bez rozlewu krwi na wieki wieków. Dziś gdyby się chciała wyzwolić, jest dużo zapóżno. Pod rozmaitemi imionami od góry do dołu siedzą rozstawione czaty, a poczciwy brodacz żegnajacy się przed Bohorodycą ani się domyśla, że za kołnierzem ma anioła stróża, który każdego ruchu jego pilnuje. Dzisiejsi politycy, etnografowie, jeografowie i różni logowie i grafowi o, mylą się grubo, licząc państwo moskiewskie do słowiańskich krajów... Myli się szanowny Duchiński, licząc je za mongolskie — jest czysto niemieckiem tylko... Statystyka urzędowa nie wykazuje tego żywiołu, który jak klin wbił się w samo państwa serce, ani tak licznym, ani tak przeważnym jak on jest w istocie: nie widać go na oko, ale czuć wszędzie. Policyant jakiś francuski. miał zwyczaj mawiać gdy mu zbrodni jakiej przyczyn poszukiwać kazano:... Trzeba śledzić, w każdej na dnie znajdzie się kobieta. Tu można rzec, że w każdej moskiewskiej robocie znajdzie się dobrze poszukawszy, ów zatajony kolonista. W istocie on tu niewidzialny panuje, włada, występuje jako rodowity Słowianin w imię słowiańskich interesów, gdy je potrzeba poplątać, w imię sprawy ludzkości, gdy trzeba oczy zamydlić, w imię liberalizmu, gdy chodzi o przerobienie przeszłości, w imię konserwatyzmu przeciwko rewolucyi gdy dogodniej, w imię zasad najróżniejszych, a zawsze ostatecznie w imię swojego tylko dobra, które istotnie ma na celu. Gdyby historya mogła kiedy dojść do tego, żeby została prawdomówną mistrzynią, a nie bałamutnym oratorem i błyskotliwym paradoxem, jakim jest dotąd — coby to za przedmiot był dla niej, wykazać rolę żywiołu tego przedsiębiorczego wśród słowiańskiego świata!! Pochwycić go na uczynku wśród tej roboty cichej, dokonywanej więcej nocą, niż dniami, tak milczkiem a nieznacznie, iż dopiero po skutkach robotników skrytych domyślać się można. Ta praca wieków, tak świetnych już dościgająca skutków, zdumiewa, a w zimnym widzu, na którego się skórze nie odbywa mogłaby istotnie obudzić uszanowanie, podziw nad instynktem całych mass, ożywionych w ciągu wieków ciągle jedną myślą, pracujących dla jednego celu, nie zbaczających na włos z drogi, jaką instynkt narodowy wskazuje... Dużo wprzód niźli Drangnach Osten sformułowanym został jako przykazanie narodowe, bez samowiedzy kierował robotą wiekową. Jak mrówki przenoszące się z miejsca na miejsce ogromnemi szeregi, cisnęli się na wschód wszelkiego rodzaju koloniści, by posiąść ową ziemię obiecaną: w postaci uczonych cywilizatorów i przebiegłych finansistów, wytrawnych agronomów, usłużnych kapitalistów, doświadczonych taktyków i strategików, pracowitych rolników, fabrykantów, rzemieślników, przedsiębiorców... Każdy z chyłkieme swem narzędziem przystąpił na miejsce i niby nieco poczynał robić około swego, jak gdyby tylko interes osobisty miał na celu. Znalazło się jednak w końcu ciało doskonale spójne, zorganizowane bez poprzedniemi umowy, posłuszne skazówkom przewódzców, których stanowisko samo i położenie wyznaczało, działające jako jeden człowiek na korzyść narodu. Takim sposobem obsiedli koloniści całą Moskwę od najodleglejszych gubernii, łańcuch stanowiąc nieprzerwany aż do miejsca, gdzie sznurem tym wiążą się z macierzystem łonem starej Germanii na słowiańsko-lechickich posiadłościach jak kleszcz już wpiętej.. Trzeba było w istocie siły niepospolitej, przebiegłości ogromnej, ażeby nigdzie nawet podejrzeń nie obudzić; by u nich być serdecznie a przyjacielsko z nami; by na gruncie moskiewskim tak doskonale wdziać imię, obyczaj, język, prawosławie, fanatyzm tamtejszy; żeby się nigdzie nie dać ująć na przeniewierstwie; jedną nogą stanąć na stopniach tronu, drugą wpośród ludu i rozpuścić pasożytne gałązki, gdziekolwiek niemi jaką szparkę okryć, do jakiej narości przyczepić się było można. Dziś, jak widzimy, Kaufmann nie ustępuje Murawjewowi i — mówiąc językiem Shakespeara — przemurawjewił Murawjewa (przeherodził Heroda). a o tem, czego nie widać, nie ma co mówić. Cała ta historya walki starej Rosyi z Polską podżeganej nieustannie, w której różne role przychodziło odegrywać elementom kolonizatorskim, tak doskonale posługuje interesom postępu na wschód i królowaniu na wschodzie, iż w niej trudno się nie domyślać roboty przyjacielskiej starego naszego znajomego. Nie ulega wątpliwości, że Moskale się byli poznali jakoś w końcu na tem, że pod pantoflem swoich gości przyklapnięci siedzieli, gdy wielki ów pan w nagrodę zasług prosił u cesarza, żeby go zrobił Niemcem.. poczynało grozić niebezpieczeństwo, ale je odwrócono fanatyzm budząc na Polaków i idąc w pomoc przeciwko nim z zapałem i poświęceniem, łatwemi do wytłómaczenia... gdyż doskonale służą sprawie naszych gości. w Rosyi. W tej chwili przyjaźń znowu między starymi sprzymierzeńcami jak najściślejsza, jak najgorętsza... znikły różnice narodowości wobec głodu polakożerstwem się nasycającego. Dosyć się przypatrzeć ustawom, organizacyi, a nawet lekko zbadać język zdrajcę, by się przekonać, że Rosya wszystko czem żyje, porusza się, zawdzięcza Niemcom. Byli oni i są jej nauczycielami; stworzyli wojsko, administracyą, flotę; gdzie stąpić, zawadza się o wyraz niemiecki, o ślad niemczyzny nieprzetrawionej, o łupinkę zjedzonego owocu. Uczeń wprawdzie niewiele przynosi honoru nauczecielowi, ale w tem, co potrzeba jest posłuszny, a zdaje się, że i mistrzowi o to idzie, żeby wychowania zbyt prędko nie dokończył i zawsze był potrzebnym. Dziś koloniści poprzychowywali się i poczuli potrzebę uczynienia pewnych ustępstw miłości własnej Moskwy, która czuje się potężną, a podpiwszy sobie i rozhulawszy się gotowaby... ale taki jeden godny człek jak von Kaufmann nie zbawiż i nie przejedna z niemiecką ludnością najupartszych prawosławców ? Nie ma więc obawy o przyszłość najmniejszej, a gdyby i była, już dziś za późno się leczyć, kiedy choroba we krwi, w ciele, w caluteńkim organizmie nią przejętym. Moskwa słaba zyskała sprzymierzeńca, ale dziś ona tylko jest odpowiedzialnym redaktorem... pisma, w którem ma udział bardzo podrzędny. Rozbiór mikroskopowy społeczeństwa moskiewskiego wykazałby najlepiej co to tam jest obcego pierwiastku pod kaftanem, sarafanem i ohrejduszką. Mało rodzin nie może się pochwalić jakiem pokrewieństwem z cywilizatorami, jakąś kropelką krwi szlachetniejszej. Najściślejsze połączenie aborigenów z kolonistami, wedle wiekuistego prawa, które żywiołowi wyższemu daje pierwszeństwo w pokoleniach następnych, wydało naturalnie potomstwo więcej podobne do zachodniego pierwiastku, niż do dzikiej płonki, na której on był zaszczepiony. Ale dość lub nadto tego wstępu, w który nas mimowolnie wniosło rozmyślanie nad stepem u brzegów morza Czarnego. Nieść z sobą światło, pokój, zgodę, postęp, miłość pracy, chrześciańskie prawdy, bliźniego umiłowanie... o jakże byłoby pięknem powołaniem... gdyby się tylko to powołanie czuło, spełniało i nie siało nasion, z których., co urośnie?... wie tylko — Bóg; tymczasem niezawodnie — kartofel. * * * Wędrowiec z nad Renu lub Sprei, któregoby niewygodna powózka moskiewska tłukąc mu boki dowiozła w okolice naddniestrzańskie — zdziwiłby się niepomału wpośród stepu nagiego, w małem wgłębieniu równiny, znajdując porządną, zupełnie jakby kędyś z Niemiec przerzuconą, czarodziejską laską, osadę.... Zdawałoby mu się, że trafiające się w suche dnie lata fata morgana łudzą jego oczy... ale nie... W pobliżu osady spotkałby z fajką porcelanową na krótkim cybuszku, w szlafmycy na głowie i kamizoli z ogromnemi guzami idącego współziomka, a spytawszy go o nazwisko wsi, dowiedziałby się, że to jest... Luisendorf. Co za dziw, niedaleko znajduje się maleńki Potsdam, miniaturowy Stuttgard, Dorotheenberg, Michelsdorf, Emilienthal itp. Słowem są, to sobie drobne Niemcy na pustkowiu, wysiadujące nową ojczyznę jak struś jaja na piasku. Luisendorf należy do najstarszych kolonii w tym zakącie, a w Luisendorfie ów domek zczernialy nieco, niepokaźny, około którego rosną cztery akacye, starsze... który okala murek z suchych poskładanych kamieni widocznie starszy nad inne: to relikwia, to pierwsza budowa i praojciec całej tej dziś tak porządnie i trwale zbudowanej wsi, w której już nawet i kircha wcale porządna świeżemi jeszcze żółcieje ścianami na pagórku. W tym niepoczesnym domku żyje ośmdziesiątletni, siwowłosy patryarcha, ojciec rozrodzonej familii, pierwszy śmiały pionier, co na tym stepie zatknął niewidzialną czarno-czerwono-złotą chorągiew i podbił potem i trudem tę ziemię dla Germanii Jana Gotlieba Henryka Schultze znają naokoluteńko, nie tylko Niemcy osadnicy, którzy go wysoce szanują, ale sąsiedni Bulgarowie, dalsi Wołochy; a nawet w Odessie, gdzie jest główny zarząd kolonii niemieckich; gdy przyjedzie z interesem, śliczna pani Hahn przyjmuje go w swoim salonie, poi kawą i uśmiecha mu się wdzięcznie. J. G. H. Schultze jest w istocie znakomitością wśród kolonistów, ich doradzcą, wyrocznią, wodzem, głową. Opowiadają starzy ludzie, że J. G. II. Schultze, zwany pospolicie starym Gotliebem, przed wielą już laty, młodym jeszcze człowiekiem, z tłómoczkiem na plecach, o kiju, z sercem atoli mężnem, z niewielą talarami w kieszeni, ale z poczuciem siły wewnętrznej — przywędrował do Odessy. Była to chwila, gdy kolonizacyi pragniono; Gotlieb puścił się na wędrówkę w okolicę, rozpatrzył dobrze i mężnie pierwszy oświadczył, że nietylko sam rolę weźmie, ale sobie towarzyszów z Niemiec sprowadzi, byleby mu dobre dano warunki. Jego śmiałość, roztropność i pewność siebie zjednała mu u ówczesnej władzy łaski i Gotlieb dostał grunt na osadę, której był założycielem. Miejsce to, które się zwało dawniej Karabal nie rychło nowe otrzymało nazwisko; dopiero po odbytej podróży do Niemiec, z której Gotlieb sobie towarzyszkę życia i pracy pannę Luizę Koch przywiódł i kilku towarzyszów broni, wieś nazwano na cześć pięknej jasnowłosej i niebieskookiej żony Schultza: Luisendorf. Historya wzrostu i rozszerzenia się osady byłaby bardzo ciekawą, ale brak do niej materyałów; jedynym mogłoby być opowiadanie założyciela ośmdziesiąt-kilkoletniego Gotlieba, ale staruszek nigdy bardzo mównym niebył, a w ostatnich latach fajki z ust nie wypuszcza i ledwie się półsłowy odzywa. Nie żeby na wszystko szwankował, bo to się wcale postrzegać nie daje; ale więcej się w sobie zaniknął a trochę zdumniał staruszek. Ma też prawo być dumnym, bo mu się nader szczęśliwie powiodło. Mało założycieli gradów i osad własnemi oczyma oglądać mają szczęście, tak rozkwitłe dzieło swoje. Gdy stary Gotlieb siądzie obok swojego równie już starego domku z babuleńką Luizą, otoczony wnukami, a pojrzy z górnego piętra pięknej Lauby, którą sobie postawił, na Luisendorf, serce mu rośnie. Ten siwowłosy patryarcha ze swą, fajką, szlafmycą, pończochami, trzewikami, kaftanem, wygląda zupełnie otoczony rodziną, na ładny obrazek Ludwika Richtera. Nieraz podróżny, przebiegając wieś, w której teraz jest już i stacya pocztowa i hotel Gambrinus, i kościołek i szkółka dla dzieci i Bierlocal z kręgielnią i t. d. mija laubę szanownego Gotlieba, mimowolnie uchylając głowę przed staruszkiem, całe dnie spędzającym w chłodku, częścią nad biblią, w części z własnemi myślami, których głębi nikt nie zbadał. Liczna rodzina otacza patryarchę Luisendortu, synowie, córki zamężne, wnuki, a nawet prawnucząt para: wszystkim poszło ręką na świecie z małemi wyjątkami i nie wszyscy pozostali na wyrobio- nym trudem dziadowskim zagonie. Dużo się z tego rozpierzchło po szerokiem państwie moskiewskiem. Gotlieb mało mówi. bada chętnie, nie wyrokuje nigdy, ze zdaniem własnem jest ostrożny. Nie wyrzekł się on kierowania losami rodziny, ale aforystycznie rozkazuje młodszym, radzi starszym, nie tłómaczy się nigdy, przyczyn nie zdaje się badać lub objawiać ich nie lubi. Jedynym przedmiotem, o którym w ciasnem kółku swoich krewnych z upodobaniem opowiada, to o pierwszych czasach swojego osiedlenia, o trudnościach, jakie tu spotykał \i miał do przezwyciężenia. I w tem jednak jest ostrożnym bardzo, zwłaszcza, gdy mu instytucye krajowe i ludzi wyżej położonych sądzić przychodzi; naówczas fakta nagie podaje wstrzymując się od komentarzy draźliwych... westchnie czasem lub nawet nagle zamilczy, spotkawszy na drodze coś bardzo trudnego do uniewinnienia. Uśmiech szyderski ale łagodny, politowania pełen, ucina powieść... Gotleb nakłada fajkę i milczy. Wstrzemięźliwości tej, długim latom pracy swej winien zapewne, że i władze tak szczególne (gdyż kolonie niemieckie zarząd swój mają osobny) jak i krajowe w ogóle jak najlepiej go uważają.. Posiada on ich nieograniczoną ufność.. i u rządu ma jak najlepszą notę... W czasie objazdu tych prowincyi przez cesarza Mikołaja, który konie przeprzęgał w Luisendorfie, Gotlieb miał zaszczyt chleb i sól w imieniu kolonii niemieckich ofiarować N. Panu na srebrnej tacce.. ze stosowną mówką w rodzinnym języku.. Tacka i solniczka robione były kosztem kolonistów w Odessie u najlepszego złotnika z kunsztem w istocie wielkim, bo wyglądały poważnie i ciężko, a nie ważyły wiele i kosztowały nie drogo... N. Pan z tego powodu za szczycił starca medalem złotym na wstędze orderu ś. Aleksandra, który Gotlieb z upodobaniem wkłada! W dnie uroczyste, kawałek zaś czerwonej wstążeczki nosił zawsze, nawet u letniego kaftanika... Cesarz Mikołaj podał nawet rękę Gotliebowi i uścisnął dłoń jego, co on zawsze wspominał, nie przytaczając wszakże, iż przez wdzięczność rękaw munduru cesarskiego pocałował z wielkiem wzruszeniem. Przed swojemi tłómaczył się z tego bałwochwalstwa tem, że., jak mówił — był to przecie niemiecki monarcha. Za takiego on w oczach patryarchy Luisendorfu uchodził... Z rozczuleniem dodawał starzec, iż w rysach, postawie, głosie mowy, przypominał mu ukochaną dynastyą,.. — a do poszanowania jakiem starca otaczano, przyczyniło się i to, że miał najstarszego syna w Petersburgu, na wysokiem już stanowisku militarnem.. i w wielkich łaskach u dworu, a z potężnemi stosunkami w stolicy... Michał lwanowicz Schultze, syn starego Gotlieba, zawczasu przez ojca oddanym był do wojska. Wielkie talenta, pamięć nadzwyczajna, umysłu bystrość, ślepe posłuszeństwo rozkazom starszych, tak prędko nim pokierowały, że bez żadnej protekcyi dostał się do akademii wojennej i w niej potem jako instruktor był użyty. Przymioty, któremi się odznaczał, umiejętność kilku języków, gotowość na spełnienie najtrudniejszych poleceń, rzucały go potem w różne gałęzie ministeryum wojny. Używano go trochę wszędzie, gdziekolwiek rozsądku i szparkiego a roztropnego trzeba było człowieka. Michał Iwanowicz przeskakując stopnie, doszedł do rangi jenerała, zostawując majorami ledwie swych dawnych towarzyszów. Był to l'homme ?tout faire na dworze cesarza Mikołaja wojskowym i choć stale przywiązany do akademii, odrywanym nieustannie być musiał do różnych, jak w Moskwie zowią, szczególnych poleceń. W radach pilnych, gdy zaufanego, dyskretnego, milczącego a niezbyt chciwego potrzeba było sługi, na któregoby i rozsądek i milczenie rachować było można, posyłano po Michała Iwanowicza, dawano mu paszport, pieniądze i instrukcyą, szeroką władzę użycia dyskrecyonalnych środków i zawsze prawie z najzawilszych poleceń wychodził zwycięsko. Tym sposobem robiąc, karyerę, dostawał w drodze łaski: krzyże, krzyżyki, pieniężne nagrody, tytuły, a co najwięcej, stał się niesłychanie potrzebnym. Gdy inni na tym pełnym intryg i zawiści dworze łączyli się z jakąś partyą, dworowali jakiemuś faworytowi, służyli wyłączniej którejś z tych znakomitości, co składały kamaryllę i używały chwilowego wpływu a łaski nadzwyczajnej,. Michał Iwanowicz tak zręcznie manewrował ze strategią sobie właściwą, że nikomu się nie naraził, nikogo nieprzyjacielem niemiał, wszystkim równie był miłym i w żadną sieć dworską wplątać się nie dozwolił. Grzeczny dla każdego, nikogo do zbyt poufałych zwierzeń nie dopuszczał; nie mogąc ich uniknąć, przyjmował je milcząco, nie dając znaku ani współczucia ani oburzenia; a gdy go za narzędzie użyć próbowano, usuwał się w sposób nie obrażający. Niektórzy znajdowali, że bardzo wysoko patrzał, a szczególniej mu za złe miano w tym świecie, gdzie przekupstwo jest chlebem powszednim, a wypotrzebowywanie stanowiska gwoli własnemu interesowi tradycyonalnem — że się okazywał nielito- ściwie czystym w sprawach pieniężnych i po prostu mówiąc, kraść niechciał. Przykre to naturalnie robiło wrażenie na towarzyszach, było bowiem jakby im w oczy rzuconą wymówką; ale zacny Michał Iwanowicz, jak skoro sam odpowiedzialnym nie był, na cudze grzeszki patrzał z wyrozumiałością dla słabości ludzkiej tak dziwną, iż nawet złodziejów miał po sobie. Michał Iwanowicz był żonaty i zdaje się, że tajemnicze małżeństwo owe jeszcze go w znaczeniu, na majątku i wpływie podniosło. To ożenienie należało pewnie do najważniejszych wypadków jego życia.. Wkrótce po niem bowiem, już uszlachcony rangą, dostał od Mikołaja tytuł barona i herb, pół orła rosyjskiego, a w połowie tarczy dwie szable na krzyż na księdze leżące... To pewna, że Michał Iwanowicz czuł już od kilku lat potrzebę przybrania sobie towarzyszki życia... Pomiędzy arystokracya rosyjską mimo stopnia, wychowania, bardzo pięknej powierzchowności, uchodził on za dorobkowicza i ciężko mu tu było wielkie sobie obiecywać powodzenie. Postanowił był więc szukać ładnej twarzyczki, wychowania i posagu w tej klasie, która żon dostarczać zwykła takim wyrosłym z niczego znakomi- tościom. W wolnych od zatrudnień chwilach począł bywać wieczorami w kilku poważniejszych domach kupieckich, będąc z systemu za ożenieniem z Moskiewką. — Musiało mu to na coś być potrzebnem. Zofia Piotrówna piękna, dorodna, wesoła, prostego serca i umysłu panienka, powierzchowności miłej, bardzo mu do serca przypadła..... Ojciec obiecywał przeszło sto tysięcy rubli posagu... Najgorzej się wszakże stało, że Michał Iwanowicz nieopatrznie jakoś, może, po odczytaniu Hermana i Doroty, czy jakich podbudzających poezyi niemieckich, zakochał się straszliwie, wcale nie po jeneralsku w swojej przyszłej... Stęskniony widać do uczucia jakiego w życiu nie doznał, pozwolił sobą owładnąć Zofii Piotrównie. Dziewcze wychowane skromnie, zakochało się też w jenerale doprawdy, i rodzice patrzeli na to, uśmiechając się z kątka i czekając tylko, rychło się uroczyście oświadczy. Stadło było ze wszech miar dobrane, obie strony zadowolnione, przyszłość jasna się obiecywała... marzono o niej, mówiono półsłówkami. Jenerał tę cudną wiosnę spóźnionego żywota widocznie chciał przeciągnąć.., zwlekał ożenienie bawiąc się tą miłością, czystą, gemüthlich, wesołą, niewinną. Wielkie to szczęście, że się był nieoświadczył i rzeczy nie doprowadził do niepowrotnych przyrzeczeń, któreby był musiał dotrzymać. Już się zbierało na wyznania, na prośbę u rodziców o rękę panny, gdy jednego ranka, jenerał odebrał karteczkę od starego hr. A.. wzywającą go wieczór na herbatę, dla pomówienia w pilnym interesie z wyższego rozkazu. Michał Iwanowicz był dobrze z hrabią A.. jak ze wszystkimi należącymi do ściślejszej kamarilli, w szczególnych jednak łaskach u niego nie był. Zdziwiło go trochę zaproszenie, ale posłusznym być musiał. O godzinie bliskiej tej, która mu była wyznaczoną, zajechał jeszcze do Zofii.. zabawił z nią wesoło żartując kwadrans i do zobaczenia nazajutrz pożegnawszy, udał się do pałacu. Nikt nie wie, jaki był przedmiot rozmowy pomiędzy dwoma współziomkami, gdyż hr. A... był także pochodzenia germańskiego... to pewna, że Michał Iwanowicz wyszedł z tej konferencji we cztery oczy jak nieprzytomny, blady, że wpadł do karety i niewiedział, jak ona go do domu odwiozła, że się nie rozbierał do późna, i chodził łamiąc ręce po sali, że nazajutrz pisał, dostał urlop na kilkanaście dni, jeździł do ojca do Luisendorfu, że tu przybywszy miał z nim bardzo długą naradę ta- jemniczą” a po niej z oczyma zaczerwienionemi, milczący, chory, przybity powrócił do Petersburga. Widać, że tam Michał Iwanowicz był oczekiwanym i bardzo potrzebnym, gdyż wprost z rogatek odebrał polecenie jechania do Carskiego Sioła, gdzie jenerał A.. przebywał. W sukniach podróżnych, jak stał był zaraz wprowadzonym do gabinetu.. i tam parę godzin pozostał. Rozmowy naturalnie nikt podsłuchiwać nie mógł. ale była żywa, długa i skończyła się tem, że we drzwiach wyprowadzając go, A uściskał serdecznie, dając mu termin na jutro... Jenerał nie pojechał tego dnia do Zofii, chociaż w domu znalazł aż dwa od rodziców jej zaproszenia; ulubiony jego sługa Wańka (w istocie Johann i Niemiec, ale doskonale znaturalizowany) nadzwyczajnie był przestraszony tem, że się spać nawet, mimo znużenia podróżą, nie kładł, całą noc przesiedział w fotelu, palił papiery, wzdychał i chodził. Nad rankiem siadł pisać list długi do Zofii i nazajutrz rano go wyprawił... Co się stało w domu kupca, niewiedziano, ale chodziły wieści, że Zofia niebezpiecznie chorowała, a mimo to jenerał już tam nawet nie pojechał się dowiedzieć. Wieczorem udał się dosyć wystrojony do jenerała A., który razem z nim do karety siadłszy, kazał jechać ku admiralicji... Tam wysiedli przed pysznym pałacem jak najwytworniej -urządzonym, pełnym służby w liberyi herbownej, kwiatów, bronzów i dywanów... Wyglądał ten gmach na zaczarowaną krainę cudów tem więcej, że w przyćmionym jego salonie, z niezmiernym gustem urządzonym, który zdala woniał jak ogród wiosenny, znaleźli na szezlągu... prześliczną, białą jak śnieg.. królewnę.. Obok niej siedziała wielkiego tonu i wspaniałej postawy niewiasta hrabina.. X... Hrabinie X.. i Irenie Sergiejewnie córce jej hr. A... przedstawił pana jenerała, który się obu paniom przypomniał, miał bowiem szczęście widywać je na balach u dworu.. Irena Sergejewna była frejliną... Przyjęto Michała Iwanowicza jak najlepiej, a Irena parzała na niego długo jak w tęczę, jakby badała tę męzką twarz, pod której bladą naówczas maską, nic prócz odważnej rezygnacyi wyczytać nie było można. Zaproszono jenerałów na herbatę, ale hr. A... musiał odjechać zaraz z powodów służbowych, Michał Iwanowicz zaś pozostał do późna. Szczegóły bliższe tych odwiedzin nikomu wiadome nie były. We dwa tygodnie potem dosyć prywatnie, ale jedak zaszczycony samego panującego przytomnością;, odbył się ślub jenerała, świeżo kreowanego barona von Schultze z hrabianką Ireną... Było to małżenstwo niezmiernie świetne, gdyż hrabianka pochodziła ze starej arystokratycznej rodziny — tatarskiej, miała imię piękne, posag ogromny, związki i wpływy przeważne u dworu, wielki nawet szacunek najwyżej położonej osoby___ drudzy mówili więcej jeszcze..; była nadzwyczajnej piękności, młoda.. i bardzo starannie wychowana... Baron Michał Iwanowicz wchodził przez nią w świat nowy.. faworytów; ale od ożenienia swojego posmutniał, stracił wiele z dawnej żywości, jakoś po nim zbytniego szczęścia widać niebyło... Pożycie młodej pary osłonione było tajemnicą... Wprawdzie jenerał zajął mieszkanie na dole w pałacu żony, ale był tam prawie jak obcym... Niezmiernie miał wiele zajęcia zawsze, bardzo często wysyłano go na Kaukaz, w oddalone gubernie, z misyami różnemi do Niemiec, przywoził z sobą zawsze krzyże, łaski nowe i rósł w znaczeniu, ale zdawał się zamęczony nawałem pracy... Z Ireną widywali się rzadko, ceremonialnie prawie, nie jak małżonkowie, ale jak dobrzy przyjaciele i znajomi... Biedna opuszczona z powodu jego rozlicznych zajęć kobieta, zabawiała się życiem wielkiego świata, do którego należała i sierotką kilkoletnią, którą sobie była przybrała... Była też to śliczna dziecina... Po cichu bardzo szeptano, ale to mogły być plotki, że Zofia... nieposzła za mąż, że jenerał potajemnie do niej powrócił, że ją widywał, że tam trwały jakieś tajemnicze stosunki. Ci co znali jenerała dowodzili, że od czasu świetnego swego ożenienia dziwnie się był odmienił... posmutniał, zdziczał, surowszym się stał i drażliwszym niż kiedykolwiek. Pomimo tak znakomitego wyniesienia się Michała Iwanowicza, nic zerwał był on wcale stosunków z rodzicielskim domem., pisywał do ojca, czasem go odwiedzał na krótko i między Luisendorfem a Petersburgiem listy chodziły regularnie... W stanowczych chwilach życia, jak. przed ożenieniem swojem, niespuszczając się na nic, jenerał brał pocztę i wpadał do ojca na chwilę... Naówczas starzec i on zamykali się w osobnej izbie na długą rozmowę, po której już kilka chwil rodzinie tylko poświęciwszy i znajomym... Michał Iwanowicz pędził znów nazad do stolicy. Oprócz jenerała i barona, który tak wysoko podniósł rodzinę Schultzów z Luisendorfu, stary Gottlieb miał jeszcze synów trzech, a i z tych każdy na swój sposób bardzo sobie szczęśliwie dali radę na świecie. Drugim po jenerale był Gottlieb junior noszący imię ojca, który znaczną już miał fabrykę sukienną i przędzalnią w samym Luisendortie. Był to człowiek czynny, pracowity, cały oddany swemu geszeftowi, powierzchowności prostej i dosyć zaniedbanej, ale dosyć światły i bardzo roztropny. Zawcześnie się był ożenił w Saksonii, dokąd umyślnie sobie po żonę pojechał do znajomych i miał już wnuków ze starszej córki. Obok staroświeckiego domku patryarchy kolonii, Gottlieb junior, pobudował sobie już daleko okazalszy. Przytykał doń długi wązki budynek zawierający przędzalnie i warsztaty, zabudowania na skład wełny, magazyny i inne potrzebne niniejsze domki, przy których się nieco najemników niemieckich mieściło. Gottlieb junior już się był dosyć znacznego dorobił majątku, a zdawało się, że idzie do szybkiego wzrostu fortuny, bo co rok prawie fabrykę swą rozszerzał i ulepszał. Trzeci syn, ukończywszy nauki w Odessie, poszedł do cywilnej służby, w której niemniej od braci był szczęśliwym, zajmował już bowiem w kancelaryi jenerał gubernatora Chersonu i Krymu posadę zna- czną i dążył do wyższej talentem i pracowitością. Mało był podobnym do obu swych braci, których powierzchowność zdradzała pochodzenie ludowe; wychowanie odebrawszy świetniejsze, za czasów księcia Worońcowa, mając zręczność zbliżyć się do dobrego towarzystwa, jakie go otaczało, wykształcił się na angielskiego gentlemana pod wpływem na pół brytańskich obyczajów i życia rodziny księcia, który był też więcej może Anglikiem niż Moskalem. Nie przestając być w duszy Niemcem, Fryderyk trochę na kosmopolitę zakrawał; miał nadzieję pójść drogą dyplomatyczną, ale ta go zawiodła, gdyż nadto był potrzebnym w miejscu, by go chciano przenieść gdzieindziej. Ożeniony z Niemką także, żył na dosyć dobrej stopie w Odessie, gdzie nawet pobudował sobie małą gotycką willę u brzegu morza. Był on częstym gościem w Luisendorfie; ale choć go ojciec lubił, mniej się z nim jakoś rozumieli niż drudzy bracia. Fryderyk czytał dosyć, a w polityce miał pojęcia trochę odmienne i nazywano go w rodzinie bardzo liberalnym. W istocie przeczuwał on tylko radykalizm późniejszy i przeiął był rewolucyjne pojęciu młodych Moskali, które w mm tylko od wybujania praktyczność niemiecka strzegła. Czwarty a najmłodszy, Johann, mieszkał z rodzi- cami razem; jego w myśli przeznaczał ojciec na spadkobiercę patryarchalne) starej kamieniczki i szerokiego obszaru ziemi, której część tylko wydzielił był pod zabudowania i ogród Gottliebowi junior. W czasach gdy ów pierwszy kolonista zjawił się na Karabalu, ziemia była prawie bezpańską” nie miała ona żadnej wartości, staruszek umiał naówczas, zakładając wieś pamiętać o sobie i wydzielić lwią, część w tym stepie, który naówczas do wilków należał. W późniejszych latach własność ta ściślej się ograniczyła, mocniej upewniła nadaniem nowin, tak że stary Gottlieb wykroił sobie z tej pustyni obszar, który — jak on mówił — w Niemczech wspaniały Rittergut by stanowił. Około domku założony był tamarysami obsadzony sad, ale drzewa nie bardzo się udawały; spotykały one opokę pod cienką warstwą, ziemi i po kilku leciech schły prawie wszystkie. Daleko lepiej szły wystawione na południe, na pochyłości lekkiej zasadzone winnice, które szeroką, zajmowały przestrzeń.. Johann starał się o dobre latorośle winne i wyrabiał corocznie więcej beczek napoju, który jeszcze był dosyć kwaśny, ale potrzebował tylko umiejętnej dłoni farmaceuty, żeby wyszedł na prawdziwe bordo austryackie i doskonały szampan saski. Oprócz winnicy rozległej, miał jeszcze folwark ów pola zasiewane corocznie pszenicą, jęczmieniem, burakami i roślinami okopowemi, poniżej łąki dobre i wypasy dla licznych owiec, których trzymano parę tysięcy. Corocznie przychodziły dla poprawy rodu barany z Saksonii, a wełnę kupował naturalny nabywca Natus, brat starszy do swej fabryki wypłacając się ojcu sumiennie. Księgi rachunkowe tak fabryki jak i gospodarstwa, i rejestra wszelkie były przykładnie utrzymywane. Oprócz tych czterech płci męzkiej potomków patryarcha Johann Gottlieb Henryk miał jeszcze córkę najstarszą z całego rodzeństwa imieniem Dorotę, która wyszła była za mąż za pastora Grabe mieszkającego w Luisendorfie, a z tej już prawnucząt się stary dochował, po córce jej Amalii, która była za profesorem Holzem w Odessie, przyjacielem Fryderyka. Naostatek w Kieszeniewie mieszkała jeszcze jedna córka jego Teresa, zaślubiona panu Sackfeld, urzędnikowi przy zarządzie miejskim, z którego wszyscy byli niekontenci... niewyjmując żony. Nieboraczek grał w karty i zakrapiał się mocno, trzy razy był już pod sądem i ledwie go wpływy jenerała uratowały od ciężkiej kary i miejsca utraty. Otóż jak liczna rodzina otaczała tego człowieka, który z kilkudziesięciu talarami, pieszo, o kiju przyszedł tu był przed półwiekiem i miał odwagę w ste- pie nagim jąć się ciężkiej pracy... Luisendorf wyglądający teraz wspaniale był naówczas gołem polem... ściany jego domostw wyszły całe z miękkiego łona pobliskiego parowu, w którym teraz piłowano ów kamień żółty, lekki, służący w całej okolicy za jedyny materyał do budowy. Z niego płoty, cembrzyny studzien, kamienice, bruki i trotoary pokładziono w Luisendorfie dla łatwiejszej komunikacyi w czasie słotnym, który jesienią i wiosną ziemie obracał w nieprzebyte błoto... Mógł się Gottlieb prawie pochlubić, że wszystko co tu teraz widział było dziełem jego zabiegliwości i wytrwania. Kolonia kwitła, mieszkańcy jej, którzy tu poprzychodzili ubogimi, wszyscy niemal' mieszkali w domkach własnych i stosunkowo mieli się dobrze... Było pomiędzy nimi i rzemieślników kilku i Colonial-Waaren Lager, i piwowar, którego wyrób słynął naokoło z przedziwnego smaku przypominającego Echt - bairisch. Czegóż już więcej można było pożądać, prócz żeby się Luisendorf rozmnażał, rzucał odrośle w stepy i bodaj do limanu Dniestrowego sięgnął. Na nieszczęście, było to już niepodobieństwem; bardzo nie na rękę Gottliebowi siadła nieopodal kolonia biednych Bułgarów, a że i tej się nieźle powodziło, zagrodziła drogę rozrostu kolonistom chciwym ziemi. Niemcy bardzo z góry swego culturträgerstwa spoglądali na wygnańców ogorzałych, którzy daleko mniej sobie rady dać umieli, więcej byli osamotnieni, słabsi; mimo to jednak wegetowali tu przyrósłszy i niemyśląc już do ojczyzny powracać. Bułgarowie po większej części byli rólnicy, ogrodnicy, mali właściciele, niewielu z nich rzemieślnikami... Było to w początkach 1863 roku... Wiosna i na tych stepach wytrysnęła prędzej niż zwykle, chociaż tu zawsze bywa wcześniejszą... powietrze nader miłe i ciepłe owiewało Luisendorf... W polu krzątano się już około winnic i zasiewów... Stary Gottlieb nie siedział obyczajem swym pod Laubą, na której jeszcze liścia brakło; przechadzał się z fajką po szerokiej, jedynej ulicy Luisendorfu, który był cały w linią pobudowany i przecięty pocztowym traktem. Za nim krok w krok starowina psisko, noszący piękne imię Medora, poczuwając się do obowiązku towarzyszenia swojemu panu stąpał ziewając, zatrzymując się, oglądając, widocznie z tej przechadzki niezadowolniony. Nieopuszczał on nigdy swojego starego pana, ale przywykł był leżeć koło niego, a nie chodzić za nim, agitacya ta staremu wydawała się co najmniej zbyteczną. Niekiedy nawet naprowadzając Gottlieba na zdrową myśl wypoczynku, siadał Medor przed nim i ziewał, lub próbował kłaść się, ale widząc, że to nie skutkowało, poczynał potem znów wolnym krokiem swą obowiązkową, wędrówkę. Ulica była tak pustą, że Medor niemiał nawet żadnej dystrakcyi, parę razy popędził za emancypującemi się kurami, które przerażone znikły... zakrząkał na sroki... które uleciały krzycząc, a choć wróble w gąszczach tamarysów świergotały, z niemi się nie mógł kompromitować walką dziecinną. Biedny pies odbywał swą przechadzkę w złym humorze, ze łbem zwieszonym. ale nie można powiedzieć, żeby jego pan był weselszy. Dawno już tak chmurnym i ponurym nie widziano Gottlieba. Ile razy przychodziła z Odessy paczka gazet, trzymał bowiem Kolońską i Nowo-Pruską, stary rzucał się na nie chciwie, pożerał je obie w milczeniu, ale w niesłychanie zły go humor wprawiały. Nie miał jednak zwyczaju ze swych wrażeń i myśli spowiadać się nikomu, trudno było odgadnąć co w nim ten niepokój rodziło. Wszyscy go wszakże postrzegli łatwo; Frau Luise najpierwsza, potem synowie oba i wnuczęta, którym chleba z masłem nie nasmarowywał już sam, jak to dawniej bywało. Opodal od starego swego domostwa odszedłszy, nad którego drzwiami stał napis wyblakły: vertraut Hat gut gebaut... Gottlieb spotkał się z synem Junior, przez skrócenie zwanym___ Lice się jego trochę rozjaśniło, zapytał o jakąś wełnę źle wypraną, otrzymał odpowiedź zadowalniającą. i czule po niemiecku poklepał po ramieniu syna — Czy to już powietrze tak dobre, żebyś się ojciec przechadzał lekko ubrany? Spytał Junior. Stary podniósł rękę do góry i swoim obyczajem tylko głową pokiwał, mówić bowiem, oprócz szczególnych wypadków, nie lubił. Potem zwrócił się w stronę Odessy, popatrzał na trakt przykładając rękę do czoła i przystanął. Znaczyło to, że się kogoś ztamtąd spodziewał. Junior nie śmiał pytać. Stary milczał też pękając z fajki tytoń bessarabski, zastępujący mu dawny niemiecki Uckermarcker i rzekł tylko: — Baron! Zrozumiał Junior, iż brata starszego oczekiwać było można. Tłómacząc się mimiką swą stary dobył z bocznej kieszeni list i pokazał go synowi zdala, łatwo się więc było domyślać, iż jenerał oznajmić się na dziś musiał. — O! Rzekł Junior, żebym był wiedział wcześniej ! A nuż mi dziś po sukno, jak obiecał, przyjedzie Moskal... Staremu widocznie niechciało się ust odmykać, bo pękał z fajki, a to zatrudnienie ma do siebie, że go przerywać nie można, zwłaszcza pod koniec, gdyż Znicz na dnie tylko pracą nieustanną na wilgotnem łożu soków tytoniowych utrzymać się może... a tu do dna sama uczciwość statecznego człowieka dopalać nakazuje.. pokiwał więc głową, popatrzył i podniósł dwa palce do góry. — Zabawi dwa dni? Spytał junior, przywykły do tego alfabetu ojca. A! To chwała Bogu.. Gottlieb już głowę spuścił i maszerował dalej, syn poszedł w swoją drogę. Medor, który maleńką się drzemką pokrzepił w czasie rozmowy, z ziewaniem głośnem zakrawającym na wymówkę, powlókł się za panem. Ale lenistwo było tak wielkie, że wyprężywszy nogę jednę do chodu, poczuł potrzebę niby się po śnie wyciągnąć i odbywał ten obrząd powolnie, gdy nagle zdala zaturkotało, zadzwoniło, a na gościńcu wzniósł się tuman kurzawy, jaki tylko na stepach tutajszych i we Włoszech się widuje. Pies musiał począć szczekać, a staruszek przystanął wyjąwszy z ust fajkę, która zmordowana zagasła. Tuman pyłu coraz się powiększał, ale prócz niego nic widać nie było; z obłoku tego dobywał się tajemniczy turkot, oznajmujący wprawnemu uchu nie powóz, ale prostą, bryczkę pocztową. Kurzawa podniesiona kopytami koni na stepie, który susza i koła zmieniają w najdelikatniejszą mączkę wapienną, wygryzającą nielitościwie oczy, zasypującą usta i wkradającą się aż we wnętrzności człowieka, tak była gęstą i nieprzezroczystą, że stary Gottlieb czekać musiał długo, nim z niej dobyły się dlań naostatek kształty nieokreślone wózka i trzech koni, z siedzącym na przodzie dziwnie jakoś uczepionym woźnicą w czerwonej koszuli... Na bryczce nic jeszcze widać nie było. Stary Gottlieb, dostrzegłszy zaprzęgu, upewnił się, że to nie był oczekiwany baron, który dla swojego tytułu i stopnia, mimo obyczajów bardzo prostych, nie mógł jechać tak zwaną perekładną, musiał brać albo koczyk, albo przynajmniej tarantas. Nie zajmował go już więcej ów podróżny, na którego zdala Medor gderliwie a leniwo naszczekiwał, jakby dając do zrozumienia, iż mu miał za złe, że go zmuszał do tej fatygi. Nie wiele go też obcho- dziła bryczka, ale jeszcze się czuł do spełniania psich obowiązków stróża; podnosił więc glos, burczał i oglądał się niekiedy na starego, chcąc go przekonać, jak gorliwie pilnował domu... Stary wszakże, doszedłszy do bramy dworku, zawrócił się w dziedziniec; co Medor ujrzawszy, pospieszył również za nim, uważając się za zapełnię uwolnionego od dalszych manifestacyi. Bryczka biegu zwalniała i naostatek stanęła przed pocztowym domem. Na poczcie jakoś pusto było, pocztylioni bowiem spali po nocy spędzonej na rozgonię, a utrzymujący stacyą pofatygował się. na winnicę swoją, dojrzeć maleńkiego gospodarstwa. Pocztylion, który podróżnego przywiózł, począł wołać w niebogłosy, ale daremnie. Na stacyi panowało milczenie śmierci i obojętności. Z bryczki też podróżny nie wychodził... i nic na niej widać nie było nawet oprócz sterczącej słomy. Z miny powoźnego, z pochylenia wozu, łatwo też było poznać, że w drodze ulegli jakiemuś przypadkowi. W istocie brakło jednego koła; dojechali wlokąc się przechyleni na resztku osi. Pocztylion, nie dowoławszy się żywej duszy, musiał począć konie wyprzęgać, nie mogąc ich tak zostawić. Ze słomy dobywał się jęk boleśny. Mieszkańcy Luisendorfu wywabieni w pole i do ogrodów wiosną, nie pokazywali się też z żadnego z bliskich podwórków. Nawet to, co się zwało hotelem Gambrinusa, było zamknięte i martwe. U wrót — obyczajem moskiewskim — wysoko sterczały dwie wiechy suche i klatka z przepiórką, ale wrota stały niegościnnie zaparte. Naprzeciwko, nieopodal od domu pocztowego był piękny dworek pastora Grube i kościółek, za którym w pewnem oddaleniu widać było i Bożą rolę, zasianą kamieniami grobowemi. W chwili, gdy przed pocztą złamana bryczka napróżno się domagała litościwej pomocy ludzi, w oknie domku księdza pastora z za zielonych doniczek z kwiatkami i białych firanek wyjrzała główka jasnowłosego dziewczęcia. Znacie zapewne Madonę niemiecką Holbejna, tę śliczną głowę łagodnego wyrazu, która na obrazku tak dziwnie odbija od kwadratowych i spiczastych ziemskich fiziognomii otaczającej rodziny donatora.. ? Otóż w oknie domku pastora Grube pokazała się nie Holbejnowska madona, ale młodsza, podobna do niej miłym wyrazem, twarzyczka... gdziebykolwiek ją kto był na kuli ziemskiej zobaczył poznałby w niej niebieskooką córkę Germanii... W istocie była to wnuczka ulubiona starego Gottlieba córka jego Dorotei, nosząca imie swej babki, najmłodsze dziecię i dziecko najukochańsze domu... Luiza... Piękność jej była tak cicha i spokojna, tak prawie senną jeszcze jakby ją nic dotąd do prawdziwszego nie rozbudziło życia... Oczki niezapominajkowe, niebieskie patrzały w świat obojętnie, powoli, rozważnie, ale nie rozkochane w nim wcale... chłodniutkie. I teraz na tę przechyloną, okaleczała bryczkę poglądała sobie Luiza rączki złożywszy na piersiach, nieokazując ani zbytniej ciekawości, ani wzruszenia... oddychała powietrzem wiosennem... myślała o czem innem... Cicho było w wiosce, a domek pastora tak stał niedaleko od stacyi, że wśród tego milczenia ucho Luizy nareszcie schwyciło jęk dobywający się z bryczki. Nie było to bolesne nawoływanie o pomoc, ale kiedy niekiedy jakby srogiem cierpieniem z piersi dobyty wykrzyk, krótki, urwany, straszny Pocztylion konie odprzągł mrucząc, gadał do siebie i do stepowych biegunów w najobelżywszych wyrazach, łając je za własną winę, niekiedy nawet z gniewu i złości za wypadek kopał je nogami i pięścią... tak był rozjątrzony, że mu się tą razą nic na wódkę niedostaje... a wróciwszy do domu może jeszcze napomnienie dotykalne... Zajęty własną biedą, nie prędko dosłyszał, iż nań z okna prezbi- terium wołano... Piękna Luiza, którą nowy jęk poruszył, chciała się dowiedzieć coś o wypadku. Ale głos jej był istotnie głosem wołającego na pustyni... i prędzej potrafił wzbudzić ojca, który w drugiej izdebce czytał, niż ogłupiałego pocztyliona... Stary Grube, mężczyzna szerokich ramion, twarzy wyrazistej w okularach, czarnej mycce na głowie, z brwią namarszczoną stanął na progu. — Co to tam takiego ? Zapytał córki. — Jakiegoś podróżnego przywiozła pocztowa bryczka połamana, zdaje się skaleczonego, bo aż tu jego jęk słychać. Pastor żywo podszedł do okna i popatrzał... W tejże chwili ze słomy podniosła się twarz blada z włosami długiemi rozrzuconemi i obsypanemi pyłem, twarz młoda, przystojna, wyrażająca niepokój, ból, niecierpliwość. — I nikogo niema na poczcie! Zawołała Luiza... — A coś mu się stać musiało, kiedy się z woza dobyć sam niemoże; rzekł pastor flegmatycznie. — Widocznie bryczka się musiała wywrócić i pewnie się biedny pokaleczył... a tu niema nikogo... żeby mu pomógł... nawet wyleść z woza na którym jęczy. Luiza powiedziała ostatnie słowa nieśmiało z litościwem uczuciem młodego dziewczęcia, spoglądając na ojca jakby go wzywała lub o pozwolenie prosiła. Ale szanowny pastor był człowiekiem wytrawnym, znał Moskwę, kraj i wypadki, w których przyjście w pomoc nieszczęśliwemu mogło natysiączne narazić kłopoty — pozostał więc zimnym i głuchym. — Biedny człowiek! Dodała Luiza z westchnieniem. Patrz papo, jak próbuje się dźwignąć na rękach i bezsilny upada!.. Pastor popatrzał ale milcząco. — Co to za kraj! Rzekł ruszając ramionami flegmatycznie — ani cyrulika, ani doktora, ani urządzonej pomocy publiczney na jakikolwiekbądź wypadek. — A z poczty nikt nie przychodzi! Dodało dziewczę wyglądając ciekawie. W istocie złamana bryczka jak leżała tak leżała przed wrotami.. konie były wyprzężone.. pocztylion je poprowadził do szopy i tam nareszcie dobudziwszy się batem ospałych towarzyszów, wygnał ich na ulicę. Poczęli się zjawiać po jednemu, zwolna, przecierając oczy i wyciągając jak Medor. Podróżny tymczasem zawsze jeszcze leżał w powozie stękając... W tem silny odgłos dzwonków dał się słyszeć na gościńca, turkot, tentent, hałas, potem ogromny znów tuman kurzawy, dłuższy, większy i obłoczystszy od pierwszego, widocznie kryjący w swoim łonie jakiś zaprząg i powóz poważnych rozmiarów. Jeszcze się tajemnica nie wydobyła z tego obłoku dla oczu patrzących, gdy krzyki powożących dały się z niej słyszeć. — Precz! Precz! Z drogi! Sprzątaj z drogi.. poszli won! Precz! Po tych hałasach można się było domyślać jakiejś bardzo znakomitej figury, jakiegoś prewoschodytielstwa lub jasności; zwoszczycy podjechawszy pod samą stajnią, a niemogąc dla wywróconej bryczki zajechać, jak należało z drogocennym swym ciężarem, jęli łajać, wrzeszczeć i tak nastraszyli ospałych pocztylionów stojących u wrót, którzy zaraz poznali, że wielką jakąś rządową figurę wieść muszą, bo powoźni byli w świątecznych ubiorach, kaftanach i czapkach, że nagle się rzucili na nieszczęśliwy złamany wózek zapierający drogę, a że go tak prędko jakbyło potrzeba niepotrafili odciągnąć na stronę, pochwycili za koła, za osie, za boki i rzucili nim razem i chorym leżącym w środku człowiekiem, uprzątając prewoschodytielstwu zajazd swobodny. Człowiek leżący w po- wózce jęknął boleśnie bez litości szarpnięty i silnie uderzony stuknięciem bryczki o ziemię, ale tego wśród hałasu, dzwonienia i klaskania z batów, nawet słychać nie było. Prostym ludziom, nawykłym do bezwzględnego poszanowania zwierzchności, wydawało się bardzo naturalnem, ażeby bodaj konający ustąpił przed czterokonnym koczem, wiozącym wysokiego dygnitarza. Tylko Luiza załamała ręce w oknie i westchnęła. Ale w tejże chwili w wysiadającym poznała, czy domyśliła się barona von Schultze, rodzonego wujaszka swego, pastor także z wielką radością go dojrzał i — zapomniano o złamanym wozie. Wszystko to odbyło się w bardzo krótkim przeciągu czasu. Z powozu wyskoczył mężczyzna pięknie zbudowany, postawy i wzrostu wspaniałego, rzucił parę słów wysznurowanemu przed sobą całemu pocztowemu tłumowi, i nie tracąc chwili, uchodził pieszo ku staremu domkowi ojca Gottlieba. Po szumie i hałasie, staruszek się też już był syna domyślił, i nierzucając z ust fajki, w towarzystwie Medora, powolnym krokiem szedł ku wnijściu podwórzowemu. Spotkali się we wrotach samych. Jenerał pochylił się, by ucałować w rękę starca, ten go objął rękami i w głowę pocałował milczący, a prędko na- zad do ust wziąwszy fajkę, podniósł oczy i zaczął się przypatrywać stojącemu naprzeciw siebie, jakby badał, co czas na jego czole i w oczach zapisał. Niewidzieli się lat parę podobno, z listów urzędowych syna nie wiele było można wyczytać o jego szczęściu domowem, żona kłaniała się w każdym przypisku, ale jej jakoś nie było pilno odwiedzić i poznać rodzinę. Gottlieb patrzał na syna z uwagą, ze smutkiem, ale jeszcze słowa do niego nie wyrzekł; potem łzę na oku otarł, ujął go za rękę i z sobą wprowadził do domku. Huczny przyjazd barona, już całą rodzinę jego był zwabił ku patryarszemu domostwu; wbiegł naprzód Junior z żoną i dziećmi i wnuczętami, potem żona Johana i dzieci, nareszcie on sam, pani pastorowa Grube z córką i pastorem. Wszyscy witali, winszowali, szczebiotali, dzieci stały opodal podziwiając znakomitość tę, której mundur i wstążeczki u guzika, wąsy i ogromne i łysina, postawa męzka i obejście śmiałe, mocne na nich czyniły wrażenie. Jak wszyscy wychowańcy cesarza Mikołaja, jenerał do niego, do tego prototypu żołnierza moskiewskiego był podobny. Starł się z niego spokojny niemiecki charakter, twarz nabrała surowości...Ostatnie dwa lata zmarszczkami okryły mu czoło i znacznie go postarzyły, stary też Gottlieb nic nie mówiąc zaraz tego dostrzegł i nie był zadowolniony wcale. Gdy przybyli otaczali jenerała zarzucając go pytaniami, które on dosyć zimno przyjmował, wszystkie prawie bowiem tyczyły się rodziny, żony, domu, o których on wspominać nie lubił — Gottlieb usiadł w krześle ze swoją, fajką, Medora mając nieodstępnego u nóg i patrzał w barona jak w tęczę. Był to piękny mężczyzna jeszcze, ale na nim znać było dobrze tę obrożę, w której chodził, wszystko co w człowieku znamionuje samoistniejszego ducha zgasło i znikło; był to automat przywykły ruszać się wedle pewnego określonego ceremoniału, a bolejący zapewne wewnątrz nad tem i czujący swe upodlenie..... bo wielki smutek wypiętnowany był na jego twarzy. Matka przywitawszy go, popatrzywszy nań, rozpłakała się... przyniesiono krzesło, postawiono je koło staruszka i jenerał zasiadł, rodzina powoli wysuwać się zaczęła, otrzymawszy zaproszenie na kawę poobiednią, a ojciec i syn zostali zupełnie sami. Gottlieb pod swoją starą, drżącą dłonią trzymał rękę syna i pykał fajkę, przypatrując mu się ciągle. Cała gromadka gości gwarząc, rozsunęła się po wiosce. Panna Luiza tylko jedna może przechodząc około poczty i zobaczywszy wypróżniony wóz, z którego widziała dobywającą się głowę zbolałą podróżnego, spytała pocztyliona, co się z nim stało. Pocztylion Prokop, który miał swe powody być grzecznym dla całej rodziny pastora Grube, bo u niego służyła Malchen, bardzo mu upodobana Saksonka... skłonił się i odpowiedział po cichu, pokazując ręką na domek w uboczu stojący. — Tam go zanieśli. — Cóż mu się stało ? Spytała Luiza. — A! Nogę ma złamaną — rzekł Prokop — i jęczy chwilami, jak potępiony. — Dla czegóż nie do oberży? — Gospodarz chorego mieć nie chciał. I pocztylion ruszył ramionami. — Nie bardzo też to miło — rzekł — bo to z takim chorym dużo kłopotu; a nużby jeszcze umarł ?! — Czy tak źle jest?... — O! Bardzo źle! — szepnął pocztylion. — Któż to taki ? Badała ciekawa Luiza. — Bóg go raczy wiedzieć, rzekł pocztylion... jakiś młody człowiek, może i wojskowy... ( tylko że włosy miał długie ), ale pewnie błahorodny: ( szlachcic )... bardzo młody... i bardzo przystojny, dodał. Gdyby nie Wencel toby go pewnie nikt nie przytulił. Ale Wencel, biedne człowieczysko, co jemu! Machnął ręką pocztylion, aby zarobić grosz... no! A nie uda się... to już gorzej jak jest nie będzie... Luiza nie dosłuchawszy nawet ostatnich słów, pobiegła za ojcem, który ją wyprzedził do prezbyteryalnego domostwa... — Słyszysz papo, rzekła głoskiem, w którym znać było trochę pieszczoszka i faworytę, wszak to tego chorego człowieka... (strzegła się dodać, młodego) zanieśli do Wencla! — Do Wencla! Odparł ojciec — ha! No! To do Wencla... Ale widać było, że mu to zupełnie wszystko jedno. — Mój drogi papo... szeptała Luiza zbliżając się do niego... a ewangeliczna przypowieść o Samarytaninie ?... Ojciec się rozśmiał łagodnie... — Dziecko moje, rzekł z cicha, za czasów ewangelicznych nie było oszustów i włóczęgów, nie było rewolucyonistów i spisków, nie było złodziejów uciekających od słusznej kary... a rozbójnicy nawet miewali niekiedy zgryzoty sumienia, dziś świat jest zupełnie inny... pełen różnych a bardzo niedobrych ludzi, do których dotknąć się jest niebezpiecznie. Naówczas nie było rządów, któreby się wszystkiem opiekowały jak dziś. począwszy od nędzarza chodzącego za jałmużną, aż do bogacza, w którego domu strzegą myśli i słowa... więcej obowiązków miał pojedyńczy człowiek, dziś go władza, która wszystko na siebie wzięła, we wszystkiem też wyręczyła... Nie mieszajmy się do tego, wierz mi... Dosyć przypadku, aby się do tego wmieszała chciwość panów sądowych i urzędników, wszyscy poźniej będziemy zaczepiani, pytani, i... — Ależ życie człowieka ? Zawołała Luiza. — Wszak ci mu u Wencla nic nie grozi ? Spytał Grube. — Przecież znacie go mój ojcze! Z wymówką rzekło dziewczę... — Znam go jako łotra wielkiego, odparł pastor, ale są pewne granice... Luiza odeszła zasmucona wielce... ojciec także zachmurzył się jej smutkiem. Ale gdy młodemu dziewczęciu przyjdzie co do głowy, nie tak to łatwo nawet ojcowska wybije rada. Luizie stały w oczach rysy ledwie dojrzane młodego człowieka, szlachetne, zbolałe, obudzające współczucie i litość... wyobrażała sobie, co na łasce obcych ludzi bez serca cierpieć musiał... i powtarzała ciągle trapiąc się tem — Jest u Wencla! Trzeba wiedzieć, kto był Wencel Sachs, tak nielubiony i źle uważany w Luisendorfie. Był to najnieszczęśliwszy, najuboższy, najzuchwalszy, rzucający się najśmielej ku wszystkiemu, co jakiś zysk przynieść mogło, we wszystkiem najnieubłagańszą ścigany niedolą człowiek. Przyplątał się on do osadników w Luisendorfie, niewiedzieć jak i zkąd, był bowiem niby Niemcem, choć pochodził ze Słowian łużyckich, kędyś od Budziszyna, ale dawno był znamię swego rodu utracił. — Wencel w trzeciem już czy czwartem miejscu próbował gospodarstwa, zawsze zrujnowany i odłużony rzucać je i uciekać musiał... Miał on żonę kobietę rozdrażnioną niepowodzeniem, kłótliwą i porywczą i troje chłopaków, których nędza i głód były pierwszymi nauczycielami. Przed dziećmi Wenclów nic się nie utrzymało w ogrodach, gdzie jaki figiel, psota, szkoda była popełnioną,; oni pewnie byli jej sprawcami. Ojciec bił bez litości, ale to nic nie pomagało, chłopaki często głodne a zawsze odarte, rzucały się na wszelką pastwę z chciwością wychudzonych wilków, niepytając, czyją była własnością. Chatka kamienna, którą Wencel wraz z kawałkiem pola najmował, nędzną była jak to gospodarstwo, wszakże od roku niespełna, trochę tam niewiedzieć zkąd i jak zawitało zamożności i z nią spokoju... Wencel znikł był zostawując żonę i dzieci, udał się, jak mówiono do Kiszeniewa na robotę, potem wrócił z pieniędzmi i jął się pilniej własnego gospodarstwa. Wenclowi oprócz charakteru zgryźliwego, zuchwalstwa, buty przy nędzy, i opryskliwości niemożna było nic zarzucić. Czasem za długo przesiadywał przy kuflu, ale cóż gdy go nikt nawet w posuchę do czerpania wody wraz z koniem nająć nie chciał... W samej rzeczy głównym zarzutem, jaki mu cała zamożna owa czyniła kolonia, było jego ubóstwo... ci ludzie, którym praca stateczna dała zamożność, rachujący się z jutrem, porządni a dostojni musieli się brzydzić takim Wenclem, który do pięćdziesięciu lat w pierze nie porósł. Podejrzliwsi, usprawiedliwiając swą niechęć do niego, domyślali się, że ostatnia wycieczka do Kieszeniewa nie była bez kozery; co najmniej posądzano go o przemytnictwo... drudzy sądzili gorzej . jeszcze. Słowem, Wencel był wyrzutkiem tego społeczeństwa, przed którem zamiast się ukorzyć, chodził z jakąś dumą nędzy i niemal szyderstwem, nigdy od nikogo nic nie potrzebując i o nic nikogo nie prosząc. Nie żył też prawie z nikim, a prócz starego Gottlieba, którego szanował, nie kłaniał się nikomu- Niepokój ponury Luizy, gdy się dowiedziała, że nieznajomego rannego tam zaniesiono, był spo- wodowany tą reputacya Wenclów i obawą, jaką wzbudzali. Z powrotem do domu nie wytrzymała dzieweczka i namówiła służącą Malchen, aby poszła się niby sama od siebie dowiedzieć co o nieszczęśliwym. Malchen była dosyć roztropna i ciekawa; podjęła się wiec posłannictwa z ochotą, zwłaszcza że dla niej ono było łatwiejszem przez to, że samą Wenclową znała dobrze i była z nią w jakich takich stosunkach. Niecierpliwie na powrót jej oczekiwało dziewcze, poglądając okienkiem na chatę Wenclów, w której jednak nic dostrzedz z daleka nie było można. Po półgodzinnym pobycie wybiegła Malchen i pospieszyła do swej pani; ale długo zdyszana mówienie mogła. — Cóż się tam dzieje? Spytała Luiza; czy bardzo cierpiący ten podróżny? Kto to taki? Jak Wenclowie radzić sobie z nim myślą? Malchen wzięła się za głowę. — Wystawcie sobie, rzekła, nogę ma strzaskaną.. między stopą a kolanem, boleści okropne... Piękny, młody, młodziusieńki chłopiec... mówi nawet dobrze po niemiecku... ale cierpi on straszliwie i jęczy... choć sobie wargę przygryzł wstrzymując się od krzyku. Posłano już po cyrulika... bo doktora nie chciał, prosząc tylko, aby mu kto nogę zestawił i związał, a dowiadując się ile czasu leczenie i zrastanie trwać może. Zdaje się, że nie tyle mu o nogę idzie, co o spóźnienie w podróży. Nie będzie tam tak źle u Wenclów, bo stary zły jest dla tych, co nim gardzą i pomiatają, ale dla biedniejszych od siebie ma serce. Wenclowa też choć krzykliwa, ale nie naprzykrzona... a cóż mu tam zresztą radzić ? Chyba wody podać, bo nic robić nie można. Wencel odstąpił mu tapczana swojego i leży tak, kazawszy sobie mały tłómoczek podłożyć pod głowę... Nie wiedzieć dla czego się o to zawiniątko ciągle upominał, jakby się o nie lękał najwięcej.,. położył na niem głowę, zamknął oczy i nieruchomy odpoczywa. Po cyrulika najęty pojechał pocztylion. Szkoda młodego chłopaka, dodała Malchen. — Któż on? Niemiec, Moskal czy Wołoch, czy cudzoziemiec jaki? — Sam Wencel tego dojść nie mógł jeszcze, odparła Malchen; pocztylionów klął tak po moskiewsku jak Moskal, do Wencla doskonale mówi po niemiecku... Któż to wie ? Kto tam pozna!! Gdy się tak ciekawa rozpytuje Luiza, chcąc jakąś pomoc i ulgę przynieść nieszczęśliwemu, my wstąpmy na chwilę do tej chaty Wencla, której progu noga mieszkańców Luisendorfu przejść nie śmie... Chata w istocie niepoczesna była i za czasów Gottlieba starszego, nim się jego dworek pobudował, sklecona ladajako, miała czas na pół się w proch rozsypać i wykoszlawić. Nic prędzej nad kamień tutejszy nieulega niszczącej sile powietrza... Budynek też był licho zmurowany z brył niedosyć ogładzonych i niedosyć do siebie przystających... wiało przez ściany jakby były drewniane. Dach ledwie się trzymał na wierzchu... reszta była do miary... W środku para izdebek dość czystych, zdradzała wszakże ubóstwo wielkie, nie było w nich nic kosztowniejszego żadnego sprzętu dla wygody i wszystko liche, proste, stare i widocznie skupione tu i owdzie, gdy się zręczność nadarzyła dostać coś tanio... W pierwszej izdebce było coś nakształt firanek w oknach, ale szarych od pyłu, coś niby wazoniki z zielenią, ale poschłą, zwiędłą i biedną,... Na kominku tylko jedyną ozdobą był gipsowy Hanswurst brzuchaty z fajką, otłuczony już przez dzieci, ale zabawny, bo nadęty i pyszny jeszcze; Wencel który niecierpią! Majętnych i dumnych, trzymał go podobno na to tylko, ażeby chociaż szczutkiem w nos go poczęstować. Naturalnie synkowie ojca naśladowali. Nos z tego powodu miał ślady obelg, jakie go spotkały. Po dobrym kuflu piwa wróciwszy do domu, stary Wencel zasiadał czasem naprzeciwko gipsowego brzuchate i wdawał się z nim w przydłuższą rozmowę, dotykając bolących kwestyi społecznych... Pytania i odpowiedzi za milczącego rozmówcę swego sam układał, a kończył zwykle ten monolog gorączkowy jeszcze jednym szczutkiem w nos, danym na pożegnanie nieszczęśliwemu reprezentantowi zamożności chłodnej i pieniężnej pychy. Mówiono, że gipsowy ten odlew, w rodzaju tych, które służą w Niemczech po sklepach tytuniu za szyldy w oknach, raz czy dwa uległ był już zniszczeniu, gdy podpiły Wencel niemogąc znieść widoku tego opasłego żołądka, cisnął nim o ziemię; ale wprędce tak za nim zatęsknił, że sobie podobnego drugiego kupił Hanswursta. Na stoliku leżała biblia otwarta, w której też często czytywał niemając co robić stary, którą pocieszała się czasem żona jego, a przerzucały ją i dzieci dla kilku obrazków w niej zawartych... była to cała biblioteka domu. W całem podobno życiu swem Wencel nic nad nią nie czytał. Pastor wszakże miał mu za złe, że ją namiętnie i przeciwko społeczeństwu tłómaczył... Tu przy kołowrotku siedziała stara Wenclowa, kobieta słusznego bardzo wzrostu, niezmiernie chuda z twarzą smutną, i srogą, z brwiami nachmurzonemi, zadumana zawsze i zdająca się suchemi płakać łzami. Opryskliwy jej głos ile razy się odezwał dzieci przerażone truchlały, nie tyle bowiem obawiały się ojca co matki... Wencel pokręcił czasem za ucho, dał szturchańca, ale w gruncie duszy był wyrozumiały, matka nielitościwie karała za przewinienia najmniejsze. Ubiór kobiety był ubogi, ale czysty i schludny; oblicze surowe i obudzające litość, tak wyraźnie się na niem czytało wypisane cierpienie. W drugiej izbie na tapczanie nizkim leżał chory młody człowiek z zamkniętemi oczyma... włosy jego rozrzucone na poduszce i tłomoczku, pyłem okryte, otaczały fantastycznie twarz regularnych rysów, bladą, zbolałą, ale pełną energii. Znać było na niej, że silił się milczeć i nie jęknąć. Niekiedy łysnęły tylko oczy czarne z pod powiek, lub ręka odzież targnęła konwulsyjnie i znów leżał spokojnie... Malchen miała słuszność, był piękny, ale w rysach jego trudno było dobadać się narodowości. Była to twarz cywilizowanego jakiegoś plemienia uszlachetnionego wykształceniem kilkowiekowem... Energia nieodejmowała jej łagodności i dobroci, ale w tej chwili całą opanowało cierpienie... Zam- knięte oczy z pod których powiek ciekły duże łzy po. bladych policzkach, usta zakąszone silnie i spalone, namarszczone czoło białe, rozdęte nozdrza, nabrzmiałe żyły skroni... tworzyły fizyonomią milczącą boleścią straszną i piękną za-razem... Wencel na prostym stołku, wsparty na ręku, siedział i patrzał na niego, zdając się znajdować jakąś przyjemność w obrazie tym przejmującym... Chwilami szeptał coś niewyraźnie, a gdy chory oczy otworzył, podawał mup o troszę wody i jeść, i jak na siebie — łagodnie pocieszał. Wejrzenie jednak Niemca więcej się zwracało podobno na tłumoczek leżący pod głowami młodego człowieka, niż na niego... Wencel był ogorzały, suchy ale silnie zbudowany, twarzy pooranej marszczkami, posępnej, oczów sinych... Łatwo w nim było można poznać nieszczęśliwego i ulęknąć się zbrodniarza, tak srogim był wyraz oblicza, które jednak niepokoju i spodlenia występku nie nosiło śladów. Po chwili milczenia Wencel na palcach wyszedł do pierwszej izby; stanął przed żoną przędącą na kołowrotku, która nań nawet nie spojrzała, położył rękę na kole i rzekł: — Daj pokój, Roża, daj pokój; ten turkot go męczyć musi, jak mnie gdym zły i chory. Wyjdź, zobacz co te łotry robią na podwórzu... pewnie łajdaczą... ano! Nie byłyby to moje dzieci! Ja muszę, dodał po cichu, rozmówić się z tym podróżnym, nim tu się więcej ludzi ciekawych a niepotrzebnych nagromadzi... Niewiadomo, kto to jest. Roza na niego spojrzała ciekawie. — Kto ci każe, stary trutniu, rzekła, zawsze się na swoją biedę, kłopot i nieszczęście niepotrzebnych rzeczy domyślać? — No, łaj, łaj! A idź sobie; ja zrobić muszę, co powinienem, rzekł Wencel. Ze słów urywanych domyślam się, że ma z sobą jakieś ważne papiery, że jest o nie niespokojny... trzeba go będzie poratować, jeśli można... dodał Wencel. — Tak, stary głupcze! Dodała Roża ruszając ramionami; tak, jego będziesz ratował, choć go pierwszy raz w życiu widzisz, a sam wleziesz po szyję gdzie w błoto. Jeszcze tego brak, żeby cię do turmy wzięto; żebym ja sama została z dzieciskami i z głodu zdechła... jeszcze tego brak! — Ano, to i to może być, jeśli ci brak! Rzekł Wencel; ale ty mnie znasz babo; wiesz, że jak ja sobie pewien obowiązek ludzki wymarzę; jak mi co do głowy wlezie, ani ty ani nikt na świecie już mi tego ze łba nie wybije. — O! To prawda; szepnęła stara zatrzymując kołowrotek. Idę ja... rób co sobie chcesz, ale pamiętaj Wencel, dodała podnosząc rękę, jeśli przez tę twoją głupią litość, chcąc wstyd zrobić bogatszym wziąłeś rannego, a teraz ratować go chcąc sam wpadniesz w biedę i pójdziesz w kajdany — bo u nas o nieszczęście łatwo — pamiętaj! Ja się obwieszę, na twoje sumienie śmierć moja! A dzieci pozarzynam, aby tak nieszczęśliwe jak my nie były. — Słuchajże Roża, brew marszcząc rzekł Wencel; słuchaj tygrysico ty jakaś... powiem ci słowo tylko... Jeśli mi życie skwaśniało i zmarniało, kto winien? No, ja wiele, ale ty niemniej; boś mi zamiast balsam lać na rany, octu na nie nalewała... I popędliwie dodał: Idź! Roza rzuciwszy z hałasem kołowrotek od siebie, podniosła pięści grożąc i wyszła. Wencel za nią drzwi na zasuwę zamknął i wprost skierował się do łoża chorego. Czując go przybliżającego się młody człowiek z przerażeniem oczy otworzył. — To ja, rzekł Wencel; gospodarz... hę... trzeba, żebyście choć cierpicie pogadali ze mną, mówić wam trzeba. Napijcie się wody, to wam trochę gorączkę uśmierzy. I podał mu kubek, który. sam do ust spalonych przyłożył. _ Wy już chwilami od rzeczy gadacie, jakby przez sen, rzekł powoli... jam tu przy was był i słyszał wszystko; a choć to mowa nie moja, ale mi bliska i zrozumiała. Siedziałem ja niegdyś między Polakami na Szląsku i po polsku dobrze umiem. Młody człowiek niespokojnie podniósł głowę, westchnął i dźwignął się na łokciu opierając, mimo boleści jaką każdy ruch sprawiał. — Ale bądźcie spokojni, dodał Wencel; ja jestem sam biedny i nikogo w życiu nie zdradziłem; a jeślim nędzny, winienem to temu, żem chciał być nadto poczciwym. Takim już i zdechnę... Słuchajcież, macie z sobą jakieś papiery... tam się, słyszę, coś w waszej Polsce rusza; już ja choć głupi, domyślam się, że to coś nie dobrego dla Moskali... w tym waszym tłómoczku. No, no! Dodał marszcząc się, ani nie wypierajcie się, ani się bójcie mnie; ale czasu nie trzeba tracić. Wyście chorzy... możecie pleść przez gorączkę Bóg wie co... tu pełno złych ludzi... przyjedzie cyrulik, moskiewska dusza; przyjdzie kto z urzędników, te łajdaki tylko jak krucy na pastwę czatuj ą... porwą wasze rzeczy... Młody człowiek konwulsyjnie za swój tłómoczek pochwycił... nic niemówiąc dobył żywo pugilares, papier z niego wyszarpnął, podarł go w ka- wałki i szybko jeść począł. Wencel patrzał milczący. — To niepotrzebnie, rzekł po chwili; ale może i lepiej. — Resztę, rzekł po niemiecku chory spiesząc się widocznie, resztę weźcie i schowajcie u siebie... mogę na was rachować? — No! No! Odparł Wencel chowając pugilares do kieszeni; spytajcie ludzi, powiedzą wam że większego łotra i rozbójnika, próżniaka i łajdaka na świecie nie ma nademnie; ale Pan Bóg wie co wie! Bądź spokojnym... papierów ja u siebie nawet trzymać nie będę; postaram się je oddać w bezpieczniejsze miejsce. Czarna dłoń biedaka uścisnęła białą rękę chorego, który znów padł z jękiem na posłanie. — Bądź tylko spokojnym, dodał Wencel siadając — bądź spokojnym. Zawierzyłeś mi nieznając mnie... nie dopuszczę żeby ci się co złego stało... ale potrzeba mieć rozum!! Słyszałem ja i wiem, że wasi... Polacy mają sprawę z rządem moskiewskim, a ja... ja, no? Kocham go tak jak i wy! Nie bój się.... dał mi on się we znaki. Innych tutejszych ludzi strzeżcie się! Ci nietylko że z niemi trzymają, ale gorsi są nad nich jeszcze. Przed niemi język za zębami!! Teraz tu bardzo pilne mają wszyscy oko na każdego nieznajomego człowieka... szczególniej od Wołoszczyzny i Turcyi coś przewąchiwają, za lada podejrzenie gotowi wziąć, a jak oni wezmą, i niewinny przepadnie... Jeżeli możecie udawać Moskala, to najlepiej... choć to oni teraz i sami sobie nie wierzą,... Z nogi się wyliżecie... byle ją nastawili... a od czego młodość? Przecież to nie kark skręcony! Młody człowiek słuchał, niekiedy otwierając oczy, i stękając, ale nic nie mówił.. cierpienie jego zdawało się zwiększać coraz... pytał o cyrulika co chwila... Nareszcie turkot bryczki pocztowej oznajmił o przybyciu lekarza, którego przywieziono z bliskiej osady, gdzie było wojsko na kwaterze. Innego dostać nie było można, gdyż za daleko szukać by go potrzeba. Do domku wszedł nie młody mężczyzna w mundurze i spytał gdzie chory ? Był to niepozorny człowiek szpakowaciejący, rysów twarzy niewyrazistych, startych, ospowaty i blady... Młody chłopak rzucił nań okiem tylko i może mundur zobaczywszy powieki zamknął. Przystąpiwszy do tapczana lekarz, długo wpatrzył się w rysy leżącego, potem spojrzał na gospodarza i spytał go po rusku. — Kto on taki? — Ja, nie wiem, rzekł Wencel, zdaje się że ruski. Doktor głową potrząsł. — On nie ruski, odparł... on Polak! Na te słowa dosłyszane wzdrygnął się leżący... ale drgnienie uszło za skutek bólu. — A dla czego ma być Polak, spytał po cichu Wencel. Z niejaką wzgardą odstrzelił tylko okiem zapytany ku gospodarzowi i przemówił do chorego po polsku... Chwila milczenia przedzieliła pytanie od odpowiedzi... młody podróżny otworzył oczy, zdawał się, zbierać myśl i z cicha odezwał się po rusku. Na to lekarz uśmiechnął się tylko. Zbytek ten ostrożności w istocie był niezręcznym... ale zebrawszy uwagę chory zmiarkował, że go to w podejrzenia podać mogło i dodał. — Jestem Polak... jeżli chcecie, alem wychowany w Rosyi i nie dobrze umiem po polsku. — No! Tak, to rozumiem, rzekł uśmiechając się lekarz... Ja się na tem znam, dodał — Moskal ma twarz inną, zawsze tam jeśli się obca krew nie przymięszała, trochę kałmuka dojrzysz choć by się jak chciał wycywilizował... o ho! To mówiąc i zaprzestawszy dalszego badania wziął się do nogi chorego. Dobrych kilka godzin minęły nim noga strzaskana wziętą być mogła w leszczotki dosyć nieforemnie zrobione... Chory choć kilka razy mdleć się zdawał przy nastawianiu, wytrzymał ból długi z wielkiem męstwem, lekarz był zdziwionym, czując że to raczej charakterowi i mocy duszy niż sile organicznej przypisać było potrzeba... Nie dopytywał już więcej chorego, choć z mowy znać było, że sam musiał być pochodzenia polskiego. Chory też nie śmiał się wdawać z nim w dłuższą rozmowę; spytał tylko jak długo noga zrastać się może.. — Poleżysz bratku, rzekł lekarz, kilka tygodni nieruchomy.. no... potśm może na krukwiach będziesz mógł się przechodzić, a dalej i wyjechać potrafisz... ale za dobrych kilka miesięcy. Ale ci nie zazdroszczę, dodał, że cię to tu spotkało, na odludziu, w tej Germanii, gdzie z nudy i różnej biedy po woli zdechnąć można... gdyby przynajmniej pod Odessą!! Ja cię tam czasem odwiedzę, ale ze mnie pociecha będzie niewielka... jam żołdacki doktor przywykły do leczenia Moskali, u których dusza twardo siedzi, i z któremi też ostro trzeba... Człowiek między niemi stwardniał... Westchnął blady lekarz... — No, rzekł, siadając na miejscu Wencla, którego bez ceremonii spędził z siedzenia — powiedzże mi teraz, żebym wiedział choć jak gadać, jeśli mnie spytają... cóż za jeden, zkąd? Dokąd? Po co jechałeś... — Zobaczcie podorożną kiedy chcecie, odparł młody człowiek... jestem odstawnym oficerem ruskim... jechałem z Kiszeniewa... do Odessy, mam tu familią,... Lekarz zapalając cygaro począł się uśmiechać z lekka, — Ej! Na wici ludzi durzyć! Odparł przysłowiem, co wy to mnie pleciecie! Odstawny oficer no — to dobrze... ale gdzie tu Polak może mieć familią w Kiszeniewie ? I byłoby ci tak... pilno,. pocztą lecieć samemu jednemu, dla pocałowania się z niemi... kiedy na świecie polskim kipiątek! Na co ty przedemną bałamucisz, rzekł potrząsając głową,... mnie nie okłamiesz. Młody człowiek rozśmiał się obojętnie. — Cóż wy chcecie, bym mówił... kiedy prawdy nie przyjmujecie.. tak jest jak powiadam... Co mnie obchodzą polskie sprawy.. — A no! Ano! Gadaj zdrów, zawołał lekarz.. albo to ja także nie mam tej samej krwi w żyłach i niewiem jak się w duszy gotuje, kiedy Polska się ruszy... Słyszeliście to pewnie, że kiedy na polach żyto kwitnie, to wódka w szpichlerzach w kufach się burzy... choć ona już wódką; ! Hej! Hej! Otóż to tak z nami Polakami, choć człek ten podły mundur przy a dział i Moskalem został., niech tam co na naszych polach zakwitnie, to w duszy gra i szumi jak wódka w beczce. A no! Kiedy o wódce mowa, dodał, każcie mi przecie wódki przynieść. Podróżny odwrócił się ku Wenclowi, który stał we drzwiach, Niemiec zrozumiał o co szło, wziął podanego rubla i zabierał się do wyjścia. — Słuchaj — dodał doktór... przynieśże ogórka kwaśnego — żeby czem było zakąsić... Widzisz, rzekł po odejściu Wencla — ziemlaku (ziomku) co to już ze mnie za Moskal się zrobił bez wódki i ogórka nie stąpię... No — a kiedy Niemczysko poszło, mów no szczerze ze mną... ciebie jakieś licho niosło pewnie... hę? Ja mam dobry nos... może tam tym krewnym dać znać do Odessy... jutro pójdą listy ze sztabu?... Chory oczy otworzył, popatrzał długo, ale nic me odpowiedział, mruczał coś niewyraźnie jakby Podziękowanie. — Ty także nie wierzysz, przerwał lekarz... ty się mnie lękasz! No! No! Nie dziwota, dosyć wdziać ich mundur żeby ludzie uciekali... nie dziw! Nie dziw! Ale mi was szkoda.. Widząc, że chory nie odpowiada, zamilkł doktór i westchnął.. Po chwili namysłu, wstał, pochylił się do ucha młodego człowieka i począł mu długo coś szeptać... W miarę jak mówił, twarz chorego spokojniejszy przybierała wyraz, czoło się rozjaśniło, tajemnicze owe szepty w jednej chwili zbliżyły ich i porozumiały; z dwóch ludzi obcych sobie zupełnie, prawie nieprzyjaznych, stali się nagle dziwnym urokiem tych słów czarodziejskich jakby starymi przyjaciółmi i braćmi. Podali sobie ręce nieznacznie... Doktór począł się śmiać i zatarł żywo podstrzyżone krótko włosy, ale dalsze zwierzenia się były niepodobieństwem. Wencel wszedł na to z wódką we flaszce i kwaśnym na talerzu ogórkiem... na widok jego dawny stosunek pomiędzy lekarzem a chorym, obojętny i zimny dla oka obcego, został natychmiast przywrócony. Chory leżał z oczyma zamkniętemi, doktór opatrywał mu nogę. — No, będę ja tu jutro na powrotnych koniach, aby mniej kosztowało, odezwał się doktór napiwszy się wódki, zjadłszy ogórka, otarłszy usta rękawem i zapalając cygaro, — leżcie mi spokojnie i ani się ruszcie... A wy panie gospodarzu, pamiętajcie mi, że macie ruskiego oficera w gościnie... jeźli mu źle będzie, odpowiecie za to przed władzą, wojskową. Wencel popatrzał na niego w milczeniu i ruszył ramionami tylko... Doktor natychmiast odjechał. Gdy się to działo w chacie Wenclowej, u starego ojca Gottlieba, w jego własnej izdebce, odosobnieni wiedli rozmowę ojciec z synem świeżo przybyłym jeźli to rozmową nazwać było można. Stary nawet z baronem nie wiele więcej mówił niż zwykle, usta otwierając tylko z konieczności, na kilka wyrazów jak najkrótszych, uciętych, które sobie słuchacz musiał, rad nie rad, w duszy dośpiewać. Było to z razu może naturą flegmatyczną i leniwą, później stało się zasadą, nakoniec w nałóg przerobiło. Gottlieb obchodził się niewielą wyrazami, a gdy mu się czasem przed obcym z tej małomówności tłómaczyć przyszło — mawiał aforystycznie. — Nigdy człek nie żałował, że za mało powiedział, a często boleć musiał, że się nadto wygadał! Tym razem jednak rozmowa była wyjątkowo trochę więcej przez starca podsycana; przedmiot jej nadto ich obu obchodził... Byli sami; jenerał długo dla przytomnej familii mówić nie mógł, a o wielu rzeczach naradzać się musiał... Gdy wreszcie wszystkich aż do żony wyprawił stary, zasiadł w krześle, Medora u progu postawiwszy na straży i pokazał synowi drugie ręką... Ale baron wolał się przechadzać.. widocznie smutny był i niespokojny. — No, teraz gadaj, zawołał stary, pókiśmy sami... — Domyślicie się łatwo, odpowiedział jenerał — że oprócz chęci widzenia was, inne mnie tu sprowadziły powody. Możebym mimo najżywszego pragnienia przybyć nie mógł, gdybym pilno starej waszej doświadczonej rady niepotrzebował... Gottlieb gwałtownie ramionami ruszył i ręką w poręcz krzesła uderzył... — Wy, mówił dalej przybyły, często zdaleka lepiej rzeczy widzicie, niżeli my z bliska. W tej chwili ważą, się losy Rosyi i nasze... — Nie dziel ich, są wspólne — mruknął Gottlieb. my Moskale! Tak! My Moskale! Uderzył się w piersi z całej siły i dodał bardzo cicho — ale Niemcy! — I ja to nie inaczej rozumiem, ciągnął dalej baron... pod rosyjskiem imieniem nasza sprawa niemiecka... co im grozi, to nam groźne!.. Wiecie, że w Polsce wybucha rewolucya, nikt jeszcze dotąd niewie na pewno, jak się w Europie na nią patrzeć będą i co z niej wyrosnąć może. Rzecz jest wcale nie straszna dla nas jeźli z samymi tylko Polakami mieć będziemy do czynienia, ledwie nie pomyślna... ale któż zgadnie usposobienia tego, który wywołał wyprawę na Krym... kto zgadnie Anglią i zaręczy za Austryą ? Stary ręką stuknął o fotel... a fajkę podniósł do góry... — Nic nie będzie z zamachów ich, choćby były zamachy, rzekł... Napoleona za poły przytrzymają Prusy... nasza rzecz... Anglią nastraszy Ameryką... puści tylko korsarzy... Austryą mamy na wodzy, bo powinniśmy być dobrze z Włochami... — Być może, odparł jenerał, że się tak stanie — ale u nas, u nas. Herceniści, razkoły, demagogi, rewolucya.... Gottlieb spojrzał mu w oczy. — Czy wy nie znacie Rosyi? Hę? Czy to ludzie do roboty... Stuczajus!... gadać będą... ale im dać co innego robić... I zamilkł. — Tak, mówił dalej jenerał, ale jednakże dla nas według mnie najstraszniejsi jesteśmy my sami... rewolucya śmierdzi wszędzie, gdzie zajrzeć... sołdatów niewidomi pedagogowie uczą... po wsiach niewiedzieć kto szkółki zakłada.. z książek wieje wolnomyślnością.. młodzież rozgorączkowana.. Moskwa się budzi, nuż ci nasi podadzą Polakom ręce? — A od czego rozum? Spytał stary — jak dopuścicie, będzie wina wasza... — A cóż robić? Rzekł jenerał. — Chcą rewolucyi, chę? Dodał stary, wy im sami zróbcie ją, a użyjcie tego co się rwie i dajcie im co kąsać., niech się borykają z Polakami. — To prawda, to doskonale, zawołał baron... istotnie wielka myśl... Gotlieb począł się śmiać. — O jednem, rzekł cicho, pamiętać potrzeba, nigdy niedopuścić im zgody.. nigdy.. jak oni się połączą... po nas.. Nasza rzecz nie dać im się porozumieć ! — Tak! Tak! Drażnić jednych drugimi, rozumiem, rzecz jest zresztą nie trudna... łatwi z obu stron do tego... U nas rewolucya nie ma co robić, rada będzie, że się jej da zajęcie, rzucimy ją na Polskę... Stary kiwnął głową tylko potakująco. — Tam co ona zrobi, mówił dalej baron, tylko na korzyść naszą obrócić się może... Nieszczęściem do tej całej roboty, gdyby nie my, nie nasi, brakłoby ludzi, takie jeszcze wszystko głupie., dzikie... — Cicho! Rzekł stary.. wiem o tem! Cicho! Tem lepiej — a cobyśmy my robili tu, żeby oni rozum mieli? — I to prawda, rzekł wolniejąc w zapale jenerał... ale, my... my też nie jesteśmy w nader miłem położeniu, skoro i na nas patrzeć poczynają. Jeżeli się Moskwa weźmie do Polski, a zaostrzy się jej apetyt, żeby i nas nie zjadła! — Nie — odparł stary stanowco... to co innego, my co innego, my a oni to jedno... my to oni, oni to my... gdzie jest Moskwa? Pokaż mi ją” zawołał unosząc się... gdzie? U góry, dynastya nasza, dwór nasz, połowa ministrów, dyrektorowie ministeryów, urzędnicy, wojsko... profesorowie, bankiery... a hałastra, gmin... no to co!! Stary zamilkł, ucinając nagle jakby się sam uląkł, że tak długo mówił. — My się nie mamy co obawiać... My Moskale... dodał ciszej. Potem spojrzał na syna, jakby wywoływał dalsze zwierzenia. — W Petersburgu jeszcze nie są pewni jak sobie postąpią, nasza to rzecz przechylić tak szalę, aby interesa Niemiec na tem nie cierpiały... Głowy potracili jedni, a z gniewu drudzy przytomność;... Niemcy widzą jednak dobrze, iż tu o nich idzie więcej jeszcze niż o Moskwę... Polska dla nas groźbą wieczną Dopóki tego imienia i narodu, póty my swobodnie na położonych już podwalinach budować się na wschodzie nie będziemy mogli... wszystko przygotowane... a oni nam jedni zapierają drogi... Z Polską raz radykalnie skończyć potrzeba, w Moskwie my panujemy... z niej wszystko złe, ona budzi, niepokoi, podżega, przeszkadza, wpiła się nam we wnętrzności. Rewolucya da nam sposobność, powód zgnieść to plemie... Gottlieb głową pokiwał wątpiąco. — Toż rzekł długo potrwa — ale... koniecznie... z niemi trudna sprawa... naród niełączny, nieporządny, ale życie żelazne... — I żelazo rdza trawi wreszcie, rzekł baron... na to niema ratunku.. póki Polska marzy, spodziewa się, żyje, my nie jesteśmy i nie możemy być swobodni... byle rewolucya w Moskwie znajdzie w niej gotowego sprzymierzeńca! Wszelkich użyć musimy środków... — Wszelkich — powtórzył stary... — Polska od wieków wiecznych jest naszą, nieprzyjaciółką, interesa nasze są sobie przeciwne, zawala nam drogę, stoi groźbą nieustanną... zgoda z nią — to śmierć nam! Albo my zwyciężym lub ona... Stracilibyśmy pracę wieków... Przez kilka set lat dążyliśmy powoli do opanowania Rosyi, dziś ona w rękach naszych; mamy panujących ze krwi naszej, obsadzonych do koła Niemcami... mamy swoich ludzi wszędzie... jak powiadacie., dajemy Moskalom imie... ale w ręku trzymamy istotę... władamy, rządzim, prowadzim, pilnujemy... ale uchowaj Boże ta walka oczy otworzy? Jeźli postrzegą się, że u siebie w domu są tylko sługami i narzędziem i jeżeli Polska... — Co, Polska? Co, Polska! Niecierpliwie począł stary z wyrazistym ruchem i splunął. — Nie zaprzeczycie wszakże, mówił syn, że musimy stać pilnie na straży... Rewolucyą rzucić na Polskę... to dobrze, rozbudzić fanatyzm patryotyczny i wzajemną nienawiść, to dobrze, ale gdy się długo spętanemu duchowi otworzą drogi do wolności trochę, któż zaręczy, że się on na nas nie obróci ? Nie zechcąż oni, zjadłszy Polaków i na nas zębów popróbować?... kto wie czy ich zdołamy powstrzymać w porę? Pamiętacie niedawne agitacye przeciwko nam? Ale nieprzyjdzie do tego! Co oni bez nas znaczą? I znów ręką dokończył mowy... Jenerał wstrzymał się nieco. Pragnąłbym, rzekł, żeby dobrze zrozumieli swój interes... gdyby dziś Moskwa chciała bez nas iść o swojej sile, nie zrobiłaby dwóch kroków... Musi nas cierpieć, bo się bez nas nie obejdzie... ale w interesie własnym naszym, trzeba wmówić politykom z nad Sprei, żeby się nie spieszyli żądać znów kawałka placka... to może przyjść później... tymczasem Moskwa by grę zrozumiała... a nam nie trzeba, by domyśliła się, że święcim Danią dla Niemiec... interes Moskwy dla Niemiec... wszystko dla Niemiec... W Niemczech by trzeba im dobrze lekcyą raz powiedzieć, żeby nikt za Polską nie przemówił i nikt przedwcześnie hasła nie wydał... Spodziewamy się, że Niemcy i nadreńscy nawet zrozumieją, pójdą jak jeden przeciwko Polsce, poprą Moskwę i swój interes z nią... Na to trzeba wpłynąć. Stary głową skinął. — Nie bój się, rzekł, mają instynkt dobry. W początku, mówił baron, pókiśmy my na to nie wpłynęli, zdania były podzielone, chylone się do ustępstw, do zgody, do półśrodków, do łagodzenia, to na nic się nie zdało! — To zdrada! Zawołał Gottlieb. — Ale u góry niemiecki przemógł interes, a u dołu byle go pokryć patryotyzmem, wezmą za dobrą monetę co zechcemy... Aby się tylko jaki mądral w tem naszej roboty nie domyślił... i nas nie podejrzywano... — Trzeba by się kto poświęcił — cicho rzekł stary... pokazać że my a oni to jedno... jeden pójdzie na kata... niech głośno imie niemieckie rozsławi. Baron pomyślał i potwierdził. — Tak.. znajdziemy gdy trzeba... — Słuchaj, rzekł Gottlieb wstając, jak by się uczuł natchnionym, i mówiąc żywo, przerywanemi wyrazy. — Niemcom przycichnąć, nas niema, my Moskale, sarafan wdziać, pokłony bić, do cerkwi iść... pan Bóg jeden wszędzie, mogą nasze księżniczki możemy i my, ich kościół, nasz kościół, a co w duszy... to nasze.... Nie pokazywać się, nie krzyczeć a z rąk cugli nie puścić. Oni głupi głowy potracą, nam trzeba mieć za nich i za siebie.... Nie ma Niemców są Moskale... rozumiesz? Spytał. I jakby znużony powrócił do fajki pilnie przypatrując się synowi. — Zupełnie tak myślałem, odparł jenerał, nam chodzi o rzecz nie o występowanie i popis... Ażeby coś zrobić trzeba wdziać ich skórę... bodaj się nazwisk wyrzec... Poppe... Popów, Mülhein, Milin.. mieli rozum... czy im to nie wszystko jedno, a jak do cerkwi chodzą, na o w, in, skoj ogony posplatali... to im i lepiej wierzą.... — Proś i ty... dodał Gottlieb... baron Szulcow... a cóż? Jenerał ruszył ramionami.. — Oni mnie już za Niemca nie mają, rzekł, dawno do cerkwi chodzę... wszystko jedno... — Tak robić wszystkim... mówił stary... kosztowało nas kilkaset lat jakeśmy tu osiedlić się, opanować, oplątać ich potrafili.. nie traćmyż owocu pracy. — Potrzeba postępować bacznie, odparł jenerał, przeciwko nam już powtarzały się kilkakroć agitacye, a dynastya i dwór w obronie wystąpić nie mogą jawnie, bo by się zdradzili, że są z nami... muszą się nas w biedzie wyprzeć, chcąc za Moskali uchodzić... Teraz lub nigdy pokażemy, że nas się nie mają czego obawiać... Ślepy naród! Coby on poradził sam! Czy mają oni choć jednego człowieka? Przepadliby bez nas. — — No... a tam? Spytał Gottlieb rękę podnosząc z fajką do góry. — Tam jak najlepiej, mówił zniżając głos przybyły, ale muszą być ostrożni... Gdy nikogo nie ma, nie słyszysz innego słowa jak niemieckie, boć to także nasi... ale publicznie trzeba też bić w Moskala, aby gruby naród się nie postrzegł, że my tu panami... W najgorszym razie, tak czy owak, obronią nas tam... gdyby jaki zły prąd wziął górę... ale po cichu... — To dla nas wzór! Zawołał z uniesieniem Gottlieb... podnosząc ręce obie do góry... tak! To bohaterowie! Ile to ich kosztowało i kosztuje przywdziewać skórę niedźwiedzią, a chodzą w niej dzień w dzień od rana do nocy... To wzór i to przykład dla nas! My Moskalami być powinniśmy... — Naturalnie, odparł baron___ ale wracając do Polski... — Co tam Polska! Przerwał stary... co Polska ! Ona łaskę nam zrobi... my zyszczemy przez nią... — Nie łacno jednak przyjdzie w Europie rozbić urok, którym ją nieszczęścia otoczyły... jest już w obyczaju i modzie mówić ze współczuciem dla nich... — To co ? To co ? Rzekł Gottlieb, a Niemcyż to nadarmo pióra w ręku trzymają? Alboż to my nie mamy swoich dziennikarzy i dzienników? Rozumiesz? Kto umie pisać ten zrobi z najlepszej sprawy najgorszą i z najgorszej najwyborniejszą... My Moskale i my liberalni... my postępowi... Polska feudalna i szlachecka, katolicka i fanatyczna. — A jeśli z nią pójdą katolicyzm i partye zachowawcze? — Ah! Ah! Głupstwo... rzekł stary... na to sposób, w jednym dzienniku bić na feudalnych i szlachtę, w drugim na Polaków rewolucyonistów i demagogów... z obu stron, nie zostanie czystej nitki... Alboż to nie potrafi napisać kto co zechce... i tak i tak! A od czego rozum ? I ręką obrócił na obie strony. — Gdyby to u nas zaczęło iść porządnie, systematycznie i z ładem, rzekł jenerał, o tem wszystkiem by pomyśleć należało... Spodziewam się, że gdy ochłoniemy z pierwszych wrażeń, wszystko się urządzi jak powinno. Dziennikarstwo cale, z małym wyjątkiem, w Niemczech i we Francyi kupić można i potrzeba, publicystów nająć, krzyczeć, hałasować, a głośno; oni nie mając pieniędzy, nic nie zrobią. Dziś wszystko się robi tylko pieniędzmi. Nie o ludzi chodzi, nie o sprawę, nie o zasady, nie o breń. nie o wojsko, ale o pieniądze... wszystko się rozbije o to, że im zabraknie — grosza... — A nam? — Rosya też źle stoi, mówił jenerał, ale czegóż Niemcy? A potem, patryotyzm wyssie z niej wiele więcej, niż z Polski, ich miłość ojczyzny... Polska miłość już pierś swą kilkakrotnie ssała... my dopiero poczniemy... Zaśpiewamy im piosenkę starą, że im przeznaczone jest berło i panowanie nad wszystkimi Słowianami świata... to najulubieńsza ich zabawka... gdy niemają co gryść, dość tę, kość rzucić, będą ją obracać długo. Ta piosnka dobędzie grosza z najtwardszych kieszeni... bo Moskal ją bierze na seryo i gardłuje... a płaci kto zanim ją śpiewa... Pieniądze będą, a pieniędzmi robi się wszystko na świecie, co dawniej robiło się bronią, rozumem, pasyą, piórem. Polacy nie zwyciężą nas, bo nie mają i mieć nie będą. tego oręża... gdyby go mieli... ha! Stary znów pogardliwie potrząsł głową i machnął ręką. — E to utracyusze! Zawołał, gdyby mieli, to by przeszastali na chorągiewki i czapki z piórkami... Gdzie trzeba dać ani się domyślą, ani wiedzą, i jak i kiedy! — Uspokajacie mnie mój ojcze, dodał jenerał... w istocie jaśniej teraz widzę wszystko, to co się nam wydawało groźnem, może być najpożyteczniejszem, staniemy mocniej, skorzystamy z błędów stron obu... — Ale w kaftan! Dodał stary... my Moskale! Tst! Cicho? Nas niema — To bydło... tu głowa! Uderzył się w czoło... i ścisnął silnie syna za rękę... — Co my zrobimy, mówił zniżając głos, niech się nie nazywa, że my zrobiliśmy... ale oni! Niech się chlubią i pokutują, nam nic po sławie... nas nie ma... My Moskale!.. I począł się śmiać stary dziwnie, z zapałem jakimś dzikim. — Wyznaczą cię katem, — kończył — idź i katuj bez litości, ścinaj i wieszaj... to Moskale... to nie my... a kto nam niepotrzebny, sprzątniemy za jednym zamachem — I sza!! I znowu się śmiał Gottlieb, a fajkę coraz to cmoknął z wcale dobrym humorem. — Niema się tu co bać! Dodał, byle rozum.... wszystko pójdzie jak należy, a wielki naród nasz rozprzestrzeni się aż do Amuru... Nad Amur potrzeba posłać kolonie... niech i tam ktoś patrzy, co się dzieje... może jaki uczony pojechać kosztem rządu dla zbadania kraju... potem kupiec.. potem naszych tam garść posłać. Resztę już w myśli głowę skłoniwszy dokończył... Oba zamilkli, jenerał usiadł w krześle... W tem zlekka zapukano do drzwi i Medor zaburczał, bo mu sen jego przerwano — — Herein! Weszła Dorchen, służąca, i oznajmiła wdzięcząc się do jenerała, że na niego urzędnicy miejscowi czekali w pokoju bawialnym, aby mu złożyć należne uszanowanie. — Niech poczekają, odpowiedział jenerał, zaraz przyjdę. A gdy dziewczyna wyszła, szepnął ojcu: — Lepiej jest, żeby trochę postali; nadto być grzecznym nie trzeba. — Masz racyą, odparł stary klepiąc go po ręku... masz racyą. Po chwilce jenerał jednak raczył wyprostowany, z surowem obliczem, chociaż zarazem z miną człowieka stołecznego, cywilizowanego i przyzwoitego, wynijść do bawialnego pokoju. U progu oczekiwał nań tak zwany stanowy prystaw (naczelnik rządowy najmniejszego okręgu administracyjnego, jakich kilka jest w powiecie) i głowa gminy. Stanowy był w mundurze przy szpadzie, białej chustce, miał dwa medale w pętlicy i przez grzeczność raport na arkuszu papieru napisany, świadczący, że wszystko było błahopołuczno, to jest że powierzony mu okrąg znajdował się w najszczęśliwszym stanie zadowolnienia i pokoju. Dobre to było stworzenie z tego Matwieja Sidorowicza, stanowego Luisendorfu.... człek już nie młody, trochę otyły, okrągłego oblicza, z głową ostrzyżoną krótko, z twarzą wygoloną do ostatniego włoska, z uśmiechem pełnym grzeczności na ustach. Matwiej Sidorowicz Chanow służył był podobno jakiś czas w wojsku, ale przeszedł do cywilnych spraw oddawna i w Luisendorfie pragnął żywota dokonać, nie marząc o żadnych świetniejszych losach. Było mu tu dobrze i mieszkańcom z nim; wiedział on, co mogli koloniści, obawiał się ich niezmiernie i służył im jak chcieli, będąc pewny, że nawet na przypadek jakiego przekroczenia prawa, potrafią go obronić. Dodajmy, że mu tam było jak pączkowi w maśle; miał domek, ogród, gospodarstwo, posługę darmo, pensyą od główniejszych posiadaczy, różne akcydensa i niewiele roboty. Czy rządowym więcej, czy kolonistów był sługą, to rozróżnić trudno. Szanował też swoich chlebodawców wysoko. Dla nich, mimo nadzwyczajnych trudności, jakie przedstawiała nauka języka niemieckiego (gdyż Chanow nie był zbyt wielkich zdolności) wyuczył się nieco po niemiecku, postrzegłszy, że w Rosyi jest to półurzędowa mowa, bez której obejść się trudno. Cóż dopiero w Luisendorfie ! Ostrożny, aby się nie narazić, nie czynił nic nigdy sam przez się, chodził zawsze po radę do ojca Gottlieba, który mu też przy każdej sposobności i jakiemś przyjęciem się wy- wdzięczał. Miał tylko tę wadę Chanow, że dobrze ieść lubił... a pił, jako rodowity Moskal, to jest ile okoliczności wymagały, nigdy nie spijając się tak, żeby aż padał, oprócz chrzcin i wesel, a niekiedy pogrzebów, na których jest już rzeczą przyjętą, że ludzie tylko niegodni zaufania na trzeźwo wychodzą. Zresztą, głęboko w żadną politykę się nie wdawał, ograniczając się na jednę zasadniczą miarę, że matka Rosya panuje i panować będzie światu całemu, a biały car przeznaczon jest, aby na kuli ziemskiej w imieniu Pana Boga rozkazywał. Z tego wychodząc stanowiska, Chanow wydziwić się nie mógł zuchwalstwu buntowniczego świata, który na samego Pana Boga się porywał czasem, występując przeciwko białemu carowi. Władzę wszelką, i siłę każdą przywykł był poczciwy stanowy szanować — jako prawy syn matki Rosyi — na równi z samym Bogiem; owszem ponieważ Pan Bóg wysoko, zdawało mu się nawet, że bliższa władza ziemska ponad Boże przykazania szanować się tyła powinna, z których się już sobie sama potem obrachować będzie mogła przed carem niebieskim. Okrągłość i rumiane lica Matwieja Sidorowicza świadczyły, że obrawszy sobie dobrą cząstkę, miał się też z nią, dobrze na świecie. jenerał wszedł, Matwiej Sidorowicz wypro- stował się, o ile brzuch dozwala!, odsalutował go i wyjąwszy [papier z za munduru, złożył go w ręce barona, oświadczając, że wszystko było w stanie szczęśliwym i błogim. Baron, przyjąwszy naprzód to urzędowe sprawozdanie, na znak łaski podał rękę Chanowowi, którą ów przyjął zgięty, ledwie śmiejąc ją dotknąć. Głowa, człek mało znaczący i milczący, ukłonami tylko objawiał, że żyje i spełnia obowiązek. Baron siedzieć poprosił obu dostojników, czego oni nie przyjęli obawiając się być natrętnymi, i po krótkiej chwilce wyszli. Już miał powracać do ojca baron, gdy z sieni, jakby sobie co nagle przypomniał, pędem zawrócił się sam Chanow i wpadł nazad do bawialni, półgłosem przywołując uwagę prewoschodytelstwa: — Przepraszam najpokorniej, rzekł pospiesznie; ale mam sobie za obowiązek zwrócić uwagę Waszego Prewoschodytelstwa na jeden przypadek, który tu zaszedł właśnie w chwili przybycia Waszej Światłości. Oto nieznajomy człowiek jadący pocztą z Kiszeniewa, wywrócił się z wozem, nogi połamał i w Luisendorfie musiał z tego powodu się zatrzymać. — Cóż to za człowiek? Spytał jenerał. — To jest nieznajomy człowiek, jeżeli mogę się tak wyrazić, dodał stanowy; młody... — Cóż się z nim dzieje? — Wziął go niejaki Wencel, bardzo wielki, jeżeli się tak moge wyrazić, łotr, gdyż nikt inny przyjąć go sobie nie życzył. Słyszę przyjeżdżał do niego lekarz wojskowy, i nogę mu nastawił, jeżeli się tak wyrazić mogę (było to upodobane Chanowa przysłowie)... Jenerał się namyślił. — Hm, rzekł... może o złamanie nogi wypadnie zarządzić śledztwo? A w każdym razie, teraz czasy niespokojne, Matwiej Sydorowicz, potrzeba się dobrze przekonać, kto jest ten młody człowiek, czy ma papiery, dokąd jechał? Ale ponieważ ze złamaną nogą nie uciecze, a choremu dokuczać trudno, macie na to czas... — Słucham waszej światłości, rzekł stanowy, już ja go nie wypuszczę, jeśli się tak wyrazić mogę, żeby mi nie pokazał czarno na białem, kto on taki... Jenerał westchnął. — Wiesz wćpan, dodał, że ci niegodziwi Polacy, rozbójniki, sztyletniki, zdrajcy, których car obsypał łaskami, jako ojciec dobroczynny, porwali się znowu przeciwko matce Rosyi i ojcu cesarzowi... trzeba się mieć na baczności, gdyż to jest naród spiskujący wszędzie, starający się złe robić, ludzi bałamucić... Latają, kręcą się, burzą, należy oko pilne zwracać na przejezdnych i wszelkie osoby podejrzane ... chwytać i do sądu dostawiać. — Słucham Waszej Światłości, rzekł Chanów... O już ja znam tych Polaków, zdradny naród! Westchnął podnosząc oczy do nieba. Dla mnie już jak tylko Polak, to ja mu niewierze... a byle popadł w ręce moje... jeśli się mogę tak wyrazić... niepuszczę z pazurów... — Tak, tak Matwiej Sydorowicz, dobrze czynicie, pochwalił jenerał, żadnemu z nich wiary dawać się nie godzi, bo są zdrajcy... — Maszenniki! Potwierdził stanowy — zbójcy, buntownicy przeciwko ojcu carowi... Jenerał skłonił głową na pożegnanie, a Chanów z czystem już sumieniem, spokojny wyszedł z domu Gottlieba. Wyszedłszy jednak za. próg, przejęty mocno wiadomościami udzielonemi sobie przez jenerała i wielkością swych obowiązków w tak ciężkich dla ojczyzny czasach, Martwiej Sydorowicz jął się głęboko namyślać. Ciągnęło go wprawdzie na wódkę i przekąskę do domu, po trudach urzędowych, ale powiedział sobie, że należało w czasie bytności barona podwoić gorliwości. A nuż jenerał przedstawi go do rangi albo do krzyżyka! — Mówi jego światłość, począł dumać stanowy, że podróżny ze złamaną nogą nie uciecze! Hm! To dobrze! Ale dla czego nie ma uciec? Czy to oni swoich sposobów nie mają? I dla czego Wencel go przyjął a on stanął, to jest położył się u Wencla, medytował stanowy... dla czego? Wencel znajomy jest, jeźli się tak wyrazić mogę, jako ostatni łajdak. Swój swego zawsze znajdzie... Ej! Matwiej Sydorowicz, lepiej być ostrożnym... Tak się namyśliwszy stanowy w pełnej formie, to jest w mundurze i przy szpadzie poszedł wprost do chaty kolonisty. Pokorny i potulny, gdy miał do czynienia z innemi, Chanów z Wenclem, wyrzutkiem nie lubionym przez całą osadę, zwykł był sobie postępować ostrze i grubijańsko .. Jest to cechą dobrego urzędnika moskiewskiego, że gdy widzi przed sobą słabego, lubi się nad nim znęcać, już taką ma naturę... Na silnego się nie porwie, ale na biedaka, który bronić się nie może!! W to mu graj, dopieroż hula! Na Wenclu zawsze sobie pozwalał Chanów, jedna tylko uwaga go tamowała nieco; obawiał się trochę złości tego człowieka i zemsty rozpaczliwej. Wszedł tą razą do dworku, poparty dyspozy- cyą wyraźną jeneralską bardzo hałaśliwie i butno... ale w progu go Wencel wstrzymał, dając znak, że chory spoczywa... i wyprowadził do sieni. Chanów był tak słaby, że temu uległ. — Wy macie tu jakąś podejrzaną, u siebie osobę? Spytał groźno. — Dla czego podejrzaną? Rzekł Wencel, śmiejąc się... że nogę ma złamaną... — Nie tłómacz (nie tołkuj) się! Zawołał Chanów, ja cię nauczę... Kto on taki? — Jeżeli nie wiecie kto taki, zkądże wiadomość, że podejrzany ? Rzekł Wencel. Chanów miał się już unieść, ale spojrzał na ogromnego suchego Niemca i znalazł w nim tak jakąś nieprzyjemną minę, tak groźną, że się zaraz zmiarkował. — Kto on taki? Zapytał folgując. — Ruski oficer.. odparł Wencel — ot co... — A! Oficer ruski! A papiery.! Dodał Wencel... — Śpi... gdzie ja go będę tem nudził... rzekł Niemiec. — Co to śpi! Krzyknął stanowy — jak on śmie spać, kiedy mnie jenerał przysyła spytać go o papiery., hę? — Jenerał! Zawołał Wencel... jaki jenerał? — A tobie co do tego ? Krzyknął znowu groźno Chanów nabierając śmiałości, przypomniawszy, że miał jenerała za sobą... — Ha! No., to chodź do izby! Rzekł Wencel, ale sprawuj się cicho! Ej! Sprawuj się cicho... Chanów wszedł... chory miał już oczy otwarte.. Ciekawym wzrokiem zmierzył go stanowy, a fizyognomia szlachetna mu się nie podobała; z lekka się ledwie skłoniwszy przystąpił do łoża chorego. — Proszę przebaczyć, rzekł — ale ja, ale ten... to jest, jeśli się tak mogę wyrazić... Zabełkotał, gdyż wlepiony weń wzrok chorego, dziwnie przykre zrobił na nim wrażenie, musiał sobie przypomnieć, aż że nogę miał złamaną, a zatem niebezpiecznym nie był... Chory dźwignął się nieco. — Wy kto jesteście ? Zapytali z kolei groźno... — Matwiej Sydorowicz Chanów, stanowy prystaw... — Czego to chcecie? — Przysłany od Jego Światłości barona Michała Iwanowicza von Schultze z zapytaniem kto wy raczycie być... i — jeśli się tak wyrazić mogę — dla czego raczyliście nogę złamać! Stanowy mówił coraz grzeczniej, jak widzimy, nieznajomy robił na nim wrażenie wyższego stopnia i rangi człowieka, nic wiedzieć dla czego. Z torebki leżącej przy sobie dobył milcząc dwa papiery młody człowiek, paszport i kartę, pocztową (podorożna) i podał je pogardliwie stanowemu, który się skłonił... Wyczytał z nich Matwiej Sydorowicz, że podróżnym był Robert Joachimowicz Hrusza odstawny porucznik gwardyi... i że jechał z Kiszeniewa do Odessy. Mimo największej chęci znalezienia czegoś podejrzanego w papierach, niepodobna było nic odkryć.., owszem trochę się skonfundował nawet stanowy z powodu, że obżałowany był odstawnym porucznikiem gwardyi. . a w gwardyi jak wiadomo... są bardzo wielcy i protegowani ludzie! Któż mógł wiedzieć, czy ten skromny porucznik odstawny nie był jakim utajonym carskim faworytem? Nazwisko nie mówiło o pochodzeniu, zdawało się oznaczać Małorosyanina chyba nie Polaka.... Zamyślił się więc stanowy nad papierami, co począć? Jak z tego wyjść. Oddał papier}', dobrze sobie imię i nazwisko w głowie umieściwszy, skłonił się i pomyślał, że najlepiej zrobi czepiając się Wenzla.... — Tak, wszystko w porządku, rzekł, nieszczę- ście się stało... ale cóż?.. Bóg łaskaw... Może mogę być w czem pomocą waszej wysoko urodzonej mości? Słuchaj Wencel... dodał, jak tu panu źle będzie, przedemną odpowiesz! Słyszysz! Cesarskiej gwardyi wojskowy!! Wencel się rozśmiał i ramionami ruszył tylko, podróżny milczał obojętnie. — Proszę przebaczyć, dodał stanowy do chorego, mnie przysłał Jego Światłość, baron Michał Iwanowicz von Schultze... jabym był sam nie śmiał... Imię to zdawało się budzić chorego, który się poruszył i spytał... — Baron Schultze? Z akademii wojennej? — Tak, tak, mówił stanowy, baron przyjechał w odwiedziny do ojca, który tu mieszka... i zapewne dni parę zabawi. Czy znajomy? Chory mruknął tylko, po rusku .. — Czemuż nie? Tą odpowiedzią wypędził stanowego, który ukłoniwszy się wyszedł już na palcach. Wencel nic sobie nie czyniąc z jego odwiedzin, wzrokiem tylko przeprowadził okrągłego stanowego do drzwi. Gdy drzwi się zamknęły, splunął pogardliwie i odezwał się do chorego. — To taka podła bestya... jak mało... a zdzierca!! Aleście go dobrze odprawili... nu! Chory oczy miał zamknięte. Wencel odszedł i po drodze dawszy w nos szczątka niemowie na kominie stojącemu, posunął się szukać wypędzonej żony... Tymczasem stanowy znów rozmyślał i wyrozumował, że ponieważ ów chory Hrusza miał szczęście znać jenerała, należało jego światłość i o nim oznajmić. Utwierdziwszy się w tem przekonaniu, poszedł do dworku Gottlieba.. Ale jakże to było śmieć kłopotać jenerała znowu, jak do niego przystąpić? A jak zaniedbać obowiązku?. Między dwiema temi ostatecznościami ujęty jak w kleszcze, stanowy postrzegł na szczęście głowę jenerała w oknie, zrzucił natychmiast czapkę, przybliżył się do dworu i rzekł z ukłonem... — Proszę pana barona, to nie jest żaden podejrzany człowiek, chociaż nogę złamał, jeśli się śmiem tak wyrazić, to jest odstawny porucznik gwardyi ... Robert Joachimowicz Hrusza... Na to imię jenerał widocznie się wzdrygnął.. — Hrusza ? Co on tu robi.. ? — Jechał, jeśli się tak mogę wyrazić, dodał stanowy, z Kiszeniewa do Odessy, i nogę złamał przez wywrócenie się bryczki... Czyliby Wasza Światłość nie kazał pięćdziesiąt albo sto nahajek dać pocztylionowi... Jenerał machnął ręką,... — Hrusza! Nu! .Hrusza! Zawołał... tutaj 1 z Kiszeniewa do Odessy... zdawał się mówić sam do siebie... Stanowy usiłując zbadać myśl jenerała, przekonał się, iż — bądź co bądź, choć odstawny porucznik gwardyi i znajomy barona, ten Hrusza mógł być trochę podejrzanym... ale baron kiwnąwszy głową stanowemu, od okna odstąpił, i dalszy ciąg domysłów dla braku materyału został przerwany. Oprócz tego Chanów już był niesłycha- nie znużony, dzień choć wiosenny dopiekał skwarem ... śniadania i przekąski jeszcze w ustach nie miał i ckliło go tak, że niewiedząc czy bezpiecznie jest iść aż do domu tak na czczo, Chanów wstąpił do hotelu i tam wychylił dobry kielich, poczem ze spokojniejszym sumieniem, pociągnął już do oczekującej nań niecierpliwie Maryi Osipównej... szanownej swej małżonki... w drodze odpasawszy szpadę i porozpinawszy mundur....aby mu lżej było... — Podła służba, rzekł w duchu... człowiek często cały ranek być musi niepokrzepiwszy się nawet... i ani odpoczynku... ale... no i wołać Boża. Panna Luiza Grube, córka pastora i ulubione jego dziecię, była, jakeście to widzieli, szanowni czytelnicy, dziewicą bardzo piękną o niezabudkowych oczach, jasnych włoskach i łagodnym uśmiechu... ale miała wady pieszczotki... była marzycielką... W Luizendorfie ciasno jej było i smutno ... czytała poezyi wiele i świat w nich taki się jej ukazywał uroczy, że przy nim step i osada szkaradnie i nad miarę prozaicznie wyglądały... Nawet świetna Odessa... jej towarzystwo, w którem bywała odwiedzając krewnych ... inne kolonie, nie smakowały pięknej Luizie... Śniły się jej stare szumiące lasy Germanii... ogrody zielenią bujną okryte, ludzie inni... kraj odmienny ... rzeki srebrzyste... kwiaty i wonne... Step spalony słychać było tylko wonią obrzydłą kiziaku*) ------------------------------------------------------------------- *) Opał z końskiego gnoja. Ojciec Luizy najzimniejszy, z ludzi, rozsądny ale ciasną rzeczywistością lubiący opasywać życie, mimo przywiązania do dziecka, w nieustannej był z niem walce... usiłując wytrzeźwić tę biedną rozmarzoną główkę... ale napróżno. Im uparciej ukazywał jej skelety, tem gorącej wyrywała się, szukając życia. Nie bez przyczyny Grube obawiał się, by wyobraźnia i serce nie pociągnęły Luizy w tę przepaść nęcącą, na którą nieopatrznych prowadzą ludzi. Luiza czytała wiele, ojciec nastręczał jej poważniejsze rzeczy, które ona chwytała równie chciwie, jak poezyę i lżejsze literatury utwory, ale one nie ostudzały jej serca, nie odbierały polotu wyobraźni, owszem zdawały się tylko rozbudzać je i ożywiać... Ludzie, którymi była otoczoną Luiza, mimo zalet, jakie im przyznawała, nie starczyli biednej istocie pragnącej jakichś niemożliwych w tym świecie, w jakim żyła, istot wyższych... udarowanych bogato i po nad ziemskie umiejących wznieść się sprawy i troski. Tu ten chleb życia powszedni był zawsze na pierwszym względzie, myślą główną, ostatnią., celem jedynym i istotnym... resztę uważano za przysmaki, bez których bardzo się obejść było można. Luiza prócz ojca nieustannie usiłującego ją ściągnąć na ziemię, ale pojmującego jej naturę i usposobienie, nie miała z kim mówić prawie... W rodzinie ubolewano nad nią, niemogąc pojąć zkąd się taka istota wzięła w prozaicznem gnieździe warsztatów i kołowrotków. Stary Gottlieb, który ją kochał mimo tej niepraktyczności, wszystko złe przypisywał książkom niebacznie udzielanym przez ojca, a jako jedyne lekarstwo uważał za mąż pójście stateczne, za jak najzimniejszego człowieka, z którymby związana piechoto po ziemi chodzić musiała. Przy takim głodzie serca i stęsknieniu wyobraźni nie dziw, że Luiza widokiem zbolałej młodego człowieka twarzy, do żywego poruszoną została. Twarz ta piękna, wyrazem ' boleści napiętnowana stała jej ciągle przed oczyma... coś ją ciągnęło ku niej... jakieś przeczucie mówiło jej, że ona powinna, musi mieć wpływ na los tego człowieka, że iest przeznaczoną być mu pomocą i razem z nim cierpieć. Nie zadowalniając się więc wcale powieścią Malchen... nie uspokojona wiadomościami od niej, Luiza ku wieczorowi po uroczystej kawie u dziadunia postanowiła dostać się koniecznie do bliskiego domku Wenclów. Nie było to tak bardzo trudnem, bo miłosierna i litująca się zawsze, miała z Wenclową, stosunki, pomagała jej nieraz, wymykała się do niej, nosiła jej, to pokarm jaki wymyślniejszy, na którym w domu ubogim zbywało, to łakoć dla zgłodniałych dzieci, to słowo pociechy. Mrok już padał, gdy korzystając z zajęcia ojca i matki, Luiza na ogródek niby do lauby wymknęła się z probostwa... Mur tylko oddzielał ogród i winnicę ich od małego zapuszczonego warzywnego ogródka Wenclów... a i ten ku końcowi był rozsypany, tak że łatwo go było przestąpić... Z drugiej strony zobaczyła Wenclową starą, która jakiegoś warzywa po zagonach szukać się zdawała. — Dobry wieczór Roza... rzekła z za muru rozsypanego do starej, dobry wieczór, a co tam słychać u was ? Stara podniosła głowę, lubiła to dziewczę, i dla niej była wyjątkowo prawie łagodną... — A cóż, łaskawa panienko, odparła, co u nas ma być słychać prócz nędzy i biedy... ot nam jeszcze jedna przybyła... wiecie? Ten podróżny. — Przecież na to się nie ma co skarżyć, dodało dziewczę przechodząc przez kamienie ku staruszce... to się wam ta praca opłaci... — Ale piękna rzecz, dodała Roza, człowiek z nogą złamaną, to gorzej załogi w domu... To może trwać kilka miesięcy... izba zajęta... jeść mu inaczej gotować potrzeba... a tyle różnych posług.. — Czyż ci żal, że biednemu człowiekowi będziesz pomocą? Spytała Luiza — A tak! Tak! Poczęła Roza potrząsając głową,... my to powinniśmy pomocą być drugim, a nam kto ? Nikt.. Przepraszam, czasem wy dobrem słowem i datkiem, zresztą, żebyśmy konali, to tu nikt palca nie podniesie. I tak jest na tym całym obrzydliwym świecie... Nic darmo! Nic nikomu! Zdychaj nędzarzu! A cicho, abyś konając do drzemki komu nie przeszkodził. !. oj tak! Tak ! — Dla tego, rzekła wzdychając Luiza, dobrze złym robić potrzeba, moja kochana, tak Bóg przykazał. — Ej! Bóg! Bóg! Trzęsąc głową mówiła Roza... on już się na ten świat nie patrzy, zdał go chyba na ręce diabelskie, to też rządzą szatany jak chcą, a on się ani obejrzy! — Co to ci tak dziś dokuczyło, że narzekasz tak ciężko? Spytało dziewczę. — Mnie ? Dziś ? Całe życie chyba powiedzcie, odparła Roza... czym to ja miała choć jedną godzinę szczęśliwą z tym biednym Wenclem, z Którym się jeść muszę, żeby on mnie nie zjadł.. boć to rzadko głupi człowiek! Dodała... a jak sam zrobi źle, na cały świat się gniewa. I nigdy już rozumu mieć nie będzie... nigdy... Ot i teraz, nikt nie chciał wziąść tego człowieka, wziął go Wencel, na złość tym ludziom, co rozum mają... Po co było ten kłopot brać. — Jużciż dobrze zrobił, moja Wenclowa, odpowiedziała Luiza, za to mu już dajcie pokój — po chrześciańsku... — A czemu nie zrobili po chrześciańsku bogatsi, ci co większe domy mają, ot choćby i wasi ? Spytała stara — czemu ? Bo wiedzą, że to niepokój, bieda i jeszcze... ot... co to mówić... — Moja Wenclowa, nie gderzcież na to... szybko poczęła Luiza... w nieszczęściu trzeba ratować... — Nie trzeba ratować! Odpowiedziała rozgorączkowując się stara — nie! Nie! Niech wszystkich tak diabli biorą, jak nas... a co nam do tego?? Luiza zbliżyła się do niej. — Może wam czego potrzeba dla tego biednego? Spytała — nie bądź Rozo tak twardego serca? Stara na ten głos łagodny, jakoś się poskromiła w narzekaniu, zamilkła. — Któż to jest taki? Dodało dziewczę, cicho. — Diabli go wiedzą — mruczała stara, i po co mu było nogę łamać? Czemu sobie od razu karku nie skręcił ? Byłby to głupie, nędzne życie skończył, nie męcząc się dłużej darmo... — Ale nie mówcież tak?... Ja bo bardzo jestem ciekawa tego biednego człowieka... ujrzałam tylko twarz jego, taką zbolałą, biedną, a żebyście wiedzieli jak się pocztylioni z nim nie ludzko obeszli. — Bo to są rozbójnicy... odparła Wenclowa... a wy? Oj! Młodoż to jeszcze u was w głowie! I w sercu, dodała wzdychając, jak się tak nad lada nędzą cudzą rozczulać będziecie, to i sami nie doznacie szczęścia... — Moja Wenclowa, a wamże z tem lepiej, że się na wszystko i na wszystkich gniewacie? Zapytała Luiza — powiedzcie mi, jesteścież z tem szczęśliwsi? Stara westchnęła, zczerwieniałe jej oczy łzą się zrosiły. — Nie, moja panienko, rzekła cicho, nie jestem ja tak zła w sercu, jak się wam wydaję może; ale mnie życie zrobiło tym szatanem... przeszło ono siły moje i jego... dodała wskazując na dom... Teraz zdaje mi się, gdy przez usta wyrzucę trochę tej żółci, co się w sercu uzbierała, że mi jakoś lżej... a gdyby mnie Wencel widział spokojną i cichą, toby mniej jeszcze może o sobie i o nas pamiętał. — W tem się mylicie, rzekła Luiza, ale mówmy lepiej o waszym chorym... jam go niezmiernie ciekawa... o! I pomódzbym wam dla niego rada! Wystawże sobie Wenclowa... być skaleczonym, chorym, wśród obcych ludzi... i niemieć nawet pociechy dobrego słowa... Ten człowiek ma może krewnych, rodzinę... co się tam o niego niepokoi... a jest tak sam, na łasce cudzych ludzi — — A no! Nie zazdroszczę mu i ja... odparła stara... ale co robić? Alboż to życie ludzkie w raju nie na ziemi ? Luiza poglądała ciągle ku domkowi Wenclów. — Ej! Wybyście go pewnie zobaczyć chcieli, hę? Odezwała się stara. Luiza zarumieniła się. — Jabym tak z wami tam przeszła, że niktby nie postrzegł, rzekła cicho... a powiedziałabym tylko dwa słowa... — Oho! I rozmawiać z nim byście chcieli! Zawołała stara... do czegóż to! Do czego! — Moja Wenclowa... szepnęło dziewczę... ja się nad nim bardzo lituję... Stara ruszyła tylko ramionami. — Ale tam mój mąż siedzi, rzekła... — Cóż to szkodzi? Chodźmy! Chodźmy... — A no to idźmy... mruknęła Roza — ale pamiętajcie, jeśli z tego będzie bieda jaka... nie jam winna... Luiza już biegła, przypadła do chatki, otwarła drzwi po cichu, wsunęła się do pierwszej izby... Ale zamiast pożądanego widoku chorego młodzieńca, spostrzegła przed sobą, prawie nieprzytomnego starego Wencla, który właśnie był w dramatycznej rozmowie ze swym Hanswurstem gipsowym na kominie... Wencel nie postrzegł jej w mroku... drzwi od drugiej izby były przymknięte... Wypiwszy parę kuflów piwa, biedny dziwak mścił się na otyłej figurce za wszystko, czem mu doskwierało życie... Wśród głuchej ciszy wieczora słychać było głos ten szyderski, urągający, zbolały, przerywany śmiechem dzikim, bardzo wyraźnie... Luiza mimowolnie przejęta jego ironią bolesną, wstrzymała się w progu. Wencel chodził i gadał, zwracając się do Hanswursta, któremu to pięścią groził, to mu dawał szczutka, to go popychał, tak że figurka suwała się po całym kominie — — Bydlę jesteś nie chrześcianin! Wołał Wencel... hę! Hę! Wyrósł ni brzuszysko! A gdybym ci go rozpłatał... co bym tam znalazł? Hę? Ludzki pot... trud, cudzą pracę, krzywdę ludzi... chleb sierocy... I z tegoś taki dumny ludożerco! Nadąłeś się, napuszyłeś... Zjadłeś mi kawałek dziecka... a ja ci się muszę kłaniać za to, że nie całe! Hę! Słyszysz?... Jam winien... prawda, że ci się jeść daję, a nie ty, że mnie kąsasz? Mówisz... a czemu się nie bronię? A jak ci się bronić będę powiesz, że jestem niespokojny człowiek, buntownik. Ej! Psie żarłoczny... przyjdzie i na ciebie czas... będą i ciebie szarpać... dają ci utyć... potrzebna twoja słonina... ale cię zarznie silniejszy drugi rzeźnik nad ciebie... hę? Hę? Cóż ty na to? Milczysz? Hę? Myślisz sobie — niedoczekanie twoje! Zobaczemy... Śmiejesz się wilcza mordo ? Ja widzę! Ej! Śmiejesz się... dam ja ci śmiech! Poganinie... Czy to ty ze mnie się śmiejesz? Nie! Z samego Chrystusa Pana i z jego nauki... Na to ja tobie brat, żebym ci buty zdejmował? A tak! I żebyś mi w twarz pluł a pięścią, obcierał... a Ewangelia... a błogosławieństwo ?... Błogosławieni biedni... ubodzy... płaczący... Jak to ty dobrze Panu Bogu pomagasz robiąc biednych ubogich, żeby on miał kogo błogosławić!!... Jakiś ty pobożny! Nie dasz nic ubogiemu, aby się woli Bożej nie sprzeciwiać... co go uczyniła dla jego dobra — biedakiem! Kochany! Kochany!! Gdy tych wyrazów domawiał z przyciskiem, palnął Hanswursta stojącego na kominie w ucho ten się obalił, a Wencel poskoczył go ratować, boby nie miał był nad kim się znęcać, z kim się bawić — ale w tejże chwili ujrzał Luizę stojącą we drzwiach i zwrócił się śmiejąc do niej. — Gotowiście pomyśleć żem ja waryat, rzekł z uśmiechem, kłaniając się — nie, nie! Przypatrzcie się no tylko temu jegomości, rzekł, wskazując figurkę, czy też najzimniejszego człowieka nie wzięłaby ochota dać mu w nos szczutka i za cały rodzaj ludzki tego juchę wyłajać? Już ten co mu był ojcem... coś złego myślał! Nie byłby stworzył takiego opasłego wieprza, żeby mu się jego kły we znaki nie dały! Luiza była prawie przestraszona... — A cóż wasz chory, rzekła nieśmiało... chciałam się właśnie dowiedzieć, czy dla niego czego nie potrzebujecie? Wencel ramionami ruszył... — Otóż, jak to znać, że macie nie więcej jak kilkanaście latek! Jeszcze u nas litościwe serce gra na niezepsutych bożych organkach... Niechże się tylko starsi nie dowiedzą... I pogroził jej, śmiejąc się. — Chory drzemie, rzekł... to cała ulga dla niego, jeśli potrafi oczy skleić... ale choćbyście mu sen mieli przerwać... wprowadzę was... Wiem jak młodemu człowiekowi miło będzie w miejscu naszych skórzanych twarzy, wykrojonych jakby ze skrzydeł niedoperzy... zobaczyć śliczne zjawisko anielskie... kwiatek wiosenny... jak wy... będzie mu się zdawało, że go anioł prowadzi do nieba! I nie patrząc na zarumienioną Luizę, Wencel otworzył drzwiczki powoli... Z okienka światło wieczornej zorzy padało na bladą twarz chorego, ciemnemi otoczoną włosami. Luiza zajrzała ciekawie... z bijącem sercem Robert oczy otworzył... Ten sam blask oświecał twarzyczkę dziewczęcia... Widać było ze zdumionego wejrzenia chorego, jak dziwnem musiało mu się wydawać to zjawienie uroczo pięknego oblicza... jasnowłosej... Patrzał na nią długo, długo i powieki przymknął, otworzył je i przypatrywał się jej znowu, jakby nasycić się nie mógł... Trochę gorączkowych marzeń wirowało po jego mózgu, nie bardzo był przytomny... zdawało mu się, że śpi, i począł mruczeć niewyraźnie. — Czekaj... czekaj... nie uchodź... jeżeli na sąd Boży mnie wiedziesz... jam nie gotów jeszcze... wiele mam do spełnienia... obmyć się muszę!.. Nie... ty jesteś siostra moja... dzień dobry ci... kto ty jesteś ? Dodał na ostatek wzdychając i podnosząc się nieco... — Jest to panna Luiza, córka pastora naszego... rzekł Wencel, przychodząca dowiedzieć się czy wam czego nie potrzeba... Młody człowiek zdawał się do przytomności Przychodzić i uśmiechnął się. — Dziękuję, rzekł zmieniając głos — bardzo dziękuję... o nie! To przejdzie... dobrze mi... dziękuję!., niech tylko na was popatrzę! Luiza się zarumieniła... chwilę milczeli... ulękła się aby kto nie wyszpiegował jej wycieczki, skłoniła mu głową i po cichu wyrzekłszy — do zobaczenia, wysunęła się z izdebki.Ścisnęła we drzwiach rękę Wenclowej... jak cień prześliznęła się przez podwórko, pobiegła do płotu, przeskoczyła go i wprost skierowała ku domowi. .. Przypomniała sobie w tej chwili dopiero, że jenerał, który krótko bawić miał w Luizendorfie, przyrzekł był przyjść wieczór do pastora, a stary Gotlieb miał mu towarzyszyć. Przelękła się swojego trzpiotostwa, bo w domu na niej i na siostrze Annie spoczywał cały ciężar przyjęcia gości, a wujaszek był rzadkim i znakomitym, a siostra Anna była surową i troszkę leniwą... Wbiegła więc Luiza nie wiedząc jeszcze jak się wytłómaczy ze swej wycieczki nie w porę, i wprost pospieszyła do pokoiku, w którym właśnie gderząc Anna przygotowywała sama wieczerzę... Gości jeszcze nie było... Ale w małą potem chwilę Gottlieb z fajką, z Medorem, z jenerałem i całem towarzystwem starego domu wszedł do pastora. Dla dziadunia stał przygotowane krzesło wygodne, taborecik pod nogi i kufel piwa, na którym żywemi barwami odmalowanym był Blücher... Mówiono naturalnie o rodzinie, o jej losach, ale często westchnienie przerywało rozmowę, gdy wspomnieli tę nieszczęśliwą Polskę, która jak cierń ich raniła... grożąc przybranej ojczyźnie. Pastor Grube najchłodniej zapatrywał się na te wypadki. — Kochany ojcze, mówił do Gottlieba, nasz żywioł niemiecki podtrzyma Rosyą, nasz niemiecki rozum przyjdzie jej w pomoc, w potrzebie nasze pieniądze, i nasz niezachwiany patryotyzm... Losy Rosyi są naszemi... połączeni jesteśmy z dynastyą, z państwem tysiącznemi węzłami, niewidzialny duch nasz obwiewa i ożywia tę ziemię — prawdę rzekłszy — barbarzyńską i mało ukształconą do czego innego prócz walki pięściowej. Ale zwierzęca potężna siła tego narodu, w którym człowiek nie wiele jest wart i nie wiele też znaczy, jest w rękach naszych, my się nią posługujemy... nie potrzebujemy szlachetniejszej krwi przelewać... ani ją za nas lać będą... mamy oręż doskonały... Jest to zrządzeniem Opatrzności, że nam dała zawładnąć temi tłumy... któremi pokierować możemy dla dobra naszej ojczyzny. — Ludzkość jest w niej cała... Anglia i Francya są wyczerpane... Słowianie niedojrzeli i do życia samoistnego niezdolni. Przyszłe losy świata na Niemcach spoczywają. Gottlieb potwierdzał to skinieniem głowy... Wkrótce kobiety odeszły do bocznego pokoju, jenerał został na sam z pastorem i ojcem. Był cokolwiek niespokojny... U drzwi w bocznym pokoju Luiza siedząc, słuchała całej rozmowy następującej. Baron stanął, potarł czoło i odezwał się do pastora... — Słyszeliście zapewne o wypadku, który tu się stał dzisiaj ? — Chcecie mówić o tym ze złamaną nogą? — A tak jest, rzekł jenerał, szczególny to traf, który mnie tu właśnie sprowadził w chwili, gdy się to stało i szczególna rzecz, że ten bałwan Chanów dowiedział się o nazwisku oficera, a przyszedł z nim do mnie... Gottlieb spojrzał pytająco. — Cóż to za jeden? Odezwał się pastor... — Ha! Jest to oficer od gwardyi, którego nazwisko dobrze mi znane... człowiek niezmiernie podejrzany... więcej mogę powiedzieć, prawie na pewno... niebezpieczny rewolucyonistą. — O! Zawołał pastor... — Tak jest, rzekł jenerał — szczęście, że nogę złamał i leżeć musi... bo pewnie jechał z jakąś misya... papierami może... Już z powodu politycznych jego robót oddalono go z wojska, winien był tylko wujowi służącemu w senacie, że go los gorszy nie spotkał .. Spotykałem go w różnych towarzystwach ... młody... zapalony — zręczny... Co on bytu robił teraz, gdyby nie knuł czegoś? Traf daje nam może zręczność przerwania niebezpiecznego spisku. Mam moralne przekonanie, że on tu nie jechał darmo... Zkąd? Z Bessarabii, od Wołoszczyzny ? Temu Chanowowi, dodał baron, ja się zwierzyć nie mogę, to głupie bydlę, dosyć powiedzieć, że Moskal... Zarazby hałasu narobił i spłoszył mi wszystko... Nic nie trzeba pokazywać po sobie a trzymać go na oku... Wracając dam znać policyi odeskiej, aby go jak tylko pozdrowieje aresztowano ... ma niezawodnie papiery z sobą ważne. — Czy nie lepiejby zaraz ? Spytał pastor. — O! Nie, odparł jenerał... nie dając znać po sobie, że się coś domyśla i wie, złapiemy nie jego jednego, ale cały związek w matnią... Nie uciecze nam przecież; a nim się noga wygoi... ktoś tu pewnie do niego przybędzie... pójdziemy jak po sznurku... trzeba tylko, żeby ktoś tu był, coby go dobrze pilnował... Gottlieb mocno głową potrząsał. — Chanów... bydlę! Powtarzał... Nim z Odessy kto przyjedzie... czas stracony... — A ten Wencel, rzekł baron, u którego on mieszka, to... — To ladaco... ladaco!! Przerwał pastor, to pijak! To waryat... — Więc któż? Zapytał jenerał — boć przecież kogoś do dozoru potrzeba a roztropnego... — Przez noc się nic niestauie... odparł pastor, a do jutra ja obmyślę, dodamy mu dobrego strażnika... ja w tem. Ale tez szczęście, jeśli się jenerał nie mylisz w domysłach, że on tutaj się znalazł! — Ja się z pewnością, nie mylę... powtórzył jenerał, w dzisiejszych czasach, kiedy tak podejrzany człowiek się krząta, jeździ, rusza... mam za pewne, że nie darmo... Znam indywiduum. Ile było spisków w ostatnich czasach... choć niby do żadnego nie należał... z każdym był w zwiąsku... ze wszystkiemi szaleńcami w stosunkach .. A jest najniebezpieczniejszy człowiek w świecie... bo uczciwy i czysty... Luiza chciwie połknęła te wyrazy... — Tacy ludzie, mówił baron, robią najwięcej szkody, wywierają wpływ ogromny... Przy tem dodajcie wykształcenie, wychowanie, energią... W towarzystwach nawet wyższych był niezmiernie lubiony... nie wierzono, żeby mógł spiskować... widziano w nim tylko salonowego człowieka. Tym sposobem wciskał się wszędzie. A jednak gdziekolwiek się znalazły roboty ciemne, wszędzie on się dotknął... i nikt jego nie wydał... ze wszystkiego wyszedł cały... Wiem, że powinien był znajdować się w Petersburgu, a tu na bocznej drodze łamie nogę... to jest... — Podejrzane... — Do jutra, rzekł pastor... ja znajdę człowieka ... — Dodajcie, mówił baron, że jeśli się co wykryje... dla Luizendorfu będzie zasługą w oczach Moskali... dowodem waszej wierności i gorliwości, w ogóle dla Niemców bardzo dobrem... i Szczęśliwem. .. A że się przy zręczności wykryje... za to ręczę... dodał Niemiec, uśmiechając się. On tu niejest darmo... Można sobie wystawić, jakie przerywane wyrazy tej rozmowy dochodzącej uszów Luizy... uczyniły na niej wrażenie. Młody człowiek, którego raz pierwszy widziała dnia tego, głęboko już był w jej dziewiczem sercu, boleść jego służyła mu za urok cały, za czary, któremi nią zawładnął. Luiza w politycznych pojęciach, była trochę od całej rodziny różną... ją wabiły tajemniczością swą te porywy młodzieży ku przerobieniu świata na lepszy... czuła się ku ich sprawcom pociągnioną... urzędowi ludzie i sprawy zbyt się jej czarno wydawały, by w przeciwnikach czegoś się lepszego nie domyślała... Przy tem los tego młodego człowieka obchodził ją, wiedziała już jak srogo rząd karał polityczne przestępstwa... co dopiero w odstawnym wojskowym ! Nadzwyczajny niepokój nią ogarnął — co począć! Jak zaradzić! Jak dać znać co rychlej o grożącem niebezpieczeństwie?.. Wstała, wysłuchawszy rozmowy, rozpłomieniona, niespokojna... niepewna, co uczyni. Potrzeba się było co najprędzej zwierzyć komuś, zasięgnąć rady? Oznajmić... ostrzedz... Ale ona sama była bezsilną... Najstraszniejsze obrazy przesuwały się przed rozgorączkowaną jej wyobraźnią... szubienice... Sybir... kajdany... knuty... W Rosyi któż tych wszystkich rzeczy nie zna? Kto o nich od dzieciństwa nie słyszy? Komu one w dziecinnym jeszcze umyśle nie wypiętnowały go- rącem żelazem śladów niezmytych? Wszystko tu stoi na grozie, na postrachu, na śmierci i męczarni.. jest to podstawa władzy... ultima ratio... pierwsze słowo katechizmu... i ostatnie. Dziecię, nim zrozumie występek, już postrzega wlokące się szeregi tych nieszczęśliwych wyrzutków społeczności, zbójców razem z marzycielami, złodziejów razem z utopistami, co ziemia najpodlejszego nosi z tem co najszlachetniejszego! Uczą. nie mieć litości nad obłędami poczciwego serca, kując je w jeden łańcuch ze zbrodnią. . W strachu i obawie płynie tu życie człowieka... bo nie ma sprawiedliwości, jest pieniądz, łaska, protekcyą, szczęście, ale prawa i Bożego tchnienia prawdy... nigdzie... Szczęśliwy i spokojny obudzić się może występnym i skazanym bez winy i sądu. Matkę mogą porwać od dziecięcia, w perzynę obrócić dom... mogą zhańbić niewinność, obluzgać siwe wło y starości... a nikt się nie ujmie... nikt nie odezwie... Do czegóż przemówić... do ludzi, co jeszcze ludźmi być nie zaczęli... co języka ludzkości nie rozumieją, a na wspomnienie prawa oburzają się; dla których wszystko dobre, co nakazano z góry... choćby Bóg inaczej rozkazał..... Luizie przeszły błyskawicami przez myśl wszys- tkie straszliwe powieści, które są jedyną tradycyą Moskwy... łzy potoczyły się z powiek... wyśliznęła się niepostrzeżona z domu i pobiegła szukać kogoś... ufając w opatrzność Bożą... Przed samym progiem prawie nastręczył się jej Wencel. Jakkolwiek cała osada miała o nim wyobrażenie najgorsze... Luiza, szczególniej po ostatniej podsłuchanej rozmowie z gipsowym Hanswurstem, inaczej sądziła o nim. — Słuchaj Wencel, zawołała spiesznie.... wierzysz ty w Boga? — Lepiej nie pytać, odparł parja... każdy mówi, że wierzy, ale wszyscy są bezbożni w uczynkach — Wierzysz w sprawiedliwość Bożą? W cnoty nagrodę... Wencel się począł śmiać. — — Cóż to katecheta z panny? Spytał. — Tyś poczciwy, zawołała uniesiona Luiza, ty niezdradzisz bezbronnego człowieka, który szukał opieki pod twym dachem... — No — nie, rzekł chmurząc się stary, ale o co idzie... do licha! O co idzie? — O to, że potrzeba oznajmić temu, co u ciebie jest.., iż mu grozi wielkie niebezpieczeństwo... Jest posądzenie, że ma papiery jakieś, że należy do spisku... od jutra będzie szpiegowanym... Wencel ! Ja źle robię, bo zdradzam moich krewnych, ojca... dla niego... dla obcego... ale ja nie chcę, by krew jego spadła na rodzinę moją... niech... niech ucieka... niech! — Tak! Ze złamaną nogą! Odparł Wencel z gorzkim śmiechem... dokąd? Jak? Ale nie... bądźcie spokojni... reszta na mnie... Wencel zamyślił się chwilę. — Teraz ja was spytam, panno Luizo, czy wy szczerze ratować go chcecie? — Najgoręcej... — Nikt się nie domyśli u was... tego, dodał Wencel, wyjmując pugilares... schowajcie to pilnie, niepokazujcie nikomu... oddacie mnie, lub, broń Boże nieszczęścia, zniszczycie... Widzicie, dodał, Bóg wie, co robi, wam zesłał mnie, mnie przysłał was... niech będzie imię jego błogosławione... a oni „niech będą zawstydzeni i strwożeni na wiek wieków, i niech będą pohańbieni i niech zginą.” (Psalm 82). To mówiąc Wencel, znać obawiając się, aby ich niepostrzeżono zniknął w ciemnościach, a Luiza z bijącem sercem, ukrywszy pugilares na piersi, weszła drżąca do pokoiku, gdzie matka z siostrą Przysposabiały herbatę dla jenerała... Była spokojniejszą, a jednak nogi pod nią trzęsły się i musiała usiąść zaraz, aby nie paść. Anna bladość jej postrzegła... Luiza złożyła trochę osłabienia na powietrze wiosenne... i ból głowy... Luizendorf... 1863, d. 5 maja... Zdziwisz się pani niezmiernie odbierając z poczty list, na którego adres rzuciwszy okiem nie domyślisz się od razu nikogo znajomego; którego pieczątka nie zrozumiała, nie powie ci kto ją przyłożył... który rozpieczętowawszy nareszcie i przebiegając oczyma ciekawemi, jeszcze ci będzie czemś obcem, a zatem budzącem obawę... i nieufność. — Muszę się więc przedstawić... i mam honor przypomnieć się jej, jako ten ubłogosławiony śmiertelnik bezimienny, który miał szczęście ją spotkać u wód w Piatyhorsku w roku przeszłym... i przepędzić w jej towarzystwie czarującem kilka chwil niezapomnianych... Ja to jestem pani ten oficer od gwardyi dymisyonowany z mundurem, com się włóczył po górach za kwiatami... strzelał strasząc przechodniów do dzikich gołębi, i siadywał nad przepaścią ze zwieszonemi nogami kusząc dłoń ludzką, aby mnie w nią popchnęła... Już mnie sobie pani przypominać musisz... Piatyhorsk jest miejscem, gdzie się pije wody i szuka zdrowia, a że przyjętem w całej Europie (do której on nie należy) iż u wód robią się łatwe znajomości, do niczego nie obowiązujące... winienem temu obyczajowi poznanie Pani.. Mnie biednemu proletaryuszowi wyższego towarzystwa, wolno było zostać w zupełnem incognito, ale pani z ta, jaśniejącą pięknością nie mogłaś na pięć minut być nieznaną i ukrytą... choć więc baronowa Irena nie wiedziała kto był ten śmiałek, co odważył się z nią mówić, zuchwalec ów doskonale wie, iż miał honor oddychać tem samem wonnem gór kaukaskich powietrzem co JW. baronowa Irena von Schultze z domu hrabianka......ow...; choć ty pani nie wiesz mojej przeszłości, ja znam doskonale twoją... -i przed wielkiemi boleściami twojego zwiędłego żywota skłaniam głowę, jak przed świętością pobożni... Czy przebaczonym mi będzie, że w imię kilkodniowej znajomości u wód, ośmielam się jej przypomnieć? Jako circonstances attenuantes, które moje zuchwalstwo nieco usprawiedliwiają., moge tylko to dodać, że jestem od dni kilku ze złamaną nogą, w najnudniejszym w świecie kącie, w kolonii pod Odessą, Luisendorf zwanej, w nędznej chacie i na łożu boleści, gdyby nie boleść... nudziłbym się śmiertelnie... Dla czego choremu i stęsknionemu wśród tej pustyni przypadł na myśl Piatyhorsk i baronowa Irena, to jedna z tych zagadek, które tylko mądrzy psychologowie rozwięzywać umieją. Ja psychologiem nie jestem, ale mam za zasadę słuchać pierwszego natchnienia.. Natchnienie mi powiedziało napisać list... bez interesu, bez komplementów nawet, ot tak... aby coś pisać i dla czegoś o bolu zapomnieć... Byłaś pani tak pobłażającą i łaskawą dla chorego w Piatyhorsku, że powinnaś być wyrozumiałą dla pokaleczonego w Luizendorfie... Tam w tych przechadzkach po nad przepaściami, w pośród tego prześlicznego kraju, tak dzikiego, tak smutnego... czasem mówiliśmy o świecie, ludziach, losach... i doli człowieka., niech że mi wolno będzie spytać panią, czy upłyniony rok nie przyniósł sercu ulgi, nie zelżył kajdan, nie rozjaśnił czoła... nie przejednał ze światem?? Co do mnie, jestem zupełnie tem samem niezrozumiałem sobie i ludziom stworzeniem, jakiem byłem w Piatyhorsku... i zawsze jak naówczas utrzymuję, że byłoby lepiej na świecie, gdyby ludzie lepszego byli warci. Moja moralna poprawa wymagać musiała złamania nogi, jest to co katolicy zowią, rekolekcyami... odbywam medytacye przymusowe na twardym tapczanie, z przymusową dyetą, milczeniem i nakazanym spokojem... Mam bardzo poczciwego doktora, z tą tylko jedną, wadą, że go słychać wódką i cebulą z daleka.. Pocieszam się tem, że pod niebem Andaluzyi... słychać także czosnek i cebulę... Los mi też dał za gospodarza bardzo poczciwego człowieka, któryby mógł być waryatem gdyby chciał, z wielką łatwością... Jest to biedny Niemiec, gorzki żal czujący do całego świata, który wieczory spędza na rozmowie z gipsową figurką, aby miał kogo łajać bezkarnie... Ma on żoną, istną Xantyppę... i trzech chłopców, których, w braku materyałów pod ręką, nie mam z czem porównać, a miałbym ochotę do trzech młodych drapieżnych kotów... Z okna mojej izdebki widać nieco prezbyteryum Luizendorfu, a w progu jego ukazuje mi się czasem piękna, świeża postać jasnowłosej, niebieskookiej córki pastora, imieniem Luizy... Jest to mój anioł stróż dobry... Mam i drugiego, jeśli nie anioła to stróża, który w obawie, abym złamaną nogą moją nie pomięszał porządku społecznego, na chwilę z oka mnie nie spuszcza... Zdaje się, że tajemniczość tego wypadku, który byłego oficera gwardyi przykuł do tego tapczanu, na stepie, mocno zaintrygowała tutejszą policya... przez wzgląd wszakże iż uciec nie mogę, a mógłbym łatwo umrzeć gdyby się ostro wzięli do mnie, dano mi tylko inspektora... Ten jest zarazem wiernym towarzyszem i przyjacielem Wencla... mojego gospodarza... Oba doskonale wiemy co tu robi i dla czego się znajduje... Nie wiele nam przeszkadza, ale nudzi nas bardzo... Spytasz mnie pani dla czego ci to wszystko piszę? Prawda? Racz sobie przypomnieć ową rozmowę o znikomości pamięci ludzkiej ? Utrzymywałaś pani, że pamięć jak inne władze człowieka ulega interesom życia, że nie jest nigdy zupełnie bezinteresowną i daremną, że pamiętamy, to z czego możemy korzystać, z czegośmy korzystali... lub spodziewamy się coś wyciągnąć. Otóż chcę zadać fałsz tej teoryi zarażonej Helwecyuszowską potępioną niemoralnością... chcę dowieść, że ja, com ani śmiał pomyśleć, bym się z nią drugi raz w życiu spotkał... ja, co niemam nadziei żadnej, napawania się jej wzrokiem, dźwiękiem mowy, i obrazem twarzy... ja przedzielony tysiącami mil, tysiącem warstw ludzkich od pani, — pamiętam wszakże spędzone w Piatyhorsku chwile... Jesteśmy, byliśmy, będziemy sobie obcy... przy całem mem uszanowaniu dla niej, nie posądzić mnie pani, bym był tak lekkomyślny ażebym się zakochał platonicznie w słońcu... a przecież pamiętam jego blask dobroczynny i piszę... Ostatecznie wie pani dla czego może; pamięć moja zapragnęła się aż tak zuchwale na papier wylać.. ? O bo, doprawdy, szukając powodów, myślę, że chyba dla tego iż mnie szpiegują, że mi to robi pewien rodzaj pociechy, gdy list mój oddając doktorowi pod nosem stróża... oszukuję tego ostrowidza... Widzi pani, że i sofistą być umiem... Przebaczże pani kulawemu a pełnemu uszanowania nieznajomemu, ten rodzaj szału, który mu list podyktował... Na domiar nieśmiem się nawet podpisać... zostaję itd. Incognito... S. Petersburg. Villa Irene. Maj. 1863. Moja Anielo droga... Pragnęłaś listu, otóż go masz nareście... Niezmierny czułam zawsze wstręt do opisywania żywych boleści martwemi słowy, które tysiące ludzi zszarzało i wytarło używając ich... jak sami chcieli, ale na ostatek przemogę wstręt... Od naszego spotkania w Piatyhorsku, do dziś dnia obie przekonałyśmy się, że nie fantazya i znudzenie, ale istotne współczucie wiąże nas i pociąga ku sobie; dopominałaś się, jako długu przyjaźni, obrazu przeszłego mojego życia... niechciałam ci odsłaniać tych szkarad. Ale komuż, jeśli nie przyjacielowi serca, mam ukazać te wstydliwe rany, któremi mnie nie winy moje, ale straszne losy okryły. Ty mnie zrozumiesz, ty się użalisz, a potem zamkniesz tajemnicę w głębinach serca, tak jak trupy z okrętu rzucają z kamieniem na dno morza... Wszystko we mnie było dla ciebie zagadką... Tyś przybyła świeżo z Europy, ze świata cywilizowanego, gdzie wiele rzeczy możliwych u nas, wydaje się niepodobnemi, los więc mój będzie dla ciebie... jakby boleśna tragedya średniowieczną... Słuchaj! Ojciec mój, noszący jedno z arystokratycznych imion naszego kraju, był wielkim u dworu dygnitarzem... człowiekiem bogatym i dobrze położonym... Nieznałam go, odumarł mnie wcześnie. Została po nim pamięć zacnego człowieka złamanego i w proch startego tem życiem dworskiem, które z człowieka robi narzędzie fantazyi wszechmogących... tem bardzej błyszczące im więcej używane, tem mniej sa- moistne im bliższe jest słońca... Ojciec ożenił się z matką moją z przywiązania, kochał ją bardzo, ale to była miłość tak ślepa, iż niedostrzegła nawet tego, że nigdy — podzielaną być nie mogła. — Matka wychowaną była na dworze i wcześnie wszystkie uczucia wypiło z niej to słońce... jak wypija rosę i wody nasze poczciwe, co świat ożywia i karmi... Nawykła była patrzeć w blask jego, i jak gwebr nim tylko żyć... Niestety! Wiesz czem jest to słońce rosyjskie, o którem mówię, ogniskiem co pochłania życie, jakiego nie daje. łona też wyschłą była biedna... wyschłą aż do serca. Ale w niem została jakaś cząsteczka, w której mnie dała miejsce... kochała jedyne dziecię. Moja droga, nie dziwuj się, że je po swojemu kochać musiała, tak ją uczyły słoneczne promienie... Wychowano mnie z całem staraniem, na jakie kochająca matka, nie żałując największych kosztów, zdobyć się mogła... Miałam najświetniejszych nauczycieli, nauczycielki, najdroższe lekcye, najpiękniejsze zabawki... ale byłabym wyrosła na bezduszną lalkę uśmiechającą się do słońca, gdyby nie jedna biedna, prosta, poczciwa istota, Francuzka, niegdyś niańka moja, piastunka, potem stara przyjaciółka. Jej winnam, że żyję, że cierpię... Gdybym się z tem życiem, do którego byłam przeznaczoną, bezmyślnie oswoić mogła... byłabym szczęśliwszą zapewne, ale nieżywa... Trupem uśmiechającym się, zimnym, chodziłabym kwiecistemi ścieszkami. Stara Leontyna, której grób nawiedzam co miesiąc... dała mi pierwsze, zdrowe życia pojęcie. Sprzeczne ono było z tem, jak mi matka kazała patrzeć i wierzyć, ale głos wewnętrzny mówił, że w niem była prawda. Dorosłam na dworze, wśród stolicy otoczona ludźmi, obyczajami, rzeczami, które we mnie odrazę i wstręt budziły; niemogłam mieć szacunku dla tego, co mi szanować kazano... nie mogłam w religii własnej znaleść pociechy, w kapłanach przewodników i przyjaciół duszy... w matce mistrzyni serdecznej... Wszystko ci odkryć muszę... Znasz ty dwór nasz i jego tradycye? Wiesz ty, że my jesteśmy wielkim słońca serajem... i że której z nas rzucą chustkę, ta jest wyznaczoną... szczęśliwą ofiarą. Tak Jest, w tradycyach naszych historya fantazyi słonecznych igra tęczowemi barwami - śmierci — Jest to przyjętem, zwyczajnem, jak było za czasów Ludwika XIV we Francyi lub gorzej za XV... a! Gorzej jeszcze! Bo w tych zabawach nigdy serce żadnego nie miało udziału... Sheherazady owe, nawet się od ścięcia hańby nie mogą ratować powieścią tysiąca i jednej nocy, bo by sułtan prostą się nawet bajką znudził... najczęściej brak im tak głowy jak i serca. Matka moja nieszczęśliwa za młodu padła taką ofiarą chwilowego kaprysu słońca... okryło ją to blaskiem, łaskami, dało wszystko — męża, położenie, poszanowanie___ Dwór płaszczący się uznawał w czynie ofiary tej, spełnienie heroiczne obowiązku... Tak, u nas spodlenie jest obowiązkiem... Nasz Bóg gdy wymaga grzechu, przez nieograniczoną miłość dlań powinniśmy grzeszyć z pokorą... Cnotą jest tylko ślepe posłuszeństwo... Miarkujesz, Anielo moja, że matka biedna i dla mnie świetniejszej nie marzyła przyszłości nad swoją, — chciała mi zostawić spadek łask po sobie. Musiałam na nie zasłużyć. — Mnie dziewczęciu czystemu nawet na myśl ta szkarada chłodnej rozpusty przyjść nie mogła... Oszczędź mi ostatniego wyznania... zostałam poświęconą... cały świat wiedział o hańbie mojej i winszował mi jej... Gdy ja zalewałam się łzami, matka się cieszyła.. Mijam te straszne chwile mojego życia, które złamały mnie na zawsze. Nie wyobrazisz sobie nicości tego człowieka, który grał role, Jowisza... ani pokochać, ani szanować, ani się nad nim ulitować było podobna, obudzał wstręt tylko i niewysłowione uczucie rozpaczy, graniczącej z szałem... Pod formami pozornego wykształcenia, najdziksze nieokrzesanie i nicość. Matka moja znękanie przypisywała młodości... oczekiwano ażeby przeszło, otoczono mnie blaskami, okryto cyframi i wstęgami, uczepiono do wozu słońca... Szłam jak niewolnica za wozem tryumfatora z rozbitą piersią, i skutemi dłoniami... Dopełnienie losu mojego było przewidzianem. wiedziałam co mnie oczekiwało, małżeństwo świetne; miarkujesz, że po człowieku, który się na nie odważył, nie wiele się spodziewać mogłam. Nie mógł nie wiedzieć kim byłam... cały świat szczęście moje mniemane wskazywał palcami. Przyszła ta chwila... drugi kielich goryczy, podać rękę przed ołtarzem nieznanemu, obojętnemu, gorzej, wzgardzonemu wcześnie... potrzeba było dla Adelinki i dla mnie... On i ja zarówno byliśmy ofiarami i katami, on w sercu (wiedziałam o tem) miał miłość inną, ale szedł posłuszny słońcu... Znasz go... jest to człowiek oszlifowany jak stal i jak ona zimny, człowiek posłuszny, który się wyrzekł być sobą, jest jednostką w wielkiej armii zdobywców cichych, co naszą ojczyznę opanowali anonyme... co rządzą pod imieniem naszem... co się głoszą spadkobiercami Rusi starej... nie mógł być dla mnie tyranem, żenił się z kobietą.... wiesz, w Konstantynopolu jak się obchodzi mąż z żoną, którą mu sułtan ze swej rędziny wyznaczyć raczy?... Zdaje mi się, że się z rozpaczy śmieję... śmiech to gorzki, ależ i życie moje nie kosztowało słodyczy. Całe ono sztuczne było, wszystkie pozory szczęścia i najokropniejsza próżnia... bezdenna... nigdzie serca, uczucia, łzy... człowieka... Lalki, kamienie, kuglarze, cała menażerya zwierząt posłusznych i dobrze ułożonych bez ducha... W kimkolwiek ozwała się myśl, zabiło serce, zakipiało uczucie... zbrodniarz. Odrzućmy tę kartę splamioną... Znasz już treść nędzy tej istoty, która chodzi umarła i blada, a której sta podobnych jej — zazdroszczą. Takiego rodzaju męczeństwa... przyznam ci się — niewiem czy kto doznał... uśmiechniętej. w różach, perłach i brylantach iść przez żywot z rakiem w sercu, co cię pożera... Niemiec do poszanowania nikogo, nawet biednej matki, do ukochania nikogo, nawet męża... do poszczycenia się nikogo, nawet dziecka!! Moja Adelina... nosi piętno po- chodzenia swojego na czole... córka słońca... bez ojca i matki... sierota!... Moja Anielo, tyś mnie zrozumiała, tyś odgadła. Nie znając mnie jeszcze bolałaś ze mną... Przypisek. Pamiętasz droga, tego ładnego, młodego, osmutniałego, pełnego i goryczy i dowcipu młodzieńca w Piatyhorsku ? Tego, z którym lubiłam tak na długich marzyć rozmowach... Wystaw sobie, gdym myślała, że zapomniał o mnie... ten biedny chłopiec napisał list najdziwaczniejszy w świecie.. Leży ze złamaną nogą właśnie w tej kolonii, która... nie wiem czy należy do mojego męża, czy z niej on pochodzi... dosyć, że tam mieszka jego ojciec. Żal mi go i boję się o niego, choć za nic w świecie mu nieodpiszę... nie... nie godzi się, jeśli ono tam jest, karmić uczucie, które ani szczęścia ani chluby dać nie może... Dosyć tych plam, szkarad, błota na sukni, którąbym białą, jasną, anielską, nosić była chciała... Cóż mu dam, temu biednemu dziecku rozmarzonemu? Serce brylantami sadzone... ale trupie... wstyd i hańbę... O! Nie! Nie ! Stokroć nie — odpycham myśl... A tak mi był miły!.. a takbym była pragnęła mieć brata w nim!! Alem dumna i czysta w duszy, choć świat mnie oplamił... chcę pójść na lepsze życie ze skargą, z bólem, ale nie z dobrowolnym upadkiem. Bóg osądzi... Szczęściem, nie wyręcza się on senatorami i departamentami... i nie wiele ma względu na te słońca, które stworzył... Spalże ten list, moja ty najdroższa, spal go przez litość nademną, a gdy się zobaczemy znowu, już nie mówmy o tem... ja tej goryczy więcej przełknąć niemogę... Zapomnijmy!! Wiosna... kwiaty... pojedziemy gdzie może w cieplejsze kraje, marzyć zadumane u brzegów morza o tem śmiesznem życiu naszem... A! Śmieszne! Śmieszne, niezmiernie śmieszne... umrzeć można ze śmiechu wśród niego... Całuję cię, twoja Irena. * * * W kilka dni po wypadku nieszczęśliwym, który w Luizendorfie leżeć zmusił pana Hruszę... z wyjątkiem małej zmiany zaszłej w życiu ubogich Wenclów, których dom służył za schronienie choremu, — wszystko do dawnego powróciło porządku... przynajmniej powierzchownie. Jenerał baron von Schultze odwiedziwszy ojca Gottlieba powrócił na swe dawne stanowisko, czując się tam potrzebniejszym niż kiedykolwiek; wszyscy mieszkańcy zajmowali się po staremu gospodarstwem i rzemiosłami, a dalekie echo niepokoju i wojny ledwie się kiedy o spokojną kolonią odbiło... Około chaty Wencla od trzeciego dnia pobytu Roberta Hruszy krążył niepozorny Niemczyk, który bardzo się z Wenclem poprzyjaźnił, i niemając co robić, bo tam na kogoś oczekiwał... przesiadywał dosyć nudnie w pierwszej izbie, na progu chaty, lub snuł się około murów ogródka. Ten człowiek nie zupełnie nieznajomy mieszkańcom Luizendorfu, syn kolonisty z Grosshain... był postacią dosyć zagadkową. — Zwał się Franz Bruder... a zajęcia od dawna niemiał żadnego; lubił wesołe towarzystwo i, co na Niemca osobliwe — próżniaczkę... Siadywał chętnie przy kuflu, ba i przy kieliszku, kartami też przy sposobności nie gardził i miejsca nie zagrzewał... Uważano wszakże, iż peryodyczne miewał komunikacye z osobami urzędowemi i niekiedy czynił dalsze wycieczki w niewiadomych interesach. Pomimo, że próżnował, pieniędzy miał zawsze dosyć; a że po rosyjsku umiał dobrze i pisywał prośby, podejmował się różnych spraw mniejszych po dykasteryach, jako w obu językach biegły, tłómaczyło się to jako tako zarobkowaniem pokątnem. Franz był sprytny, żywy, wygadany, łatwy do zabierania znajomości i przebiegły w odgadywaniu myśli swych bliźnich. Przypisywano mu też, iż z nich sprawę zdawał tym, od których łaski był zawisłym. Ludzie się go obawiali trochę i starali się jego względy pozyskać. Wencel znał go dawniej, nie zdawał się zdziwionym jego przybyciem i za całą, obronę od natręctwa miał wódkę, którą, nieustannie poił Franza... Czuł w nim szpiega, ale sobie z niego żartował — używał go nawet do posług małych, aby nie obudzić w nim podejrzenia, a niekiedy zwierzał mu się z rzeczy niebyłych. Ostrzegł Wencel o grożącem niebezpieczeństwie chorego, który się uśmiechnął i sam go uspokoił, dziękując za troskliwość. Następnego dnia, później co drugi dzień przyjeżdżał regularnie doktór — Hrusza już był z nim jak z bratem, tajemnicza jakaś nić, (zapewnie wspólni znajomi) ich łączyła... ale doktór przy obcych unikał jawnej poufałości ze swym chorym... Gdy zostali sami, a Wencel wyszedł na czaty ku progowi podwórka, mogli się rozmówić szczerzej i otwarciej. W kilka dni po odjeździe jenerała, Hrusza odezwał się do doktora. — — Niechciałem cię próżno przestraszać, ale z moją, nogą źle być może... bo gdy cokolwiek pozdrowieję niema wątpliwości, że mnie pochwycą — trzeba coś na to radzić. Jenerał dowiedział się, będąc tutaj, o nazwisku mojem od Chanowa; musiało go ono uderzyć, przysłano do dozoru szpiega, wiem, że myślą aresztować mnie i szukać papierów, o których posiadanie mnie posądzają. Papierów żadnych nie mam... ale aresztowania sobie nie życzę... To twoja rzecz doktorze,.. radź i ratuj... Doktór wysłuchawszy, naprzód wypił dobry kielich wódki, zakąsił, potem dopiero odezwał się cicho. — Dobrze to w czas wiedzieć... noga idzie bardzo szczęśliwie ku uzdrowieniu, ciało młode, krzepkie, siły są... ale bądź co bądź, rychło się z nią ruszyć nie podobna... Tymczasem będziemy szukali sposobów... a głosić potrzeba, że z nogą źle... że może ją wypadnie uciąć... To ich uśpi... tymczasem jeźli stan wasz pozwoli, należy przygotować wszystko do ucieczki... Ja także muszę odegrać moją rolę jak potrafię najlepiej... a potem... hę! No! To i mnie trzeba będzie pożegnać może lazaret pułkowy, a pójść w las bandażować święte rany... Bądź spokojny — dodał — jeźli gospodarza jako tako jesteś pewnym... — Gospodarz, odparł Hrusza, jestem pewien ze wolałby mi zrobić dobrze, niż źle, że Moskalom służyć niema tak dalece skłonności, ale... ale trudno biedaka zostawić na lodzie czyniąc odpowiedzialnym za moją — si Diis placet, ucieczkę... O tem potrzebuję pomyśleć... Jest i tak dosyć biedny i znękany... — Możeż tu kto w pomoc przyjść? Spytał doktor... — Nikt, Niemcy są, to dosyć powiedzieć, w tej chwili oni są Moskalami zaciętszymi od prawdziwych... Jedno może znalazłoby się poczciwe serce... ale... Doktór mrugnął jakoś szydersko. — Już jeźli serce... no! Bratku! Pewnie jakąś dziewczynkę napatrzyłeś... Hrusza się uśmiechnął, — Dajże pokój — rzekł — nie o tem mi myśleć... — Ale z babami takich rzeczy nie robić — dodał lekarz — to licha warto... a jeszcze flegmatyczna Niemka!! — Ale zkądże się to wam przyśniło ?. — No! No! Cicho! Widzę ja w oknie prezbyteryum twarzyczkę, która tu wciąż w tę stronę pogląda... Śliczna jasnowłosa... ale na nią z daleka patrzeć i po wszystkiem... Napił się jeszcze kieliszek wódki doktór, podał rękę choremu i wyszedł... W progu stał Wencel. — Źle pilnujecie waszego chorego, rzekł mu lekarz, klnąc po moskiewsku... a toć to (tylko mu nie mówcie) z nogą, tak źle, że ją może odciąć wypadnie... Wencel aż się cofnął. — Co znowu! Czy być może! Ale gorzej nie było! — No! Już ja ci mówię — ale cyt! I odszedł... O trzy kroki spotkał Franza, który mu się kłaniał, jakby się chciał przypytać, byli znajomi. — Co ty tu próżniaku, robisz? Spytał go udając, że się przyczyny pobytu nie dorozumiewa. — A! Panie! Czekam tu na podróżnych naszych, którzy mi przybyć kazali, abym im służył za tłómacza... Począł pleść niestworzone rzeczy — doktór słuchał z miną łatwowierną... — Ot, dodał, powinienbyś od czasu do czasu, niemając nic do czynienia, pomagać choć Wenclom w domu, dużo będą mieli kłopotu z tym chorym... — Dla czego ? — A no! Bo chory... — E! Co to tam za choroba! Rzekł Franz. — Ale ba! Zawołał doktór, to gorzej choroby, bo niewiadomo, czy operacyą wytrzyma... jak mu upiłujemy nogę. — Czyżby też ? Spytał Franz. — Źle z nim jest!! Idąc dalej rzucił tak i na poczcie i koło hoteli i po drodze, wszędzie po słów kilka groźnych doktór, tak, że nim wieczór się skończył, w całym Luizendorfie wiedziano, że około chorego źle było bardzo... Późno w noc Luiza siedziała smutna i zapłakana trochę, żal jej było biednego młodziana... uwierzyła bowiem, jak inni, iż złamanie groźny przybrało charakter... Choć silnym obdarzony charakterem i nieprzystępny łatwo trwodze, Robert rozmyślał wszakże, jak się z tego niebezpiecznego położenia wywikła... Wieczorem, udając uśpionego, ważył, szukał środków, ale ucieczka była w istocie tak trudną, iż planu do niej osnuć nawet nie umiał. — Gdy on w ciasnej izdebce duma tak nad sobą, Wencel zapaliwszy fajkę obyczajem swym siadł naprzeciw brzuchatego Hanswursta i począł znim rozmowę.. Był zły... patrzał więc ze złością i zaciśniętemi pięściami, na nieruchomego antagonistę, który zdawał się o mroku jeszcze dumniejszą przybierać postawę niż we dnie. — Ha! Trutniu! Dobrze ci! Zawołał... no cóż? Najadłeś się? Napiłeś? Sapiesz? Kontent... geszefty poszły dobrze... kabza nabita... a resztę świata niechaj diabli wezmą. ! Tak! Tak! Hanswurst milczał, Wencel chodził. — Tam tego uczciwego, dobrego, biednego człowieka diabli wezmą, a co najmniej, to mu nogę obetną i będzie kaleką, na całe życie, a temu nic? Ten się śmieje? Temu miodem i mlekiem dni płyną... a serce zakamieniałe.. Otóż to świat!!... Otóż to dola... Byłby zapewne mówił dłużej, gdyby słaby głos Hruszy nie przywołał go. — Chodźno tu panie Wencel! — A wy nie śpicie, rzekł, otwierając drzwi, gospodarz — wy nie śpicie? Widzicie! Jakże macie być zdrowi! E! Ja i na was już krzyczeć zacznę... — Siadajno... zobaczywszy gdzie się Franz nasz obraca, a pogadajmy, odezwał się Hrusza. Wencel wyszedł na zwiady, Franz pił w szynku, postawił żonę na czatach i powrócił. — No! Co mi tam mówić macie? Spytał — słucham... — Tyś kwaśny jak ocet, mój stary, począł gość. ale dobre masz serce — daj mi rękę, jesteś uczciwy człowiek... ale i od najuczciwszych ludzi nad ich siły wymagać się nie godzi... Bądź co bądź ja będę musiał kiedyś, prędzej czy później ztąd uciekać... niema wątpliwości... Jeśli mi się uda ucieczka, nie może być, żeby cię do odpowiedzialności za nią nie pociągniono... ja zaś wolę zginąć, niż żeby uczciwy człowiek narażony był za mnie... Wencel wysłuchał, a po krótkiej chwili, począł się śmiać... — Otóż to człowiek! Zawołał — i ty chcesz. żeby ci się na świecie powodziło! Zginiesz tak jak ja... zginiesz... Wiesz komu na świecie dobrze, oto tym, co drugim półbrat idą i nie frasują się, jeśli kogo zgniotą po drodze... Słuchajno — bądź co bądź, mnie całkiem diabli nie wezmą,... a jam z bebechami. nie wiele wart, juścić ty na świecie jesteś pewnie potrzebniejszy odemnie... Więc co tobie tam do mnie... — Niema więc o czem gadać, rzekł Hrusza.. zatem się dam im wziąść jak zechcą... Wencel począł po wązkiej ścieżce chodzić milczący. — Bądź spokojny, rzekł na ostatku... już my im tu figla spłatać musimy... jak? Jeszcze niewiem, ale ja im ciebie nie dam... Dopieroby się brzuchale radowali, gdyby judaszowską rolę mogli odegrać... ażeby im jeszcze tę satysfakcyą zrobiono, by jegomości tu powiesili... a! Co za uroczystość ! Ale nie... — Słuchaj Wencel, spytał Hrusza — co warta chata i ogród i twoje mienie tutaj... ? — Chata nie moja, ogród cudzy, a to co ja mam, nie warto razem i sto rubli... — No to dobrze, zawołał chory -- poradzimy, naprzód tylko żonę i dzieci na bezpieczne miejsce wyprawisz. Dam list do Jass i pieniądze... Gdy przyjdzie godzina uciekniemy razem... to lepiej. Wencel pomyślał trochę — — Mnie tu nic nie trzyma, zawołał, ale boję się, żeby nie wywąchali zawczasu planu... be niezłe nosy mają... ja myślę inaczej... dodał, ale musi dojrzeć com obmyślał... na to potrzeba czasu, pogadamy z doktorem... wybyście mogli umrzeć... a żyć... można pochować za was innego nieboszczyka... tak by było najlepiej... ale Franc pilnuje, Franca na porę musimy uprzątnąć... i to zgrabnie... A no! To moja rzecz... Cicho... baczność! Drzwi skrzypnęły, kobieta kaszlnęła, wszedł pijany Bruder... — A co chory ? Zapytał Wencla... Gospodarz drzwi przyskrzypnął — — Bardzo źle, rzekł cicho... bardzo źle... — Gdzie jego papiery ? Szepnął Franc. — Albo ja tam wiem, czy on jakie ma? Odparł niechętnie gospodarz... co mnie do tego... aby w porę zapłacił... Tegoż wieczora Chanów już wiedział o złym stanie chorego i napisał raport gdzie należy... Policya nie widziała potrzeby spieszyć się do umierającego, gdy tylu żywych po drogach śledzić i łapać było potrzeba... Trzeciego dnia Franc Bruder gdzieś zniknął, nikt na to nie uważał. — Doktór przybył, postawiono Wenclowę choć łającą na czatach, a chory, gospodarz i lekarz poczęli naradę... Noga szła coraz lepiej, złamanie nawet okazało się nierównie lżejszem, niż z początku sądzono... choć rozgłos puszczony ciągle groził amputowaniem. Rozpowiadano sobie nawet za pewne, że z Odessy dwóch jeszcze chirurgów ma być wezwanych do pomocy... Chory wszakże ruszyć się nie mógł tak prędko... Gdy drzwi zamknięto, Wencel długo się na- myśliwszy, prosił, żeby mu naprzód mówić dozwolono. — Panie Doktorze, rzekł, wszystko na was zależy, można mu tak ułatwić ucieczkę, że żywa dusza się nie domyśli... ale bez waszej pomocy nie stąpim. Lekarz ramionami ruszył. — Zobaczemy, rzekł, gadaj. — Mnie na to potrzeba... błahorodnego (szlachetnego) trupa... odezwał się Wencel... twarz można przykryć — czy będzie do niego podobna czy nie, ale ciało z uciętą nogą musi być. — Jeżeli wy nie dostaniecie nieboszczyka, to nikt... Lekarz aż się rzucił. — Myśl doskonała, zawołał... ale zkądże ja wam wezmę tego trupa.. ? — A lazaret? Spytał Wencel... — Tak! Tak! Z lazaretu czasem mi dają, do szyndowania i doświadczeń nieboszczyków, ale jak zniknie który... — O ba! Moskalom możecie powiedzieć, żeście go dla osobliwości w spirytusie zamarynowali... — Gdybym i dostał nieboszczyka długowłosego... jakże go przywieść? Spytał doktor. — Bieda wiele uczy... rzekł uśmiechając się Wencel, ot, ja więcej od was mam sprytu... Na bryczkę go się wsadzi niby pijanego, i zsadzi. jak pijaka... to u nas nie nowina... człowiek bez zmysłów... Doktór się śmiał... poklepał po ramieniu Wencla... — Hej! Ty! Czego to ty się w Rosyi ponauczałeś! Rzekł. — Tego jednego, czego się tu nauczyć można, powoli odpowiedział Wencel, łgać, kraść i oszukiwać... Byleśmy nauki na dobre użyli... — Bardzo to dowcipnie obmyślano, mówił lekarz, ale na nic się podobno nie zda... egzekucya trudna! Zważcie tylko... trupa trzeba przywieść, chować, przedstawić, żywego wychwycić... a potem... gdy nieboszczyka przyjdą, oglądać... a poznają... Nie! Nie, to plątanina straszna... Chwycił się za głowę — Rady nie damy! — No, a ja wam mówię, dorzucił Wencel, że inaczej już nie poradzimy pewnie... Uciekać, to w stepie tym niema sposobu... kraj na wszystkie strony otwarty... na drodze każdej słychać i widać o milę... nic się tu nie utai... dogonią, nie dziś to jutro... Oszukać ich prędzej można, niż się im wymknąć... — I to prawda... mruknął lekarz zapijając wódkę, i to święta prawda... ale z trupem tym... ja też sobie rady nie dam... — No! To my pomożemy... to jest ja... Zachoruję gdy będzie potrzeba, weźmiecie mnie do siebie leczyć, a tu zostawiany Rozę... przy chorym... wszystko się zrobi... Wencel w trudnych razach nabierał i energii i ochoty do pracy, której w zwyczajnym trybie życia całkiem mu brakło... Zostawiony sam sobie siedział, łajał Hanswursta brzuchatego, pił piwo i nie brał się do niczego; gdy go co ubodło stawał się innym, nowym człowiekiem... I w tym razie przeszedł pomysłem i odwagą, Hruszę i lekarza; ostatni tylko wielce wątpił, czy się rzeczy udać mogą,. — No! Ale gdyby się najszczęśliwiej udało już wszystko rzekł lekarz dalej, że... gdzie podziać go? Jak schować? — Ej! To najmniejsza rzecz... mówił Wencel... tylko mnie nie zdradźcie... — Mnie o to prosicie? Spytał śmiejąc się chory. — Doktór często wódkę pije, żeby się nie wygadał, rzekł Wencel. Doktor dobrze to przyjął. — Słuchaj, rzekł, wódka gębę zamyka nie otwiera, mam naturę taką, że gdy trzeźwy jestem, to śpię i głupieję, wódka mnie rzeźwi i obudza... bądź spokojny, mów dalej... słuchamy... — Ja go schowam, bezpiecznie, dodał Wencel.. wierzcie... mam taką dziurę, że go tam żywa dusza nie znajdzie.. — No ? Jakąż ? — Wiecie, począł cichuteńko gospodarz, że cały Luizendorf pobudowany jest z kamienia, no, jużciż tam, zkąd go brali, musiała zostać dziura... a... Lekarz stał zdumiony... — Krótko mówiąc, dodał Wencel, w pobliżu wioski są łomy kamienne, a w łomach tych człowiek nie znający drogi nie znajdzie schowania. Przyznam się wam, że... gdzieżbyśmy kontrabandę chowali, którą przewozimy, gdyby nie... Zakrztusił się... — Izba taka znajdzie się porządna... że doprawdy lepsza od tej... ciemno, ale luft jest... wychodzi w ogród poczciwego człowieka... no!... nie trzeba o tem więcej. Tarn można przebyć nie tydzień, ale dziesięć, jak u Boga za piecem... Plan był w istocie, po wyjaśnieniu wszystkich jego części, bardzo zręcznie ułożony... nikt wreszcie innego nie miał, musiano się więc chwycić osnutego przez Wencla... choćby tymczasowo... Hrusza miał ten męzki charakter, który próżnej nie dopuszcza obawy, gdy na nią ratunku znaleść nie można, zwykł był sobie żartować z niebezpieczeństwa nieuniknionego... i przytomności nie tracić nigdy; dobry jego humor przy bólu i pod groźbą dodawał otuchy obu współpracownikom... Po tych wieczorach narad tajemnych, rozrywał się marząc o swej heroinie Piatyhorskiej, czytał stare gazety gdy mu je Wencel dostał, rzucał się myślami zdala od cisnącego ciasnego koła przeszkód i zawikłań, żył duchem... Wszystko go rozrywało... zajmowało wszystko, nawet piękna twarzyczka Luizy, która czasem się przesunęła to przed oknem jego, to nawet z Wenclową w progu izdebki... w snach tych miała miejsce... Ale gdy on dla młodego dziewczęcia był ideałem co serce porusza, ona dlań tylko czystem widzeniem, jakby z obrazka Ary Scheffera Czuł się uspokojonym gdy popatrzał na nią, ona była niespokojniejszą gdy go sobie przypomniała, kiedy go zobaczyła... W niej była już poczynająca się miłość, w nim tylko serdeczne współczucie braterskie. A dni płynęły niepostrzeżone... I jednego z tych nieskończenie pustych, zadumami tylko wypełnianych dni czerwcowych... Hrusza siadł znowu napisać do od której żadnej nie otrzymał odpowiedzi... Luiseudorf... czerwiec 1863. Nic a nic się nie dziwuję, że nie miałem szczęścia na zbyt śmiały, trochę nieprzyzwoity list mój, otrzy mać odpowiedzi... Ja jestem dziecko fantazyi, posłuszne natchnieniu, pani wychowanicą tego świata, w którym wszystko się odbywa wedle pewnych, stale oznaczonych prawideł. A zatem już teraz tylko piszę... ażebym przeprosił i uniewinnił się przed panią. A! Daruj mi! Daruj! Tak tu nudno! Gdy gdzieindziej ziemia drży pod kopytami koni... leżeć samemu, patrzeć w sufit, liczyć na nim plamy i plamy, a grzechy żywota w duszy wyschłej a smutnej. — Czyż nie przebaczono człowiekowi, który ma nogę złamaną i serce nie lepsze, że do pięknej nieznajomej pisze... że trochę o niej marzy... że sobie przypomina przechadzki... Człowiek, który nie może chodzić, naturalnie skłonny jest do rozmyślania o ruchu... Najprześliczniejsza na świecie wiosna, a w tym stepie już wszystko słońce spaliło na popiół... mnie razem z pokrzywą i ostem... Z okna nie widzę nic tylko probostwo tutejsze... a gdyby w protestanckim kościele duchowni nie byli żonaci i nie mieli córek.. byłoby mi nader smutno... Powiem pani, że całą moją pociechą i orzeźwieniem jest ta młodociana twarzyczka córki pastora.. — Tylko mnie pani nie posądzaj... twarzyczka jest ładna... ale ja zimny... Mógłbym ją malować, gdybym umiał i był Greuzem, ale kochać nie potrafię... taka świeżuchna młodość napełnia mnie strachem, poszanowaniem... ostudza... kobieta mojego serca musi być równą, mnie i trochę podobną do mnie istotą... ale nieskończenie wyższą.. Jak kruk nie może się w najśliczniejszą gołębicy pokochać... tak ja w córce pastora... Nieuwierzysz pani jednak jak dobra jest i ładna... myślę sobie, na co też to ją świat przerobi? Na kucharkę? Na mamkę? Na ogrodnika? Tkacza? Czy niańkę... bo że z niej heroiny nie stworzy, to pewna... niestety... Nic śliczniejszego nad hyacynt rozkwitły... ale zeschła łodyga... Nowin żadnych innych nie donoszę pani... list tył przedsięwzięty by przeprosić, przyznaję się, żem go umyślnie przedłużył... i bijąc się w piersi, a spowiadając z grzechu, zostaję... Incognito. Z Petersburga... 1863... Kochany Ojcze! List ten przesyłam wam, nie wiedząc dobrze adresu Fryderyka w Odessie. Mam do mego usilną prośbę. Baronowa żona moja, potrzebując kąpieli morskich z porady doktora, a obawiając się wyjechać za granicę, gdzie Rosyanie narażeni być mogą na tysiące nieprzyjemności, postanowiła udać się do morza Czarnego. Z początku mowa była o Krymie, ją sam doradziłem jej Odessę. Wyjeżdża więc wkrótce... prosiłbym Fryderyka, aby jej na Bulwarach mógł wyszukać mieszkanie i przygotować tak, by je zaraz zająć mogła, wiadomość o niem zostawując na ostatniej stacyi przed Odessą... Wielce mu będę wdzięczen, a Baronowa sama podziękuje. Zdaje mi się, jeźli jej zdrowie pozwoli, że odwiedzi was zapewne w Luisendorfie... a może by kto z braci i familii zrobił jaki krok] grzeczności... U nas nic dobrego i nic nowego... Powstanie polskie przybiera rozmiary coraz większe, czegośmy chcieli, nic bardziej nam na rękę być n mogło, odwraca ono uwagę Rosyan od kwestyi niemieckiej wewnątrz (niestety! Zaczynała ona być. kwestyą) daje nam sposobność wzmocnienia naszej pozycyi... zgniecenia Polski ostatecznie. Obawy, o interwencya mocarstw, które w słowach tylko ujmować się mogą za Polską, zupełnie ustały. Marny przez księcia Morny wiadomość, że Francya się nie ruszy; zapewnienie Anglii, że nie myśli nam przeszkadzać; ze strony Austryi bezpieczeństwo wszelkie dla jej własnego interesu. Dokona się więc wielkie dzieło dla Niemiec i Rosyi zupełnego wytępienia nieprzyjaznego żywiołu. Rozkazy ztąd idące granic działaniu przeciw nieprzyjacielowi nie kładą. Wielki książę Konstanty, który był skłonnym do zgody i poszanowania praw pewnych, ze swem stronnictwem upadł ostatecznie. Powtarzani, iż dla sprawy Niemiec w Rosyi nic nad to szczęśliwszego być nie mogło. Obaliliśmy nagłą emancypacyą, włościan szlachtę, która dla nas była groźną; z pomocą tej wojny uzyszczemy siły wielkie, zupełne prawo obywatelstwa. Szlachta rosyjska bezsilna, my mocniejszymi będziemy. Na dworze wpływy nasze od Sprei najprzeważnej kierują. Podyktowaliśmy im na później przeciw królestwu przez usłużnego doradzcę system kontrybucji i zubożenia, rady naszej posłuchano. Osłabnie przez to żywioł polski, ale osłabnie razem i cesarstwo, co je dla nas uczyni powolniejszem. Zkądkolwiek bądź zapatrujemy się na wypadki, korzyść z nich dla nas widoczna, ogromna, byleśmy w ciszy i nie chwaląc się żniwo to sprzątnąć umieli. Po wojnie na wzór Prus wojsko i inne części administracyi urządzać zamyślamy. Szlachta jest tak głupia, że się chce podobno konstytucyi domagać, i sądzi, że ją dostanie. Przykład izb naszych nadto jest pouczający, by miał do oktrojowania zachęcać. Rosya zresztą może jeszcze długo być rządzona tem, czem była... strachem i orderami, nie licząc swobody korzystania z różnych możliwych akcydensów. Kochany ojcze, jeszcze raz was upraszam o mieszkanie dla baronowej. Niech syn starszy Jana jedzie sam, jeżeli potrzeba, do Odessy itd. * * * Nadzwyczaj zdziwiony został Hrusza, gdy mu jednego rana Wencel przyniósł bardzo poprawnie po rosyjsku zaadresowany list, który z poczty odebrał. Szczęściem poczta nie otrzymała była (przez zwykłą w Rosyi nielogiczność) polecenia przejmowania listów do Hruszy, oddano mu go nietkniętym. Na napisie poznać mógł rękę kobiecą, ale charakter był mu zupełnie nieznany, koperta nosiła stępę! Pocztowy odeski. Rozerwawszy ją chory nasz, znalazł na bardzo pięknym papierze bilet podpisany Piatyhorska. Ale dla czegóż u góry, pomyślał, stoi Odessa?... Wencel się zdumiał chciwości, z jaką go czytał. Szanowny panie! Tym razem pan się zadziwisz odbierając list, któregobym nie powinna była pisać; czuję to, możesz i musisz go pan sobie po męsku fałszywie wytłómaczyć. Powiesz: A! Więc mi odpowiada! Więc stósunek ten jest jej miłym! Mam przyszłość, mogę mieć nadzieję! Niestety! Słyszę, jak te myśli przechodzą panu przez głowę, i śmieję się z politowaniem nad panem, jeśli im dasz przystęp, a nie wypędzisz ich zaraz. Piszę tylko dla tego, abym panu wypowiedziała całe podziwienie moje nad tem, żeś mnie mógł po naszych rozmowach wziąć za jednę z tych pospolitych, biednych, słabych kobiecin, które się z sobą trochę drożą, aby upadając nadać słabości swój większą wartość. Byłam z panem szczerą; wiesz, że znam świat, żem przeszła przez wiele boleści i zawodów; że ani kochać nie mogę, ani zwodzić mnie bawi. Komedya to ograna, oklepana, nudna. Zdaje mi się, że i pan nieraz w niej musiałeś grać rolę i powinienbyś od dyrektora teatru wziąć dymisyą. Tylko nuda i złamana noga tłómaczą pana i jego listy. Wierz mi pan, nie łudźmy się wzajemnie; starzy jesteśmy oboje. Spojrzyj pan lepiej ku jasnowłosemu dziewczęciu przez okno. Tam dla serca jest przyszłość, przy tej istocie świeżej, czystej, marzącej, odżyć można i odmłodnieć. Pan dla mnie jesteś już za nadto sceptykiem chłodnym, ja dla pana zbyt doświadczoną kobietą. Myśl i słowo zgaduję; wiem, cobyś mi w każdym powiedział przypadku i jakbyś ukląkł przedemną, gdyby z kolei przyszło do pokłonów. Śmiejmy, się oboje!.. Nie przeszkodzi nam to być jak najlepszymi przyjaciołmi. Bardzo ubolewam nad nim... ze wszech względów. Żeby też nie módz się nawet zakochać... w tak ślicznej twarzyczce! Najdziwniejszym trafem jestem w Odessie; a więc nie tak daleko od Luisendorfu, gdybyś pan o kuli choćby przybył się przechadzać pod pomnikiem Richelieu'go lub w Worońcowa ogrodzie... miłoby mi go było spotkać i znowu przepędzić z nim chwilę na rozmowie... incognito... Odessa jest dosyć teraz nudną, nawet trochę w niej straszno... to panu wytłómaczy, nie drażniąc próżno jego miłości własnej, dla czego bym nawet takiemu jak pan natrętowi była rada... Ale na listy nie psuj pan papieru i oczu... Piatyhorska... Jakkolwiek pismo nie było wcale pochlebnym dla odbierającego, a ton szyderski w niem panujący, powinien go był zrazić, Hrusza uszczęśliwionym się czuł niezmiernie... nie mógł się niem nacieszyć... Zmienił mu się humor, tak że nawet Wencel byt trochę zdziwiony... I rzerzytał list razy kilkanaście, chował go... i zdawało mu się nazajutrz, że noga zupełnie jest już dobrze.. Ale na to nadjechał doktór i przy próbie pierwszej, bardzo tajemniczej, szczudeł, które przywiózł (pod pozorem niby leszczotek), okazało się, że chodzić nie było jeszcze można... Jednakże Wenzel wprosił się już doktorowi, jako bardzo chory do jego lazaretu... Roża, która doskonale domyślała sń; jakichś sztuk i wiedziała że „był zdrowym, płakała i gniewała się.. Potrzeba było całej siły i przewagi Wencla, ażeby ją skłonić do milczenia i gniew spadł cały na tego nieszczęśliwego Hruszę, który i tak już nie był jej wcale ulubiony, choć dzieci, ją i całą rodzinę ubierał, karmił i darzył. „Wencel wyjeżdżając a domyślając się usposobienia żony dla chorego, zaklął ją na wszystko najświętsze, że jeśli mu okaże najmniejszą niechęć, to ją na wieki porzuci albo stłucze na miazgę. Musiała więc Roża ukryć w sobie swój gniew, wiedząc, że z mężem żartować nic było można... Hrusza też wymagającym nie był, usługi nie potrzebował wie- le... a jak mógł starał się widoczną niechęć te łagodnością rozbrajać... Wieczorem tegoż dnia; o odjeździe męża, nie wytrzymała Roża, żeby się przed Luizą u płotu nie poskarżyć na jego wycieczkę do lazaretu, zupełnie dla niej nie zrozumiałą. — Jeśli wara jakakolwiek pomoc potrzebna — nieśmiało ozwało się dziewczę... pozwólcie mi czasem przyjść... Mama mi nie broni... nikt zresztą, wiedzieć nie będzie... a i temu biednemu choremu, którego Wencel rozmową rozrywał, trochęby było weselej, gdyby tam czasem kto zajrzał. — O! Zapewne, odpowiedziała Wenclowa... jeszcze go za to wszystko co dla, niego cierpię, pieścić będę! A! Nie doczekanie! Dość my mamy utrapienia i tak z tym gagatkiem! — Rozo! Rozo! Rzekło dziewczę, chcąc od Boga litości, człowiek też mieć ją dla drugich powinien... — E! Moja panno! Ofuknęła stara... pan Bóg prędzej się zlituje nad polnym konikiem, niż nad głupim człowiekiem, któremn dał rozum, a on go zgubił po drodze... Nie mieszajmy pana Boga do tej biedy naszej... Luiza nie łatwo, ale nazajutrz jakoś ująwszy Wenclowa, potrafiła wymódz na niej, aby ją wpuściła do chorego. Nie po raz pierwszy przycho- dziła.. ale Hrusza, który ją widywał z pociechą wielką, był tak milczący, tak chłodny, że zraził nieco Luizę... Nie wiedziała nawet, jak sobie miała tę dziwną, prawie obrażającą, tłómaczyć obojętność. W młodym człowieku było to zacne uczucie wzbraniające mu, by po sobie bolesnych nie zostawił wspomnień. Czuł on, jak to dziecię spragnione było wrażeń życia, jak garnęło się samo ku wymarzonemu ideałowi... jak fałszywie pojmowało z poezyi samej utworzonego człowieka... niechciał ani być zawodem, ani gorzkiem wspomnieniem dla niej, ani nawet poetycznym owym obrazkiem, który w nim widziała. Tym razem jednak Hrusza był inaczej usposobiony, zapomniał się... ujrzawszy przed sobą strwożone, drżące, śliczne dziewczę, uległ urokowi, jaki młodość wywiera... powitał ją uśmiechem. — Jakże wy się czujecie? Spytała go nie śmiało Luiza... — Dobrze mi dosyć, odpowiedział Robert ale tęskno... — Macie zapewne rodzinę... krewnych... mieliście od nich wiadomość? — Tak... dalekich, dalekich... ale dawno nie odebrałem od nich ani słówka... Jestem tak prawie jak sierota... brata mam jednego, ten w piętnastym roku życia zasłany został na Sybir, ojciec umarł na. wygnaniu... siostra z mężem zamęczyła się w kopalniach Nerczyńskich... Jeden tylko wuj na urzędzie w stolicy żyje i żyje spokojny... ale z tym mało snam stosunków... — Cóż za dziwne przeznaczenie! Ozwała się Luiza... dla czegóż wszyscy podpadliście losowi temu? — Wszyscyśmy kochali to, czego u nas ani kochać ani myśleć o tem wolno.. biedną ojczyznę naszą... Dziewczę się zamyśliło, tej miłości ojczyzny nie rozumiało wcale, kochało spokojnie swoją Germanią, ale ta dla niej była wszędzie, gdzie brzmiał język, gdzie rozsiani siedzieli bracia... nie pojmowało ziemi rodzinnej... bo patryotyzm germański nie wiąże się do niej... on zdobywa cudze groby i na nich stawia kolebki... — Smutneż to życie, rzekła... samemu jednemu w świecie... — O! Smutne, odparł Hrusza... ale naówczas człowiek sobie sam starczyć musi i nowe z siebie dobywa siły... — Więc ciągła walka? Szepnęła Luiza, i nigdy pokoju... ? — Bo walką życie... rzekł Hrusza... cichą lub głośną, widoczną lub niepostrzeżoną... nie może być czem innem... — „Więc wyście Polakiem? Spytała ciszej przyglądając nań z ciekawością.. Hrusza się uśmiechnął... — Tak jest, rzekł, przed wami to pani powiedzieć mogę, ale nie głośno i nie wszystkim... nie wolno nam się tak nazywać... Dziwny los narodu, któremu zaprzeczono imienia, języka, wiary, obyczaju, stroju... któremu powiedziano... czujesz że żyjesz i jakże... ? Nie... to fałsz, tyś sobą nie jest... tyś umarły, tyś bajką, fałszem, zmyśleniem... Dziwny to los narodu, który w języku jednych zowie się zastarzałym fanatykiem, u drugich niebezpiecznym zagorzalcem i na którego barki powkładano wszystkie występki, zbrodnie i wady całego świata... którego imię oznacza... zarazem wielką chwałę przeszłości i najwyższą nędzę obecną... Niepowiedzieliżbyście że to odnowiona historya tryumfu Nebukadnezara?... — Was to boli... nie mówcie, przerwała Luiza ze współczuciem... zapomnijcie... — A! Pani moja, odparł Hrusza, któremu czaszkę gniotły te myśli, niemające się przed kim wylać... Nam się zapominać nie godzi, a boleści uni- kać występkiem... nas Bóg stworzył na to, ażebyśmy jękiem przypominali światu wielką niesprawiedliwość i anachronizm popełniony na nas w wieku, gdy wszystkie prawie narody są szanowane... — Przyznam się wam, zmieszana tokiem rozmowy rzekła Luiza, iż ja tego wszystkiego dobrze nie rozumiem... czego wy chcecie? — Ojczyzny i swobody! Zawołał Hrusza... a mówią nam żeśmy rozpustnicy, pragnący tego, co się mieć nie godzi... — Luiza zadumała się, nierozumiała jeszcze, Hrusza spojrzał na nią, uśmiechając się... — Dość tego, rzekł... na co mam was niezrozumiałemi zagadkami zasmucać... myśmy istotnie dla połowy świata niepojętą tajemnicą... Ot... powiedzcie mi lepiej... jak wygląda wiosna? Jam ją widział poczynającą się dopiero... — U nas... u nas tu wiosny niema — szepnęła Luiza... słońce już spaliło zieleń... drzew tak mało i tak małe... winna latorośl tylko puszcza liście, buja... ale to także gość obecny u nas... jak wy... — Pani moja — mówił Robert... wszak Wencel oddał wam papiery moje? — A! Są doskonale schowane... nieobawiajcie się... ja ich pilnuję... — One mi będą potrzebne, rzekł chory... dam pani znać kiedy... niewiem... Jeżeliby co przeszkodziło mi je odebrać... dodał smutnie, stało się co dziwnego... spal je pani nie czytając... Trzymasz pani, dodał, życie ludzi wielu i. losy ich w rękach... Luiza drzeć poczęła.. — To coś strasznego! Zawołała... — Wszystko co polskie jest strasznem... mówił Hrusza... myśmy tragedyą dziejów współczesnych, pani moja.... Shakespearowskim dramatem, któremu nie brak ani obłąkanej Ofelii, ani dworaka Poloniusa, ani krwawej Lady Mackbet, ani otyłego Falstaffa... ani Calibanów... ani Titanii... ani takich jak ja... komparsów... udających może światło księżycowe... Luiza nie dobrze go zrozumiała, ale ją trwogą przejmował... a uczucie to ciągnęło ją ku niemu jak przepaść czarna. — Pan jesteś bardzo nieszczęśliwym, rzekła... a ja bym bardzo rada przyjść mu w pomoc. — Toś już wykonała pani, rzekł Hrusza... proszę cię tylko... gdyby co nadzwyczajnego zaszło... a papiery były u was, spal je nie zaglądając do nich.... Drżąca wyszła Luiza, z oczu jej płynęła łza, żal jej było tego niezrozumiałego człowieka... tych dziwnych losów... a wśród spokojnego Luisendorfu, pojąć ani jego, ani tych przeznaczeń i walk nieumiała... Smutna przesunęła się, do domu... Ojciec Gottlieb nakładał właśnie porcelanowego Blüchera, i myślał z krzyżową gazetą wyjść pod laubę, aby w wolnem powietrzu spokojnie ją odczytać, gdy Chanów wpadł nader burzliwie, upominając się u służącej, aby mu audyencyą wyjednała u jegomości. Stanowy widocznie był bardzo pomięszany, sapał, tarł włosy, ruszał ramionami i sam do siebie gadał... Nie można tego było przypisać burzliwej nocy, w ciągu której lał deszcz i biły okrutnie pioruny przez kilka godzin... bo Chanów należał do tych ludzi szczęśliwych, którzy wśród burzy śpią najmocniej... Ojciec Gottlieb powołany wyszedł z gazetą i powagą właściwą siwowłosemu patryarsze.... Chanów nie kłaniając się nawet podbiegł ku niemu. — Szanowny panie, rzekł — radź, bo i ja tu i moja żona i pisarz głowy potraciliśmy! Co robić! Co robić... wszak to ten podejrzany człowiek, co leżał u Wencla... wiecie, chory, odstawny oficer.. bardzo, bardzo podejrzana osoba... wczoraj mu podobno nogę odjęli, a dziś... no! Dziś rano umarł!! — Jakto! Umarł? Spytał Gottlieb. — Ze wszystkiem! Rzekł łamiąc ręce Chanów... a mnie pod sekretem kazano go bardzo pilno mieć na oku! Wołał stanowy. — Ten głupi doktor, po co on mu nogę urzynał... on pewnie z tego umarł... Co ja tu mam teraz począć? — A cóż! Rzekł Gottlieb, naturalnie opieczętować rzeczy, papiery, pieniądze, i odesłać do sądu... cóżeście winni, że on umarł. — Ale wczoraj jeszcze żył! Zawołał Chanów... i nie mówili mi, że mu nogę mieli ucinać! Po co ? Na co? Tym czasem się doktor rozporządził... i ot — co się stało. Tu nie o papiery chodzi, stukając się w głowę rzekł Chanów... ale ten podejrzany człowiek miał pewnie coś we wnętrznościach, coby z niego byli dobyli w sądzie... a teraz... przepadło... przepadło... i ja bym był może dostał albo krzyżyk... albo nagrodę... a tak, nic... Już to takie szczęście moje... nic. — A papiery? Spytał stary Gottlieb. — O! Jużem ja tam był do dnia, zawołał stanowy, jeszcze szaro było, gdy mnie zawołali... wszystkę opieczętowałem... dodał... no! Powiedzcie szanowny panie! To trzeba na to mojego szczęścia... ani grosza pieniędzy, ani złamanego szeląga! Ani kopiejki! Wenclowie musieli go oprzątnąć... ale ja ich... Podniósł pięść zaciśniętą, do góry. — Mógł nic nie mieć... rzekł stary Gottlieb. — Ojcze Gottliebie, z zapałem przerwał asesor, wy jesteście bardzo... bardzo rozumnym człowiekiem ! Wybyście ministrem być mogli! Jakże wy możecie mówić takie rzeczy! Czy podobieństwo, żeby podróżny nie miał z sobą, pieniędzy? On miał, ale mu je ukradli!.. Ale ja ich pociągnę... o! Ja z nich skórę zedrę! Krzyknął Chanów.. to są pieniądze skarbowe, należały bowiem do podejrzanej osoby... ulegały więc konfiskacie... okradli skarb carski!! Tak jest! Okradli skarb! Gottlieb słuchał tylko.. — Niech tylko nieboszczyka sobie wyniosą... Kazałem co najprędzej robić trumnę... Wystawcież sobie, ojcze Gottliebie.. wszak wczoraj może dopiero w wieczór zasnął nieboszczyk. a już dziś w domu takie powietrze... że można od niego dżumy dostać... taki młody a tak się zepsuł prędko... Wszystko to z lekarstw... ja nigdy ich nie biorę... I tak się strasznie zmienił!! Powiadam wam, że ja, co go przecie dwa razy widziałem, gadałem z nim... poznać go nie mogłem... inny człowiek... zdaje się starszy... większy... Stary fajkę sobie zapaliwszy, słuchał z uwagą. — Trzeba było, rzekł, dobrze papierów szukać. — A no! Jużem ja to zrobił... ale nieboszczyk taki niepachnący... dodał Chanów, że zaraza! Powiadam wam zaraza! Okropność... Kazałem trumnę zrobić i wynieść go co najprędzej... a to... gotów nam dżumy naprowadzić do Luizendorfu... A teraz co zrobić? Co zrobić? Ojcze Gottliebie? — No., raport poszlecie do sądu., i papiery... — Tak... papiery! Rzekł Chanów zamyślony... ale jak ja w raporcie napiszę, że pieniędzy przy nieboszczyku nie było żadnych, wy myślicie, że oni mnie uwierzą? Strapczy, który mnie nienawidzi. Sprawnik... i to łotra kawał... pomyślą, żem je zabrał całe, niechcąc się z niemi podzielić... a ja klnę się... ani kopiejki nie wziąłem i oprócz bursztynowej cygarniczki na pamiątkę... Boże mnie skarż... ani na zawinięcie palca!!.. Oni mnie zechcą ze skóry obedrzeć. — No... Chanów, odparł kładąc mu rękę na ramieniu Gottlieb, bądź spokojny... my za tobą się ujmiemy i poświadczym... a w przypadku napiszemy do jenerała. Chanów o mało go w rękę nie pocałował, zwinął się szybko i chwycił za czapkę. — No, teraz, rzekł, ja zarządzę pogrzeb... bo nie ma co czekać.. prawo powiada, że kiedy nieboszczyk śmierdzi, nie ma co z nim do trzech dni czekać... ja go do dołu zaraz... a po tem wywietrzywszy izbę... wezmę się do Wenclów... bo i ten Wencel z lazaretu wczoraj powrócił... oni skarb okradli... nie może być, żeby on pieniędzy nie miał! Skłonił się ojcu Gottliebowi nisko i wybiegł... Przed domkiem Wenclów stał tłum ciekawością zwabiony... okna w izdebce zmarłego były pootwierane... przez nie widać było na tapczanie leżące ciało nieboszczyka pokryte białem prześcieradłem... W progu kręcił się Wencel, Wenclowa i cisnący się ludzie... Stanowy wpadł w dziedziniec, ale bał się pójść dalej... ocierał pot z czoła i wołał o podawanie trumny... Lekarz na wyniesionym stołku z cygarem w ustach siedział spokojny, oczekując na bryczkę pocztową... zobaczywszy go stanowy, zbliżył się do niego. — No! No! Rzekł, narobiliście pięknie... udało się wam, udało!... powinszować... ot operacya, no! — A dałbyś mi pokój, odezwał się lekarz; żal mi młodego człowieka... ale nie było ratunku... gangrena, ciało się psuło. Chanów spojrzał. —'To może być z tego zaraza? Spytał. — I bardzo być może, jeśli ciała zaraz nie pochowacie; to okropna rzecz. Chanów rzucił się do swoich posługaczów. — Trumnę dawać! Trumnę dawać! Ale że o deski w bezleśnym kraju trudno i trumny są, drogie, a pieniędzy po nieboszczyku nie pozostało, jakoś z trumną szło nieraźno; stolarz obiecywał ją dopiero na wieczór. Chanów się przestraszył; o zdrowie swoje i gminy był nader troskliwym, szczególniej też o własne; dżumę sobie wbił w głowę i lękał się bardzo... poleciał sam do stolarza..... Tymczasem, co żyło w Luisendorfie, biegło zobaczyć nieboszczyka. W domku pastora już od rana wiedziano o wypadku. Luiza, jak piorunem rażona, porwała się z łóżka i płakała; rodzina jej czułości tej dla nieznajomego wytłómaczyć sobie nie mogła. Pan Grube widział w tem coś chorobliwego. Trudno odmalować strapienie biednego dzie- wczęcia, w którego uszach brzmiał jeszcze głos niedawno słyszany, sympatyczny, młody, z tych ust wychodzący, które tak nagle śmierć zamknęła na wieki. Nie mogła się przyznać, że go widywała, ani łez swych usprawiedliwić; wstała cała drząca, zmięszana, nieprzytomna prawie. Siostra i matka śmiały się z niej, ojciec wpatrywał się tylko zdumiony. — Wyjdź, rzekł; orzeźwij się powietrzem i oddal od tego przykrego widoku śmierci, który w młodości naturalnie wstręt i przestrach obudzić musi. Luiza wyszła, ale z progu ujrzała tłum przy chatce Wenclów i stanęła jak wryta... Było coś tak niespodzianego dziwnego i strasznego w tem wszystkiem. Zdala postrzegła pod kamiennym płotem stojącą Wenclową, z pochmurzoną brwią i dziką fizyonomią. Skinęła kuniej, Roza przysunęła się powoli. — Cóż się stało ? Zawołała; jakim sposobem... Ale w tejże chwili Roza spojrzała na nią i ruszyła ramionami. — Schowajcie łzy wasze, rzekła cicho, na inny czas. Tu niema czego płakać! — Jakto? Umarł przecie... ten biedny człowiek !... Wenclowa dziwnie na nią spojrzała. — Umarł, odpowiedziała; albo ja wiem? Mówią, że umarł; kręcili się koło niego całą noc... ja nic nie rozumiem, ale powiem wam, bo wam to powiedzieć mogę... Kto to wie, czy on umarł?... może potrzeba było, żeby on umarł. Wencel i doktor... ale co to mówić! I zbliżywszy się do ucha Luizy, szepnęła: — Że to nie jego trup leży na tapczanie, to wam ręczę; oni zrobili tu coś... ja wszystko zrozumiałam. Kiedy wszyscy się rozeszli, nim stanowemu dali znać, poszłam ukradkiem do izby nieboszczyka; twarz miał zakrytą, odsłoniłam... to inny człowiek, starszy... to nie on. Ale cicho! Wencel by mnie zabił... Luiza słuchała i nie mogła zrozumieć, powoli rozjaśniło się jej nieco w głowie, oczy oschły i nabrały blasku... odetchnęła! Pojęła, że chciano go w ten sposób ocalić; ale. dla niej zawsze był straconym. W chwili, gdy rozmawiały, Wencel się przybliżył, i żonę zlekka potrąciwszy, krzyknął: — A pójdziesz ty mi dzieci pilnować! A do domu... Słyszysz! Do domu! Roza pokazała mu pięść i odeszła powoli. Naówczas Wencel obejrzał się dokoła i na kamykach płotu przed Luizą położył karteczkę, a sam ukłoniwszy się odszedł. Dziewczę pochwyciło ją, ale poczuło, że skryć się z nią było powinno, i żywo pobiegło do lauby w drugi koniec ogrodu... Tu nie było nikogo, ścieżka wiodąca do domku stała widoczna; odwróciła się aby nie być postrzeżoną i czytać zaczęła. * * * — Mając niezawodnie umrzeć dzisiaj, muszę panią pożegnać. Niech się pani moją śmiercią nie smuci ani trwoży... zmartwychwstanę niezawodnie. Nie przypatruj się pani nieboszczykowi... jestto rzecz i niemiła i niezdrowa; a po zgonie człek się czasem tak zmienia, że poznać go nie można. Jeśliby przypadkiem jakim upiór mój kiedy zjawił się przed nią, niech się pani nie ulęknie; przyjdzie jej podziękować. Reszty już się raczysz sama domyślić... papiery proszę oddać Wenclowi... i nic a nic nie płakać. Ręczę pani, że mi po śmierci tej lepiej będzie, niż za życia... Tysiączne dzięki... resztę dopowiem sam po zmartwychwstaniu. — Z tego, co wiedziała, czego się dorozumiewać mogła, Luiza odgadła mniej więcej, co się stało; ale wytłómaczyć sobie, jak to zrobiono, co to było, nie potrafiła. Wszystko to jakoś dziwnie się jej zawikłanem przedstawiało. Zamyślona odeszła ku domowi. Chanów tymczasem krzątał się około pogrzebu i egzekwował trumnę u stolarza, zabrawszy pierwszą jaką znalazł gotową gdy wracającego do chaty Wenclów, niespodzianie na drodze wstrzymał idący dawno we wsi nie widziany Franz Bruder. — A ty tu zkąd? Zapytał stanowy. — Ja ? Oho, ho! Dużoby o tem mówić! Przerwał Bruder żywo... Ale to mniejsza, gdziem ja był; to dobrze, żem powrócił w porę. — Prawda, w porę, odezwał się stanowy; kiedy ten, którego miałeś pilnować, już na tapczanie. — Ej! Czy pewnie? Rzekł szyderczo jakoś Franz. — No, to idź zobacz! — Otóż to, żem chodził, odezwał się Franz; widziałem nieboszczyka, to prawda; ale to nie ten który leżał z nogą chorą. — Ot głupi! Krzyknął Chanów; noga przy nim eży odcięta!... Cóż ty — upiłeś się, czy co? — Dziś jeszcze nie, rzekł Franz cicho, gadajcie sobie co chcecie.. tamten co tu leżał gdzieś się podział, a nieboszczyk jakiś inny... — Aleś ty doprawdy oszalał! Krzyknął Chanów — poszedł że precz! I chciał go odepchnąć. Bruder drogę mu zaparł. — Słuchaj pan, zawołał, to nie są żarty, ja wam mówię i przestrzegam, że tu jest jakaś robota, do której i doktor pewnie i Wencel należał; oni żywego sprzątnęli, a nieboszczyka dostali... i to nie bardzo świeżego nawet, dodał żartobliwie Franz... Jakże wy tego nie rozumiecie, że zmarły w nocy, nie mógł by tak rychło zapowietrzyć domu... Chanów stanął jak wryty i ze strachu począł drzeć... przyszło mu na myśl jak straszliwe, jak niepokojące i pracowite mogą być następstwa tego wypadku, gdyby się on potwierdził, ile osób byłoby pociągniętych... jakby on sobie dał z nim radę... oczy wielkie wytrzeszczył na Franza i nie mógł ruszyć się z miejsca. — At... głupstwo, rzekł... at! Śni się tobie... Franz posądził, że i stanowy był chyba w spisku i zamilkł. — Jakże, odezwał się po chwili Chanów, jestżeś ty pewny swego ? Najpewniejszy... odparł Franz. — No! To cóż tu robić! Co tu robić, rzek) płaczliwie stanowy, co ja tu poczuj... Niema co, dodał — chodź ze mną do ojca Gottlieba... chodź... Ani słowa nie mówiąc Franz się dał pociągnąć weszli w dziedziniec; stary siedział już pod laubą i gazetę czytając frasował się jakoś niezadowolniony postawą Europy. Chanów wpadł łamiąc ręce. A! Ojcze Gottliebie, dobrodzieju! Ratuj dobrą radą, a nie tośmy... tu wszyscy ilu nas tu jest przepadli... Ten, dodał wskazując Franza... o ten... powiada... ale. ja nie śmiem powtórzyć co on mówi i włosy na głowie wstają mów ty sam... Franz skłoniwszy się począł staremu szeptać rzecz całą. Gottlieb fajkę upuścił... za głowę się pochwycił... — O! To rzecz ważna, zawołał... to musi być rzecz i człowiek bardzo znaczny, jeśli się to tak poplątało... tego płazem puścić nie można... Ale zaczepić trzeba i o... doktora wojskowego i wiele może osób znajdzie się wmieszanych, bo oni sami tego bez pomocy zrobić nie mogli... Czekaj Chanów, dodał... jeżli Franz nie bałamuci, należy się rozmyślić dobrze... dobrze... Sprawa rządowa... oszukaństwo... śledztwo... polityczny przestępca... — No — i pewnie, że się mnóstwo osób znajdzie wmieszanych., szeptał Franz stojąc na boku... nawet i córka pastora Grube... panna Luiza... — Co takiego! Krzyknął Gottlieb. — A pewnie! Dodał Franz... bo i ona czasem do chorego zaglądała z Wenclową, tom widział dobrze... ja myślałem że ją tam posyłano umyślnie aby dojść co to za jeden... Stary i Chanów popatrzyli na siebie... obu strach objął... Luizendorf, owo spokojne zacisze był cały podminowany przez rewolucyonistów. — Jeźli ci się nie przyśniło! Zawołał Gottlieb. — Gotów jestem złożyć przysięgę, odpowiedział Franz... Chanów oblany potem ocierał skronie i wzdychał, nie wiele do tego brakło, by nie płakał... — Czekajcie tu... rzekł Gottlieb poważnie nim się stanowczy krok zrobi, ja muszę się przekonać... Zszedł powoli Gottlieb ze wschódków, razem z Medorem, który widocznie z tej wycieczki swojego pana rad nie był i mruczał na przybyłych, posądzając ich nie bez przyczyny, że ją spowodować musieli. Na dole spotkał patryarcha małe chłopię, synka państwa Gottliebów junior, posłał go do państwa Grube, aby Luiza przyszła natychmiast. Biedne dziewczę stało w oknie domku przypatrując się zdziwionemi oczyma ciągle napływającemu tłumowi do chaty Wenclów, gdy ją powołano przed oblicze dziadunia. Nie domyślając się nic, pobiegła; Gottlieb czekał w dziedzińcu... Gdy się ukazała, zmierzył ją oczyma surowo... — Słuchaj Luizo rzekł.. tyś, jak słyszę, odwiedzała tego chorego, który w nocy umarł ?... Ja!! Słów zabrakło biednej... tak była na odpowiedź nieprzygotowaną... ja! Stary patrzał na nią, oczyma groźnemi.. — Mów prawdę, rzekł... to nie są żarty.. „. tu są jakieś machinacje... podejrzenia... ty, rodzice, my, my wszyscy możemy być wmięszani... — Ależ dziaduniu, zawołała rumieniąc się (bo czuła przy sobie tylko co odebraną karteczkę) Luiza — ależ to była prosta... ciekawość... i miłosierdzie chrześciańskie... Stary pokiwał głową... — Patrz, rzekł... aby nie było wielkie nieszczęście... abyś ty... Nie skończył już, bo z postawy i fizionomii dziewczęcia coś niedobrego wróżył... Luiza drzała jak liść... Ale przez czas tej indagacyi, nabrała nieco odwagi. Bądź co bądź, rzekła sobie w duchu — ja go nie wydam! Ja go nie zdradzę... — Widziałaś go umarłego? Zapytał Gottlieb... — Nie... pocóż mi się było na ten przykry widok narażać?... — Wiesz co o nim?... hę! Pytał ciągle niepokojąc się stary... — Tyle co wszyscy... cóż ja wiedzieć mogę? Rzekła Luiza ośmielając się coraz więcej... nic nie wiem... — Ale mogłabyś go... poznać? Rzekł Gottlieb.., — A! Dziaduniu... ja się tak boję umarłych!! Krzyknęła Luiza... na cóż ja mam go poznawać?? Stary zawahał się... — Idźże do domu, rzekł, i przed nikim ani słowa... idź... Luiza odeszła... patryarcha powrócił na laubę. Chanów śledził na jego twarzy myśli i uczuć... groźnie marszczyły się brwi, fajkę kąsał stary, nie palił. — Wszystko to, zawołał lakonicznie — złe — złe — i złe... i tak... i tak! Kłopot... nieszczęście... — E! Daćby temu pokój! Rzekł Chanow, pochować... koniec. — Za pozwoleniem, przerwał Franz... to ja na to nie pozwolę... ja doniosę, jak sobie chcecie. Gottlieb ze stanowym spojrzeli po sobie... Idź po Wencla i sprowadź go tu! Natychmiast.. odezwał się patryarcha... Franz zbiegł ze wschódków ścigany przez szczekającego Medora... poleciał do chaty... i stojącego we wrotach starego Wencla zadumanego pochwycił za rękaw. — Do ojca Gottlieba! — Hę? Spytał Wencel — co? — Ojciec Gottlieb was prosi!, Powiedz ojcu Gottliebowi, że ja jego proszę do mnie jeśli ma interes! Ot co! Zawołał Wencel przypominając sobie swe rozmowy z gipsowym brzuchalem... Franz usłyszawszy to bluźnierstwo, zaczął się śmiać... — No, to stanowy was wzywa? Rzekł. — Stanowy? — Tak — on sam... — A dla czego mówiliście Gottlieb. — Bo jest u niego... Stanowy! Powtórzył Wencel zimno — ha! Stanowy to reprezentant pana Boga na ziemi, w miniaturze, dla Luizendorfu... ha! No! To co innego! A po co? — Albo ja wiem ? Odezwał się Franz szydersko, to już tam zobaczycie... Wencel pokiwawszy głową poszedł, ale nim się ruszył, pod pozorem przemówienia kilku słów do żony, dał znać doktorowi, który stał także Da podwórku... Z drugiej strony Luiza wróciwszy do domu, przez Malchen ostrzegła Wenclową... Lekarz widział że się coś złego święciło... zostawało mu tyle tylko może czasu ile było potrzeba do ucieczki... Namyślał się chwilę, zwolna przesunął przez tłum, widocznie nie było tu co robić, należało się ocalić.. zniknął. Wencel powoli przyszedł pod laubę, niezdejmując czapki... Gottlieb i Chanów siedząc na ławkach, składali rodzaj trybunału inkwizycyjnego, po minach ich posępnych poznać to było można... Wencel jednak nie stracił przytomności ani zwykłego humoru. — Słuchaj no Wencel, począł groźnie po niemiecku patryarcha — zawsze byłeś niedobrym człowiekiem... i teraz znów wlazłeś w brzydką sprawę, możesz nałożyć głową... — Ja! No! Cóż to tam takiego? Spytał zimno Wencel... Nierozumiem... — Co takiego? Co takiego? Podchwycił Chanów... oto masz tu... obrócił się do Franza, gadaj ty... Bruder wystąpił zuchwale: — Niemam co się z tem pieścić, rzekł... jest sprawa polityczna, w którą wy ręce umoczyliście też... ten trup nieboszczyka, który u was leży nie jest tym, za co go udajecie, to inny człowiek!! Nic a nic nie zmięszał się Sachs i począł tylko dziwnie kiwać głową... — Doprawdy ? Spytał szydersko... — Ja go przecie znałem odparł Franz, jam u was siedział... jam z nim gadał... to nie on... — Alboś oszalał, albo... tfu ! Rzekł Wencel — bredzisz... — Tu o twoją skórę chodzi! Groźno odezwał się stanowy... to zdrada kraju... ty carski nieprzyjaciel ! Słyszysz ty... Wencel stał tak zimny, że się w końcu zdumieli, nic to go nieporuszało... — Nic niewiem i nic nie rozumiem, odparł chłodno — cały czas ostatni byłem sam chory w lazarecie... dopiero wczoraj wróciłem... a nieboszczykowi nieprzypatrywałem się... ale zkądżeby się inny wziął? Co ten głupiec plecie? — Tak! Tak! Głupi! Plecie! Począł Franz, nauczy was głupi rozumu... Wencel się uśmiechał... — Pijany! Rzekł powoli — czy co! Ojciec Gottlieb czuł się obowiązany wystąpić, wstał poważnie, podszedł do Wencla i ujął go za guzik kamizelki. — Słuchaj Wencel Sachs, rzekł uroczyście... nie kłam! Mów prawdę! Lub zginiesz! — Mówiłem całe życie tylko prawdę, odparł Wencel... a przecie zginąłem.. i prawdy mówić dla tego nieprzestanę... Ojcze Gottliebie, nie wdawajcie się w nie swoje rzeczy... a dajcie pokój umarłym i żywym... To może być okropna zdrada kraju... wyrwał się stanowy... był u was podejrzany, polityczny człowiek... umiera... Tymczasem okazuje się, że to inny trup... no! Toście wy go schowali albo mu ułatwili ucieczkę, i chcecie rząd oszukiwać. Toście wy zbrodniarz, godzien szubienicy! A cały Luizendorf staje się podejrzany w przywiązaniu do tronu! Gottlieb przejęty wielkością ostatniego wyrażenia pochwycił się za głowę. Medor aż zaczął szczekać, widząc rozdrażnienie pana niezwyczajne. — Słuchaj, Franz, odwracając się do niego, odezwał się Wencel spokojnie — coś ty tu za piwa nawarzył! Czy oszalałeś, czy co? — Ja wam pokażę! Oszalałeś ! Rzekł Franz, ja wam pokażę! Wy wszyscy pójdziecie w kajdany... Jeśli stanowy śledztwa zrobić nie zechce, ja doniosę, odkopię z grobu tego nieboszczyka! — A. jak będzie już do niepoznania zepsuty? Rzekł Wencel, uśmiechając się... to co? Kto zresztą z wami świadczyć będzie razem? Juściż że jeden taki truteń jak ty, dla zarobku niewiedzieć co. sobie wymyśli, to mają wszyscy pokutować? Któż ci przyświadczy? Gadaj kto? — No... ja, rzekł Chanów... ja go widziałem ! Ja z nim gadałem... — I pod przysięgą możecie zeznać, że go poznacie teraz, kiedy go choroba zmieniła? Spytał Wencel. Chanów się zmieszał nieco. — No! To chodźcie, dodał Wencel, i zobaczcie go... a dalej kto świadczyć będzie, kiedy go prócz nas w domu nikt nie widywał, bo u niego niebywali... Na dowiedzenie takiej rzeczy, jak położenie fałszywego nieboszczyka, mówił dalej Wencel, też przecie potrzeba świadków. Ja, żona, dzieci, doktór, urzędowa figura. świadczymy, że on... no! I przysięgniemy, że to ten sam, który był chory więc cóż ? Chanów i Gottlieb spojrzeli po sobie. — Jak sobie chcecie, mówił Wencel... ale jeśli zaczepicie sprawę... jeśli ciało zostawicie niepogrzebane... trzeba dać będzie znać i do Odessy, zjedzie komisya... trzeba ją będzie płacić i utrzy- mywać, potem ześlą pewnie urzędników do własnych poruczeń... no, może i sam gubernator się pofatyguje, bo to sprawa ważna... Uważajcie jak lepiej! Mnie to zupełnie wszystko jedno, goły się rozboju nie lęka... ze mnie chyba życie weźmiecie.. żona stara... dzieci sieroty... i małe... Zginę to zginę.. ale wy ? Gottlieb dumał, Chanów na wspomnienie kłopotów które go czekały z wysokimi dygnitarzami, truchlał, wszyscy z ukosa i z urazą poglądali na Franza, który fantazyi nie tracił. — Słuchaj Franz, rzekł Gottlieb, ty się napijasz... tobie może we łbie świta... to proste niepodobieństwo... zkąd oni by tu drugiego nieboszczyka wzięli, toćby wiadomo było kto umarł? Tobie we łbie świta... — Nie! Odparł Bruder... co ja mówię, to prawda... ja nie wiem, jak oni to zrobili, ale zrobili, jestem pewny... — Daćby temu pokój! Rzekł Chanów... i dla Luizendorfu i dla mnie... daćby temu pokój... — Takby to rozum radził, odezwał się Wencel, — ale ja tu głosu niemam, jak sobie chcecie... wola wasza... Franz, rzekł Gottlieb... o co tobie chodzi? — O ba! Ja dostanę medal jak i wy od cesa- rza! Zawołał Bruder... Wencel pójdzie w Sybir... no... a co innym będzie, niewiem... — Jak chcecie... spokojnie dodał Wencel, — jak chcecie... ale ja wam mówię, nie zaczepiajcie licha kied śpi... Zjedzie komisya, potrwa śledztwo, no... to jak się tu zaczną przyglądać różnym rzeczom, dopatrzą i innych... no... a miejsce stanowego dobre, a każdy ma swojego krewniaka do wyposażenia... to i pan Chanów może myśleć i na Luizendorf z nowym spaść bieda... ale... jak sobie chcecie. Gottlieb mruczał. — On ma słuszność! Chanów drżał i coraz ostrzej patrzał na Franza, ale ten nie tracił miny. — Ja będę denuncyował, jeśli trupa pochowacie! Rzekł spokojnie, ja tu jestem rządowa figura! Chanów się obraził i podszedł do niego z pięścią. — Milcz ty... kartoflany Niemcze... zawołał... Ale też postrzegł się, że obrażał tem wyrażeniem nieprzyzwoitem Gottlieba, który także z kartoflami nie był; w nieprzyjaznych stosónkach i poprawił się. — Milcz ty... trutniu! — Franz... odezwał się Gottlieb z powagą... nie rób głupstwa... nie rób głupstwa, mówiłeś ty już o tem komu? — Jeszcze nikomu... — Co chcesz żebyś milczał? Szepnął mu Gottlieb pocichu — gadaj! — E! Ba! Ba!... dużo, ojcze Gottliebie. Niemam gruntu, niemam gospodarstwa, muszę się przecie ożenić... Rząd mi da nagrodę... medal, pieniędzy... Chanów się burzył. — Będzie tobie nagroda, zawołał — najpierwsza rzecz bratku, że cię do turmy posadzimy, póki się śledztwo nie skończy... no! A potem zobaczym ! Do nagrody to ja mam prawo, bo ja tę rzecz wykryję... a nie ty... jakiś... Wencel trącił Franca w bok... dając mu do zrozumienia, że chciał by z nim pomówić; i zszedł o dwa stopnie wschódków. — Słuchaj, szepnął mu na ucho... targuj się i bierz co dają, bo jak mnie widzisz żywego, mnie, doktorowi i nam tu wszystkim co jesteśmy, rady nie dasz... Franz się jakoś w gławę poskrobał... — Ojcze Gottliebie, rzekł — na twój sąd! Róbcie jak chcecie... każecie milczeć, będę milczał.. na wasz sąd! Ale jeśli to wyjdzie kiedy na wierzch... ja umywam ręce... — I twarz sobie umyj i czoło, bo brudne... dodał Wencel po cichu... ruszając ramionami. — A nuż ta bezwiara, szepnął Chanów, zdradzi nas i wyda! Ot! Nieszczęście! Ot! Bieda! A! Po co ten człek tu przyjechał nogę łamać!! Stali wszyscy w niepewności wielkiej, zadumie... frasunku... Gottlieb milczał, ale sparłszy głowę na ręku, czołem namarszczonem pokazywał, co się w jego duszy działo... Chanów to bladł, to czerwieniał, Franz ważył i rachował, jeden Wencel był obojętny, jakby mu najmniejsze nie groziło niebezpieczeństwo, dobył powoli z kieszeni fajkę i nakładał ją mimo obecności osoby urzędowej i patryarchy... Zdawało się, że to go nic nie obchodzi. — A w dodatku dżuma, zaraza! Zawołał Chanów... my możemy wszyscy tu poginąć... ja. Marya Nikołajewna... Katinka... Saszeńka... wy ojcze Gottliebie Iwanowiczu... Trup w czas gorący a tu my jego potrzymamy... a i tak nie świeży... — Jakże, wy nic nie miarkujecie — przerwał Franz, że gdyby w istocie to był nieboszczyk co w nocy zmarł, jużciżby tak nagle się nie popsuł!! — Chorował tyle czasów! Szepnął Wencel, co dziwnego... — Milczeć!! Krzyknął Chanów... zostańcie tu... ojcze Gottliebie... ja wam ich obudwu oddaję.... a sam pójdę, przez okno, zobaczę.., tylko mi każcie dać wódki, bo mdło na sercu... Chanów poszedł w istocie na dół, pokrzepić się wódka z pieprzeni, potem wypalił sobie jeszcze octu na chustkę, i mimo to nie bez wielkiego strachu dżumy, posunął się ku domkowi, przed którym już trumna stała na wozie... Nie wiedzieć, kto się tam był tak pospieszył, bo nieboszczyka natychmiast zapakowano do ostatniego jego mieszkania, zabito wieko i wóz ze zwłokami już oczekiwał.. tylko na urzędową obdukcyą czekano aby na cmentarz wyruszyć... Chanów aż ręce załamał... Kazać trumnę otwierać... było to obudzić niepotrzebne podejrzenia, wstrzymać pogrzeb... niewypadało, bo by to także hałasu narobiło we wsi... wszystko rozważywszy, widział jasno jak na dłoni, że śledztwo bardzo wątpliwych skutków, dla niego było zawsze groźnem. Już to samo, że zjechać mogła komisya, która u niegoby stanęła, piła i jadła... napełniało trwogą... Wypity kielich mocne wódki, dodał mu odwagi nadzwyczajnej... Podszedł pod bramę... i krzyknął. — A czego stoicie jeszcze! Na cmentarz! Na cmentarz!! Pochód ruszył natychmiast, Chanów zapalił cygaro, pokręcił się i wrócił do starego domu ojca Gottlieba, wziąwszy z sobą dwóch odstawnych żołnierzy, posługaczy stanowej kwatery... na wszelki wypadek... Zastał tu Gottlieba na poufnśj rozmowie z Franzem, który znacznie był zmiękł... Wencel bez uszanowania żadnego dla władz... fajkę sobie palił. — No cóż? Zapytał Gottlieb... — No, nic, to waryat, rzekł stanowczo Chanów... widziałem nieboszczyka... ten sam... tylko trochę zmizerniał po śmierci... no... i wyciągnął się... tak zawsze... a zresztą... ani wątpliwości! ! A ciebie Franz Bruder ja aresztuję za fałszywe doniesienie niepokoju! Rząd ( uderzył się w pierś okazując, że on tu reprezentował rząd ten. )... posiedzisz mi ty w kajdankach!! Bruder ruszył ramionami. — Dać pokój, rzekł Gottlieb, klepiąc po ramieniu Chanowa... ty mu darujesz, a już ja go biorę na porękę... Franz się skłonił... milczał... — No! Tak ojcze Gottliebie Iwanowicz! A tak! No! Jak wola wasza, ja was szanuję... Nieboszczyka pochować kazałem... ( a po cichu dodał z uśmiechem.... końce w wodę!! ) Ej! Wódkiby się człek napił! Oddychając swobodniej. — A i ja bym nie wzgardził! Dodał Wencel... Boto niesłychane zuchwalstwo... ale je Chanów ścier piał. — Wencel więc pójdzie i każe tu przynieść przekąskę... szepnął Gottlieb... Pogrzeb mówicie? — Poszedł na cmentarz! Uśmiechnął się stanowy.., tylko ojcze Gottliebie... wy już Franza weźcie na swoją odpowiedzialność.. — Na co ja go brać mam, rzekł stary... on jutro wraca do Niemiec... ja mu tam obmyślę co potrzeba... listy dam... wy o pasporta się wystarajcie... Chanowowi rozjaśniło się lice... — No! Tak, rzekł klepiąc go po ramieniu chwat! Chwat! Tobie tam lepiej będzie... Cmentarz w Luisendorf... Lipiec 1863 r... Już dla samej osobliwości wypadku napisać muszę do pani, choćby posterestante... choćby list miał zalegnąć na poczcie i dostać się pod oczy tego szczęśliwego śmiertelnika, któremu dana jest moc i miłosierdzie rozczytywania się we wszystkich tajemnicach cudzych, które do niego nie należą. Oto donoszę niniejszem pani. że będzie temu dni kilka, jak w skutek niebezpiecznej operacyi amputowania złamanej nogi, miałem honor umrzeć i zostać pochowanym na cmentarzu Luisendorfu. Cmentarz niejest wesoły, mało ocieniony... smutny i pusty. ale miejsce mi wyznaczono na nim, odosobnione od złego towarzystwa... wcale przyzwoite... Nie mam obok siebie nikogo, prócz podobno jednego samobójcy, który, jak mówią, nie spełna miał rozumu... Wierz mi pani. nie żartuję, umarłem, zostałem pogrzebany i piszę do pani z grobu... Nie mogę inaczej nazwać tego miejsca... A że nieboszczykom wiele wolno, -i w średnich wiekach utrzymywano, że się przechodzili po świecie, to w XIX choć korespondencyę muszą im być dozwolone... nawet tak natrętne i nudne, jak moja... Nieprawdaż pani! Śmierć nawet poprawić mnie nie mogła! Ani zatarła w mej pamięci piękną, nieznajomą z Piatyhorska... Spodziewam się wróciwszy na świat upiorem do Odessy, spotkać kiedy panią w ogrodzie ks. Woroncowa i ustnie jej wiedzieć, zaiste ciekawe szczegóły śmierci mojej. Nie tracę nadziei, że gdy mi spoczynek w grobie zupełnie nogę złamaną uzdrowi, zjawię się jednego białego poranku na bulwarach odesskich... Piękne . oczy niebieskie mojej sąsiadki z probostwa.. niewiem czy po mnie płakały, to wiem, że wolałbym, aby inne oczy spojrzały kiedy w tłum, szukając tego nieznośnego Incognito. Po opisanych wypadkach, które stanowić miały nasionko podań przyszłych Luizendorfu, powoli dorabiającego się historyi, legendy i wszystkich życia ludzkiego właściwości — nastąpiła w kolonii cisza głęboka spoczynku i wszystko weszło w karby dawnego porządku... a ojciec Gottlieb i stary Medor bardzo byli radzi szczęśliwemu zwrotowi do normalnego życia. Po przybyciu owego zagadkowego nieboszczyka, Franz Bruder, któremu wydany został stary jego paszport meklemburgski dla powrotu do kraju, wyszedł z tłómoczkiem na plecach, nucąc piosenkę niewiadomo dokąd; Wencel wywietrzył dom, wykadził go octem z rozkazu policyi i wprowadził znowu starą swą Rozę i trzech chłopców do opróżnionego pokoju... kilka razy zmuszonym był jakoś czynić wycieczki w okolice, zapewne dla wyszukania pracy, później zajął się winnicą, ogrodem, polem i nieco nawet pogodził się z życiem, które zdawało się mieć obfitsze zasoby. Nawet stara Roża, chociaż się już od gniewliwych z nim utarczek odzwyczaić nie mogła, mniej gwałtownie występowała. Tylko w rozmowach z gipsowym Hanswurstem Wencel zachował dawną swą przeciwko światu sierdzistość, obficie wymierzane w nos jego szczutki nadwyrężyły mocno ten rys twarzy, który był bardzo do charakterystyki jej potrzebny, tak że ów skaleczony brzucha! Już nie przedstawiał szczęśliwego człowieka, jak był powinien, i potrzeba go było odmienić... a nadal względniej się z kruchym nosem obchodzić... Chanów, który w początkach widocznie był niespokojny o następstwa śmierci i pogrzebu nieznajomego, gdy się z zabranych po nim papierów okazało, że to był nieposzlakowany odstawny oficer gwardyjski... po upływie pewnego czasu, całkiem przyszedł do siebie.. Słowem byłoby prawie nie czuć w tym cichym Luizendorfie przejścia tajemniczego dramatu, gdyby nie piękna Luiza Grube, która od tego czasu stula się smutną, zamyśloną, zmizerniała i widocznie podupadła na zdrowiu. Niepokoiło to rodziców, szczególnie przywiązanego bardzo do tego dziecięcia ukochanego, ojca. który za poradą lekarzy postanowił wysłać ją na czas jakiś do Odessy już dla morskich kąpieli, już dla rozrywki, która jej była potrzebną.. Wiemy że w Odessie z rodziny ojca Gottlieba, rozmnożonej tak cudownie szczególnem błogosławieństwem Bożem, zamieszkiwali, oprócz dalszych powinowatych i krewnych w różnych liniach: syn jeden starego, pan Fryderyk, już także von Schultze, radzca dworu i urzędnik do oddzielnych poleceń przy gubernatorze i siostra rodzona Luizy Amelia, wydana za mąż za profesora języka niemieckiego pana Holza. Odwiozła więc matka Luizę do siostry, pani Holzowej. — Odessa w tym roku nie była już owem świetnem miastem polskich czasów, gdy zamożne obywatelstwo Podola, Wołynia i Ukrainy zjeżdżało się tak dla zabaw, kąpieli jak w interesach swojego handlu zbożowego, wielce naówczas ożywionego. Nowe stosunki i port odesski opustoszały nieco i miasto powoli pozbawiły napływu niegdyś majętnych, dziś w większej części podupadłych obywateli. Jest to w naturze rządu moskiewskiego, że gdzie tylko niszczyć potrzeba, tam działa on nadzwyczaj skutecznie i prędko, gdzie budować, organizować, tworzyć, tam się zawsze okazuje bezsilnym. — Z planów tych twórczych zostaje kawałek papieru i karykatura niedołężna... Tam nawet, gdzie, jak w Odessie, same potrzeby kraju tworzą miasto i ognisko żywe, dosyć jest kilku ukazów i rozporządzeń administracyjnych, aby wywołać ruinę; ale dla podźwignienia jej ani ukaz już, ani pieniądze, ani środki moskiewskie nie starczą. — Przy tej niemocy organicznej rządu moskiewskiego, zamieszkali i rozsadzeni wszędzie w państwie całem Niemcy są dlań istotnie niezmiernie ważnym sprzymierzeńcem, posiadają bowiem silę, jakiej Moskwie braknie, są, twórczy i produkcyjni... gdzie trzeba więc siać, budować, wznosić, tam Niemcem się posłużyć nieuchronna. Ztąd w całej Rosyi przeważne ich znaczenie i uzyskany wpływ — bez nich Moskwa ze swym rządem byłaby pustkowiem... Oni jedni umieją się zręcznie oprzeć niszczącemu działaniu despotyzmu, a posługiwać niem dla osiągnienia swoich celów. Jakkolwiek pusta Odessa dla Luizy, przywykłej do ciszy i samotności kolonii obumarłej na pozór wśród stepów, wydała się jeszcze bardzo wspaniale, bulwary przepysznemi, przechadzki u brzegów morza czarującemi... widok na port i miasto okalające go i naśladujące nieco Genuę... zachwycającym. Świat to dla niej był nowy, a w towarzystwie niemieckiem bardzo licznem znalazło się i życie nowe, nieznane, trochę przybrane poezyą, literaturą, kwiatami nieznanemi na stepie. Do ożywienia biednej osmutniałej przyczyniła się też niemało znajomość z młodym człowiekiem, zdawna w domu Holzów zażyłym, Juliuszem Halmem, najmłodszym członkiem rodziny pod firmą Halm et Comp., utrzymującej wielki hurtowny skład towarów kolonialnych. Pan Juliusz był przyzwoitym młodzieńcem, który część szkół odbył w Rosyi, resztę w Niemczech i dobrze się był nauczył pić piwa w Halli, burszując przez lat trzy. Wyniósł ztąd i zasoby naukowe dla przyszłego swego zawodu i miłość literatury i poezyi nawet po trosze. Był wesół zawsze, bo był w duszy zimny, a zewnątrz błyszczący, miły i w towarzystwie wydawał się bardzo ciepłym.. jak wszyscy ludzie, którzy wielką mają siłę woli, a mało w istocie uczucia. Panu Juliuszowi podobała się bardzo panna Luiza Grube... jej oczy lazurowe, włosy złociste i usta uśmiechnięte smutnie; stał się więc częstym gościem w domu Holzów. Nikt nie był od tego. Halm miał wielką przyszłość przed sobą, a kiedy się kochał, to naturalnie, żeby się ożenić. Luizę ożywiły jego rozmowy, bardzo zręczne cytaty z poezyi Heinego ( którego nienawidziła, ale niesłychanie była ciekawą ), opowiadania o niemieckiej ojczyźnie, przynoszone książki i nucone piosenki Razem chodzili na przechadzki do ogródków i willi nad brzegi morza, razem spędzali wieczory i... po trosze udało się żywemu zatrzeć niebezpieczne nieboszczyka wspomnienie. Jednego z pięknych wieczorów letnich Amalia, siostra Luizy, młody jej wielbiciel Halm i gość z Luisendorfu, przechadzali się w ogródku nad morzem. Był to dzień jakiś wybrany, bo i muzyka grała nader żwawo walce wiedeńskie i morze grało bijąc o zamarłe brzegi... i słońce swawoliło na falach rozkołysanych czarnego morza. Amalia miała do pary szanownego bardzo, zatabaczonego i głuchego radzcę handlowego Pixjusa, który uśmiechał się i wzdychał, ale miał ten wielki przymiot, że nic prawie nie mówił i szedł tylko, ręce w tył założywszy, z głową do góry majestatycznie podniesioną. Przodem Luiza idąc z Juliuszem rozmawiała... dosyć nawet ochoczo i wesoło. Na dobre staje przed nimi widać było inną parę, używającą także ustronnej nad brzegiem morza przechadzki. Szedł mężczyzna młody, przystojny, wzrostu dosyć słusznego, opierając się na lasce i kulejąc nieco; obok niego kobieta wysmukła, młoda, wdzięcznej postaci, dziwnie pięknej twarzy, ale dziwnie też zwiędła, i jak kwiat zasuszony w nielitościwych dwóch kartach welinu, który jeszcze udaje, że kwitnie, że powinienby pachnąć, gdy jest już tylko garstką prochu, zaklętą sztuką, aby świadczyła o życiu. Była to istota blada,... uśmiechnięta niby smutnie, w rzeczy samej zobojętniała widocznie na wszystko; zdawało się, iż łaskę czyni, że żyć raczy. Pomimo to strojną była wytwornie, a ubiór, rysy ruchy dowodziły, że należała do tego świata wybranych, w którym są dziwy i cudne potwory, o jakich się nie śniło... nawet romansopisarzom (choć ci śnią i marzą obficie). Najszlachetniejsze rysy jej twarzy powlókł ten wyraz przebolałej boleści jakby całunem grobowym, a na czole z kości słoniowej stało napisane: Żyłam... umarłam... Data nagrobku tego nie była jeszcze zbyt dawną. Zachwycającą była ta kobieta, umarła w dniu idealnej piękności jeszcze, a tak znękana duchem, iż chodziła jak upiór za karę zesłany na ziemię. Dla czego, mimo tego wyrazu skamieniałej, lodowatej rozpaczy była jednak ubraną tak prześlicznie, tak strojna jak ofiara wiedziona w wieńcach na ołtarz... czemu jeszcze się chciała wydawać piękną?... było to zagadką, jedną, z tysiąca tajemnic życia i kobiety. Szli oboje ci państwo bardzo powoli; on może dla tego, że kulał trochę na nogę; ona zapewne przez grzeczność i litość nad towarzyszem. A było ich dwoje, samotnych jak mąż z żoną, gwarzących tak swobodnie, jakby się na świecie nie lękali nikogo — nawet siebie samych. A płynęła im rozmowa, tak jak cieką wody po pochyłości wzgórza... łatwo, ochoczo, miło. To on się ku niej z uśmiechem odwracał, to ona ku niemu z wejrzeniem wątpliwości pełnem, zdziwionem. Zatrzymywali się chwilami, zapominali się tak stojąc; on opowiadał, ona słuchała; to znów ona szydziła nieco, a on się dowcipnie i grzecznie bronił. Wszystko to zdala nawet po ich ruchach było widocznem. I to pewna, że tego, co się w koło nich działo, nie widzieli wcale, a najmniej ich to nie obchodziło. Luiza wpatrywała się ciekawie w tę postać tak piękną... której podobnej nie spotkała jeszcze w życiu... myśląc, że te białe rączki, które z dala wyglądały jak marmurowe, nigdy pewnie żadnej pracy, nic coby je powalać i popsuć mogło, nie tknęły... że nóżki te delikatne stąpały zawsze po miękkich łąk i jedwabiów kobiercach... że... W tem odwrócił się mężczyzna kulawy, tak że profil jego dostrzedz mogła i nagle biedne dziewczę pobladło, krzyknęło... zachwiało się, zemdlało... upadło... szczęściem tylko na ręce silne pana Juliusza Halma, który po raz pierwszy uczuł to słodkie brzemię w swoich objęciach. Byli o kilka zaledwie kroków od rozmawiającej pary, którą krzyk Luizy nastraszył i obudził; mężczyzna o ile mu noga jego dozwalała, pospieszył na ratunek, piękna pani dobyła flakonik z solami i podbiegła także ku omdlałej ze smutnym wyrazem współczucia. Na twarzy mężczyzny surowy posępny wyraz zarysował się, przeszła jakby chmura czarna. — A! Zgaduję! Zawołała piękna pani — to niezawodnie to jasnowłose dziewczę, które patrzało ku wam panie Robercie z okna domku pastora? To owa piękna Luiza! Skinięciem głowy poważnem mężczyzna potwierdził, Luiza się obudziła z uśmiechem i spojrzała wzrokiem pełnym łez na nieznajomego... — Przepraszani panią za moje zjawienie się, rzekł grzecznie młody kulawy towarzysz pięknej pani — ależ przecie zapowiedziałem, że nie byłem umarł zupełnie i całkowicie... Otóż, widzi pani, że już nawet chodzę, a noga złamana za życia, wyprostowała się nieco po śmierci. Luiza wciąż się weń wpatrując milczała, a nieznajoma pani z równą uwagą przyglądała się dziewczęciu, szukając w niem rzeczywistości, której nieznała, jak przed chwilą Luiza badała w niej nieznany sobie — ideał. — A! Jest prześliczna! Zawołała nieznajoma z westchnieniem. — Gdybym umiała czego w życiu zazdrościć i wierzyć w co na ziemi... zazdrościłabym jej może świeżości, młodości... niewinności... nadziei... — Gdyby się godziło szczęście zatruwać przeczuciem szepnął młody człowiek... tobym... ale... niedokończę... I zamilkł... Luiza otworzyła usta... — Jakżem szczęśliwa, że pan żyjesz! Rzekła... — Jam szczęśliwy, że za dobro wyświadczone przez miłosierdzie chrześciańskie nieznajomemu, podziękować jej mogę żywy za nieboszczyka... Bogdajbyś pani w życiu tylko tak zacne serca, jak twoje znalazła... a będziesz szczęśliwa... Zostawmy ich na krótkiej i grzecznej tej rozmowie, której powoli ustępując przysłuchiwała się piękna pani, a spójrzmy w głąb cienistego klombu akacyi, który okalał ścieżkę żwirowaną ogródka. Tu w mroku gałęzi splecionych stał niepoczesny człowieczek i ręką wskazywał kulawego, słusznego wzrostu, barczystemu jegomości postawy wojskowej, który mu się przez pnie i liście z wielką przyglądał uwagą... Zdawali się czatować jakby w zasadzce... Nieco opodal czterech żołnierzy bez broni przy krótkich tylko tasakach, oczekiwali na jakieś rozkazy, spoglądając na słusznego jegomości. — Otóż go pan Baron ma, mówił niepoczesny człeczek... ten sam... już ja go tu nie od dziś wietrzę... Od czasu jak mu ten udawany pogrzeb sprawili, chodziłem ciągle koło Luisendorfu dopókim nie wyśledził, że oni go gdzieś w pieczarze ukryli... Potem dowiedziałem się, że pojechał do Odessy i takem go tu szukał, nurtował, śledził, ażem jego i mieszkanie odkrył... i oto tę panią, z którą, na przechadzki często się wybierali razem... Widzi pan jenerał, że i panna Luiza go musiała poznać, bo z nią mówią... Już jeśli ja teraz medalu nie dostanę i pensyi... to w istocie będzie wielka niesprawiedliwość... Ten, którego niepoczesny człeczek zwał jenerałem i baronem, pochylił się by dojrzeć lepiej rysów nieznajomej pani i — cofnął się jakby przestraszony. Pochwycił za rękę szpiega tak silnie, iż mu się w nią palce jego wpiły. — Milczeć! Rzekł — cicho — czekaj! I patrzał i myślał i stał niepewny... Potem mu się usta skrzywiły uśmiechem i nieruchomy tak pozostał, jakby wrósł w ziemię... Tymczasem Luizę pan Juliusz odprowadzał zwolna ku powozowi, a nieznana pani w towarzystwie naszego Roberta... szła znowu ścieżką po lasku... a za nią wzrok jenerała... Patrzał i ramionami poruszał i uśmiechał się, zdawał się niepewien co począć... ocierał pot z czoła, oddychał ciężko... Szpieg za nim stał i śledził każdy ruch jego... Na ostatek jenerał się odwrócił. — Stój mi tu, nierusz się i bądź na zawołanie! Sam wyśliznął się ze środka tamarysów i wszedł na ścieżkę, na której musiał ich spotkać... Piękna pani najpierwsza go poznała i zobaczyła, a czytelnikowi zbytecznym byłoby objaśniać, że jenerałem był baron von Schultze, a nieznajomą baronowa Irena, jego żona... Nie zmięszała się jednak wcale widokiem rnęża... twarz jej pozostała równie chłodną i obojętną... — A! Rzekła z cicha — co za dziwne spotkanie. Baron tu! Nigdym się was Michale Iwanowiczu spodziewać nie mogła! — Ani ja też, że tu będę! Odparł kłaniając się jenerał... popatrzał na towarzysza. — Wszak i was podobno, Robercie Joachimowiczu, jeśli się nie mylę, mam zaszczyt znać jeszcze z Petersburga, z gwardyi, ale... — Tak, panie jenerale, odparł spokojnie,.. bledniejąc młody człowiek... nie mogę zaprzeć... chociaż... — Chociaż wyście podobno omyłką, czy niewiem jak podani byli — jeśli się nie mylę — za umarłego? — Niemogę zaprzeczyć... W czasie tej krótkiej rozmowy, jenerałowa odgadła grożące niebezpieczeństwo... — Michale Iwanowiczu, odezwała się, ten pan jest w takiem położeniu, że liczyć musi na twoją szlachetność... Jenerał się skłonił. — Nic a nic liczyć na nią nie potrzebuje, jeśli niema sobie nic do wyrzucenia — odpowiedział jenerał z mikolajowską zimną krwią i surowością. — Zdaje mi się, że... to jest sprawa polityczna, sądowa, kryminalna... a ja zupełnie będę na boku... Robert uciekać nie mógł i nie chciał w oczach kobiety, przed którą wytrwać pragnął godnym siebie do końca, zaciął usta i uśmiechnął się. — Co mówisz, Michale Iwanowiczu, przerwała kobieta... byłżebyś tak... — Pozwól kochana baronowo, przerwał mąż, w sprawach moich osobistych jestem nadzwyczaj łatwym i wyrozumiałym, gdzie idzie o rząd, o służbę o karność, o sprawiedliwość, nieubłaganym... — Więc cóż to ma znaczyć? Spytała płomieniejące rzucające nań wejrzenie kobieta... —Nic nad to, że umarłego a chodzącego bezprawnie po ziemi aresztować muszę, sucho rzekł jenerał... zapewne się wytłumaczy, uniewinni... Ale gdybym ja, wiedząc to co wiem, puścił go wolno, byłbym jego wspólnikiem.. pomocnikiem i — zdrajcą... Jenerałowa mimo całej mocy, jaką miała nad sobą, wzdrygnęła się — — Jenerale, rzekła... nieuczynisz tego — nie uczynisz tego dla mnie — — Dla nikogo w świecie — odparł jenerał, proszę mi darować... jam składał przysięgę wierności... W czasie tej rozmowy urywanej położenie milczącego Roberta było nader przykrem, ale sama wielkość niebezpieczeństwa wlewała w niego męztwo — — Przebacz pani, odezwał się z uśmiechem, że tak przykro z mojej przyczyny, kończy się przechadzka i rozmowa... ale są ludzie napiętnowani od losu, którym nic się nie udaje... Niema o czem mówić, skoro jenerał uznaje słusznem wziąść pod areszt umarłego... niech bierze... Z zimną krwią odwrócił się baron ku głębi lasku i klasnął w ręce... Baronowa zadrżała... Robert stał się bledszym, ale z miejsca się nie ruszył, noga czyniła próżną ucieczkę, próbować i jej nawet nie chciał... Ukazali się żołnierze... i na skinienie barona obstąpili go do koła. — Związać go!... rzekł jenerał, i podał grzecznie rękę żonie, która się cofnęła, spoglądając nań pogardliwie. — Nigdy ręka wasza Michale Iwanowiczu mojej niedotknie więcej... Odwróciła się ku Robertowi. Dziś, zaraz, telegrafuję do Petersburga, a sama wyjeżdżam... muszę was ocalić... ocalę... — Boję się, odparł zimno baron, ażeby praca i zachód nie był stracony... ten pan znany tam jest podobno ze swych czynów i poszukiwany od dawna... dekret nań gotowy. Cóż? Stryczek] czy kula? Zapytał Robert obojętnie. Życzyłbym ostatniej, ale nie wróżę więcej nad pierwsze... odezwał się z uśmiechem baron, i zakrzyczał gniewnym głosem na żołnierzy... Do turmy!! Jenerałowa leciała szybko do swojego powozu zdyszana, nieprzytomna padła na siedzenie... Do telegrafu! Na pocztę! Co konie wyskoczą!!... Tuman kurzawy zakrył powóz oddalający się szybko... Jenerał założywszy ręce powoli poszedł się napić sodowej wody, był nieco wzruszony niegrzecznością żony... Roberta pociągnęli z sobą żołnierze... * * * W salonie, przybranym kwiatami i wyglądającym na kształt zielonego ogrodu kamelii, rododendronów i azalei, pełnym tego, co najweselszem jest na świecie, a mimo to smutnym i pustym jak trumna... siedziała na sofce zielonej naśladującej darniową kanapkę kobieta blada w sukni czarnej, wełnianej, żałobnej... Na pięknej jej twarzy znać było świeżą jeszcze boleść gwałtowną; wychudła była, oczy świeciły strasznie spłakane, wyżarte łzami, usta miała sine, ręce splecione na kolanach, a w rękach książkę Na księdze stał napis — Naśladowanie... Widocznie szukała w niej pociechy, i nie znalazła jej może; słowa te surowe padły na grunt nieprzygotowany... bezpłodny... osłupiała, obłąkana patrzała, nie widząc. Od kilku minut stał przed nią służący w liberyi galonowanej, aksamitnej i powtarzał, nie mogąc dostać odpowiedzi, jedne słowa: — Michał Iwanowicz... Wasza Światłość... Michał Iwanowicz... Kobieta nie słyszała. Służący zakaszlał, da- remnie; podniósł głos, począł nogami suwać... nic nie pomogło. Nakoniec strach go ogarnął... patrzały nań oczy szklarnie i nie widziały go. Przeżegnał się raz, drugi i trzeci — nieznacznie; powtarzając raz jeszcze bardzo głośno te same słowo. Ale dźwięk ich tylko doszedł nareszcie uszu nieszczęśliwej, przestraszył ją, krzyknęła nie zrozumiawszy o co chodziło; książka z kolan jej upadła. Służący wciąż swoje mówiąc, pospieszył ją podnieść. — Michał Iwanowicz oczekuje, rzekł raz jeszcze. — Prosić... zimno odpowiedziała kobieta. Po chwili chód sołdacki, regularny, mierzony dał się słyszeć w salonie... wszedł baron von Schultze i skłonił się; kobieta, nie oddając mu powitania, zapytała: — Czego chcecie ? — Z uszanowaniem! Odparł kłaniając się jenerał... Ireno Siergiejewno, przyznacie — dodał po chwili milczenia — że wymagającym nie jestem; ale powinienbym choć dla świata i ludzi czasem przez was być przyjętym. — Nigdy... odpowiedziała stanowczo baronowa; ten raz ostatni, abyśmy się rozmówić i pożegnać mogli. Dla świata i oczów ludzi nic robić nie myslę, nikogo to nie oszuka... Dosyć grałam komedyi wszelkiego rodzaju, tragedyą, krwawą skończyły się one... dalej nic udawać nie myślę; będę, czem jestem. Pan jesteś zupełnie wolnym w swem życiu... masz odemnie pensyą, zapewnioną... czegóż możesz więcej żądać? — Ireno Siergiejewno, nic nad trochę sprawiedliwości !... — Sprawiedliwości! Ze śmiechem gorzkim zawołała baronowa. Pan śmiesz kalać to słowo wymawiając je usty swemi... pan!! Wyrazu tego śmiechu bolesnego, szyderczego, okrutnego nic odmalować nie może. — Sprawiedliwości! Powtórzyła — a gdzieżeś to pan widział w Rosyi sprawiedliwość? To słowo u nas bez znaczenia... gorzej, bo świętokradzko splugawione... Mówmy o interesach, panie jenerale... Czy pensya za mała? — Nie, odparł sucho baron; ale wy, Ireno Siergiejewno, jesteście nielitościwą dla mnie. — Znowu wyraz, którego Rosya nie rozumie, odparła baronowa; gdzie u nas litość? Gdzie miłosierdzie? Powiedz mi! Mówmy o interesach, panie jenerale. — Ale mnie kazano was przeprosić i pojednać się z wami! Szepnął baron. — Kazano! A to rozumiem, odpowiedziała ze śmiechem... kazano, to wyraz, który u was tłómaczy wszystko i uniewinnia, zamyka usta, serce... po nim już... wszystko skończone. Ale mnie, dodała, mnie nic nie kazano... ja nie chcę! Zrobiliście już co wam kazano, daliście mi imię w torbach przyniesione z Niemiec... mnie, com żadnego uczciwego nosić nie była warta. Zapłacono wam za to... sprzedaliście się, otrzymaliście pieniądze... skwitowaliśmy się wzajemnie. Między nami nie ma nic wspólnego, a w dodatku plama... kałuża... rzeka krwi! — Nie obwiniajcież mnie! Rzekł baron. — Jak to ? Dano wam przecież krzyż i rangę za pochwycenie zbrodniarza. Zrobiliście, co wam wasze najemne kazało sumienie; ja czynię, co mi rozkazuje moje... Idź waćpan precz!... Wynoś się z mojego domu! Na mieszkanie dadzą waćpanu pieniądze, nie chcę was mieć tutaj, pod jednym dachem. — A! Więc kochaliście tego zdrajcę i buntownika!.. wykrzyknął baron gniewnie. Nie... bo — dzięki dobremu wychowaniu mojemu — mówiła spokojnie jenerałowa, wyjęto mi z piersi to, czem się kocha... nie! Alem się litowała nad nim; aleś mi go wziął, gdy był przy mnie. I gdybym go kochała... nie jednego, ale stu... śmieszże mi to wymawiać? Nie mamże prawa czynić co mi się podoba? Czym ci przyrzekła co prócz pieniędzy? Czy takiego drewnianego sołdata... może kto kochać prócz... Zaczęła się znowu śmiać dziko. — Cóż to za wymówka? Dodała... co ci do tego, czym go kochała ?... Nie! Ale życiebym dała, by ocalić biedaka. — Jam go nie sądził! Rzekł jenerał. — Byłeś tylko Judaszem, co na sąd go wydał... prawda, to dosyć... i nie za trzydzieści srebrników, bo za tę cenę w Rosyi naszej nawet małego chłopca kupić nie byłoby można... wieleżeś dostał jenerale za tę krew ? Obliczmy się ?... Jenerał czerwieniał i blednął. — Ireno Siergiejewno! Rzekł, ja na was skarżyć się będę; wy obchodzicie się ze mną... tak... — No, idź! Skarż się! Zawołała; każ mnie wsadzić do klasztoru, a sam zabierz majątek... to będzie godne ciebie, tyś to uczynić gotów... — Ale słuchaj, dodała po chwili... jedno ci powiem, że testament zrobiony... Sasza mi przysiągł na krzyż, że go święcie dotrzyma... nie będziesz miał nic Jenerał ruszył ramionami. — Ireno Siergiejewno... za kogoż wy mnie macie ? Na Boga!... zawołał. — Ale za bardzo dobrego rachmistrza, jene- rale, nic więcej, odpowiedziała mu dziko; bądź zdrów... proszę się zastosować do tego, com rozkazała, i wynieść mi się z pałacu! To mówiąc, odwróciła się od niego i wyszła powoli. Baron potarł czoło oblane potem zimnym i wysunął się po cichu... Gdy się drzwi zamknęły za nim, Irena w pokoju swoim uklękła i modliła się... modlitwa wycisnęła łzy nareszcie, sercu ulżyło się. Naówczas wyjęła z za sukni kawałek zmiętego papieru... i po raz setny odczytała... te kilka słów biednego człowieka, który na godzinę przed zgonem jeszcze o niej myślał: „Szanowna pani! Darujcie mi, przebaczcie in articulo mortis... na ten raz zdaje się, że już doprawdy umrzeć mi przeznaczono, jeśli przez najokrutniejszy z figlów, u brzegu mogiły, w chwili gdy już będę wyglądał, rychłoli zobaczę białe aniołów sukienki i cherubinów śpiew usłyszę... nie dadzą mi ułaskawienia, to jest: zamiany kwadransa męczarni na lat jakie dwadzieścia. Ale nie... wiem pewnie, że tego nie będzie... Więc przebaczcie, że ot jeszcze ten ostatni list piszę. Mam w tem niewysłowioną przyjemność... poczciwy oficer, który zapewne komenderować będzie ostatnią reprezentacyą na mój benefis, zlitował się nademną i pozwala mi kawałka papieru i ołówka. „Ireno Siergiejewno... niepowiem ci, żem cię kochał! Ty to wiesz dawno... ale ci wyznam, że męczeństwo twe budziło we mnie cześć dla ciebie. Byłaś jedną, z tych ofiar tysiąca, które bałwochwalstwo zabija na ołtarzu fałszywych bogów. Ale dość tych patetyczności, trzeba być wesołym... ostatnia godzina się zbliża... jeszcze chwila, a to, co się zowie we mnie duszą, ta iskierka Boża do wielkiego pryśnie ogniska i w niem... utonie na wieki. Żegnaj mi blady mój kwiatku grobowy... zachowaj w pamięci biednego waryata, który wierzył, że kilku młokosów z żelaznemi pięściami i gorejącemi głowy mogą. obalić gmach wzniesiony wiekami i niewolników miliony... „W chwili uroczystej czuję, że świat się odrodzi, że sprawiedliwość przyjdzie; że wszystko, co czynią szatani, aby królestwo Boże opóźnić... przyspieszy tylko przyjście jego... wówczas na mogiłach męczenników klęczeć będą pokolenia szczęśliwe i modlić się, jak w świątyniach Mimowolnie jestem jakiś roztkliwiony; Ireno Siergiejewno, proszę znów o przebaczenie; wesołym chciałbym być, ale jakoś nieśmiem. Nie żałujcie mnie, jeśli oczom moim oszczędzono widoku — choć chwilowego — spodlenia łudzi i wyniesienia fałszu... a! To lepiej... ale przyjdą inne czasy... wierzmy umierając. Uśmiechnijcie się, myśląc o szaleńcu, który na piersiach trzymać będzie zeschłą gałązkę tamarysu, urwaną przez was u brzegu morza... Sołdaci chowając będą myśleli, że to fałszywy talizman od kuli, i pokiwają głowami... i powiedzą: „Ot głupi!” Przypadkiem dadzą najlepszą charakterystykę mojego życia... „Słyszę w podwórcu fortecy, jak brzęczą karabiny, które zapewne nabijają dla mnie poczciwi sołdaci... Al żebyście wiedzieli, Ireno Siergiejewno, jak oni źle, jak niegodziwie strzelają! To mnie martwi; jestem pewny, że o dziesięć kroków w serce mi żaden nie trafi, choć celni strzelce... a oficer będzie musiał oddać mi przyjacielską przysługę i przyłożyć rewolwer do piersi... Ale to wszystko trwa tak krótko... jeden jęk i życie uciekło... kończy się papier... pisałbym doprawdy aż do znudzenia was, ale — papieru i życia razem nie stało... Idą po mnie — wierny wasz sługa Incognito.