Przemysław Czapliński Ruchome marginesy szkice o literaturze lat 90. ^JgST 2002 © Copyright by Przemysław Czapliński Projekt okładki i karty tytułowej Anita Andrzejewska Układ typograficzny Sławomir Onyszko Adiustacja Artur Czesak Redakcja Małgorzata Szczurek Korekta Barbara Gąsiorowska Łamanie Ryszard Baster ISBN 83-240-0145-? Zamówienia: Dział Handlowy 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl mm Krajobraz po przełomie czyli Wstęp, w którym autor tłumaczy się z idei tytułowej oraz z zawartości części pierwszej (jako że części pozostałe mają swoje wstępy) Miało być inaczej. Świetnie, różnorodnie i w ogóle przełomo-wo. Tak wyglądały oczekiwania rozbudzone rokiem 1989. Tymczasem - tak przedstawiają się rozpoznania dzisiejsze - zamiast kultury i literatury przełomowej zrobiła się kultura masowa - w dodatku formatu niezbyt wielkiego. Czyli jak w żarcie: „Miał być szampan i kawior, a jest wódka i ogórki". Może zatem należy przeboleć przełom. Gdyby jednak starczyło machnąć ręką i stwierdzić: „Podarujmy sobie", znaczyłoby to, że niczego nie straciliśmy. Gdyby, co gorsza, dołączyło się do tego poczucie ulgi, znaczyłoby to, że udało się coś ocalić i dobrze się stało, iż przełom się nie dokonał. Jeśli bowiem przełom nie był kwestią istotnej potrzeby, czyli prawdziwego głodu, lecz pochodną zachcianek, czyli apetytów, jeśli nie wyniknął z rzeczywistych nowości i objawień artystycznych, lecz był doraźnym produktem mass mediów odwracających społeczną uwagę od mechanizmów promocji kultury (polegających na stwarzaniu wartości „z niczego", a więc preferujących debiuty, nowość, młodość i najświeższość), jeśli przełom był na rękę nowym ekipom polityków zainteresowanych zakryciem rozmaitych PRL-owskich kontynuacji, więc szukających w sferze kultury dowodów na wielką zmianę, jeśli przełom odpowiadał liberałom i innym postmodernistom, którzy dążyli do tego, by odciąć społeczeństwo od żywotnych tradycji i w tak wytworzonym chaosie wartości przechwycić rząd dusz, jeśli miał uczynić z nas obojętnych odbiorców sztuki globalnej lekce sobie ważących kulturę rodzimą, tedy należało niezwłocznie przepędzić wszelkich transportowców przełomu za morze. Tak jednak ani nie było ani nie jest. Przełom - czy tego chcieliśmy, czy nie - trwa. Nie jest więc przełomem, lecz przesileniem, nie jest wydarzeniem, lecz procesem. Nie objawił się pod postacią dziesiątków arcydzieł wnoszących do naszej kultury nowe style eks- 5 presji i nowe gatunki, choć nie poskąpił książek ważnych i wartościowych. Nie pociągnął za sobą wielkich sporów o idee, aleje zapoczątkował i uświadomił konieczność poszerzenia formuł debatowania. Jeśli gdzieś dokonał się na pewno - już, wyraźnie i nieodwracalnie - to w obszarze rynku. Jeśli gdzieś nadal trwa, objawiając się pod postacią nowych preferencji, to w zbiorowej mentalności; przyznała ona zwycięstwo kulturze niezobowiązującej, a więc takiej, która służąc rozrywce, widzi swoje zadanie przede wszystkim w spełnianiu potrzeb już istniejących, nie zaś w innowacji, ryzyku i non-konformizmie. Dlatego przełom nasz, zupełnie nieprzełomowy, przybrał charakter rewolucji konserwatywnej: udajemy, że hołubimy mistrzów, że bronimy tradycyjnych form wyrazu i że stawiamy literaturze odwieczne pytania, by ograniczyć nasz kontakt do tych książek, które niczego nie zmieniają w istniejącym układzie. Im bardziej jednak zwycięża kultura masowa, preparująca zbiorowe gusta, by je potem radośnie zaspokajać, tym bardziej przełom staje się nieprzedawnioną potrzebą i nadal aktualną możliwością. Przeboleć go, w sensie dosłownym, to „pożegnać go z bólem", uświadamiając sobie, o co chodziło. Chodziło zaś -jeśli przypomnieć Pomarańczową Alternatywę i wczesne numery „bruLionu", debiuty Pilcha, Gretkowskiej i Stasiuka, „Tygodnik Literacki" i „Nowy Nurt", kilka programów w TV i spór klasyków z barbarzyńcami - o kulturę niezależną i pełną, w której mieściłyby się wszystkie treści i style ekspresji, jakimi posługuje się społeczeństwo, a hierarchie tworzyłyby się w ramach sporów między różnymi kręgami odbiorców. W kulturze tej - tak bogatej jak komunikacja społeczna - im głośniej obwieszczana ranga jakiegoś dzieła, tym staranniejsze miały być dyskusje weryfikujące. Chodziło więc, w największym skrócie, o kulturę ruchomych marginesów. Nie o utopię kultury całkowicie demokratycznej, wyrównanej, niezróżnicowanej, lecz takiej, w której różnice są często dopuszczane do głosu, a jeszcze częściej sprawdza się, czy nierówności im towarzyszące odpowiadają wartościom. Chodziło więc o to, byśmy w obliczu nadchodzącej kultury masowej nie zaczęli udawać, że nie ma już marginesów (wszystkie treści, style i gatunki są równe) albo że jeśli są, to same sobie winne. Abyśmy dążyli do tego, by centrum i marginesy powstawały zgodnie z naszymi preferencjami. Aby to nasze wybory i spory umieszczały jedno dzieło w środku, inne zaś - na obrzeżach. 6 Bo tam gdzie marginesy są ruchome, gorsze miejsce nie przypada nikomu na zawsze. I na odwrót: również centrum nie trwa wyniośle i niezmiennie, co znaczy, że nie istnieje żadne, instytucjonalnie zatwierdzone albo przynajmniej rynkowo wspomagane centrum, które tworzyłoby się niezależnie od najlepszych wysiłków pisarzy, czytelników i krytyków. A najważniejsze: z kultury ruchomych marginesów nie znika nigdy świadomość istnienia samego środka i obrzeży, to zaś osłabia skłonność do utożsamiania medialnego sukcesu książki z jej wartością. W tak pojętej kulturze ruchomych marginesów literatura współtworzy społeczną komunikację. Współtworzy, to znaczy nie tylko włącza się (albo i wtrąca) w porozumienie zbiorowe, dodając swoje zdanie do jakiejś kłótni, lecz dopuszcza do głosu wszelkie, nawet najbardziej skrajne, treści i stanowiska. Współtworzy, to znaczy poszerza, społeczne możliwości porozumienia, ponieważ posługuje się wszystkimi językami, miesza style, przedstawia sprawy najbardziej jednostkowe, a więc uwrażliwia na drugiego człowieka i jego zdanie. Współtworzy, bo wyposaża nas w narzędzia komunikacji i zachęca - nakłania, przekonuje, może nawet zmusza - do samodzielności. Przekazując nam historie nieprzewidywalne, posługując się językami sprzecznymi, stylami trudnymi, wciąga nas w zwykłą, ale najważniejszą dla społecznego porozumienia sytuację - spotkania z bliskim innym. Ruchome marginesy nie są więc utopijną odpowiedzią na kulturę masową, lecz koniecznym jej składnikiem: one właśnie, jako czynnik destabilizujący centrum, służą wyrównywaniu szans komunikacyjnych. Bez ruchomych marginesów nie ma kultury demokratycznej. Chodziło zatem o kulturę, w której marginesy nie byłyby wytwarzane przez mechanizmy kultury masowej - odpersonalizowa-nej, zainteresowanej wartością dodatkową, a nie duchową, a przy tym pozorującej swój demokratyzm. Tymczasem przewaga rynku, czyli medialnej i masowej promocji jako najskuteczniejszej drogi do odbiorcy, spowodowała, że centrum się ustaliło i marginesy znieruchomiały. Ponieważ jednak w kulturze - wypada w to wierzyć -nie ma zwycięstw ostatecznych, więc i sprawa ich rozruszania pozostaje otwarta. Kto twierdzi, że ten rozruch nie nastąpił, ma rację. Kto twierdzi, że nie powinien nastąpić, chyba jednak się myli. Odpowiednio do tego przekonania i do mojej niepewności podejmuję - w części pierwszej - sprawy przełomu i refleksji jemu 7 poświęconej. Szkice tego działu mówią o sytuacji literatury ostatniej dekady. Poruszane zagadnienia - stosunek do przełomu, wizerunek artysty, kwestia niezależności, relacja literatura-media i li-teratura-rzeczywistość - pojawiają się przy okazji recenzowania różnych książek, co znaczy, że nawet jeśli moja odpowiedź na daną publikację jest głupia czy nieaktualna, to nieprzedawniony, nadal aktualny pozostaje sam problem. Szkice części pierwszej i wszystkich pozostałych spaja idea marginesów. Nie było moim zamiarem stworzenie książki, która samodzielnie rozchwiałaby centrum; celem było raczej omówienie dzieł, które uświadamiają dwie rzeczy: że nie ma takiego fragmentu historii, który marginesów byłby pozbawiony, i że do nas należy decydowanie, czy tam właśnie powinny pozostać. Niekonieczność {Apetyt na Przemianę J. Jarzębskiego) Apetyt na Przemianę Jerzego Jarzębskiego należy czytać z walerianą pod ręką. Nie tylko dlatego, że inaczej nie da się znieść różnicy między spokojem, który z niej tchnie, a galicyjskim rozgwa-rem wokół niej czynionym, i nie tylko dlatego, że tkwiące w niej bogactwo - obfitość pomysłów na uporządkowanie literatury powojennej, na wyjaśnienie związków miedzy końcem historii i kryzysem fabuły, na ustalenie relacji między nową tożsamością i obowiązkami literatury - obraca się chwilami przeciwko niej samej. Przede wszystkim dlatego, że ta książka - ważna, doniosła, pod pewnym względem najistotniejsza spośród wszystkich, jakie przełomowi poświęcono - proponuje perspektywę, z której najnowsza literatura może już tylko irytować. Kto zamawiał Przełom „Od dawna nie było tak przychylnej atmosfery dla młodych twórców, tak powszechnego przekonania, że skończyła się jakaś epoka w literaturze, a na to miejsce powstaje (powstać powinno) coś nowego i odmiennego. Nowe zjawiska w kulturze są bowiem produktem nie tylko twórców, ale także oczekiwania odbiorców [...]" (s. 128), pisze Jarzębski. W tych zdaniach ujawnia się pewna oczywistość dotycząca przełomu i zarazem wątpliwość samego autora. Oczywistość wyraża się w tym, że historyczne sąsiedztwo przełomu ustrojowego i radykalnych przemian w naszej części Europy wywołały oczekiwania na zmianę sztuki. Jarzębski uważa, że sytuacja taka była dla literatury korzystna (podnieta twórcza) i niekorzystna, bo zakłóciła naturalną ewolucję form, odbywającą się na drodze dialogu poetyk, wyczerpywania się konwencji i działań nowatorskich. W takich czasach jak nasze oczekiwanie na zmianę instytucjonalizuje się niejako, znajduje sobie rzeczników, propagatorów, roznosicieli i przez to nabiera zbytniej mocy, tłumiącej rzeczywiste potencje literatury. Już nie polityka, lecz jakiś nadmiar 11 głosów ogółu wymusza na literaturze kształty, których - niepoga-niana - być może by nie przybrała. Ale jest i drugi powód, dla którego Jarzębski postuluje nieufność wobec „Apetytu na Przemianę": oto w apetyt ten wpisane jest zamówienie nie tylko na określone formy, lecz także i na normy -funkcje spełniane przez literaturę. Nasz Apetyt na Przemianę nie jest bowiem oczekiwaniem dowolnej nowości (dajcie cokolwiek, byle innego niż dotychczas!), lecz zamówieniem na „coś lekkiego". Dzieje się tak, ponieważ w ślad za demokratyzacją, a więc uzyskaniem swobód, o które walczyła również i sztuka, nastąpiła gruntowna zmiana w patrzeniu na powinności literatury. W przeciągu kilku lat czytelnik przestał uznawać ją za autorytet, nośnik doniosłych wartości, źródło moralnych ocen, począł natomiast myśleć o niej głównie jako o „rzemiośle rozrywki". Chyba z tego względu autor umieścił w tytule słowo „apetyt", a nie „głód", bo głód należy do porządku potrzeb, a apetyt - do porządku zachcianek. Wiąże się z tym pewne niebezpieczeństwo, ponieważ Przemiana jako wytwór zachcianek nigdy nie zrodzi rzeczy doniosłych. Pisze więc Jarzębski, że w naszej świadomości rozprzestrzenia się i panoszy ponad miarę sterotyp postmodernizmu jako światopoglądowej beztroski. Większość z nas nie czyta tekstów Lyotarda, Derridy, de Mana, Rorty'ego, Baumana i dziesiątków innych filozofów. Kontentujemy się sądami z drugiej ręki, uznając, że tkwi w nich nie ziarno, lecz dynia prawdy. A w tych obiegowych opiniach sztuka nie jest od pouczania, lecz od dostarczania rozrywki, nie jest od diagnozowania stanu społeczeństwa, lecz od zręcznego układania estetycznych klocków. Jednym słowem, sztuka nie zbawia, lecz zabawia. To ochocze przyjęcie pozorów za prawdę, plotki za istotę - choć szkoda, że Jarzębski choćby szkicowo nie przedstawia odbanalizowanych wersji postmodernizmu - prowadzić może do zapomnienia o doniosłej funkcji sztuki, jaką jest współbudowa-nie społecznej świadomości, ustawiczne pomaganie w dążeniu do samowiedzy. Pisze autor: „[...] społeczeństwo dzisiejsze wydaje się bardziej niż kiedykolwiek zdezorientowane co do swego losu, osierocone przez autorytety, niepewne wyznawanych wartości, zanurzone w oceanie zdarzeń niejako bezkierunkowych, często absurdalnych. W tej sytuacji zadanie opowiedzenia nam naszej własnej, współczesnej historii nadal, moim zdaniem, na literaturze spoczywa. [...] W przeciwnym razie ryzykuje zejście na margines społecz- 12 nego zainteresowania [...]" (s. 24). Jarzębski ukazuje tedy, że konsekwencją wejścia w nowy układ - dogodny przecież, bo zdejmujący kłopotliwe zobowiązania - może być samounieważnienie literatury i jej społeczne samobójstwo. Scenariusz jest prosty: literatura - w nadziei na zachowanie atrakcyjności - wyzbywa się swoich funkcji społecznych, bo społeczność nie oczekuje od niej podejmowania takich zadań, i w rezultacie, czyniąc „ustępstwo wobec gustu zbiorowego kretyna" (s. 78), staje sie zbiorem estetyczych gier, którym nikt nie przypisuje żadnej istotności. Rewolucja konserwatywna Jaki zatem powinien być, według Jarzębskiego, kierunek przemiany? Można sądzić, iż krytyk najchętniej widziałby wymianę treści światopoglądowych przy zachowaniu dawnej funkcji - literatury jako języka świadomości społecznej. Służyć temu mógłby - z tradycji przejęty - wzorzec wielkiej powieści: „[...] powieść, raczej obszerna realistyczna, z nieuniknioną domieszką groteski, pokazująca Wielką Przemianę wielostronnie i zarazem z pewnego ironicznego dystansu, odsłaniająca w takiej samej mierze zawikłania i nędze rzeczywistości, jak osobę autora i jego problemy. Literacko może być to utwór śmiały w rozwiązaniach formalnych, nie dopuszczający jednak do utraty kontaktu z czytelnikiem, fabularnie atrakcyjny, językowo i stylistycznie może nawet agresywny, wyrazisty, zrywający z przyzwyczajeniami lekturowymi odbiorcy, bliski natomiast jego potocznemu doświadczeniu językowemu" (s. 21). Skojarzenia wydają się oczywiste - i sam autor nie tai, jakimi drogami szła jego myśl: „Cóż, może i nie ma szans, abyśmy doczekali dziś jakiejś współczesnej wersji Przedwiośnia, Pokolenia Marka Swidy czy Generała Barcza: książek, które budowały świadomość społeczną generacji wchodzącej w życie po I wojnie" (s. 23). Niejako w cieniu tej tęsknoty znajdują się wszystkie interpretowane przez Jarzębskiego książki; większość z nich nie przegrywa konfrontacji z literaturą dawną tylko dzięki niezdecydowaniu autora, który raz uznaje, że mityzacja „daleka jest od potocznego, wywiedzionego z życia realizmu" (s. 137), kiedy indziej zaś, że budowa nowej tożsamości wymaga zejścia „w głąb, [...] tam, gdzie funkcjonują pierwotne struktury mitologiczne, z których się wszyscy wywodzimy" 13 (s. 62-63), raz traktuje fabułę jako osłabienie związku literatury z rzeczywistością i zwolnienie z pełnej odpowiedzialności za słowo (s. 145), a kiedy indziej jako szansę nowego „opowiedzenia nam naszej własnej, współczesnej historii" (s. 24), szansę nowej narracji, która będzie współtworzyć społeczną świadomość i pomoże zbiorowości artykułować własną tożsamość. Który z tych wariantów dostrzec można w prozie powstającej po roku 1989? Odpowiedzią na to pytanie powinny być szkice interpretacyjne, których w książce Jarzębskiego jest niemal tyle samo co syntez. W interpretacjach autor omawia m.in.: Kraj świata Andermana, Weisera Dawidka Huellego, Narogi i patrochy Szapera, Imperium Kapuścińskiego, Widnokrąg Myśliwskiego, Mojrę Skrzyposzka, Pannę Nikt Tryzny, Hanemanna Chwina, Dom, sen i gry dziecięce Kornhausera, E. E. i Prawiek Olgi Tokarczuk. Dziwny to zbiór tekstów. W książce o przemianie przeważają pisarze starszego i średniego pokolenia, zaś autorzy młodsi okazują się - jak Tokarczuk czy Mossakowski - twórcami mocno konwencjonalnych powieści. Dobierając utwory, Jarzębski na pewno nie posłużył się kluczem przełomowym; raczej przeciwprzełomo- wym, skoro uznał, że cechy literatury wynikające z potocznych apetytów rozmijają się z kryteriami prozy ważnej. Stanął więc przed alternatywą: po jednej stronie teksty nowe (spełniające się w narracyjnych grach), lecz błahe, po drugiej - konwencjonalne, lecz istotne. Jeśli więc czytelnik będzie szukał w tych interpretacjach obrazu literatury po roku 1989, znajdzie wizerunek przełomu tradycjona-listycznego, obraz rewolucji konserwatywnej, której wyznacznikami są: powrót do fikcji, odrodzenie fabuły, korzystanie ze stabilnych wzorców gatunkowych (powieść inicjacyjna), nawiązanie do znanych poetyk (proza małych ojczyzn), mityzacja. Nie sądzę, by ten obraz był fałszywy. Rzeczywiście, od schyłku lat osiemdziesiątych dominuje w prozie polskiej powrót do wypróbowanych środków literackich. Dominuje, co nie znaczy, że ogarnia wszystko i że jest w swoich wyznacznikach oczywisty. Bo nie to jest istotne, czy poszerzenie zestawu o interpretacje książek Myszkowskiego, Goerke, Gretkowskiej i Filipiak zmieniłoby nieco obraz prozy najnowszej. Problem w tym, czy taka wydłużona lista zawierałaby utwory, które wyraziły zmienioną sytuację społeczeństwa, podpowiedziały małe narracje i wsparły samoidentyfikacyj-ne wysiłki zbiorowości. Wszystkie te dodatkowe książki, ujęte zbior- 14 czo - na pewno tak. Każda z nich osobno - raczej nie. Wina za nikłe wartości poznawcze i słabe służenie zadaniom tożsamościowym leży po wielu stronach: po stronie demobilizującego mechanizmu rynkowego, który dozwala na czyste gry literackie, po stronie odbiorcy, który zamawia literaturę nieważną, wreszcie po stronie wybieranego przez pisarzy tradycjonalizmu, który krępuje prozę, choć zapewnia jej komunikatywność. Obraz dzisiejszego układu literackiego, jaki w kolejnych szkicach Jarzębski kompletuje, jest zatem wysoce niepokojący: stereotyp prozy zamknął się w wyobrażeniach o czystym i niezobowiązującym ludyzmie, zapotrzebowania odbiorcy ograniczają się do narracyjnej sprawności, pisarz zaś, nawet jeśli chciałby dochować wierności jakimś obowiązkom, szybko wybija sobie z głowy wszelkie „powinności obywatelskie", ponieważ nikt nie jest nimi zainteresowany. Pytania, jakie w tej całkiem trafnie rozpoznanej sytuacji stawia Jarzębski, brzmią: czy doczekamy się książek ważnych? czy w naszym układzie literackim istnieje jakikolwiek czynnik wspomagający nawrót do tekstów trudnych i istotnych? czy można wskazać taki mit literatury, który uzasadniałby jej społeczną doniosłość? Przywracanie porządku Jarzębski postrzega swoje zadanie jako obowiązek ustawicznego zapytywania, czy nasza najnowsza literatura może wybić się na istotność. Sytuacja przedstawia się jednak źle, ponieważ największa siła prozy - zdolność opowiadania historii - przechodzi głęboki kryzys, pisarze zaś i krytycy nie znajdują ożywczego źródła. Nie można bowiem w ramach poszukiwania odnowy — poszukiwania literatury „nowego napełnienia" - sięgać do niedalekiej przeszłości, czyli do powojennej prozy polskiej, zwłaszcza do prozy opozycyjnej. Brak jej bowiem było, pisze Jarzębski, „energii do tworzenia opowieści fikcyjnych - tak jakby wyczerpała się na naszych oczach skłonność pisarzy do klecenia fabuł" (s. 17). W miejsce fabuł wchodziło wtedy albo odpisywanie z biografii, albo odpisywanie ze świata. W obu wariantach pojawiało się jednak celowe zakłócenie potoczystości narracji: pisarz problematyzował akt kreowania rzeczywistości bądź swoją rolę kreatora. „Literatura opozycyjna pokazuje najchętniej, jak język, fabuła nasiąkają »bylejakością«, któ- 15 ra sączy się ze wszystkich stron. Następuje tam na wielką skalę wzajemne przeniknięcie się utworu i świata. Ten ostatni okazuje się równie ograniczony i ubogi jak jego literacka inkarnacja. Utwór tym samym nie otwiera już żadnych perspektyw na inną, lepszą, ciekawszą przyszłość: świat, który opisuje, kończy się zaraz poza jego granicami i niczego poza tym nie obiecuje" (s. 17-18). Jeśli zatem współczesna proza chciałaby się czegoś nauczyć, to z pewnością z literatury opozycyjnej może czerpać tylko wskazania negatywne -jak nie należy dziś pisać. Nie dlatego, że mamy przed sobą wspaniałe perspektywy rozwojowe (liberalizm, Unia Europejska, dobrobyt), lecz dlatego, że przed nami jest nieznane. A skoro od rozpoznawania tej niewiadomej, od tworzenia projektów życia duchowego na czas niepewny, od testowania naszych zdolności adaptacyjnych i naszej odporności na pokusy nowej epoki jest proza, tedy musi ona otwierać perspektywy. Na podobnej zasadzie Jarzębski pokazuje, jak nieprzydatne pozostają inne wzorce z przeszłości: autentyk biograficzny, sylwa, proza spod znaku rewolucji artystycznej (balon estetyki ulatującej luźno w niebo). Wszystkie one opierały się na wizji znieruchomiałego świata, rzeczywistości pozbawionej sensu, z której należy czym prędzej się wyprowadzić, co też pisarze skwapliwie czynili, emigrując albo w rejony własnego dzieciństwa (nurt kresowy), albo w regiony czystej estetyki (rewolucja artystyczna). Równie niekorzystnie _ by nie powiedzieć: beznadziejnie - prezentuje się postmodernizm i jego perspektywy skrótowo omawiane przez Jarzębskiego. Autor zakłada bowiem, że nie mamy większych szans na postmodernizm głęboki, a wersja spłycona tego zjawiska sprowadzi na nas - czy może raczej pogłębi już istniejący - kryzys. Jeszcze go nie odczuwamy, ponieważ połączyliśmy odzyskanie wolności politycznej z trywialnie pojętą swobodą estetyczną (każdy pisze, co mu się podoba, a podoba nam się głównie sztuka łatwa). Dlatego „[...] w tę przygodę rzucili się zrazu niemal wszyscy, nie dostrzegając, ile w tej wielkiej zabawie ukrytego bólu, nudy, a może nawet przerażenia. W samej rzeczy, atmosfera radosnego festynu, w trakcie którego ogłasza się wśród wiwatów kolejno śmierć człowieka, ludzkiego »ja«, sztuki, sensu, historii, wartości, hierarchii itd., intronizując na to miejsce język, który sam się mówi, nieskończony proces rozsiewania form i znaczeń - rodzaj gigantycznego mechanizmu, kręcącego się coraz szybciej bez widocznego celu - otóż atmosfera ta ma w so- 16 bie coś upiornego, zwłaszcza gdy przyklaskują jej wytworni intelektualiści [...]" (s. 78). Nie zamierzam podejmować polemiki na temat postmodernizmu (doskonałe omówienia polskich sporów o postmodernizm znaleźć można w publikacjach Krzysztofa Uniłowskiego); celem książki Jarzębskiego nie była przecież pełna prezentacja tego zjawiska, lecz wskazanie źródeł, z których czerpać możemy nowe fabuły, przeciwstawiając się kryzysowi rozpoznawania naszej współczesności. Co mają wspólnego ze sobą fabuła, społeczeństwo i dzisiejszy świat? Mają bardzo wiele. Tak wiele, że jest to właściwie układ sym-biotyczny, w którym społeczeństwo rozumie swoją teraźniejszość dzięki powieści, powieść zaś rozwija się dzięki ustawicznemu przymierzaniu narracji do świata. Zgadzam się w pełni z Jarzębskim, gdy przekonuje on, że każde społeczeństwo musi opowiadać swoją historię (czy nawet: swoje historie). Rola układania fabuły jest wieloraka: narracja pozwala każdej zbiorowości uświadomić sobie swoje położenie w dziejach, służy odnawianiu samowiedzy (odpowiedź na pytanie „Kim jesteśmy?" to jedna z najważniejszych opowieści), pomaga zrozumieć drogę, jaka doprowadziła do teraźniejszości, współtworzy tożsamość jednostkową i zbiorową, odświeża kontakt z teraźniejszym światem, podsuwa języki służące formułowaniu i kwestionowaniu wszelkich celów stawianych przez społeczeństwo, pomaga porozumiewać się z drugim człowiekiem (on jest również fabułą) i otwiera dostęp do samego siebie (w naszym wnętrzu spoczywają uśpione opowieści). Co dzieje się ze społeczeństwem, które nie odświeża swoich narracji? Pisze Jarzębski: „Myślę, że atrofia fabuły, spadek energii potrzebnej do fabularyzacji - przetwarzania otaczającej rzeczywistości w opowieść, to zjawisko raczej niepożądane, a może nawet na dłuższą metę niebezpieczne. W miarę jak pod wpływem popularnych wersji postmodernizmu coraz bardziej przyzwyczajamy się do literatury jako nieważkiej w sensie społecznym gry, w miarę jak przybywa utworów »zamkniętych«, tzn. pozbawionych otwarcia na rzeczywistość, czysto ludycznych, rozgrywanych w czasie cyklicznym - nie historycznym, rośnie niebezpieczeństwo społecznej dezorientacji, utraty świadomości dalekosiężnych celów, jakie wytycza sobie zbiorowość" (s. 23). Może należałoby powiedzieć: „niezdolność do przeciwstawiania się dalekosiężnym ??????" albo „niemożność odróżniania celów groźnych od pożąda-???????*?^??? „zanik umiejętności rozpoznawania własnej dezorien- o> , r» ? j l o ?*- */ 4 */ tacji", albo jeszcze jakoś inaczej. Ale jakkolwiek sformułujemy skutki zaniku fabuły, będą one groźne. Jednak zastrzec należy, że nawet w warunkach kryzysu fabuły nie znika społeczna energia snucia fabuł. Powieść rozpada się na kawałki, a my przecież nadal gadamy. Rzec można: story must go on - nawet na gruzach powieści. Jarzębski jednak nie wspomina o tym, bo kiedy mówi o atrofii fabuły, ma na myśli literaturę wysokoartystyczną, tymczasem z kryzysu fabuły nic sobie nie robi literatura komercyjna. Kryzys powieści dzieje się w rejonach górnych. Tymczasem trzeba uwzględnić brzydszą siostrę literatury wysokoartystycznej z nader prostego powodu: oto społeczeństwo, które nie zachęca literatury do wychodzenia z kryzysu opowieści i nie wymaga od siebie wysiłku przy czytaniu, które nie szuka utrudnień lekturowych i nie nagradza uważnym czytaniem powieści ambitniejszych, popada w uzależnienie od fabuł trywialnych. W rezultacie tyle rozumie z teraźniejszości, ile wyciągnąć może z idiotycznych opowiastek zawartych w sztuce masowej: spiski, pojedynki, romanse, mafie, „pieniądz rządzi wszystkim", „najważniejsza jest miłość" - oto zbiór wzorców myślenia o świecie podsuwany przez literaturę trywialną. Oto również perspektywy widniejące przed naszą literaturą, jeśli z kryzysu fabuły będzie próbowała wydobyć się dzięki popularnym schematom. Być może Jarzębski nie wspomina o tym wszystkim, ponieważ uważa to za oczywistości. Albo pomija literaturę trywialną, ponieważ uważa, że spłycona wersja postmodernizmu i proza rynkowa to jedno. Pisze wszak: „Postmodernistyczne fabuły w znacznie większej niż u poprzedników mierze korzystają też z literackich konwencji i gotowych formuł: całe przesiąknięte są »literackością«. Szkopuł zatem nie w tym, iż fabuły nie powstają, lecz w tym, że coraz mniej wiąże je z dynamiką rzeczywistego życia widzianego jako pewna całość obdarzona uniwersalnym sensem" (s. 24). Trudno zgodzić się z takim utożsamieniem postmodernizmu i prozy popularnej, trudno jednak odmówić autorowi konsekwencji w tworzeniu diagnozy. Bo przecież wnioski, jakie Jarzębski z tak zarysowanej sytuacji wyciąga, wydają się logiczne. Przypomnijmy przesłanki: po pierwsze, społeczeństwo musi opowiadać, aby cokolwiek wiedzieć o świecie i o sobie; po drugie, wzorców snucia opowieści nie można czerpać ani z bliskiej przeszłości, ani z postmodernizmu. Konkluzja: należy w poszukiwaniu wzorców cofnąć się do przeszłości dalekiej 18 - do dwudziestolecia międzywojennego, do prozy, która potrafiła zareagować na wielkie zmiany kulturowe i społeczne, która nie zrejterowała przed historią i nie ustąpiła pod naporem gustu kretyna. Oto i powód, dla którego kapitalny „projekt arcydzieła" proponowany przez Jarzębskiego literaturze dzisiejszej znajduje się nader blisko Generała Barcza czy Przedwiośnia; tu również tkwi przyczyna wyboru bardziej staroświeckich, bliskich realizmowi, książek z ostatniej dekady. Jarzębski nie tyle utożsamia ważność z mimetycznością, ile uważa, że proza powinna szukać fabuły uniwersalnej. I to jest miejsce, w którym z Apetytem na Przemianę nie mogę się zgodzić, choć uważam tę książkę za najważniejszą bodaj w naszych sporach o współczesną literaturę i choć w wielu miejscach moje myślenie o roli opowieści w życiu społeczeństwa jest niemal identyczne. Ale właśnie z powodu tej bliskości rozumienia funkcji literatury trudno mi zgodzić się na utożsamienie postmodernizmu z prozą popularną, na łączenie rozpadu wielkiej fabuły (wielkich narracji) z kryzysem powieści w ogóle, na traktowanie fabularyzatorstwa, które pojawiło się obficie w prozie lat dziewięćdziesiątych, jako przejawu czysto pragmatycznej postawy autorów. Trzeba przecież dostrzec, że nasza proza powróciła do fikcyjności nie tylko po to, by odróżnić się od wcześniejszej - antyfikcyjnej - literatury lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, by odnowić literackie przymierze z czytelnikiem, lecz także by opowiedzieć świat. Temu światu można bowiem nadać ciągłość i trwałość właśnie dzięki narzędziom fikcji, odkrywając nowe jego oblicze (świat jako opowieść), a przede wszystkim proponując odbiorcy nową grę w poszukiwanie sensu. Jeśli bowiem - jak przekonują postmoderniści - świat jest fikcją (tekstem, księgą), tedy fikcja literacka staje się językiem bytu -językiem dochodzenia do wiedzy głębokiej. Jeśli świat jest opowieścią, tedy do odnalezienia sensu prowadzi doświadczenie literackie - droga lekturowej interpretacji, czytanie świata, zgłębianie księgi bytu. Nie można więc utożsamiać prozy popularnej z postmodernistyczną nie tylko dlatego, że ponowoczesność znosi takie rozróżnienie, lecz przede wszystkim dlatego, że nie jest tym samym opowieść problematyzująca status ontologiczny współczesnego świata i nakłaniająca w ten sposób czytelnika do samodzielnego poszukiwania znaczeń oraz powieść potwierdzająca najbardziej trywialne przeświadczenia na temat rzeczywistości. Nie jest tym samym pro- 19 za przedstawiająca czytelnikowi wielość języków, jakimi posługujemy się w życiu społecznym, i proza oferująca jeden - na przykład spiskowy bądź sensacyjny - kod rozumienia rzeczywistości. Nie da się utożsamić małej opowieści o lokalnej wspólnocie z prozą bezsilnie powielającą fabuły ???-wiecznego realizmu. Na rozróżnianiu tej prozy Jarzębskiemu powinno zależeć, jako że świetnie zdaje sobie sprawę ze związku pomiędzy estetyczną władzą sądzenia i otwartością społeczeństwa. Pisze wszak: „[...] wołanie o kryteria wartościowania literatury nie różni się zasadniczo od wołania o społeczeństwo posiadające wyraźną, opartą o przejrzyste kryteria wewnętrzną strukturę i tożsamość, społeczeństwo, które potrafi nadawać taką tożsamość przynależnym doń jednostkom" (s. 79). Jeśli tedy, jak przekonuje, taką mamy tożsamość, jakie snujemy opowieści, to właśnie małe narracje mogą dać każdemu z nas i małym wspólnotom, do których należymy, szansę na odnalezienie własnych korzeni, a także na wypracowanie sobie indywidualnych narzędzi służących obronie przed wykorzenieniem z jednej, a przed ksenofobią z drugiej strony. Przy takim spojrzeniu nowa literatura okazuje się niezupełnie pozbawiona istotności. Aby ją dostrzec, trzeba jednak zinterpretować nowe uzasadnienia światopoglądowe towarzyszące powrotowi do fikcji, a także odbanalizować postmodernizm i wydobyć z nowego mitu sztuki rzeczywiste - wcale pokaźne - możliwości. Trzeba także zrozumieć źródła, z których rodzi się nieskrywana miłość najważniejszych filozofów postmodernizmu do powieści. W ich ujęciach opowiadanie historii służy budowaniu społeczeństwa liberalnego (Rorty), jest nauką wolności w użytkowaniu wszelkich języków, a więc wyposaża każdego w narzędzia samoobrony przed przemocą dyskursów (Derrida), jest także, jako proces przyswajania mowy, czynnikiem uczłowieczającym, a jako poznawanie sposobów słuchania, opowiadania i działania, jest czynnikiem uspołeczniającym (Lyotard). Widać z tego, że Apetyt na Przemianę budzi apetyt na dyskusję. Ale dyskusję zasadniczą. Dlatego właśnie uznać należy ten zbiór szkiców za jedną z najważniejszych wypowiedzi krytycznoliterackich okresu po 1989 roku. Nie ze względu na słuszność postulatów czy trafność propozycji, lecz dlatego że Jarzębski odnawia myślenie o literaturze jako uczestniku życia zbiorowego, uczestniku istotnym (jeśli nie fundamentalnym) dla zbiorowej tożsamości i uczest- 20 niku wolnym, a więc zawsze mogącym wybrać własne zobowiązania. Upór Jarzębskiego w przypominaniu, że literatura, wybierając techniki i tematy, w gruncie rzeczy wybiera pomiędzy własną istotnością i błahością i że nasza proza albo będzie doniosła, albo nie będzie jej wcale, wydaje się przywracaniem miary. Upór ten, jak rozumiem, powinien doprowadzić właśnie do odświeżenia apetytu na literaturę ważną. Kiedy czytelnik zacznie taki apetyt odczuwać, rozpocznie się zupełnie nowa faza przełomu. Bo, jak przekonuje ta książka, apetyt potrafi dopisywać historię. Niech więc dopisuje. Jerzy Jarzębski, Apetyt na Przemianę. Notatki o prozie współczesnej. Znak, Kraków 1996. Rzemiosło (Lekcja pisania) To był naprawdę świetny - i pewnie przez wielu wyczekiwany - pomysł: zadać kilkunastu polskim pisarzom pytanie dotyczące warsztatu, zebrać ich odpowiedzi i opublikować. Proste, pożyteczne, rynkowe. Z tego pomysłu narodziła się Lekcja pisania - coś w rodzaju antologii wypowiedzi poświęconych tworzeniu literatury. Antologii potrzebnej, bo przecież od schyłku lat osiemdziesiątych spora część czytelników czekała na odkrycie kart, na - indywidualne bądź zbiorowe - wystąpienie młodych z deklaracją, z manifestem, w którym powiedzieliby, czego chcą od literatury, czym jest według nich sztuka, jak chcą ją pisać i jak według nich należy ją czytać. Czekaliśmy nie po to, by poznać prawdy obiektywne, lecz po to, by lepiej zrozumieć nowe nastawienie do literatury w kraju, w którym koniec politycznej presji i obowiązku zaangażowania nagle sprawiły, że sztuka znalazła się w społecznej próżni - bez jasnych oczekiwań ze strony odbiorcy, ale też i bez wyraźnych deklaracji ze strony artystów. Przypuszczać można, że Andrzej Stasiuk, pomysłodawca tej książki, jej animator i ukryty pomiędzy innymi realizator projektu, zrobił pewnie wszystko, co było w jego mocy: rozesłał propozycje, skompletował odpowiedzi, dodał do nich wydrukowany na łamach „Gazety Wyborczej" wywiad z Hanną Krall i opublikowany tamże felieton Wisławy Szymborskiej, po czym - chwała mu za to -usunął się na ubocze. Nie silił się na własną przedmowę ani na posłowie, powierzając pierwsze zadanie Pilchowi, a drugie pozostawiając czytelnikowi, który sam może sobie dodać epilog na pozostawionych do tego celu pustych kartkach. Cała reszta zależała już od innych osób - od tego, czy i co dopiszą. Ta zależność nie wyszła jednak książce na dobre dlatego, że jest to dzieło pod wieloma względami irytujące: swoją zawartością przeczy liczbie pojedynczej umieszczonej w tytule, uderza przypadkowością doboru autorów i merytorycznym rozrzutem wypowiedzi, z których jedne są zbyt wzniosłe, a inne - za bardzo kpiarskie. Zamiast lekcji, dostaliśmy szkołę. 22 Lista nieobecności Wątpliwości zaczynają się od składu osobowego. Dwudziestu pisarzy skompletowanych w tej książce należy do pięciu pokoleń polskiej literatury: urodzonych około roku 1920 (Szymborska, Mar-jańska i Hartwig), tuż przed wojną (Henryk Grynberg i Hanna Krall - rocznik 1936 i 1937), około roku 1950 (Chwin, Anderman, Pilch i Myszkowski), około roku '60 (Sosnowski, Baran, Dunin-Wąsowicz, Jaworski, Klejnocki, Koehler, Tokarczuk, Stasiuk, Varga, Załuski) i wreszcie samotnik z rocznika '77 - Krzysztof Siwczyk. Taki skład od razu wyklucza przypuszczenie, jakobyśmy mieli do czynienia z manifestem pokoleniowym. Co prawda rocznik'60 zdecydowanie przeważa (dziesięciu na dwudziestu), ale nie ma wyłączności, a tylko wtedy moglibyśmy oczekiwać jakiegoś „głosu formacji". Skład informuje również, że książka nie ma charakteru konfrontacji „starzy-młodzi", że nie doczekaliśmy się spotkania dwóch pokoleń. Jeśli bowiem potraktować listę obecności jako rewers listy nieobecności, to okaże się, że zabrakło tylko jednego pokolenia: Nowej Fali, czyli właśnie tych, którzy najpierw ze sporą życzliwością towarzyszyli młodym, by zaraz potem - gdy poczuli się zlekceważeni - wystąpić ze zjadliwą bądź pryncypialną krytyką. Ale Nowa Fala nie kończy listy nieobecnych. Bo jeśli młodzi przeważają, to dlaczego zabrakło Nataszy Goerke, Magdaleny Tulli, Izabeli Filipiak i dziesiątka innych? Nie chodzi jednak o to, by rozliczać książkę z nieobecnych, lecz o brak kilku czy kilkunastu zdań, które wyjaśniłyby, jak doszło do skompletowania „klasy osobnych" - grupy pisarzy, z których ta publikacja nie czyni żadnej całości, którzy nie reprezentują własnych pokoleń, grup, formacji, szkół czy nurtów. Nie ma też co się łudzić, że otrzymaliśmy panoramę poglądów na temat pisania, przegląd świadomości literackiej za ostatnie półwiecze. Wszyscy pomieszczeni w tej książce autorzy mówią wyłącznie we własnym imieniu. Co nie znaczy, że we wszystkim się różnią. Jednym głosem Nieprzypadkowy przypadek sprawił, że niemal równocześnie na półkach księgarskich obok Lekcji pisania pojawiła się książka Nigela Wattsa Jak napisać powieść. Jeśli ich spotkanie uznać za 23 nieprzypadkowe, to dlatego, że obie książki miały przygotowane miejsca w naszych głowach i w księgarniach, że ich pojawienie się było spodziewane i przewidywalne. A przypadkowość zetknięcia wyraża się w tym, że niemal co drugi autor pomieszczony w Lekcji pisania odżegnuje się od rzemiosła i kursów creatwe writing: Marcin Baran: „Dzisiaj, 30 września 1997 roku, gotów jestem twierdzić, że pisania nie można nauczyć [...]. Wydaje mi się, że metody pisania zbyt łatwo przerodzić się mogą w manierę, więc lepiej zachować maksimum spontaniczności tworzenia przy równie wysokim poziomie krytycyzmu wobec własnych utworów, niż ryzykować fabrykowanie wierszy lub powieści według schematów" (s. 17). Ludmiła Marjańska: „[...] pisania nie można się nauczyć, choć takie writing courses od lat istnieją na amerykańskich uniweryste-tach, a już i u nas się pojawiły. Można wiedzieć, jak pisać i stać się nijakim poetą" (s. 121). Krzysztof Varga: „Jednym z najstraszniejszych wymysłów Ameryki są kursy creatwe writing" (s. 176). Krzysztof Maria Załuski: „Na ile w procesie twórczym świeżo upieczonemu pisarzowi pomocne są odbyte kursy literackie? Mam wrażenie, że w stopniu niewielkim. Często bowiem szkoły takie są jedynie jeszcze jednym, hochsztaplerskim trikiem obliczonym na wyciąganie od ludzi pieniędzy" (s. 184). Podstawowa lekcja pisania, jakiej udziela Lekcja pisania, poucza, że pisania nie można się nauczyć. Zastanawiająca jest - choć pewnie różnie motywowana - ta wspólna niechęć i wyraźne odrzucenie poglądu, jakoby tworzenie opierało się na rzemiośle. Zastanawiająca, bo przecież słowa krytyki pod adresem form, rzemiosła, techniki, kursów pisania, te dystanse i anse pochodzą od solidnych rzemieślników literatury, od pisarzy, którzy płodzą książki co roku, a w każdej z nich składają dowody, że potrafiliby pisać dowolnym stylem, w dowolnym gatunku i w dowolnej objętości. Równie ciekawe jest to, że wbrew dość powszechnemu łączeniu postmodernizmu z umiejętnościami raczej przetwórczymi niż twórczymi, tu zdecydowana większość sugeruje nieredukowalność sztuki do rzemiosła, a nawet niekonieczność techniki. Wydawać by się zatem mogło, że odrzucenie biegłości jako dostatecznego sprawdzianu dzieła jest obroną sztuki prawdziwej - z jej nieobliczalnością, jej źródłem leżącym w talencie, spontanicznością tworzenia gwaran- 24 towaną przez nieskrępowaną wyobraźnię i z jej nieprzekupnością gustu odpornego na trywialność wzorców. Ale prawda okazuje się nieco bardziej złożona. Pisarz z urojenia Autorzy podrzucają nam więc pytanie: „Jeśli nie rzemiosło, to co?", pytanie o istotę pisania. Wydaje się ono naturalną konsekwencją przeciwstawienia sztuki i techniki, oddzielenia umiejętności od tworzenia. Odpowiedź może nieco zdziwić: Krzysztof Myszkowski: „Pisać prozę to tak, jakby być w zakonie, i to w zakonie o surowej regule. A więc liczy się wiara, jaką się ma. I miłość, także miłość do słów" (s. 122). Andrzej Sosnowski: „Poezja jest dla mnie językiem ostatniej szansy..." (s. 127). Andrzej Stasiuk: „No więc czysta schizofrenia: Pisanie jako skrajnie zindywidualizowana forma ekspresji poddana bezlitosnej tyranii formy. Pisanie jako wyraz niepowtarzalnej (w założeniu) świadomości, osiągany za pomocą wysoce uspołecznionego i zunifikowanego medium - języka. W każdym razie należy się pogodzić z tym, że wyżej wymieniona czynność jest bardziej lub mniej łagodną odmianą pierdolca" (s. 150). Stasiuk: „Pisarze są jak ćmy. Ciągną do płomienia, który istnieje jedynie w ich imaginacji, i odnoszą rzeczywiste rany w kontakcie z nierzeczywistym żywiołem. [...] Po prostu trzeba się zastanowić, czy nauczanie nawet lekkich form obłędu jest przedsięwzięciem najszczęśliwszym" (s. 154-155). Olga Tokarczuk: „Kiedy byłam nastolatką, popadłam na jakiś czas w dziwną chorobę. Całe dnie siedziałam i pisałam" (s. 158). Krzysztof Varga: „[...] pisania, tak jak choroby, nie można się nauczyć na kursach. Można się tylko zarazić przez nieumycie rąk po wcześniejszych książkach. [...] Pisanie jest chorobą nie tylko fizyczną, ale nade wszystko umysłową. Dlatego jedyną prawdziwą odpowiedzią na pytanie, dlaczego się pisze, jest odpowiedź »nie wiem«" (s. 177, 179). Krzysztof Maria Załuski: „Pisarz bowiem nie może - ot tak sobie, po prostu - przestać pisać. Co do literatury jest to jedyny pewnik; z jej uprawiania nie można, mimo najszczerszych chęci, 25 zrezygnować. Istotę tego wewnętrznego przymusu bardzo trafnie sformułował [...] Grzegorz Wróblewski: «Zapewniam cię, Krzysiu, że nie masz wyboru. Jesteśmy zaprogramowaną forpocztą gatunku. Ktoś włożył dużo wysiłku w to, abyśmy przypadkiem nie zmienili zdania«" (s. 188). „Zakon", „ostatnia szansa", „choroba", „choroba", „choroba". Nie ma sensu pytać, czy mówią to ludzie naprawdę chorzy i pozbawieni wszelkiej innej nadziei. Ważniejsze wydaje się pytanie, co ta choroba - wyrażona w rozumnych, poprawnie skonstruowanych zdaniach - oznacza, czym jest, skąd się wzięła, jaka to potrzeba duchowa ją wytworzyła. Co wypchnęło na powierzchnię języka metafory osamotnienia i choroby? Po pierwsze, wzniosłość. Wybór choroby jako języka biograficznego, odwołanie do metafor odosobnienia i skrajności sytuacji egzystencjalnej wskazuje, że stawką mówienia o dzisiejszym pisarstwie jest zachowanie cząstki wzniosłości przynależnej artyście w minionych stuleciach. W gruncie rzeczy jest to wniosek nieco przygnębiający, bo oznacza, że znikądinąd nie przybędzie społeczne uznanie: rzemieślnika nie cenią, artysta natchniony jest niewiarygodny, tedy spośród niewielu pozostałych możliwości wybiera chorobę. Po drugie, pisanie jako choroba traci charakter czynności wybranej, a staje się koniecznością, czymś niezależnym od pisarza, niepodlegającym woli i sprawdzianom odpowiedzialności. I znowu dostrzec w tym można unik przed realnością, wybór języka ułudy, który pozwoli ominąć przykre wyznanie: choroba sprawia przecież, że pisarz nie tworzy dla potomności, dla spełnienia obowiązków społecznych, w ostateczności dla pieniędzy; pisze, bo musi. Po trzecie, choroba jest nieprzewidywalna, więc pisanie okazuje się stanem, a nie umiejętnością, cechą konstytucji psychofizycznej, a nie facultas: to nie ręka i mózg prowadzą do dzieła, lecz przypadłość. Po czwarte - i to tłumaczy wcześniejszą krytykę rzemiosła - choroby nie można się nauczyć, można natomiast jej się nabawić albo w nią popaść. Takiego właśnie czasownika użyła Olga Tokarczuk - w zdaniu już przytoczonym: „Czy pisania można się nauczyć? Tego nie wiem, ale wiem, że w pisanie się popada, tak samo, jak popada się wsen"(s. 158). „Popaść w pisanie jak w sen"-to bardzo ładny błąd, licencjonowana pomyłka, znaczące przesunięcie frazeologiczne. Bo przecież w języku polskim w sen się „zapada", nie zaś „popada". 26 Popaść można natomiast w winę. W tej wersji wyrażenia użył Max Scheler, który pisał: „tragiczny bohater [...] nie zawinia swej winy, lecz »popada« w winę: ten słusznie używany zwrot oddaje pewien bardzo charakterystyczny moment »winy tragicznej«. To właśnie, że »wina« niejako przychodzi do bohatera, anie on do winy!" (M. Scheler, O zjawisku tragiczności. Przetłum. R. Ingarden, Kraków 1976, s. 92). Dzięki użyciu tego zwrotu Olga Tokarczuk zyskała więc sugestywny, choć subtelny obraz: pisanie okazuje się popadaniem w winę niezawinioną, taką, która czyha na człowieka w sferze wyboru i przychodzi do niego, gdy zapada on na pisanie. Nie można pisać i być niewinnym. Ale subtelne przesunięcie znaczeniowe powoduje także, że pisanie okazuje się stanem nie do końca racjonalnym, jego istota wymyka się kontroli rozumu, a ponadto -jak wszystko, w co popadamy - jest w nim coś z zapowiedzi katastrofy (popadamy w kłopoty), zapowiedzi niszczącego związku z siłami, które nas przerastają (popadamy w uzależnienie), aura całościowego zagarnięcia (popadamy w jakiś stan). Mówimy zatem o chorobie jak o językowym symptomie, o propozycji języka składanej nam przez pisarzy. Języka całkowicie nieprzystającego do przeciętnej i nieprzeciętnej twórczości lat dziewięćdziesiątych. Gdzie chorobliwość wytworu u Vargi? Chorobliwa nie-przewidywalność u Załuskiego? Naoczny brak rzemiosła u Stasiuka czy Olgi Tokarczuk? Formułowane przez nich uzasadnienia zupełnie rozmijają się z książkami samych autorów. Gdyby chodziło o adekwatny język opisu dzieł, musielibyśmy szukać gdzie indziej - chyba jednak w koncepcjach pisarza- rzemieślnika, wytwórcy, producenta. Jednakże to, co proponują twórcy rocznika '60, jest ofertą wyosobnienia, zasłoną ochronną przed czytelnikiem, który mógłby wykpić uroszczenia rzemieślnicze. Dlatego nasi pisarze schowali się w język modernistyczny - język choroby, artysty napiętnowanego, „forpoczty gatunku". Kto by przypuszczał, że to słowo po stu latach powróci jako nazwa pisarza: w 1895 roku Cezary Jellenta, Maria Komornicka i Wacław Nałkowski wydali książkę Forpoczty, w której przedstawiali artystę jako straż przednią psychicznej ewolucji gatunku ludzkiego. Parafrazując Wolfganga Welscha, można by więc powiedzieć, że bardzo modernistyczny jest nasz postmodernizm, skoro najmłodsi pisarze odwołują się do mitu artysty ugruntowanego w Młodej Polsce. Niestety, jest to modernizm bardzo wybiórczy. Pod koniec XDC wieku artysta coraz szczelniej - 27 w ślad za słynną naówczas książką Geniusz i obłąkanie Cesarego Lombroso - otulał się płaszczem szaleństwa, powtarzając: „Poeta [...] wielki chory, wielki przestępca, wielki wyklęty - i najwyższy z Wiedzących" (Rimbaud). Ale trzeba pamiętać, że artysta modernistyczny tyleż zapadał na chorobę, ile ją wybierał - i to świadom skutków: choroba niosła ze sobą wyjałowienie duszy, którym artysta płacił za swoją izolację, za dystans wobec spraw ludzkich, za chłodną obojętność w patrzeniu na cierpienia innych. Co mógł osiągnąć? Bagatela- arcydzieło! Stawką szaleństwa modernistycznego była doskonałość formy osiągnięta właśnie dzięki nieludzkiej obojętności. Teraz więc widać, że dzisiejsza „choroba na pisanie" niewiele ma wspólnego z ???-wieczną: jest zbiór metafor, brakuje wyboru, świadomości skutków i walki o najwyższe spełnienie. Powinności obdarowanych Po przyjęciu koncepcji pisania jako choroby i odrzuceniu rzemiosła znaleźliśmy się na ruchomych piaskach. Wszak pojmowanie twórczości jako stanu nienormalnego to koncepcja, która sprawia, że pisarz jest samowystarczalny - pisze, bo musi, a musi, bo jest chory. Ponadto - i całkowicie zgodnie z chorobą - skoro krytykuje rzemiosło, tedy jego wytwór jest zupełnie niesprawdzalny. Chory zna tylko przymus ekspresji, impuls, nad którym nie potrafi zapanować i który przynosi efekty nie podlegające ocenom w kategoriach estetycznych. Okazuje się zatem, że młodzi twórcy do tradycji młodopolskiej przyłączyli również cząstkę tradycji awanagar-dowej, wykrawając z tej pierwszej patologię tworzenia, a z tej drugiej nieweryfikowalność dzieła w odniesieniu do przeszłości. W rezultacie sztuka, która wyłania się z ich wywodów, jest wielostronnie wyosobniona: pisarz istnieje niezależnie od odborcy, dzieło od pisarza, tworzenie od rzeczywistości. Co w tej sytuacji zrobić? Wrócić do rzemiosła. Wrócić nie tylko dlatego, że zbyt łatwo w tej książce z nim się pożegnano, i nie tylko dlatego, że połowa naszej prozy lat dziewięćdziesiątych jest niczym więcej niż rzemiosłem. Także i dlatego, że propozycja powrotu do rzemiosła dotyczy jedynej rzeczy, której z literatury nie da się wyrzucić - można bowiem znaczenie techniki mocno deprecjonować, nie można jednak 28 zaprzeczyć jej udziału w tworzeniu. Co więcej, braku samoświadomości dowodzi odtrącanie rzemiosła przez pisarzy, którzy pełnymi garściami czerpią z tradycji, którzy plądrują ją nieustannie, łudząc się, że intertekstualne gry dają absolutną swobodę w ustanawianiu znaczeń. Dlatego mądra wydaje mi się pochwała rzemiosła głoszona przez Krzysztofa Koehlera, który stwierdza: „Gdyby nie rzemiosło [...], nie byłoby radości pisania, nie byłoby też - zaręczam - radości czytania" (s. 100). W tym ujęciu rzemiosło to sprawność literacka osiągana dzięki ćwiczeniom. W takim przekonaniu kryje się zarazem postklasycystyczna postawa, nadająca technice sens poprzez wskazanie wartości, wobec której rzemiosło jest służebne. Zadanie rzemieślnika polega na znalezieniu formy doskonałej, ponieważ jednak wzoru nie ma albo jest niedościgły, tedy praca poety polega na wiecznym poprawianiu formy w pogoni za wyrażeniem, które pochwyci byt. Podobne uznanie dla rzemiosła znajdziemy w wypowiedziach Hanny Krall i Stefana Chwina. Ich słowa w sposób zaskakujący rymują się w obrębie skojarzeń i przeciwstawień dotyczących formy. Krall wspomina, jak szukała odpowiedniego rytmu dla sceny, w której nadzy Żydzi zstępują do grobu: „[...] jeśli to, co piszę, ma zrobić wrażenie na czytelniku, muszę nadać temu formę. Tragedie pozbawione formy są czymś bezwstydnym. Forma oddala na odległość, która pozwala w ogóle opowiadać. Bez formy znalazłabym się w tym dole pełnym trupów" (s. 111- 112). Stefan Chwin natomiast stwierdza, że w każdym pisarzu powinien tlić się bunt przeciw pięknu, ponieważ piękno „wygasza w nas wysoką niezgodę na zło świata", „godzi nas z bytem, to znaczy tłumi w nas to, co najczystsze: radykalną odmowę zgody na świat, w który nas wtrącono". A jednak, nawet jeśli „najczystsza byłaby literatura wiecznej odmowy, odzierająca z wszelkiej nadziei, podsycająca bunt, metafizyczne mdłości i odrazę do świata", to i tak „należy trzymać się w ryzach", to znaczy trzymać się pewnych granic, widzieć, że dzieło odbierające nadzieję jest kładką w stronę nicości, wiedzieć, że wybiera się nie pomiędzy pięknem i prawdą, lecz pomiędzy nadzieją i nihilizmem, formą i pustką. Czyli: „Krawat kontra nicość" (s. 26), jak lakonicznie ujmuje to Chwin. Najpełniejszą, najbardziej rozbudowaną i najpiękniejszą koncepcję rzemiosła znajdziemy jednak w wypowiedzi Grynberga. 29 Stwierdza on: „Pisarz jest rzemieślnikiem, którego materiał przekracza materię, czyniąc go czarownikiem i czarodziejem. Kapłanem, który składa w ofierze to, co mu dano, co musi, bo to nie jego. Pośredniczy między człowiekiem a tym, co poza naszym istnieniem. Pośredniczy, ale nie kupczy. [...] Pisarz przekazuje to, co musi być podane dalej, i stara się dać jak najwięcej" (s. 76-77). Doniosłość tych zdań polega na tym, że Grynberg nie przeciwstawia sobie pisania i rzemiosła, lecz włącza technikę w sztukę: dzieło powstaje dzięki temu, że ktoś potrafi przekształcić rzemiosło w czarodziejstwo. Jak tego dokonać? Mocą talentu? Może tak, ale sedno koncepcji Grynber-ga nie tkwi w talencie, lecz w poczuciu powinności. Pisarz musi pisać - to przekonanie przypomina kilka cytowanych i omawianych wcześniej. Ale pozorne podobieństwo skrywa ogromną różnicę. Bo choć Grynberg uważa, że pisarz jest istotą naznaczoną, człowiekiem, który będzie pisał „pomimo wszelkich przeciwieństw", to przecież powinność bierze się u niego z myślenia o twórcy jako istocie obdarowanej. Przymus pisania nie ma zatem u Grynberga charakteru patologicznego, lecz moralny, źródłowo tkwiąc w obdarowaniu. Powinność tworzenia jest spłatą długów, zwrotem darów, ponieważ pisarz, według Grynberga, to istota potrójnie obdarowana: talentem, tematem i odbiorcą. Jeżeli jest ktoś, kto chce cię czytać, to go nie lekceważ; jeżeli usłyszałeś coś ważnego, przekaż to dalej, bo to nie twoje; jeżeli zostałeś obdarowany talentem, to znaczy, że dostałeś więcej niż inni, więc podziel się tym darem, bo kto więcej ma, więcej powinien dawać. Cóż za paradoks: Grynberg myśli o pisaniu jak o miłości! Kiedy stwierdza: „Pisanie polega na tym, że więcej się daje, niż bierze" (s. 76), powtarza chrześcijańską definicję uczucia. Rzemiosło jest więc podstawą, czarodziejstwo jest darem talentu, a dar - zobowiązaniem do oddawania. Kiedy już wysupłaliśmy tę nitkę powinności dawania, okazuje się, że tak jak Grynberg myśli również Hanna Krall („Jestem tylko protokólantką i staram się być wdzięczną, gorliwą słuchaczką. Mam poczucie, że coś mi zostaje powierzone", s. 115-116) i Olga Tokarczuk, która po niesłychanie wymyślnym wywodzie, po stworzeniu dziesiątka teorematów, zakończyła swój szkic pięknym zdaniem: „[...] pisanie jest odkrywaniem w sobie zdolności do miłości. Albo inaczej: jest poszerzaniem obszaru, który miłości podlega" (s. 170). Okazuje się zatem, że można wyjść dokładnie z tych samych założeń - pisania jako konieczności i rzemiosła jako wartości słu- 30 żebnej - i dojść do zupełnie innej koncepcji. Inność tego sposobu myślenia o literaturze polega na postrzeganiu pisarza jako depozytariusza, a istnieniajako daru zobowiązującego, pojmowanie tematu jako wieści „nie mojej" i poczucie powinności przedłużania łańcucha uczestnictwa - uczestnictwa w opowieści, w pięknie, w talencie. Pisarz to nie ten, kto pisze, lecz ten, kto swojego czytelnika wciąga w łańcuch przekazu, kto wywołuje w nas poczucie obdarowania i chęć dzielenia się z innymi. Koniecznym elementem owej koncepcji jest jednak poczucie odpowiedzialności za to, co zostało pisarzowi dane: talent, świat, czytelnik. Rzeczywisty pożytek z lektury Lekcji pisania nie łączy się zatem z wykładem zasad tworzenia, wizerunkiem artysty nawiedzonego czy mitem sztuki-choroby. Najważniejszą rzeczą, jaką da się z tej antologii wyciągnąć, jest - bardzo niewielki, ale dobre i to -zestaw etycznych i rzemieślniczych powinności związany z koncepcją pisarza jako depozytariusza talentu i powiernika cudzych opowieści. Dla kilku szkiców, w których tę postawę powinności odnalazłem, i dla wynikającej stąd lekcji pisania warto było przeczytać książkę w całości. Ale życzyć sobie należy, by tę lekcję przerobili nie tylko czytelnicy. Lekcja pisania. Red. M. Sznajderman. Wydawnictwo Czarne, Czarne 1997. „Cóż po poecie w czas medialny" Hasło wyjściowe ankiety brzmi „Pisarze źle obecni - dzisiaj"1. Chciałoby się powiedzieć, że w latach dziewięćdziesiątych, po przełomie ustrojowym i w trakcie przemian kulturowych, pisarze są w ogóle źle obecni, i na tym sprawę zakończyć. Ale może warto zastanowić się, dlaczego. Moja odpowiedź będzie więc z tych najbardziej denerwujących, z tych Jestem za, a nawet przeciw", „z jednej strony, z drugiej strony" czy nawet „być albo nie być". Jest to jednak zgodne z przedmiotem dysputy (kwestią problematycznej obecności, czyimś „byciem i niebyciem", niejasnym statusem onto-logicznym ludzi, którzy na pewno istnieją, lecz są zastępowani fantomami). Co więcej, jest to również zgodne z zadaniem, które sobie stawiam: chciałbym bowiem zrozumieć mechanizmy znikania i pojawiania się ludzi. A ponieważ takie rozważania z konieczności wchodzą w niebezpieczne związki z owymi mechanizmami (w końcu uczestnicy ankiety mają orzekać, kto i jak jest obecny, tym samym próbując właśnie powołać kogoś do istnienia bądź spowodować nieistnienie), tedy zrozumiałe będą moje wysiłki, by nie powtórzyć błędów ucznia czarnoksiężnika. Skoro bowiem żyjemy w świecie, w którym jakiś tajemniczy czarnoksiężnik igra z byciem, nierozsądne byłoby małpowanie jego ruchów w nadziei, że uda nam się przywrócić zakłócony porządek istnienia. Trzeba zatem najpierw popatrzeć, jak on to robi. Jednakże zrozumieniu mechanizmów powstawania „złej obecności" przeszkadza inna kwestia, a mianowicie pytanie, czy potrafimy określić, co znaczy dobra obecność. Proszę nie sądzić, że w tym zdaniu jest czegoś za dużo. Nie namawiam do zdefiniowania „dobrej obecności", lecz do namysłu nad możliwością zbudowania samej definicji. Mnożę zastrzeżenia, ponieważ sądzę, że nie dysponujemy taką szansą. Czy „dobra obecność" pisarza w dzisiejszej kulturze oznacza trwałe istnienie w naszej świadomości? Jeśli tak, to przez obecność rozumiemy kilka prostych skojarzeń tkwiących w naszych głowach (Wielki Poeta, Filozof, Twórca). Może tedy do- 1 Ankietę ogłosił miesięcznik „Polonistyka" (2000, nr 9). 32 brze obecny jest pisarz czytany bez przymusu przez znaczącą większość, która potrafi wymienić ponadto inne tytuły tego samego autora i dodać kilka słów o samym człowieku? Rozwiązanie to nieszczególne, bo trudno nazwać dobrą obecnością nadobecność pisarzy popularnych (Wharton, Sapkowski, Szczypiorski, Coehlo). Może więc do dobrej obecności prowadzi stałe występowanie w mediach? Wtedy jednak miniwykłady Kołakowskiego, czytanie katechizmu przez Tischnera czy felietony Pilcha stanowią o całości - znika filozof czy pisarz, a zostaje gość jakiegoś medium. Wydaje się więc, że niewielkie są możliwości określenia kryteriów dobrej obecności. Kto mógłby posłużyć za przykład? Powiedzmy, Czesław Miłosz. Biorąc pod uwagę jego dorobek, znaczenie, produktywność i wartość dzieł, można by powiedzieć, że jego obecność jest dobra: ani go za dużo, ani za mało, nikt nie zbywa jego wierszy zdawkowymi recenzjami ani ogólnikowymi pochwałami. Jeśli już o nim ktoś pisze, to w miarę rzetelnie. Wystarczy jednak przypomnieć sobie, co odprawiano nad Pieskiem przydrożnym oraz jak słabo wyglądała recepcja bardzo ważnych esejów z książek Zaczynając od moich ulic, Życie na wyspach, Legendy nowoczesności, a także listów do Andrzejewskiego z tomu Zaraz po wojnie, by uświadomić sobie, że Miłosz raczej niż przykładem dobrej obecności jest dobrym przykładem złej obecności w dzisiejszych jej formach. Jednak złej obecności to wcale nie znaczy nieobecności. Jakie są bowiem dzisiejsze formy złej obecności? Najprościej byłoby odpowiedzieć, że takie, jakie wynikają z figur obecności, którymi posługują się nadawcy istnienia. A posługują się zasadniczo czterema. Pierwsza z form złej obecności to wszechobecność. Wytwarza ją metafora - zwłaszcza paradoks, oksymoron, katachreza. Metaforą obsługujemy tych pisarzy, których uważamy za wielkich, ważnych, doniosłych. Miłosz, Herbert, Różewicz, Szymborska Bieńkowski, Myśliwski, a także Bauman, Kołakowski, Tischner - to tylko niektórzy spośród twórców, którzy obdarowali nas istotnymi dziełami w latach 80. i 90., a zarazem pisarze, których zarówno pojedyncze utwory, jak i dzieła życiowe wymykają nam się z rąk, przerastają możliwości prostej syntezy, zmuszają do ustawicznej rein-terpretacji. Są kimś więcej niż po prostu poetami czy prozaikami -w społecznej komunikacji każdemu z nich przypada miejsce pomiędzy senatorem i kapłanem; negocjują z nami sposoby rozumienia 33 naszej przeszłości i współczesności, skrupulatnie zapisują własne - niekiedy skrajnie prywatne - doświadczenie, budując jednak wizerunek, w którym pomieści się wielu; są obrońcami złożoności świata, ale i strażnikami zdrowego rozsądku. Stąd ich obecność przybiera charakter wszechobecności: poeta i eseista zamienia się w historyka (Miłosz), kapłan staje się katechetą, popularyzatorem filozofii i komentatorem życia społecznego (Tischner), filozof przekształca się w telewizyjnego felietonistę (Kołakowski), socjolog urasta do rangi autorytetu w sprawach cywilizacji (Bauman), poetka zaczyna reprezentować kulturę polską (Szymborska). Ich wszech-obecność jest przecież zrozumiała: każdy z nich to jakby przyjaciel nieco zagubionego, niekiedy zdziecinniałego społeczeństwa, które szukając rady, otwiera gazetę albo włącza telewizor. Jednak im większa jest ich wielkość, tym większemu pomniejszeniu muszą ulec. Albo odwrotnie: ulegają pomniejszeniu, ponieważ cała ich wielkość musi się zmieścić w ramach medialnego (gazetowego, telewizyjnego, radiowego) obrazu. Im częściej występują, tym większemu rozmnożeniu ulegają, popadając w stan metaforycznego rozproszenia znaczeń. Nakłaniani do tego, by reprezentowali wszystko i wszystkich, włączeni w mechanizm wymiany figur obecności, stają się metaforami własnej nieobecności. Pasują do wszystkich okoliczności, więc ich pojawianie się traci na niezwykłości, nabierając charakteru podpisu na liście obecności. Każde ich wystąpienie powinno być świętem, a staje się paradoksem, oksymoronem, niedopasowaną metaforą. Ich sytuacja jest jednak nieporównanie lepsza niż położenie pisarzy należących do drugiej kategorii złej obecności, czyli nieobecności. Charakteryzując ten rodzaj istnienia, najlepiej wyjść od listy pisarzy. Wymienić zatem można jako nieobecnych takich twórców -proszę wybaczyć bezład listy - jak Pankowski, Karpowicz, Czycz, z wcześniejszych zaś Mach, Parnicki, Buczkowski, Haupt czy Filipowicz. Oczywiście, łatwo byłoby zakwestionować ten spis i wytknąć, że niemal każdy z tych pisarzy doczekał się naukowej monografii (Buczkowski), jednej (Filipowicz) lub kilku sesji literaturoznawczych (Parnicki), a także okazjonalnych artykułów w prasie, opublikowanych z powodu wznowienia jakiegoś dzieła (Haupt), rocznicy śmierci (Czycz) bądź wydania książki stanowiącej życiową summę (Karpowicz). Wszystko to jednak, obawiam się, raczej potwierdza, niż obala ogólne przeświadczenie, że są to pisarze źle obecni - obecni 34 okazjonalnie, samoswoi, nieprzetłumaczalni. Łatwo wydłużyć listę już sporządzoną o kilka odleglejszych nazwisk: Stanisława Ignacego Witkiewicza (jako autora powieści i szkiców estetycznych), Tadeusza Micińskiego, Wacława Berenta, Karola Irzykowskiego (jako autora Pałuby). Dzieła tych pisarzy - od Irzykowskiego po Karpowicza -funkcjonują jak mowa niezależna: przytacza się ją in extenso, nie próbuje natomiast (próbuje zbyt rzadko) przełożyć na język indywidualny. Stąd też figurą ich obecności jest litota, wynikająca z przeświadczenia, że brak nam słów (czasu, zdolności, języka) do rzetelnego przedstawienia danego utworu. Jeśli zatem pisarze hiperboli-zowani (będzie o nich mowa) istnieją w wyolbrzymieniu, to twórcy reprezentowani przez litotę funkcjonują pomniejszeni - ich wielkość, znaczenie i wartość dzieła istnieją zawieszone w próżni, dane do wierzenia, sprzedane na konto autorytetów, które kiedyś i gdzieś ową wielkość wyjaśniły. Figura litoty prowadzi więc do paradoksalnej formy istnienia w nieistnieniu. Być źle widzianym to trzecia odmiana złej obecności. Nie chodzi tu (może i szkoda) o romantycznego poetę przeklętego, o młodopolskiego cygana, o awangardowego autsajdera, a więc twórców po staroświecku „źle widzianych w dobrym towarzystwie", spychanych na margines, usuwanych poza nawias przyzwoitego społeczeństwa; chodzi o pisarza ponowoczesnego, który pojawia się oświetlony przez reflektory i flesze, znajduje się w centrum zainteresowania, który, co prawda, skupia na sobie spojrzenie większości społeczeństwa, a mimo to jest źle widziany, to znaczy „niewłaściwie postrzegany", „umieszczany w złej perspektywie", „błędnie rozpatrywany". Przytrafia się to właściwie wszystkim twórcom, ale najwyraźniej ujawnia się w odniesieniu do tych, którzy przekroczyli jakąś normę, naruszyli przyzwyczajenia, zaatakowali stereotyp. Ich działania - artystyczne lub życiowe - muszą być jakoś zdefiniowane, umieszczone w jakiejś perspektywie. Uruchamia to procedurę etykietowania, która wytwarza nie tylko nazwy, lecz przede wszystkim utrwala pewien konserwatyzm odbioru, przyzwalając na posługiwanie się jednym określeniem bez względu na złożoność czyjegoś dorobku. Lata dziewięćdziesiąte nie były pod tym względem lepsze czy gorsze od dekad wcześniejszych, warto jednak uświadomić sobie, że nie były inne i że każdy pod tę prawidłowość podpada. Przykłady, nader liczne, składają się na swego rodzaju słownik recenzenckich komunałów: „bruLionowcy" - prowokatorzy; Gretkowska - skandalistka; 35 Kinga Dunin - feministka; Herbert - moralista; Różewicz - nihilista; Sosnowski - hermetyczny; Miłosz - metafizyczny; Wencel - klasyk; Świetlicki - barbarzyńca. Niektórzy spośród wymienionych nigdy nie pasowali do swoich etykietek, inni - dawno im się wymknęli. Jednak ich obecność w tej właśnie formie zdaje się dominować, a może nawet stanowić warunek istnienia w ogóle. Dzieje się tak, ponieważ w świecie zapośredniczonej komunikacji, w świecie zmediatyzowanego porozumienia pisarz albo istnieje zaetykieto-wany, albo nie istnieje wcale. Tego rodzaju nazwy (przezwy) wydają się tedy w równym stopniu szkodliwe, co nieuniknione, ponieważ pozwalają odbiorcy oswoić nadmiar, sprowadzić wieloznaczność do jednoznaczności, obronić przydatność potocznych kategorii w odniesieniu do dzieł, które w potoczności się nie mieszczą. Mechanizm powstawania takich określeń, prowadzący do stereotypiza-cji, opiera się na metonimii, czyli ustaleniu jednoznacznego związku pomiędzy twórcą i (w naszym przypadku) nazewniczym zastępnikiem. Metonimia, trzeci rodzaj złej obecności, spowalnia grę znaczeń, ogranicza interpretację; posługujemy się nią w przekonaniu, że stanowi warunek wierności czytelniczej. I wreszcie czwarty rodzaj złej obecności - nadobecność. Figurą, która ją wytwarza, jest hiperbola. Przykłady wydają się -przynajmniej na pierwszy rzut oka - nader oczywiste. Do pisarzy nadobecnych w latach 90. należałoby zaliczyć całą czołówkę „pięknych trzydziestoletnich": Stasiuka, Gretkowską, Saramonowicz, Tokarczuk. Ale natychmiast należałoby dodać także: Herlinga-Gru-dzińskiego, Szczypiorskiego, Głowackiego, Rutkowskiego. Ich nadobecność polega na tym, że rozgłos, jaki towarzyszy każdej ich publikacji, niemal zawsze jest niewspółmierny do rangi dzieła. Rezonans medialny - zarówno pochwalny, jak i naganny -jest tu hi-perobliczny (nadmierny, przesadzony, nieproporcjonalny), tak jakby mass media powiększały istnienie, wyrównując rozmiar do standardowego formatu, jaki przysługuje wydarzeniu. Na sporządzonej przeze mnie liście istnieją oczywiście tacy pisarze, którzy nie zasłużyli na ten rodzaj nadobecności (np. Olga Tokarczuk), tacy, którzy nie istnieliby w ogóle, gdyby nie nadobecność (Saramonowicz), i wreszcie tacy, którzy uporczywie o nią zabiegali (Szczypiorski, Stasiuk, Gretkowską). Znaczy to, że nadobecność bywa zupełnie niezależna od starań pisarza i że można ją wytworzyć zupełnie niezależnie od rzeczywistej wartości dzieła literackiego. 36 Cała ta klasyfikacja, czysto robocza, w wielu miejscach nachodzi na siebie: Miłosz bywa przecież przedstawiany przy użyciu metonimii (kiedy reprezentuje - niczym klasyczna pars pro toto -całą przedwojenną poezję polską), lecz także hiperboli (rozgłos uczyniony wokół Pieskaprzydrożnego), jak również litoty (ulega pomniejszeniu, gdy publikuje tom esejów, ponieważ nie udaje się wchłonąć esejów do wizerunku całościowego). Ta przechodniość, to podleganie wymiennym figurom pozwala dostrzec jeszcze jedną cechę współczesnej obecności - doraźność, chwilowość, ulotność Dzisiejsze figury istnienia przypominają stare makiety u fotografa- kolejni klienci wsadzali głowę w otwór, a tekturowy szablon „zapewniał" resztę ciała. Twarze okazują się wymienne, figury - stałe Jeżeli analogia jest trafna, znaczy to, że żaden pisarz nie jest i nie będzie już dobrze obecny. Dlaczego jednak wszyscy muszą wsadzać głowę w te makiety? I dlaczego my oglądamy wystawę okienną ciągle u tego samego fotografa, zaciekawieni, kto też ostatnio u niego zrobił sobie okolicznościowe zdjęcie? Dlaczego, innymi słowy, wszyscy godzimy się - albo może jesteśmy skazani - na te formy obecności*? Ano dlatego, że kiedy mówimy i myślimy o obecności - dobrej czy złej - nie rozumiemy przez to kontaktu bezpośredniego, lecz obecność publiczną, taką, jaka jawi się naszemu społecznemu postrzeganiu. Ten zaś rodzaj obecności wytwarzają środki społecznego porozumienia, czyli mass media. Innymi słowy mówiąc, kiedy dziś rozważamy sprawę obecności literatury i pisarzy w życiu publicznym, musimy sobie uświadomić, że to środki masowego przekazu ustalają listę obecności - i to w podwójnym znaczeniu: powołują do istnienia (kto nie występuje w mass mediach, nie istnieje) i decydują o formie istnienia (narzucając własne wzorce prezentacji) Dzisiejszy pisarz może więc sobie powiedzieć: „Tak istniejesz, jak cię widzą; tak cię widzą, jak cię przedstawiają". Tu zatem tkwi przyczyna, dla której wszystkie rodzaje obecności publicznej są dzisiaj złe, niewłaściwe, wadliwe, wykrzywione: bo media posługują się figurami, które przekładają istnienie literackie na istnienie medialne - z definicji więc nadają literaturze i pisarzom własne formy obecności. Nasuwa się więc kolejna kwestia: skoro nie ma dzisiaj dobrej obecności, czyli adekwatnej i trwałej, należy zastanowić się, czy jest to nieusuwalna przypadłość dzisiejszego świata czy też właściwość 37 przygodna, dająca się zmienić. Innymi słowy: czy jesteśmy już skazani na to, czy można temu przeciwdziałać. Oczywiste wydaje się, że opór jest możliwy. Przecież właśnie niniejsza ankieta - i w ogóle cały szereg ankiet lat 90. - zmierza do tego, by przywrócić właściwą hierarchię, by złą obecność nazwać po imieniu i dzięki temu zamienić ją w dobrą. Problem jednak polega na tym, że w pytaniu nie chodzi o sposoby kontrolowania i kon-trowania mechanizmów wytwarzających złą obecność, ale o sposoby równowarte i równosilne względem tamtych, czarnoksięskich. Jeśli tak stawiamy kwestię, to oczywiste okaże się, że uczestnicy kultury nie dysponują dzisiaj narzędziami, które czyniłyby ich partnerami mediów. Co prawda ankieta, dyskusja redakcyjna, plebiscyt czy głosowanie stwarzają czytelnikom gazet wysokonakłado-wych okazję do korygowania hierarchii produkowanych przez środki masowego przekazu, trzeba jednak zwrócić uwagę, że mass media w takich sytuacjach są dysponentami reguł uczestnictwa w kulturze. Innymi słowy, zapraszają do gry, w której możemy brać udział na prawach już ustalonych. W związku z tym nie będzie żadną przeciwwagą dla medialnych kreacji ogłaszanie ankiety, której wynikiem ma być raptowna przebudowa istniejących hierachii; nie będzie, bo choć może odbywać się na łamach niskonakładowego, uniwersyteckiego, elitarnego pisma, przecież naśladuje tryb powoływania do istnienia i odwoływania z istnienia, którym posługują się mass media. Wydaje się zatem, że spór o obecnych i nieobecnych łatwo może przerodzić się w licytację naśladującą zasady działania środków masowego przekazu, gdy tymczasem istotniejsze jest rozpoznawanie dzisiejszych mechanizmów wytwarzania i utrwalania się form obecności. Sądzę, że właśnie w tym rozpoznawaniu, a nie w sporządzaniu listy nazwisk tkwi istota zagadnienia, ponieważ „zła obecność" dzisiaj nie jest tym samym co dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Nie przypadkiem redakcja „Polonistyki" akcentuje właśnie ową teraźniejszość. Kiedy w 1981 roku odbywała się sesja zatytułowana Literatura źle obecna. Rekonesans (27-30 X 1981), tytułowa metafora sygnalizowała istnienie literatury w najlepszym przypadku źle widzianej, w najgorszym - po prostu skrywanej, nieobecnej albo, mówiąc językiem Orwellowskim, „znikniętej". Dysponentem obecności było wówczas socjalistyczne państwo, a kryterium onto-logicznym - polityczna słuszność (i posłuszność). W środkach pro- 38 pagandowych dobrze istnieli zatem pisarze będący zwolennikami ustroju, źle natomiast - twórcy przeciwni socjalistycznemu państwu. Tej formie złej obecności, wytwarzanej przez politykę, można było się przeciwstawiać, odkłamując biografie, uzupełniając luki w leksykonach, wymieniając nazwiska, udostępniając dzieła. Walka toczyła się pomiędzy bytem i niebytem, pomiędzy pamięcią i unicestwiającą władzą państwa; toczyła się o istnienia rzeczywiste, realne, z krwi i kości - o ludzi, dla których „zła obecność" oznaczała kulturowe nieistnienie. Kiedy z kolei w 1992 roku „Kultura" paryska przedstawiła wyniki ankiety Pisarze niedocenieni - pisarze przecenieni (1992, nr 7/8), odpowiedzi wskazywały na dwa źródła ocen przesadnie wysokich: politykę edukacyjną (kanon lektur, praktyki szkolne) oraz popularność czytelniczą; z kolei przyczynami niedocenienia okazywały się - dosłownie i przenośnie pojęte -trudności lekturowe, czyli niedostępność (dzieła emigracyjne) oraz hermetyczność (dzieła skomplikowane, zawiłe, awangardowe, eksperymentalne). Zauważyć jednak należy, że w ciągu dziesięciu lat, pomiędzy rokiem 1981 i 1992, obecność zmieniła swoją nazwę: jej synonimem stała się ocena. Odpowiednio do tego przesunęło się także centrum dyspozycyjne: w latach osiemdziesiątych monopol na komunikację społeczną miało państwo (skutecznie kontrowane w tym względzie przez wydawnictwa drugiego obiegu), natomiast na początku lat dziewięćdziesiątych ośrodkiem, który miał (mógł, chciał) dysponować obecnością (w tym wypadku już nie absolutną, lecz relatywną), była krytyka literacka. Walka o przywrócenie właściwych miar nie miała już charakteru „ontologicznego", lecz aksjologiczny, i toczyła się na oceny. Starły się więc ze sobą rozsądek i przesada, trzeźwe spojrzenie i stronniczość, powściągliwość i rozrzutność. W dalszym ciągu jednak władza przywracania właściwych proporcji w państwie literatury miała charakter autonomiczny i należała do jego funkcjonariuszy, czyli krytyków. Mija kolejna dekada, jest rok 2000, i oto pojawia się nowa ankieta: „Pisarze źle obecni - dzisiaj". Formuła z roku 1981 została przejęta tu częściowo; w tamtej wersji sugerowała ona złą obecność całej formacji literackiej, złe istnienie pewnego sposobu uprawiania pisarstwa, nieistnienie jako odpłatę za prawdomówność i prawość, za wierność kodeksowi etycznemu i za obronę niezależności sztuki. Jednakże redakcja „Polonistyki" nie kieruje naszej myśli w stronę literatury, lecz - co znamienne - w stronę 39 pisarzy. Nie wynika z tego, że ankieta pod tytułem „Literatura źle obecna - dzisiaj" byłaby w roku 2000 niemożliwa, przeciwnie - całkiem dobrze można ją sobie wyobrazić, choć od razu widać, że wiodłaby w zupełnie inną stronę (np. rozważań na temat „złej obecności" science fiction postrzeganej jako literatura popularna albo złej obecności literatury immoralnej, zrodzonej w kręgu „bru- Lionu", z której większość „bruLionowców" już się wycofała i po napisaniu palinodii poczęła piętnować jej przejawy u innych; albo wreszcie w stronę rozważań o zaniku etosu obywatelskiego w literaturze lat 90.). Tytuł „Pisarze źle obecni" jest, jak sądzę, związany z silną personalizacją najnowszej literatury; krytyka dzisiejsza chętniej i sprawniej operuje nazwiskami pisarzy niż nazwami nurtów czy prądów, przejrzyściej porządkuje współczesną sytuację, posługując się twórcami, a nie stylami tworzenia. A i czytelnik dzisiejszy lepiej widzi literaturę przez pryzmat pisarzy niż całościowych układów. Takie uosobowienie literatury było już zresztą widoczne w ankiecie paryskiej „Kultury", która nie proponowała przecież namysłu nad „literaturą niedocenioną - literaturą przecenioną", lecz nad pisarzami. Tytuł ankiety „Polonistyki" nawiązuje więc do dwóch poprzednich, zagarnia je, wchłania w siebie i próbuje przekroczyć. Sugeruje zatem nie tylko, że kto inny niż dziesięć i dwadzieścia lat temu może być dziś źle obecny, lecz również skłania do namysłu nad tym, jaki charakter ma dziś owa zła obecność. Gdzie zatem tkwią najważniejsze różnice pomiędzy sytuacją wcześniejszą i aktualną? Przede wszystkim w tym, że nie ogarniamy całości literatury. Ponadto w tym, że rozumiemy (wydaje nam się, że rozumiemy) ową sytuację, kiedy widzimy pisarzy, to znaczy, gdy rozpatrujemy ich obecność w przestrzeni publicznej. I wreszcie, co najistotniejsze, że oto znaleźliśmy się w sytuacji, w której ani historycy literatury (tak było w 1981 roku), ani krytycy (jak było w roku 1992) nie dysponują dostateczną siłą, by korygować złą obecność pisarzy. Środki wytwarzające ową obecność oraz mechanizmy, które do tego służą, posiadły niemal całą przestrzeń publicznej komunikacji. Jesteśmy zatem skazani na konsumowanie obrazów i bezsilne ich kontestowanie. Ponieważ wcześniej starałem się omówić całą tę sytuację -zbyt obszernie jak na ankietę, zbyt krótko jak na złożoność i draż-liwość zagadnienia - pozwolę sobie tedy tylko powtórzyć. Odmienność dzisiejszej obecności pisarzy polega na tym, że: jest ona za- 40 wsze „zła" (nieodpowiednia, nieadekwatna, dysproporcjonalna, przesunięta); jest wytwarzana przez środki masowego przekazu; jest zmienna; podlegają jej wszyscy; wyraża się w zróżnicowanych figurach obecności, z których żadna nie wydaje się adekwatna wobec literatury i pisarza; pozostaje poza zasięgiem działań - protestów, korekt, polemik - dostępnych mieszkańcom świata literackiego. Czy istnieje jakieś wyjście z tej sytuacji bez wyjścia? Tak, nawet dwa, choć żadne z nich - o czym była już mowa - nie dysponuje, pragmatycznie rzecz biorąc, siłą zdolną przeciwdziałać formom obecności wytwarzanym przez mass media. Są to zatem wyjścia połowiczne. Pierwsze z nich pojawi się wtedy, gdy w zarysowanej powyżej sytuacji dostrzeżemy nie tyle powód do biadolenia i jojczenia, ile pewną prawidłowość historyczną, która istniała zawsze, a w dzisiejszych czasach objawiła się w nowej postaci. Chcę przez to powiedzieć -w skrócie - że każda epoka ma własną „złą obecność", taką, jaką sobie wypracowuje, posługując się własnym systemem aksjologicznych skrótów. Wydaje mi się bowiem, że kultura w całości, więc również i literatura, zawsze była - a przynajmniej powinna być - obszarem niepewnej/zmiennej obecności. Niczyja obecność nie powinna tu być raz na zawsze ustalona pod względem formy. Wszyscy „obecni" powinni tedy podlegać ustawicznym przeglądom, powinni być obiektem nieustannych sporów. W ramach takich kłótni jedni są re-interpretowani (bądź kwestionowani), inni zaś rewindykowani. Ruch myśli, jaki towarzyszy sporom o obecność, odświeża kryteria wartościowania, przeciwdziała procesom brązowienia, uświadamia współczesnym, w jakim stopniu potrafią własnym językiem wytłumaczyć czyjąś wielkość i ile potrafią zrozumieć z języka „cudzego" (dawnego, uniwersalnego albo maksymalnie prywatnego). Jest to również sprawdzian podatności dawnego tekstu na nowe odczytania, czyli test żywotności zmarłych. Nasza zgoda na ruchomą obecność pisarzy w kulturze nie ma nic wspólnego ze zgodą na czarnoksięstwo mediów; wręcz przeciwnie, tego rodzaju trening uodparnia na wieczną zmienność, jaką posługują się mass media, zabezpiecza przed utożsamianiem twórcy medialnego z twórcą wielkim. Stąd prosta droga do wyjścia drugiego. Wiąże się ono z obroną własnej niezależności przed doraźnością serwowaną przez mass media. Czy i w tym względzie można znaleźć jakąś naukę w środkach masowego przekazu, w figurach obecności, jakimi się posłu- 41 gują? Chyba tak. Uda się wyciągnąć tę naukę, gdy zrozumiemy, że każda hiperbola czy metonimia w telewizji jest zadaniem dla naszej władzy sądzenia. Innymi słowy: przestajemy być klientami mass mediów, gdy korzystamy z nich jako źródeł wiedzy o sposobach przedstawiania, nie zaś o tym, co przedstawiane, gdy patrzymy, jak wygląda obecność Różewicza w telewizji, a nie, jak wygląda sam Różewicz. Prawdziwe uczestnictwo w kulturze polega bowiem na samodzielnym ustalaniu hierarchii, na kształceniu umiejętności samodzielnego wybierania i czytania dzieł, na samodzielnym precyzowaniu kategorii estetycznych. Każda forma kultury wyręczająca nas w tym wysiłku - lista bestsellerów, ranking najpopularniejszych pisarzy, spis arcydzieł - prowadzi do kulturowego ubezwłasnowolnienia i czyni z nas ludzi uzależnionych. Wtedy każda obecność przedstawiona przez telewizję jawi nam się jako dobra, choć równocześnie nasza własna obecność w świecie kultury staje się bardzo, ale to naprawdę bardzo zła. Niezależność (O dziedzictwie „bruLionu") O dziedzictwie, czyli nie o historii „bruLionu", lecz o tym, co z jego historii przetrwało. A więc o znaczeniu, randze i praktykowanych w piśmie, a tym samym proponowanych czytelnikowi, formach uczestnictwa w kulturze. Takie postawienie sprawy pozwala używać pojęcia „dziedzictwo" bez względu na to, czy krakowskie pismo będzie się jeszcze ukazywało, czy nie. Bez względu przecież na - wyczekiwany? coraz mniej prawdopodobny? - dalszy ciąg „bruLionu", pismo to dokonało kilku rzeczy, które sprawiły, że żadna charakterystyka przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nie może się bez niego obejść -nie w zakresie konkretnego gatunku literackiego, lecz na poziomie kulturowym, socjologicznym i pokoleniowym. Klejnocki i Sosnowski, jako autorzy książki Chwilowe zawieszenie broni. O twórczości tzw. pokolenia „bruLionu", mogą się mylić, nakładając kategorię pokolenia na zjawiska dalece wykraczające poza kwestie generacyjne, nie pomylili się natomiast, wybierając dla tego pokolenia sygnaturę „bruLionu" jako oznakę najwyrazistszych tendencji i najbardziej charakterystycznych form aktywności. Wszystkie te formy - dzieła, działania, postawy, zachowania - które przejawiły się w historii „bruLionu" i zsumowały się w dziedzictwo pisma, można, jak sądzę, podzielić na cztery oferty: 1. instytucjonalną; 2. komunikacyjną; 3. programową; 4. strategiczną. Opisać je to zarazem odpowiedzieć na pytanie, która z tych ofert pozostaje nadal aktualna. Agregat Zacznijmy od oferty instytucjonalnej. Nie tylko dlatego, że właśnie to dziedzictwo wydaje się najłatwiejsze do opisania, że składa się z działań i wartości wymiernych, lecz także dlatego, że właśnie ono przesuwa istnienie „bruLionu" poza ramy pisma. 43 Dziedzictwo instytucjonalne to przede wszystkim te rodzaje aktywności, które wyłoniły się niejako przy okazji wydawania periodyku, przysparzając mu popularności, wspierając jego ekspansję, a zarazem świadcząc, że „bruLion" na początku lat dziewięćdziesiątych nie mieścił się już sam w sobie, że uruchomił ukryte pokłady aktywności w tak wielu rejestrach i obudził zapotrzebowanie na swoją poetykę u tak wielu odbiorców, iż wytworzył swoje kolejne wcielenia, które w bardzo krótkim czasie usamodzielniły się i poczęły wieść niezależny żywot. Krótko mówiąc: dziedzictwo instytucjonalne to „bruLion" poza „brulionem". Mam tu na myśli przede wszystkim bibliotekę „brulionu", czyli około trzydziestu tomików poetyckich wydanych w trzech seriach (fioletowej, białej i kolorowej). Dalej - nadawaną do 1993 roku audycję w Radiu Kolor pod tytułem „Ultrafiolet" oraz cykliczne audycje telewizyjne „AlternaTiW i „Dzyndzylyndzy", a także kasety VHS z nagraniami telewizyjnych wytworów. Na samym końcu zaś - projekt wejścia do internetu. Nie każde pismo mogło naśladować te działania. Wszak wejście do telewizji czy radia pozostaje najczęściej poza zasięgiem życzeń; jest - albo raczej: bywa - skwapliwą odpowiedzią na propozycję idącą ze strony mediów, na pewno zaś nie może tkwić w głowach redaktorów jako instytucjonalne dążenie. Przeciwnie wygląda sprawa z działalnością książkową. W tym zakresie nawet pobieżny przegląd dzisiejszego rynku czasopism pozwala dostrzec wyraźną prawidłowość, polegającą na zakładaniu wydawnictw przy periodykach. Swoje biblioteki założyły „Kresy", „Tytuł", „Czas Kultury", „Fa-Art", „Lampa i Iskra Boża", „Arcana". Świadczy to dowodnie, że droga do wydawania książek prowadzi dziś poprzez wydawanie pisma czy nawet, że wydaje się pismo po to, by wydawać książki. Trudno orzec, czy wymienione pisma szły śladem „brulionu" i czy ich wydawnictwa powstałyby bez wzoru podpowiedzianego przez krakowski nieregularnik. Nie należy jednak zapominać, że to właśnie „bruLion" okazał się pod tym względem prekursorski1 i przewidujący: poszerzając formułę działania, ukazał już u po- 1 Nawracając, co warto przypomnieć, do praktyk stosowanych w okresie międzywojennym, kiedy to różne pisma - „Zwrotnica", „Linia", „Okolica Poetów", „Kamena" - zakładały swoje biblioteki, poszerzając tym samym grono czytelników i współpracowników. 44 czątków dekady, że pisma poczynają być niesamodzielne i że mogą przetrwać wyłącznie w postaci agregatowej. Odnoszenie takiej interpretacji instytucjonalnego dziedzictwa „bruLionu" - ekspansji jako wyznania słabości - do okresu, gdy święcił on swoje największe triumfy, gdy osiągał niewyobrażalne nakłady, może wydawać się dziwne, trzeba jednak pamiętać, że w karierze „bruLionu" raptem cztery lata (1988-1992) zadecydowały, iż pismo stało się synonimem przełomu. Czym jednak dziś pozostaje scheda instytucjonalna, czyli powiązanie magazynu artystycznego z wydawnictwem, fundacją czy stałą nagrodą? Wydaje się, że oprócz sposobu na przetrwanie polegającego na mnożeniu źródeł utrzymania dostrzec w tym można jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, był to - znaleziony w warunkach kultury skazanej na samofinansowanie - model wielorękiego żebraka, który składa do oficjalnych instytucji tyle podań o finansowe wsparcie, ile inicjatyw prowadzi. A także model stacji pomp, w której dotacja na jedno przedsięwzięcie - po przepompowaniu -zasila pozostałe. Po wtóre, wielobój uprawiany przez redakcję był także poszukiwaniem formy współistnienia z mediami. Najbardziej medialne wydarzenia jednorazowe - przyznanie nagrody, wydanie książki czy atrakcyjnego numeru pisma - miały przecież niewielkie znaczenie dla periodyku zakładanego z myślą o długim trwaniu. Oczywiście kolejne numery miały szansę na przekroczenie wąskiego kręgu odbiorców tylko w przypadku medialnego wsparcia, jednak szczególny rodzaj porozumienia z mediami okazał się w przypadku „bruLionu" doświadczeniem ostatecznym, odkryciem doraźnego ekstremum, dotarciem do nieprzekraczalnej granicy: media poczęły bowiem drenować pismo, wymuszając - co widać było w przypadku programu telewizyjnego „bruLionu" - banalną i schematyczną radykalizację, przed którą redaktorzy bronili się początkowo poetyką wygłupu. Z medialnego nadania pochodziło też społeczne powodzenie niektórych numerów, a medialna obecność nadawała zupełnie nowego, pozornie masowego, głosu. Media przejęły tedy rolę instancji zatwierdzającej ważność pisma. „bruLion" to odkrył, doświadczył tego i usiłował współpracę z mediami przekształcić w stałą podpórkę instytucjonalną. Niestety, w krótkim czasie twórcy pisma przekonali się, że mediów nie da się zinstru-mentalizować - że to one dyktują reguły gry zwanej oddziaływaniem, masowością czy popularnością. Dlatego graniczność spotka- 45 nia z mediami polegała na odkryciu, że nie ma współpracy między niskonakładowym magazynem i środkami masowego przekazu: pokoleniowe przeżycie, jakie stało się udziałem „bruLionu", dowodziło, że atut, dzięki któremu trafia się do mediów, czyli niezależność, zostaje przekształcony w uzależnienie. Projekt nieporozumienia Powróćmy do spraw samego pisma. U schyłku lat osiemdziesiątych żadne pismo - ani oficjalne, ani drugoobiegowe - nie miało właściwie szans na szersze oddziaływanie. Tymczasem „bruLio-nowcy" uczynili z pisma nośnik rewolty, jedno z naczelnych narzędzi rozpowszechniania nowych idei, propagowania nowej twórczości, oddziaływania na czytelnika i konsolidowania odbiorców. Aby zrozumieć, jak to się udało, należy przypomnieć kilka danych z biografii. Pismo powstało w 1986 roku w Krakowie. Pierwszy numer przygotowali: Robert Tekieli, Olga Okoniewska, Katarzyna Krakowiak i Boguś Serafin. Komentując założenie „bruLionu", Robert Tekieli stwierdził: „To był taki okres, gdy wszysycy poruszaliśmy się w gęstej i ciemnej zupie". Był to czas dogorywającego komunizmu: „[...] właśnie wtedy kończyły się zadymy stanu wojennego i możliwość odreagowania w starciach z ZOMO obrzydliwej rzeczywistości. Nie chciałem emigrować. Postanowiłem więc wraz z przyjaciółmi coś zrobić. [...] My po prostu nie zgadzaliśmy się na to, co było wokół"2. „Niezgoda" była, dodajmy, problemem znacznej (a nie-posiadającej znaczenia) grupy ludzi. Z wypowiedzi Tekielego wynika, że robienie pisma stanowiło reakcję na nieokreśloność czasu, a więc było poniekąd sposobem nadawania wyrazistości światu albo strategią poszukiwania określoności własnej. To poszukiwanie widoczne jest w historii „bruLionu". Krakowski magazyn był w latach 1986-88 pismem redagowanym kulturalnie, jakby celowo estetyzującym, na przekór rozpolitykowaniu innych pism, pozornie tylko „literackich" - „Wezwania", „Obecności", „Arki". W „bruLionie" tamtego okresu królowała dobra eseistyka, poezja, proza, świetne tłumaczenia z literatury obcej. 2 „Rzeczpospolita" 1993, nr 172. 46 Estetyzm ten miał w sobie coś z postawy ostentacji. Nie chodzi o per-fekcjonizm, zadowolenie artystowskie, lecz raczej o wykazywanie się znawstwem sztuki jako wizytówką. „bruLion" chyba pierwszy zaczął też drukować autorów nienadających się do uprawiania polityki solidarnościowej, niewyrażających idei, niezaangażowanych. Pierwsze cztery numery sprawiały wrażenie, jakby ktoś połączył „Zeszyty Literackie" z „Literaturą na Świecie". W początkowym okresie pismo nie propagowało więc kultury alternatywnej, choć niewątpliwie w skromnym zakresie o niej informowało3. Przykładowo w numerze 4 spotkamy teksty Aleksandra Solżenicyna, Bohdana Czaykowskiego, Josefa Śkvoreckiego, Josifa Brodskiego, Ewy Lipskiej, Tomasza Jastruna, Zbigniewa Macheja, Krzysztofa Koeh-lera, a w dziale prezentacje - wiersze Manueli Gretkowskiej. Proporcje „młodych" do „starych", „uznanych" do „nieznanych" były więc zdecydowanie na niekorzyść „młodych". Ale właśnie w 4 numerze pojawiły się dwa teksty, które zapowiadały ów wątek komunikacyjnie pojętego dziedzictwa, wynikającego z powierzenia pismu roli przekaźnika przełomowych treści. Pierwszy z tych tekstów, opatrzony znaczącym tytułem Obrzydzenie, zawierał dosadne uwagi Radosława Smutnego na temat stanu czasopism: „W zasadzie prasy podziemnej nie trzeba czytać. Wystarczyło czynić to kiedyś, teraz, jeśli zna się tytuł, zna się również krąg nazwisk z nim związany [...], łatwo też przewidzieć zawartość i poziom artystyczny czy intelektualny artykułów, wierszy"4. Autor obejmował tą charakterystyką również i pismo macierzyste, odnosząc identyczne uwagi do 3 numeru „bruLionu". Dziwić zatem może wcześniejsze stwierdzenie, że „bruLion" dokonał połączenia przełomu z pismem, że nałożył na magazyn funkcję nośnika nowych praktyk: druga połowa lat osiemdziesiątych to przecież okres wyjałowienia właśnie dla czasopism, a więc czas, gdy przełomowa rola periodyku była nieoczywista - pisma, a nie tomu poezji, grupy literackiej, manifestu czy działalności alternatywnej. Powszechnie odczuwano zmęczenie pism wydawanych oficjalnie -„Literatury", „Poezji", „Twórczości", „Akcentu" - ale równie powszechne było poczucie kryzysu pism wydawanych nieoficjalnie. 3 Podobnie charakteryzuje początki „bruLionu" K. Uniłowski (Skądinąd. Zapiski krytyczne. Bytom 1998, s. 6). 4 R. Smutny, Obrzydzenie. „bruLion" 1987/88, nr 4. 47 W numerze 11/12 ten sam autor opublikował podobną w tonie charakterystykę „Tygodnika Powszechnego": „Tygodnik staje się powoli martwy. Woskowy. Zaczyna przypominać kombatanckie gazety emigracyjne: zastygły patos nie atakowanych okopów. Przewaga nekrologów i reklam zakładów pogrzebowych. Spokój. Pierzyny w kształcie barykad"5. W przypadku obu omówień - prawda, że mocno niesprawiedliwych - Smutny akcentował przede wszystkim pogrążenie w słuszności, stagnację racji, zakrzepnięcie idei. Jeśli treść tych krytyk można przełożyć na jakieś wskazówki praktyczne, to pewnie tylko takie, że redaktorzy „bruLionu" zdawali sobie sprawę z jałowości tworzenia pisma politycznego, zanurzonego w spory z komunizmem, tłumaczącego się w kontekście etyki, prze-kładalnego na racje antytotalitarne. Skoro jednak społeczeństwo w dalszym ciągu znajdowało się w szachu polityki, tedy treści istotnych należało oczekiwać nie w periodyku literackim, lecz politycznym, socjologicznym czy historycznym. Wydaje się też, że w pierwszej fazie swego istnienia - czyli do numeru 9 - „brulion" nie zakładał żadnej krucjaty. Pomysłem jego twórców było -jak większości młodych redakcji - po prostu robienie pisma. Redaktorzy i współpracownicy, godząc się w większości na obsadzanie ról zastanych i potwierdzanie istniejących hierarchii, szukali jeszcze wtedy swojego modus scribendi, stylu pisania, systemu wartości, sposobu otwarcia, wyjścia z gęstej zupy. Pierwszym krokiem ku znalezieniu własnego oblicza nie był program, lecz złamanie zasady „nie wypada" w reakcjach krytycznych. Oto obok Obrzydzenia pojawiła się jeszcze w numerze 4 recenzja J'accuse METa dotycząca tomów poezji Gwido Zlatkesa (Piosenka o zdradzie i inne wiersze. NOWa 1987) i Heleny Komorowskiej (Żelazna pajęczyna. NOWa, Warszawa 1987). MET w swoim tekście nazywał po imieniu pewne niebezpieczeństwo, demistyfi-kował mechanizm układu literackiego, w którym starczyło mieć odpowiednią biografię, aby zostać poetą: „Cóż szkodzi wydrukować wiersze Gwido Zlatkesa, który z niewątpliwą pasją pracował w Agencji Solidarności AS...? Cóż to szkodzi: papier jest, maszyny są, a i autor nie ma nic przeciwko temu! Gwido Zlatkes, Helena Violetta Komorowska, Leszek Szaruga, Tomasz Jastrun, Lothar Herbst. Co będzie, gdy się okaże, iż wiersze i (nie daj Bóg) powieści 5 R. Smutny, Tygodnikomowa. „bL" 1989, nr 11/12. 48 piszą także inni działacze opozycji?"6. Była to w istocie diatryba przeciw utożsamianiu zasług politycznych ze zdolnościami literackimi, przeciw stosowaniu kryterium etycznego, przeciw posługiwaniu się biografią i polityką jako miernikami wartości poezji. Na czym polegało znaczenie obu tych tekstów - obrzydzenia Smutnego i oskarżenia METa? Na wywołaniu sporu, który odkrył mocne różnice. Oto w numerze 7/8 ostro - w tonie protekcjonalnym - odpowiedział na krytykę METa Antoni Pawlak, stwierdzając m.in., że „ktoś tu się po prostu nie zna na literaturze. Albo ja, albo MET" oraz: „Sądzę, że pozycja literacka zarówno Jastruna, jak i Szarugi jest zbyt poważna, by stawiać im takie zarzuty" (s. 167). Na list ten MET odpowiedział zjadliwie: „Trafnie Pan to ujął: ktoś tu się nie zna na literaturze. [...] zgadzam się z panem, że pozycja literacka Jastruna i Szarugi jest zbyt poważna" (s. 168). Z pewną przesadą można powiedzieć, że właśnie w tym momencie narodził się ten drugi „bruLion" - propozycja medialna, jego program i strategia. Bo w tej replice ujawniły się istotne prawidłowości dotyczące „bruLionu". Pierwsza z nich polega na tym, że na początku nie było programu, było natomiast „rozpoznanie walką". To polemiści, krytycy, po-uczacze podpowiedzieli „bruLionowi", co jest rzeczywistym przedmiotem sporu, co jest pozorną, a co autentyczną wartością, a nade wszystko - w jakich językach osadzone są wartości. „BruLionowcy" trafili w slaby punkt kultury opozycyjnej, w jej przekonanie, że postawa antykomunistyczna, antytotalitarna i prodemokratyczna w sposób automatyczny rodzi dobrą literaturę. Odsłonięcie tej słabości natychmiast pociągnęło za sobą ujawnienie kolejnej „nagości króla": reakcja Pawlaka dowodziła bowiem, że kultura opozycyjna wytworzyła mechanizmy przemilczeń i ograniczenia dyskusji. W ramach zrytualizowanej komunikacji prawdziwą wymianę poglądów zastępowało często kryterium powinności: sztuka tworzona w imię etycznego obowiązku powinna być również odbierana z obowiązku (i chwalona za rzekome wartości). Na to właśnie „bruLion" nie chciał się zgodzić. Bezczelność młodości na tym m.in. polega, że zmusza ona ludzi starszych - zasiedziałych w kulturze, takich, których „pozycja jest zbyt poważna" - do powtórnego wytłumaczenia się z własnej pozycji, do wylegitymowania się i do przetłumaczenia swojej przeszłości na teraźniejszość. „bruLion" swoimi - na początku przecież MET, J'accuse. „bL" 1987/88, nr 4. 49 niezwykle skromnymi - tekstami krytycznymi sprowokował starszych do wyłożenia racji, do pokazania języka, w którym dawne wartości zachowałyby swoją ważność, do wyjścia poza dyskurs autorytatywny, pozwalający publicznie mówić „Albo ja, albo MET". Tymczasem okazało się, że druga strona poza starym zestawem ogólnikowych haseł i świętym oburzeniem nie ma nic szczególnego do powiedzenia. Zamiast sporu dwóch przeciwstawnych racji, wytworzyła się tylko sytuacja sporu, czyli komunikacyjna rama waśni. W trakcie tej waśni język hierarchiczny okazał się niekompletny, niewydolny i bezsilny, a retoryczna i aksjologiczna więźba dotychczasowego układu literackiego odsłoniła swoją kruchość7. A zatem to polemiści podpowiedzieli redaktorom „bruLionu", że można z krakowskiego periodyku uczynić pismo pokoleniowe i przełomowe, że pismu można powierzyć coś więcej niż tylko prezentację znanych nazwisk i promocję debiutantów, a mianowicie rolę agory (właśnie raczej agory niż forum) dla światopoglądowych sporów, rolę pisma poszerzającego style ekspresji i upominającego się o pełen wyraz dla uczestnictwa w kulturze. Od tego zaczęło się kształtowanie pisma programowego, które pomiędzy numerem 4 i 9 uświadamiało sobie własne możliwości w byciu autentycznym. Późniejsze kroki z tej perspektywy wydają się przesądzone. „bruLion", znalazłszy się na rozstajach autentyczności i „kulturalności" (grzeczności, słuszności, normalności), odkrył ogród o rozwidlających się ścieżkach - ogród tematów szokujących, drugorzędnych, niższych, wstydliwych, czasem skrywanych bądź „szemranych", lecz prawdziwych, funkcjonujących w kulturze codziennej, bliskich krwiobiegu. Tak można interpretować zawartość kolejnych numerów. W głośnej „dziewiątce" pojawił się - uznany za pornograficzny -tekst Bataille'a, będący w istocie przejawem skrajnej wolności pisania, a ponadto wyrazem poszukiwań związków między seksualnością i zakazami. Obrazy dopełniał tekst o rewolucji seksualnej, w którym jako przedstawicieli obozu represyjnego wymieniono Chomeiniego, Nixona, Breżniewa, Reagana, ???, Castro i Jana 7 Monofoniczność kultury niezależnej dostrzegali w tamtym czasie również inni. Przykładowo Marta Wyka, recenzując Literaturę polską po 1939 roku. Przewodnik encyklopedyczny (pod red. Marka Witkowicza, Wyd. PEN, Warszawa 1989), z niepokojem zauważała stronniczość w doborze haseł i życzeniowość: „[...] obyśmy nie stworzyli konterfektu życzeniowego, omijając realność, jakakolwiek by ona była" (Projekt literatury współczesnej. „bL" 1990, nr 13). 50 Pawła II. W numerze 11/12 - kontrkultura, kontestacja, narkotyki; w numerze tym pojawił się tekst Marie Andre Bertrand Niemo-ralność prohibicji, optującej za zniesieniem ograniczeń w używaniu narkotyków, a także artykuł Wojciecha Bockenheima Neokon-testacja, w którym znalazło się znamienne wyznanie, ujawniające konflikt między wszelkim - choćby i opozycyjnym - ruchem politycznym a wolnością jednostki: „Nie ulega [...] kwestii, że działalność polityczna znajduje się dokładnie po przeciwnej stronie kontestacyjnego samostanowienia. Albowiem ingerowanie z zewnątrz w zależności międzyludzkie grozi zawsze naruszeniem jednostkowego prawa do samookreślenia [...] i z tego właśnie względu nie podlega uzgodnieniu z regułą indywidualizmu" (s. 103). Do tego zestawu - kontrowersyjnych przedruków, deklaracji skrajnego niezaangażowania, projektu nieskrępowanej wolności - „bruLionow-cy" dołożyli coś jeszcze: w numerze 13 pojawił się fikcyjny „reportaż z przyszłości", którym posłużono się do opisania zjawisk prawdopodobnych (raptownego przejścia do stadium zblazowanego społeczeństwa postkonsumpcyjnego jako skutków odnalezienia bogatych złóż ropy w Polsce). Prowokacja była przednia, odsłaniała bowiem rzeczywisty cel przemian: na sztandarze przełomu widniały „wolność, równość, sprawiedliwość", tymczasem „bruLion" dodawał do nich słowo „dobrobyt", pokazując - po raz kolejny -jak szybko historia potrafi unieważniać nawet najbardziej szlachetne idee. Na okładce następnego numeru - 14/15 z roku 1990 - (pierwszego nadziemnego) - widniały nazwiska: Blake, Seifert, Celinę, Lem, oraz zapowiedź: „rewelacyjne debiuty '90". Gwoździem numeru i kamieniem obrazy okazał się jednak antysemicki tekst Ce-???'?. Sens tej publikacji znowu można zrozumieć w odniesieniu do wcześniej zarysowanej sytuacji: siłą, która nadała „brulionowi" charakter pisma przełomowego, była słabość naszej kultury -jej monofoniczność, pustosłowie, deklaratywność, retoryczność zastępująca rzeczywisty spór racji8. Dlatego „bruLion", trafiwszy w pierwszy czuły punkt, przekształcił w taktykę dopuszczanie do „Dzięki prowokacjom nie tylko zwrócili na siebie uwagę [...], ale i po części zbudowali własną tożsamość. Demaskowanie potiomkinowskiego charakteru opozycji, odrzucanie kłamliwych złudzeń o trwającym w oporze społeczeństwie nadawało ton wielu tekstom w początkowych numerach. Towarzyszyły temu liczne złośliwości wobec opozycyjnych salonów i wybiórczego moralizmu społecznych autorytetów" (A. Horubała, „bruLionu"przygoda z wolnością. „Znak" 1993, nr 4). 51 głosu wszelkich postaw, zwłaszcza postaw ekstremalnych, a swoją strategię odnalazł w wypróbowywaniu deklaracji, jakie o społeczeństwie wygłaszają autorytety. Hasłem przełomu była przecież wolność i tolerancja, więc „brulion" publikował tekst rasistowski, by ową tolerancję sprawdzić; pułapką opozycyjnego myślenia schyłku lat osiemdziesiątych było zapisywanie całej elity europejskiej do stronnictwa obrońców demokracji przed totalitaryzmem, więc „bru-Lion" przypomniał, że można być wybitnym pisarzem i równocześnie tęsknić za upaństwowioną przemocą. Jak wyglądała zawartość następnych numerów? W numerze 16: liberalizacja narkotyków, słownik komunałów Flauberta, apel o stworzenie teologii sacrum Marka Tabora, rozmowa z polską gwiazdką filmów porno, tekst Francisa Kinga o magii, wywiady z politykami. W numerze 17/18: rasistowskie teksty Pounda, Kazania Himmlera, fragment Ezoterycznych źródeł nazizmu Marka Tabora, magia Kinga i tekst METa, który opisywał jako skandal przyznanie nagrody Kościelskich Wildsteinowi za powieść Jak woda; w numerze 19 - feminizm, magia, sadomasochizm. Komentowana bibliografia zawartości numerów „bruLionu" pokazuje zatem kilka rzeczy: nie jest prawdą, że „brulion" od numeru 13 powielał sam siebie, prawdą natomiast jest, że poszerzenie formuły pisma o wszelkie marginesy kultury właściwie zamknęło przed „brulionem" możliwość ukazania czegoś nowego. Zmniejszyła się zatem nieprzewidy-walność, a wzrosła konsekwencja. Pragmatycznie jednak rzecz biorąc, „brulion" dokonał tego, co redaktorzy zamierzyli: stał się wyrazicielem przełomu, podpowiedział - nie w ramach programu ideowego, lecz praktyki - przełomową strategię. Potem, po numerze 17, nie miał już nic do odkrycia. Oto zatem dziedzictwo komunikacyjne „bruLionu" - dziedzictwo ukazujące, że pismo może być nie tyle płaszczyzną wymiany poglądów, salonem kulturalnym, ile poligonem indywidualnej ekspresji, obszarem praktykowania autentyczności nielimitowanej, bycia sobą bez konieczności redukowania siebie do zachowań pożądanych czy mile widzianych. To już jednak zapowiada program. 52 „Najtrudniejsze do zdefiniowania postawy" Większość komentatorów historii „bruLionu" stwierdza, że pismo nie miało programu, choć dorobiło się strategii. Pozornie potwierdzają to słowa samego Roberta Tekielego, który w jednym z wywiadów stwierdził: „U podstaw »bL« nie tkwił żaden program artystyczny ani ideologia, tylko pewna intuicja. Intuicja polegająca z grubsza na tym, że uznaliśmy, iż twórczość przeniosła się z obszarów uznawanych dotąd za »wysokie«, czyli te, które dotąd zajmowała literatura, na inne obszary. [...] Wśród tematów uznawanych za literackie, kulturalne doświadczenie mojego pokolenia się nie mieści"9. Wspomniana przez Tekielego „intuicja" stanowiła punkt wyjścia, bo kiedy współtwórcy pisma uświadomili sobie, że ich kulturowe doświadczenie pozbawione jest reprezentacji, poczęli szukać zarówno wyjaśnień, jak i literatury przedstawiającej ich światy. Późniejsze losy pisma pokazują, że wstępna intuicja oraz stosowana strategia wspomogły narodziny programu. Jego krystalizację przyspieszyły - podobnie jak w przypadku pism awangardowych - dwa czynniki, wymuszając niejako na redaktorach ewolucję od praktyki do koncepcji ideowej. Pierwszym z nich było publiczne oburzenie przeciwników (którzy z całą naiwnością odsłonili słabe miejsca zajmowanego przez siebie układu), drugim - rosnąca popularność, która popychała do radykalizmu i ostrości definicji. Program, jaki z działań się wyłonił, można chyba nazwać projektem maksymalizacji uczestnictwa w kulturze. W 1990 roku, korzystając z łamów zaprzyjaźnionego „Tygodnika Literackiego", redaktorzy „bruLionu" stwierdzali: „Od początku istnienia »bruLionu« zrezygnowaliśmy z lansowania jakiegokolwiek sposobu życia i myślenia. Z własnej i nieprzymuszonej woli (i we własnym nieprzymuszonym interesie) staramy się prezentować najtrudniejsze do zdefiniowania postawy, ponieważ to właśnie w konfrontacji ekstremalnych zachowań złożoność relacji człowiek-świat objawia się w sposób najbardziej wyrazisty"10. Warto zauważyć, jak 9 Rzecznicy neogówniażerii. Z Robertem Tekielim rozmawiają J. Gondowicz i A. Pawlak. „Gazeta Wyborcza" 1991, nr 274. 10 Dwa intelektualizmy, (w dziale Listy; podpisane: J. Baran, W. Bockenheim, ? Koeh-ler, R. Tekieli). „Tygodnik Literacki" 1990, nr 12. 53 szczególna była to wypowiedź. Autorzy wprowadzili - bez szczególnej dbałości o precyzję, a jednak w sposób znaczący - różnicę pomiędzy „lansowaniem" i „prezentowaniem", co można rozumieć jako różnicę między „opowiadaniem się za czymś" i „bezstronnością". W tych niezobowiązujących słowach tkwiła już zapowiedź metody, którą dostrzec można w dalszym stwierdzeniu, że skrajność zachowań odsłania rzeczywiste związki człowieka ze światem. Z projektu „konfrontacji ekstremów nie dających się zdefiniować" - zapowiadającego dopuszczenie do głosu skrajności, poszerzenie obrazu kultury, ujawnienie rozległości jej obszaru i płynności rozmaitych form - wyłania się przecież deklaracja metody prezentowania ekstremów: skoro redakcja miała powstrzymywać się od ich lansowania, a równocześnie dostrzegała ich niedefiniowalność, tedy jedyną praktyką prezentacji mógł być cytat, wypowiedź nieocenzurowana, autentyczność przytaczana w mowie niezależnej. Równocześnie autorzy wspomnieli o „własnym nieprzymuszonym interesie", sygnalizując w ten sposób związek pomiędzy obieraną metodą, obszarami penetracji i własnymi potrzebami: uświadomili, że cytowanie ekstremów to poszukiwanie języków wyrazu dla własnych doświadczeń pokolenia, spychanych wcześniej na margines nieważności bądź niekulturalności. Jak powiedział w cytowanym wywiadzie Tekieli: „Wśród tematów uznanych za literackie, kulturalne doświadczenie mojego pokolenia się nie mieści"; ze świadomości takiego stanu rzeczy wyniknęło zadanie poszerzenia zakresu „tematów literackich". Program „sformułowany" istniał więc w postaci szczątkowej, ale jednak istniał. Odnaleźć go można w krótkiej deklaracji Cele Fundacji »bruLionu«, w której redaktorzy określali zamiary pisma jako: „1. Niewelowanie przepaści między słowem publicznym i prywatnym; 2. Uczestniczenie w próbie powołania do życia nowego modelu kultury intelektualnej, modelu opartego na zasadach wolności skojarzeń, wolności artykulacji i na swobodzie w wyznaczaniu sobie celów". Mimo niekonkretności wielu sformułowań wyłaniała się z tej noty zapowiedź likwidowania granic między rejestrami kultury w imię wprowadzania do niej doświadczeń prywatnych - skrytych bądź tłumionych. Ku podobnemu myśleniu o programie „bru-Lionu" jako - wcale nie nowej! - próbie pogodzenia autentyczności z kulturą skłania również tytuł i podtytuł pisma. Brulion to coś na brudno, ale też i na gorąco, to bazgroły zachowujące piętno indywi- 54 dualnego charakteru pisma, to pisanie nieładne, bez udawania i stylizacji, bez nadawania tekstowi piękna, to pierwsza wersja, lecz także wersja powstająca pod dyktando zdarzeń i procesów w toku, przeżywanych właśnie teraz. Brulion zatem to zapis przeciwstawny np. „zeszytom", „literaturze", „książce", formom skończonym, doprowadzonym kompozycyjnie do końca, oszlifowanym i wyretuszowa-nym. Brulion to forma nieoficjalna, nieostateczna, lecz prywatna, autentyczna11. W numerze 19 tytuł został wzbogacony o podtytuł: „Pismo nosem". To oczywiście żart -językowy figiel, wciągający w pułapkę domysłów każdego, kto w podtytule pisma szuka jakiegoś konkretu, to gra dowodząca poczucia humoru, przekory, niezależności od językowych i redakcyjnych grawitacji. Ale - gra znacząca. Bo „pismo nosem" to, po pierwsze, pismo „robione na czuja", to chodzenie za głosem wyczucia, uznawanie przewagi intuicji nad programem czy wyrachowaniem; po wtóre, podtytuł nawiązuje do powiedzenia „czuć pismo nosem", czyli wyczuwać zagrożenie, lecz także „grać na nosie", czyli kpić, drwić z kogoś, lekceważyć. „Pismo nosem" to także pismo „wyślęczane", robione przy dużym nakładzie pracy (aż się pada na nos ze zmęczenia), więc także - dosłownie - robione nosem, czyli ciałem. Nawet zatem w tych trzech słowach objawia się cząstka programu i strategii służących autentyczności. Program - maksymalizacji udziału w kulturze - oznaczał przede wszystkim wyprowadzenie z undergroundu estetycznego licznych doświadczeń, przeżyć, praktyk i zachowań uważanych za niższe, gorsze, niekulturalne, mało wartościowe, bezwartościowe, a niekiedy wręcz odrażające czy haniebne. Wszystkie one pojawiły się w „brulionie": rock, pornografia, narkotyki, rasizm, okultyzm, magia, homoseksualizm, odmienne stany świadomości, cyberpunk. „bruLion" prezentował je nie po to jednak, by szokować, by wkupić się w łaski nowej epoki skandalem, lecz po to, by nadać im równe prawa w stosunku do każdej innej działalności. Nie była to próba zmiany hierarchii, lecz próba jej zniesienia. W myśl tego projektu pisanie wierszy i zażywanie narkotyków, czytanie arcydzieł i wyprawa do Jarocina stawały się równowartościowymi doświadczeniami12. Poszerzenie zakresu tematycznego nie polegało zatem na 11 „»bL« ma być brudnopisem całej kultury", stwierdził R. Tekieli („Rzeczpospolita" 1993, nr 172). 12 K. Dunin (Przeszli barbarzyńcy. „Ex Libris" 1995, nr 69) uznała to za przejaw prezentacyjnej działalności pisma wartościowej z punktu widzenia poznawczego. 55 omawianiu tych zjawisk jako marginalnych, lecz na wprowadzeniu marginesów kultury do centrum13 pod światopoglądową opieką nowego - w znacznej mierze New Age'owego - paradygmatu. Było to wyznanie prawdy, dopuszczenie do głosu autentycznych przeżyć, które zajmowały w życiu trzydziestolatków poważny obszar. Kto podjął to dziedzictwo pojmowania kultury jako obszaru równowartościowych ekspresji idiomatycznych? Nikt. I to z prostego powodu: oto dziś nie da się podtrzymywać przy życiu programu maksymalizacji uczestnictwa w kulturze, ponieważ stał się on postawą powszechną, procesem dokonanym, prostą faktycznością po przełomie. Po raz kolejny okazało się, że kultura jest wszystkożer-na, że potrafi obrócić na własną korzyść nawet działania wymierzone w nią samą, że umie przekształcić nawet skrajnie prywatny idiom w publiczny frazes i zamienić każdą ekspresję w atrakcyjny temat14. „Tylko bez żadnych skandali" Nie da się również, choć z innych powodów, podjąć dziedzictwa strategicznego „bruLionu". Najogólniej mówiąc, „bruLion" wypracował strategię, która służyła przedefiniowaniu uczestnictwa w kulturze. Polegało to na uświadamianiu, że wszystko, co się czyni, jest tworzeniem kultury, czyli ma swoją wartość, bo wartość tę określać należy w odniesieniu do każdego z nas. Oczywiście, implikowało to relatywizm albo nawet immoralizm, zawieszenie miar etycznych15, ponieważ kryterium oceny doświadczeń stała się pełnia, krańcowość, autentyczność. Trudno jednak nie zauważyć, że dzięki „bruLionowemu" otwarciu odbiorcy kultury stawali przed szansą szczerości i przed indywidualnym sprawdzianem z różnicowania. Szczerości wymagał przecież rachunek sumienia odsłaniający rzeczywiste inicjacje 13 W tekście Podziemie w defensywie („bL" 1988, nr 7/8), opisującym jalowość, nieautentyczność i obłudę pism niezależnych, a także promującym pisma „trzeciego obiegu", pojawiło się znamienne zawołanie: „Marginesy wszystkich krajów łączcie się!" (s. 212). 14 Zob. nr „NaGłosu" poświęcony kulturze rocka (1996, nr 24), a także „Znak" zawierający materiały na temat „Rytuału i autentyczności" (1996, nr 5). 15 „Zrezygnowaliśmy więc z wszelkiego kategoryzowania, z siatki pojęć, którymi posługiwano się dotąd" (Rzecznicy neogówniażerii, op. cit.). 56 kulturowe; czytając „bruLion" i przeprowadzając takie duchowe skontrum, każdy z nas mógł co prawda nadal twierdzić, że żył wyłącznie w przestrzeni dzieł wiecznych, nie słuchał rocka czy heavy metalu, nie czytał Pana Samochodzika i nie oglądał Stawki większej niż życie czy Czterech pancernych, musiał jednak uświadomić sobie, że wszystko to były istotne doświadczenia kulturowe, które ukształtowały znaczną część społeczeństwa. Po rachunku sumienia „bruLion" stawiał swoich odbiorców przed sprawdzianem z indywidualnej umiejętności różnicowania - sztuki oddzielania przeżyć własnych od „cudzych", autentycznych od wyprodukowanych przez rynek, otwierających na drugiego człowieka od sprzyjających przemocy, życiodajnych od śmiercionośnych. Trzeba było, krótko mówiąc, przeformułować dotychczasowe kryteria oceny postaw estetycznych, odróżniając nie wedle klucza chrześcijańsko-śródziem-nomorskich arcydzieł, lecz wedle kryterium własnego rezonansu. Aby taką postawę wywołać, „bruLion" posłużył się całym szeregiem chwytów i mechanizmów, które współtworzyły jego strategię. Były to: - skandal, polegający na zderzaniu zastanych semantyk bądź doprowadzaniu ich do paroksyzmu i autokompromitacji (jak np. komunistycznym językiem wyrażone potępienie dla graffiti); - wieloznaczność prowokowana i podtrzymywana; - równoczesne wypowiadanie sprzecznych sądów i podejmowanie sprzecznych działań16; - publikowanie wypowiedzi skrajnych i nieumotywowaych bez; komentarza ze strony redakcji17; - wypracowywanie nowych reguł porozumienia, zmierzających do uświadomienia i zlikwidowania uprzedzeń obyczajowych18. Tej „komunikacji bez uprzedzeń" nie udało się, rzecz jasna (i chyba na szczęście), zbudować - choć gromki odzew uświadomił, W normalnym języku nazywa się to cynizmem, ale niektórzy krytycy, zarażeni „bruLionowym" pluralizmem, nazwali to nową wolnością - zob. K. Varga, Spisek barbarzyńskich przedszkolaków. „Gazeta o Książkach" 1995, nr 2. Zob. A. Horubała, op. cit.: „Programowa rezygnacja z interpretacji i wartościowania zamieszczanych tekstów pozwoliła na zarejestrowanie duchowego przełomu dokonującego się w ostatnich latach, na ukazanie kryzysu hierarchicznej kultury i zarysowanie różnych propozycji [...], jakie towarzyszą światu, w którym zwietrzały autorytety". 1 A. Horubała: „Terapia szokowa, atakowanie czytelniczych przyzwyczajeń [...] budować miało nową podmiotowość człowieka". 57 że tęsknoty tego rodzaju były dość powszechne wśród czytelników i że wynikały one z chęci przywrócenia kulturze tak istotnego dla niej elementu jak swoboda. W ramach nowych reguł porozumienia czytelnik - pozbawiony jednoznacznych wskazówek - stawał bowiem przed koniecznością samodzielnego rozstrzygania, jaka jest wymowa światopoglądowa tekstu, jaka jest jego wartość i stopień prawdziwości. Jednak najważniejszą cechą powziętej strategii był nonkonformizm. Najważniejszą, ale też i najszybciej podlegającą uhistorycznieniu, i to w dwojakim sensie. Nonkonformizm „bru-Lionu" polegał na odmowie udziału w grze zwanej „tworzeniem pisma kulturalnego" - grze nudnej, gdy bezpiecznej; wyrażał się w niekoteryjności, kwestionowaniu autorytetów, odwadze mówienia rzeczy kłopotliwych, szczerości w ujawnianiu własnego języka. Wspomniane uhistorycznienie polegało na tym, że nonkonformizm ustatecznił się, skonwencjonalizował (choć nie z punktu widzenia programu), znieczulił odbiorców, zamienił czytelników w łowców sensacji. Wynikało to z traktowania nonkonformizmu jako medialnego skandalu, na którą to pomyłkę „bruLion" zapracował, a nawet w jakiejś mierze zasłużył19. Drugi sens uhistorycznienia tkwi w tym, że co innego oznaczał nonkonformizm pod koniec lat osiemdziesiątych, co innego zaś znaczy dziś. Wtedy wyrażał się w odwadze odnajdywania „własnej drogi do rzeczywistości", poszukiwania swojej „alternatywy", na tworzeniu trzeciej strony w sporze dwóch stron. Dziś, jak się zdaje, nonkonformizm polega na czymś dokładnie przeciwnym: w kulturze pluralistycznej trzeba mieć odwagę, by zdobyć się na określoność, na deklarację polityczną czy religijną, na wyznaczenie sobie centrum. Dlatego właśnie dziedzictwo strategiczne - posługiwanie się mnogimi językami marginesowych doświadczeń kulturowych - nie nadaje się już dziś, podobnie jak dziedzictwo programowe, do podjęcia. Marginesy wkroczyły bowiem do centrum, więc opozycja między nimi uległa - chwilowo? - zniesieniu. Niemożliwe jest więc posługiwanie się językiem, który upomina się o pełnię, skoro pełnia rozpadła się na kawałki. Możliwe natomiast i praktykowane okazało się dążenie do języka wyrażającego jedność. Od połowy lat dziewięćdziesiątych nonkonformizm przybrał formę obstawania przy Zob. J. Kornhauser, Barbarzyńcy i wypełniacze. „Tygodnik Powszechny" 1995, nr3. 58 jednej prawdzie, deklarowania ideologicznego zaangażowania, ujawniania aksjologicznych implikacji wynikających z kulturowych zachowań. Przyjęcie tej postawy przez sam „bruLion" - zapoczątkowane w 27 numerze - oznaczało, że w dziejach pisma zaczął się zupełnie nowy etap20. „bruLion" do wzięcia Wieloraka scheda po „brulionie" znajduje się więc w stanie rozproszenia: dziedzictwo instytucjonalne zostało pożarte przez medialność, doświadczenie komunikacyjne (patronowanie kulturze polifonicznej) zostało roztrwonione w kolejnych numerach przypominających antologie ekscentryzmów, a dziedzictwo programowe i strategiczne okazuje się zamknięte z powodu zmian kulturowych. Nie wszystko jednak jest stracone. W tekście Socjomachia Piotr Śliwiński stwierdził: „Im rzadziej ukazuje się »bruLion«, im więcej mija czasu od jego pierwszych manifestacji, tym wyraziściej objawia się jego niezwykłość [...]. To »bruLion«, a nie »Solidarność« niósł polskiej kulturze wolność od jej własnej ociężałości i tromta-dracji"21. Najistotniejszym dziedzictwem „bruLionu" byłaby zatem wolność - osiągana dzięki penetrowaniu nowych obszarów, dzięki odwadze poszukiwania wartości poza uznanymi hierarchiami, dzięki „nieprzysiadalności", dzięki szukaniu języków, które nie fałszowałyby indywidualnych sposobów doświadczania świata. Ta wolność, którą „bruLion" odnajdywał i gubił, rozdawał i sprzedawał, wydaje się jedynym dziedzictwem nadal do wzięcia. 20 Etapowi temu - związanemu z religijną konwersją Roberta Tekielego i z ideową reorientacją „bruLionu" - poświęcił obszerny tekst K. Varga (Męczennik Robert Tekieli. „Gazeta Wyborcza" 1999, nr 31). Nie stanowi to przedmiotu niniejszego tekstu, ponieważ „bruLion" jako pismo ideowe korzysta raczej z cudzego dziedzictwa (w tym przypadku dziedzictwa „Frondy") niż własnego. 21 „Czas Kultury" 1996, nr 2, s. 20. Apetyt na koniec {Oko smoka P. Dunin-Wąsowicza) Paweł Dunin-Wąsowicz postanowił zakończyć historię realizmu w polskiej prozie XX wieku. Nie tylko dlatego, że włączył się do sporu o wartość realistyczną naszej prozy w ostatnich miesiącach zeszłego stulecia i że uwzględnił dzieła, które powstały w latach 1989-2000. Również dlatego, że jeśli uwierzymy w jego poglądy, przez jakiś czas nie będziemy mieli ochoty ani gadać o realizmie, ani czytać powieści przez niego polecanych. Napisana przez niego książka Oko smoka, opatrzona podtytułem Literatura tzw. pokolenia „bruLionu" wobec rzeczywistości III RP, jest syntezą janosikową. Jak przystało na porządnego zbójnika, autor zabiera bowiem bogatym, a daje biednym. Bogacze to ci, którzy uchodzą za pisarzy realistycznych, biedni zaś to twórcy polskiej fantastyki. Aby jednak nadać swojej wyprawie choćby pozory legalności, Dunin umieszcza w książce wszystko (a nawet więcej niż wszystko), czego można się spodziewać po opracowaniu ogólnym. Jest tu charakterystyka postawy realistycznej przejawiającej się w rozmaitych rodzajach literackich, obraz Polski zawarty w literaturze pokolenia 40-latków oraz polityczno-społeczne orientacje (i dezorientacje) pisarzy. Koniec literatury Z książki Pawła Dunina wyłania się potrójny koniec literatury. Jeden dotyczy końca jej autonomii, drugi - jej wewnętrznego zróżnicowania, trzeci - jej dotychczasowej hierarchii. Zacznijmy od autonomii. Oto autor dostrzega, że od początku nowego okresu polskiej literatury, tzn. od roku 1989, trwa realistyczna hossa - poszukiwanie prozy wyrażającej nowe czasy, diagnozującej społeczeństwo, ukazującej nasze wysiłki adaptacyjne, nasze osiągnięcia i klęski w spotkaniu z nowymi warunkami. Równocześnie jednak zauważa, że laury, zaszczyty, popularność, wysokie nakłady i nagrody przypadają w nowej dekadzie wcale nie re- 60 alistom, lecz mitologistom, a więc pisarzom, którzy z dala od rzeczywistości budują swoje ojczyzny duchowe, upiększając na przykład peerelowską przeszłość albo własną młodość umieszczoną poza wszelkimi realiami. Jak to pogodzić? Ano tak, twierdzi Dunin, że w naszym życiu literackim panuje obłuda, cynizm, koteryjność i kli-kowość. Na przykład proza kobieca jest „efektem generowanego przez magazyny kobiece z »wyższej półki« zapotrzebowania na bohaterki wywiadów i reportaży" (s. 41); sukces Adama Wiedeman-na to rezultat marketingowych działań Marii Janion i Henryka Berezy, a negatywne opinie o powieści Vargi Chłopaki nie płaczą wyrastały „z zazdrości o przedłużającą się młodość; o fajnych znajomych, o swobodny tryb życia człowieka nie obarczonego obowiązkami rodzinnymi ani nudną pracą [...]" (s. 51). A zatem książka Dunina jest nie tylko syntezą, lecz także bezkompromisową krytyką istniejącego układu literackiego. W układzie tym, stwierdza autor, powodzenie - wyprodukowane przez media i kliki - zyskali pisarze, którzy niewiele lub nic zgoła nie mają wspólnego z realizmem, natomiast całkowite lekceważenie spotkało prozę, która jest prawdziwie realistyczna (o niej za chwilę). Dunin chciał zatem nazwać rzecz groźną: literatura nie rządzi się prawami literackimi, a hierarchie nie tworzą się dzięki rzeczywistym umiejętnościom. Naczelnym motorem zmian w literaturze jest życie literackie, a konkretnie - towarzyskie i medialne układy. Kto ma poparcie prasy wysokonakładowej, trafia na Parnas prim, kto zaplecza nie ma, spada do Parnasu bis. Uważając to za skandal i hańbę, Dunin - nie przebierając w środkach - układa Trzeci Parnas. Przypuszcza atak na wszystkie układy, przeciwstawia się wszelkim siłom, które prowadzą do zafałszowania prawdziwych hierarchii literackich. Co jednak przeciwstawia tym siłom i tym układom? Nowy układ. Nowy, a w istocie równie stary jak spiskowa teoria dziejów: układ polityczny. Być może taki rezultat nie jest do końca zgodny z intencjami Dunina, ale - świadom czy nieświadom - wpisuje popieranych przez siebie twórców w istniejące podziały polityczne. Albo nawet gorzej: w anachroniczne postawy ideologiczne. Podaje więc jak na tacy poszczególnych pisarzy, jakby chciał powiedzieć rozmaitym ugrupowaniom politycznym: „Macie swoich prozaików!". Układając Parnas Ter-tius, autor wrócił więc okrężną drogą do tej samej metody, którą chciał zwalczać, to znaczy do pozaliterackiego tłumaczenia litera- 61 tury. Jego odmowa, niezgoda i upór wynikały wszak z chęci przywrócenia czytelnikowi prozy, którą zepchnięto na margines. Jednak zamiast szlachetnej reprywatyzacji, dokonał polityzacji. Przekonuje bowiem, że aby wydrzeć literaturę z rąk mediów, które bezkarnie manipulują zbiorowymi gustami, należy przywrócić czytanie polityczne. Wołając o prozę pozostającą w uścisku z ideologią i przez to ważniejszą, niezauważalnie dla samego siebie pozbawia ją ważności. Koniec realizmu Oko smoka kończy też historię realizmu w XX-wiecznej literaturze polskiej. Domyka ową historię jako jej ostatni rozdział, końcowa modyfikacja tradycyjnej poetyki, ostatni z możliwych przypadków w dającym się pomyśleć paradygmacie. Powojenna krytyka literacka walczyła o realizm, traktując go jako narzędzie panowania nad literaturą, lecz także jako poważny argument, służący przekonywaniu, że literatura jest doniosłym składnikiem zbiorowej sa-mowiedzy. Najpierw po wojnie mieliśmy realizm socjalistyczny (1949-56), czyli fabularne kłamstwo o zwycięstwie nowego ładu - zideo-logizowane, wpisywane w powieść produkcyjną, sterowane przez propagandę i kontrolowane przez cenzurę. Później był mały realizm (polowa lat 60.), czyli pochwała gomułkowskiej stabilizacji w wydaniu powiatowym, oparta na banałach, spełniająca się w próbie przetłumaczenia gazetowej mowy na realia zwykłego życia. Jeszcze później był realizm antysocjalistyczny, czyli prezentacja świata PRL-u zmierzająca do wszechstronnej kompromitacji ustroju, do odsłonięcia bezmiaru zła przenikającego wszystkie struktury partyjne, do wykazania niewydolności państwa i korodującego wpływu ideologii na życie społeczeństwa. Wreszcie w latach dziewięćdziesiątych pojawił się realizm magiczny, a więc poetyka nawiązująca do prozy iberoamerykańskiej, pozwalająca przedstawiać nadnatu-ralność, która współtworzy nasze życie codzienne. Ta ostatnia modyfikacja nikogo jednak nie zadowoliła, więc nastał realistyczny impas: z jednej strony objawiła się niemoc realizmu konwencjonalnego, z drugiej - niemoc naszej literatury niezdolnej do przedstawiania świata. 62 Dunin znalazł wyjście. Dołożył do tego spisu realizm fantastyczny. Istota jego konceptu sprowadza się do przekonania, że najwięcej realizmu jest w tej prozie, która zawiera najwięcej realiów i która przedstawianą przez siebie sytuację opatruje konkretnym komentarzem politycznym. Dzięki prostocie tego pomysłu Dunin, włączając się do aktualnego sporu o realizm, przeprowadza rewolucję: rewiduje całą literaturę lat dziewięćdziesiątych, wywraca do góry nogami istniejące hierarchie, zmienia dotychczasowe sposoby czytania. Najpierw demokratyzuje gatunki i rodzaje, stawiając między nimi znak równości. Kryterium realizmu, według Dunina, pozwala zawiesić nazbyt subtelne różnice teoretyczne i na jednej płaszczyźnie umieścić teksty rockowe, poezję i prozę. W pierwszym rozdziale swojej książki rekonstruuje więc obrazy naszej rzeczywistości zawarte w wierszach i piosenkach. Być może ktoś zarzuci Duninowi, że szukanie realizmu w poezji dowodzi braku zrozumienia albo nawet rozumu; być może ktoś nazwie nonsensem przekonanie, że rockowy tekst jest realistyczny wtedy, gdy pojawia się w nim nazwisko prezydenta albo słowo „telewizja", „neon" czy „polisa ubezpieczeniowa"; być może ktoś powie, że kompromitacją dla krytyka literackiego jest wielostronicowe streszczanie wierszy i cytowanie piosenek, z których wynika trywialny wniosek, że w polskim rocku wyraziły się zbiorowe frustracje lat 90. i że zainteresowanie rzeczywistością w poezji jest niewielkie. Ale zamiast lekceważenia, warto może zainteresować się na chwilę tą koncepcją: upomina się ona przecież o - tak często postulowane - przedstawianie świata, a ponadto nobilituje proste postępowanie z literaturą, czyli aktualizację. W pewnym sensie Dunin uświadamia, że aktualizacja treści czytanych książek i słuchanych piosenek jest najbardziej powszechnym nastawieniem odbiorczym. Tyle rozumiemy ze sztuki, zdaje się mówić Dunin, ile w niej jest teraźniejszości. Nie ma sensu spierać się z tym - niekiedy szlachetnie prostym, kiedy indziej zwyczajnie prostackim - stanowiskiem. Problem tkwi raczej w czym innym: oto dla Dunina aktualizacja nie polega na odniesieniu realiów piosenki czy wiersza do znanego sobie świata, lecz do obrazu świata stwarzanego przez media i komentarze polityczne. W rezultacie uprawomocnione zostaje więc nie tyle „czytanie dosłowne", naiwne, ile czytanie publicystyczne. Tyle rozumiemy z poezji i piosenki, przekonuje książka Dunina, ile podziałów politycznych umieściły w naszych głowach gazety. 63 Dokładnie to samo można powiedzieć o uprawianym przez Dunina sposobie czytania prozy. Najpierw lojalnie przypomnijmy, że stosuje on dwa kryteria: pokoleniowe i mimetyczne. Bierze więc tylko pisarzy swojego rocznika oraz tylko te książki, które - to ulubione określenie autora - „zahaczają" o nową Polskę. A więc żaden Konwicki, Nowakowski, Redliński czy Anderman - bo nie z tej generacji; a także żadna Tokarczuk, Gretkowska czy Filipiak - bo nie ta tematyka. Kto zatem? Krytyczni obserwatorzy poczynań literatury ostatniej dekady na pytanie o najważniejszych realistów w prozie lat 90. odpowiedzą, że nie było takich w ogóle albo że od biedy można wymienić kilku starszych pisarzy, z całą pewnością jednak nie młodych. Dunin nie bawi się jednak w żadne kompromisy. Według niego, najwięksi realiści ostatniej dekady, najlepsi portreciści naszych czasów to: Tomasz Kołodziejczak, Rafał Ziemkiewicz, Maciej Lepianka, Jacek Dukaj, Konrad Lewandowski, Barnim Regalica. Oprócz tego: Krzysztof Varga jako autor powieści Chłopaki nie plączą, Andrzej Stasiuk jako autor Opowieści galicyjskich, Cezary Domarus (Istoty), Piotr Siemion (Niskie Łąki), Marek Kochan (Franąuizea). A gdyby komuś i tego było mało, Dunin dorzuci Romana Praszyńskiego (Na klęczkach) i Aleksandra Olina, autora powieści Komusutra. Dla uwyraźnienia wartości realistycznych dzieli ich Dunin na trzy grupy: liberałów (tych, którzy akceptują III Rzeczpospolitą), romantyków (tych, którzy są częściowo przeciw) oraz anarchistów (przeciwnych wszystkiemu). Mógłby ktoś powiedzieć, że ten podział - „Przeciw nikomu, czyli za", „Przeciw niektórym, czyli trochę za i trochę przeciw" oraz „Przeciw wszystkim, czyli ja wam jeszcze pokażę" - kojarzy się z kategoriami wprowadzonymi przez pewnego polityka. Ale dzięki temu podziałowi można zrozumieć istotny składnik Duninowego realizmu: otóż według autora, realizm pojawia się dopiero wtedy, gdy widzimy w powieści jakieś konkretne nastawienie do świata. To oczywistość - powie czytelnik. Tak, trzeba jednak pamiętać, że „stosunek do rzeczywistości" dla Dunina wiąże się wyłącznie z nastawieniem do kwestii ustrojowych. Tyle realizmu w prozie, mówi on, ile w powieści zdań wyrażających „określone stanowiska wobec aktualnych problemów społecznych i politycznych" (s. 43-44). Zgodnie z tym odczytuje (i streszcza, i cytuje) wymienione przez siebie książki, uwypuklając wartości poznawcze poszczegól- 64 nych frakcji epickich. Pierwsi, liberałowie - Varga Stasiuk Siemion, Domarus, Kochan - to ci, którzy zaakceptowali świat kapitalistyczny i jego reguły. Dowiadujemy się więc, że obraz młodzieńczego luzu ukazywany przez Vargę to „najpełniejsze świadectwo trybu życia wielkomiejskiej młodej elity intelektualnej" (s. 50), że Opowieści galicyjskie to Jedyna podjęta [...] próba zmierzenia się z współczesną tematyką wiejską" (s. 56), że Cezary Domarus bierze w obronę ludzi przegranych, że książka Siemiona jest „ekstremalnym przypadkiem literackiej afirmacji kapitalizmu w"Polsce" (s. 61). Książki te mówią więc, zdaniem Dunina, że kapitalizm składa się z pracy i odpoczynku, z pieniędzy i ich braku, a także z ludzi wygranych, którzy na rozmaitych kursach nauczyli się nieuczciwych metod zdobywania pieniędzy, i z ludzi przegranych, którzy na kursy nie trafili. Po liberałach Dunin przechodzi do grupy drugiej - konserwatywnych romantyków. Kołodziejczak, Ziemkiewicz i inni (można ich rozpoznać po tym, że cytują Herberta) to pisarze, którzy nie ufają kapitalizmowi, więc przeprowadzają wnikliwą krytykę naszego państwa. Dunin nie kryje swego uznania dla prozy, która bezlitośnie odsłania całą - długo i starannie skrywaną - prawdę: korupcję polityków, niszczący wpływ integracji europejskiej na polską substancję narodową, czwarty rozbiór Polski dokonany za plecami nas wszystkich przez światowe siły kapitału i postkomuny. Ten wybitny wkład polskiej fanatystyki do - gdzieżby tam brukowej! - debaty nad naszą rzeczywistością Dunin lojalnie obrazuje obszernymi cytatami, które potwierdzają jego wnioski. Rzeczywiście, proza ta mówi dokładnie to samo, co mówi Dunin. Rzetelność badawcza autora sprawdza się również w odniesieniu do grupy trzeciej - anarchistów - czyli pisarzy, którzy są przeciwko wszystkim. Występujący w tej roli Roman Praszyński jako autor powieści Na klęczkach odkrył, według Dunina, że nowa władza nie jest lepsza od starej i że kler chce ograniczać swobody obywatelskie. Więcej anarchistów nie ma. Podział sporządzony w książce wydaje się zatem kompletny, bo wyczerpuje ogół postaw wobec nowego państwa. Autor tego podziału stał się więc zarządcą literatury lat 90.: ustalił kryteria, hierarchie i porządki, a więc wszystko, czego trzeba, by sprawować kontrolę nad przybywaniem i ubywaniem realizmu w prozie. Ale książka ta kończy rozgrywkę z innego jeszcze powodu. Poetyka realistyczna w wersji Dunina okazała się przecież (jeśli wziąć pod 65 uvsragę „konserwatywnych romantyków") techniką powielania najbardziej trywialnych sądów o świecie. Dalej - a właściwie: niżej -iść już nie można. Realizm sięgnął brukowca. Koniec gadania Koniec gadania, czyli po prostu maul halten i rukipo szwam. ?g0 jeśli według Dunina realizm to rekwizyty teraźniejszości i komentarz ideologiczny, tedy od dziś nie da się już mówić o realizmie tak» Jak robiło się to wcześniej. Zapomnijmy o Auerbachu, który interpretował obrazy rzeczywistości w literaturze europejskiej od Homera P° Virginię Woolf; podarujmy sobie Bachtina, który pisał 0 realizmie groteskowym; skreślmy Egona Naganowskiego, który odtworzył świat przedstawiony przez Joyce'a. Wszyscy oni już właściwie się nie liczą, bo i realizm wygląda zupełnie inaczej. Zniknął _ zarówno ten tradycyjny, jak i ten XX-wieczny, problemowy, wątpliwy, niepewny siebie i świata (na przykład Karkowski, interpretowany przez Walsera czy Rogera Garaudy'ego, albo realizm Tomasza Manna). Nie ma sensu wspominać tych powieści nie dlatego, że nasza proza im nie dorównuje, lecz dlatego, że albo one nie były realistyczne, albo też dzisiejsze języki interpretacji nie uchwyciłyby ich realistyczności. Oczywiście, można w Oku smoka dostrzec cenną próbę stworzenia dyskursu „z ludzką twarzą", to znaczy takiego sposobu mówienia o realizmie, który byłby przeznaczony nie dla teoretyków czy historyków literatury, tym bardziej nie dla krytyka literackiego, lecz dla każdego. W tym pomyśle tkwiła jednak pewna pułapka. Dunin sądził, że nie być „swoim" wśród historyków literatury to tyle samo, co być niezależnym w ogóle. Zamiast języka krytycznoliterackiego, posłużył się więc językiem swojskim, zrozumiałym, stylem równiachy, co to potrafi zaglądać w biografie pisarzy, skonfrontować ich postawy życiowe z kreowanym bohaterem, zlustrować, a najważniejsze - przetłumaczyć fabułę na stanowisko ideologiczne. Jednak uciekając przed oswojeniem krytycznoliterackim, popadł w oswojenie populistyczne. Broniąc wyrazistości prozy obnażył jej prostackość, a dążąc do udowodnienia, że interpretacja tzw. wymowy powieści jest zadaniem ideologicznym, mimo-wjednie zmusił sam siebie do deklaracji. Krytyk podkreślający, że 66 wartość prozy tkwi w jej „ideolo", nie może chować własnej legitymacji. Tak chciałbym tłumaczyć pojawiające się w książce wyrazy sympatii dla populistycznej wersji prawicowości i mieszanie anarchizmu z nacjonalizmem. To łączenie poetyki i polityki (albo raczej poetyki z zacietrzewieniem) ma kolejną konsekwencję. Zobaczymy ją, zwracając jeszcze raz uwagę na składniki koncepcji Dunina. Jego recepta na realizm fantastyczny jest prosta: trochę rekwizytów wziętych z teraźniejszości (mile widziane nazwiska polityków, nazwy sprzętów, aluzje do aktualnych wydarzeń - jednym słowem, garść publicystycznych gadżetów) i ostry komentarz ideologiczny. Ten komentarz powinien być na tyle prosty, dosadny, zajadły, aby zrozumiał go każdy - nawet Paweł Dunin-Wąsowicz. Przyda się do tego jakiś cytat z Herberta, który przecież już w 1974 roku, pisząc Pana Co-gito, bezkompromisowo zwalczał III Rzeczpospolitą - bękarta po- nowoczesności, dziecko zrodzone ze związku moralnej amnezji i politycznego pragmatyzmu. Dzięki takiej mieszance realizmem okazuje się wszystko: piosenka, w której mowa o powodzi, wiersz podający aktualny kurs dolara, powieść, w której spisek euroentu-zjastów i komunistów prowadzi do czwartego rozbioru Polski. Do tej pory mogliśmy mylnie sądzić, że realizm rozwija się dzięki prostej, choć trudnej zasadzie: pisarz traktuje rzeczywistość jako wyzwanie poznawcze, konwencję realistyczną uznaje za narzędzie poznania, a powieść za składnik społecznej komunikacji; rozpoznając jakiś splot losów jednostkowych i zbiorowych, zmuszany przez nowe zjawiska, modyfikuje zastaną konwencję, wykracza poza dotychczasowe sposoby przedstawiania świata, dzięki czemu społeczna komunikacja zostaje wzbogacona o kolejny język porozumienia -jeszcze jedną wersję zbiorowej tożsamości. Oko smoka kończy ten naiwny okres postrzegania realizmu: odtąd nie Prus, Żeromski, Dąbrowska, Andrzejewski, Konwicki, Anderman, lecz fabuły oparte na schematach prozy popularnej stanowić mają wzorzec realizmu. Rzeczywistość nie jest już zagadką, lecz dobrze znanym piekiełkiem; realizm to nie narzędzie poznania, lecz narzędzie powielania; wreszcie powieść to nie wersja tożsamości zbiorowej, lecz fabuła nienawiści. Być może Dunin tego nie chciał, ale społeczeństwo, które przejęłoby się obrazami Polski zawartymi w powieściach Dukają czy Regalicy, zamiast do księgarni, zaczęłoby chodzić do magla. 67 Zamierzenie Dunina było proste, może nawet i wartościowe: szukać realizmu tam, gdzie odzwierciedlona - nie zaś zmitologizo-wana - zostaje nasza teraźniejszość. W imię prawdy, wyrazistego mówienia, nazywania rzeczy po imieniu Dunin broni prozy niesłusznie jego zdaniem uznawanej za twórczość drugorzędną, prozy -jak przekonuje autor - dającej wnikliwe, wartościowe obrazy polskiej rzeczywistości. Osiągnięty cel okazał się jednak sprzeczny z zamierzonym. Wydaje się bowiem, że autor oddał niedźwiedzią przysługę opisywanej prozie, chwaląc ją za realizm stricte doraźny, gazetowy, publicystyczny. Docenił więc tę jej cechę, która pojawia się w fantastyce umownie i pretekstowo. Jeśli trafnie scharakteryzował zawartość tych książek, słusznie nikt nie ceni ich za realizm; jeśli jego omówienie jest chybione, znaczy to, że polska fantastyka zasługuje na innego interpretatora. Paweł Dunin-Wąsowicz, Oko smoka. Literatura tzw. pokolenia „bruLionu" wobec rzeczywistości IIIRP. Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2000. Różnicowanie Dzisiejsza literatura przedstawiająca PRL wchodzi pomiędzy dwie grupy stereotypów: pojednawcze i konfliktujące. Pierwsze odbierają ważność protestom społecznym, drugie pozbawiają wagi wszystko poza nimi. Pierwsze sumują się w obraz PRL-u jako państwa opiekuńczego, drugie - państwa reżimowego. Pierwsze mówią, że „Każdy ma swoją prawdę" i że „Nie ma o co się spierać", drugie wynikają z przeświadczenia, że prawda PRL-u, o którą należy się spierać, jest tylko jedna. Obie grupy okazują się wystarczająco silne, by we wszelkich ankietach i sondażach nawzajem się równoważyć. W takim układzie dialog o przeszłości jest właściwie niepotrzebny: każda ze stron ma swoją prawdę, czyli uogólnioną wersję PRL-u, i trzymają na okoliczność wystąpień monologowych, które kocha wszelka władza. To ona, zmierzając do dysponowania społeczną pamięcią i osiągania tą drogą celów politycznych, jest zainteresowana tekstem ogólnym, zamkniętym i jednolitym, który przydziela wszystkim i każdemu jego miejsce w przeszłości. Tymczasem w społecznej świadomości sytuacja dojrzała do polilogu, do wielogłosu, do dyssensu raczej niż konsensu, jako że nastąpił rozpad PRL-u: nie istnieje już jeden, ogólny, powszechnie podzielany pogląd na temat socjalistycznej przeszłości ani też jeden, w historycznych okresach całkowicie tożsamy, w socjologicznych rozwarstwieniach homogeniczny PRL. Ujednolicanie obrazu tamtego państwa zachowuje dziś wartość pragmatyczną dla władzy: opowieść lewicowa mówi o przewadze plusów nad minusami w PRL-owskim dziedzictwie, a także o powszechnym uplataniu w socjalistyczną przeszłość, opowieść prawicowa zaś - o przewadze zła nad dobrem oraz konieczności odróżniania beneficjentów od ofiar i przeciwników socjalistycznego systemu. Pierwsi chcą, by ustało osądzanie i odróżnianie, drudzy - by wreszcie nastąpił osąd i nigdy nie zgasła pamięć różnicująca. Pierwsi chcą unieważnić przeszłość, drudzy -nadać jej rolę decydującą dla teraźniejszości. Literaturę powielającą tak uproszczone racje chętnie czytaliby pewnie politycy, wciągając co ciekawsze cytaty do kampanii wyborczych, ale wyrok czytelników byłby niewątpliwie okrutny. Dla- 71 tego narracje uogólnione, pisane z perspektywy niczyjej, przekazujące jednobarwny obraz państwa totalitarnego bądź opiekuńczego, skupione tedy na krytyce reżimu bądź jego laudacji pojawiają się coraz rzadziej. Najgłośniejszym przykładem jednoznacznej obrony pozostaje powieść Edwarda Redlińskiego Krfotok (1998), w której autor, z zaślepieniem godnym lepszej sprawy, ukazywał katastrofalne skutki niewprowadzenia stanu wojennego, obarczając „Solidarność" hipotetyczną winą za wkroczenie wojsk rosyjskich, niewolę, gospodarczą zapaść i za wygubienie kilku milionów Polaków. W całym okresie lat dziewięćdziesiątych nikt nie zajął tak skrajnego i całościowego stanowiska, choć niektóre narracje nostalgiczne - będzie jeszcze o tym mowa - zbliżają się mimowiednie do pochwały PRL-u. Dużo częstsze ze względu na jednoznaczność pozostają wersje „opozycyjne". Trudno powiedzieć, kto je zaczął, bo na dobrą sprawę - mimo antyheroicznej Choroby więziennej Janusza Ander-mana (1992) - patetyczna narracja o jednolitości społeczeństwa tłamszonego przez system komunistyczny nigdy nie została przerwana. Po prozie stanu wojennego wątek podejmowali różni pisarze (m.in. Andrzej Górny, Krew, 1989; Jerzy Grundkowski, Las Teutoborski, 1995; Józef Ratajczak, Węzeł, 1996; Bogdan Madej, Póltraktat o lewitacji, 1997; Ryszard Bugajski, Sól i pieprz, 2000), koncentrując się na momentach krwawych konfliktów między władzą i społeczeństwem, co pozwalało im stworzyć obraz zbiorowości jednolitej i bohaterskiej. Nawet wirtuozerska pod wieloma względami Madame Antoniego Libery (1998), najlepsza spośród narracji „prokuratorskich", powiela najprostsze stereotypy (choć przesuwa je na drugi plan i czyni punktem wyjścia opowieści o budowaniu indywidualnego schronienia przed socjalizmem). Równie jednoznacznie wypada ocena PRL-u w narracjach emigranckich, w których retoryka oskarżycielska i uproszczenia przybierają postać wzniosłych banałów (w powieści ?. ?. Załuskiego Szpital Polonia PRL okazuje się domeną szatana, we wspomnieniowej powieści L. Sadowskiego Paraliż - systemem absurdalnych zakazów). Uzależnienie literatury od stereotypu i plotki pogłębia również zamiana modelu heroicznego na sensacyjny, zaproponowana przez znanego dziennikarza francuskiego Gabriela Meretika. W powieści Kryptonim „Luksemburg" (przekł. Michał Radgowski, 1999) posłużył się on spiskową koncepcją dziejów najnowszych, przekonując, że środki masowego przekazu w wolnej Polsce powstały z pie- 72 niędzy sprytnie zarobionych przez grupkę funkcjonariuszy partyjnych, którzy wykorzystali stan wojenny (zablokowanie kont dewizowych) do operacji finansowej na Zachodzie. Nonsensem byłoby jednak przekonanie, że jeśli jednoznaczność jest pułapką, wybawieniem będzie relatywizacja. Szansa prozy tkwi raczej w przekazywaniu nam, czytelnikom, prerogatyw osądu - a więc przedstawianiu historii zróżnicowanych i równocześnie w budzeniu świadomości, że bez rozumienia dziejów przeszłych nikt z nas nie może być samodzielnym uczestnikiem teraźniejszości. Kto nie dąży do pogłębiania, wzbogacania i ukonkretnienia swojej wiedzy o PRL-u, staje się mięsem wyborczym partii politycznych. W odpowiedzi na ten wymóg - budzenia wielorakiej i wielopiętrowej świadomości historycznej - a równocześnie w odpowiedzi na oba wspomniane niebezpieczeństwa (manipulacja przeszłością nieważną i manipulacja przeszłością ujednoliconą) proza poczęła szukać szans poza tekstem głównym historii. Wynikiem takiego poszukiwania okazało się dwojakie różnicowanie PRL-u. Pierwsze - odnajdziemy je w Absolutnej amnezji Izabeli Filipiak, Koniu Pana Boga i Szkole bezbożników Wilhelma Dichtera, Dezerterze Siejaka czy trylogii Janusza Krasińskiego, Spisie cudzołożnic Jerzego Pilcha, Narogach i patrochach Jakuba Szapera, Szkicach historycznych Zbigniewa Kruszyńskiego, Dryfie Jana Sobczaka - polega na uznawaniu podziału „społeczeństwo-władza" za niewystarczający i na odsłanianiu zróżnicowań społecznych wytwarzanych przez socjalistyczne państwo. W grę wchodzą zarówno różnice, na których wspierał się system (antagonizowanie grup społecznych), jak i wyłaniające się pod wpływem konkretnych decyzji politycznych (Marzec 1968, stan wojenny), różnice produkowane przez ideologię (usuwanie niechcianych obszarów tradycji), jak i wynikające z koncepcji oporu (różne działania opozycyjne). Rewidowanie tekstu głównego przeszłości spełnia się więc w powtórnym podejmowaniu wątków pozornie wyjaśnionych (losy pisarzy za czasów Gomułki), rewindykowaniu spraw uznanych za nieważne (wychowanie rodzinne w PRL-u), zadawaniu pytań zbiorowej pamięci (która wymazała np. sprawę powojennego antysemityzmu). Osią wszystkich tych opowieści jest walka, ale konflikt ów rozgrywa się nie tylko pomiędzy centrum politycznym i zrewoltowanym społeczeństwem, jak bywało w prozie minionych dekad, lecz pomiędzy reprezentantami rozmaitych różnic. 73 Opowieści o władzy znajdującej się poza ośrodkiem politycznym, władzy rozprzestrzeniającej się i reprodukowanej przez społeczeństwo w rozmaitych zachowaniach, wymagają konstruowania jednostkowej - czasami, jak u Kruszyńskiego, niejednolitej, zmiennej, rozpadającej się - perspektywy, a także określenia własnego miejsca w przeszłości; dlatego twórcy (o czym pisał D. Nowacki w artykule Widokówki z tamtego świata. „Znak" 2000, nr 7) koncentrują się na doświadczeniu własnym, czyniąc z niego pryzmat dla dziejów społeczeństwa. Jeśli widzimy wielką politykę, jeśli uczestniczymy w wielkich wydarzeniach, to ze względu na ich skutki dla życia indywidualnego i potocznego. Właśnie codzienność wydaje się jedną z zasadniczych kategorii wprowadzanych przez prozę lat dziewięćdziesiątych. Jej oczywista doniosłość wynika stąd, że to ona stawała się na każdym etapie marginesem polityki: siłę centrum określić można po umiejętności wytwarzania różnic społecznych wśród równych (bo pojednanych życiem codziennym), a także po zdolności rozpowszechniania „syndromu przewagi", czyli zaszczepiania zwykłym ludziom sposobu odnoszenia się do innych charakterystycznego dla władzy. Praktyka różnicowania wydaje mi się najwartościowszym sposobem ożywiania społecznej pamięci, ponieważ prowadzi do uchylania zakończeń - nie pozwala nikomu rościć sobie praw do ostatecznego zamknięcia debaty nad PRL-em, a równocześnie zapobiega unieważnieniu samej dyskusji. Raz odsłonięte różnice wielkiej historii otwierają niekończącą się perspektywę rewidowania tekstów znanych i rozwijania opowieści indywidualnych. PRL-owska przeszłość zachowuje więc swoją ważność, nie traci konturów społecznych, nie umyka moralnym osądom, nie podlega relatywizacji: jest tu miejsce na bohaterstwo, oportunizm, zbrodnię, a także na życie codzienne. Żaden z wymienionych pisarzy nie zakrywa przemocy tkwiącej w tamtym systemie, ale też jej nie absolutyzuje. Żaden z nich nie snuje historii ogólnej, ale też i nie pozwala o niej zapomnieć. Samoobronna wartość strategii różnicowania PRL-u polega więc na tym, iż zapobiega ona zamykaniu kogokolwiek z nas w jednej - raczej niczyjej niż wspólnej - wersji dziejów. Nieunikniony rozpad całości nie jest tu wynikiem zabiegów relatywizujących, lecz rezultatem opowiadania własnej różnicy. W tym szczególnym zabiegu prywatyzacji PRL-u strategia pierwsza łączy się z drugą. Ale tylko w tym. Zaraz potem obie prak- 74 tyki rozchodzą się w różne strony. O ile bowiem pierwsza uświadamia, że indywidualna - niesystemowa - biografia powstawała zawsze w relacji do tekstu głównego historii, którego groza i absurd nie dają się unieważnić, że odrębność wyłania się na dziejowym marginesie, na którym ktoś starannie wypisał swój życiorys, aby nikt nie uznał, że tekst główny mówi o nim całą prawdę, o tyle strategia druga unieważnia tekst główny. Różnicowanie jest więc w tej strategii bliskie odwracaniu dotychczasowych opowieści o państwie przemocy, a polega na pomniejszaniu siły i znaczenia PRL-u, na budowaniu iluzji łatwego zwycięstwa, jakie obywatele odnosili nad systemem. W prozie lat dziewięćdziesiątych przyjmuje to coraz konsekwentniej formę pochwały mieszkańców. Oni bowiem, przymuszeni warunkami (niesprawiedliwość, bieda, niedostatki), kultywowali wartości, które nie pozwalają skreślać tamtego czasu: walczyli o swoje życie, byli solidarni z innymi w biedzę, zaradni w warunkach niewydolnego państwa, wolni od pokus materialnych, zdolni do budowania azylu chroniącego ich przed wpływami socjalizmu - azylu tworzonego z materiałów kultury wysokiej (A. Libera, Madame; T. Sobolewski, Dziecko Peerelu, 2000), ze wspomnień o małej ojczyźnie (W. Paźniewski, Skoro świt, 1997; J. Pilch, Tysiąc spokojnych miast, 1997) lub wreszcie z młodzieńczej swobody. Zwłaszcza to ostatnie sprzyja dość nieznośnemu „ufajnie-niu" PRL-u, przedstawianemu jako czas wzniosłej przygody. Takie właśnie wizerunki PRL-u wyłaniają się z książek Andrzeja Stasiuka Jak zostałem pisarzem. Próba autobiografii intelektualnej (1998), Witolda Horwatha Seans (1997), Włodzimierza Kowalewskiego Bóg zapłacz!, Marka Ławrynowicza Kino „Szpak", Jurka Zielonki Tadzio, Ryszarda Sadaja Ławka pod kasztanem, a także pierwszej części Niskich Łąk Piotra Siemiona. W książkach tych widzimy państwo ukazywane z „perspektywy Szwejka" - osłabiającej realne aspekty władzy i prześladowań, eksponującej przede wszystkim absurd i śmieszność wszystkich reguł i wszystkich funkcjonariuszy reżimu. Są to jednak obrazy coraz słabiej nasycone realiami politycznymi, socjologicznymi czy historycznymi: państwo komunistyczne, jego narzędzia władzy i przemocy, jego nieżyciowe reguły i groźne absurdy przekształcają się w emblematy. Alegorie PRL-u służą umownemu odtwarzaniu historii i nieco ułatwionej pochwale wartości praktykowanych przez społeczeństwo, takich jak bezinteresowność, solidaryzm, a także umiejętność tworzenia normalnego życia 75 w nienormalnym ustroju. Obrona prywatności dokonuje się zatem nie poprzez stworzenie własnego języka (tak jak to czynił Białoszewski), lecz poprzez ucieczkę w nostalgię. Prowadzi to do przekształcenia PRL-u w obiekt plastyczny, dający się dowolnie ugniatać i modelować. W rezultacie dawne marginesy PRL-u, czyli skrawki normalnego życia zdobywane niejednokrotnie wielkim wysiłkiem, okazują się rozległą przestrzenią tworzoną przez większość z nas bez większych trudów. I na odwrót: dawne centrum, czyli państwo ideologiczne, okazuje się słabe, represyjnie właściwie bezsilne, zepchnięte na marginesy codzienności przez samo społeczeństwo. Bardzo to wygodne dla społecznej pamięci: realna przemoc dawnego państwa pojawia się wyłącznie po to, abyśmy mogli opowiadać o naszym bohaterstwie, a poza tym obszarem przeszłość zostaje wytrawiona z ideologii, co pozwala usunąć z pola uwagi wszystkich tych, którzy ciężko pracowali na normalność życia codziennego. Ponadto idealizacja prywatnego PRL-u służy wykorzystywaniu dawnych czasów jako argumentu przeciwko współczesności (dzisiejsze państwo niejest przecież opiekuńcze, a dzisiejsze społeczeństwo - solidarne). W sumie jednak strategia różnicowania PRL-u, choć niepo-zbawiona słabych stron, przynosi ważne konsekwencje. Oto nasza proza, po pierwsze, coraz wyraźniej rozbija mit jedności doświadczenia społecznego i mit jedności wzorców biograficznych, odsłaniając rozmaite życiorysy niemieszczące się ani w wersji kolabo-ranckiej, ani kombatanckiej, ale względem nich równowarte. Po wtóre, po rozbiciu mitu jedności coraz mniej do zaoferowania ma perspektywa ogólna, coraz więcej natomiast opowieść jednostkowa, odsłaniająca różnice indywidualne; wartość tych narracji jest wszakże zależna zarówno od umiejętności ukazania siły, która różnice wytwarzała, jak i zdolności pamiętania, że pochwała azylu (młodzieńczego, alkoholowego, małoojczyźnianego czy kulturalnego) nabiera wiarygodności tylko wtedy, gdy nie rozciąga się jej na całe państwo (według wzoru: „W PRL-u byłem młody, więc PRL był wspaniały"). Po trzecie, konsekwencją upodmiotowienia przeszłości staje się coraz pełniejszy opis życia codziennego, choć opisom tym zagraża tendencja uwznioślająca oraz nostalgiczne udowadnianie, że teraźniejszość jest gorsza. Najważniejsze jednak, że różnicowanie przeszłości zostało uruchomione. ? Zaraz po wojnie (Szkoła bezbożników W. Dichtera) Najnowsza, druga w dorobku, powieść Wilhelma Dichtera za' tytułowana Szkoła bezbożników, na pozór opowiada jedynie historię żydowskiego chłopca, który na przełomie lat 40. i 50. został zapisany do - bezwyznaniowego, znajdującego się pod specjalną opieką partii - warszawskiego gimnazjum na Żoliborzu. W szkole tej chłopiec prze' żywa okres zauroczenia marksizmem, angażuje się w rozmaite akcje (jest młodzieżowym propagandystą wygłaszającym prelekcje dla eks' pedientek w domu towarowym), lecz tuż przed maturą - za spraw-własnych przemyśleń, wewnętrznego rozwoju i pod wpływem młodzieńczej miłości - nabiera dystansu wobec komunizmu, wycofuje się z wszelkich akcji partyjnych i wyzwala się z ideologiC2nyCn uzaiez-nień. Już z tego - bardzo pospiesznego i pobieżnego _ streszczenia wyłania się kilka pytań. Czy powieść Dichtera przedstawia mecha-niżmy stalinowskiej indoktrynacji na poziomie gimnazjalnym czy też pokazuje warunki uboczne, które z ideologią niewiele miały wspólnego, lecz wydatnie wspomagały zniewalanie umysłów? A może jest to osadzona w latach stalinowskich Czarodziejska góra a więc powieść o ideach, które walczyły o duszę chłopca? Albo przeciwnie: może to historia codzienności i zdrowego rozsądku, które pokonały ciasną doktrynę, pomagając chłopcu samodzielnie przeprowadziło krytykę totalitarnego rozumu? Krótko mówiąc, nie jest jasne czy książka Dichtera opowiada o przyczynach nader łatwego wchodzę--niaw „bezbożnictwo" czy też o sposobach wychodzenia z niego czy wreszcie o mechanizmach jego trwania. Sądzę, że bogactwo tej po--wieści -jej nadwyżka w stosunku do historii chłopca - tkwi właśnie w umiejętnym rozproszeniu odpowiedzi na wszystkie wymienione kwestie. Jest to zarazem bogactwo zróżnicowane i kłopotliwe ba cokolwiek w powieści zostanie powiedziane, będzie dotyczyło nie tylko chłopca, lecz większości Żydów po wojnie, stosunku Polaków do nich, a także antysemityzmu. Więc o tym wszystka jest właśnie dzieło Dichtera. Choć głównie o chłopcu. 11 Od obcości do integracji Pierwsza powieść Dichtera - Koń Pana Boga (1996) - zawierała w zalążku materiał tej najnowszej. Starannie skomponowana, opowiadała zasadniczo o dwóch etapach historii: wojennej i powojennej. Ten pierwszy dotyczył losu żydowskiego dziecka, które przeżyło Holocaust; ta część mówiła o stopniowym schodzeniu w coraz ciemniejsze zakamarki, o ukrywaniu się w coraz bardziej wyizolowanych miejscach (pod łóżkiem - na poddaszu - na strychu - w studni), o śmierci ojca, o doświadczaniu coraz bardziej niepojętej grozy osamotnienia. Etap drugi to - opowiedziane równie beznamiętnym tonem - losy powojennej, nagłej i dokonującej się niemal z dnia na dzień odmiany: matka wychodzi powtórnie za mąż za zdolnego, kompetentnego i oddanego Polsce Ludowej inżyniera, który zaczyna - najpierw w przemyśle, a potem w polityce - dorabiać się coraz wyższych stanowisk. Rodzina zmienia mieszkania, przeprowadza się z Borysławia do Krosna, Ligoty, Trzebini, a potem do Warszawy. Wilhelm nadal jednak nie czuje się bezpieczny: w szkole i na ulicy jest obiektem rozmaitych napaści. Ojczym postanawia więc przenieść go do gimnazjum RTPD - słynnej „kropli socjalizmu", placówki dla dzieci członków partii, jedynego miejsca edukacji, gdzie nie ma religii. I tu już wkraczamy w powieść drugą. Dlaczego jej bohater tak ochoczo przenosi się do nowej szkoły? Dlaczego okres oczekiwania na przeniesienie spędza w domu - z książką w fotelu, jak dorosły człowiek na emeryturze? Odpowiedź jest prosta: w pierwszej szkole, do której trafił, dokuczano mu, przezywano go, izolowano, nie szczędzono przykrości i upokorzeń („Ruski sługus!", „Komunista!", „Do Palestyny!", s. 23). Nawet „chodzenie na religię nie pomagało", bo na lekcjach z księdzem chłopcy mówili, że to „Żydzi zamordowali Pana Jezusa" (s. 23). Mówiąc inaczej: Wilhelm spotkał w szkole to samo, co krążyło w ulicznej plotce i obmowie, co mówiły spojrzenia sąsiadów, co tkwiło w głowach sporej części dorosłych. Chłopiec doświadczył więc poczucia obcości, zagrożenia ze strony równieśników, poniżenia za to, kim jest - przemocy fizycznej bądź duchowej, zawsze składającej się z bezkarności napastników i bezsilności ofiary. W poprzedniej powieści narrator Dichtera - upokorzony przez kolegów szkolnych - stwierdzał: „Nawet po wojnie dzieciństwo nie było bezpieczne. Każdy mógł mnie uderzyć" (KońPanaBoga. Znak, Kraków 1996, s. 113). Dla niego zatem -jak dla bohatera powieści Grynberga - koniec wojny wca- 78 le nie oznaczał końca fizycznego zagrożenia, a już na pewno nie kładł kresu antysemityzmowi. Z perspektywy żydowskiego dziecka zwycięstwo było problematyczne, obcość i zagrożenie - pewne. Obcość, jakiej Wilhelm doświadcza w starej szkole, jest przecież pomniejszonym wariantem izolacji społecznej. „Wszystkiemu winni Żydzi", mówi Julek, cytując opinio communis - kolejkowe skargi, uliczną wersję polityki, rozmowy toczone na społecznej agorze. Według powszechnych przekonań, „Żydzi rządzą. I już" (s. 121). To „i już" jest silne i bolesne, dobitne i kończące: oznacza, że zdanie wygłoszone nie podlega żadnej dyskusji. To nie jest racja - to aksjomat, pewnik, którego nie trzeba udowadniać. Pewnik, który zapładnia inne, uzasadnia poczucie krzywdy, pozwala łatwo i szybko wyjaśnić życiowe niedostatki nowym układem ucisku. Ale obcość, jak pokazuje Dichter, była dwustronna: darzyli nią Polacy Żydów i Żydzi Polaków. To kolejna karta prawdy odsłaniana przez pisarza: społeczeństwo powojenne, pełne nieufności, zadrażnień, ran i urazów, łatwo wynajdywało sobie doraźnego wroga, łatwo wybierało kozła ofiarnego. Zbyt długo ludzie cierpieli, by stać ich było na staranne rozdzielanie win własnych i cudzych. Wszystko to pogłębiało izolację. Polacy żyli w przekonaniu, że wszystkiemu winni są Żydzi, Żydzi zaś - że ktoś się nimi wysługuje, używa niczym odgromnika społecznych niechęci („Ruscy używają Żydów. [...] Kiedy już zrobią swoje, dostaną takiego kopa, że się nie pozbierają", s. 122). Jedna i druga strona żyła więc w przekonaniu, że układ wymaga zmiany i że da się go przekształcić wyłącznie poprzez usunięcie Żydów z Polski. „Jedno jest dla mnie pewne", mówi Julek: „to nie jest interes dla Żydów. Nie powinni w to wchodzić, nie powinni się pchać. To skończy się dla nich źle" (s. 123). Ta mała i wielka obcość stanowi pierwszą odpowiedź na pytanie, dlaczego Wilhelm chciał przenieść się na Felińskiego, do szkoły zwanej „kroplą socjalizmu". Jest to równocześnie odpowiedź napytanie, dlaczego chłopiec tak szybko dał się wciągnąć w socjalistyczną robotę, w propagandowe akcje, w działalność ideologiczną. Stało się tak, bo w nowej szkole nie istniała „kwestia żydowska"; nikt tam nie zwracał uwagi na wygląd, nikogo nie interesowało, jak i gdzie ktoś ocalał, nikt nie ubliżał i nie poniżał. Wilhelm ulega więc urokowi - inna sprawa, że wypreparowanej, stworzonej sztucznie - utopii społeczeństwa nie-znającego podziałów. Nie wie jeszcze, że wszedł w nowe getto, że świat stwarzany przez szkołę RTPD jest iluzją międzyludzkiej szczęśliwości, 79 że człowiek nie podlega tu prześladowaniom za pochodzenie etniczne, ponieważ jest dyskryminowany za pochodzenie społeczne. Nie wie i przez jakiś czas nie będzie chciał tego wiedzieć, ponieważ wiedza pełna, trzeźwe spojrzenie wrzuciłyby go z powrotem w wyobcowanie. On zaś chce zostać zaakceptowany przez rówieśników, chce być w jakimś „my", chce należeć do wspólnoty jeszcze innej niż rodzina czy wąski krąg znajomych. Właśnie dlatego zapisuje się do ZMP i harcerstwa, idzie na szkolenie propagandowe i przyjmuje funkcję agitatora. Do tego wszystkiego popycha go jednak przede wszystkim poszukiwanie sympatii, a nie ideologia. Widząc ??., jak przewodniczący szkolnego ZMP rozmawia z dziewczynami, Wilhelm zastanawia się nad tym, „Jak wzbudzić ich zainteresowanie?" (s. 53), a nie, czy podziela ich poglądy. Kiedy myśli o swojej przynależności do ZMP, kiedy podziwia sekretarzy („Znałem ich z filmów. Małomówni. Mieli żelazną wolę. Wiedzieli wszystko"; „[...] mieli talent: zdolność rozumowania kategoriami materializmu dialektycznego", s. 49), uświadamia sobie, że brakuje mu tych cech - ideowej pewności, orientacji w doktrynie, talentu. Ale nie pragnie konfrontacji poglądów, wymiany zdań, szkolenia w pracy agitatorskiej: „Pragnąłem tylko, aby sekretarze mnie lubili" (s. 49). A zatem wejściu do szkoły bezbożników sprzyjało bardzo wiele czynników: antysemityzm panujący w społeczeństwie, indyferentyzm rasowy panujący wśród komunistów i poszukiwanie bezpieczeństwa przez Żydów. Bezpieczeństwa, które mogli znaleźć dzięki prawu albo władzy. Wilhelm odnalazł środowisko, które go akceptuje i w którym czuje się bezpieczny. Aby jednak w tym kręgu pozostać, musi rozpocząć asymilację - musi sam siebie poddać procedurze dostosowania. Oto i swoista pułapka: gdyby Wilhelm był koniunkturalistą, mógłby przywdziać maskę; ale on chce być lubiany, chce czuć się wśród swoich, to zaś wymaga przebudowy wewnętrznej - prawdziwego zaangażowania, głębokiej przemiany. Powieść Dichtera mówi, że temu uwe- wnętrznieniu sprzyjało niemal wszystko. „Nie jestem, kim jestem" Jedno z ostatnich zdań poprzedniej powieści Dichtera brzmiało: „Japamiętam" (s. 214). Zdanie było odpowiedzią chłopca na stwierdzenie jednego z dorosłych, że „dzieci zapominają". W tym zapewnie- 80 niu „Japamiętam" było coś z epickiej i życiowej deklaracji, która niosła zobowiązanie do wierności - swoim przeżyciom i swojej tożsamości, a także związanej z tym roli świadka. W kontekście tamtego zdania dziwnie brzmi dialog znajdujący się na początku Szkoły bezbożników. W dialogu tym, krótkim i lakonicznym, matka zwraca się do syna z prostym pytaniem: „Pamiętasz?". „- Nie - odpowiedziałem. - Pamięta, co chce - mruknęła" (s. 13). Nie jedyne to kłopoty, jakie z władzami poznawczymi ma główny bohater. Właściwie pierwsze rozdziały Szkoły bezbożników to permanentne trudności w rozpoznawaniu rzeczy podstawowych. Zaczyna się od problemu z własnym położeniem: „Nie wiedziałem, gdzie jestem" (s. 9), konstatuje bohater we śnie, widząc żydowski cmentarz, nagrobkowe napisy po hebrajsku, pogrzeb własnego ojca. Gdy się budzi, stwierdza: „Znów nic nie pamiętałem" (s. 12). Jako następna po kłopotach z funkcjami psychicznymi przychodzi - o czym informuje tytuł pierwszej części - wada wzroku: „Widzi. Ale tylko to, co ma przed nosem"; „Minus cztery" (s. 21); „On nic nie widzi", mówi matka; Karola, znajoma rodziny, dodaje: „Bo nie chce" (s. 51)- Dwukrotnie pojawia się więc to zastanawiające „chcenie": bohater „pamięta, co chce", i „nie widzi, bo nie chce". Wyraźna zbieżność pomiędzy pamięcią i wzrokiem -jedno i drugie okazuje się zależne od woli - sygnalizuje rzecz dużo ogólniejszą. Dichter buduje bowiem pewną fabułę całościową o próbie zmiany tożsamości - o wyzbywaniu się wszystkiego, co utwierdza człowieka w samym sobie. Nie ma powodu, byśmy nie wierzyli w dwie -pozornie sprzeczne - diagnozy: że wada wzroku i zaniki pamięci są rzeczywiste i że chłopiec nie widzi i nie pamięta z własnej woli. Zamiast decydować się na wyjaśnienie tylko somatyczne (wycieńczenie fizyczne, wada wzroku spowodowana przebywaniem w ciemnych pomieszczeniach) bądź tylko psychiczne (trauma doświadczeń wojennych), wystarczy założyć równoważność obu przyczyn, czyli przyjąć; że obok faktycznych zaburzeń istniała wola dziecka pracująca ze wszystkich sił nad likwidacją wspomnień i złagodzeniem teraźniejszości. Wilhelm z powieści Dichtera nie pamięta i niedowidzi, ponieważ - podobnie jak chłopiec z Malowanego ptaka Kosińskiego, który traci w pewnym momencie mowę - przeżył, zobaczył i zapamiętał zbyt wiele. Bezbronny fizycznie, odnajduje jedyną sobie dostępną broń 81 psychiczną - odmowę pamiętania i spostrzegania. Jedno i drugie ma pomóc w zbudowaniu nowego wizerunku samego siebie, a warunkiem koniecznym owego konstruowania jest zamazanie własnych danych. U końca tego procesu - idącego z głębi pragnień, sterowanego przez wolę, kierowanego chęciami - pojawia się znamienny sen wyrażający najgłębsze pragnienie, sen o nowej tożsamości. We śnie chłopiec upodabnia się do aryjczyków, rozjaśniają mu się brwi i włosy, aż wreszcie przychodzi mu do głowy myśl dziwna: „Nie jestem, kim jestem" (s. 105). Dalej pójść nie można -jest to bowiem punkt graniczny, za którym rozpościera się obszar, gdzie człowiek jest plastyczną masą ugniataną dowolnie przez okoliczności, przez innych lub samego siebie. To właśnie mówi odkrycie dokonane w biologii radzieckiej referowane z przejęciem przez nauczycielkę, która stwierdza: „[biolog rosyjski Lepieszyńska] zrozumiała, że aby otrzymać «esencję życia«, trzeba wpierw zniszczyć strukturę komórkową organizmu" (s. 44). Jeżeli zniszczymy „strukturę komórkową", nie tyle otrzymamy esencję, ile ją stworzymy - i to w postaci miazgi. Wilhelm z powieści Dichtera znalazł się o krok od takiej miazgi, o krok od autodestrukcji, która-w jego mniemaniu - miała prowadzić do budowy nowej tożsamości. Zakłócił pamięć, odmówił zmysłom prawa do weryfikowania świata, zakwestionował rolę współczucia jako więzi z drugim człowiekiem. Po głębokim uwewnętrznieniu nowych zasad mógł sobie powiedzieć: „Serce, a nawet zdrowy rozsądek - to za mało. Tylko ślęcząc nad materializmem dialektycznym można poznać prawdę" (s. 94). Nie należy jednak sądzić, że Wilhelmowi groziło całkowite zniewolenie - że po stłumieniu pamięci i zapisaniu na białej tablicy nowych danych, stał się choćby na krótki czas fanatykiem. Nie. Droga, na którą wkroczył, jest tak typowa, że odnajdziemy na niej ślady znacznej części ówczesnego społeczeństwa, które kroczyło nie w stronę zaślepienia, lecz dwójmyślenia. Na końcu tej drogi tkwiło bowiem zwykłe rozdwojenie, czyli postawa „Wiem swoje, lecz robię, co mi każą", postawa obywatelskiego posłuszeństwa i domowej opozycyjności, podporządkowania w pracy i prywatnego (dobrze zakamuflowanego) sprzeciwu, zgody wyrażanej publicznie i kontestacji uprawianej w myślach. O krok od tego właśnie stanu znalazł się Wilhelm, który we śnie widzi zagrożenie schizofrenią: „W pewnej chwili rozdwoiłem się. Jeden poszedł tu, a drugi tam. [...] Ogarnął mnie lęk, jakbym coś zgubił czy stracił. Który z nas był prawdziwy?" (s. 136). 82 Odzyskiwanie pamięci Coś obroniło jednak bohatera przed trwałym rozdwojeniem. Wieloma ścieżkami przedostawała się do jego duszy ideologia i równie wieloma sposobami dusza broniła się przed ich przyjęciem. Szczególną rolę w tym procesie dochodzenia do siebie odegrały stany niezależne od rozumu, sfery aktywności uchylające jego kontrolę: niedająca się spacyfiko-wać pamięć, sny, uczucia i sztuka. Najpierw pojawia się -jakby znikąd, z nieznanego źródła- refleksja dotycząca czasu, uświadamiająca chłopcu, że wymazywanie pamięci prowadzi do swoistego zawieszenia w próżni: „Ostatnio zaczęło mi się wydawać, że bez pamięci nie ma »przedtem« ani »potem«. Nie potrafiłem jednak zrozumieć, co z tego wynika" (s. 72). Ten sygnał ostrzegawczy ułatwia ozdrowieńczą pracę pamięci: „Przez parę lat zapominałem twarze umarłych, a teraz, gdy straciłem już nadzieję, że kiedykolwiek kogoś »zobaczę«, cały proces zaczął się odwracać. [...] Odtąd pamięć wracała szybko" (s. 111). Równocześnie Wilhelm sięga po lektury nieprzewidziane w programie szkolenia dla agitatorów (m.in. po powieści Balzaka, Stendhalai Flauberta, po Bou-uarda i Pecucheta, który uświadamia mu organiczność - a nie klasowość - głupoty, a więc jej nieusuwalność nawet w społeczeństwie komunistycznym), a także sam zaczyna pisać. Tworzy krótką powiastkę o pojawieniu się statku w mieście (kapitalny poemat godzien miejsca w antologii tekstów o powojennej Warszawie, gdzieś obok narracji Tyrmanda, Konwickiego czy Tulli), ważny dla chłopca ze względu na dopuszczenie do głosu „nieoswojonej wyobraźni". I jeszcze - zakochuje się. W dziewczynie, która mówi mu, że nikt nie może oszukać samego siebie, ponieważ sędzią naszych czynów jest sumienie. To samo zdanie chłopiec powtórzy potem w rozmowie z Władymirem, młodzieżowym szefem agitatorów, któremu mówi, że w podstawowych sprawach „niech każdy robi, co chce" (s. 176); „Wjakich sprawach?", pyta przewodniczący ZMP „Sumienia" (s. 177), pada odpowiedź. Kodeks, do którego powraca Wilhelm, jest tedy prosty: „Podstawowa zasada: żyć i dać żyć innym" (s. 177). A zatem to niejedna rzecz, jedno wydarzenie, jeden błysk sprawiły, że Wilhelm przestał należeć, że odnalazł w sobie odwagę bycia innym. Mądrość, ozdrowienie, krytycyzm szły równolegle z doktrynerstwem, ideowym zaangażowaniem i eliminacją wątpienia. Przez pewien czas zwycięstwo odnosił marksizm, potem jednak górę wziął zdrowy rozsądek („Gdzie twój naukowy światopogląd?", pyta Włady-mir, a bohater odpowiada: „Tu! - pokazałem na czoło. - Ale rozum ma 83 swoje granice", s. 176). Dzięki temu obok poprzednich dwóch wątków - przyczyn wchodzenia w bezbożnictwo i uwarunkowań indoktrynacji - pojawia się trzeci: dochodzenia do siebie. Pierwsze dwa mówiły o swoistej bierności bohatera i społeczeństwa, o wybieraniu takiej interpretacji świata, która uzasadniała inercję. Wątek trzeci, dotyczący otrząśnięcia się z bierności, to fabuła o powrocie do tożsamości, o dochodzeniu do prawdy i odzyskiwaniu pamięci. Nie chodzi tu wyłącznie o bohatera. Chodzi, niestety, o całe społeczeństwo. Niestety, ponieważ mam wrażenie, że powieść Dichtera mówi rzecz następującą: podobnie jak chłopiec, w którym protest budzi się stopniowo pod wpływem powrotu pamięci, tak i społeczeństwo gotuje się do sprzeciwu, ugruntowując w sobie poczucie krzywdy wyrządzanej przez „żydokomunę". Obie strony po wojennym wstrząsie dochodzą tu do siebie - do ruchomych prawd tożsamości. I niewiele jest pocieszającego w tym obrazie. Zapowiada on bowiem początek końca, proces rozchodzenia się wszystkich w swoje strony. Żydzi, którzy dojdą do siebie, będą mieszkańcami Izraela; Żydzi, którzy uznają, że ich „u siebie" jest w Polsce, roztopią się w polskości, potwierdzając zdanie jednego z bohaterów, który mówi, że Oświęcim, asymilacja i Izrael to skuteczne sposoby na pozbycie się Żydów; wreszcie Polacy dojdą do siebie, to znaczy przetrwają duchowo stalinizm, jednak będzie im w tym pomocne nie tylko przywiązanie do polskości, lecz również wierność antysemityzmowi. Powieść Dichtera- z punktu widzenia biografii i drogi do tożsamości głównego bohatera- kończy się niby dobrze, pomyślnie, niemal radośnie. Stwierdza on przecież: „Tak, wiedziałem, gdzie jestem" (s. 195), wypowiadając zdanie, które klamrą spina całą narrację. Ale sądzić można, iż owa świadomość miejsca oznacza raczej umiejętność patrzenia na świat własnymi oczami niż powrót do tożsamości etnicznej czy religijnej. A „własne oczy" zobaczą na powrót społeczeństwo niechętne obcym, przekonane o koniecznym związku między Żydami i komunizmem, przeświadczone o racji własnego antysemityzmu. Surowe prawdy Powieść Dichtera nie jest powojenną wersją Czarodziejskiej góry, nie jest powieścią o ideach, które wydzierały sobie duszę chłopca. Niewątpliwie pan Rosenthal, przyjaciel rodziny i główny mentor chłop- 84 ca, przypomina Naphtę, ale groteskowość tej postaci przekreśla jej istotność. Ponadto Rosenthal, pełniący funkcję autorytetu dla Wilhelma, zbyt jednak doktrynerski, aby mógł zauroczyć duszę, nie ma swojego oponenta. W Szkole bezbożników zabrakło przeciwwagi dla racji totalitarnych; te, które się pojawiały, wypowiadano szeptem albo pod postacią aluzji czy sugestii. Czy dlatego, że strach usuwał dialog, wsączał się w umysły, kneblował usta? Że w państwie totalitarnym nie było miejsca dla Settembriniego? Nie, chyba nie. Powieść Dichtera również pod tym względem mówi surową prawdę - to znaczy prawdę nieupiększoną, najbliższą rzeczywistości, przyznającą poczesne miejsce codzienności i zwykłemu „trzeba żyć". W myśl tej surowej prawdy naprzeciw Rosenthala stał zdrowy rozsądek, naoczność, wątpienie, garść empirycznych spostrzeżeń. Ideologia marksistowska była tak wydumana, tak odległa od życia, tak surrealistyczna jak statek budowany w mieście. Kto trzymał się zmysłów, kto wierzył w to, co widział, a nie w to, czego się dowiadywał z broszur, mógł ocalić duszę. Bez pomocy Settembriniego. Szkoła bezbożników należy więc do powieści edukacyjnych, ale wypadają chyba dopisać do nieco innych tradycji literackich niż Man-nowska. Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na niezwykły zupełnie styl: surowy, lakoniczny, oszczędny do maksimum, zatrzymujący się w dialogach na granicy literackości, za którą istnieje zapis niemal stenograficzny. Gdyby szukać podobieństw, należałoby pewnie wskazać na Mirona Białoszewskiego i jego małe narracje. Ich odpowiednikiem byłyby „surowe narracje" Dichtera - ekonomiczne, ograniczone do opisu sytuacyjnego minimum, wierne nieporadności rozmów, a przede wszystkim pozbawione jakiejkowiek intencji upiększania czy uwznioślania tematu. Dzięki temu książki Dichtera - z których pierwsza mówiła o tym, jak chłopiec ocalił życie, druga zaś, jak ocalił duszę - nie tracą na dramatyzmie, zyskują natomiast na wiarygodności. A wiarygodność ta była autorowi bardzo potrzebna, ponieważ w dziele swoim opowiada kilka historii. Jedna z nich, o zasadach indoktrynacji, włącza powieść do wąskiej grupy utworów o latach stalinowskich (jak m.in. Matka Królów i Obrona „Grenady" K. Brandysa; Cz. Miłosza, Zdobycie władzy; T. Konwickiego, Z oblężonego miasta i Dziura w niebie; J. Andrzejewskiego, Ciemności kryją ziemię). Historia druga, dotycząca udziału Żydów w instalacji i utrwalaniu komunizmu, włącza utwór Dichtera do pustego zbioru powieści o „ży- 85 dokomunie". Gdyby autor chciał w tym zakresie wyłożyć jakąś tezę, zbliżyłby pewnie swoją narrację do publicystyki i poniósł klęskę. W recenzji książki - błyskotliwie zatytułowanej Jak rozhartowała się stal („Kurier Czytelniczy" 1999, nr 10) - Dariusz Nowacki podkreślał mądrość Dichtera w uniknięciu tej pułapki: „Własna wersja opowieści o położeniu Żydów [...] w dobie stalinizmu to nie żadne stanowisko w sporze [dotyczącym »żydokomuny«]. Powieściopisarz, z definicji, w czymś takim nie uczestniczy. Jego prawda, obiektywizm czy sprawiedliwość w sposobie traktowania zdarzeń i bohaterów jest zupełnie innego rodzaju". Choć bardzo cenna jest ta obrona niezaanga-żowania literatury i wskazanie, że proza potrafi unikać jednoznaczności poprzez rozmaite środki obiektywizacji (np. wielość racji, galerię postaci, narrację zorientowaną na opis), to jednak trzeba wspomnieć o istotnym dopełnieniu owego niezaangażowania - kontekście. A w wypadku Szkoły bezbożników kontekst przedstawia się tak, że choć obiektywizm autora nie ulega wątpliwości, to przecież jego powieść - choćby tego nie chciała, choćby przeciwdziałała temu wszystkimi sobie dostępnymi środkami - staje się głosem w sprawie „żydokomuny". Bardziej może głosem niż stanowiskiem, ale zawsze. Nie należy zatem zbyt usilnie „wyjmować" Szkoły bezbożników z tego kontekstu, bo raz, że to niemożliwe, a dwa - chyba niepożądane. To bowiem, co w tej sprawie mówi Dichter, jest i wartościowe, i ważne. Jego powieść pokazuje przecież, że narodziny powojennej „żydokomuny" były ubocznym skutkiem przezwyciężania obcości. Zgotowali ją sobie Żydzi powszechnie akceptujący stalinowską wersję komunizmu (pozornie gwarantującego wolność od prześladowań etnicznych), ale zgotowali ją również Polacy Żydom, trwając w przedwojennych uprzedzeniach. A rosnącą izolację, która wiodła do coraz większego zaangażowania w komunizm, wkrótce zdyskontowała władza, podsuwając społeczeństwu kozła ofiarnego. W tym kontekście tytułowa „szkoła bezbożników" to już nie tylko warszawskie gimnazjum, lecz także życiowa edukacja, jaką żydowskie dziecko odbierało w powojennej Polsce. Ponadto Szkoła bezbożników, nawet jeśli osłabimy jej związki z kontekstem politycznym, wpisuje się w dwojaki - duży i mały -kontekst polskiej prozy przedstawiającej przeszłość żydowską. Ten pierwszy to ciągnąca się przez całą powojenną literaturę polską tradycja - jak to pięknie nazwał kiedyś Kazimierz Wyka -„solidarnej pamięci". Pamięci zagłady Żydów, ich wojennych i powo- 86 jennych losów, postaw Polaków wobec Holocaustu. Składają się na tę tradycję książki Rudnickiego, Stryjkowskiego, Wojdowskiego, Buczkowskiego, Grynberga, Krall. Kontekst mniejszy to literatura lat 90. Pierwsza połowa naszej dekady sprawiała pod tym względem niepokojące wrażenie. Im więcej lat bowiem przybywało literaturze nowego okresu, im dalej było od Zagłady Piotra Szewca i Weisera Dawid-ka Pawła Huellego jeszcze z końca lat osiemdziesiątych, tym lepiej obywała się ona bez surowych rachunków przeszłości. Działo się tak za sprawą rozwiązań stylistycznych i gatunkowych podejmowanych w literaturze. Na jednym biegunie dominował patos (Szczypiorski), ludyczne demontowanie wszelkiej historii jako zbioru absurdów (J. Szaper, Narogi i patrochy; T. Komendant, Lustro; P Dunin- Wąso-wicz, Rewelaja), histeria (Redliński), na drugim zaś nostalgia, która łagodziła kontury przeszłości, odbierała jej dramatyzm i pozbawiała wymiaru tragicznego, sugerując, że w każdych czasach można było dla siebie znaleźć sielankowy azyl. Na naszych oczach tracił zatem na ostrości obraz PRL-u (książki Nowakowskiego, Horwatha, Kowalewskiego), prawdy dramatyczne zamieniały się w dramatyczne stereotypy (Szczypiorski) i nawet Holocaust doczekał się - za sprawą prozy Hanny Krall - dość szczególnej stylizacji baśniowej. Jakieś przesilenie w przywracaniu pamięci - a to również oznacza: w przywracaniu przeszłości wszystkich jej wymiarów - nastąpiło w połowie naszej dekady. Złożyły się na to różne książki: obok powieści Dichtera Koń Pana Boga także Krajobraz z dzieckiem Romana Grena, Błękitne śniegi Piotra Bednarskiego, później Drohobycz, Drohobycz Grynberga, Czarne sezony Michała Głowińskiego, Biedni Połacy patrzą na getto (1996) Jana Błońskiego. Wraz z tymi książkami powróciły sprawy niezałatwione: zsyłki, postawy Polaków w czasie wojny, powojenny (niepojęty, ale jak chwast naturalny) antysemityzm, emigracja Żydów w 1968 roku. My jako ofiary, czasem jako winowajcy, zawsze jako współobecni -jako ludzie, którzy nie mogą udawać, że nic nie widzieli, nic nie słyszeli i nic nie wiedzieli. Utwory te uświadamiały, że gdybyśmy zamknęli księgi przeszłości, to pewnie za cenę jakichś przekłamań, wygodnych zapomnień, amnezji na zamówienie. Ważne jednak, że w tym przypominaniu kluczową rolę odgrywa obraz codzienności przypadającej choćby na najstraszniejsze czasy. Nie chodzi więc w tych książkach o jątrzenie, o nienawiść, budzenie jakichś upiorów, lecz o prawo do pełnej wiedzy i pamiętania. A warunkiem tego jest literatura, która wchłania języki dawne, testuje rozmaite 87 Perspektywy, konfrontuje racje. Dzięki temu wyłania się przed nami przeszłość stawiająca opór i sprawiająca ból, odsłaniająca tajemnice najgorsze i obrazy zwykłości. Nie chcę przez to powiedzieć, że wymienione dzieła zdominowały inne strategie mówienia o przeszłości, eliminując nastawienie prześmiewcze, nostalgię czy melancholię. Gdyby tak się stało, byłoby źle. Na szczęście, wszystkie one współwystę-Pują ze sobą, tworząc chwiejną równowagę. I ta równowaga między łaską zapomnienia i wysiłkiem pamiętania, między śmiechem osłabiającym pamięć i pamięcią utrwalającą ból jest jednym z warunków zdrowia społecznego - cząstką samowiedzy, tożsamości i moralności. A także racją istnienia literatury. Wilhelm Dichter, Szkoła bezbożników. Znak, Kraków 1999. Portret artysty z {Niemoc J. czasów nieprawości Krasińskiego) Polska proza opisująca czasy Gomułki sprawia wrażenie, jakby miała do wyboru kłopotliwą alternatywę „prawda lub atrakcyjność", „prezentacja sprawiedliwa albo ciekawa". Po części jest to zrozumiałe w kontekście tamtej - zupełnie nieatrakcyjnej, szarej i siermiężnej - epoki, która obejmowała długie okresy zbyt małej stabilizacji i krótkie momenty prób wielkiej destabilizacji; nawet wtedy gdy historia nabierała krwawych rumieńców, prawda przemocy okazywała się trywialna, mechanizmy polityczne toporne, partyjni przywódcy-żenująco prymitywni. Ale w równej mierze ta zabójcza alternatywa bierze się z dominującego w całym okresie powojennym wzorca powieści politycznej opartej na realizmie psychologicznym. Prawidłowość ta, jak sądzę, dotyczy opublikowanej właśnie powieści Janusza Krasińskiego Niemoc, obejmującej kolejny etap biografii Szymona Bolesty Wcześniejsze części tego epickiego cyklu -Na stracenie (1992) i Twarzą do ściany (1996) - przedstawiały okupację hitlerowską, gehennę obozową i więzienie stalinowskie. W części najnowszej losy bohatera zostały ujęte w klamrę dwóch ostrych cezur politycznych - Października '56 i Marca '68. Obserwujemy więc Szymona Bolestę, jak próbuje ułożyć sobie życie: po wyjściu z więzienia zamieszkuje w domu więziennego przyjaciela (z którego córką, Wandą, łączy go najpierw miłość korespondencyjna, potem romans, a jeszcze potem nieudane małżeństwo); razem z Wandą i jej matką chałupniczo wyrabia - modne, pokupne, więc dające zarobek - klipsy; jako ekstern podchodzi do matury (oblewa, ponieważ nie zna poprawnej odpowiedzi na pytanie, czy Pałac Kultury i Nauki jest darem czy inwestycją); publikuje debiutancki wiersz na łamach „Po prostu"; dzięki pośrednictwu tygodnika jedzie do zakopiańskiego prewentorium (gruźlicy nabawił się w więzieniu, i tam też mu ją podleczono), skąd śledzi wydarzenia poznańskie; zaczyna regularnie pisać opowiadania, które rozsyła do różnych redakcji; otrzymuje propozycję wydania zbioru opowiadań; podejmuje pracę w redakcji pisma literackiego. To oczywiście nie cała powieść. Prawdę mówiąc, to jej mniejsza część. Bo strategia Krasińskiego jest strategią autobiograficzną: pi- 89 sarz przedstawia życie bohatera, ale szkieletem opowieści czyni własny życiorys. Bez tego założenia, że prawdziwym rękopisem Niemocy był pamiętnik, drobiazgowość powieści okaże się w wielu miejscach niezrozumiała lub niepotrzebna. Poznajemy bowiem losy Szymona według modelu poszerzających się rytmów czasowych: najpierw w zapisie „krok po kroku", potem „dzień po dniu", potem zmieniają się miesiące i pory roku, aż wreszcie, na samym końcu powieści, przeskakujemy od roku 1964 do 1968. Stąd też wynika pierwszy i podstawowy mankament powieści - rozwlekłość. Rozmaite wątki - rodzinny, polityczny, literacki, środowiskowy - biegną obok siebie, pozbawione wzajemnych powiązań, a niekiedy samoistnej wartości. Problem więc nie w tym, że Niemoc zawiera dużo więcej, niż można by oczekiwać po powieści politycznej, lecz w tym, że to „więcej" bywa rozwlekłe i pozbawione istotności. Problem drugi tkwi w zmianach narracyjnej ogniskowej: Niemoc jest na przemian powieścią polityczną i psychologiczną, ale jej psychologizm nie jest ani głęboki, ani drapieżny, nie służy odsłonięciu wewnętrznych motywacji klasy politycznej ani też nie prowadzi w stronę drapieżnego obrazu głównego bohatera. Myślę jednak, że zasadnicze mankamenty tej powieści potraktować można jako rewersy jej zalet albo może jako cenę, którą Niemoc ponosi za autorskie zamiary - stworzenia powieści sprawiedliwej, czyli takiej, która nie składa się wyłącznie z racji prokuratorskich. Losy Szymona Bolesty, obejmujące lata 1956- 1968, są przecież nie tylko osądem Polski gomułkowskiej, stosowanych przez nią praktyk, powolnego odbierania społeczeństwu niewielu swobód obywatelskich wywalczonych w Październiku, lecz także służą spowiedzi. Krasiński jest bowiem związany ze swoim bohaterem pępowiną doświadczeń i winy wynikającej ze świadomości, że jego bohater (a więc i sam autor) został pisarzem za cenę ustępstw moralnych. Dlatego narrator tej powieści mówi jakby z opuszczoną głową- nie z podniesionym czołem. Prawda służy tu więc, z jednej strony, uczciwemu pokazaniu stopniowego pogrążania się w kłamstwo, grzęźnięcia w niemoc, z drugiej - i wbrew zamazywaniu różnic - oddzieleniu nielicznych uczciwych od łajdaków. Jest więc Niemoc wyraźnym osądem epoki gomułkowskiej, ale w osądzie swym autor sytuuje się pomiędzy tymi, którzy winą za komunizm obarczają nielicznych „onych", oraz tymi, którzy usiłują udaremnić wszelkie próby osądu, twierdząc, że uwikłani w system, a więc i współodpowiedzialni, byliśmy wszyscy. Pomiędzy radykalizmem stanowiska pierwszego i relatywizmem drugiego mieści się, jak sądzę, Niemoc - 90 powieść, której nikt nie może „mieć na własność": ani autor (oparł swój utwór na wielopiętrowej grze autobiograficznej, która skłoniła go do sfikcjonalizowania własnego życiorysu), ani też - co ważniejsze - żadna ze stron wiodących spór o PRL. „Sprawiedliwość" jako naczelna intencja towarzysząca autorowi wpłynęła nie tylko na wymowę, lecz także na konstrukcję powieści. Wszystkie wcześniejsze zastrzeżenia można zatem teraz potraktować jako konieczny wstęp do wyróżnienia i wyszczególnienia jej niewątpliwych wartości. Takie włażenie w jej szczegóły odpowiada chyba przy tym wrażeniu ogólnemu, które mówi, że poszczególne składniki - wątki, sceny, problemy - są tu ciekawsze od całości, całość zaś daje się cenić z innego powodu niż jej elementy. Ten powód ogólny to epicki zamysł autora, widoczny nie tylko w umiejętnym ukazywaniu dziejów zbiorowych poprzez losy jednostkowe, w panoramicznym krzyżowaniu biografii głównych i pobocznych, lecz również w umiejętności konstruowania postaci zarazem zindywidualizowanych i bardzo typowych; wszyscy bohaterowie - byli więźniowe, partyjni funkcjonariusze i działacze, redaktorzy pism, krytycy i pisarze - to nie tylko, jak się domyślamy, literacko przetworzone rzeczywiste postaci, lecz także reprezentanci postaw, coś jakby koncepcje życia w realnym socjalizmie. I dalej, z tą samą epickością wiąże się łączenie małej i wielkiej historii, codzienności i polityki, obrazowanie życia ludzi, którzy usiłowali uniezależnić rytm codzienny od rytmu wydarzeniowego. Pod tym względem właśnie powieść Krasińskiego - bo przecież nie Madame Antoniego Libery! - spełnia zadanie najrzetelniejszego w prozie lat 90. przedstawienia i sprawiedliwego osądu epoki gomułkowskiej, za co spotkałają wysoka- chwilami zbyt wysoka - ocena ze strony recenzentów („Uważam cykl powieściowy Krasińskiego za wyjątkowej wagi i pisarskiej klasy świadectwo życia Polaków [...]. Te trzy tomy [...] trzeba jak najszybciej wydać razem i zalecić jako lekturę obowiązkową, nie tylko dla szkół"; T. Nyczek, Pokonać niemoc. „Polityka" 2000, nr 2 z 81). Niemoc, jako kronika, solidne źródło wiedzy, zapis nastrojów i wydarzeń, prezentacja postaw i motywacji, jako najobszerniejsza epopeja dziejów wojennych i powojennych staje też obok powieści wcześniejszych - Miazgi Andrzejewskiego, Śledztwa i Ludzi w akwarium Stalińskiego, Wolnej Trybuny Skrzyposzka. Zwłaszcza powieść Andrzejewskiego wydaje się tu przydatnym kontekstem, nakazującym jeszcze raz powtórzyć nieszczęsną alter- 91 natywę rzetelności i atrakcyjności, lecz ponadto pozwalającym dostrzec kilka ciekawych cech Niemocy. Podobnie jak w wypadku Miazgi, tak i w dziele Krasińskiego obok wątków płytkich przynajmniej dwa zasługują na uważniejszą lekturę: wątek edukacji artystycznej i obraz środowiska literackiego. U Andrzejewskiego środowisko to jest wewnętrznie skłębione, ale w tym skłębieniu jakby zastygłe -jego obraz został nam dany; Krasiński natomiast pokazuje proces wchodzenia do intelektualnej elity, to znaczy nie tylko cenę, jaką należało zapłacić, lecz również technikę urabiania kandydatów i prywatne metody mimikry. Ten wątek - nazwać go można socjoliterackim -jest świetny. Mamy tu bowiem jedyną w powojennej literaturze opowieść o nauce języka ezopowego, nauce ustępstw wobec cenzury i sposobów przekształcania prawdy w pół- czy ćwierćprawdy albo i w nieprawdy. A nauczycielami są starsi pisarze. Nie kto inny przecież jak Mistrz Julian (domyślamy się Przybosia) radzi bohaterowi, by posłużył się kamuflażem, dodając, że czytelnik „dawno nauczył się czytać między wierszami" (s. 378), co znaczy, że już wszyscy - pisarze i odbiorcy - zgodzili się na aluzję zamiast prawdy. Dla Szymona etyczny wymiar tego zabiegu jest oczywisty (myśli z oburzeniem: „Co to w ogóle jest kamuflaż?! Figura literacka czy moralny wykręt?"; s. 378), ale dobrą radę przyjmuje i stalinowskie realia swoich opowiadań zmienia na frankistowskie. Zwieńczeniem nauki okazuje się więc nie tyle, jak być powinno w powieści o artyście, stworzone dzieło, ile coś wręcz przeciwnego: poczucie skorumpowania, akceptacja niemocy wypowiadania prawdy. Z wątkiem socjoliterackim blisko wiąże się wątek „warsztatowy" -jeszcze ciekawszy, choć jedynie zasygnalizowany. To zalążek opowieści o tym, jak spóźnieni debiutanci uczyli się w 1956 roku nowych technik literackich - modnych, wchodzących do kultury polskiej, niejako obowiązujących (narracja behawioralna, poezja wyzwolonej wyobraźni). Techniki te eliminują staroświecką edukację („Z żalem patrzył, jak idą sobie w las ogary Żeromskiego i wpuścił pod swój namiot behawiorystyczną hienę, węszącą już w nim nadgniłe szczątki starych stylistycznych wzorców"; s. 225-226), jednak i one, jak zauważa bohater, są nieadekwatne w stosunku do rzeczywistości - zaklejają świat („Oko poety widziało ostro, lecz język, jakkolwiek jadowity, obłożony był jakimś plastrem"; s. 266). Krasiński nie rozbudowuje tego wątku (i tylko, jakby w ramach dowodu, posłużył się w jednym rozdziale eksperymentem narracyjnym), a przecież... Cóż to byłaby 92 za powieść! Historia kolejnych technik i stylów literackich napływających falami z różnych stron, coraz pobłażliwiej traktowanych przez cenzora i coraz rozpaczliwiej stosowanych przez pisarzy, w poczuciu, że indywidualne przeróbki powstają jako kompromis między zakazanym realizmem i dozwolonymi nowatorstwami. Nawet jednak w tym zalążku opowieści otrzymujemy kolejny obraz niemocy, która wynika z przeświadczenia o anachroniczności starych wzorców literackich i nieprawdziwości stylów nowych. Zamiast powieści „warsztatowej", mamy jednak- tym razem już „pozaliteracki" - wątek, w którym autor skupia się nie tyle na zagadnieniu „Jak pisarze w latach 60. próbowali wypowiedzieć prawdę swoich życiorysów?", ile dlaczego w ogóle to robili. W tym zakresie powieść Krasińskiego wyjaśnia zagadkę, nad którą niejeden uczestnik powojennej historii się zastanawiał, a mianowicie, dlaczego więźniowie czasów stalinowskich przystąpili - tuż po wyjściu z więzień -do współtworzenia nowego, a przecież starego porządku komunistycznego, do budowy socjalizmu z ludzką twarzą (obudzili się dopiero, gdy ujrzeli „socjalizm z ludzką mordą"). Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że po wyjściu z więzienia każda forma wolności wydawała się lepsza; po wtóre, i ważniejsze, bo chcieli odzyskać stracone lata. Chcieli żyć, działać, tworzyć. I tu państwo zastawiło na nich najbardziej demoralizującą pułapkę: oto ustrój zawłaszczył wszystkie możliwości samorealizacji, skorumpował je i nasączył jakimś rodzajem niecnego wspólnictwa, dając do wyboru albo życie na miarę własnych ambicji, albo marginalizację. Można było zatem zachować czyste ręce, ale za cenę wewnętrznej emigracji, można było żyć godnie, ale na uboczu. Czasy gomułkowskie były tedy próbą rozumu i charakteru, bo łudziły normalizacją, a w istocie deprawowały. Kto chciał tworzyć, musiał czynić znaczne ustępstwa moralne, a poczucie wspólnictwa skutecznie blokowało działania przeciwko ustrojowi. Widać to w postawach pisarzy na słynnym XX Zjeździe ZLP, zaszczyconym obecnością Gomułki. Obie strony trwają tu w kleszczach nieco cynicznego uścisku: partia, powołując się na dziedzictwo romantyczne i niepomiernie podnosząc rangę twórczości, daje pisarzom złudne poczucie misji; pisarze, w zamian za akceptację naczelnych zasad (niezmienność ustroju i sojuszu z ZSRR, przodująca rola partii, konieczność istnienia cenzury), obdarowani poczuciem misji i wolnym zawodem, a ponadto funkcjami i pozorną swobodą, stawali się rzecznikami porządku, który odbierał im wolność. 93 Oto wyjaśnienie tytułowej „niemocy" i jej pokus. Płynęła ona z przekonania - zgodnego z romantyczną ideą literatury jako misji i posłannictwa - że to, co istotne, mieści się w sferze publicznej, a równocześnie z odkrycia, że cała ta sfera została zawłaszczona przez partię. Stąd brała się rosnąca świadomość, że wszystko, co w tych ramach się robi, służy partii. Kiedy więc Szymon publikuje wiersz w tygodniku „Po prostu", rozumie, że wszedł na drogę kompromisu: „[...] wszelki druk w komunistycznej prasie był kolaboracją. Jeśli nawet nie w przeświadczeniu autora, to w rozumieniu władzy. A więc dał się złapać! Goniąc za sukcesem, sam wpadł im w ręce, wydrukowali. Nie mógł oprzeć się paradoksalnej myśli, że debiut, jego poetycki debiut, okazał się grzechem!" (s. 199). Przez jakiś czas Bolesta łudzi się, że wchodzi w nową rzeczywistość od jedynej strony, która nie wymaga od niego skorumpowania: od strony literatury. Krytyczną samo- wiedzę blokuje sukces: w pismach drukują jego opowiadania, redakcje ślą zamówienia, aż wreszcie największe wydawnictwo w kraju -domyślamy się, że „Czytelnik" - podpisuje z nim umowę na tom opowiadań. Szymon w tym momencie myśli sobie: „To nie tylko sukces, to salto mortale!" (s. 236), rozumiejąc przez to drogę od stalinowskiego więzienia na salony. Ale nie opuszczają go wątpliwości: „Czy nie jest to jedynie triumf gladiatora, który powalił dziką bestię przed gry-maśnym obliczem despoty?" (s. 236). To niedobre porównanie: partyjnemu dygnitarzowi daleko było do cesarza, a pisarzowi do gladiatora; z perspektywy władzy liczyło się co innego - żeby twórca, mając do wyboru milczenie lub półprawdę, wybierał to drugie. Właśnie tego dotyczy zasadnicza edukacja socjołiteracka, w ramach której -jak mówi Szymonowi poznana w górach żona partyjnego dygnitarza -oni czekają, „aż się do nich upodobnisz" (s. 136- 137). I wtedy nie będzie już podziału na czystych i zbrukanych. Wszyscy będą „my" i zapanuje ogólna niemoc. Może właśnie ta szczerość w opisaniu mechanizmów pasowania na pisarza, szczerość w ujawnianiu samowiedzy prowadzącej do niemocy i w odsłanianiu PRL-owskiego rezerwatu literatury powodują, że Niemoc zasługuje na miano powieści sprawiedliwej. Powieści sprawiedliwej o niegodziwych czasach. Janusz Krasiński, Niemoc. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. Historia niezakończona {Wolna Trybuna Ch. Skrzyposzka) Christian Skrzyposzek zaczął pisać Wolną Trybunę na przełomie lat 60. i 70. - pewnie jeszcze przed opuszczeniem kraju. Praca trwała kilkanaście lat. Powieść ukończona nie mogła przedostać się do Polski i wiodła żywot właściwie całkowicie zagraniczny: najpierw w języku niemieckim (1983), potem w holenderskim (1984), wreszcie także i polskim (1985) -jednak w wydaniu zachodnioberlińskiego wydawnictwa „Pogląd", a zatem z dala od krajowego odbiorcy. Oddalenie utrzymało się do końca tamtej dekady, jako że przedruku powieści Skrzyposzka nie podjęła się żadna niezależna oficyna lat 80. Na dobrą więc sprawę Wolna Trybuna dociera do Polski dopiero teraz. Ironia losu sprawia, że pierwsze krajowe legalne wydanie powieści ukazuje się tuż po śmierci - zmarłego w 1999 roku - autora. Książka Skrzyposzka to zatem jeszcze jeden dowód na niesprawiedliwość historii. Gdy wszyscy powinni byli ją czytać, bo była ważna i aktualna, autor nie mógł jej skończyć. Gdy skończył, nie mogła do nas dotrzeć. Gdy wreszcie dotarła, wydaje się nieaktualna i mało ważna. Niesprawiedliwość polega więc na tym, że Wolna Trybuna przez cały czas swego istnienia była ciągle dezaktualizowana przez historię: najpierw dramatyzm wydarzeń w Polsce okresu 1968-1981 nakazywał autorowi ciągle uzupełniać wątki, potem trwałość podziałów ideologicznych odcięła książkę od właściwego czytelnika, a na końcu zmiana ustroju podważyła zasadniczą myśl powieści. Bo Wolna Trybuna jest powieścią o nieziwyciężonym socjalizmie. Jak socjalizm pokonał społeczeństwo Rzecz dzieje się w Warszawce roku 1994 - w pięćdziesiątą rocznicę istnienia socjalizmu. Ale z dawnego ustroju, znanego nam z czasów Gomułki czy Gierka, nic już prawie nie zostało. Gospodarka niby nadal znacjonalizowana, ale środki komunikacji władza oddała w prywatne ręce (co w rezultacie absolutnej samowoli poszczególnych właścicieli dało nieziemski bałagan); rewizjonistów i opozycjonistów wsa- 95 dza się nadal do więzień (siedzi m.in. Julian Kornhauser), ale w Warszawie obok ulicy Towarzysza Moczara są ulice Kuronia i Modzelewskiego, Miłosza, Leszka Kołakowskiego i innych; państwo jest bezwyznaniowe i antyreligijne, ale Kościół otrzymał zezwolenie na umieszczenie portretów niektórych świętych w kuluarach Komitetu Centralnego (ze swej strony Kościół pozwolił na zmianę chemicznego składu hostii -jako symbolu wkładu klasy robotniczej w dzieło Odnowy Życia). I tak dalej. Wszystko to są jednak drobiazgi. Bo zasadniczy - tytułowy -pomysł jest jeszcze śmielszy. Oto na swoje półwiecze rządząca partia (ku przypomnieniu: PZPR) robi społeczeństwu prezent w postaci Wolnej Trybuny - gmachu składającego się ze 128 pokoi, gdzie stoi 128 maszyn do pisania, na których można napisać wszystko. WSZYSTKO! Projekt naprawy ustroju, krytykę władz, petycję do wysokiego urzędu, skargę na partyjnych urzędników. Jednym słowem - to nie socjalizm, lecz wolność. Albo - i na tym polega diabelstwo pomysłu -jej pozory. Bo dzięki prostemu posunięciu władza stworzyła społeczeństwu całkowicie odizolowaną od reszty życia, a przez to kompletnie sfałszowaną agorę -pozór wolnego rynku myśli i słowa. W ten sposób udało się skanalizować społeczne niezadowolenie, wmawiając ludziom, że jako uczestnicy Wolnej Trybuny dysponują jakimś wpływem na rzeczywistość. Ponadto dopełniono aktu demoralizacji społeczeństwa, ponieważ zalegalizowano i uszlachcono donos, czyniąc z niego - anonimowy, a jednak rzekomo posiadający wartość moralną - akt publicznej wypowiedzi, tożsamej jakoby z odwagą mówienia prawdy. Co jednak jest oczywistością dla dzisiejszego czytelnika, nie było według Skrzyposzka jawne dla dawnych obywateli PRL-u. Bo znaczna część z nich kupuje pomysł: wchodzą do Wolnej Trybuny i zasiadają do maszyn. Na papier przelewają jednak nie sążniste projekty naprawy ustroju, dowody zła i konieczności reformy. Nie. W niektórych pokojach dominuje ekspresja samotników i frustratów bądź bzdura i wygłup, lecz najczęściej miarowy stukot klawiszy odmierza rytm spokojnie spisywanych wyznań, spowiedzi z życia, towarzyskiej plotki, donosu na sąsiada, skargi na urzędnika. Społeczeństwo w swojej większości potraktowało Wolną Trybunę jako przedłużenie Książki Skarg i Zażaleń albo ciąg dalszy kawiarnianej rozmowy. Nie ma więc w tej książce antyutopijnej historii przedstawiającej życiowy błąd totalitarnej partii, która udostępniła społe- 96 czeństwu „wolną trybunę", sądząc, że ta iluzoryczna forma wolności -pozostająca pod pełną kontrolą - zwiększy zasięg władzy. Partia nie popełniła błędu, bo wolność dozwolona w jednym budynku nie rozpeł-za się poza jego granice, nie ogarnęła ulicy, nie zaraziła reszty społeczeństwa. Wolna Trybuna, choć należała do pomysłów samobójczych, nie położyła kresu totalitarnej władzy. Ale właśnie dlatego, że tak się stało, partia, niczego nie straciwszy, niczego nie osiągnęła. Gdyby swoboda wypowiedzi mogła być zarzewiem buntu i gdyby taką siłę dało się wziąć pod kontrolę (zastosować jak zawór bezpieczeństwa), wówczas stworzenie Wolnej Trybuny byłoby sukcesem na miarę pięćdziesięcio-latki. Ponieważ jednak wolność wypowiedzi pozostała tam, gdzie na nią pozwolono, tedy partia nie zwiększyła ani swej wiedzy, ani władzy. Słowo wolne okazało się przedłużeniem słowa zniewolonego? Nie, raczej normalnego. To chyba jedna z najdziwniejszych cech powieści Skrzyposzka - że oferta pełnej wypowiedzi w nikim nie wywołuje ani zachwytu, ani nawet zdumienia. Wszyscy przychodzą i wypisują, co im przyjdzie do głowy. Żadnego strachu przed cenzurą, ale też żadnych zahamowań i skrępowań czysto obyczajowych. Społeczeństwo u Skrzyposzka przyniosło bowiem do Wolnej Trybuny wszystkie znane sobie odmiany słowa wolnego - słowa pozostającego poza kontrolą władzy. A jedynym rodzajem słowa wolnego było słowo prywatne - wypowiadane w domu albo w knajpie. Pisarz odkrył zatem jeden z najistotniejszych skutków działania władzy totalitarnej: dewastacja porozumienia w sferze publicznej. Członkowie społeczeństwa sprawnie posługują się - sfałszowanymi -językami sfery oficjalnej i równie sprawnie poruszają się w sferze prywatnej. Nie potrafią natomiast zagospodarować tej sfery pośredniej, popadając albo w język propagandowy, albo w idiom domowy (wulgarność, infantylizm). Wolność słowa utożsamiają z sytuacją prywatnego nieskrępowania, nie zaś z otwarciem się na racje innego i dążeniem do prawdy. Dlatego wszyscy, którzy przychodzą do Wolnej Trybuny, cierpią na słowotok: piszą długie i wieloczęściowe listy, spowiedzi z życia, komplety szczegółów w sprawach nieistotnych. Żadnego umiaru. Czytelnik, który przebrnie przez pierwsze listy, może odnieść wrażenie, że to reakcja ludzi zgłodniałych porozumienia. Jest dokładnie odwrotnie: to nie głód kontaktu z bliźnim, lecz głód mówienia zastępującego porozumienie. Ale Skrzyposzek nie chciał skonstruować oskarżenia socjalizmu poprzez ukazanie tępoty, do której doprowadził społeczeństwo. Jego 97 powieść - choć autor nie stroni od elementów poetyki tendencyjnej (stosując np. nazwiska znaczące w rodzaju towarzysz Niekiep, Warchoł, Ciulak czy konstruując stereotypowe biografie) - do poetyki tendencyjnej nie należy. Jest utworem zaangażowanym, gniewnym, ale nie jednostronnym. Cechą, która decyduje o wielowymiarowości tej książki, jest jej bezkompromisowość, która wyraża się w atakowaniu wszystkich. Autor w swojej powieści nie oszczędza bowiem nikogo, nikomu nie przepuszcza, nikogo nie czyni wyjątkiem. W groteskowych autoportretach odsłania więc zwykłych obywateli, pokonanych przez ustrój ich własną bronią. To bardzo przykre odkrycie, ale i przekonujące. Oto pisarz pokazuje, że socjalizm trwał, ponieważ odwoływał się do gorszej strony każdego z nas. Nie do najgorszej - tej ciemnej, mrocznej, niepojętej. Nie. Raczej do tej pośledniej, której fundamentem jest szukanie winy u bliźniego, nie zaś w sobie samym. Do naszego lenistwa, wygodnictwa, egoizmu, samopobłażliwości i samo- zakłamania. Odwoływał się, to znaczy nagradzał te cechy, przydzielał za nie ważne funkcje, a w ten sposób uzależniał, korumpował i ze wszystkich czynił swoich naturalnych stronników. Bo odwołując się do skrytej w każdym z nas lichoty, małostkowości i mizerii, upoważniał do zajadłej walki o to, by tacy byli wszyscy. Socjalizm to wywyższenie małości i wyposażenie jej w prawo do prześladowania tego, co lepsze, doskonalsze, mądrzejsze, to obudzenie w człowieku tęsknoty, by wszystko było na jego miarę. To dyktatura lichości i małości. Jak socjalizm pokonał opozycję Skrzyposzek nie szczędzi oskarżeń pod adresem realnego socjalizmu, każąc wypisywać płomienne diatryby kolejnym korespondentom, ale też pozwalając niektórym dokonywać precyzyjnej analizy systemu. W tym zakresie jego powieść, dopuszczając do głosu partyjnych funkcjonariuszy i kombatantów, propagandystów przebudzonych z komunistycznego snu i opozycjonistów, tak dalece wykracza poza wiedzę o mechanizmach działania PRL-u przekazywaną przez naszą prozę, że właściwie nie znajduje sobie równych. W zestawieniu z Wolną Trybuną blado wypada poznawcza wartość Miazgi Andrzejewskiego czy Nierzeczywistość Brandysa. Konfrontację wytrzymują Kompleks polski i Mała apokalipsa Konwickiego, ale ze względu na precyzję formułowanej diagnozy, na odwołanie się do języka analizy politolo- 98 gicznej właściwym kontekstem dla książki Skrzyposzka wydają się studia Marka Tarniewskiego, Krystyny Kersten, Jadwigi Staniszkis czy Leszka Nowaka, wyjaśniające historyczne korzenie polskiego socjalizmu i prawidłowości działania systemu. Skrzyposzek zrozumiał bowiem, że opisanie realnego socjalizmu wymaga zarówno bohatera obrazującego swoim losem mechanizmy państwa, jak i języka analitycznego. To zrozumienie sprawia, że jego powieść okazuje się dzisiaj chyba najpełniejszym - obok utworów Konwickiego - przedstawieniem socjalistycznego społeczeństwa. Oczywiście, w książkach napisanych po wprowadzeniu stanu wojennego - by wspomnieć kolejne odcinki Raportu o stanie wojennym Nowakowskiego, Stan po zapaści Bocheńskiego, Rzekę podziemną, podziemne ptaki Konwickiego, dziennikowe zapiski Brandysa i Szczypiorskiego - nie brakowało zarzutów, skarg i lamentów, niewiele jednak było w tym rzetelnego wysiłku myślowego, prób zdiagnozowania stanu społeczeństwa, odwagi określenia specyfiki polskiego wariantu totalitaryzmu. Królowały oczywistości w rodzaju „Komunizm jest zły, a my jesteśmy cacy". Wartość Wolnej Trybuny w tym kontekście polega jednak nie tylko na próbach jasnego i precyzyjnego zdefiniowania sytuacji, lecz przede wszystkim na skonstruowaniu postaci, które drążą same siebie, i w ten sposób odkrywają skutki istnienia komunizmu. Bo Skrzyposzek z przenikliwą jasnością - zawdzięczaną być może emigracyjnemu oddaleniu - uświadamia, że jednym z najskuteczniejszych narzędzi sprawowania władzy jest sprawowanie kontroli nad społeczną samo-wiedzą. Obywatel, który wie o sobie tyle, ile mówi mu propagandowa gazeta, to obywatel posłuszny. Dlatego droga do wolności zaczyna się od samoświadomości. Zaczyna, ale nie kończy. Bo samowiedza niepo-parta działaniem prowadzi do frustracji. A frustracja - do agresji. Z tego powodu kapitalna wydaje się wymyślona przez pisarza historia opozycji-jej możliwości, ewolucji programowej i metamorfoz. Jest to obraz kapitalny, choć w przeważającej mierze fałszywy; Skrzyposzek założył bowiem, że przeciwnicy socjalizmu prędzej czy później musieli dojść do terroryzmu. Wniosek ten na przełomie lat 60. i 70. (zniszczenie pomnika Lenina; podłożenie bomby w auli, w której miała się odbyć akademia ku czci MO i SB) nie wydawał się pozbawiony podstaw: z jednej strony stała przecież wszechmocna partia, degradująca życie całego społeczeństwa nawet tymi posunięciami, którym towarzyszły nie najgorsze intencje, z drugiej zaś - garstka ludzi w pełni świadomych spustoszeń czynionych przez ustrój, goto- 99 wych poświęcić własne życie, by ten układ zmienić, i szukających metod postępowania. Wśród tych metod dwie okazały się bodaj najważniejsze: tworzenie niesocjalistycznych programów naprawy sytuacji zainicjowane przez Polskie Porozumienie Niepodległościowe oraz jawność zapoczątkowana przez Komitet Obrony Robotników w 1976 roku. Obie te postawy - sporu programowego i otwartego sporu prawnego - w powieści Skrzyposzka wydają się rozwiązaniami odrzuconymi. Zamiast KOR-u, jest Ruch Odrodzenia - organizacja terrorystyczna, działająca według zasady odpowiedzialności partyjnej (w odwecie za aresztowania opozycjonistów zabija się członków partii), a zamiast opozycji programowej, jest Konspiracyjna Opozycja Polityczna, która najpierw żąda od partii rezygnacji z władzy, potem zaś wysadza w powietrze kolejne domy w Warszawie. Terroryzm nie jest tu jednak efektem wyczerpania wszelkich pokojowych dróg porozumienia z władzą, czyli rezultatem bezsiły rozumu i prawa. Nie, pisarz pokazał raczej, że podkładanie bomb i zabijanie wynika z nagłego zrozumienia nikczemności przeciwnika. Skrzyposzek mówi zatem: terroryzm jako samoobrona społeczna (Baskowie, Irlandczycy) pojawia się wtedy, gdy uznajemy, że przeciwnik zgromadził maksimum władzy i minimum szlachetności, że - krótko mówiąc -jest wcieleniem siły i zaprzeczeniem człowieczeństwa. Konstruując postaci, które wyciągnęły z tych przemyśleń skrajne konsekwencje, Skrzyposzek uświadamia nam, że lekturą pokolenia '68 było nie tylko LTI Klem-perera, czyli studium totalitarnego języka III Rzeszy (LTI to skrót od Lingua Tertii Imperii), lecz także Człowiek zbuntowany Camusa. I chyba jeszcze coś: inaczej przeczytany Rok 1984 Orwella. Czytany nie po to, by przekonać się, jak władza totalitarna przejmuje kontrolę nad świadomością społeczną, manipulując językiem. Nie. O tym przecież młodzi przekonali się wiosną 1968 roku na własnej skórze, kiedy to ludzi szlachetnych nazwano warchołami i wichrzycielami, a łajdaków - obrońcami porządku. Dlatego młodzi czytali powieść Orwella, zastanawiając się, czy Winston Smith musi przegrać. Odpowiedź wybrana przez bohaterów powieści jest okrutnie prosta: nie przegra, jeśli nie będzie sam i jeśli nie cofnie się przed niczym. Albo może nieco inaczej: nawet jeśli przegra, to nie poniesie klęski. Bo choć w ostateczności społeczeństwo u Skrzyposzka przegrywa, to już nie jako bezsilna, bezmyślna i bezwolna masa, lecz jako świadoma swej sytuacji i przeczuwająca swoją siłę zbiorowość. Przegrywa zaś w starciu z silniejszym, bo oto wspierana przez Związek 100 Radziecki partia wprowadza stan wyjątkowy. Posługując się tym motywem, Skrzyposzek mimowolnie przekreśla wszelkie drogi do suwerenności. Pokazuje przecież, że w tamtej sytuacji każda konfrontacja z partią nieodmiennie prowadziła do stanu wojennego, czyli do zwycięstwa partii. Na pytanie zatem, jak socjalizm pokonał opozycję, powieść Skrzyposzka odpowiada: siłą i przykładem. „Siłą" był stan wyjątkowy, przykład zaś - ten mimowolnie przejęty przez opozycję od partii -wyrażał się w przekonaniu, że społeczeństwo dzieli się na nieświadomą masę i oświeconą awangardę. Największym źródłem słabości opozycji okazuje się tedy - podpatrzona u władzy - rezygnacja z dążeń wspólnotowych, zgoda na osobność, pogrążanie się w izolacji, tworzenie (najgroźniejszych, terrorystycznych nawet) organizacji, które nie pozwalają członkom na komunikację wewnętrzną i na jawność działania. Przemoc zastosowana przez opozycję nie tylko sankcjonuje użycie siły ze strony władzy, lecz także zrównuje obie strony pod względem moralnym. Pogarda, fundament przemocy, staje się źródłem klęski. Historia nieprzedawniona Skrzyposzek kończył swoją powieść już po wydarzeniach 1980 i 1981 roku, a więc po odrodzeniu się społeczeństwa, po otrząśnięciu się z komunistycznego letargu, po zrzuceniu przynajmniej kilku warstw gierkowskiej demoralizacji. Początek lat 80. to przecież czas, kiedy okazało się, że pomimo wszystkich klęsk politycznych byliśmy wspólnotą - zjednoczoną przez mity, gotową do organizowania się niezależnie od struktur państwowych i partyjnych, umiejącą dochodzić swoich praw drogą strajków, a potem negocjacji. Uwzględnienie tamtych wydarzeń prowadzi do stwierdzenia, że Wolna Trybuna nie tylko źle wyjaśnia genezę stanu wojennego, lecz w ogóle nie tłumaczy dwóch rewolucji: tej pierwszej, wywalczonej dzięki sile działań wspólnotowych a przeprowadzonej w imię godności, i tej drugiej - wynegocjowanej i przeprowadzonej w imię normalności. To prawda. Ale mimo to sądzę, że dzieło Skrzyposzka przetrwa nie tylko jako - bodaj najlepszy - utwór lat osiemdziesiątych, nie tylko jako cząstka zamkniętego rozdziału historii literatury. Przetrwa dzięki przynajmniej dwóm zaletom, które sprawiają, że czyta się tę powieść jako nadal aktualną. 101 Nieprzedawniona, po pierwsze, pozostaje niebywała sprawność lingwistyczna. Gdyby w latach 80. istniał dziesięciobój stylistyczny, Skrzyposzek wygrałby go bezkonkurencyjnie. Z Wolnej Trybuny wyłania się bowiem pisarz, który potrafi mówić niemal wszystkimi językami społecznymi, stwarzając odmienne, rozpoznawalne i wiarygodne postaci: infantylnego kombatanta II wojny światowej, majstra z fabryki obuwia, życiowo zaradnego palacza, homoseksualistę wciągniętego do współpracy przez tajną policję (ta sylwetka należy do najświetniejszych), przedszkolankę, byłego funkcjonariusza partyjnego czy sprzątaczkę. Z tego względu powieść Skrzyposzkajawi się dzisiaj jako fortunne połączenie dwóch tradycji, które przez cały okres lat 80. nie mogły się zejść - tradycji realizmu społeczno-politycznego oraz tendencji lingwistycznych. Tę pierwszą reprezentowała wówczas połowa książek - wydawanych przede wszystkim w obiegu niezależnym (wymienić tu można Konwickiego, Brandysa, Nowakowskiego czy Orło-sia) - dążących do uchwycenia sytuacji społecznej jako konfliktu wartości; natomiast tendencje lingwistyczne (np. Kraj świata i Brak tchu Andermana, Frutti di marę Dziekanowskiego, Moc truchleje Głowackiego) wyrażały się w dążeniu do przedstawienia stanu świata poprzez odsłonięcie stanu języka: społeczne zróżnicowanie, konflikty i niemożności porozumienia oddawano w tych dziełach jako starcia zróżnicowanych stylów. Wolna Trybuna, podobnie chyba jak powieści Tadeusza Siejaka, godzi obie te tradycje: autor stworzył bowiem prawdziwy przekrój społeczeństwa i diagnozę świadomości tego społeczeństwa nie tylko dzięki wyposażeniu postaci w odrębne języki, lecz także dzięki poddaniu każdego z tych języków próbie wolności - testowi na wyrażanie prawdy. Jako portret języków Wolna Trybuna - z całym swoim wariactwem, przejaskrawieniem, zarażaniem każdego stylu elementami groteski - rymuje się jakoś w czasie z nadejściem Pomarańczowej Alternatywy, „brulionu" i trzeciego obiegu, pokazuje bowiem, że języki opozycji i propagandy były w podobny sposób zamknięte i bliskie wyczerpania. Językowa lekcja dla współczesności płynąca z Wolnej Trybuny wydaje się zatem dość prosta: to nie indywidualny styl stanowi narzędzie samoobrony przed władzą sprawowaną za pomocą języka, lecz styl pojemny - otwarty na cudze słowo, przepuszczalny dla racji innego, styl z wmontowanym mechanizmem samoprześmiewczym, który broni przed uznaniem jakiejkolwiek racji za ostateczną. Wartość druga to paradoksalna przestroga dla wolnej Polski. Dostrzec ją można, gdy zapytamy, dlaczego Skrzyposzek w ogóle nie 102 uwzględnił wydarzeń lat 1980-1981. Czy zostawił zjadliwy portret społeczeństwa dlatego, że zachorował na historyczną amnezję? Przywiązał się do tego, co stworzył? Może raczej uznał, że aktualizowanie fabuły pozbawiłoby powieść jej uniwersalizujących sensów, czyli właśnie owej przestrogi. Mówi ona, że pułapka koncesjonowanej wolności przytrafia się w każdym momencie i że skutki takiej wolności zawsze są te same: pozorna odwaga anonimowego wypowiadania prawdy, zastępcze spełnienie sprawiedliwości upatrywane w donosach, zgoda na nieważność uczestniczenia w sferze publicznej. Sens tego, co zostało powiedziane powyżej - nawet jeśli wyrażony niezbyt dostojnie czy mało dosadnie - jest przecież prosty. Oto powieść Skrzyposzka, choć anachroniczna, zmusza do pytania, jak dziś wygląda Trybuna Wolności. I to właśnie czyni z tej fabuły historię nieprzedawniona. Christian Skrzyposzek, Wolna Trybuna. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 1999. Gdyby stanu wojennego nie było (Krfotok E. Redlińskiego) A gdyby tak nie wprowadzono stanu wojennego? To pytanie - które w najnowszej swojej powieści Krfotok zadał Edward Redliński - wciąga. Może dlatego, że fascynująca bywa historia probabilna, może dlatego, że tym sposobem myślenia zaraził nas kiedyś Parnicki, tworząc powieść o zwycięskim powstaniu listopadowym. Najpewniej jednak dlatego, że odpowiedź na to pytanie wymaga przemyślenia od nowa historii lat 80., zbilansowania socjalizmu i narodzin demokracji. Obraz lat 80. bez nocy 13 grudnia i jej dalszego ciągu nakazuje bowiem zapytać, z czego wyrosła III Rzeczpospolita: ze stanu wojennego czy z antykomunizmu? Pytania o całość zagarniają nas wszystkich, i dlatego są drażliwe, niebezpieczne, nieodpowiedzialne. I bardzo dobrze. Bo od tego właśnie jest literatura: od pobudzania dyskusji nad wszystkimi składnikami naszej tożsamości, nad wszelkimi językami, w których - wydaje nam się - osiągnęliśmy porozumienie, od wzniecania wojny o teraźniejszość i przeszłość. Literatura to niejako poligon społecznych dyskursów: pozwala symulować konflikty, odgrywać spory, testować odporność zbiorowych hierarchii - a wszystko dla poszerzania zbiorowej komunikacji. Dlatego Redlińskiemu - zanim jego książkę rozszarpiemy na strzępy, odrzucimy z politowaniem albo włożymy na półkę z zapomnianymi bajkami - należą się wyrazy uznania. Nie za poziom atystycz-ny, nie za fmezyjność odpowiedzi, lecz za samą odwagę stworzenia dzieła - trudno znaleźć inne określenie - „zaangażowanego" w historię. To mimo wszystko odwaga w czasach, gdy literatura, pozbawiona ważności przez środki masowego przekazu, wycofała się z kłótni, sporów i zadrażnień. A zatem: pisarzowi wyrazy uznania, a książce -chwila uwagi. Stanu wojennego nie było... Miesiąc później, 24 stycznia 1982 roku, do Polski wkroczyły wojska radzieckie, czechosłowackie i ener-dowskie. Pakty rozbiorowe umożliwiły ludności rosyjskiej osiedlanie się na ziemiach polskich, z czego Rosjanie skwapliwie skorzystali, zaludniając białostockie i olsztyńskie. Jakiś czas później odbył się 104 plebiscyt za przyłączeniem ziem wschodnich do Rosji. Plebiscyt przegraliśmy i Mazury znalazły się w strefie kaliningradzkiej. Polska okrojona stawała się powoli pustynią: milion ludzi wywieziono na Sybir, dziesięć milionów po plebiscycie stało się obywatelami nowego państwa, dwa miliony wyjechało za granicę, w walkach zginęło prawie pół. I tak z 37-milionowego państwa zrobiło się państewko 24--milionowe. Czyli lepiej dla nas, że stan wojenny wprowadzono. Ponieważ jednak go nie wprowadzono, Polska znowu znalazła się w stanie rozbiorowym: okrojona (Karpacz i Ustka już nie są nasze), osłabiona, pozbawiona państwowości, jest obszarem wolnej gry obcych wywiadów i Orwellowskiej policji, która śledzi wszystkich i wszędzie. Nie ma wolności słowa, wyznania, zrzeszeń, myśli. Lepiej więc dla nas, że stan wojenny wprowadzono... Przy takim podejściu do historii jasne się staje, że ludzie, którzy nie dopuściliby do stanu wojennego, byliby sprawcami wielkiego zła. Któż to taki? To przywódcy „Solidarności", polityczni ślepcy, podżegacze, warchoły, „rekordziści zatrzymań na 48 godzin! Bohaterowie Wolnej Europy walczący o wzmiankę w gazetach zachodnich. Filozofowie od świętego Franciszka, stratedzy od siedmiu boleści" (s. 64); to także sama „Solidarność", która składała się z dziesięciu milionów „strajkowiczów, gadułów, leni, utopistów, rozrabiaczy [...] solidarność błędnych owiec, z beczącymi baranami na czele" (s. 64); to wreszcie ta część społeczeństwa, która „śpiewa pieśni chore", jest „opętana patriotyzmem" i „tęsknotą za samozatraceniem" (s. 92) i nie potrafi odróżnić pychy od honoru. Redliński w swojej książce uprawia więc historiografię probabilna i z tej historiografii wychodzi mu iście heglowski wniosek, że w grudniu '81 roku stała się rzecz najlepsza z możliwych - prawdziwi patrioci wzięli na siebie hańbę stanu wojennego, aby uchronić pysznych i zaślepionych przed zniszczeniem kraju. Gdyby nie oni, wiadomo: chaos, wojna domowa, interwencja, Orwell w każdym domu i zagrodzie... Rozumiemy więc, że zablokowanie stanu wojennego byłoby ustępstwem wobec ludzi, którzy nienawidzili socjalizmu i postanowili wystąpić przeciw niemu bez względu na koszty. Książka Redlińskiego nie jest więc powieścią historyczną ani powieścią o grudniu '81, lecz obroną socjalizmu - tendencyjnym bilansem społecznej historii Polski powojennej. W bilansie tym autor z uporem godnym lepszej sprawy powtarza, że gdyby nie socjalizm, 70% naszego społeczeństwa żyjącego przed wojną w biedzie, nędzy, 105 upokorzeniu, upodleniu, pozostałoby tam, gdzie było - w czworakach. Przy całej fałszywości tego wniosku należy pamiętać, że Re-dliński, ukazując spór między Polską inteligencką (powstańczą, hur-rapatriotyczną, rewolucyjną) i plebejską (zachowawczą, zdroworozsądkową, przywiązaną do ziemi, a nie do ojczyzny, ewolucyjną), nie przedstawia rzeczywistości, lecz sposoby myślenia o rzeczywistości. Jego powieść odsłania więc nie historię, lecz stosunek do historii, co wcale nie jest mało istotne, jako że właśnie ów stosunek jednych popycha do rewolucji, innych zaś do stawiania kos na sztorc i blokowania szos. Niesprawiedliwością byłoby zatem twierdzić, że Redliń-ski złożył swoją powieścią hołd stanowi wojennemu, choć na tę niesprawiedliwość pisarz wcale solidnie zapracował. Bliższe prawdy będzie chyba stwierdzenie, że jego intencją było stworzenie książki „ku otrzeźwieniu umysłów" - abyśmy wreszcie spojrzeli na całą powojenną historię Polski. W tej ocenie, pisanej z perspektywy ple-bejskiej, wszelkie dążenia wolnościowe okazać się muszą obraźliwe dla grupy społecznej, która w socjalizmie wolność zyskała. Redliń-ski - bliski w swojej powieści tradycji Kordiana i chama - stanął tedy przed szansą podważenia pozornej oczywistości, że na socjalizmie wszyscy stracili, przed szansą sprawiedliwego osądu powojennego dorobku poszczególnych klas społecznych. Pisarz sam jednak zniweczył te szanse - i to wielorako. Na boku zostawię fakt, że z wielce inspirującego pomysłu „światów równoległych" i „historii możliwej" popada w koncepcję „światów zawsze zbieżnych" (wszystko prowadzi do jednej wersji wydarzeń) i w myślenie heglowskie (to, co się wydarzyło, było dobre, bo konieczne, i konieczne, bo dobre). Pominę zupełnie nieprawdopodobne następstwa braku stanu wojennego, pomyślane przez pisarza raczej jako „kara za grzechy", jako dopust boży na tych, którzy stan wojenny uważają za zło. Nie będę też pisał o zupełnie sfiksowanym, kabaretowym spojrzeniu na dzisiejszą Polskę, w ramach którego książka skłania do wniosku, że skoro stan wojenny był, a dziś jest demokracja, to znaczy, że demokrację zawdzięczamy decyzji Jaruzelskiego; bez stanu wojennego nie byłoby więc dzisiejszej gospodarki wolnorynkowej, demokracji i wolności (kusi, by dodać: w tym również wolności słowa, która pozwala pisać bzdury całkiem dobrym twórcom). Są to jednak drobiazgi, którymi Redliński psuje obraz całości, ale jeszcze go nie niweczy. Niszczy czym innym. 106 Po pierwsze, wikłając siebie i swoich bohaterów w pojedynek między skrajnościami. Przedstawiając bowiem społeczeństwo polskie zgodnie z logiką powieści tendencyjnej, pisarz posłużył się obrazem nieznośnie uproszczonym. Po jednej stronie stoi zaślepiony patriotyzm, źle pojęta duma narodowa, stereotypowa polskość popychająca zawsze do walki, nieliczący się z niczym - i dlatego samobójczy w skutkach - odruch niepodległościowy. Niech tam sobie kto chce godzi się z takim spojrzeniem, niech zapomni, że ten polski patriotyzm ani taki jednolity, ani też tak opłakany w skutkach, że bez niego nie byłoby Polski. Niech tam. Ale po drugiej, przeciwnej stronie, po stronie ple-bejskiej stawia Redliński człowieka zgoła nikczemnego. Bohater ten ma „mentalność dziecka wyzwoleńców" - co znaczy, że traktuje każdą różnicę miedzy losem rodziców i własnym jako dobrodziejstwo, za które należy błogosławić pana. Cechuje go też jakaś karłowatość ducha, która powoduje, że format życia mierzy on dostępem do dóbr materialnych. To człowiek, któremu łatwo wmówić, że niczego nie zawdzięcza sobie, wszystko zaś - ustrojowi. Przy takim portrecie porównawczym narzuca się pytanie, czy Redliński nie wyświadcza niedźwiedziej przysługi tym, których uważa za główny dowód prawdziwej wartości PRL-u. Bo Redliński za ów żywy dowód uznaje ludzi, pokolenia i grupy, które wedle niego coś zawdzięczają socjalizmowi. Pisarz przedłuża więc obronę PRL-u rozpisywaną przez „beneficjentów", przez tych, którzy coś zyskali: awans socjalny (wyjście z własnej klasy), kulturowy (dostęp do edukacji) bądź materialny (wiadomo). Jest to jednak myślenie kompromitujące zarówno system, jak i obdarowanych, ponieważ nakazuje przedstawiać ludzi bezwolnych, skarlałych, zniewolonych darami. Tymczasem prawo do obrony PRL-u mają nie ci, którzy dostali, lecz ci, którzy-bez względu na PRL-owskie beneficja - sami coś dali: dali temu państwu swoje zawodowe życie, swoje umiejętności, siły, zdrowie, najlepsze lata. Prawdziwa i, obawiam się, jedyna, niedająca się zlekceważyć, odrzucić, zakwestionować wartość PRL-u tu właśnie tkwi: nie w PRL-owskim rozdawnictwie, lecz w hojności ludzi. Ci ludzie jednak- o czym nie wolno zapominać, abyśmy nie popadli w łajdackie myślenie - pracowali i żyli nie dla PRL-u, lecz dla swoich dzieci, rodzin, obcego człowieka czy wreszcie dla Polski. W ostateczności to właśnie ich praca utrzymywała tamto państwo przy życiu, później zaś ich niezadowolenie doprowadziło do upadku PRL-u i do narodzin nowego państwa. Wystąpili przeciw socjali- 107 zmówi nie dlatego, że byli zaślepieni antyrosyjskością, lecz dlatego, że chcieli żyć lepiej. Kto myli jedno z drugim, ten ma naprawdę bardzo niskie mniemanie o społeczeństwie. I w tym właśnie - w jawnej pogardzie wobec tradycji niepodległościowej i w mimowolnej karykaturze „szarego człowieka" - upatrywałbym klęski Redlińskiego. Chcąc bowiem poróżnić „miastowych i „wsiowych", pierwszym pisarz odmówił rozumu, drugim - godności. I dlatego wyszło tak głupio. Edward Redliński, Krfotok. Muza, Warszawa 1998, seria „Sami swoi". Osobne historie (DryfJ. Sobczaka) To powieść o nieobecnych - o młodzieży lat osiemdziesiątych, ale nie tej, która angażowała się w działania opozycji, lecz tej, która wszelką politykę i polityczność miała za nic. A więc powieść o jej postawach i zachowaniach, o codzienności i poszukiwaniu niecodziennego, o miejscach przez nią omijanych i o tworzonych azylach. Powieść świetna, znamionująca prawdziwy talent, objawiająca niebywałe umiejętności stylistyczne, przenikliwość patrzenia, zdolność łączenia okrucieństwa z najczystszym liryzmem. A zarazem powieść miejscami wulgarna, granicząca z pornografią, pełna językowego śmiecia, ograniczona jak kąt ostry, monotematyczna jak spowiedź anonimowego alkoholika. Po takiej charakterystyce niejeden czytelnik powie, że chodzi o najświeższą sensację na rynku wydawniczym, czyli Niskie Łąki Piotra Siemiona. Otóż nie. Wstępny akapit odnosi się do wydanej pół roku temu powieści Jana Sobczaka Dryf. A skoro tak jest, że ogólny opis jednej z tych książek pasuje prawie całkowicie do obu, tedy nikt już nie powinien uznawać powieści Siemiona za jedyną w tym temacie (co skądinąd niczego książce Siemiona nie ujmuje). Ponieważ jednak Niskim Łąkom można wróżyć wysokie notowania recenzenckie, tedy sprawiedliwość nakazuje, by przypomnieć książkę wcześniejszą. Jan Sobczak nie jest debiutantem, ale też nie należy do pisarzy znanych. Urodzony w 1965 roku, w latach osiemdziesiątych wydawał art-zina „Tytuł Dień Do Blyyy", potem publikował wiersze i prozę w „bruLionie", „Kartkach", „Nowym Nurcie", „Toposie" i „Rewii Kontr-sztuki". Pierwszą jego książką był zbiór Powieść i inne opowiadania (1995) opublikowany w wydawnictwie Lampa i Iskra Boża. Należał on do zbioru tekstów, które w prześmiewczy sposób odnosiły się do literatury w ogóle, a do powieści w szczególności. Sobczak prezentował tedy czytelnikowi raczej możliwości literackie niż konkretny świat, raczej naśmiewał się z konwencji narracyjnych, niż korzystał z nich dla wysnucia własnej opowieści. Dryf, druga książka w dorobku, ma zupełnie inny charakter: konkretny bohater, biograficzna fabuła, określony czas (rok 1986) i znany nam, ale oglądany od innej strony świat. 109 Pierwsze zdanie powieści brzmi: „W latach osiemdziesiątych żyłem w innej rzeczywistości". Moglibyśmy powiedzieć autorowi, że po 13 grudnia 1981 roku my też, ale obawiam się, że do konsensusu byśmy nie doszli. Kiedy Sobczak mówi o innej rzeczywistości, ma na myśli świat przenicowany, odwrócony, świat na opak. Niby nasz, ale obcy. I w dodatku tak ukazany, by obcość podkreślić. W krótkiej nocie recenzenckiej Piotr Bratkowski, pilny i wrażliwy czytelnik literatury lat dziewięćdziesiątych, napisał: „Czytając Dryfmomenta-mi miałem wrażenie, że jest to książka bliższa epatujących ezgoty-ką obyczajową reportaży w rodzaju My, dzieci z dworca ZOO niż prawdziwej literatury. Momentami zaś - że bezwzględność widzenia świata przez autora godna jest porównania z Podróżą do kresu nocy ??????'?" („GW" 1999, nr 300 z 24-26 XII). To trafna opinia i nietrafiony kontekst. Bo choć należy się zgodzić z określeniem charakteru tej narracji jako mieszanki reportażu i powieści, to przecież nazwisko ??????'? wydaje się tu chybione. Odpowiedniejszy byłby, wskazywany przez samego autora, zestaw amerykańskich bitników: Jacka Kerouaca, Allena Ginsberga, Williama Burrough-sa. Nie chodzi oczywiście o uświadomienie rangi, choć wytwory literackie bitników były bardzo różnej, a często całkiem kiepskiej jakości, lecz raczej o klimat, postawę światopoglądową, nastawienie do życia i sposób korzystania z literatury. Chodzi o kontestację rzeczywistości oficjalnej, o sytuowanie się poza wszelkim zinstytucjonalizowaniem, a także - co może najważniejsze - o wybór życia całkowicie podporządkowanego poszukiwaniu innej rzeczywistości. Z punktu widzenia tamtej codzienności, pracy, gospodarki czy tym bardziej polityki, było to życie w całości bezproduktywne, kompletnie nieetyczne z troskami i staraniami ogółu. Nie było w nim szukania własnego sposobu na zarobienie pieniędzy ani też opozycyjności (bohater Dryfu nazywa się Leszek Wałęsik, co sygnalizuje prześmiewczy i lekceważący stosunek do sfery politycznej, lecz także wskazuje na główne zajęcie, czyli „wałęsanie się", i na poczucie własnego pomniejszenia, własnej nieistotności). Było to życie polegające na poszukiwaniu swobody. To poszukiwanie powoduje jednak, że bohater lekceważy wszelkie społeczne hierarchie wartości: hierarchie pracy, polityki, miłości. Lekceważy je i ośmiesza tak bardzo, ponieważ na niczym mu nie zależy -jest więc wolny, jak klasyczny bohater powieści pikarejskiej, jak łotrzyk wędrujący po gościńcu społecznym i przyglądający się ze zdziwieniem ludzkim staraniom. 110 Tak właśnie należałoby czytać Dryf- jako współczesną wersję romansu łotrzykowskiego, niezamierzoną satyrę na społeczeństwo, stwarzaną przy okazji prezentowania własnego życia. Aby ten satyryczny portret uzyskać, Sobczak skonstruował bohatera biernego w kontaktach ze zbiorowością- raczej podlegającego działaniom niż działającego. To zarazem pierwszy sens tytułu, oznaczającego, że ilekroć bohater wstępuje w społeczny nurt życia, tylekroć daje się nieść, płynie z prądem, dryfuje, a w najlepszym razie próbuje wyjść na brzeg (np. permanentne wagary, próba uniknięcia wojska). To „nicnierobie-nie", całkowita obojętność i obcość wobec zabiegów ogółu uświadamiają nam, że w latach osiemdziesiątych dominujące modele życia niekoniecznie obejmowały wszystkich. Przez długi czas sądziliśmy, że do wyboru były wtedy zasadniczo dwa wzorce: partyjno-rządowo--socjalistyczny i opozycyjny (przy założeniu podtrzymywanym dzisiaj przez niektórych polityków, że do opozycji należało wówczas niemal całe społeczeństwo). Gdy w połowie lat osiemdziesiątych zrobiło się głośno o działaniach Pomarańczowej Alternatywy, wydawało się, że ten trzeci model, prześmiewczy, happeningowy, kontroficjalny dopełniał obrazu całości. Teraz, po lekturze Dryfu, dodać można kolejny -absolutnie obojętny na sferę polityczną, rozgrywający się w rzeczywistości eksterytorialnej, obejmujący niemałą część młodzieży. Właśnie tej rzeczywistości dotyczy drugi sens tytułu. „Dryf' to odlot, trip, odjazd, czyli narkotykowy trans. Bo jedyną rzeczą, na której bohaterowi i jego przyjaciołom zależało, było zdobycie odpowiedniej ilości narkotyków. To były ich wehikuły do innego świata, pomosty prowadzące na tamtą stronę. Samo ujawnienie tego doświadczenia jako cząstki dekady stanu wojennego nie stanowiłoby wartości samej w sobie. Ale powieść Sobczaka ma w sobie coś więcej - propozycję języka opisu tego doświadczenia. Nie mógł być to język polityczny, socjologiczny czy egzystencjalny (podsłuchany, na przykład, u Stachury), bo żaden z nich nie uniósłby obcości względem życia społecznego, a przede wszystkim nie pomieściłby osobności doświadczeń narkotycznych. Jakiś język musiał się jednak pojawić, aby historia powszechna nie pożarła jednostkowych przeżyć. Dlatego jeden z bohaterów mówi: „[...] albo zwariujemy od nadmiaru trawy, albo cały galimatias pojęciowo-socjo-logiczno-moralny znajdzie ujście w twórczości" (s. 39-40). Lingwistyczny pomysł autora był, jak się zdaje, prosty, choć w realizacji wymagał ustawicznej żonglerki. Polegał na odwróceniu stylistycznej hierar- 111 chii - na wzbogaceniu gwary środowiskowej językiem poetyckim zastosowanym do opisu doświadczeń własnych i na opisywaniu życia społecznego w stylistyce brzydoty, koszmaru lub absurdu. Stąd w Dry-fie piękne, liryczne, poematowe prezentacje „wkłuwania się w żyłę" i suche, brutalne przedstawianie całej reszty. Takie przeciwstawienie nie byłoby jednak do końca prawdziwe, ponieważ - i to jest trzeci sens słowa „dryf' - wszystkie style w powieści Sobczaka ulegają jakiemuś skrzywieniu. Chodzi o to, by obce słowa, frazesy i odmiany języka - poddawane regule stylistycznego dryfu - zostały w ostateczności po prostu zawłaszczone, by spoczął na nich indywidualny ślad. Bo zamiarem Sobczaka nie było sztuczne rozpoetyzowanie narkotycznej młodości, lecz stworzenie językowego wolapiku, który pomieściłby w sobie wszystko: brutalność, upokorzenia widziane i doświadczane, absurd, cierpienie, lecz także chwile ekstazy, wzniosłości i autentycznego poczucia swobody. W rezultacie powstała narracja, którą czyta się na przemian z odruchami odrazy i zaciekawienia, współczucia i zrozumienia - narracja najbardziej przekonująca w tych fragmentach, gdy autor zdobywa się na lakoniczność. Wtedy jego opowieść nabiera tempa, wtedy zaczynamy niemal doświadczać tej rów-noczesności przeżyć potwornych i śmiesznych. Wtedy gotowi jesteśmy zrezygnować z odruchu pielęgniarza, nauczyciela, mentora i otwieramy się na cudzą opowieść. Wtedy zaczynamy rozumieć tę prawdę najbardziej kłopotliwą, prawdę osobności poszczególnych dróg biograficznych. Bo z punktu widzenia narratora i jego kolegów nas nie było: nie było problemów gospodarczych, zmagań z władzą, ruchu opozycyjnego, podziemnej kultury, a także codziennej szamotaniny w kolejkach, upokarzających pensji, socjalistycznej nudy. Dla ludzi w dryfie po prostu nie istnieliśmy. Tak samo jak oni - trafiający do zbiorowej świadomości pod postacią „zagrożenia narkomanią", „walki z uzależnieniem", „marginesu społecznego" - nie istnieli dla nas. Kiedy więc autor pisze o innej rzeczywistości, nazywa coś bardzo prawdziwego, a mianowicie niestyczność społecznych doświadczeń lat osiemdziesiątych. Powieść Sobczaka nie jest jednak propozycją odnalezienia języka wspólnego; jego wysiłki idą raczej w stronę przeciwną - ku podkreśleniu osobności. Zastanawia jednak, czy autor mógłby tym samym językiem opisać swoją dalszą biografię. Bo jeśli nie, tedy i jego życie rozpadnie się na osobne cząstki. Zapowiada to, umieszczona na końcu, symboliczna scena pogrzebu własnej młodości - scena rozsypania nar- 112 kotyków, zwanych przecież „procharrń"; nad rzeką: „Autobus zawiózł mnie pod sam most kolejowy. Wdrapałem się na rurę i poszedłem nią kilkadziesiąt metrów. Pode mną kłębiły się brudne fale Wisły. Otworzyłem torebeczkę i jak prochy bliskiej osoby sypnąłem trawę na wiatr" (s. 157). Pożegnanie bohatera z narkotykami,z inną rzeczywistością rozumianą jako odmienne stany świadomości i z samym sobą, który odtąd -jak inny, choć bliski człowiek - może już być tylko bohaterem opowieści, rozpisane zostało w stylistyce elegijnej, anonsując kolejną zmianę języka. Podobne zerwanie ciągłości szykuje się w planie etycznym. B0 przecież scenę końcową można by potraktować jako moralne usprawiedliwienie całości, jako akt finalny oczyszczenia i odcięcia się od własnej młodości. Czy o to chodziło autorowi? Chyba jednak nie, bo przecież nie dajemy się nabrać tym, którzy opowiadając wulgarne rzeczy, zastrzegają, że czynią to ku potępieniu. Więc nie, moralna koda nie występuje tu w charakterze - zbyt późno zakładanego - listka figowego. Stanowi ona po prostu fabularne dopełnienie wcześniejszej historii, zapowiedź przejścia przez rzekę dorosłości, wkroczenia do świata, w którym azyl trzeba budować od początku, gdzie indziej, inaczej. Ale nawet gdyby tej sceny nie było, i tak powieść Sobczaka warta byłaby czytania i przemyślenia. Uświadamia ona przecież nie tylko, że narkotyki istniały w latach 80., lecz także pokazuje, jak istniały. Czym były. Były zaś sposobem na życie, jednym z wariantów biografii, wyborem całościowym - podejmowanym przez ludzi, którzy uznawali senne wizje, halucynacje, odmienne stany świadomości za prawdziwą egzystencję, a wszystko pozostałe za pozór i czas stracony. Konsekwencja autora, niewątpliwa sprawność językowa, poczucie humoru objawiające się w wydobywaniu komizmu z najbardziej banalnych sytuacji, odporność na stylistyczne podpowiedzi idące od strony modnych tradycji, bardzo realistyczny obraz życia młodzieży - wszystko to sprawia, że kiedy za lat dziesięć czy dwadzieścia przekopywać będziemy naszą literaturę w poszukiwaniu polskich bitni- ków schyłkowego socjalizmu, może przyjdzie nam uznać Jana Sobczaka za rodzimego Jacka Kerouaca. Oczywiście, nasze dzieci-kwia-ty omijały szerokim łukiem nie policję, lecz milicję, szukały nie czystej maryśki, lecz swojskiej gandzi, a wolności upatrywali nie w stworzeniu alternatywy społeczeństwa konsumpcyjnego, lecz marginesu historii. Ich bezinteresowność nie mogła tedy być oskarżeniem rzuconym światu rządzonemu przez pieniądz, a ich bunt sprowadzał się 113 do przemożnego pragnienia, aby wszyscy dali im spokój. Być może dlatego, gdy PRL się skończył, pozostali dziećmi bez kwiatów. Książka Sobczaka usiłuje tedy nadrobić tę zaległość, dopisując legendę w miejsce ideologii. Jan Sobczak, Dryf. Czarna Lampa, Warszawa-Czarne 1999. Marginesowanie Generalnym chwytem na przedstawianie Polski współczesnej stało się w naszej prozie marginesowanie normalności. Zamiast wielkich powieści politycznych, obyczajowych czy społecznych, zamiast syntez, panoram i epopei, które zagarniałyby całość bądź dostarczały przekroju - fabuły, których krytycyzm wyraża się w pomniejszaniu świata. Podejrzliwość tego rodzaju została zainicjowana chyba przez prozę przedstawiającą doświadczenie emigranckie. Na przełomie lat 80. i 90. doświadczenie to podlegało ostrej - ironicznej, sarkastycznej, a nawet paszkwilanckiej - demitologizacji (J. Kaczmarski, E. Re-dliński, K. Piwowarski, M. Gretkowska). U schyłku lat 90. poetyce satyry pozostał wierny właściwie tylko Załuski: pisarz ten, po dawnemu zajadły, nieprzejednany i konsekwentny w sporządzanym przez siebie czarnym portrecie, dopisał do debiutanckiego Tryptyku bodeńskiego (1995) dalszy ciąg pt. Szpital Polonia (1999), przedstawiając Polonię obszaru niemieckojęzycznego jako środowisko zżerane ambicjami, podzielone bezinteresowną nienawiścią, niezdolne do jakiejkolwiek solidarności, a przeto niedające żadnego oparcia młodym przybyszom. Nawet jednak taki obraz - choć ostry - wydaje się mało wartościowy poznawczo, bo pozbawiony swoistości. To raczej model, schemat, stereotyp niż konkret. Prawidłowość ta dotknęła niemal całej literatury mówiącej o emigracji. Po rewolcie światopoglądowej przełomu lat 80. i 90. emigrację ukazywano zasadniczo w dwóch wariantach: azylu pozwalającego uwolnić się od polskich kompleksów bądź - przeciwnie - piekła społecznych upokorzeń, dramatu obcości prowadzącego do szaleństwa, psychodramy przegrywanego pojedynku z nostalgią, poznawczego śledztwa wieńczonego odkryciem iluzorycz- ności wyobrażeń o zachodnim raju. U schyłku lat 90. wariant pierwszy właściwie zniknął, drugi zaś pojawia się w formie skonwencjonalizowanej, która z dramatycznych objawień i autentycznych zapisów czyni szereg schematów. Kiedy więc Polakowi jest dobrze na Zachodzie - co dzieje się niezmiernie rzadko - przekonuje nas o tym oleodrukowy obraz luksusu i spokoju (L. Sadowski, Paraliż). Dużo częściej, a właściwie niemal zawsze, widzimy co innego: dno upodlenia, na jakie skazuje Ameryka (Niskie Łąki Piotra Siemiona), nostalgię 117 wpychającą w alkoholizm {Kundel Esdena-Tempskiego), społeczeństwo Zachodu jako zbiór neurotyków (Cz. Dziekanowski, Zaproszenie) bądź naiwniaków kompletnie wyjałowionych, więc kupujących każdą duchową nowość (E Huelle, Mercedes-Benz), emigrację jako wybór podejmowany przez awanturników i ludzi przegranych (Jurek Zielonka, Tadzio) czy wreszcie życie w stanie permanentnego zagrożenia (S. Mrożek, Dziennik powrotu). Wszystkie te książki prowadziły do wniosku, iż jedynym rozwiązaniem - egzystencjalnym i fabularnym -jest powrót. W akcentowaniu nieuchronności powrotu dostrzec można kolejną zmianę, jaka nastąpiła w prozie schyłku dekady: oto w miejsce dawnych obrazów Polski jako kraju nienormalnego (w opozycji do normalności państw Zachodu) wchodzą obrazy rozmaitych aberracji Europy, natomiast rodzima swojskość, peryferyjność, przewidywalność staje się symbolem upragnionej normalności. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że motyw powrotu, dotąd marginalny dla dziejów emigracji, powstaje w naszej prozie dzięki powieleniu tekstu głównego: to, co wcześniej tworzyło PRL-owskie zło (przemoc, korupcja, uzależnienie od partii, brak wolności, absurdy gospodarcze), teraz, przy zmienionych realiach, zostało przeniesione na kraje europejskie. W nowym przedstawieniu emigrantowi przypadało miejsce na marginesach społeczeństwa zachodniego, gdzie skazany jest na odczłowieczenie (zeszczurzenie, automatyzację, urynkowienie). Właśnie w kontekście tych fabuł, w których opisano wreszcie - choć znowu z nadmierną przesadą, jakby na zasadzie kontrastu - upokorzenie emigranckie, oczywiste stało się, że pora wracać. Jeśli jednak wziąć pod uwagę zapisy powrotów {Niebieska menażeria I. Filipiak; Dziennik powrotu S. Mrożka; I, jak inni D. Karpińskiego; Niskie Łąki E Siemiona; Polka M. Gretkowskiej; Wysłannik szatana M. Bukowskiego; także fragmenty prozy ?. ?. Załuskiego), okaże się, że emigranci powracający z zagranicy w żaden sposób nie mogą trafić do normalnego życia: zostają zepchnięci na ubocze, dobrowolnie wybierają marginesy (np. rolę obserwatora współczesności polskiej lub uczestnika światów nielegalnych) bądź wreszcie mają poczucie, że dzisiejsze normy współżycia stały się nienormalne. Krajowa teraźniejszość w książkach tych pojawia się w postaci felietonowego skrótu (Mrożek, Gretkowska) albo w formach satyrycznie odkształconych (Siemion, Załuski), ale wynika z nich, po pierwsze, że raz utraconej perspektywy mieszkańca (swojaka, tuziemca, zwykłe- 118 go obywatela) nie da się odzyskać, po drugie zaś, że w latach 90. całe życie społeczne znalazło się we władzy marginesów. Pod tym względem - co wydaje się paradoksalne - „spojrzenie z oddali" i „spojrzenie z bliska" okazują się zbieżne. Wcześniejsza literatura często dowodziła poznawczej wartości dystansu, teraz, dziesięć lat po ustrojowej zmianie, perspektywa emigrancka i krajowa pokazują to samo: marginalizację normalności w polskim życiu. Największą zdobyczą prozy polskiej opisującej to życie jest porzucenie języka politycznego. Największym niepowodzeniem - uznanie języka ekonomicznego za kontekst wyjaśniający wszelkie zachowania społeczne oraz koncentracja na patologicznych zjawiskach nowej rzeczywistości. Rezultatem takiej zmiany staje się mechaniczne przełożenie dawnego podziału (biali contra czerwoni) na nowy (bogaci contra biedni) z zachowaniem rozłącznego podziału wartości. Z naszej prozy wyłania się więc uproszczony obraz społeczeństwa, dla którego zysk jest motywacją jedyną (co zapoczątkował M. Nowakowski opowiadaniem Homo Polonicus oraz zbiorami Grecki bożek i Prawo prerii, podjęli zaś inni pisarze); w społeczeństwie tym aktywność polityczna to rozpętane ambicje (T. Konwicki, Czytadło), zarabianie pieniędzy to kombinacja sprytu i przestępczości (m.in. J. Łoziński, Sponsor, A. Stasiuk, Dziewięć, także M. Kochan, R. Fraszyński), wizerunek publiczny podlega zachodnim wzorom kreacji „imydżu" (Piotr Wojciechowski, Szkoła wdzięku i przetrwania, 1994; Zbigniew T. Gie-niewski, Barbie, 1999), a kontakty międzyludzkie ograniczają się do bezinteresownej agresji (K. Orłoś, Drewniane mosty, 2001). Jest to, krótko mówiąc, społeczeństwo ulegające ekonomicznemu spsieniu, niezdolne do solidarności i współczucia, nietolerancyjne wobec odmień-ców i bezwzględne wobec słabszych (Grzegorz Strumyk, Łzy, 2000). Nawet jednak powieści pełne ekonomicznych stereotypów sygnalizują wchodzenie nowych zachowań do centrum życia społecznego. Ale i tu, przy okazji poszerzenia obrazu, proza koncentruje się na zachowaniach marginesowych. Mówiąc inaczej, znaczna część literatury (Roman Praszyński, Na klęczkach, 1992; Marek Bukowski, Wysłannik szatana, 1999; Piotr Siemion, Niskie Łąki, 2000; Andrzej Stasiuk, Dziewięć, 1999) pokazuje, że wartości życiowe, które nabierają sensu dzięki istnieniu zbiorowości (pieniądze, prestiż, władza, autorytet, rozgłos), są zdobywane metodami podrzędnymi, nie zaś drogą dziedziczenia lub pracy ani też nie dzięki zwiększaniu kompetencji czy stabilności społecznych norm uznania. Diagnoza o wchodzeniu 119 marginesów do centrum, czyli o kryminalizacji polskiej normalności, zyskuje swój dowód w odpowiednio dobieranych szkieletach fabularnych, które przekonują, że matrycą polskich kontaktów codziennych są wzorce gatunkowe sztuki niskiej, co znaczy, że życie współczesne toczy się w sferze publicznej wedle schematów kina sensacyjnego. Proza nasza nie jest więc przekonująca ani wtedy, gdy tłumaczy zachowania społeczne motywacjami ekonomicznymi, ani wtedy, gdy uciekając przed nimi sięga po motywacje gangsterskie i mafijne. Zasadniczo więc i dość schematycznie literatura przedstawia proces przemiany, jakiej ulega polska normalność: w sferze tej, podstawowej dla życia każdego społeczeństwa, zjawiska peryferyjne (np. korupcja, przestępczość, agresja) stają się normą, zaś dotychczasowe normy (wyznaczane przez reguły przyzwoitości) zostają zepchnięte na margines. Z pewnością rozpoznanie to, choć banalne, jest w znacznej mierze trafne, przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę samo zjawisko przemian wartości. Jednakże istotą marginesowania wydaje się sam koncept, by na życie społeczne patrzeć z perspektywy słabszego, nie pozostając równocześnie wiernym jednemu umiejscowieniu. Praktyka to bardzo wartościowa. Nawet bowiem jeśli nie czujemy się zmar-ginalizowani, to widzimy, że we współczesności działają siły (władza, mass media, pieniądz, obyczajowość), które potrafią usuwać na ubocze. Możemy znaleźć się w zasięgu ich działania, możemy też sami być ich źródłem - dlatego ich rozpoznawanie staje się diagnozą polskiej normalności i zaproszeniem do autoanalizy. H Raport o stanie przyziemnym (Prawo prerii M. Nowakowskiego) Twórczość Marka Nowakowskiego lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych toczy się dwoma, wypracowanymi dużo wcześniej, równoległymi nurtami: pierwszy - nostalgiczny - objawiający się w opowiadaniach wspomnieniowych, w portretach i obrazkach dawnej Warszawy, odnaleźć możemy w trzytomowym cyklu Powidoków (1995- 1998). Nurt drugi określić można - nie bez zastrzeżeń -jako realistyczny: niesie on książki, które ukazują naszą współczesność. Oba, mimo wielu oczywistych i wyraźnych różnic, łączy jedno: niechęć do teraźniejszości. W poetyce nostalgicznej niechęć ta objawia się ucieczką ze świata współczesnego we wspomnienia, w poetyce realistycznej natomiast prowadzi do ujęć satyrycznych. Satyra na rzeczywistość III Rzeczypospolitej zaczęła się od dość głośnego opowiadania Homo Polonicus (1992), po którym nastąpiły utwory z tomu Grecki bożek (1993) i Strzały w motelu Geor-ge (1997). Do tego zestawu - stanowiącego dowód niewątpliwej aktywności pisarskiej (jakże różni się w tym Nowakowski np. od Konwickiego, Brandysa czy Szczepańskiego) - autor dołączył teraz Prawo prerii. Książka liczy w całości 170 stron i składa się bez mała z pięćdziesięciu osobnych scenek - łatwo więc sobie dopowiedzieć, że przy trzystronicowej objętości jednego utworu nie ma żadnych szans na szczegółowość. Problem jednak nie w krótkości, lecz w braku zróżnicowania. Podobieństwo polega na tym, że wcześniejsze -i obszerniejsze - utwory powstałe w latach 90. miały tę samą technikę prezentacji: małe scenki, obrazki z niewielkim narracyjnym komentarzem, krótkie monologi przeciętnych ludzi. Ponadto wspólna dla wszystkich książek, od Homo Polonicusa począwszy, na Prawie prerii skończywszy, jest nie tylko technika, lecz i światopogląd: Nowakowski portretuje nową Polskę jako bazar - jako przestrzeń, w której wszystko jest do sprzedania i każdy do kupienia, w której nie ma żadnych świętości, a zachowania są podporządkowane zyskowi. Czy takie wyobrażenie o współczesności jest prawdziwe? Czy nadaje się do realistycznego przedstawienia? Być może tak, jednak 121 opowiadania Nowakowskiego nie potrzebują ani prawdy, ani realizmu. Problem nie w tym, że autor Prawa prerii nie potrafi pisać realistycznych utworów, lecz w tym, że w ogóle nie chce patrzeć na rzeczywistość. Jego narracje o Polsce lat dziewięćdziesiątych mówią bowiem ciągle to samo: że ludzie stali się pazerni na pieniądze, że króluje w naszym społeczeństwie chamstwo, że nasza europeizacja i amerykanizacja są powierzchowne i ograniczone do ślepego przejmowania wzorców z seriali telewizyjnych, że z dziedzictwa amerykańskiego najszybciej przyswoiliśmy reguły rynkowej wol-noamerykanki, że jesteśmy głupi, chciwi, ograniczeni i dzicy, że nasz kapitalizm jest wilczy, to znaczy kierujemy się w nim zasadą walki o przetrwanie, a nie etyką czy choćby zasadami handlowej przyzwoitości. Dlatego prawo, które u nas panuje, to właśnie „prawo dżungli". Albo, jak chce autor, „prawo prerii". Tytuł ten stanowi pierwszy sygnał, że pisarz nie potrzebuje prawdy i realizmu. Zacznijmy od prostego stwierdzenia, że preria i dżungla, o czym wie każdy czytelnik Winnetou, znacznie się różnią: dżungla to bezwględna walka o byt i sztuka przetrwania kosztem innych, preria zaś to samotność, swoboda i sztuka współistnienia. Nowakowskiemu chodzi jednak zdecydowanie o dżunglę, więc swoim tytułem przysporzył kłopotów wydawcy, zmuszając go do traktowania obu określeń jako synonimów. Najlepszym tego dowodem jest niezbyt przekonująca sztuczka wykonana na ostatniej stronie okładki, gdzie wydawca od stwierdzenia: „W najnowszym zbiorze opowiadań autor przedstawia świat wielkomiejskiej dżungli", bezboleśnie przechodzi do sentencji: „Każdy - biedny czy bogaty - chce przeżyć i wyjść na swoje. A nie jest to łatwe w świecie prawa prerii". Po co więc pisarz zamienił słowa, skoro oba znaczą to samo? Po to, aby zaoferować nam łatwą grę: najpierw tytuł informuje nas, że narracja odejdzie od języka gazetowych komunałów (nie „prawo dżungli", lecz „prawo prerii"), a więc nie zatrzyma się na powierzchni zjawisk; jednak już za chwilę pozornie odkształcony stereotyp zostaje zatwierdzony, więc otrzymujemy sygnał, że wiedza potoczna jest wiedzą adekwatną (i to w dodatku osiągniętą dzięki przepracowaniu wyjściowych stereotypów). Jeszcze nic nie zrobiliśmy, a już się napracowaliśmy; jeszcze nie ruszyliśmy głową, a już wiemy o rzeczywistości prawie wszystko. Bo przecież frazeologizm „prawo dżungli" jest od wiedzy całościowej. A ta całość, mówi Nowakowski, jest prosta: nasza rze- 122 czywistość mieści się w banalnych stereotypach -jest schematyczna i jałowa. Schematyczna, bo wszystkim rządzi prawo dżungli, jałowa, bo pisarz traktuje dżunglę jako obszar nieproduktywny, nieprzynoszący zbiorowości żadnego pożytku. Obawiam sięj że nie trzeba wychodzić z domu, by napisać dwukrotnie obszerniejszy zbiór opowiadań o dżunglowatości naszego życia. I będą to na pewno utwory prawdziwe - tyle że na poziomie schematu, typu czy właśnie stereotypu. Tymczasem chyba w różnicy pomiędzy życiem i stereotypem tkwiła szansa i wyzwanie dla pisarza. Bo jeśli Nowakowski uważa, że wszystkim rządzi pieniądz, to musi też uznać, że krążenie owego pieniądza w społeczeństwie już nie biednym, ale jeszcze nie bogatym, jest bardzo zróżnicowane i gwałtowne. Ale pisarz zadowala się stwierdzeniem, że w nowej rzeczywistości wszyscy stoją na ulicy i liczą. „Stoją i liczą. [...] W pamięci, półgłosem, za pomocą rąk i bez rąk. Na ulicach i w bramach. W samochodach i na ławkach. Młodzi. Starzy. Kobiety. Mężczyźni. Nawet dzieci. A w moich oczach wirowały banknoty" (s. 34, 36). Przesada jest dobrym prawem satyry, tu jednak zamyka dostęp do krytyki wolnorynkowego świata. Bo zamiast oskarżenia, wyłania się przed nami obraz społecznej aktywności. Aktywność ta kieruje ku następnej sprawie. Znakiem nowej Polski jest powszechne ożywienie: nagle okazało się, że potrafimy działać, zarabiać, tworzyć, wytwarzać, pracować. Na większą skalę kradniemy, na większą psujemy, ale to i owo się udaje. Tymczasem dla Nowakowskiego społeczna zaradność jest we wszelkich przejawach skażona: pieniądze albo są duże i nieuczciwe, albo uczciwe, lecz nędzne; biznesmeni albo chcą mieć młode żony, albo kochanki; ludzie dzielą się na bogatych egoistów i uczynnych biedaków. Przy takim sposobie patrzenia każda postawa musi wydać się moralnie podejrzana albo obyczajowo śmieszna, a polska rzeczywistość traci swoje kontury i ginie przykryta stertą schematów. Można odnieść wrażenie, że pisarz korzysta z nich jak popadnie, ponieważ się obraził: obraził się na normalność, że kapitalistyczna, na kapitalizm, że wydobył z Polaka zwierza bazarowego, na życie, że składa się z ciągłego zabiegania o dobra materialne, na społeczeństwo, że więcej w nim głupich niż mądrych, pazernych niż hojnych, egoistów niż altruistów. Krytyka wymierzona we współczesność jest jednak na tyle ogólnikowa, że sama siebie podważa i unieważnia. 123 Tymczasem sprawy, w imieniu których Nowakowski występuje, są niebłahe. Pisarz zdaje się bronić przecież dwóch rzeczy zagrożonych przez kapitalizm. Po pierwsze, wartości wyższych -etyki, refleksyjności, umiejętności życia własnym, a nie narzuconym rytmem, niezależności od pieniądza, pamięci o zasadach, które obowiązują każdego niezależnie od majątku. Po drugie, broni słabszych - tych, którzy przegrywają z okoniami i rekinami rynku, którzy za swoją uczciwość, handlową przyzwoitość i poprzestawanie na małym (a więc jednak są tacy?) płacą klęską. Występowanie w obu tych sprawach nigdy nie straci na aktualności, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że Nowakowskiemu brakuje własnego chwytu na wpółczesność. Pisarz nie może pogodzić się z naszą epoką -do czego ma święte prawo - a równocześnie nie może znaleźć prywatnego języka niezgody. Dlatego wykorzystuje te same środki literackie, którymi pojedynkował się z Polską socjalistyczną. Zarzucał przecież PRL-owi glajchszaltowanie społeczeństwa i przeciwstawiał mu kulturę peryferyjną, która zdołała ocalić zróżnicowanie. Podobne zjawisko - upowszechnienie jednego typu zachowań (rynkowych) - dostrzega dziś; szuka więc przeciwwagi, czyli postaw bezinteresownych. Co znamienne, szuka ich jednak w tej samej przestrzeni, w której znajdował niegdyś socjalistycznego menela wkraczającego do śródmieścia tylko po to, by odwiedzić kilka barów, splądrować kieszenie kilku frajerów, pogapić się na bogate wystawy i wrócić na własne śmieci. „Człowiek marginesu" nie stawał w poprzek historii, nie walczył z postępem; był raczej, jako relikt innej epoki, wyrzutem sumienia dla społeczeństwa, które wybrało małą stabilizację. Jest oczywiste, że na dzisiejszej ulicy nie brakuje pijaków, żebraków, śmieciarzy. Aby ich obecność nie stała się dowodem na istnienie postaw bezinteresownych, Nowakowski idealizuje dawnego doliniarza, przekształcając go w socjalistycznego flaneura: „Nie ma wolnych rytmów. Nie ma dziwaków, oryginałów. Ani śladu takich. A kiedyś... Spotykało się przechodniów pogrążonych w obserwacji miasta, obyczajów jego mieszkańców, rozmaitych zdarzeń rozgrywających się niby na teatralnej scenie. [...] nie spotykam żadnej bratniej duszy. Ani jednego perypatetyka" (s. 61, 63). Niebywały to paradoks, by pisarz potrzebował socjalistycznego kloszarda, aby skrytykować współczesność; w ten sposób kreśli jednak obraz mało wiarygodny (nie wydaje się prawdą, by brakowało dziś „przechodniów pogrążonych w obserwacji mia- 124 sta"), a ponadto powiela opozycję między centrum i marginesami, którą wypracował sobie jeszcze w latach sześćdziesiątych. Lament Nowakowskiego nad współczesnością jest tedy na przemian ogólnikowy, a zaraz potem nieprawdziwy. Pisarz powtarza bowiem, że kapitalizm zamienił nas w interesowne stado, które z obłędem w oczach ugania się za pieniądzem: „Pędzą. Wszyscy. Ci objuczeni tobołami ciągną na bazary. Tam rozłożą swoje kramy. Inni załatwiają jakieś sprawy w magazynach, biurach, kancelariach adwokackich. [,..] Każdy więc gna. [...] A w tym biegu marzy o jakimś biznesie, sukcesie. To marzenie zastąpiło wiele innych, dawnych pragnień. Zawładnęło polskim »duchem«" (s. 60-61). W ujęciu pisarza duch polski zmerkantylizował się doszczętnie, co wydaje się prawdą wąską i niczego niemówiącą o sferach, w których motywację stanowi walka o uznanie, chęć dominacji, dążenie do władzy - niekoniecznie zaś pragnienie materialnego zysku. Jeśli jednak upierać się przy pieniądzach, wówczas prawdziwym wyzwaniem dla dzisiejszego realisty wyda się nie to, że chcemy zarobić, lecz to, co z zarobkiem robimy, nie sama pogoń za sukcesem, lecz nikła wydajność owej pogoni, nie radykalna zmiana społeczeństwa, lecz trwałość poglądów i przesądów przy równoczesnej akceptacji rynkowych reguł gry. I tu zdaje się tkwić kolejna sprawa: Nowakowski nie wie bowiem, czy bardziej ma za złe, że kapitalizm jest taki, jaki jest, czy też to, że całkiem ochoczo do niego się przystosowaliśmy. Krótko mówiąc: kto zawinił - warunki czy ludzie? Jedno i drugie - odpowiada pisarz. I wcale nie wydaje się tak bardzo dziwne, że twórca, który u początków lat osiemdziesiątych napisał heroizujący społeczeństwo Raport o stanie wojennym, teraz kolejnymi książkami pisze „raport o stanie przyziemnym", w którym patrzy na to samo społeczeństwo z niechęcią. Pozornie więcej te dzieła różni, niż łączy, a jednak wystarczy przyjrzeć się generalnemu założeniu książki wcześniejszej, aby dostrzec potencjalny ciąg dalszy. Oto w Raporcie o stanie wojennym pisarz - obrazując stan społeczeństwa, mizerię jego życia, codzienną mordęgę i ogrom upokorzeń - oskarżał system polityczny. Jego narracje mówiły, że nie zapominamy o zasadach moralnych w obliczu przemocy, że stać nas na akty oporu wobec silniejszego, że potrafimy żyć godnie w warunkach upadlających. Mówiły one jednak coś więcej - że nawet wtedy, gdy szlachetność nam nie wychodzi, nie pono- 125 simy odpowiedzialności za to, jacy jesteśmy, że nasza skłonność do nienawiści, nasza małostkowość, pokraczność, wąskie horyzonty, ciasnota myślowa, zapaskudzony język, że wszystko to jest zawinione przez ucisk polityczny. Kiedy więc w 1989 roku społeczeństwo stało się wolne i warunki przestały je usprawiedliwiać, pisarz postanowił przekonać się, co uczyniły one z Polakiem, a ściślej -jakim go uczyniły. Bo założenie w obu tych okresach twórczości wydaje się podobne, jeśli nie identyczne: człowiek wart jest tyle, ile w nim oporu wobec warunków. Stąd wynikała dawna pochwała społeczeństwa niepoddającego się komunizmowi i dzisiejsza krytyka społeczności ulegającej kapitalizmowi. Zdjęcie literackiego płaszcza ochronnego, który gwarantował nam odrobinę uwznioślenia w podłych czasach, nastąpiło więc nie tylko dlatego, że społeczeństwo wolne nie powinno korzystać z taryfy ulgowej, lecz przede wszystkim dlatego, że nie stawiamy nowym warunkom oporu, że z kapitalizmem kolaborujemy chętnie i na potęgę, że - per fas et nefas - korzystamy z sytuacji i gnamy za pieniądzem. Problem polega jednak na tym, że z opowiadań Nowakowskiego nie wynika, gdzie kończy się normalna współpraca z epoką, a zaczynają pazerność, chciwość i rynkowa bezwględność. Pisarz chciał więc na jednym stosie spalić dwie kukły: wolny rynek i mentalność wolnorynkową. Z tym pierwszym poradził sobie przy użyciu Marksowskiego przekonania, że w kapitalizmie człowiek człowiekowi staje się wilkiem („Kapitalizm ma to do siebie, że wilczymi rządzi się prawami. Tak nas za komuny uczyli i prawdy w tym sporo, niestety. Zaznałem tych wilczych praw. Moje serce zostało zranione. Przyjaciele, rodzina... Te najświętsze związki rozsadza mamona"; s. 41). Kiedy natomiast przystąpił do krytyki mentalności, kiedy zaczął szukać nowego portretu rodaka, wyszło mu, że to nie kapitalizm przerobił Polaka, lecz Polak przerobił ustrój. Bo w nowych czasach uniwersalnym rodakiem stał się Mister Pokątny - plebejski nuworysz, cwianiak, cham. W opowiadaniu Górą „Edek" pisze: „To ten z Tanga Mrożka. Przebojowy, agresywny cham. Zrazu potulny, rozrasta się i dominować zaczyna. Szybko osiąga swoje żarłoczne cele" (s. 28). Edek, który odsłonił swoją twarz, to każdy. To przyjaciel, który wdał się w ryzykowne interesy, to biznesmen hołdujący prawu silniejszego, to nasz krewny, którego pożarły pieniądze. To również nasz sąsiad, jeszcze kilka lat temu uprzejmy i uczynny, a dziś zmieniony nie do poznania: 126 „[...] butny, nadęty nuworysz z pełną kabzą. Kult piemąchów jego wiarą. Szanuje tylko takich jak on, nie mówiąc juz o miliarderach, którzy są dla niego bogami na Olimpie" (?. 47). Wychodzi więc na to, że wolny rynek stał się kolejną okazją, dzięki której cham może stanowić swoje prawa. Nie ma więc znaczenia, ze Mrozkowy Edek był zainteresowany władzą, a nie pieniędzmi, ze był typem nieroba, któremu marzy się wygoda w majestacie, me zaś pracohohkiem i wyznawcą „kultu mamony". Nowakowski zagarnia Edka, by dołożyć współczesnemu Polakowi, nieświadom, ze biorąc ten negatywny wzór, obwinia stary polski charakter, me zaś nowy ustrój. I znowu krytyka rynku nie dociera do rynku. Oczywiście, społeczeństwu wolnemu potrzebni są pisarze, którzy będą mówić, co robimy ze swoją wolnością, pisarze, którzy nie znają taryfy ulgowej, którzy sięgają po najostrzejsze, np. satyryczne środki, byśmy nie popadali w samozadowolenie i me przyzwyczajali się zbyt szybko do dobrych mniemań o sobie. Realista satyryczny jest właśnie od tego, żeby przykładać jakiemuś typowi - albo wszystkim naraz - za całokształt. Takiemu pisarzowi przysługuje prawo do przesady, niesprawiedliwości, okrutnej ironu, krzywdzącej karykatury. Nie przysługuje mu natomiast prawo do pisania banałów. Prawdziwa satyra boli, trafia nas w jakiś czuły punkt, mówi nam coś przykrego. Satyra banalna wywołuje ziewanie. Bo piętnuje stereotypowego bohatera z prasowych felietonów, pogadu- szek przy kawie czy wymiany żalów ze znajomą sklepową. Satyra taka, zamiast trafiać w czuły punkt, trafia obok - zrzucając winę na warunki albo na innych ludzi. Choć należy do tradycji realistycznej, paradoksalnie, rozgrzesza z łamania najbardziej realistycznych przykazań: uważnego obserwowania świata i moralistycznej powściągliwości. M. Nowakowski, Prawo prerii. ABC, Warszawa 1999. Zagłada centrum {Dziewięć A. Stasiuka) Stasiuk nie ma brzegów. Pisze i wydaje książki niczym wezbrana rzeka (dziewięć dzieł w ciągu siedmiu lat, jedenaście w ciągu ośmiu), ciągnie zdania, które sprawiają wrażenie, że nic ich nie zdoła zatrzymać, a przy tym ustawicznie zmienia poetyki, jakby każda z nich zużywała się po jednej opowieści. Jest nieobliczalny i nieprzewidywalny, a jedyną rzeczą stałą jest w nim zmienność i żywiołowy napór. Dopóki trwa, atakuje, choćby miał sam siebie zgubić. Taka jest też powieść Dziewięć. Napisana w rozpędzie, niedorobiona i niedokładnie pozszywana, powiększająca debet pisarza w banku czytelniczych oczekiwań na arcydzieło, wydaje się dzieckiem miłości do literatury i odrazy do miasta. Jej narracja, poruszająca się niczym wahadło między nostalgią i apokalipsą, między przypowieścią i powieścią (pierwotny tytuł całości brzmiał Według Pawia), ma jednak w sobie coś intrygującego. Najpierw - tytuł. Tajemnicze „dziewięć" to nie tylko pozycja katalogowa w dorobku (jak Osiem i pół Felliniego - mistrza nostalgicznych powrotów, który doczekał się licznego, niekoniecznie prawego, potomstwa), lecz także ulubiony kaliber gangsterskiej broni, a także odesłanie do postaci Dziewiątki z Następnego do raju Hłaski, i jeszcze aluzja do dziewiątego kręgu piekła - miejsca pobytu zdrajców. Jeśli tedy wnosić o zawartości książki na podstawie tytułu, otrzymalibyśmy zapowiedź gangsterskiej przypowieści o piekle, które odsłania się dzięki obrazom przeszłości. Intrygujący wydaje się także zamiar pisarza. Jego powieść traktować można bowiem jako zamach na dwojakie centrum. Pierwszego zamachu dokonał autor; sięgając bowiem po - dominującą w naszej literaturze, silną i ośrodkową - tradycję realistyczną, tradycję ukazywania wielkich procesów społecznych i obrazowania ich poprzez typowego bohatera, uprościł obraz współczesności i przedstawił zjawiska peryferyjne jako zasadnicze. Zamachu drugiego dokonują bohaterowie, a historia ich udanego ataku na centrum dosłowne - śródmieście Warszawy - stanowi jeden z zasadniczych wątków powieści. Taki podwójny desant mógł przynieść pisarzowi 128 i książce wielkie zwycięstwo, czyli śmiały i bardzo ważny, jeden z najpoważniejszych w literaturze lat dziewięćdziesiątych, obraz społeczeństwa. Ale mógł też zakończyć się skandalem, humbugiem albo klęską... „Nic nie mogło ich powstrzymać w marszu" Rzecz - dziejąca się w latach dziewięćdziesiątych, lecz sięgająca w przeszłość - zaczyna się zagadkowo: razem z Pawłem, głównym bohaterem, oglądamy jego zdemolowane mieszkanie. Sceneria przypomina nieco „krajobraz po balandze" (albo pamiętne „Co za syf" otwierające powieść Stasiuka z 1995 roku Biały kruk) i w takim przekonaniu utrzymują nas - zajmujące prawie 30 stron! -egzystencjalne wynurzenia Pawła. Wkrótce jednak konwencja „bilansu życia" ustępuje powieści sensacyjnej, okazuje się bowiem, że w czasach, gdy „działalność gospodarcza miała zbawić świat" (s. 62), Paweł nieopatrznie pożyczył kilkaset milionów od lokalnego mafiosa, chcąc rozkręcić interes - sklep z bielizną. Dług powstał z niecierpliwości („Potrzebowałem z dnia na dzień i miało się zaraz wrócić. A w banku to zawsze trwa", s. 62). Podobnie zatem jak w filmie Dług Krauzego przyczyną tarapatów jest - pozornie - brak możliwości legalnego zaciągnięcia pożyczki (czyli rzekomy przymus korzystania z bankowych usług mafii), w istocie zaś - apetyt na szybkie pieniądze. Teraz jednak Paweł nie ma już czasu na rozpamiętywanie dawnej decyzji: krąży po znajomych, szukając finansowego wsparcia i uciekając przed coraz bliższą (całkiem dosłowną) egzekucją długu. Jego wędrówka po różnych mieszkaniach staje się okazją do sporządzenia portretu zbiorowego utrzymanego w konwencji „co się stało z naszą klasą", przy czym poznajemy zarówno klasę szkolną, jak i nową klasę społeczną. W wersji Stasiuka ta ostatnia okazuje się klasą przestępczą. Tworzą ją mafiosi i czeladnicy mafii, ochroniarze i kierowcy bossów, hurtownicy towaru i „bankierzy" odbierający należność za towar sprzedany, „opiekunowie" restauracji pobierający opłatę za bezpieczeństwo i złodzieje samochodów... Paweł nie wie, że niemal każdy człowiek, do którego zwraca się ze swoją sprawą, jest członkiem klasy przestępczej: gruby Bolek, od którego usiłuje pożyczyć pieniądze, ma pewnie na liście zadań odbiór długu od właściciela sklepu z bielizną; Jacek, znajo- 129 my Pawła, okazuje się ściganym przez mafię narkotykowym dealerem. Symbole i realia tej powieści mówią dość jasno, że klasa przestępcza jest najbardziej ekspansywną grupą społeczną. Dlatego Zofia, pracownica Pawła, ginie przejechana przez Bolka, a dziewczyna Jacka, Jola, umiera zakatowana przez podwładnych Bolka, którzy usiłują wydobyć od niej adres chłopaka. Skąd oni wszyscy się wzięli? Odpowiadając na to pytanie, Stasiuk - w skrócie budzącym uznanie swą intelektualną bezczelnością - pokazuje historię powojennych przemian Warszawy. Pokazuje ją jako dzieje udanego ataku marginesów na śródmieście. Początkiem owej historii było przybycie wiejskich i małomiasteczkowych migrantów na przedpola stolicy tuż po wojnie. Wszyscy oni osiedli na peryferiach miasta i - marząc o dalszej wyprawie - ugrzęźli w swoich ruderach. A potem „wysiadali na Wileńskim z pociągów i pekaesów ubrani w krzykliwe stroje i próbowali desantu, imaginacyjnej konkwisty Śródmieścia z jego cudami, blaskiem i splendorem" (s. 97). Nie mogli wrócić do swoich wiosek, bo zerwali nici tęsknot, ale też nie potrafili iść dalej, bo zbyt słabo marzyli. Wyjeżdżali z poczuciem nienawiści do - zbyt małych - ojcowizn, ale do końca życia nie zdołali przezwyciężyć obcości wobec - zbyt wielkiej - ojczyzny miejskiej; odcięli się od własnych korzeni, a nie zdołali zapuścić nowych; zdobyli wykształcenie, ale było to w szkołach, które produkowały więźniów wielkomiejskich fabryk. I wszystko wskazywało na to, że swoje dzieci wciągną w tę samą pułapkę - pułapkę miejsca urodzenia, które wyznacza szkołę zawodową, i pułapkę szkoły, która skazuje na fabrykę. Jednak w pustym dziedzictwie, jakie przekazywali dzieciom, kiełkowało ziarno odrazy do miejsca pochodzenia. Popędzani tą odrazą potomkowie postanowili więc za wszelką cenę uniknąć losu swoich rodziców. Poznali śródmieście, gdzie „pachniało lśniącym plastikiem, celuloidem i nonajronem", gdzie wszystko było Jak w dziecinnym kalejdoskopie", i „od tej pory byli naznaczeni i nic nie mogło ich powstrzymać w marszu" (s. 97-98). Wreszcie przypuścili atak na centrum - podejmując drapieżną, pełną determinacji, nieznają-cą hamulców etycznych i łupieżczą wyprawę w poszukiwaniu lepszego życia. I wkroczyli. Na skróty, zapełniając wszystkie szczeliny rodzącego się kapitalizmu, wykorzystując każdy przejaw słabości i bezsiły nowego społeczeństwa. Śródmieście przez jakiś czas stawiało 130 opór, budując przeciw nim bogate sklepy i nowe restauracje, biurowce do wynajęcia i mieszkania z wysokim czynszem, banki i hotele. Odstraszyło to starych doliniarzy (co Stasiuk ukazuje na przykładzie Pakera - postaci najciekawszej, jakby rodem z wczesnego Nowakowskiego), ale dla członków nowej klasy przeszkody okazały się ułatwieniami: bogate sklepy zaopatrywały się u nich w tańsze towary, u nich zapożyczali się restauratorzy, u nich opłacano swoje bezpieczeństwo. „Ich potencjalni przeciwnicy i ofiary nie mają jednak żadnych szans, ponieważ są zbyt wolni i nie posiadają w dostatecznym stopniu rozwiniętego instynktu zabijania" (s. 217), mówi jakiś pan w audycji radiowej. Słowa te dotyczą walk wśród zwierząt, ale nabierają charakteru komentarza do historii przedstawianej przez Stasiuka. Pisarz wykorzystał bowiem teorię walki o byt, a także szczątki marksistowskiej walki klas do interpretacji dziejów powojennej Warszawy. Rezultat? „Wśrodku właściwie nic nie było" Niedostatki powieści widoczne są gołym okiem. Niepotrzebne wątki, przekroczona norma wulgaryzmów, uproszczenia w konstrukcji postaci, przypowieść niepołączona z zasadniczą akcją. Wszystko to jednak dotyczy samej roboty literackiej i przy szybkim czytaniu - do jakiego utwór zachęca sensacyjnym wątkiem i akcją prowadzoną symultanicznie na kilku planach - umknąć może uwadze (a zatem i krytyce) odbiorcy. Pisarz zdaje się przy tym zachęcać swojego czytelnika, by mniejszą wagę przywiązywał do fabuły, większą zaś do wymowy światopoglądowej. Wskazuje na to wyraźne stypizowanie bohaterów, którzy służą ilustrowaniu pewnych tez, a nie celom realistycznym: przecież gruby Bolek, jego dziewczyna (głupiutka „blondynka do użytku") czy ochroniarze-mięśniaki to postaci jakby wycięte z kiczowatych obrazków życia mafii. Podobną wskazówką jest też konstrukcja narratora, który wielokrotnie podkreślając przewagę własnej wiedzy nad wiedzą bohaterów, zmusza nas do poszukiwania raczej „mądrości" niż „literackości". I nic w tym złego - przypowieści i powiastki często lepiej służyły ukazywaniu rzeczywistości niż gatunki rzekomo do tego powołane. Kiedy już jednak skoncentrujemy się na zawartym w książce Stasiuka rysunku współczesności, uderzają nas uproszczenia i mistyfikacje. 131 Pierwszym z nich jest forsowane przez pisarza przekonanie, że potomkowie wiejskich i małomiasteczkowych migrantów mogli wejść do śródmieścia wyłącznie „na skróty" - przestępczą ścieżką szybkiego dostępu. Następnym jest obraz nowej klasy, tworzonej według Stasiuka przez przestępców z profesji bądź mentalności, z pochodzenia bądź zamiłowania. Jeszcze jednym - uparte powtarzanie, że wszystkie drogi awansu prowadzą do centrum, że tylko w owym mitycznym środku dorwać się można do pieniędzy, posad i apanaży. Można nie widzieć, że nowa klasa jest wewnętrznie rozwarstwiona, że wchodzą do niej, co prawda, ludzie o odpowiednim cenzusie majątkowym, lecz zdobywający ów cenzus nie zawsze bezprawnie i korzystający z niego nie zawsze w sposób równie bezmyślny co gruby Bolek. Ponadto jeśli za wyróżnik przynależności do tej klasy uznać pragmatyzm (albo inaczej: brak etosu powstrzymującego przed bezwzględnym zdobywaniem pieniędzy), wówczas należałoby stwierdzić, że tylko brak okazji nie czyni członkami tej klasy poważnej części społeczeństwa. Pisarz może więc nie widzieć złożoności naszego kapitalizmu, ale dzieło, które pozostaje na to obojętne, oddala się od realizmu, zbliża zaś ku doraźnej satyrze z początku lat dziewięćdziesiątych (Marek Nowakowski, Homo Polonicus; Piotr Wojciechowski, Szkoła wdzięku i przetrwania). Ponieważ jednak tuż po ukazaniu się powieści Dziewięć rozmnożyła się łatwa i niesprawiedliwa krytyka, chętnie powiedziałbym: „Wara od Stasiuka!". Wara - bez konkretnych zarzutów, a także, a może zwłaszcza, bez wskazania na niewątpliwe wartości tej książki. Trzeba bowiem powiedzieć, że mistrzowskie - pod względem kondensacji - są niektóre dialogi, że w prozie dzisiejszej twórca ten nie ma sobie równych w umiejętności ukazywania historii poprzez portrety rzeczy, budowanie aury przedmiotów i odtwarzanie mód oraz że należy on do nielicznych pisarzy, którzy mają swoją wersję historii powojennej. Ponadto można się domyślić, skąd wymienione wcześniej uproszczenia. Stasiuk zmierza zawsze w jednym kierunku - metafizyki. Tak też jest w powieści najnowszej: autor osłabia wartość realistyczną narracji, z lekceważeniem dokleja postaciom język, natomiast stara się zwrócić naszą uwagę na obraz zła. Stąd wrażenie, że Dziewięć to poprawka do Dwóch sztuk (telewizyjnych) o śmierci. W tej poprawce Stasiuk mówi, że wkroczenie do centrum było dla ludzi z obrzeży doświadczeniem kluczowym, dzięki któremu 132 zrozumieli, że wszelkie granice (socjalne, moralne, fizyczne) są ruchome, że opór stawiany przez świat jest zawsze słabszy od siły ataku. Dążąc do absolutu, zgruchotali wszystkich bogów. Z uproszczeń i mistyfikacji Stasiuk stworzył więc - mroczny, ale niedający się zlekceważyć, może przesadny, ale sugestywny - mit, którym objął ludzi marginesu. Ze względu na ową mitologizację powieść Dziewięć należy powiązać ze Złym Tyrmanda, z opowiadaniami Hłaski i Nowakowskiego (od Benka Kwiaciarza po Księcia Nocy). Pisarze ci, a jeszcze bardziej ich następcy i epigoni, podkreślali przede wszystkim autentyczność ludzi z peryferiów, ich zindywidualizowanie, ich honorowy kodeks - okrutny, ale rygorystycznie przestrzegany. Stasiuk mitologizuje inaczej. Pokazuje, że dzisiejsi ludzie marginesów nie mają określonego oblicza, kodeksu czy kna-jackiego honoru. Nie pociąga ich żadna stabilność, żaden określony projekt życiowy, żaden konkretny wzór biograficzny. Chcą władzy, poczucia dominacji i rozkoszy sterowania innymi. Marzą o świecie plastycznym, uległym i ustępliwym: nie chcą przeciwnika zupełnie bezwolnego, ponieważ i tak wiedzą, że żaden opór nie jest absolutny. Dlatego przepełnia ich - szczeniacka, infantylna, nieznająca zahamowań i skrupułów - wola mocy. Chcą „być", ale nie wiedzą do końca, jak i dlatego są równie drapieżni, co znudzeni, równie ambitni, co wyjałowieni, głodni wszystkiego i wszystkim przejedzeni. Ich życie to raczej ciągłe próby odnalezienia granic własnych pożądań niż spełnione zadania: jedzą ponad miarę, kupują ponad potrzeby, kopulują bez przekonania albo bez powodzenia. Jedyne, co ich napędza, to niejasne poczucie, że jeszcze nie wszystko osiągnęli, że zostało im jeszcze coś do zdobycia - kawałek władzy, więcej pieniędzy, piękniejsze kobiety. Dopóki w to wierzą (a Stasiuk daje do zrozumienia, że jest to ostatni etap złudzeń), dopóty mają przed sobą centrum - wymyślone, wykreowane, stworzone dla samych siebie. Jest to centrum urojone i dlatego ruchome. Innego środka-mówi pisarz swoją powieścią - nigdy nie było. Każde centrum jest bowiem wytworem pragnień, fantazmatem na miarę prywatnych marzeń, przeciwieństwem doświadczonej peryferyjności. W istocie jednak centrum jest puste -jak środek tarczy, który zamiast dziesiątką, okazuje się oznaczony tytułową cyfrą „dziewięć". Stasiuk opowiada zatem - odtwarza, ale i wieszczy - historię dwojakiej likwidacji centrum. Jedna już się dokonała, kiedy nowa klasa dopisała swój model kariery do społecznych wzorców awansu 133 (zdobywania centrum) i zajęła śródmieście jako żywiciel i pasożyt. Stworzyła swoją strukturę i sprawiła, że sieć powiązań i ruchów, jakie w centrum można wykonać, ogół funkcji i system sprawdzeń oddzieliły się od życia pozostałej części miasta i ustanowiły niezależną (mafijnego typu, co nie znaczy, że mafijną w istocie) infrastrukturę - z własnym obiegiem informacji i finansów, z własnymi regułami awansu i degradacji. Nowa klasa postawiła tedy w złym świetle aspiracje związane z dążeniem do centrum i tym samym doprowadziła je na skraj wyczerpania. Likwidacja druga polega na odkryciu, że centrum pojmowane jako kryterium awansu społecznego okazuje się urojeniem. Przedstawiciele nowej klasy u Stasiuka jeszcze wierzą, że „gdzieś tam w samym środku musiała być oś, na której rozpędzało się miasto, oś i punkt magnetyczny, bo przecież inaczej wszystko by się rozpirzyło [...] pofrunęłoby w przestrzeń" (s. 131). Tylko ścigany Paweł zrozumiał, że „w środku właściwie nic nie było" (s. 162), że „zero jest puste w środku" (s. 210), że zdobyte centrum wygląda Jak kopia czegoś, co nie istnieje" (s. 23). Kiedy i oni doświadczą owej pustki, wszelki ruch społeczny ustanie. Nie będzie dokąd wracać, nie będzie dokąd dążyć. Wtedy dopełni się Stasiukowa apokalipsa, po której nic się nie zmieni, tylko jedna złotówka od każdej pizzy będzie wpływała na konto mafii. Andrzej Stasiuk, Dziewięć. Wydawnictwo Czarne, Czarne 1999. Irytująca normalność (Obciach K. Dunin) Obciach, najnowsza powieść Kingi Dunin, to książka wymierzona w stereotypy rodzinne - w zbiorowe przeświadczenia, że rodzinę wystarczy założyć, a reszta, dzięki mądrości wpisanej w tradycję, ułoży się sama. W tradycji tej ojciec jest od zarabiania, mama od gotowania i wychowywania, dzieci od posłuszeństwa, a święta -żeby było po bożemu. Przesądy i przedsądy decydujące o takim podziale ról, zawdzięczające swoją trwałość również literaturze społeczeństwa patriarchalnego, mogą służyć rodzinnej harmonii, ale mogą też zatrzasnąć wszystkich w swojskim piekiełku. Od czego to zależy? Wariant harmonijny omawia Krzysztof Biedrzycki w książce Małgorzata Musierowicz i Borejkowie (Universitas, Kraków 2000). Autor, co znaczące, pisze tyleż o powieściowym cyklu, co o socjologicznym fenomenie popularności książek, które czytają wszyscy -nastolatki i ludzie dorośli, małe dziewczynki i poważni krytycy, uczniowie szkół średnich i profesorowie. Co decyduje o powodzeniu historii rodziny Borejków? Przede wszystkim literacka pochwała rodziny i domu; pisarka chroni więzi i wartości rodzinne, otulając je ciepłem, czyniąc z uczuć ostatecznego sędziego w każdej sprawie, ukazując wagę samodzielnego dochodzenia każdego człowieka do swojego miejsca we wspólnocie. Mówiąc najkrócej: zanurzamy się w świecie opowieści Musierowicz - uznając, że jesteśmy podobni do bohaterów Jeżycjady albo że chcielibyśmy tacy być - ponieważ na samym końcu każdej historii Borejkowie mogą i chcą się do siebie przytulić. Mogą, bo zło nie jest tu niewybaczalne (najczęściej pojawia się jako skutek uboczny dążenia do dobra), bo szczęście jednych nie likwiduje szczęścia innych, bo odmienność okazuje się zawsze kolejną wersji dobroci; chcą, bo jest im ze sobą dobrze, bo ich postępowaniem rządzi miłość, bo żyją dla innych, a nie dla siebie, bo istnienie drugiego człowieka jest dla nich darem, a nie ciężarem. W ostateczności kolejni Borejkowie przekonują się - po różnych poszukiwaniach - że prawdziwe szczęście można znaleźć wśród rodziny. Każda inna droga poszukiwania życiowego spełnienia, dro- 135 ga wiodąca poprzez negację patriarchalnego, tradycyjnego modelu rodziny, okazuje się złudzeniem, pomyłką i krokiem ku nieszczęściu. Na dnie życia rodzinnego, pod powierzchnią obowiązków, trudów i kłopotów, zawsze bowiem tkwi miłość. A jeśli nie? A jeśli ten model współżycia, to wzajemne poszanowanie mające na celu dobro drugiego człowieka, ta miłość spajająca wszystko nie są jedynym portretem rodziny we wnętrzu? To pytanie wydaje się ważne nie tylko dlatego, że obraz stwarzany przez Musierowicz ma charakter baśniowy (co Biedrzycki trafnie nazywa i umiejętnie tłumaczy), i nie tylko dlatego, że w polskich rodzinach różnie bywa, lecz - co równie interesujące - dlatego, że od kilku lat naszej literaturze przybywa powieści, które pokazują zupełnie inny wizerunek. Wśród tych książek wymienić trzeba Pannę Nikt Tomka Tryzny, Absolutną amnezję Izabeli Filipiak, Klinikę lalek i Klatkę na motyla Małgorzaty Holender, Białe klisze Zyty Rudzkiej i Tabu Kingi Dunin. Ostatnia autorka, najlepiej zaostrzone niewieście pióro „Wysokich Obcasów" (sobotniego dodatku „Gazety Wyborczej"), dołączyła do tego zestawu drugą swoją powieść -wspomniany na wstępie Obciach. Co łączy wszystkie te książki? Fabuły, które kwestionują oczywistość związku pomiędzy szczęściem jednostki i rodziną. Istnieje, przekonują nas pisarze, tysiąc dróg poszukiwania indywidualnej samorealizacji poza rodziną; istnieje, mówią oni na kartach swoich powieści, tysiąc przypadków, w których szczęście jednostki i racje rodzinne wchodzą ze sobą w konflikt. Ale punktem wyjścia wszystkich tych utworów wydaje się odkrycie pewnej prawdy ogólnej - oczywistej, lecz bolesnej czy nawet dramatycznej, dotyczącej związku pomiędzy życiem rodzinnym i opresją. Oto według tych książek modele polskiego życia rodzinnego dzielą się zasadniczo na dwa: jedne (tradycjonalistyczne, hierarchiczne) są trwałe, lecz skrywają w sobie przemoc, drugie zaś (umownie nazwijmy je liberalnymi) minimalizują przemoc, lecz chorują na nietrwałość. Książki Kingi Dunin, Izabeli Filipiak, Tomka Tryzny, Małgorzaty Holender nie mówią jednak, że nagle, w zmienionych warunkach kulturowych, coś złego stało się z polską rodziną. Przekonują raczej, że powinniśmy wyzbyć się złudzeń na temat rodziny jako twierdzy, w której wartości - gdzie indziej złachmanione i zbru-kane - trwały nietknięte. Dzięki tym powieściom rodzina na powrót staje się zadaniem, wyzwaniem, problemem, nie zaś formą 136 gładko przechodzącą z pokolenia na pokolenie. W naszych modelach współżycia zagnieździło się - potencjalne bądź faktyczne -zło, ponieważ zbyt często uważamy rodzinę za wspólnotę naturalną, spajaną uczuciami. Tymczasem według tych powieści korzystniejsze dla wszystkich uczestników życia społecznego będzie wzbogacenie języka uczuć językiem socjologii. Język ten prowadzi zaś do odkrycia, że rodzina jest również układem ról społecznych, a żadna rola (rodzica, dziecka, rodzeństwa) nie gwarantuje automatycznie szczęścia, ponieważ opiera się na przyjęciu obowiązków, których człowiek sam nie wybierał. A skoro w grę wchodzą obowiązki, tedy powinny być i prawa, wśród nich zaś przede wszystkim prawo negocjowania samych powinności. Ważny to warunek, ponieważ liberalistycznemu poglądowi towarzyszy podejrzenie, że pozornie naturalną hierarchię życia rodzinnego wspiera nie tylko miłość, lecz także potrzeby, przyzwyczajenia, egoizmy. Codzienność rządzona jest więc nie przez uczucia, lecz przez konwencje, umowy i obyczaje. A ta sfera zachowań nie jest dana ani od Boga, ani naturalna, ani historycznie konieczna. Jeśli jest dobra - chwała ludziom. Jeśli jest zła - wymaga zmiany. Ciach Dunin przeszła od rozpraw socjologicznych do publicystyki (jej książka Tao gospodyni domowej to interpretacja zachowań i obyczajów chorych na niedobór przyzwoitości, którą trzeba nazywać feminizmem tylko z powodu nietolerancyjności polskiej kultury). Teraz publicystykę uprawia na łamach prasy i w prozie. Najpierw napisała powieść Tabu (1998). Była to historia - prawie kazirodczej - miłości między Markiem pochodzącym z rodziny katolickiej i konserwatywnej oraz Martą, córką liberałów. Gdy ich miłość wyszła na jaw, a rodziny zadecydowały o natychmiastowym rozdzieleniu młodych, próba wierności, przed którą oboje stanęli, okazała się probierzem ich charakterów i kodeksów rodzinnych: Marek, katolik, okazał się hipokrytą, który bez skrupułów poświęcił miłość dla własnego spokoju, matury, studiów i przyszłej kariery, Marta natomiast gotowa była rzucić wszystko i skazać się na rodzinną banicję w imię uczuć. Powieść najnowsza, Obciach, to dalszy ciąg tamtej historii. Marta po burzliwym rozstaniu nie 137 może się pozbierać: nie przygotowuje się do matury, nie radzi sobie z własnymi uczuciami (jest o krok od pójścia do łóżka z kolegą, którego nie kocha, i o dwa kroki od homoerotycznego związku z koleżanką, która gra rolę duchowej opiekunki, wprowadzającej Martę w feminizm), coraz trudniej znosi życie rodzinne. I nagle Marek wraca. Marta kocha go, ale nie wierzy, że obłudnik i hipokryta okaże się zdolny do miłości; łudzi się jednak, że skruszy go, wzruszy i uszlachetni, przyjmując jego powrót bez wymówek. Klęska, jaką ponosi, jest okrutna: w Marku dojrzał cynizm, a nie uczucie, więc przy pierwszej okazji (wolne mieszkanie, alkohol) dobiera się do Marty, a napotkany opór łamie siłą. Dziewczyna przeżywa najgorszą inicjację, wiodącą od ciała do kultury: gwałt i upokorzenie obracają się w poczucie wstydu i winy. Tak oto Marta odkryła, że kultura hierachiczna zainstalowała w jej głowie uległość wobec silniejszego, a także mechanizm, który działa przeciwko ofiarom, pozbawiając prawa do słusznego poczucia krzywdy. Za sprawą tych mechanizmów przemoc nie tylko się panoszy, lecz przestaje być przemocą. Marta -jako klasyczna bohaterka powieści edukacyjnej - na naszych oczach przechodzi więc proces dojrzewania, coraz głębiej wnikając w świat pytaniami i coraz dotkliwiej odczuwając jego niedoskonałość. Do kłopotów sercowych dochodzą i rodzinne: pod nieobecność rodziców powierzony jej opiece brat jest nieposłuszny -czy ma prawo go ukarać? uderzyć? (czy starszeństwo automatycznie oznacza władzę? czy odpowiedzialność za kogoś upoważnia do stosowania przemocy? czy wszyscy członkowie rodziny powinni ustalać reguły współżycia?); przyłapuje ojca na kłamstwie - czy ma prawo wymagać od niego tłumaczeń? powiedzieć mamie? (gdzie jest granica ingerowania w cudzą intymność? czy rodzice mają prawo do tajemnic przed dziećmi?); spędziła noc poza domem -czy powinna dokładnie wszystko wyjaśnić? (gdzie jest granica rodzicielskiej kontroli?). Dodać do tego by można całą listę pytań, którymi Marta reaguje na świat poza domem. Spośród nich jedno wydaje się szczególnie ważne: co decyduje o relacjach międzyludzkich? Szukając odpowiedzi, Marta zauważa, że każda interakcja społeczna, każde spotkanie i - tym bardziej - każdy związek z drugim człowiekiem to walka. Walka o przeprowadzenie własnej woli, o zachowanie godności czy autentyczności, dochowanie wierności włas- 138 nym uczuciom. Marta odkrywa więc niemal to samo, co usiłuje wytłumaczyć jej Est, przyjaciółka-feministka, a mianowicie, że glebą, na której wyrosło społeczeństwo, jest przemoc -jawna i ukryta, bezprawna i zalegalizowana, honorowana przez obyczaj i pochodząca z nagiej siły. Przemoc na ulicy (w rozmowach często pojawiają się jako symbol owej przemocy „dresiarze z bejsbolem"), przemoc rodząca się w nas pod wpływem bezsilności, a wreszcie przemoc w rodzinie („Słuszne zasady stosowane wbrew ludzkim uczuciom i potrzebom łatwo zamieniają się w swoje przeciwieństwo. Rodzina staje się narzędziem przymusu", mówi ojciec Marty; s. 153-154). To chyba naczelny problem Marty: czuje, że świat powinien być porządkowany przez uczucia, widzi jednak, że rządzony jest przez siłę lub konwencję. Jedno i drugie przykrawa człowieka, ogranicza go, wymusza na nim zachowania, których on sam by nie podjął. W powieści Kingi Dunin proces uspołecznienia to nic innego niż wdrażanie do akceptowania przymusów oraz wyposażanie w narzędzia, które w przyszłości pozwolą ten sam przymus stosować człowiekowi już dojrzałemu, czyli przystosowanemu, wdrożonemu i ślepemu na racje innych. Takie właśnie znaczenie ma tytułowy „obciach". W nocie pomieszczonej na ostatniej stronie okładki autorka objaśniła ów tytuł następująco: „»Obciach« kojarzy mi się ze szczękiem nożyc, które przykrawają człowieka do jakiegoś wzoru". Trudno oprzeć się wrażeniu, że Kinga Dunin dokonała tu na słowie „obciach" tak przez siebie nielubianej operacji przykrawania, bo przecież „obciach" w gwarze uczniowskiej oznacza wstyd, kompromitację, gafę, anie żadne „społeczne ciachanie". Najlepszym dowodem, że autorka nie wierzyła w samozrozumiałość tytułowego słowa, jest nota. Skoro jednak intencja została jasno wyrażona, wymaga uwzględnienia. Chodzi wszak o rzecz oczywistą: „przykrawanie do wzoru" to codzienne, niezauważalne wtłaczanie w normy i konwencje, które pozbawiają człowieka spontaniczności, naturalnych odruchów, autentyczności, a także wiedzy o własnym przykrojeniu. Oczywiście, tego rodzaju oskarżeń pod adresem kultury było bez liku - tym bardziej jałowych, im bardziej ogólnych i uniwersalnych. O wartości Obciachu decyduje jednak socjologiczna uważność: to nie jest ogólnikowy lament, lecz powieściowa prezentacja bardzo konkretnej i bardzo polskiej współczesności. Ponadto autorka postępuje uczciwie, pokazując konsekwencje „wolności od norm": mówi więc, 139 że kiedy zabraknie społecznego „ciach", kiedy rozpowszechniają się modele dojrzewania wyzwolone spod kurateli społecznego formowania, wtedy na ulice wychodzi naga przemoc. Zamiast opresji niewidzialnej, jesteśmy wówczas skazani na strach przed pięścią, chamstwem, pobiciem. Albo ciach, albo strach. Wygląda więc na to, że powieść Kingi Dunin przedstawia sytuację patową: z jednej strony uczucia są zbyt słabe, by porządkować świat społeczny, z drugiej zaś - istnieje przemoc. Pomiędzy nimi tkwią konwencje, które powinny zastępować brakującą miłość i powstrzymywać siłę. Ale konwencje te w naszym społeczeństwie są złe, ponieważ same oparte są na przemocy. I koło się zamyka. Obciach Książka Kingi Dunin rozpatrywana z punktu widzenia literackiego to łagodny „obciach", w którym szlachetność intencji usprawiedliwia szkolarskie rozwiązania. Być może ze względu na edukacyjny zamiar autorka skomponowała nie tyle powieść, ile akcję przeplataną zbiorem poglądów, idei i publicystycznych pomysłów rozpisanych na dialogi i sytuacje, poprzydzielanych postaciom i często arbitralnie wstawionych w fabułę; język Marty i jej równieśni-ków jest sztucznie młodzieżowy, a próba nadania naturalności dyskursowi feministycznemu jest wysilona i w rezultacie (mam na myśli Est) przynosi język pełen uproszczeń albo wulgaryzmów (które mają pełnić funkcję „mówienia naturalnego"); pomysł poprzedzania każdego rozdziału mottem z Muminków i tomu wierszy Marcina Świet- lickiego Pieśni profana przemienia się w mechaniczną zasadę, która - raz spełniwszy swoje zadanie (okazuje się, że Tove Jansson i Świetlicki mówią w różny sposób niemal to samo) - nie wnosi wiele nowego do powieści; portret środowiska feministycznego i katolickiego jest tendencyjny, bo widzimy na nim ludzi, którym przynależność do grupy (organizacji, środowiska) zastępuje prywatną mądrość i jednostkową etykę. I tak dalej. Ale przy tych wszystkich zarzutach, przy wszystkich sztucz-nościach i wysileniach jest coś, co w powieści Kingi Dunin ujmuje. Nie urzeka, lecz ujmuje. To niezamierzona bezsilność. Bezsilność, której autorka nie wpisała w tezy powieści, nie umieściła wśród 140 twierdzeń wypowiadanych przez bohaterów, ale która wyłania się jako ostateczny rezultat ludzkich prób ułożenia sobie życia w małym i dużym społeczeństwie, czyli w rodzinie i wśród obcych. Bezsilność słabszego: przechodnia na ulicy, dziewczyny w objęciach chłopaka, jednostki wobec zbiorowości. Bezsilność tych, którzy próbują wynegocjować dla siebie porcję wolności, zmienić istniejące układy, zapytać o to, gdzie jest miejsce dla inności. Przy czym nie chodzi o inność zagrażającą komukolwiek, likwidującą porządek społeczny, burzącą wszystko, lecz o inność, która powinna być traktowana jako normalność. Powieść Kingi Dunin to w gruncie rzeczy propozycja poszerzenia normy. Bo bez owego poszerzenia polska normalność pozostanie taka, jaka jest: irytująca swoją ciasnotą, tolerancyjna wobec zachowań nagannych, lecz swojskich, uprzedzona zaś wobec inności. Bezsilność ta - którą rozumieć należy jako niemożność dochodzenia swoich praw - objawia się na wszystkich poziomach powieści znamienną szamotaniną: od jałowego dialogu do jednogło-sowości, od sporu równoprawnych zdań do absolutnej przewagi jednej opinii, od neutralności do tendencyjności. Uosobieniem owej bezsiły jest Marta, a jej postawę i dokonywany przez nią obrachunek własnych potencji potraktować można jako portret reprezentatywny - wizerunek dziewczyny dojrzewającej w naszym społeczeństwie. Dojrzewającej do najpowszechniejszej metody radzenia sobie z własną niemocą - do frustracji, stłumienia, kłamstwa, obłudy, zamykania oczu na problemy innych, a wreszcie stosowania przemocy i agresji zastępczej. Inicjacja w życie społeczne okazuje się zatem inicjacją w bezsilność: wobec chuliganów, wobec własnego brata, który nie chce wykonać słusznego polecenia (Est replikuje: „A skąd wiadomo, co jest słuszne? Jeśli na straży tak zwanej słuszności stoi siła, to po prostu decydują silniejsi. W rodzinie dorośli za dzieci, zarabiający mąż za żonę na utrzymaniu", s. 49); wobec własnego wstydu, który odczuwa jako ofiara gwałtu; wobec rodziców, którzy kontrolują jej postępowanie, nie dopuszczając jej zarazem do własnych spraw; wobec agresji, którą w sobie odnajduje. Dokąd prowadzi doświadczanie własnej bezsilności? Skoro wynika ona z przekonania, że nie istnieją w naszej zbiorowości normalne drogi dochodzenia własnych praw, tedy w miejsce postaw negocjacyjnych wchodzą resentymenty. Resentymentem jest przecież marzenie o prawnie usankcjonowanej przemocy, która szybko 141 i radykalnie załatwi za nas problemy społeczne (Marta pisze w szkolnym wypracowaniu, że recydywistów od śmiecenia należałoby karać śmiercią: „Likwidując tych, którzy nie potrafią przestrzegać porządku i nie liczą się z odczuciami innych, pozbędziemy się wszystkich potencjalnych bandytów", s. 85). Ponieważ jednak zbrojne ramię sprawiedliwości nie chce usunąć wszystkich podejrzanie wyglądających osobników, a nie stać nas na sprawdzanie, którzy z nich skłonni byliby ustąpić nam miejsca w tramwaju, tedy pozostaje - także z resentymentu wyrastające - poszukiwanie sposobów na uniknięcie kontaktu ze społeczeństwem: „Znalazła [w autobusie] wolne miejsce, chuchnęła na szybę i wytarła szron. Włączyła walkmana [...]. Może to jest sposób na ten świat. Odciąć się. Nie słyszeć, nie widzieć" (s. 97). Jest to zatem wycofanie - w sensie dosłownym (Marta coraz częściej zamyka się w swoim pokoju, gasi światło, po czym bez końca rozpamiętuje przeżyte sytuacje) i w sensie przenośnym, czyli poszukiwanie stanu niedorosłości (kiedy Marta myśli o przyszłości, dochodzi do wniosku: „Muszę się dostać na jakieś studia [...]. Wtedy będę mogła pobyć jeszcze dzieckiem", s. 175). Bohaterka - podobnie jak znaczna część społeczeństwa -wybiera więc izolację, ponieważ przestrzeń publiczna przedstawia się jej jako sfera bezpośredniego kontaktu, w którym słabszy zawsze przegrywa. W przestrzeni tej normalność normalna, oparta na tolerancji i negocjowaniu spraw spornych, okazuje się tylko pożądanym i nieobecnym centrum, zepchniętym gdzieś na marginesy, wypartym przez polską alopatię - ogół schorzeń, na które zapadło nasze obcowanie z drugim człowiekiem. Dlatego Marta żyje pomiędzy doświadczaniem przemocy codziennej i marzeniem o przemocy upaństwowionej, pomiędzy fizycznym starciem i neurotyczną samotnością. Powieść Kingi Dunin stawia zatem bardzo krytyczną diagnozę polskiej normalności: z jednej strony widzimy kryzys dotychczasowych konwencji (patriarchalnych, polskich, katolickich etc), z drugiej - niewydolność społecznej komunikacji, kryzys normalnej rozmowy, brak zwyczaju dochodzenia do zgody i ustalania wersji kompromisowych. Obciach pokazuje naszą obyczajowość w stanie głębokiej choroby: to nie dziedzictwo jest złe, lecz nasze traktowanie dziedzictwa. Uważamy je za zbiór gotowych form, zamiast widzieć w nim zbiór sposobów budowania form. Te sposoby służyć powinny tworzeniu relacji międzyludzkich w oparciu o zasady przy- 142 zwoitości, tolerancji i poszanowania drugiego człowieka. Tradycja albo współtworzy teraźniejszość, albo staje się jej grobem. W tym przypadku zostaliśmy zaproszeni na pogrzeb złudzeń o polskiej normalności. Właśnie jako powieść o jej stanie Obciach zaliczyć można do osławionej i wyczekiwanej literatury środka, a więc prozy realistycznej, dotyczącej życia codziennego, sprawdzalnej w kontekście naszej wiedzy o świecie, skoncentrowanej na sprawach zwykłych - pracy, kontaktów, konfliktów. Ale nie to wyznacza horyzont literatury środka. Jej światem przedstawionym jest siła i słabość norm, które zostają nam wpojone, norm, które decydują o naszym codziennym postępowaniu. Norm, które powieść Kingi Dunin postawiła w stan podejrzenia - za to, że służą hipokryzji, za przemoc, którą sankcjonują, za niereformowalność, którą niesłusznie nazywamy trwałością, za nietolerancyjność. Obciach dokładnie przemyślany i powoli przeczytany okazuje się propozycją trywialnej rewolty. Punkt wyjścia owej rewolty to doświadczenie powszechnej nietolerancyjności, punkt dojścia zaś to stan poszerzonej normalności. Kinga Dunin, Obciach. Wydawnictwo WA.B, Warszawa 1999. Prowincjonalne centrum {Ławka pod kasztanem R. Sadaja) Powieść Ryszarda Sadaja Ławka pod kasztanem, laureatka II nagrody w konkursie Wydawnictwa Znak za rok 2000, to historia nieco wymyślna, ale ciekawie rozegrana. Rzecz dzieje się w Polsce powiatowej czasów schyłkowego komunizmu i początkującego kapitalizmu. Dzięki umieszczeniu akcji na uboczu (miasteczko Dzików) i dzięki powierzeniu roli narratora ułomnemu chłopcu (kaleka przykuty do wózka) widzimy proces gospodarczej transformacji w pomniejszeniu, w kondensacji i z perspektywy peryferyjnej. Dzików zatem to miejsce rzeczywiste i proporcjonalne, alegoryzujące całą Polskę (w miarę upływu akcji alegoria ulega kolejnym uproszczeniom), zaś główny bohater to tyleż człowiek konkretny, co reprezentant polskich zdolności adaptacyjnych. Rodzinę głównego bohatera, Ryszarda Falarza, poznajemy jeszcze w czasach PRL-u: byt materialny rodzinie zapewnia matka, która co prawda jako jedyna w Dzikowie zna francuski (wywodzi się z przedwojennego ziemiaństwa), lecz zdobywa pieniądze, pokątnie handlując wódką. A właściwie nie pokątnie, lecz całkiem jawnie. Wszyscy w Dzikowie - z milicją włącznie - świetnie wiedzą, że dom Falarzów jest meliną. Jawność ta pozwala zrozumieć zasadniczy chwyt, zastosowany przez Sadaja w ukazywaniu PRL-u, chwyt, który można nazwać perspektywą Szwejka. Perspektywa ta - przynależna codzienności i przekonaniu „życie jest życiem" - spycha w absurd wszystkie pryncypia socjalizmu i ośmiesza wszelkich nadgorliwców, osłabia realne aspekty władzy i ustrojowej przemocy. W powieści Sadaja, podobnie jak w prozie Pilcha {Tysiąc spokojnych miast) czy Ławrynowicza {Diabeł na dzwonnicy, Kino „Szpak "), odsłania się przed nami społeczeństwo, które obezwładniło realny socjalizm, nie tyle kolaborując z ustrojem, ile przerabiając go na własną modłę, narzucając mu rytm własnej codzienności i normalności. W tym pakcie o nieagresję socjalizm obowiązywał 1 maja i 22 lipca, a przez resztę roku o życiu decydowały potrzeby - włożyć coś do garnka, napić się wódki, pójść do kościoła. W powieści Sadaja codzienność jest poszerzona i wyidealizowana, mieści się 144 w niej bowiem tolerancja dla miejscowych dziwaków, miłość do miejscowych piękności, ograniczona aktywność obywatelska i spontaniczna aktywność towarzyska, czas na wódkę i bezinteresowną rozmowę. Krótko mówiąc: wszystko jest na swoim miejscu, choć miejsce jest nieco senne, by nie rzec - grąjdołowate. W tę senną przestrzeń wdziera się teraźniejszość i grajdoł zamienia się w centrum. Nie centrum absolutne, lecz - tak jak wszystko inne - doraźne. Centrum na moment, na chwilę wyznaczaną przez czas koniunktury gospodarczej łub medialnej. Sadaj w sposób prosty i odkrywczy pokazał przy tej okazji przemianę, jakiej ulega dawna relacja między peryferiami i środkiem. Zmiana polega na tym, że - po pierwsze - w centrum i na obrzeżach biografie ludzkie zostały pochwycone przez te same mechanizmy, po wtóre zaś, że centrum nie jest wyznaczane przez politykę, lecz przez media. W nowych czasach nic nie jest absolutne, więc centrum może objawić się wszędzie. Znaczy to jednak, że wszystko utraciło swoje dotychczasowe miary i miejsca, a nowe przeznaczenia są dopiero pospiesznie rozpoznawane. Dawna pewność, choćby zbratana z absurdem, zamienia się w lęk, niepewność, poczucie zagrożenia. Pierwszą ofiarą nowych czasów staje się wódcza- ny interes matki (zwycięstwo nad melinami odniosło nie prawo, lecz nocne sklepy). W tej sytuacji ojciec Ryszarda, żyjący wcześniej w zmiennym rytmie pijaństwa i projektowania nierealnych wynalazków, zamienia się w producenta wózków inwalidzkich i uruchamia ich sprzedaż do Rosji (dla ofiar Czernobyla i wojny z Afganistanem). Również reszta dzikowian rzuca się w wir handlu - bazarowego, pokątnego, opartego wyłącznie na pośrednictwie (i znowu w powieści pojawia się ciekawe spostrzeżenie dotyczące jałowości handlu bazarowego, który dawał pieniądze, lecz nie tworzył przyszłości). Najbardziej radykalny sposób na rynkowe czasy wymyśla jednak przyjaciel Ryszarda, Lolo, który - zgodnie z logiką nieobliczalności nowego świata - proponuje wyścig na wózkach inwalidzkich z główną nagrodą wartości stu tysięcy złotych (oraz pomniejszymi - takimi jak samochód za każde zwycięstwo etapowe). Łączne nakłady finansowe na imprezę wyniosą 24 mld starych złotych. Dzięki temu Dzików zostanie na jeden dzień medialną stolicą Polski. Na uroczyste otwarcie wyścigu zjeżdża prezydent państwa, a sakramentalną formułę startu wygłosić ma główny bohater. I właśnie wtedy ogarnia go przemożna 145 - erotyczna - chęć, by odwołać wyścig. Nie poznamy wyniku tego psychicznego pojedynku, w którym naprzeciwko siebie stanęły kaprys i reguła, przyjemność i zysk, skandal i odpowiedzialność. Powieść urywa się tuż przed decyzją. Ryszard Falarz waha się, ponieważ wie, że bez względu na decyzję za chwilę utraci władzę nad wykreowaną przez siebie rzeczywistością. Jeśli posłucha pragmatyki, wyścig i wydarzenia potoczą się same, jeśli ulegnie pragnieniu, przestanie być wielkim organizatorem, a stanie się żałosnym nieudacznikiem. Na przykładzie powieści Sadaja widać, jak olśniewająco proste zadanie stoi przed polską literaturą. To rozpoznawanie przydatności rozmaitych interpretacji naszych czasów. Nie tyle przedstawianie świata, ile sprawdzanie sposobów opisu rzeczywistości. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych proza nasza poczęła raptownie szukać języka, który pozwoliłby nazwać to, co dzieje się z nami: wymieniła tedy język polityki na język ekonomii. Inaczej mówiąc: nasze wcześniejsze postępowania tłumaczyła poprzez kontekst polityczny -jako zdolność radzenia sobie z ideologią, jako uległość bądź niepodległość wobec jej przymusów. Po roku 1989 językiem wykorzystywanym do wyjaśniania rzeczywistości okazuje się kontekst rynkowy. I tu rzecz zastanawiająca: im częściej powieści pokazują, jak ograniczony wpływ na nasze życie w PRL-u miała polityka, tym więcej obrazów współczesności, w których rynek podporządkowuje sobie wszystko. Ta ogólność rozpoznania wynika z pośpiechu: wymiana języków rozegrała się niemal mechanicznie, bo opierała się na zastąpieniu dawnego zmistyfikowanego podziału (biali przeciwko czerwonym) podziałem nowym (biedni i bogaci). W rezultacie zamiast rozpoznań nasza „proza rynkowego niepokoju" oferuje nam garść stereotypów, naskórkowych diagnoz, oczywistych wniosków. Każdy z nas nosi je w głowie, skrywając wstydliwie, przekonany, że nadają się na rozmowę przy kawie, nie zaś na publiczną debatę. Stereotypy te mówią bowiem tylko tyle, że wszystko można kupić i wszystko sprzedać (a nawet, że są to rzeczy tożsame: „Dokoła słyszałem tylko, co za ile można kupić, co za ile można sprzedać, choć to na jedno i to samo wychodziło", s. 93). Na razie proza nasza nie pyta, czy istnieją granice i jakie są rzeczywiste konsekwencje zamiany świata w towar, nie poddaje też obróbce literackiej najtrudniejszego wyzwania nowych czasów, tkwiącego w połącze- 146 niu demokratycznej zasady „Nie ma prawd ostatecznych" z rynkową regułą „Wszystko ma swoją wartość". Na razie musimy kon-tentować się banałami. W powieści Sadaja niemało jest spostrzeżeń na tym właśnie poziomie: „Prawdziwym szefem jest ten, kto ma pieniądze" (s. 72); „[...] nie ma rzeczy nie do sprzedania. Wszystko zależy od ceny" (s. 76); „Za pieniądze można kupować ludzi, żywych prawdziwych ludzi. [...] Dzisiaj, gdy nastał tak wychwalany przez ojca kapitalizm, pieniądze nabrały innej wartości, stały się najważniejsze, bo za nie można kupić posłuszeństwo, rozum, lojalność, uczucia" (s. 92-93). Za sprawą tych uproszczeń wszystko staje się jasne. Ryszard Falarz, rozwiązujący w naszym imieniu szaradę starej i nowej rzeczywistości, szukał od wczesnego dzieciństwa centrum decydującego o wszystkim, siły poruszającej ludźmi. Dopóki trwał socjalizm, Ryszard miał prawo uważać, że człowiekiem rządzi Bóg, kac i więzy rodzinne. Ale w ten przewidywalny świat wdarł się kapitalizm i starych bogów zastąpił jeden nowy: teraz bowiem pieniądz rządzi światem i człowiekiem, tłumaczy jego zachowania i uczucia. Jeśli coś uległo zmianie w nowej Polsce, to za sprawą pieniędzy; jeśli czegoś nie rozumiesz, na pewno stoi za tym rynek; jeśli coś wydaje ci się niemożliwe, to znaczy, że masz pustą kieszeń. Zasada merkantylna dyktuje zachowania, stwarza bądź niszczy biografie, odmienia najbliższych. Ryszard widzi to po swojej rodzinie, w której nic już nie jest „po dawnemu": „Czy dzisiaj ojciec, mając o wiele więcej pieniędzy [...] potrafiłby beztrosko bawić się w Warszawie? Sądząc po tym, jak uważnie śledził stan konta w banku, pewnie byłoby mu żal wydawać pieniądze. Jego życie stało się ostatnio uboższe" (s. 176). Sadaj powtarza więc lament innych pisarzy - zwłaszcza Marka Nowakowskiego - którzy upatrują w rynku źródła wszelkiego zła, nieświadomi, jak blisko znaleźli się myślenia marksow-skiego. Marks przekonywał wszak, że jeśli wytwór oddziela się od wytwórcy - winę ponosi pieniądz; jeśli człowiek człowiekowi wilkiem - winny kapitał; jeśli wszelkie wspólnoty odbierają nam wolność - winien rynek. Gdy więc na oczach Ryszarda rozpada się rodzina, to źródło zmian jest oczywiste: „[...] nawet ojciec i matka zdawali się znikać z mojego życia. Oni zajmowali się swoimi sprawami, ja swoimi, prawie nie rozmawaliśmy ze sobą. Jedyne, co nas jeszcze łączyło, to wspólne przeglądanie wyciągów z kont bankowych" (s. 180). 147 Niestety, nie jedyne to stereotypy, którymi posłużył się pisarz. Ciekawa i dobrze prowadzona narracja, w której odnajdujemy umiejętnie zastosowane, podane bez intertekstualnej nachalności wzorce przypowiastkowe (odległe miasteczko jako soczewka, w której widać wielką historię w pomniejszeniu), wzorce Hrabalowe (prowincjonalna nostalgia służąca obronie zwykłości), a także nawiązania do Grassa (ułomne i charyzmatyczne dziecko), właściwie bez reszty ulegają spłyceniu. Wątek małomiasteczkowy - na przemian sielski i dynamiczny - psują też stereotypy zapełniające drugi plan. Łatwo na przykład zauważyć, że kobiety występują u Sadaja w trzech wcieleniach: matki Cały-Dom-Na-Mojej-Głowie (obciążonej przez los mężem-fantastą i pijakiem), kobiety lubieżnej i luksusowej dziwki do kupienia (kobieta, której chłopiec pożąda, mówi mu bez ogródek: „To, że akurat jesteś kaleką, nie miałoby znaczenia, gdybyś siedział w bardziej eleganckim pojeździe, pchanym przez osobistego osiłka, ubrany w garnitur z dobrego sklepu, z roleksem na ręce, a w banku miałbyś duże konto. Wtedy twoje kalectwo mogłoby mieć urok, mogłoby być nawet ekscytujące. [...] Zdobądź duże pieniądze albo dużą władzę, bo to na jedno wychodzi, i wówczas przyjdź do mnie", s. 51-52). Wszystko to jest podane dla ułatwienia lektury: gładko pasujące do siebie klocki powinny przesłonić konstrukcję powiastki, która udaje powieść. Jeśli więc coś ma szansę zatrzymać nas i zastanowić, to dopiero zakończenie. Dopiero wtedy możemy powiedzieć, że książka Sadaje nie zatwierdza stereotypu mówiącego, że w nowej Polsce wszyscy ulegliśmy presji pieniądza, że „Save our souls" zamieniliśmy na „Sale our souls", że sukcesem rynkowym mierzymy wartość człowieka. O tym, że powieść Sadaja jakoś wydobywa się z tych banałów, przesądza zakończenie, bo właśnie ono uzmysławia poszukiwanie nowego sposobu przedstawiania rzeczywistości. Brak finału to szczególne wyznanie niemocy: autor musiał zawiesić akcję w momencie konfliktu przyjemności z pragmatyką, abyśmy nie potraktowali jego powiastki jako utworu realistycznego. Jednak dzięki złamaniu konwencji, dzięki niedotrzymaniu umowy fabularnej udało się Sadajo-wi zasygnalizować niewystarczalność języka ekonomii do interpretacji naszego świata. Obok pieniądza pojawia się tu bowiem jeszcze pożądanie - czasem osobne, a czasem z pieniądzem splecione. Nie tylko pożądanie erotyczne (pieniądz staje się obiektem marzeń, siłą napędzającą ludzkie postępowanie, służy zaspokajaniu erotycznych 148 marzeń). W grę wchodzi również pożądanie władzy, pragnienie, by kierować ludźmi, by czynić z nich przedmioty uległe woli i zachciankom. „Mieć pieniądze" i „mieć władzę" to u Sadaja dwa źródła satysfakcji, a nie ostateczne cele dążeń. Dlatego w wyznaniu bohatera władza wyraża się w językach erotyki, pojawiając się na przemian jako przyjemność i jako gwałt: „Posiadanie władzy podobało mi się. Czułem, jak z tego powodu ogarniają mnie błoga przyjemność i uczucie wyzwolenia od całego świata. Myśl, że dzieje się ze mną coś niedobrego, usiłowała mi wprawdzie zepsuć przyjemność. Lecz była za słaba" (s. 128-129); „[Mogłem ich] skłonić do zrobienia czegoś, co normalnie by się im nie podobało" (s. 72); „naszło mnie uczucie zadowolenia, że mogę kogoś zmusić do zrobienia tego, czego nie chce" (s. 159). Gdyby nie ten splot erotyki i władzy, końcowe wahanie bohatera byłoby niezrozumiałe: wyścig przez niego zorganizowany przyniesie mu przecież dochód, medialny rozgłos, lokalne uznanie, nie powinien więc się wahać, skoro wcześniej odkrył nadrzędność pieniądza. Nie chce jednak wygłoście formułki rozpoczynającej wyścig, bo historia wymknie mu się spod kontroli, a tym samym przestanie być źródłem przyjemności, jaką bohater czerpał z poczucia władzy. Dlatego wybiera stan zawieszenia jako formę panowania nad światem. Dopóki nie podejmuje decyzji, wszystko zależy od niego. Ławka pod kasztanem nie jest więc powieścią o pieniądzach, lecz pierwszą w latach dziewięćdziesiątych powiastką o władzy -o sposobach jej osiągania, o jej rozmnożeniu (charyzma, prestiż, majątek, media), o tym, że dążenie do jej zdobycia jest równie ważnym motorem działań i równie potężną siłą sprawczą nowego świata co bogactwo. Jest to także powieść, która skłania (niestety, tylko skłania) do refleksji nad relacją między celami naszych działań i moralnymi regulatorami. Prawda, że pisarz nie wyszedł poza igraszkę, że w jego powieści świat okazuje się ustępliwy wobec pragnień niczym w dziecięcym marzeniu, że w wielu wątkach posłużył się schematami. Ale za nadkruszenie stereotypu rynkowego, który przez całe lata dziewięćdziesiąte królował w naszej prozie, należy się Sadajowi nagroda całkiem realna - lektura wolniejsza od gładkiego tempa, w jakim toczy się ta narracja. Ryszard Sadaj, Ławka pod kasztanem. Znak, Kraków 2000. Wyzwania przyszłości Podstawowe wyzwania przyszłości wydają się jasne, choć niekoniecznie ze sobą zgodne: nie utracić tożsamości narodowej, integrując się z Europą, doprowadzić do rzeczywistej równości praw i szans, nie niszcząc stymulującej roli konkurencyjności, zapewnić opiekę najsłabszym, równocześnie ograniczając ingerencję państwa, zminimalizować udręki egzystencjalne (choroba, starość) przy równoczesnym ocaleniu sensu samego cierpienia, zmniejszyć bezrobocie, równocześnie umożliwiając wzrost zamożności, i tym podobne. Jednak proza przedstawiająca przyszłość wcale nie obawia się przeszkód w spełnieniu tych celów, lecz - wręcz przeciwnie - widzi zagrożenia w możliwości ich realizacji. Antyutopie, niezbyt liczne i niezbyt wartościowe, chcą, byśmy zaniepokoili się szansami powodzenia. Wybierają jedną z dominujących tendencji teraźniejszości i rzutują ją w przyszłość, dzięki czemu wizja futurologiczna okazuje się krytyką czasów współczesnych. Twórcy science fiction chyba pierwsi poczęli włączać nowe media w obce konteksty, posługując się metodą „zakłóconego czasu". Rafał A. Ziemkiewicz w powieści Pieprzony los kataryniarza (Su-perNOWA, Warszawa 1995) ukazał - w obrazie bliskim myśleniu nacjonalistycznemu - integrację z Europą jako następny rozbiór Polski; akcja powieści dzieje się w XXI wieku w Warszawie - stolicy kraju podzielonego na strefę wpływów Zachodu (kapitał) i Wschodu (mafie), faktycznie jednak pozostającego pod panowaniem tajnej (etnicznie żydowskiej, strukturalnie masońskiej) organizacji komputerowej Corbenic, która sprawuje władzę nad całym światem. W następnej powieści, Walc stulecia (SuperNOWA, Warszawa 1998), Ziemkiewicz poszerzył geograficznie zasięg swoich diagnoz i przedstawił - jak eurosceptyk i konserwatysta - Europę degenerowaną przez trzy procesy globalizacyjne: polityczną poprawność, która tłumi odruchy moralne i formalizuje relacje międzyludzkie, korporacjonizm, który niszczy liberalną gospodarkę, wreszcie populizm, który zabija demokrację. Inne ostrzeżenie - przed niezmiennie imperialistyczną Rosją i przed bezczynnością wobec jej działań - odnaleźć można było w powieści Xavras Wyżryn Jacka 153 Dukają (SuperNOWA, Warszawa 1997); historia alternatywna Dukają dzieje się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku w Polsce, która przegrała wojnę roku 1920 i została wchłonięta przez Rosję. Pisarz ukazał Polskę jako prowincję upadającego komunistycznego imperium, zrusyfikowaną i skazaną na zniszczenie w wojnie, jaką z Rosją toczy tytułowy bohater (dowódca wojsk powstańczych, przypominający swoją bezwzględnością czeczeńskich wojowników). Obraz ten rozumieć można było jako portret nie tyle sporządzony, ile „wymierzony" polskiemu społeczeństwu i państwu za karę. Byłby to osąd za bierność, jaką zachowaliśmy podczas wojny Rosji z Czeczenia. Skoro bowiem nie zrobiliśmy wówczas nic, by pomóc Czeczenii, tedy zachowaliśmy się nie jak państwo, lecz jak podbita prowincja. Nieco trudniej przetłumaczalne na programy polityczne, lecz równie konwencjonalne były powieści o charakterze diagnoz cywilizacyjnych: Joanny Rudniańskiej Miejsca (WAB, Warszawa 1999; autorki powieści Rok smoka); Włodzimierza Kowalewskiego Bóg zapłacz! (WAB, Warszawa 2000; autora zbiorów: Cztery opowiadania o śmierci, 1993 i Powrót do Breitenheide, 1997) oraz Rafała Stra-domskiego Widok z pokoju bez okien (Świat Literacki, Warszawa 2000). Wszyscy oni posłużyli się antyutopią, choć każdy z pisarzy wybrał - i hiperbolicznie przetworzył - inną tendencję społeczeństw współczesnych. Stradomski (w powieści stanowiącej jałową mieszankę wszystkich możliwych antyutopii) wychwycił z teraźniejszości jej aspekt ludyczny - powszechne dążenie do satysfakcji, dobrego samopoczucia, przedłużania zabawy; z tendencji tej w jego książce rodzi się społeczeństwo, które wyeliminowało wszystko, co staje na przeszkodzie zadowoleniu: pamięć, pracę, głębsze uczucia. Pisarz ukazał jednak, że rewersem stanu niezakłóconej przyjemności jest niezakłócona nuda, zaś obowiązkowa satysfakcja, podniesiona do rangi naczelnej zasady współżycia społecznego, zmienia każdy raj w zbiurokratyzowany kafkowski urząd, który swoich interesów broni totalitarnymi metodami. Rozległość zapożyczeń z rozmaitych dzieł sprawiła, że Stradomski przedstawił rzeczywistość (nieznośnie konwencjonalną, wypraną z wszelkich konkretów) jako rozszerzający się antyutopijny koszmar; jedynym niezarażonym przez utopię życiem okazuje się normalność (żona, dzieci, praca), tak dalece jednak nierealna, że należąca do baśni. Z kolei Rudniańska zbudowała świat będący konsekwencją współczesnej medykalizacji, 154 która w jej powieści prowadzi do radykalnego usuwania chorych ze świata zdrowych (usuwania w sensie przestrzennym, do „miejsc" odosobnienia, ale również w sensie ostatecznym, poprzez eutanazję). Natomiast Kowalewski za naczelną cechę czasów współczesnych uznał zamianę idei doskonałości w ideę bezproblemowości. Zamiana ta powoduje, że w przyszłości (akcja dzieje się w 2047 roku) wszelkie właściwości ludzkiego życia- takie jak cierpienie, starość, śmierć - są traktowane jako „problemy do rozwiązania"; w rezultacie wyłania się przed nami świat, w którym zmiana płci jest równie prosta jak zmiana religii, a wybór bezbolesnej śmierci należy do „naturalnych" sposobów omijania cierpień; jest to - istniejący w szczelinach naszej teraźniejszości - świat przyszły, w którym dostępność wszelkich celów niweczy wartość ich osiągania, bo gdzie wszystko można, tam niewiele warto. Negatywną wizję przyszłości pisarz skontrapunktował z czasami PRL-u, w których właśnie niedoskonałości ustroju nadawały życiu charakter uwznioślającego trudu. Do książek tych dodać można opartą na świetnym pomyśle powieść Marka S. Huberatha Gniazdo światów (1999); dopisał w niej autor dalszy ciąg do ogólnoświatowych procesów prawnego obwa-rowywania tolerancji i likwidowania uprzedzeń rasowych. W książce Huberatha te konstytucyjne i edukacyjne działania doprowadzają do narodzin centrum kierowniczego, które administrując całym globem i zarządzając losami wszystkich ras (ustawowo mieszanych), reglamentuje wolność, a więc dysponuje władzą, jakiej nie miał żaden, nawet najbardziej rasistowski rząd. Wcześniej sygnalizowane wrażenie silnego skonwencjonalizowania i niskiej wartości prawie wszystkich tych powieści nie wynika z ich przesady. Temu, kto zarzuciłby omówionym utworom hi-perbolizowanie, odpowiedzieć można: być może zawarte w nich przewidywania są nietrafne, przesadzone, zmistyfikowane, jednak stwierdzi tak tylko ten, kto zastanawia się nad przyszłymi konsekwencjami zjawisk i procesów współczesnych - integracją, liberalizmem, globalizacją, ideologią szczęścia, medykalizacjąitp.; jeśli ktoś, spierając się z omówionymi powieściami, udzieli sobie innej odpowiedzi, to zadanie, jakie stawia sobie polska antyutopią, zostanie częściowo spełnione, gdyż najważniejsze dla niej jest samo ożywianie dyskusji na temat dnia dzisiejszego jako zbioru groźnych (choć odwracalnych) wersji naszej przyszłości. A ponieważ chodzi o wartości podstawowe (wolność jednostki, tożsamość lokalna, niepodle- 155 glość państwa), więc narracyjne ostrzeżenia przybierają formę przesadnie pesymistyczną. Ponadto utwory należące do antyutopii -gatunku zawłaszczonego przez kulturę masową i z tej racji mającego niejasne miejsce w dzisiejszym układzie literackim - zaczynają wspierać prozę krytycznie wypowiadającą się o społeczeństwie, prozę skłaniającą do rewizji naszych wyobrażeń o przyszłości. Rewizja ta dotyczy pozornie oczywistych celów społecznych i występuje w charakterze komentowania teraźniejszości, to zaś mogłoby oznaczać, że antyutopia odnalazła język krytyki społeczeństwa wykraczający poza obszar ekonomii (bo dotyczący mentalności). Mimo tej obrony trudno oprzeć się wrażeniu poznawczej jało-wości niemal wszystkich wymienionych utworów. Z czego owa ja-łowość wynika? Przede wszystkim z kurczowego przywiązania do konwencji. Łatwo przecież dostrzec, że powieści z gatunku historical fiction sięgają do antyutopii w odmianie Orwellowskiej, natomiast utwory z gatunku social fiction - do tradycji Huxleyowskiej. Wewnętrzne zróżnicowanie antyutopii sygnalizuje naszą przeprowadzkę ze świata totalitarnego do ponowoczesnego - rodzącego się, według ???????, z codziennych postaw społecznych (takich jak unikanie cierpień, dążenie do szczęścia i życia bezproblemowego), nie zaś z poszukiwania technik władzy całkowitej. Niestety, krytyka przez polską antyutopię uprawiana odbywa się przy użyciu języka wysoce skonwencjonalizowanego, który zamienił lęki dawne (władza totalitarna) na lęki literackie (utopia powszechnej szczęśliwości), lekceważąc problemy współczesne czy tym bardziej polskie. Właśnie z tej literackości wynika jałowość polskiej antyutopii lat dziewięćdziesiątych. Utwory Kowalewskiego, Rudniańskiej czy Stradomskiego przedstawiają bowiem świat, który na dobrą sprawę nikomu jeszcze nie zagraża. Jest to świat, który wszystkim zapewnił absolutną równość dostępu do dóbr materialnych, zlikwidował niesprawiedliwości wynikające z różnego usytuowania na drabinie społecznej, harmonijnie rozwiązał problemy rasowe i klasowe, została mu zaś nieuporządkowana - rodząca konflikty, wprowadzająca zakłócenia do historii - sfera duchowa. To ona sprawia, że dzieje wymykają się spod kontroli. Władze i społeczeństwa „nowego wspaniałego świata" starają się tedy poddać ją uniformizacji, osamotniony bohater zaś (reprezentujący racje człowieczeństwa, mający więc po swej stronie czytelnika) broni prawa do cierpienia 156 jako gleby, na której wyrasta sens życia. Autorzy koncentrują się na tej sferze i kreują bohaterów, którzy noszą w sobie wartości „odwieczne", stawiające ich w ostrej opozycji do reszty społeczeństwa. Jeden z bohaterów odmawia zgody na eutanazję (Kowalewski), inny pragnie ocalić wartość pracy (Stradomski), jeszcze inny buntuje się przeciwko medykalizacji (Rudniańska). W społeczeństwach, które uważają, że zlikwidowały źródła cierpienia, bohaterowie ci urastają do rangi obrońców archaicznej duchowości zagrożonej przez rzekomo amoralną, indyferentną i pragmatyczną ponowoczes-ność. Szkopuł w tym, że zanim uda się zażegnać wszelkie różnice, zanim powstaną warunki do postawienia księżycowego pytania „Czym może być ocalenie, jeśli nic nam nie zagraża?" (A. Zagajewskiego, Opus pośmiertne, w: Pragnienie. Wyd. a5, Kraków 1999, s. 43), zanim nastąpi faktyczny - choć trudno wyobrażalny - koniec historii, zostaje do rozwiązania problem wcześniejszy: jak sprawić, by każdy z nas za warunek swojej wolności uznawał wolność innych, a nierówności akceptował tylko wtedy, gdy służą one najbardziej upośledzonym członkom społeczeństwa. Prawdziwym wyzwaniem, stojącym przed prozą polską, która próbuje dobrać się do rzeczywistości, jest więc nie tylko rozpoznanie jutra ukrytego w teraźniejszości, lecz także znalezienie bardziej adekwatnego języka literackiego - takiego, który nie daje się przetłumaczyć bez reszty na ideologię i który nie zmieści się w tradycjach gatunkowych. Bez tego antyutopia będzie nadal zajmować to samo marginalne miejsce, które wypracowała dla niej kultura masowa. ? Przeszkadzanie teraźniejszości (Bóg zapłacz! W. Kowalewskiego) Akcja powieści Włodzimierza Kowalewskiego Bóg zapłacz! dzieje się w roku 2047. Miejsce: Warszawa. Stan ogólny: bliski doskonałości. Wygląda to tak: wolność jest pełna i nieskrępowana, polityka nikomu nie wadzi, gospodarka rozwija się nieprzerwanie. Internetowy modem nosi się w kieszeni albo na ręku, samochody są całkowicie zautomatyzowane, opieka państwa jest wszechobecna i skuteczna, a wyższe potrzeby duchowe zaspokaja Kościół Uniwersalistów, który z pełnym profesjonalizmem świadczy wszelkie usługi religijne. Zycie, jak parking, stało się płatne i strzeżone. Ten „nowy, wspaniały świat" jest dziełem pokolenia, które przyszło po hipisach realnego socjalizmu i po generacji stanu wojennego. Zwycięzcy prezentują się jak sklonowana armia Arturów (z Mrożkowego Tanga), ale już wyzbytych idealizmu, całkowicie pragmatycznych i nastawionych na życiowe zwycięstwo: „[...] my, moje pokolenie - mówi jeden z nich - rozpalaliśmy w sobie niebywałe pokłady energii. Wygrywaliśmy konkursy o stypendia, urządzaliśmy rankingi wyników, wielkim szpanem było nie miewać w ogóle wolnego czasu i nie rozstawać się z laptopem" (s. 40). Jaki może być ich stosunek do pokoleń poprzednich? Zasadniczo lekceważący, pogardliwy, w najlepszym razie - protekcjonalny. Niekiedy jednak pełen irytacji, zwłaszcza gdy któryś z mamutów przywlecze się ze swoimi kłopotami. Bo jeżeli w tym świecie coś jeszcze kuleje, coś zawadza i przeszkadza, nie daje się załatwić od ręki, to właśnie przeszłość i jej przedstawiciele. Tak jak na przykład bohater powieści, Ireneusz Słupecki, lat 91 (urodzony w 1957 roku), stary, ciężko schorowany i cierpiący człowiek, którego nie da się wyleczyć. Takim przypadkom „nowy, wspaniały świat" proponuje eutanazję. Jednak bohater nie chce się na nią zgodzić. Szuka porady u księdza, odwleka decyzję, biorąc silne leki, wreszcie ucieka ze szpitala. Ma do wyboru albo ostatni okruch godności, czyli umieranie w bólu, albo zgodne z ideologią epoki odsunięcie cierpienia za cenę - tak to czuje - gestu odczłowieczającego. 159 Kowalewski napisał zatem antyutopię? Tak, ale nie tylko. Oczywiście, wizja przyszłego świata, w którym wszystko tak dalece udoskonalono, że już za chwilę nie da się w nim żyć, należy do konwencji; do niej też należy w miarę umowny obraz techniki i ponad miarę satyryczny obraz ludzkich zachowań w przyszłości. Wcale jednak nie powiększa to długu polskiej prozy w przedstawianiu teraźniejszości, bo antyutopia mówi o świecie przyszłym, wyciągając wnioski ze stanu teraźniejszego. Podobnie jak Joanna Rudniańska w powieści Miejsca, Kowalewski ostrzega swoją powieścią przed światem, który już dziś możemy dostrzec - w zalążkach, zapowiedziach, sygnałach. Ale takich ostrzeżeń było bez liku - a im bardziej szlachetne, im bardziej chrześcijańsko-śródziem-nomorsko słuszne, tym mniej konkretne. Jeśli coś wydobywa powieść Kowalewskiego z unieważniającej konwencji, to najpierw wspomniany pojedynek generacyjny. Pisarz uchwycił tu, jak się zdaje, coś niesłychanie prawdziwego - i jest to niebłahy wkład realistyczny jego powieści - a mianowicie unieważnienie pokoleń. Nie odbywa się ten turniej na żadnej arenie, bo naprzeciwko siebie stanęli przeciwnicy bardzo nierówni. Po jednej stronie zwycięzcy ponowoczesności, a więc ci, którzy jakoś się urządzili, po drugiej stronie zaś ci, których urządzono: to petenci i pacjenci nowego ładu, skazani na przyspieszone uczenie się świata od nowa, żyjący w poczuciu niedopasowania do wszelkich porządków i zmian. Są słabsi, i dlatego wydają się gorsi. Nie przypadkiem autor zdecydował się umieścić na okładce książki - napisane zupełnie otwartym tekstem - wyznanie, w którym czytamy: „Bóg zapłacz! jest powieścią o końcu i klęsce naszego pokolenia, odchodzącego ze sceny życia w obliczu zupełnie nowego świata, ukształtowanego ze zjawisk, wartości, zachowań, których znamiona widoczne są już dzisiaj". Od czego jednak literatura, jeśli nie od tego, by klęskę osłabić, a przynajmniej - by triumf zamącić. I oto przegrany pojedynek generacyjny przeradza się u Kowalewskiego w pochwałę przeszłości. My, zdaje się mówić pisarz, wiedzieliśmy, że żyjemy, ponieważ każdą rzecz najpierw delikatnie owijaliśmy w marzenie, a potem zdobywaliśmy z największym trudem. Dwa pokolenia później życie jest tak łatwe, że nic już nie waży; wszystko w nim można, więc nic nie trzeba, wszystko wolno, więc nie wiadomo, co warto. A ponieważ to „dawniej", o którym mowa, działo się w latach siedemdziesią- 160 tych, tedy powieść Bóg zapłacz! niebezpiecznie zbliża się do obrony PRL-u. Czy o to chodziło? Tradycjonalista Pisarstwo Kowalewskiego i jego światopogląd najprościej byłoby określić jako tradycjonalistyczne. Dodając od razu, że jest to tradycjonalizm w dobrym, poważnym wydaniu i że służy on przeszkadzaniu teraźniejszości. Ma on przynajmniej dwa oblicza: literackie i życiowe. Tradycjonalizm literacki kojarzy się z realizmem, przejrzystością fabuły, umiejętnością zarysowania konfliktu, wyraziście skonstruowanymi postaciami. I dobrze, i niech się kojarzy - ze wszystkim tym bowiem mamy do czynienia w prozie Kowalewskiego. Kompozycja jego książek jest przekonująca -jest ładem zrozumiałym i uzasadnionym: poszczególne elementy (postaci, wydarzenia) zyskują odpowiednie proporcje i odpowiednie otoczenie, wątki nie wyłażą „przed szereg", nic nie rozdyma się ponad miarę i potrzeby. Ale cechuje go też coś innego. On umie opowiadać. Cokolwiek weźmie na warsztat, zamienia się w spójną, ciekawą, wciągającą, dobrze napisaną i dającą do myślenia fabułę. Brzmi to nader prosto, może nawet trywialnie, ale rzecz warta jest chyba podkreślenia: pisarz ten, bez dziwaczenia, ale i bez efekciarstwa, potrafi snuć opowieść - potrafi wydobyć ze świata i z wydarzeń tkwiącą w nich potencję fabularną. Zdaje się mówić: „Świat składa się z opowieści", a dzięki tej postawie każda cząstka świata, każdy człowiek i rzecz mogą doczekać się swojej historii. Jest więc Kowalewski realistą w tradycyjnym znaczeniu, lecz w niekonwencjonalnym wydaniu. Najwyraziściej jego realizm przejawia się w uważnym patrzeniu - w umiejętności dostrzegania szczegółów, w wydobywaniu z drugiego i trzeciego tła detali skazanych na znikanie. Nie przypadkiem bohater Bóg zapłacz!, pan Ireneusz, jest „wytrwałym tropicielem nieistotnych szczegółów. Uważał, że to właśnie one, ich miliony, występujące po sobie i obok siebie, a nie pojedyncze wydarzenia znane wszystkim, opisywane przez uczonych i publicystów, wyrażają właściwy sens przemijania" (s. 29). To właściwie deklaracja autora, który przypisuje bohaterowi własną filozofię szczegó- 161 łu. Stąd w powieści ludzka wrażliwość i literacka funkcjonalność drobiazgów: ubiór, moda, muzyka, wystrój wnętrz pojawiają się tu nie jako puste rekwizyty czy gadżety, lecz jako składniki pewnej całości - czasem jako obiekty marzeń, „skarby" do zdobycia, kiedy indziej jako „cena", za którą można kupić człowieka, jeszcze kiedy indziej jako wystrój epoki. Nigdy nie są to martwe przedmioty, konwencjonalne kawałki opisu. Dlatego też czytelnik opowiadań z tomu Powrót do Breitenheide i powieści Bóg zapłacz! może właściwie rekonstruować fragmenty epok powojennej Polski na podstawie opisów i przedstawianych sytuacji, może zadawać pytania: „Czego słuchała młodzież w latach siedemdziesiątych?", „Jak się ubierano w epoce wczesnego Gierka?", „Jakie książki były wtedy modne?". I otrzyma na te pytania obszerne i sugestywne odpowiedzi. Po wtóre - wrażliwość językowa. Kowalewski nie należy do tradycji polskiej prozy lingwistycznej, ale wydaje się, że niewielu pisarzy dysponuje takim słuchem jak on. To człowiek-membrana, wychwytujący nawet drobne zmiany zachodzące w społecznym mówieniu. Jest czuły zwłaszcza na style środowiskowe, na żargony grup i pokoleń, na słowa modne. Potrafi charakteryzować czas i człowieka poprzez język, ale potrafi też wyrazić w tym języku ważne treści. Realizm Kowalewskiego - którego celem jest konfrontacja rzeczywistości lat siedemdziesiątych i dziewięćdziesiątych - to obrazy życia codziennego, to krój spodni, fryzura, fason okularów, charakterystyczne gesty i pozy, zmieniający się słownik. W ten sposób pisarz przeciwdziała społecznemu zapominaniu, a przy okazji ukazuje przeszłość jako kontekst porównawczy -jako układ odniesienia dla współczesności. Nie mówi: „Ach, jak kiedyś było pięknie i komu to przeszkadzało"; mówi raczej: „Przeszłość to jeden z magazynów wartości - czy nie należy ich przemyśleć?". Docieramy w tym momencie do drugiej, życiowej strony jego tradycjonalizmu. Istnienie owej strony oznacza, że celowo wystawia on swoją prozę na konfrontację ze światem pozaksiążkowym, że jego narracje nie istnieją w estetycznej próżni, że wykraczają poza siebie i włączają się w społeczne gadanie o sprawach istotnych. Kowalewski traktuje bowiem literaturę poważnie. Widzi w niej narzędzie porozumienia i narzędzie poznawania społecznej rzeczywistości, środek wyrazu obaw i treści krytycznych. Dzięki tej postawie literatura, którą napotykamy w Powrocie do Breiten- 162 heide czy w powieści Bóg zapłacz! wraca do podstawowych (tradycyjnych) funkcji: diagnozowania stanu społeczeństwa, odświeżania języków, którymi zbiorowość się posługuje, inicjowania dyskusji, zakłócania pozornej bezproblemowości tkwiącej w celach, do których społeczeństwo dąży. Kowalewskiemu zależy na odnowieniu tych funkcji, ponieważ literatura jest dla niego nie zbiorem chwytów, dostarczycielką atrakcyjnych wrażeń, panaceum na nudę, lecz środkiem przeciwstawiania się historii. Nie oznacza to jednak, by miał on poczucie społecznej misji, by stroił się w kapłańskie szaty, przybierał patetyczne pozy i głosił kazania z literackiej ambony. Nic z tych rzeczy. Swój poważny stosunek wyraża w najnowszej książce przy użyciu środków z jednej strony nostalgicznych, a więc łagodnych, z drugiej zaś - środków groteskowych - karykatury, przesady, drwiny. Włącza się tym samym w bardzo wartościową tradycję polskiej literatury - tradycję kpiarzy, szyderców, ironistów: przywołanie Gombrowicza byłoby przesadą, ale Konwicki czy Mrożek z lat ostatnich - zwłaszcza gdy pojękują nad dehumanizacją teraźniejszości - mogliby zostać uznani za jego mistrzów. Bo uzasadnieniem postawy ironicznej w powieści Bóg zapłacz! jest zaniepokojenie przyszłością, która urodzi się z normalnych marzeń dzisiejszego Polaka. Powieść ta ukazuje przecież świat spełnionych marzeń, świat przyszłości niebezpiecznie bliskiej. O czym dziś marzymy? Ano o tym, że dopracujemy się cywilizacji bez zakłóceń. Brzmi to dosyć niewinnie, ale ma poważne skutki. Bo cywilizacja bez zakłóceń to utopia doskonałości, w której nikt nie cierpi, w której wszystko do wszystkiego pasuje i nikt nikomu nie zawadza. Spośród ogółu konsekwencji ideologii doskonałości Kowalewski wybrał do swojej najnowszej książki tylko jedną - sposoby radzenia sobie z chorobami i śmiercią. Ukazuje zatem, że w społeczeństwie hołdującym iluzji „stanu bez zakłóceń" eliminacja cierpienia pozbawia życie jego powagi. Skoro bowiem wszystko jest „do ulepszenia" (chorobę można uleczyć, a nieprzewidywalności śmierci można zaradzić na przykład przez eutanazję), tedy każde konkretne - niedoskonałe - życie ma znaczenie wyłącznie jako „materiał do obróbki", jako surowiec wyjściowy, jako biograficzny półprodukt. Kowalewski stworzył zatem przestrogę przed ideologią doskonałości (przed następstwami jej panoszenia się i zwyciężania w myśleniu powszechnym). A przeciwstawił się jej, całkiem po staroświecku, upierając się przy ludz- 163 kiej niedoskonałości, satyrycznie dystansując się wobec złudzeń pełnego szczęścia i zwracając uwagę na zanik szacunku dla życia wynikający z ucieczki przed cierpieniem. Zróżnicowane postawy wobec życia reprezentują tu dwa pokolenia, ale pojedynek generacyjny okaże się prawdziwszy, jeśli potraktujemy go jako spór światopoglądów - mających w zapleczu raczej środki techniczne niż ideologiczne. Inaczej mówiąc: pokolenie starsze wywodzi się z PRL-u, ale to nie PRL stanąć może na przeszkodzie ukazywanej przez pisarza ideologii doskonałości. O mało co Największy problem Kowalewskiego polegał na tym, by zmieścić się pomiędzy karykaturą przyszłości i poważnym ujęciem zawsze prawdziwych problemów. Pomiędzy konwencją antyutopii a egzystencjalną refleksją o starości, bólu i cierpieniu. Pisarz nie rozwiązał tego problemu poprzez jakiś rodzaj kompromisu, lecz raczej poprzez równosilność wątków. Równosilność nie oznacza jednak równej wartości. Nie są to bowiem wątki obdarzone przez autora takim samym uczuciem. To oczywiste, że w obu autor jest stronniczy: łagodzi obraz przeszłości, zaciera kontury dawnych czasów, wydobywając z nich to, co dobre, i wyostrza kontury teraźniejszości, akcentując przede wszystkim ich wynaturzenie. Oba zatem występują z taką samą mocą, dzięki czemu powieść przeskakuje od groteskowej antyutopii do nostalgicznej laudacji. Właśnie za sprawą tej pochwały czasów minionych powieść Kowalewskiego o mało co nie wkroczyła w sam środek kolejnej dyskusji o PRL: o tym, jaki był (zło wcielone? zło rozproszone? trochę dobra?), i o tym, jacy my byliśmy (mężni, ale stłamszeni przez silniejszych? uplatani w życie, więc niewinni?). Podział dyskutantów wydaje się wyraźny. Obawiam się jednak, że Kowalewskiego nie da się ustawić po żadnej stronie tego sporu. Najpierw dlatego, że jego ogląd przeszłości jest zupełnie nieideologiczny, że stara się on unikać politycznej charakterystyki świata. Ale również i dlatego, że PRL jest pisarzowi potrzebny niejako czas lepszy od współczesności ideowo, lecz - paradoksalnie - ze względu na swoją niedoskonałość. Jego pochwała przeszłości jest właśnie laudacją świata, w którym było trudniej, a jego krytyka przyszłości koncentruje się na 164 zabójczej ideologii ulepszeń, ułatwień i usprawnień. Z tych powodów powieść Kowalewskiego nie wesprze ani przeciwników PRL-u, ani też obrońców. W odniesieniu do naszego dorobku powieściowego: równie daleko będzie tej powieści do trylogii Krasińskiego, co do paszkwilanckiego Krfotoku Edwarda Redlińskiego. A zatem ani osąd, choćby najbardziej sprawiedliwy, ani obrona, choćby najbardziej stronnicza. Można się jednak obawiać, że z tych samych powodów Bóg zapłacz! nie postawi tamy nadchodzącej przyszłości, nie przeszkodzi utopii doskonalenia człowieka. Zbyt niekonkretny jest ten obraz wieku XXI i zbyt nostalgiczny wizerunek dawnego świata. Co zatem zostanie? Zostanie piękna opowieść o odwadze wyjścia naprzeciw śmierci. Bo tak się przecież ta narracja układa: od przejmujących opisów niedołężnego ciała, obrazów upokorzenia bólem i rozpaczliwego chwytania się życia aż po odnalezienie ludzkiej siły, by samodzielnie dojść do końca. To właśnie wydaje się największą wartością książki. Z niej dopiero wynurza się przestroga przed światem, w którym jedyną rzeczą ludzką będzie cierpienie i w którym właśnie ono okaże się najbardziej zagrożone. Światem, w którym chronić życie będzie znaczyło chronić prawo do niedoskonałości. Ale wnioski takie świadczą, że naszej literaturze przybyła kolejna fabuła, w której wartości ogólnoludzkie pożarły konkret. Włodzimierz Kowalewski, Bóg zapłacz! Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2000. Stanisław Lem - spirala pesymizmu Ostatnie książki Lema - Sex Wars, Bomba megabitowa, Okamgnienie i Świat na krawędzi - dosłownie i przenośnie niepokoją. Dosłownie, bo autor przedstawia w nich świat pogrążający się w coraz większym chaosie; przenośnie, bo pesymizm, który się z tych refleksji wyłania, bywa przewidywalny i niezbyt przekonujący. Ale przewidywalny od którego momentu? Od kiedy? Jaką drogą kroczyła myśl Stanisława Lema, jak dokonała się przemiana, która doprowadziła futurologa, entuzjastę wynalazczości i promotora wielu naukowych rozwiązań do sceptycyzmu tak dalece posuniętego, tak głęboko nasyconego pesymizmem, że przekształcającego się w katastrofizm? Dla ujęcia tej drogi myślenia konieczna wydaje się skrótowa charakterystyka twórczości Lema. Oczywiście, nie całej twórczości - to bowiem dalece przekracza nie tylko ramy pojedynczego artykułu, lecz przede wszystkim, co chciałbym od razu uczciwie wyznać, granice moich kompetencji. Porywam się na to zadanie, ograniczając je do poglądów cywilizacyjno-technicznych pisarza; charakterystyka będzie zatem dotyczyła tylko tych wątków, w których Lem komentuje naukowe ulepszanie bytu. Jedyne usprawiedliwienie dla pospiesznego i pobieżnego łączenia dorobku eseistycznego z literackim, a także dla odwoływania się do mocno już utrwalonych opinii na temat twórcy dostrzegam w minimalizacji celu -wszystkie uproszczenia służyć mają bowiem uzyskaniu odpowiedzi na pytanie, co Lem sądzi o współczesności. Sąd ten kształtował się u pisarza i nadal kształtuje w dialogu z poglądami niezliczonej liczby rzeczywistych i stworzonych przez niego myślicieli, których - co wydaje mi się znamieniem prawdziwego filozofowania - pisarz zdołał wyposażyć w odmienne od własnych systemy myślowe. Ten imponujący, skłaniający do podziwu i szacunku dialog zagarnia nie tylko racje cudze, lecz i własne, nie urywa rozmowy, lecz opiera się na ustawicznych powrotach i kolejnych zbliżeniach do problemu. Rozwój myśli Lema nie jest tedy po prostu liniowy, choć więc układam go w etapy, bardziej adekwatne wydaje mi się ujęcie spiralne. Stąd tytuł niniejszego szkicu - Spira- 166 la pesymizmu; ma on sygnalizować dwie rzeczy: po pierwsze - że Lem, zmieniając poglądy, zawsze zagarnia etap wcześniejszy, że nigdy nie pali za sobą mostów, że rozwijając myśl, cofa się niejako i opasuje pętlą rozumowania przesłanki dawniejsze; po wtóre - że przesłanki pesymizmu wpisane były od samego początku w jego poglądy Innymi słowy: Lem dzisiejszy, wyrażający obawy katastroficzne, nie jest kimś radykalnie różnym od Lema dawnego, optymistycznie patrzącego w przyszłość, ponieważ obu łączy przekonanie, że istotę sytuacji człowieka i ludzkości wyznacza przewaga możliwości nad koniecznościami. To, co społeczności czynią z owymi możliwościami, stanowi źródło przemian światopoglądowych pisarza. Pętla pierwsza - utopie Lem zaczynał jako utopista1. I to w podwójnym wymiarze -najpierw technicznym, a chwilę później ideologicznym. Jego literacki debiut, czyli opowiadania Obcy i Dzieje jednego odkrycia („Tygodnik Powszechny" 1946) oraz powieść Człowiek z Marsa („Nowy Świat Przygód" 1946, nry 1-31), odbywał się pod patronatem wiary w poznawcze możliwości człowieka i uporządkowany rozwój techniczny; utwory te stawiały też od razu kwestię meliorystycznego wpływu kontaktu ludzkości z obcymi cywilizacjami. W tekstach tych technika, wynalazki udoskonalające egzystencję, łączność pomiędzy nauką i życiem były w sposób niekwestionowany - nawet jeśli tylko potencjalnie - harmonijne. Zycie, według wczesnego Lema, jest zbiorem pragmatycznych zadań, strukturą mikro- i makropro-blemów, więc jego niedoskonałość ma zawsze charakter doraźny -trwa do momentu przezwyciężenia oporu, jest kwestią wprowadzania poprawek do badawczych założeń, zmiany hipotez, korekty metod. 1Z konieczności pominąć tu muszę nawet skrótowy wykaz literatury poświęconej zagadnieniu utopii, jak również opracowań dotyczących wątków utopijnych u Lema. Odsyłam do: Jerzy Jarzębski, Science fiction a polityka (wersja Stanisława Lema), [w tegoż:] W Polsce czyli wszędzie. Wyd. PEN, Warszawa 1992; Dariusz Wojtczak, Siódmy krąg piekła. Antyutopia w literaturze i filmie. Wyd. Rebis, Poznań 1994; Mariusz M. Leś, Stanisław Lem wobec utopii. Tow. Literackie im. A. Mickiewicza, Białystok 1998. 167 Jest to jednak dopiero zalążek utopii, a nie jej całość. Aspekty pozytywnego myślenia o techniczno-cywilizacyjnych szansach człowieka muszą znaleźć wsparcie ze strony etyki. Człowiek we wczesnych utworach Lema jest bowiem zdolny rozwiązać każdy problem, jednak zagrożenie rozwoju ludzkości, która czyni sobie życie poddanym, tkwi nie w ograniczeniach technicznych czy poznawczych, lecz w instrumentalizacji nauki - w podporządkowywaniu jej chęci zysku lub wymogom ideologii. Ideologii niewłaściwej. Bo jeśli przypomnieć nieco późniejsze utwory - Austronautów (1951), Jacht Paradise (1951; współautor R. Hussarski), Sezam i inne opowiadania (1954), Obłok Magellana (1955) - okaże się, że zdolności wynalazcze człowieka wymagają zewnętrznej względem nauki sankcji moralnej, jakiej dostarcza właśnie ideologia. Tą ideą nadrzędną była dla wczesnego Lema idea pokoju - ona stanowiła gwarancję prawidłowego wykorzystania technicznej potencji i potęgi, jaką człowiek dysponuje2. Wczesny Lem jest zatem utopistą w tym znaczeniu, że tworzy pozytywną, optymistyczną diagnozę przyszłości. Ujawnia zagrożenia, jakie stoją na drodze do harmonijnej społeczności, lecz jego obawy nie są związane z odkryciem nierozwiązywalnych problemów, lecz z groźbą niewłaściwego użytku czynionego z rozwiązań. Człowiek może wszystko - w sensie technicznym może przezwyciężyć każdy problem, w sensie moralnym natomiast może wykorzystać odkrycia dla sprawy dobrej i złej. Jeśli zatem potrzebuje czegoś, to nie pomocy sprzętowej, wsparcia materiałowego, lecz właściwego ukierunkowania rozwoju. Pętla druga - antyutopie Z pierwszego okresu twórczości Lem - podobnie jak znaczna część pisarzy polskich tamtych lat - wyniósł jeden pewnik: że ideolog jest złym akuszerem historii, niewiarygodnym doradcą w sprawach budowania porządku, niedoskonałym naprawiaczem społecznej niedoskonałości. Ale w przeciwieństwie do wielu pisarzy Lem 2 O ideologicznym nastawieniu prozy Lema w tamtym okresie A. Smuszkiewicz pisze jako o „haraczu płaconym epoce socrealizmu" (Stanisław Lem. Wyd. Re-bis, Poznań 1995, s. 34). 168 nie poprzestał na refleksji negatywnej; pytał dalej, dociekając, czy wystarcza, by ideolog przestał być zwierzchnikiem technokraty. „W pierwszym przybliżeniu technologia jest wypadkową działań człowieka i Natury, realizuje on bowiem to, na co świat materialny daje swą milczącą zgodę. Uznamy ją wówczas za narzędzie osiągania rozmaitych celów, których wybór zależy od stopnia rozwoju cywilizacji, ustroju społecznego, i podlega ocenom moralnym. Wybór tylko - nie technologia. Nie o to zatem chodzi, aby ją potępiać lub chwalić, ale o to, by zbadać, w jakiej mierze można ufać jej rozwojowi i w jakiej wpływać na jego kierunek"3. Taki pogląd -uznający technologię za neutralne narzędzie w rękach człowieka -byłby charakterystyczny dla etapu utopijnego. Ponieważ jednak Lem sformułował to zdanie w połowie lat 60., zaopatrzył je w znamienny komentarz: „Jest to pogląd dość rozpowszechniony, dobry zapewne jako pierwsze przybliżenie, ale też nic nadto. [...] Nie dlatego, że to my stwarzamy technologię; dlatego przede wszystkim, że ona kształtuje nas i nasze postawy, także moralne" (ST, s. 28). Dostrzeganie sprzężeń zwrotnych - czyli wzajemnego, a przy tym nieodwracalnego oddziaływania na siebie technologii i etyki -należy już do etapu drugiego. Nastąpił on (albo właściwie: wybuchnął) tuż po roku 1955 - tak nagle, jakby pisarz czekał na dogodny moment dla wypowiedzenia kwestii od dawna przemyślanych i zgromadzonych w nadmiarze. Oto w ciągu dwóch lat, pomiędzy rokiem 1959 a 1961, pisarz tworzy szereg powieści uzupełniających się w antyutopijnym myśleniu: Eden (1959), Śledztwo (1959), Powrót z gwiazd (1961), Solaris (1961), Pamiętnik znaleziony w wannie (1961), do których później dołoży Kongres futurologiczny (1973). Powieści te układają się w panoramę wątków antyutopijnych. Pierwsze pojawiają się utwory kwestionujące możliwość stworzenia społeczeństwa doskonałego. Pod tym względem pisarz przechodził znamienną ewolucję. Powieść Eden4 z 1959 roku była wieloznaczną przestrogą: Lem ukazał tu, mam wrażenie, nieludzkość nadmiernego porządku. Ów nadmiar rozumieć można co najmniej trojako, przy okazji odczytując, jak mniemam, projekty in- 3 S. Lem, Summa technologiae. Wyd. Lubelskie, Lublin 1984, s. 27. Lokalizacja kolejnych cytatów - po skrócie ST - bezpośrednio w tekście. 4 Korzystam z wydania: S. Lem, Eden. Wyd. Literackie, Kraków 1984; lokalizacja wszystkich cytatów - bezpośrednio w tekście. 169 terpretacyjne wpisane przez Lema w powieść. Najpierw zatem nieludzki (nadludzki) ład to państwo totalitarne; ku takiemu rozumieniu skłaniają się początkowo uczestnicy wyprawy, zwłaszcza Inżynier, co popycha ich do myśli o zbrojnej interwencji, o radykalnej zmianie wprowadzonej w zastany świat. Wkrótce jednak okazuje się, i to jest drugi sens, że nadmierny ład jest nieludzki poznawczo - że przerasta ludzkie możliwości rozumowe. Całościowy, spójny, samocelowy, immanentny porządek nie poddaje się żadnej sensownej interpretacji. Klęska poznawcza odsłania trzeci sens nieludzkiego ładu i burzy ideę rewolucyjnej zmiany: oto chęć przekształcenia ustroju na Edenie wiązałaby się z koniecznością zastąpienia jednego - domniemanego - okrucieństwa innym, już faktycznym, dającym się przecież uzasadnić tylko pod warunkiem pełnego rozpoznania sytuacji. Bez owego zrozumienia kamieniem węgielnym całościowego, znowu nadmiernego i przez to nieludzkiego ładu, o jakim roi Inżynier, byłaby spirala przemocy. Dlatego Doktor mówi: „[...] wyzwalanie zaczęłoby się od tego, że musielibyśmy zabijać, a im zacieklejsza byłaby walka, z tym mniejszym rozeznaniem byśmy działali, zabijając już w końcu tylko po to, by otworzyć sobie odwrót albo drogę do kontrataku, zabijając wszystkich, którzy by stali naprzeciw Obrońcy - wiesz dobrze, jak to łatwo!" (Eden, s. 293). To jednak, co kosmonauci zdołali zrozumieć i co - dzięki temu - służy jako podstawa antyutopijnego przesłania powieści, było totalitarną formacją państwową, która stworzyła język doskonale przesłaniający rzeczywistość i uruchomiła mechanizm samoregu-lacyjny, pozwalający sprawować władzę ad infinitum. W państwie tym jednostki, skrajnie ubezwłasnowolnione, zostały wprzęgnięte w nieużyteczną produkcję; praca spełnia funkcję czysto socjalizującą, przypomina więc jałową i zabójczą pracę w obozie koncentracyjnym; brak jakiegokolwiek oporu spowodowany jest szczególnego rodzaju układem symbiotycznym między pracownikami - nikt nie może zatem odejść, choć zarazem nikt nie jest zatrzymywany. Władza i nadzór są nieobecne, bo niepotrzebne - niewolnicy pilnują siebie nawzajem. Eden okazuje się zatem zarówno powieścią anty-utopijną w stylu Orwellowskim (obraz państwa totalitarnego, które sprawuje władzę całościową dzięki powiązaniu funkcji kontrolnych z funkcjami życiowymi), jak też antyutopią poznawczą i rewolucyjną. 170 Następny - w kolejności koncepcyjnej - portret państwa zniewalającego jednostkę zawarł Lem w Kongresie futurologicznym5. W powieści tej, mówiąc najkrócej, porządek utrzymywany jest przy użyciu środków psychotropowych, wytwarzających w umysłach obywateli pożądany przez władzę obraz rzeczywistości. Dzieje się tak nie bez uzasadnienia, które w decydującej rozmowie wygłasza jeden z władców, zwanych rzeczowidzami: „Jesteśmy zniewoleni stanem rzeczy. [...] Gramy takimi kartami, jakie nam społeczny los wcisnął w ręce. Przynosimy spokój, pogodę i ulgę jedynym zachowanym sposobem. Utrzymujemy na skraju równowagi to, co bez nas runęłoby w agonię powszechną. Jesteśmy ostatnim Atlasem tego świata. Chodzi o to, że jeżeli już musi ginąć, niechaj nie cierpi. Jeżeli nie można odmienić prawdy, trzeba ją zasłonić, to ostatni jeszcze humanitarny, jeszcze ludzki obowiązek" {Kongres, s. 127). Etyczne posłannictwo rzeczowidza jest pokrętne (dlaczego jedni mogą wiedzieć wszystko, inni zaś nic?), ale Lem nie byłby sobą, gdyby pozbawił go racji w zupełności i tym samym nie zasiał ziarna niepokoju w czytelniku. Wystarczy bowiem wyobrazić sobie społeczeństwo, w którym wszyscy są rzeczowidzami, wszyscy zatem wiedzą wszystko, a środki psychodeliczne są jednym ze sposobów utrzymywania porządku akceptowanego przez ogół. Przemoc znika, zostaje natomiast rzeczywistość, w której można żyć tylko za cenę zapomnienia. Tak właśnie przedstawia się obraz świata w następnej powieści -Powrocie z gwiazd. Utwór ten wyznacza nieprzekraczalny horyzont myślenia antyutopijnego w dorobku Lema, a nawet w transformacjach samego gatunku - ściślej: tej jego odmiany, którą zapoczątkował Nowy wspaniały świat Aldousa ???????. Powieść Lema przedstawia świat, w którym stan szczęśliwości społeczno-technicz-nej osiągnięto dzięki zabiegowi betryzacji, czyli pozbawieniu człowieka genów agresji. Dzieło to uznać można za kres antyutopii, ponieważ społeczeństwo w nim przedstawione dotarło do końca historii i przestało wytwarzać kolejne, krytyczne w stosunku do istniejącego, projekty zmian: doskonałości techniczno-cywilizacyj-nej odpowiada tu stan pogodzenia się z własną kondycją, więc istniejący w państwie porządek jest utrzymywany przez obywateli, 5 Korzystam z wydania: S. Lem, Kongres futurologiczny. Maska. Wyd. Literackie, Kraków 1983; lokalizacja cytatów - bezpośrednio w tekście. 171 którzy mają do wyboru albo stary skład genowy, czyli cierpienia, choroby i starość, albo szczęście lobotomików6. Tym, co różni Powrót z gwiazd od wcześniejszych powieści, jest możliwość wyboru, którą nie dysponowali Edeńczycy ani obywatele psychotropowo ulepszonego świata. Breg Hall, który zastał na ziemi ludzkość ubezwłasnowolnioną przez szczęście, może podjąć wyprawę w poszukiwaniu utraconego człowieczeństwa. I nikt go nie zatrzyma. W powieści tej antyutopista sprzymierzył się z konserwatystą. Utopista wierzy w możliwość uporządkowania dziejów, antyutopista boi się nadmiaru porządku, natomiast konserwatysta, który go wspiera, obawia się konsekwencji wszelkich zmian. O ile jednak klasyczny konserwatyzm wynika z przekonania, że istniejące wzorce i modele poddane zmianom mogą ulec pogorszeniu, a więc że saper saldo lepsze, o tyle Lem jako konserwatysta zdaje się sądzić, iż zmiany dotyczą złych rozwiązań, a same mogą być jeszcze gorsze i jeszcze groźniejsze. Lem jest więc konserwatystą pesymistycznym, pozbawionym złudzeń, wolnym - choć nie zawsze - od nostalgicznego postrzegania dziejów jako inwolucji. Zło wystartowało według Lema równolegle do dobra wraz z antropogenezą7, więc ulepszanie istniejącego stanu w imię doskonałości rzekomo wpisanej w człowieka jest złudne. Aby ową złudność wydobyć, Lem na tym etapie koncentruje się na projektach zmian całościowych, ulepszeń globalnych, zamiarach całościowej melioracji, one bowiem okazują się przy wdrażaniu najbardziej płodne w globalne zafałszowania i zgubne skutki. 6 Późniejsze utopie - i ich krytyki - Lem przenosi już do swoich apokryficznych recenzji; wszystkie one, co wydaje się znaczące, mieszczą się w granicach projektu permisywnego, czyli państwa, które nie stawia jednostce żadnych ograniczeń - np. Sexplosion Simon Merril czy Being Inc. Alistara Waynewrighta. W zakończeniu recenzji z tej ostatniej Lem umieścił sformułowania, które dobrze pasują do Powrotu z gwiazd: „Czy doskonale zaaranżowany byt należy porzucić w nowej, następnej ucieczce z raju, aby «wszystko zacząć jeszcze raz od początku«? Czy też przyjąć go, zrzekłszy się raz na zawsze brzemienia odpowiedzialności? Książka nie odpowiada na to pytanie. Jest więc groteską metafizyczną, której fantastyczność posiada niejakie powiązania ze światem realnym. Gdy odrzucimy humorystyczną blagę i elefantiazę autorskiej wyobraźni, pozostanie problem manipulowania umysłami, i to takiego manipulowania, które nie koliduje z pełnią subiektywnego poczucia spontaniczności i swobody" (Doskonalą próżnia. Wielkość urojona. Wyd. Literackie, Kraków-Wrocław 1985, s. 127). 7 „Świat nasz nie tkwi w połowie drogi między piekłem a niebem, zdaje się bowiem znacznie bliższy pierwszego", napisał Lem w recenzji z nieistniejącej książki Jedna minuta ludzkości (Prowokacja. Wyd. Literackie, Kraków-Wrocław 1984, s. 80). 172 Etap antyutopijny w twórczości Lema obejmuje lata 1956-1987; jego wewnętrzne zróżnicowanie (powieści i książki eseistyczne -przede wszystkim Summa technologiae, Fantastyka i futurologia oraz Filozofia przypadku) układa się w porządek coraz pełniejszego rozpoznawania niemożliwości myślenia i działania utopijnego. Na etapie tym Lem kwestionuje kolejne warunki optymistycznego prognozowania i budowania przyszłości8. Jego eseistyka nie podważa potęgi wynalazczej współczesnego człowieka, jednak zwraca się przeciwko myśleniu o szansach panowania nad rzeczywistością. Podstawą antyutopijnych rozważań staje się tu przestroga konserwatywna (wynikająca z obawy przed wprowadzaniem zmian w warunkach niepełnej wiedzy) oraz stochastyczna teoria bytu (Filozofia przypadku), odsłaniająca coraz rozleglejsze obszary rzeczywistości, na których nie działają klasyczne prawa przyczynowe9. Powieści tego 8 Lem nie jest więc klasycznym twórcą antyutopii, jako że bardziej od obrazu świata interesują go metody wprowadzania ładu i jego poznawania. Pisze o tym J. Ja-rzębski w artykule Science fiction a polityka (wersja Stanisława Lema), [w tegoż:] W Polsce czyli wszędzie. Wyd. PEN, Warszawa 1992: „Dyskurs Lema z refleksji futurologicznej czy politycznej przekształca się w jakąś «metafuturolo-gię« czy »metapolitologię«; zamiast odpowiadać na pytanie: »co nas czeka?«, stawia kwestie warunków i sensu prognostyki, etosu władzy w znaczeniu najbardziej uniwersalnym, znaczenia takich pojęć, jak np. «szczęście społeczne«, »sprawiedliwość«, «zaspokojenie potrzeb« i - last but not least - kwestię samego pisarstwa futurologicznego jako próby nowej mitologii społecznej" (s. 152-153). 9 Taki sposób charakteryzowania myśli Lema ma już właściwie status wiedzy podręcznikowej - zob. T. Drewnowski, Próba scalenia. Obiegi - wzorce - style. Literatura polska 1944-1989 (PWN, Warszawa 1997, s. 436-437): „Rozpoznawana przez człowieka rzeczywistość staje się funkcją przypadku, procesów czysto statystycznych, w których przestała występować klasyczna przyczynowość". Dodać jednak należy, że w latach 60. i 70. Lem przedstawiał chaos jako zmienną zależną, która ingeruje w ludzkie poczynania z zewnątrz, natomiast w twórczości późniejszej chaos jawi się jako immanentny składnik wszelkich działań i procesów. W planie historiozoficznym było to przejście od koncepcji silnej teleologii (człowiek może osiągnąć zakładany cel - choćby okazało się nim rozpoznanie istnienia chaosu) do probabilizmu pesymistycznego, w myśl którego możliwe są wszelkie układy zdarzeń, jednak najbardziej prawdopodobne okazują się rozwiązania niekorzystne. W ten sposób Lem zagarnia i pogłębia pogląd wyrażony już w Summa technologiae, gdzie pisał: „[...] czyniąc cokolwiek, człowiek prawie nigdy nie wie, co właściwie czyni - w każdym razie nie wie do końca"; „[...] udział zamierzenia, świadomego celu, w całokształcie zabiegów, sprawczych względem technologii, rośnie w miarę postępów wiedzy. Co prawda, stając się rzadszymi, niespodzianki osiągać mogą za to bliskie apokaliptycznym rozmiary" (ST, s. 6). Mówiąc jeszcze inaczej: Lem najpierw sądził, że w nauce rośnie czynnik świadomości (a razem z nim siła skutków ubocznych czynnika nieprzewidywalnego), natomiast w latach 90. pisarz uważa, że nauka nie wie, do czego dąży, a osiągając zakładane przez siebie cele, powiększa chaos. 173 etapu służą prezentacji ujemnych skutków wprowadzania całościowych ulepszeń w (socjologiczny, biologiczny) porządek istnienia; fabularyzują także skutki wydarzeń losowych - ich nieusuwalność, nieprzewidywalność i rosnącą lawinowo obecność. Coraz częściej odsłania też Lem wpływ ludzkiej ułomności (zła, omylności) na losy zbiorowe. Pętla trzecia - katastrofizm Twórczość Lema, powalająca swoim ogromem, toczy się pomiędzy niezgodą na to, co jest, a obawą przed zmianą. W miarę upływu lat i powstawania kolejnych dzieł Lem nie przestaje kwestionować porządku zastanego, w coraz większym stopniu natomiast obawia się rezultatów poprawiania. Jego antyutopijność była pochodną przekonania, że rozwiązanie kluczowych problemów ludzkich zawsze wiąże się z przemocą bądź mnożeniem błędów, jest więc nieetyczne albo zgubne dla człowieka; jego konserwatyzm towarzyszy światu, w którym nikt już nie porywa się na rozwiązania całościowe, lecz w którym nawet drobne zmiany produkują nieobliczalne i niekorzystne całościowe skutki10. Ale Lem idzie dalej. Jako antyutopista ostrzegał przed skutkami niekorzystnymi. Wkrótce jednak zaczął dostrzegać skutki nieodwracalne. Antyutopia wynikała z wiary w odwracalność historii, w możliwość jej powstrzymania. Kiedy ktoś traci wiarę w szanse dialogowego ustalenia kierunku historii, w możliwości wynegocjowania optymalnego kontraktu dziejowego, zachowuje zaś przekonanie, że ów kierunek jest zły, że prowadzi do zagubienia jakichś wartości czy tym bardziej ich ostatecznej zatraty, wówczas staje się katastrofistą. Dzieli więc ich zaledwie jedna przesłanka: 10 Wg Z. Baumana, dyskurs ponowoczesny przekonuje, że „nasze działania mogą mieć, i często mają, skutek globalny, ale nie musimy planować ani przeprowadzać akcji na skalę globalną; nie wiemy nawet dobrze, jak to zrobić i skąd wziąć środki. »Globalizacja« nie jest tym, co wszyscy, a przynajmniej najbardziej zasobni w środki i przedsiębiorczy, chcieliby przeprowadzać czy też czym mają nadzieję się zająć. Globalizacja to to, co się dzieje z nami wszystkimi. Pojęcie globalizacji odnosi się bezpośrednio do «anonimowych sił« von Wrighta; sil działających w pustce, na mglistej, grząskiej, nie dającej się oswoić ani przebyć «ziemi niczyjej«, rozciągającej się poza zasięgiem możliwości konkretnego planowania i działania kogokolwiek" (Z. Bauman, Globalizacja. Przełożyła Ewa Klekot. PIW, Warszawa 2000, s. 72-73; podkr. - Z. ?.). 174 obaj widzą na horyzoncie katastrofę, ale pierwszy z nich wierzy, że nie wszystko stracone, drugi - że pędu historii nic nie zdoła zatrzymać. I tak docieramy do ostatniego, aktualnego etapu myśli Stanisława Lema - etapu, którego umownym początkiem jest chyba powieść Fiasko (1987). Okres ten obejmuje - co jest zarówno jego cechą, jak i zagadką - przede wszystkim książkowe zbiory felietonów: Sex Wars, Tajemnicę chińskiego pokoju, Lube czasy, Bombę megabi-tową i Okamgnienie oraz, dość słabe, powieści (oprócz wspomnianego Fiaska, także Pokój na Ziemi i Wizja lokalna). Etap ten charakteryzuje się najpełniejszą artykulacją myślenia katastroficznego. Oczywiście, pierwiastki katastroficzne istniały u pisarza niemal zawsze -już to za sprawą konwencji s-f, już to z powodu rozważania problemów globalnych, był to jednak katastrofizm funkcjonalny, warunkowy, wspierający przestrogę i wpleciony w całościową, niepozbawio-ną nadziei prognozę. Czym różni się to od postawy Lema z lat 90.? Wydaje mi się, że odpowiadając na to pytanie, można posłużyć się hipotezą; załóżmy tedy, że Lem stał się katastrofistą integralnym. Co zyskamy? Najpierw tyle, że znaczna część układanki powieścio-wo-felietonowej zacznie do siebie pasować. Przede wszystkim sensu nabiorą powtórki i powroty. Oto Fiasko stanowi wyraźne nawiązanie do Edenu: podobnie jak tamta powieść, mówi o nieprzepartym dążeniu do skomunikowania się z obcą cywilizacją, w odróżnieniu jednak od wcześniejszej kończy się katastroficzną kodą. Ziemianie stawiają Obcym Istotom ultimatum, a po jego niedotrzymaniu niszczą planetę. Fiasko jest więc opowieścią o klęsce poznawczej i moralnej, podczas gdy Eden mówił tylko o tej pierwszej. Połączenie obu niepowodzeń przybiera jednak postać katastrofy, tak jakby Lem dawał do zrozumienia, że rozwój techniczny ludzkości intensyfikuje agresję - co byłoby również nawiązaniem do Powrotu z gwiazd, odwołaniem wcześniejszego przekonania, że możliwe jest wyeliminowanie emocji z organizmu ludzkiego11. Fiasko zwraca też uwagę na kolejne niebezpie- 11 Podobnie jak Wizja lokalna - i przedstawiana w niej encjańska etykosfera - wyraźnie nawiązuje do Powrotu z gwiazd, choć czyni to w stylu gombrowiczowskiej groteski; krótkim podsumowaniem upaństwowionej harmonii są słowa występującego w Wizji lokalnej lorda Russella: „Każde byle dostatecznie potężne dążenie ku szczęściu powszechnemu kończy się budowaniem kryminałów. Sama ta ideajest irracjonalną fatamorganą rozumu" (Wizja lokalna. Wyd. Literackie, Kraków 1982, s. 176); nieco dłużej nad swoim nieszczęściem kompletnego szczęścia 175 czeństwo XX-wiecznej ewolucji - na niszczącą siłę marzeń. Niepohamowane pragnienie nawiązania kontaktu z obcą cywilizacją zdaje się tak bliskie spełnienia, że zaślepia człowieka i popycha go do nieodwracalnych kroków. Podobne paralele odnaleźć można pomiędzy Dziennikami gwiazdowymi i Pokojem na ziemi (1986), powieścią, która swoją zawartością ironicznie i gorzko komentuje tytuł -wszak mówi o kosmosie jako wielkim arsenale broni, a także o przypadku jako czynniku ratującym człowieka przed wojną, do której świadomie zmierza. Sensu poczynają również nabierać zmiany w poetyce tytułów u Lema. Znamienne wydaje się, że ostatniej metafory militarnej w tytule użył Lem w 1959 roku - w powieści Inwazja z Aldebara-na, mówiącej o zagrożeniu zewnętrznym. Metafory z tej samej grupy - militarnej, batalistycznej - pojawiły się dopiero w latach 90.: Sex Wars, Bomba megabitowa12, a jeśli poszerzymy pole skojarzeń, znajdzie się w nim również Okamgnienie, które semantyką tytułu nawiązuje do apokaliptycznej chwili Sądu Ostatecznego. Kolejna rzecz, która znajduje swoje cząstkowe wyjaśnienie, gdy przyjmiemy hipotezę katastrofizmu, to odejście Lema od twórczości literackiej na rzecz publicystycznej czy eseistycznej. Na początku lat 90. wydawało się, że Lem odszedł od fikcji, ponieważ wcześniejsze istnienie cenzury pozwalało jedynie w przypowie- rozwodzą się Encjanie, spośród których jeden mówi: „Absolutny błogostan deprawuje absolutnie!" (s. 216). Szerzej ujmując: Wizja lokalna w skrócie powtarza i przetwarza motywy poprzednich antyutopii Lema, ponieważ została przez niego pomyślana jako groteskowa summa historiae, czyli rzutowane na obcą planetę dzieje społeczeństw ziemskich; w dziejach tych wszystkie drogi prowadzą do utopii - to znaczy do zracjonalizowanych programów wyeliminowania zła z życia zbiorowości. Programy te zawsze pozbawiają człowieka wolnej woli i zawsze wymykają się w jakiejś części spod kontroli swoich projektodawców, wymuszając stosowanie przemocy (socjo- bądź psychotechnicznej) jako narzędzia ulepszania społeczeństwa. 12 Tytuł Bomba megabitowa pojawił się po raz pierwszy u Lema w 1964 roku, jako tytuł podrozdziału jednej z części pierwszego wydania książki Summa technolo-giae (Kraków 1964). Wówczas jednak, co znamienne, autor rozumiał to pojęcie niejako eksplozję, lecz - przeciwnie -jako zahamowanie, jako sytuację, w której nauka nie jest już w stanie przyswajać i wykorzystywać informacji naukowych, czyli potencjalnych nowych wynalazków i odkryć: „W końcu musi jednak dojść do stanu, w którym dalsze zwiększanie przesyłowej pojemności nauki w tempie, dyktowanym wzrostem ilości informacji, okaże się niemożliwe. Zabraknie kandydatów na uczonych. To właśnie jest sytuacja »bomby megabitowej« albo, jeśli kto woli, «bariery informacyjnej«. Nauka nie może przekroczyć tej bariery, nie może wchłonąć obruszonej na siebie lawiny informacyjnej" (ST, s. 73). 176 ściach i utworach s-f powiedzieć coś o rzeczywistości, zniesienie cenzury zaś skłaniało do dosłowności, którą Lem nie był zainteresowany. Teraz jednak widać, że rozstanie z powieścią jest warunkowane przyspieszającą nauką (która pożera nawet najbardziej „fantastyczne" pomysły), monstrualnością spełnionych idei i pomysłów, a nade wszystko realnością zagrożeń, których pisarz nie chce już chować pod płaszczem fikcji13. Chce mówić prawdę i chce ją mówić wprost - dlatego pisze kasandryczne felietony. Ujmując rzecz inaczej: powieść należy do kultury dialogu, implikującej wymianę słów, czas pomiędzy wypowiedziami, wspólne ustalanie modelu postępowania; literatura jako środek komunikacji międzyludzkiej istnieje tam, gdzie świat nabiera sensu dzięki słowom, gdzie głębia może być nazwana dopiero w słowach i gdzie przedmiotem troski w równym stopniu są technologie, co nierozwiązywalne antynomie; felieton natomiast należy do zgiełkliwej agory, na której pytania i odpowiedzi przybierają charakter rytualnych zachowań, na której niezbyt dobrze się słyszymy, a chcąc być słyszanymi, musimy podnieść głos i mówić krótko oraz przesadnie; tu świat dysponuje znaczeniami niezależnymi od słów, rozwija się autonomicznie względem dialogu, jaki można o niej toczyć, a głębia tego świata jest po prostu jego powierzchnią; w takim świecie felieton staje się iluzją mowy interweniującej - iluzją, gdyż mowa nie dysponuje żadną siłą oddziaływania na rzeczywistość. Decyzje zapadają bowiem w obszarze pragmatyki, a więc tam, gdzie literaturę uważa się za „rozwałkowywanie antynomii"14. Współczesny humanista ma więc niejako do swojej dyspozycji tylko felietonowe uczestnictwo w dyskursie o racjach i celach cywilizacji, 13 „Zbyt dużo z tego, co było moją fantazją, nieodpowiedzialnym pławieniem się w fantasmagoriach, stało się realne. I o dziwo, rzeczywistość jest znacznie bardziej karykaturalna niż wytwór mojej wyobraźni. Poza tym na świecie zaczęło się dziać tyle ciekawych rzeczy, że dalsze wyścigi z frontem zachodzących zjawisk są daremne. [...] Nie mam motywacji, żeby konkurować z rzeczywistością. W tym momencie już jej nie wyprzedzę. [...] Na moją decyzję o zarzuceniu beletrystyki miały również wpływ wydarzenia polityczne. Teraz, kiedy język ezopo-wych aluzji stał się zbędny, nie walczę z władzą za pomocą pióra" (Nieludzkie przyspieszenie. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś. „Odra" 2001, nr 9, s. 41). 14 Określeniem tym posłużył się Golem ??, dając do zrozumienia, że uważa literaturę za działanie apragmatyczne, nastawione na wytwarzanie, a nie rozwiązywanie sprzeczności (S. Lem, Gołem XIV, [w:] Doskonała próżnia..., op. cit., s. 335). 177 jako że poza tym gatunkiem rozciągają się poczucie bezsiły, bezradność i bierność. Jednak katastroficzne warianty tych samych tematów oraz apokaliptyczna semantyka tytułów stanowić mogą jedynie drobne poszlaki. Istoty katastrofizmu Lema upatrywać można, jak sądzę, w zmianie sposobu patrzenia na ludzką historię i jej teraźniejszość. Oto pisarz przestał już być antyutopistą, który mógł ostrzegać przed uruchamianiem określonych projektów badawczych. Lem nie ostrzega przed podejmowaniem określonych działań badawczych, przed wdrażaniem projektów, przed uwalnianiem nauki spod kontroli czystego rozumu, ponieważ schyłek wieku to czas, gdy wszystko już się stało - gdy badania, praktyczne zastosowania, wyprawy w kosmos, konstruowanie sztucznej inteligencji, ingerencja w kod genetyczny i klonowanie weszły w teraźniejszość. Ponadto we współczesnym świecie nie dostrzega sił, które zmierzałyby do nadania jednolitego porządku przyszłości. Historia się skończyła albo - co może jest bliższe stanowisku Lema - uległa rozproszeniu, przyczaiła się w mnogich zamakarkach, skąd wyjdzie, jak z chińskiego pokoju, wybuchnie, jak bomba megabitowa, pojawi się w okamgnieniu w odpowiednim, to znaczy nieodpowiednim dla nas, momencie. W takiej sytuacji zmienia się perspektywa i postawa Lema, który od kilkudziesięciu lat - na różne sposoby, w różnych poetykach i w różnych tonacjach - nawoływał do samoograniczenia, do refleksji nad hamulcami rozwoju, do namysłu nad skutkami15. Teraz pozycję futurologa musi zająć moralista, który uświadamia skutki już podjętych działań. Snując pesymistyczną refleksję nad środkami komunikacji, inżynierią genetyczną, robotyką i cerebrologią, musiał jednak Lem przedefiniować pojęcie katastrofy. Nie jest nią już żadna zagłada w sensie fizycznym ani też katastrofa będąca wynikiem zbiegu nieszczęśliwych i nieprzewidywalnych okoliczności; nowa postać katastrofy to utrata rzeczywistości. Jest to proces nieodwracalny - nic go nie powstrzyma; jedyna rzecz, jaka pozostaje humaniście, 1 Postulat samoograniczenia, umiaru, roztropności - w odniesieniu do eksploracji naukowych - pojawił się już w Summa technologiae (1964; zwłaszcza rozdział Prolegomena wszechmocy), a więc dziele, które było przede wszystkim bilansem osiągnięć technologii i zbiorem wskazań możliwych (albo nawet koniecznych) zdobyczy następnych. 178 to opisywać ów proces przy użyciu coraz bardziej anachronicznych układów porównawczych. Rozległość zainteresowań Lema, ogrom jego wiedzy, lecz także wspomniana redefinicja prawdziwego zagrożenia skłaniają pisarza do obserwacji i opisu kilku katastrof, zgodnie z czym wyłaniają się w jego dorobku eseistycznym odrębne postaci katastrofizmu. Pierwszy z nich nazwać można katastrofizmem antropologicznym. To najtrudniejszy do zdefiniowania, a zarazem stale obecny w myśli Lema wątek. Jest to zespół obaw związany, najogólniej mówiąc, z automelioracyjnymi staraniami człowieka. Jedną z dominujących ideologii łączących naukę z myśleniem społecznym stanowi ideologia korekty, która popycha do udoskonalania błędów natury. Dla Lema jest to jednak dążenie paradoksalne, ponieważ człowiek dąży do przekroczenia samego siebie, nie wiedząc na dobrą sprawę, co jest jego istotą, czyli nie wiedząc, czy owo przekraczanie i udoskonalanie nie jest niszczeniem16. Być może jest nawet na owo przekraczanie - związane z porzucaniem i zapominaniem siebie - skazany, lecz za mało tego świadomy17. U podstaw procesu melioracyjnego tkwi zatem błędne założenie, że potrafimy określić wzorzec, zdefiniować doskonałość człowieka. W istocie jed- 16 To samo - przy zachowaniu proporcji - odnosi się do zmian wprowadzanych w Kosmos, o czym Lem pisze w Doskonalej próżni: „[...] im dogłębniej gracze transformują Kosmos, tym silniej odmieniają samych siebie. Zmiana prowadzi do tego, co Schuer nazywa »zgilotynowaniem pamięci«. Albowiem, istotnie, ten, kto by się przekształcił bardzo radykalnie, tym samym rujnuje w jakiejś mierze pamięć własnej przeszłości - sprzed owego zabiegu. Gracze, powiada Schuer, zdobywając rosnącą potęgę kosmotransformacyjną, zacierają sami ślady drogi, jaką Kosmos dotąd ewoluował. W granicy okazuje się wszechmoc sprawcza porażeniem retrognozy" {Doskonała próżnia..., op. cit., s. 229; jest to fragment wykładu noblowskiego zatytułowanego Nowa Kosmogonia, w którym laureat, Alfred Testa, oddaje hołd Arystydesowi Acheropoulosowi, autorowi koncepcji Kosmosu jako „palimpsestu Gier, obdarzonych pamięcią głębszą, niż może sięgać pamięć poszczególnego Gracza", s. 230). 17 Taki jest sens Golemowej przypowieści o rozstajach („W lewo pójdziesz - głowę stracisz; w prawo pójdziesz - zginiesz; a odwrotu nie ma", s. 383), oznaczającej radykalną przemianę - równoznaczną z utratą - dwóch wersji człowieka: homo sapiens i homo naturalis. Golem jednak dodaje: „Sądzę, że wejdziecie w wiek metamorfozy, że zdecydujecie się odrzucić całą swoją historię, całe dziedzictwo, cały ostatek naturalnego człowieczeństwa [...], że wykroczycie, bo nie ma innego sposobu - i w tym, co teraz jest dla was skokiem w czeluść tylko, dopatrzycie się wyzwania, jeśli nie urody, i jednak po swojemu postąpicie - skoro, odrzucając człowieka, ocali się człowiek" (S. Lem, Golem XIV, [w:] Doskonała próżnia..., op. cit., s. 387). 179 ??? nie wiemy, czy człowiek jest elementem porządku ewolucyjnego, cząstką planu Boga czy wreszcie zlepkiem mechanizmu ewolucyjnego i genetycznych błędów lub przypadków. A skoro nie wiemy, tedy udoskonalanie jest być może niszczeniem jakiejś istotnej wartości ludzkiej. Katastrofizm antropologiczny Lema wynika zatem z przekonania, że mamy współcześnie do czynienia z paradoksem umykającego człowieczeństwa: im głębiej sięgają zmiany (zwłaszcza genetyczne), tym skuteczniej tracimy szanse określenia pierwiastka swoiście ludzkiego, a więc planu (lub braku planu) wpisanego w nasze istnienie. Charakteryzując odmianę drugą, którą nazwijmy katastrofizmem scjentyficznym, wyjść można od często przez pisarza podkreślanych „zanieczyszczeń" nauki18. Lem od wielu lat - przynajmniej od Summa technologiae - powtarza, że nauka jest aktywnością ludzką niezależną od rzeczywistych potrzeb społecznych. W miarę upływu lat pogląd ten podlega u pisarza zaostrzeniu -w jednym z ostatnich wywiadów powiedział: „Od dawna wiadomo, że rozwój technologiczny jest zmienną niezależną rozwoju cywilizacji. Jak się dokona odkrycia, to go nie można zakryć. Jak się stworzy wynalazek, nie można go cofnąć. A jedno odkrycie pociąga za sobą przynajmniej kilka następnych. Jeden wynalazek pociąga za sobą kolejne. Roboty robią coraz doskonalsze roboty. Procesory opracowują coraz lepsze procesory. Tego się nie da zatrzymać. Wszyscy chcą pędzić do przodu i nikt nie wie dokąd"19. Człowiek stawia pytania, ponieważ jest istotą poszukującą20, potrzebującą wyzwań; wystarcza zagadka poznawcza, aby rzucał się w wir badań, wystarcza zrodzona szansa, aby pojawiło się poszukiwanie ścieżki realizacji21. Rozwiązuje problemy nie dlatego, że służy to określonej dziedzinie życia, lecz dlatego, że problem istnieje. ! „Trzeba zauważyć, że bezinteresowność dociekań teoretycznych była dawniej czystsza niż dzisiaj" (ST, s. 24). 1 Małpa w podróży. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Jacek Żakowski („GW" 2000, nr 105 z 6-7 V). 1 „[...] człowiek, stworzenie, którego niepraktyczność dorównuje czasem tylko jego ciekawości, pierwej zainteresował się kwestią policzenia gwiazd i budowy Kosmosu aniżeli teorią uprawy roli i działania własnego ciała" (ST, s. 25). 1 W recenzji z nieistniejącej książki Horsta Aspernicusa Dzieje ludobójstwa Lem, komentując aberracyjne metody kulturowego zużytkowania śmierci, pisze: „[...] ludzie zawsze robią do końca to, co otwiera się przed nimi jako nie obsadzona jeszcze możliwość" (Prowokacja, op. cit., s. 45). 180 Krytycyzm Lema, jego dystans wobec ewolucji technicznej pozwoliły mu dostrzec jeden z najbardziej uniwersalnych i potężnych mechanizmów rozwoju, który - zgodnie z mnogimi wykładniami autora - można określić jako iluzję uporządkowania, złudzenie ładu, fantazmat logiczności. Z punktu widzenia społeczeństw jest bowiem tak, że nauka rozwiązuje problemy, przed którymi staje człowiek, z punktu widzenia Lema natomiast nauka rozwiązuje problemy, które wynikają z niedoskonałości jej własnych rozwiązań. Ewolucja zbiorowości ludzkiej nabiera przeto charakteru ochrony imperfekcji, czyli dokładania drobnych udoskonaleń do wcześniejszych niedoskonałych rozwiązań, co prowadzi do spirali uzależnień22. Ruch po tej spirali jest nieodwracalny, a rezultatem przemieszczeń okazać się może substancjalna przemiana człowieczeństwa23. Stąd jednak wynika zagrożenie: nauka rozwija się bowiem w porządku autonomicznym, za którym nie nadążają ani etyka, ani prawo. Przypomina to pojazd wyposażony w najlepszy silnik, a pozbawiony stosownego układu hamowania. Bo właśnie tak, według Lema, może wyglądać jeden z prawdopodobnych końców: nauka pozbawiona hamulców odkrywa coś, czego zastosowanie przynosi zagładę. Albo nie tyle przynosi, ile zasiewa, umieszcza w łonie cywilizacji. Nikt jednak z tego nie będzie sobie zdawał sprawy, ponieważ brak kontroli nad nauką oznacza również nieracjonalność wyborów dokonywanych przez przemysł i nieprzewidywalność skutków rozwoju. Przykładowo, wiele uczyniono dla opanowania chorób i epidemii, lecz bardzo niewiele dla rozwiązania problemów związanych z przeludnieniem; ogromne są wydatki na zwalczanie chorób genetycznych, niewielkie natomiast - na przewidywanie skutków sklonowania człowieka. Jeszcze szerzej rzecz ujmując: dla Lema cywilizacja oglądana globalnie przypomina paradoksalną konstrukcję naczyń niepołączonych. W jednym naczyniu już jest pełno - to, powiedzmy, Amery- ! „[...] technoewolucja niesie więcej zła niż dobra; człowiek okazuje się więźniem tego, co sam stworzył, istotą, która w miarę zwiększania swej wiedzy, w coraz mniejszym stopniu może decydować o swoim losie" (ST, s. 27). 1 „[...] jedne udoskonalenia muszą za sobą pociągnąć inne. [...] Paradoks w tym, że nie można wskazać miejsca, w którym następny krok okazuje się już nie do postawienia, każdy bowiem przybliża do ideału sprawności, lecz tym ideałem jest stwór zupełnie już nieludzki" - oto tzw. paradoks Xixoqta, filozofa encjań-skiego, komentującego w ten sposób projekty autoewolucyjne formułowane na jego planecie (S. Lem, Wizja lokalna, op. cit., s. 138). 181 ka, która wysyła statki w kosmos, łoży na badania nad nieśmiertelnością, walczy z otyłością połowy społeczeństwa; w innym naczyniu płyn sięga do połowy, a w jeszcze innym - zalega na dnie. Katastrofa, która się z tego wyłania, jest inną postacią utraty człowieczeństwa: oto zanik racjonalnego dyskursu o celach nauki i jej związkach z potrzebami społeczności powoduje, że nauka przestała pełnić funkcję wiarygodnego korektora ludzkich poczynań, jak również kontekstu poznawczego pozwalającego dociekać istoty człowieczeństwa. Nie wiemy, kim jesteśmy, i w poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie nie możemy już liczyć na naukę24. Katastrofizm kolejny, który nazwać można akceleracyj-nym, związany jest z nieobliczalnością przyspieszenia. Jego wyjaśnienie zacząć można od pytania, dlaczego Lem od kilkunastu lat w coraz mniejszym stopniu zajmuje się przyszłością, w coraz większym zaś teraźniejszością. Najprościej byłoby powiedzieć, że dlatego, iż właśnie ona okazała się czasem spełnienia wielu jego przepowiedni. Ale zmiana obszaru zainteresowań wynika również - co uświadamiają szczególnie zbiory Bomba megabitowa i Okamgnienie - ze zmiany statusu teraźniejszości, zmiany stopnia jej kondensacji, jej nasycenia brzemiennością i szybkością jej przechodzenia w czas przyszły26. Nie chodzi tylko o to, że kilkadziesiąt lat temu 24 Stąd zasługuje ona, wg Lema, wyłącznie na diatryby. Rzecz znamienna: Lem z okresu antyutopijnego kwestionował przywołowywane przez wcześniejszą naukę układy perfekcyjnego odniesienia (Bóg, ewolucja, kosmos), mierząc przede wszystkim w owe układy, a nie w paradygmaty badawcze. W twórczości późnej Lem na wszelkie możliwe sposoby kontestuje naukę - jej języki, uroszczenia, głupstwa. Kiedy czyta się takie np. zdanie: „Aczkolwiek dziwno mi, że pośród wszelakiej humanistycznie wykształconej prozy i poezji odzywam się jak Piłat w credo, usprawiedliwienie dostrzegam w przedziwnej obojętności parających się literaturą pasażerów współczesnego ekspresu na zagrażające nam i naszym potomkom niebywałości rodem z biotechnologii" (S. Lem, Rozważania sylwicz-ne LXXIII. „Odra" 1998, nr 11), można odnieść wrażenie, że poprzez sarmacką stylistykę i „niski" gatunek, jakim dla nauki jest felieton, pisarz sugeruje „ni-skość" swego adwersarza. 25 Zob. Andrzej Stoff, Dwa skrzydła teraźniejszości (Lem i Parnicki), [w:] Lem i inni. Szkice o polskiej science- fiction. Pomorze, Bydgoszcz 1990: „Lem przekonany jest, że już w dzisiejszym świecie zapadają, najczęściej bez świadomości tego faktu, decyzje o kształcie przyszłości, że stawanie się przyszłości nie polega na zaskakiwaniu kolejnych pokoleń niezrozumiałym obrotem spraw, lecz na spełnianiu się jednego z bardzo wielu (w niektórych przypadkach nieskończenie wielu) wariantów rzeczywistości mających swe uwarunkowania w chwili bieżącej. W swych utworach pisarz stara się więc wyprowadzić z obserwowanego i przemyślanego stanu aktualnego wariant przyszłości, jego zdaniem, najbardziej prawdopodobny" (s. 207). 182 droga od pomysłu do przemysłu była niepomiernie dłuższa, ani o to, że współczesność zrealizowała najbardziej zdawałoby się fantastyczne - zarówno mądre, jak i bzdurne - projekty. Najważniejszą cechą teraźniejszości jest jej znikliwość. Nasz czas umyka niejako nam samym, ulega bowiem natychmiastowemu przejściu w przyszłość. Dzieje się tak z dwojakich przyczyn: po pierwsze, konsekwencyjno-ści, po wtóre, globalizacji. Pierwsza, jak rzecz wykłada Lem w Bombie megabitowej, znaczy, że żyjemy w świecie, w którym drobny wynalazek, np. opracowanie nowego procesora, potrafi w ciągu kilku lat zrewolucjonizować całą rzeczywistość, co wynika zarówno z siły oddziaływania wynalazku, wzrastającego stopnia uzależnienia cywilizacji od poszczególnych dziedzin nauki, jak też wspomnianej globalizacji, czyli jednolitości zastosowań26. Teraźniejszość zatem to epoka powiększającej się nietrwałości obrazu świata27. Pisze Jarzębski: „[...] jego wizja przyszłości, choć zjadliwa, straszy raczej rozplenieniem bezsensownych gadżetów niż atomową apokalipsą. A jeśli na ludzkość ma przyjść koniec, to nie tyle od głodu, moru czy wojny, ile od powszechnego rozbratu z rzeczywistością"28. Opisywanego przez Lema rozbratu z rzeczywistością nie należy jednak rozumieć jako potocznego rozmijania się z prawdą, lecz 26 O destabilizacji globalnej powodowanej przez rozpowszechnianie się technologii - zob. John Gray, Od Wielkiej Transformacji do światowego wolnego rynku, [w tegoż:] Po liberalizmie. Eseje wybrane. Przełożyli Paweł Maciejko i Piotr Ry-marczyk. Posłowiem opatrzył Bronisław Wildstein. Fundacja Aletheia, Warszawa 2001, s. 446: „W ostatecznym rachunku zaburzenia [we współczesnym życiu społecznym i ekonomicznym] wyrastają ze zbanalizowania technologii. Innowacje technologiczne wprowadzane w zaawansowanych państwach Zachodu wkrótce kopiuje cały świat. Nawet bez udziału polityki wolnorynkowej regulowane gospodarki okresu powojennego nie mogłyby przetrwać - sam postęp technologiczny zdecydowałby o ich nietrwałości". 27 Stąd zmiana nastawienia do Boga - zob. J. Jarzębski, Bóg ateistów: Schulz, Gombrowicz, Lem, [w:] Pożegnanie z emigracją. O powojennej prozie polskiej. WL, Kraków 1998: „[Bóg u Lema nie ma właściwie] żadnych wyraźnych przymiotów, nie poddaje się analizom, nie rozmawia ze swymi kreaturami ani im niczego nie nakazuje. Nie obiecuje też zapewne pozagrobowego bytu, kary ni nagrody. Jego zadaniem jest być, istnieć poza naszym światem, nadawać mu sankcję i dostarczać punktu odniesienia. A ludzie? Ci, którzy weń wierzą - inaczej niż przed laty - nie budzą już w Lemie repulsji, lecz raczej sympatię. Nie każe im udowadniać bożej egzystencji, nie tropi antynomii w łonie teologii, podziwia raczej przywiązanie do pewnych zasad, przekraczających buchalteryjną moralność [...]" (s. 72). 28 J. Jarzębski, Zabawki dorosłych. „Polityka" 2000, nr 15 z 8 LV (recenzja Okamgnienia). 183 jako jedną z konstytutywnych właściwości dzisiejszego bycia. Oto nie obcujemy już ze światem, który daje się uchwycić w aktach nazywania choćby aproksymacyjnego, lecz ze światem, w którym jedyną rzeczą stałą jest niestałość, jedyną cechą niezmienną - zmienność29. Fantomatyzacja nie musi być zatem, jak pisze Lem, wytworem odpowiednich aparacików, ponieważ jest konsekwencją przyspieszenia - cywilizacji technicznej produkującej globalne zmiany i wytwarzającej świat w okamgnieniu na okamgnienie. Takie postrzeganie rzeczywistości paradoksalnie zbliża późną twórczość Lema do Różewicza. Obaj widzą katastrofę przewlekłą, rozłożoną na lata, substancjalnie odmienną od nagłej zagłady, a jej istoty upatrują w zagubionej właściwości ludzkiej. Dla Różewicza wartością utraconą jest szacunek dla życia, bojaźń śmierci, uznawanie, że istnienie ma przewagę nad nicością. Dla Lema tą wartością okazało się samo- ograniczenie w samoudoskonalaniu. Obaj opisują tedy katastrofę niewiadomego - niewyrażalną, rozproszoną, nieprzewidywalną utratę świata. Obaj patrzą w teraźniejszość, która natychmiastowo staje się przyszłością. Obaj piszą o przyszłości, która staje się już. Pętla ostatnia - powrót Lem jest jednym z niewielu pisarzy uosabiających mój ideał humanisty: wie coś o wszystkim i wszystko o czymś. Być może jednak właśnie ta niespotykana rozległość horyzontów - obejmujących biologię, inżynierię genetyczną, informatykę, robotykę, filozofię - sprawiła, że pisarz musiał pilnować brzegów swojej wiedzy, szukać stałych punktów odniesienia. Dlatego ewolucję światopoglądową Stanisława Lema można, jak sądzę, przedstawić nader prosto: oto pisarz przeszedł od przekonania, że granice możliwości ludzkich istnieją, do przekonania, że granice takie znikają. Nie o to W1972 roku Marshall McLuhan, obserwujący zmiany rzeczywistości pod wpływem mediów, stwierdził: „Dzisiaj skutki i przyczyny mieszają się, ponieważ następują niemal w tym samym czasie i przestrzeni w nowym środowisku informacyjnym. Sama zmiana stała się najważniejsza" (???? Today: Executive as Dropout; cyt. za: M. McLuhan, Wybór tekstów. Redakcja Erie McLuhan, Frank Zingrone. Przekład Ewa Różalska, Jacek M. Stokłosa. Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2001, s. 519). 184 chodzi, że ich nie ma, że człowiek może osiągnąć wszystko; Lem mówi, że dziś, na naszych oczach granice te ulegają rozmyciu - że zatem nikt już nie jest w stanie określić, ku czemu i w jakim celu dąży. Jedyną rzeczą niemożliwą dla dzisiejszej nauki okazuje się określenie granic własnych możliwości. Z przeświadczeniem mówiącym, że bariery rozwoju są wyraźne i że trudno je przekroczyć, utopista ruszał do projektowania możliwego ładu idealnego, anty-utopista - do ostrzegania przed wprowadzaniem owych projektów w czyn. Katastrofista natomiast widzi zagrożenie w zaniku granic i woła o ich przywracanie. Przy takim postawieniu sprawy okazuje się, że kolejne etapy rozwoju myśli Lema to sprawdzanie kontekstów wyznaczających granice udoskonaleniom, jakie człowiek wprowadza w świat. Jak jednak doszło do tego, że - sprawdzając owe granice -pisarz dokonał nieznacznych przesunięć, a zarazem znalazł się niejako na antypodach racji głoszonych przez siebie w momencie debiutu? Jaką to spiralą poruszała się jego myśl? Zagadkę tego przesunięcia można wyjaśnić, pytając nie o to, co Lem mówi o ludzkich próbach samoudoskonalenia, lecz skąd mówi. Przecież cały czas pozostawał wierny jednemu zagadnieniu (melioracji gatunku ludzkiego), zmieniając jedynie perspektywę, czyli miejsce, z którego komentował cywilizacyjno- techniczne wysiłki. W okresie pierwszym patrzył na technoewolucję z lewa -z perspektywy technokraty szukającego wsparcia u ideologa; dzięki temu odsłaniał możliwości melioracyjne przynależne potencji naukowej i zagrożenia wynikające z niewłaściwej filozofii społecznej30. W okresie drugim, nazwanym przeze mnie antyutopijnym, patrzył z góry; dokonywał tedy nader trudnej wolty poznawczej, a mianowicie testował perspektywy pozaludzkie. Przybierał spojrzenie obce względem człowieka, przynależne już to instancjom zewnętrznym, w tym również nadludzkim, już to wewnętrznym -wyalienowanym i ontologicznie samodzielnym cząstkom człowieka. Mogła to być perspektywa Czystego Rozumu, gnostyckiego Boga, Obcej Cywilizacji, przybysza z gwiazd, lecz także Natury czy Roślin Niższych (jak w Fiasku). Pozaludzkość spojrzenia pojawiała się tu w podwójnym zakresie. Po pierwsze, pisarz dopuszczał do głosu wykreowane przez siebie istoty, dla których wszystko, co Zob. S. Bereś, Socrealistyczne przypadki Stanisława Lema. „Puls" 1990, nr 45. 185 ludzkie, jest obce: najpełniejsze wcielenia owej obcości - Golem ??? parlamentarzyści Organizacji Planet Zjednoczonych {Podróż ósma Ijona Tichego z Dzienników gwiazdowych), studenci planety Encja (Wizja lokalna) - czasem precyzyjnie i bezlitośnie, kiedy indziej naiwnie i groteskowo obnażają niepojętość wszystkich składników człowieczeństwa; dzięki ich pozaludzkiemu spojrzeniu swoją niekonieczność i niedoskonałość objawiają: ewolucja i jej rezultaty, miejsce gatunku homo sapiens w systematyce (gdy sporządzić ją na podstawie kryterium zabijania), religia, kultura, modele sprawowania władzy. Po wtóre, ziemscy bohaterowie Lema spotykają na obcych planetach wyosobnione i usamodzielnione, a przez to spotęgowane i całkowicie niezrozumiałe aspekty człowieczeństwa: na Edenie jest to funkcjonowanie organizmu, na Solaris - struktura naszej świadomości, na Encji - skondensowany obraz kultur i systemów sprawowania władzy, itd. Lem wyprawiał bohaterów w kosmos po to, by mogli tam zobaczyć ludzką przeszłość (biologiczną, kulturową) i warianty rozwoju przyszłego, by mogli spojrzeć na siebie oczami własnych cząstek i swoich „braci mniejszych", by -jak Guliwer - mogli ujrzeć małość własnej wielkości i ogrom własnej małości. Perspektywa trzecia pokrywa się w znacznej mierze z etapem katastroficznym - zasadniczo można ją tedy odnaleźć w zbiorach felietonów z lat 90., ale niekoniecznie w powieściach. Dlaczego? I dlaczego w ogóle okres ten charakteryzuje się przewagą felietoni-styki nad twórczością literacką? Dzieje się tak dlatego, że Lem -skoncentrowany na teraźniejszości i jej niebywałym przyspieszeniu - powrócił do spojrzenia ze środka: patrzy na cywilizację własnymi oczami, wypowiada się w debacie nad nauką własnym głosem, na siebie bierze występowanie w roli znawcy. Inaczej mówiąc: przestał szukać cudzysłowu, w który do tej pory brał własne wypowiedzi, cudzysłowu, który pozwalał „ze śmiechem wykrzykiwać to, czego by się nie śmiało poważnie wyszeptać" (Doskonalą próżnia, s. 11), i który dawał okazję do mnożenia i zakłócania perspektyw. Jedyny sygnał dystansu Lem pozostawił stylowi - bodaj najbardziej pojemnemu od czasów Witkacego; styl ten, rozciągający się pomiędzy biegunami (chwilami nieznośnego) scjentyzmu i (pysznej) sarmackiej grandilokwencji, służy uprawianiu deziluzji - zrywaniu masek pozornej uczoności z naukowego głupstwa - lecz także tworzeniu wypowiedzi, która pomieści problematykę naukową, 186 a jednocześnie pozostanie językowo zindywidualizowana, czyli będzie dowodem prywatnego zapanowania nad hermetyzmem rozmaitych teorii. To stąd właśnie, z tego powrotu do samego siebie, z tego usunięcia cudzysłowu bierze się charakterystyczna „nadwy-razistość" Lemowego dyskursu (pod względem wizerunku nadawcy), skrócenie perspektywy, a także nieodparte wrażenie, że pisarz począł uprawiać monolog starowujkowy, w którym rolę naczelną odgrywa stwierdzenie „A nie mówiłem", czyli figura - przeoczonej przez słuchaczy - przestrogi. Paradoksalnie jednak jeśli Lem chciał nadać słowom o utracie rzeczywistości większą skuteczność, musiał odzyskać samego siebie - powrócić do autorskiego Ja". Dzięki bezpośredniemu wyrażeniu problem utraty rzeczywistości z fikcyjnego (powieściowego) staje się przecież rzeczywisty^Czyli także nasz. li 1* W Nota bibliograficzna Szkice pomieszczone w książce ukazywały się wcześniej w różnych pismach. Wszystkie zostały poddane znacznym przeróbkom. CZĘŚĆ PIERWSZA - MARGINESY PRZEŁOMU Niekonieczność - recenzja książki J. Jarzębskiego Apetyt na Przemianę - „Gazeta-Książki" 1997, nr 12. Rzemiosło- recenzja książki Leuc/apisarcia-„Gazeta-Książki" 1998, nr 7. „Cóż po poecie w czas medialny" - odpowiedź na ankietę „Pisarze źle obecni - dzisiaj" - „Polonistyka" 2000, nr 9. Niezależność - szkic o „brulionie" - „Dykcja" 1997, nr 6. Apetyt na koniec - recenzja książki P Dunin-Wąsowicza Oko smoka - „Fa-Art" 2001, nr 1-2. CZĘŚĆ DRUGA - MARGINESY PRL-U Zaraz po wojnie - o powieści W Dichtera Szkoła bezbożników - „Tygodnik Powszechny" 2000, nr 25. Portret artysty z czasów nieprawości - o powieści J. Krasińskiego Niemoc - „Res Publica Nowa" 2000, nr 5. Historia niezakończona - o powieści Ch. Skrzyposzka Wolna Trybuna - „Kurier Czytelniczy" 2000, nr 2. Gdyby stanu wojennego nie było - o powieści E. Redlińskiego Krfotok - „Kurier Czytelniczy" 1999, nr 2. Osobne historie - o powieści J. Sobczaka Dryf- „Kurier Czytelniczy" 2000, nr 5. CZĘŚĆ TRZECIA - MARGINESY WSPÓŁCZESNOŚCI Raport o stanie przyziemnym - o opowiadaniach M. Nowakowskiego Prawo prerii - „Polityka" 1999, nr 40. Zagłada centrum - o powieści A. Stasiuka Dziewięć- „Polityka" 1999, nr 46. Irytująca normalność-o powieści K. Dunin Obciach - „Polityka" 2000, nr 2. Prowincjonalne centrum - o powieści R. Sadaja Ławka pod kasztanem - „Kresy" 2000, nr 4. CZĘŚĆ CZWARTA - MARGINESY PRZYSZŁOŚCI Przeszkadzanie teraźniejszości - o powieści W. Kowalewskiego Bóg zapłacz! - „Polityka" 2000, nr 36. Indeks osób Anderman Janusz 14, 23, 64, 67, 72, 102 Andrzejewski Jerzy 33, 67, 85, 91, 92,98 Auerbach Erich 66 Bachtin Michaił Michajłowicz 66 Balzac Honore de 83 Baran Józef 53 Baran Marcin 23,24 Bataille Georges 50 Bauman Zygmunt 12, 33, 34, 174 Bednarski Piotr 87 Berent Wacław 35 Bereś Stanisław 177, 185 Bereza Henryk 61 Bertrand Marie Andre 51 Białoszewski Miron 76, 85 Biedrzycki Krzysztof 135, 136 Bieńkowski Zbigniew 33 Blake William 51 Błoński Jan 87 Bocheński Jacek 99 Bockenheim Wojciech 51, 53 Brandys Kazimierz 85, 96, 99, 102, 121 Bratkowski Piotr 110 Breżniew Leonid Iljicz 50 Brodski Josif Aleksandrowicz 47 Buczkowski Leopold 34, 87 Bugajski Ryszard 72 Bukowski Marek 118, 119 Burroughs William Seward 110 Camus Albert 100 Castro Fidel 50 Celinę Louis Fernand (właśc. L. F. Destouches) 51, 110 Chomeini (Chomejni) Ruhollah 50 Chwin Stefan 14,23,29 Coehlo Paulo 33 Czaykowski Bohdan 47 Czycz Stanisław 34 Dąbrowska Maria 67 Derrida Jacąues 12, 20 Dichter Wilhelm 73, 77-82, 84-88 Domarus Cezary 64, 65 Drewnowski Tadeusz 173 Dukaj Jacek 64, 67, 154 Dunin Kinga 36, 55, 135-143 Dunin-Wąsowicz Paweł 23, 60, 61, 63-68, 87 Dziekanowski Czesław 102, 118 Esden-Tempski Stanisław 118 Fellini Federico 128 Filipiak Izabela 14, 23, 64, 73, 118, 136 Filipowicz Kornel 34 Flaubert Gustave 52, 83 Garaudy Roger 66 Gieniewski Zbigniew T. 119 Gierek Edward 95, 162 Ginsberg Allen 110 Głowacki Janusz 36, 102 Głowiński Michał 87 Goerke Natasza 14, 23 Gombrowicz Witold 163 Gomułka Władysław 73,89,93,95 Gondowicz Jan 53 Górny Andrzej 72 Grass Gunter 148 GrayJohn 183 Greń Roman 87 Gretkowska Manuela 6, 14, 35, 36, 47, 64, 117,118 Grundkowski Jerzy 72 Grynberg Henryk 23, 29, 30, 78, 87 189 Hartwig Julia 23 Haupt Zygmunt 34 Herbert Zbigniew 33, 36, 65, 67 Herbst Lothar 48 Herling-Grudziński Gustaw 36 Himmler Heinrich 52 Hłasko Marek 128, 133 Holender Małgorzata 136 Homer 66 Horubała Andrzej 51, 57 Horwath Witold 75,87 Hrabal Bohumil 148 Huberath Marek S. 155 Huelle Paweł 14, 87, 118 Hussarski Roman 168 ?????? Aldous Leonard 156, 171 Ingarden Roman 27 Irzykowski Karol 35 Jan Paweł II 51 Janion Maria 61 Jansson Tove Marika 140 Jaruzelski Wojciech 106 Jarzębski Jerzy 11-21, 167, 173, 183 Jastrun Tomasz 4H-4Q Jaworski Krzysztof 23 Jellenta Cezary (pierw. Napoleon Hirschband) 27 Joyce James 66 Kaczmarski Jacek 117 Kapuściński Ryszard 14 Karpiński Daniel 118 Karpowicz Tymoteusz 34, 35 Kerouac Jack (właśc. Jean Louis Kerouac) 110, 113 Kersten Krystyna 99 King Francis 52 Kisielewski Stefan (pseud. Tomasz Staliński) 91 Klejnocki Jarosław 23, 43 Klekot Ewa 174 Kochan Marek 64, 65, 119 Koehler Krzysztof 23, 29, 47, 53 Kołakowski Leszek 33, 34, 96 Kołodziejczak Tomasz 64, 65 Komendant Tadeusz 87 Komornicka Maria 27 Komorowska Helena Violetta 48 Konwicki Tadeusz 64, 67, 83, 85, 98, 99, 102, 119, 121, 163 Kornhauser Julian 14, 53, 96 Kosiński Jerzy 81 Kowalewski Włodzimierz 75, 87, 154-157, 159-165 Krakowiak Katarzyna 46 Krall Hanna 22, 23, 29, 30, 87 Krasiński Janusz 73, 89-94, 165 Krauze Krzysztof 129 Kruszyński Zbigniew 73, 74 Kuroń Jacek 96 Lem Stanisław 51,166-187 Lenin Włodzimierz Iljicz 99 Lepianka Maciej 64 Lepieszyńska Olga 82 Lei Mariusz M. 167 Lewandowski Konrad 64 Libera Antoni 72, 75, 91 Lipska Ewa 47 Lombroso Cesare 28 Lyotard Jean-Francois 12, 20 Ławrynowicz Marek 75,144 Łoziński Józef 119 Mach Wilhelm 34 Machej Zbigniew 47 Maciejko Paweł 183 Madej Bogdan 72 ManPaulde 12 Mann Thomas 66 ??? Ze Dong (??? Tse-tung) 50 Marjańska Ludmiła 23, 24 Marks Karol 147 McLuhanEric 184 McLuhan Marshall 184 Meretik Gabriel 72 Merril Simon 172 MET (właśc. Marcin Baran) 48-50 190 MET (autor zbiorowy) 52 Michalski Cezary (pseud. Marek Tabor) 52 Miciński Tadeusz 35 Miłosz Czesław 33, 34, 36, 37, 85, 96 Moczar Mieczysław 96 Modzelewski Karol 96 Mossakowski Paweł 14 Mrożek Sławomir 118, 126, 127, 159, 163 Musierowicz Małgorzata 135, 136 Myszkowski Krzysztof 14, 23, 25 Myśliwski Wiesław 14, 33 Naganowski Egon 66 Nałkowski Wacław 27 Nixon Richard Milhous 50 Nowacki Dariusz 74, 86 Nowak Leszek 99 Nowakowski Marek 64, 87, 99, 102, 119,121-127, 131-133,147 Nyczek Tadeusz 91 Okoniewska Olga 46 Olin Aleksander 64 Orłoś Kazimierz 102, 119 Orwell George (właśc. Erie Arthur Blair) 38, 100, 105, 156 Pankowski Marian 34 Parnicki Teodor 34 Pawlak Antoni 49, 53 Paźniewski Włodzimierz 75 Pilch Jerzy 6,22,23,33, 73, 75,144 Piwowarski Krystian 117 Pound Ezra Loomis 52 Praszyński Roman 64, 65, 119 Prus Bolesław 67 Przyboś Julian 92 Radgowski Michał 72 Ratajczak Józef 72 Reagan Ronald Wilson 50 Redliński Edward 64, 72, 87, 104-108, 117, 165 Regalica Barnim 64, 67 Rimbaud Arthur 28 Rorty Richard 12, 20 Różalska Ewa 184 Różewicz Tadeusz 33, 36, 42, 184 Rudniańska Joanna 154, 156, 157, 160 Rudnicki Adolf 87 Rudzka Zyta 136 Rutkowski Krzysztof 36 Rymarczyk Piotr 183 Sadaj Ryszard 75, 144-149 Sadowski Lesław 72, 117 Sapkowski Andrzej 33 Saramonowicz Małgorzata 36 SchelerMax 27 Seifert Jaroslav 51 Serafin Bogusław 46 Siejak Tadeusz 73, 102 Siemion Piotr 64, 65, 75,109, 117-119 Siwczyk Krzysztof 23 Skrzyposzek Christian 14, 91, 95- 103 Skvorecky Josef 47 Smuszkiewicz Antoni 168 Smutny Radosław 47-49 Sobczak Jan 73,109-114 Sobolewski Tadeusz 75 Sołżenicyn Aleksandr Isajewicz 47 Sosnowski Andrzej 23, 25, 36 Sosnowski Jerzy 43 Stachura Edward 111 Staliński Tomasz zob. Kisielewski Stefan Staniszkis Jadwiga 99 Stasiuk Andrzej 6, 22, 23, 25, 27, 36, 64, 65, 75, 119, 128-134 Stendhal (właśc. Henri Beyle) 83 Stoff Andrzej 182 Stokłosa Jacek M. 184 Stradomski Rafał 154, 156, 157 Strumyk Grzegorz 119 Stryjkowski Julian (pierw. Pesach Stark) 87 191 Szaper Jakub (właśc. Jakub Bulanda) 14,73,87 Szaruga Leszek 48, 49 Szczepański Jan Józef 121 Szczypiorski Andrzej 33, 36, 87, 99 Szewc Piotr 87 Sznajderman Monika 31 Szymborska Wisława 22, 23, 33, 34 Śliwiński Piotr 59 Świetlicki Marcin 36, 140 Tabor Marek zob. Michalski Cezary Tarniewski Marek 99 Tekieli Robert 46, 53-55, 59 Tischner Józef 33, 34 Tokarczuk Olga 14, 23, 25-27, 30, 64 Tryzna Tomek 14, 136 Tulli Magdalena 23, 83 Tyrmand Leopold 83, 133 Uniłowski Krzysztof 17, 47 Varga Krzysztof 23-25, 27, 57, 59, 61, 64, 65 WattsNigel 23 Waynewright Alistair 172 Welsch Wolfgang 27 Wencel Wojciech 36 Wharton William (właśc. Albert DuAime) 33 Wiedemann Adam 61 Wildstein Bronisław 52, 183 Witkiewicz Stanisław Ignacy (Witkacy) 35, 186 Witkowicz Marek 50 Wojciechowski Piotr 119, 132 Wojdowski Bogdan 87 Wojtczak Dariusz 167 WoolfVirginia 66 Wright Georg Henrik von 174 Wróblewski Grzegorz 26 Wyka Kazimierz 86 Wyka Marta 50 Zagajewski Adam 157 Załuski Krzysztof Maria 23-27, 72, 117, 118 Zielonka Jurek 75,118 Ziemkiewicz Rafał 64, 65, 153 Zingrone Frank 184 ZlatkesGwido 48 Walser Robert 66 Żakowski Jacek 180 Żeromski Stefan 67,92 Spis treści Krajobraz po przełomie czyli Wstęp, w którym autor tłumaczy się z idei tytułowej oraz z zawartości części pierwszej (jako że części pozostałe mają swoje wstępy)..... 5 Niekonieczność {Apetyt na Przemianę J. Jarzębskiego)..... 11 Kto zamawiał Przełom .......................... 11 Rewolucja konserwatywna....................... 13 Przywracanie porządku ......................... 15 Rzemiosło {Lekcja pisania) ........................... 22 Lista nieobecności.............................. 23 Jednym głosem ................................ 23 Pisarz z urojenia ............................... 25 Powinności obdarowanych ....................... 28 „Cóż po poecie w czas medialny" ...................... 32 Niezależność (O dziedzictwie „bruLionu")............... 43 Agregat ...................................... 43 Projekt nieporozumienia ........................ 46 „Najtrudniejsze do zdefiniowania postawy" ......... 53 „Tylko bez żadnych skandali" .................... 56 „bruLion" do wzięcia ........................... 59 Apetyt na koniec {Oko smoka P Dunin-Wąsowicza) ....... 60 Koniec literatury............................... 60 Koniec realizmu ............................... 62 Koniec gadania ................................ 66 Różnicowanie...................................... 71 Zaraz po wojnie {Szkoła bezbożników W. Dichtera) ........ 77 Od obcości do integracji ......................... 78 „Nie jestem, kim jestem" ........................ 80 Odzyskiwanie pamięci........................... 83 Surowe prawdy ................................ 84 Portret artysty z czasów nieprawości {Niemoc J. Krasińskiego) ................................ 89 Historia niezakończona {Wolna Trybuna Ch. Skrzyposzka) . . 95 Jak socjalizm pokonał społeczeństwo .............. 95 Jak socjalizm pokonał opozycję ................... 98 Historia nieprzedawniona ....................... 101 Gdyby stanu wojennego nie było {Krfotok E. Redłińskiego) . . 104 Osobne historie {DryfJ. Sobczaka)..................... 109 Marginesowanie.................................... 117 Raport o stanie przyziemnym {Prawo prerii M. Nowakowskiego) ............................ 121 Zagłada centrum {Dziewięć A. Stasiuka) ................ 128 „Nic nie mogło ich powstrzymać w marszu"......... 129 „W środku właściwie nic nie było"................. 131 Irytująca normalność {Obciach K. Dunin) ............... 135 Ciach ........................................ 137 Obciach ...................................... 140 Prowincjonalne centrum {Ławka pod kasztanem R. Sadaja) . . 144 Wyzwania przyszłości ............................... 153 Przeszkadzanie teraźniejszości {Bóg zapłacz! W. Kowalewskiego) ............................. 159 Tradycjonalista ................................ 161 O mało co..................................... 164 Stanisław Lem - spirala pesymizmu.................... 166 Pętla pierwsza - utopie.......................... 167 Pętla druga - antyutopie......................... 168 Pętla trzecia - katastrofizm ...................... 174 Pętla ostatnia - powrót.......................... 184 Nota bibliograficzna ................................ 188 Indeks osób........................................ 189 Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2002. Wydanie I Druk i oprawa: Drukarnia WAM, Kraków