SOHEIR KHASHOGGI PIEŚŃ NADII ISBN 83-7298-853-6 Chciałabym zadedykować tę książkę pamięci mego najdroższego bratanka, Dodiego Fayeda. Od dnia, w którym się urodziłeś, kochałam cię jak najdroższego młodszego brata. A ty, kiedy wyrosłeś na łagodnego i troskliwego człowieka, zawsze traktowałeś mnie uprzejmie i okazywałeś mi miłość. Odszedłeś — za wcześnie — lecz w moim sercu będziesz żył zawsze. Pot>zickow*tita Jestem wdzięczna Lillian Africano za jej ogromną pracę, cudowną motywację i zainteresowanie, które umożliwiły mi napisanie tej książki. Jestem ogromnie wdzięczna za wszelką pomoc, jakiej mi udzieliła w odtworzeniu fascynującej atmosfery Aleksandrii, wielkiego, tajemniczego, podniecającego i pięknego miasta, w którym się wychowałam. Zawsze pragnęłam napisać historię, która opiera się na cudach Egiptu. Lillian, praca z tobą jak zawsze była niezwykłą przyjemnością. Dziękuję ci. Wszystkim wspaniałym ludziom, którzy mieszkali tam i poznali piękno Egiptu, dziękuję za ich pomoc. Wdzięczność należy się również mojemu agentowi, Sterlin-gowi Lordowi, oraz wszystkim moim przyjaciołom za ich poparcie i zachęty. W szczególności chciałabym podziękować Zohrehowi. Twoje poparcie, entuzjazm i odwaga niewyobrażalnie mi pomogły. Na koniec chciałabym podziękować moim cudownym córkom. Samiha, Naela, Farida i Hana podtrzymywały mnie na duchu w trakcie wielu czarnych dni, a ich miłość i troska są dla mnie całym światem. ?ro1o5 Córka Słowika Aleksandria, Egipt, 1983 rok 2 Zawodzenie kobiet wydawało się wręcz ogłuszające, L bolesny, przenikliwy lament Bliskiego Wschodu, uno-Ji szący się z pół miliona gardeł. Cała nadmorska droga przekształciła się w rzekę czerni zasłaniającą znajdujący się poza nią błękit morza. Idąc za trumną, Gabrielłe usiłowała nie słyszeć tych dźwięków. Pierwotny żal, jaki one wyrażały, zdawał się nie mieć nic wspólnego z jej własnym. Był rzeczywisty, lecz należał jakby do innego świata, świata istniejącego poza jej sercem. Już po raz drugi w swym życiu Gabrielłe Misry brała udział w pogrzebie swojej matki. Gdzieś z przodu tłumy zaczęły napierać na trumnę i żołnierze odparli je, bynajmniej nie łagodnie. Karima Ahmad była legendą z powodu swoich występów na rzecz wojska na egipskich frontach i czczona za swą hojność dla weteranów po zakończeniu walk — nikomu nie wolno było wywoływać zamieszek w trakcie jej ostatniej drogi. Niosący trumnę sami byli odznaczonymi medalami bohaterami walk ze wszystkich służb wojskowych w kraju. Gaby widziała, że niektórzy z nich płakali. Według gazet mężczyźni bili się o przywilej niesienia Kari-my na miejsce jej ostatniego spoczynku. Pojedyncze głosy wybijały się ponad wrzawą. — Żegnaj, Karimo, kochamy cię! Albo: 7 — Dlaczego nas opuściłaś, o Karawan} Karawan — Słowik. Przydomek ten odzwierciedlał czyste, rozdzierające serce piękno głosu Karimy i naturalną, niczym nie upiększaną wirtuozerię jej śpiewu. Profesjonalistka w Gaby nie mogła powstrzymać się od porównywania rozgrywającej się wokół niej sceny z jedyną podobną do niej, jakiej była świadkiem sześć lat wcześniej, kiedy w ramach części programu dla NBC robiła reportaż w Kairze z procesji pogrzebowej Um Kalthum, największej śpiewaczki egipskiej i bohaterki Karimy, jej byłej mentorki i przyjaciółki. Tłumy były wówczas większe, o wiele większe, lecz tamten pogrzeb miał miejsce w Kairze. A Um Kalthum była czymś więcej niż legendą. Wszelki biznes, ruch uliczny i rozmowy — dosłownie wszystko — ustawało w całym arabskim świecie, kiedy nadawano przez radio jej głos. Mówiono nawet, że sam prezydent Naser nigdy nie planował choćby nie wiadomo jak ważnego przemówienia w czasie audycji, w których występowała Um Kalthum. Jakaś kobieta w średnim wieku ruszyła do przodu, płacząc. — Utracona córka! Niech Bóg okaże ci miłosierdzie, biedna dziewczyno! Ktoś ją odciągnął. „Utracona córka" — pomyślała Gaby. „Nadia. To ja". Nagle to wszystko wydało jej się już nie do zniesienia — ten cały tłum, zawodzenie, słońce Aleksandrii, kołysząca się czarna trumna. Jej matka — zmarła w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Dlaczego? Jakaś mocna ręka ujęła ją pod łokieć. — Nie zasłabłaś? — Generał Farid Hamza, wyłoniwszy się niczym czołg, spoglądał na nią zatroskany. — Nie, to nic takiego — odpowiedziała. Przez chwilę pomyślała o swoim ojcu, żałując, że go tu nie ma. Jednakże biorąc pod uwagę okoliczności, naturalnie dokonał właściwego wyboru. Hamza pozostał u jej boku, podpierając ją siłą, jaką — zro- 8 zumiała nagle Gaby — musiał być dla Karimy, aż stało się coś, przed czym już nie mógł jej osłonić. Kiedy Gaby poznała generała, przypuszczała, że on i Karima byli kochankami. Przypuszczenie okazało się jednak błędne. Tych dwoje ludzi łączyło coś zupełnie innego — doskonała przyjaźń oparta na granicie niewzruszonego oddania Farida. Twarz Hamzy zdawała się brązową maską smutku, lecz nie ronił łez. Po lewej stronie Gaby, jej wuj, brat Karimy — Omar, nie kontrolował tak swego żalu, płacząc jak dziecko i błagając dobroczynnego i miłosiernego Boga, aby zabrał go wraz z jego siostrą do nieba. — Wszystko będzie dobrze, wujku — próbowała go uspokoić, lecz on kręcił jedynie szaleńczo głową, niepocieszony. Władze najwidoczniej zapamiętały lekcje z pogrzebu Um Kalthum, w trakcie którego tłum tak się podniecił, iż trzeba było włożyć trumnę do karetki pogotowia, aby ochronić ją przed żałobnikami. Dzisiejsza piesza procesja była jedynie ustępstwem na rzecz tradycji — nie przemierzyła nawet kilometra. Szereg żołnierzy utrzymywał tłum w ryzach, podczas gdy ci w paradnych mundurach, niosący trumnę, wsunęli ją na karawan, którym odbędzie resztę ostatniej drogi na cmentarz, gdzie Karima miała zostać pochowana obok swojego męża. Odchodząc od tradycji, Hamza załatwił wojskowy samochód dla rodziny Karimy, tak aby dać Gaby parę chwil wytchnienia od tysięcy zgłodniałych oczu. Otworzył przed nią drzwiczki. Omar, nadal płacząc, wszedł do wozu z drugiej strony. Kiedy Gaby osuwała się z wdzięcznością pod osłonę samochodu, zobaczyła skierowane z tłumu prosto na siebie soczewki aparatu fotograficznego. Wszędzie roiło się od fotoreporterów. W większości krajów muzułmańskich zdarto by im z karków te ich nikony, lecz to był Egipt. Coś nakazało Gaby patrzeć dalej, kiedy mężczyzna skończył ujęcie i opuścił aparat. Jego oczy doszukały się oczu kobiety i zatrzymały jej wzrok — to był Sean McCourt, światowej sławy fotoreporter, który uganiał się za konfliktami, tak jak 9 inni poszukiwali skarbów. Sean był dla niej niegdyś bohaterem, a na bardzo krótko nawet czymś więcej. A potem pojawiał się i znikał z jej życia niczym piękny sen, który ulatniał się nad ranem. W oczach Seana widoczne było to samo zatroskanie, jakie Gaby widziała u Farida Hamzy. A potem na jego ustach pojawił się smutny uśmieszek i mężczyzna podniósł dłoń — powitanie po latach. Powitanie i pożegnanie zarazem. Jutro znajdzie się być może w Afganistanie albo w Argentynie. Takie bowiem było życie Seana McCourta. Generał Hamza zamknął drzwiczki. I było po wszystkim. Gaby zasiedziała się w willi swego wuja, nadal usiłując sklecić to wszystko razem, odnaleźć sens w tej bezsensownej śmierci swej matki. Omar tłumaczył jej jakieś prawne szczegóły, mówiąc, że Karima nie spisała testamentu. Zgodnie z egipskim prawem dwie trzecie jej majątku przechodziło zatem na jej brata, a jedynie trzecia część na córkę. To były spore pieniądze. —- Masz wziąć połowę — powiedział do Gaby głosem ochrypłym z płaczu. — Prawo jest niesprawiedliwe. — Nie. Nie jest mi to potrzebne i wolę uniknąć komplikacji. Tych wszystkich prawników. — No cóż — odpowiedział Omar z roztargnieniem. — Przypuszczam, że kiedyś i tak to wszystko będzie twoje. — Nigdy się nie ożenił i nie miał własnych dzieci. Krążyły plotki, że to ze względu na oddanie siostrze i jego zakrojoną na szeroką skalę działalność dobroczynną. Od czasu do czasu przychodzili przyjaciele Omara, aby złożyć kondolencje. Wydawało się, że byli to przeważnie ludzie tacy jak on — posiadający rozległe interesy i liczne polityczne powiązania. Rozmawiali z nim krótko na temat tego czy innego przedsięwzięcia na rynku albo zmiany sił politycznych w rządzie. Niektórzy z nich wydawali się zatroskani. Wraz 10 z zamachem na Anwara Sadata nastąpiły poważne zmiany. Nagle grunt pod nogami nie wydawał się już taki pewny. W chwili kiedy pozostała wreszcie sama z wujem, Gaby zadała pytanie, które zadawała sobie od czasu, gdy dotarła do niej wiadomość o śmierci Karimy. — Wujku, ale dlaczego? Nie mogę uwierzyć, że ona umarła tak... jak mówią. A ty? Karima zmarła w pokoju hotelowym w Damaszku w trakcie koncertowego tournee. Z szacunku dla ikony uwielbianej przez cały arabski świat, syryjskie władze celowo wymijająco wyjaśniły okoliczności jej śmierci, lecz wkrótce wiadomości prasowe stwierdziły, że było to przedawkowanie: barbiturany i alkohol, ten ostatni bardziej szokujący dla dobrych muzułmanów niż to pierwsze. Po ujawnieniu informacji policja w Damaszku tylko potwierdziła, że wielka piosenkarka faktycznie zmarła w taki sposób. — Nie wierzę w to — oświadczył Omar kategorycznie. Lecz potem machnął bezradnie ręką. — Ach, któż to wie? Świat, w którym żyła, to całe uwielbienie — tak się różnił od naszego. Naturalnie ty również wiesz coś niecoś na temat sławy. Lecz Karima — ona była ponad sławą. I kto wie, jak coś takiego wpłynie na człowieka. — Opadł ciężko na krzesło. — Zawsze będziemy się zastanawiać — i ty, i ja, moja najdroższa siostrzenico. Lecz proszę, proszę cię — rozmawiajmy o czymś innym. To za bardzo bolesne. Smutek wyryty na twarzy wuja nakazał Gaby zaniechać tematu. Niedługo potem pożegnała się z nim, zanim opuściła Aleksandrię. Złożyła wizytę ?????'??? ? Catherine Auste-nom, starszemu małżeństwu, którzy zatrudniali swojego czasu ojca Karimy. Jedynie kilka osób wiedziało, a wraz z odejściem Karimy jeszcze mniej, że Austenowie byli w rzeczywistości dziadkami Gabrielli. Omar był jednym z tych, którzy wiedzieli, on jednak pogardzał Austenami. Henrym, dlatego że był Anglikiem, a Catherine, ponieważ zaprzeczała swemu egipskiemu pochodzeniu. 11 Farid Hamza odwiedził starszą parę, która robiła wrażenie zdruzgotanej utratą Karimy. Gaby pocieszała ich, jak mogła. Kiedy Hamza wychodził, udało jej się zostać ż nim na moment samej. — Dziękuję panu za pańską uprzejmość, generale. Ale proszę, muszę o to zapytać. Znał pan moją matkę równie dobrze jak inni. Jak mogło do tego dojść? Hamza pokręcił głową. — Nie wiem, dziecko. To nie ma sensu. Lecz kiedy udałem się do Damaszku, by... przywieźć twoją matkę z powrotem, rozmawiałem z naczelnikiem syryjskiego urzędu bezpieczeństwa, starym przyjacielem. Zapewniał mnie, że nie ma mowy o pomyłce. — Była taka młoda — powiedziała Gaby miękko, głos jej się załamał. — To niesprawiedliwe. Myślałam, że spędzimy razem trochę czasu, nadrobimy to, co straciłyśmy. Te wszystkie lata. — Ja również. — Ponownie mocna ręka dotknęła jej ramienia. — Bądź dzielna, Gabrielle. Twoja matka kochała cię z całej duszy. Allah zsyła na nas wiele rzeczy, których nie rozumiemy i których niemal nie jesteśmy w stanie znieść, lecz mimo to musimy je zaakceptować. „Nie!" — pomyślała Gaby. „Ja nie mogę. Nie mogę zaakceptować jej ponownej utraty, nie w taki sposób. Nie mogę pogodzić się z tym, że moja matka była narkomanką i alkoho-liczką. Słowik był czymś więcej niż głosem swego kraju, jego wieszczką. Karima śpiewała o chwale Egiptu, o jego smutkach i triumfach — a Egipt kochał ją za to. A teraz, skończyć w ten sposób, w taki nędzny sposób — nie, tego nie można zaakceptować". Nie polemizowała z fatalizmem generała. Mimo iż Hamza dźwigał swój smutek z o wiele większym stoicyzmem niż Omar, on również zdawał się cierpieć podczas jakiejkolwiek dyskusji na temat smutnej i nieszczęsnej śmierci Karimy. Przyrzekłszy, że pozostanie z nim w kontakcie — widziała bowiem 12 jasno, ile to znaczyło dla starego przyjaciela matki — Gaby impulsywnie pocałowała generała i wróciła do swego hotelu. Zastała tam niezliczone telegramy i listy kondolencyjne. Jeden z nich był od Seana McCourta — żadnej notatki, jedynie zdjęcie łąki pełnej polnych kwiatów wraz z jego podpisem. Spakowała się i zadzwoniła po taksówkę. Ojciec będzie czekał, żeby ją pocieszyć. On jednak, naturalnie, nie był wcale jej ojcem — a w każdym razie nie rodzonym. Na lotnisku ludzie gapili się na nią. Wszyscy w Egipcie znali — a przynajmniej wydawało im się, że znali — historię córki ich Słowika. Gabrielle nigdy przedtem nie czuła się tak osamotniona. ?* RorbrUł 1 Aleksandria, 1940 rok 5&$S ?° r°ku n<* wiosnę, kiedy w Kairze robi się nieznośnie ?*???? gorąco, król Faruk opuszczał swoje dwa wspaniałe, kair-tok> «*» skie pałace i szukał schronienia w pieszczotliwych morskich wietrzykach Aleksandrii, gdzie również utrzymywał dwa pałace. Starszy z nich, Ras-eł-Tin, stanowił oficjalną rezydencję i był miejscem formalnych funkcji państwowych, obciążonych protokołem i krasomów-stwem dyplomatów. Do prawdziwych przyjemności Faruk wolał paląc Muntaza, położony parę kilometrów na wschód przy nadmorskiej drodze, która wiła się zmysłowo wzdłuż Morza Śródziemnego. Pięciopiętrowa fantazja we florenckim stylu, z przyłączoną doń bezsensowną, dziesięciopiętrową dzwonnicą, Muntaza leżał pośród kołyszących się drzew palmowych, jego długie, białe balkony uśmiechały się ponad prawie trzydziestoma hektarami pieczołowicie utrzymanych ogrodów i najwspanialszej plaży w Egipcie. Było to marzenie uwodziciela, oaza egzotycznych kwiatów, stad kolorowo upierzonych ptaków importowanych z Sudanu i gazeli wędrujących swobodnie, oswojonych na tyle, by pić z ukrytych stawów, w których w późniejszych latach król będzie się oddawał erotycznym wodnym zabawom z jedną ze swoich niezliczonych kochanek, którą akurat w tym momencie najbardziej faworyzował. O północy, według najlepiej poinformowanych gości, pałac ów stawał się być może najbardziej romantycznym miejscem na ziemi. Krótko mówiąc, Muntaza kojarzył się z zabawą, a wiosną 1940 roku Farukowi bardzo była zabawa potrzebna. Miał dopiero dwa- 17 dzieścia łat, był władcą zaledwie trzy lata, mężem jedynie dwa, a mimo to miał wrażenie, że rozstępuje mu się ziemia pod nogami. Jego żona, Farida, urodziła mu niedawno drugie dziecko, lecz podobnie jak to pierwsze, była to dziewczynka. I tak jak żaden arabski mężczyzna nie był w pełni mężczyzną, dopóki nie spłodził syna, tak żaden monarcha nie był w pełni krółem, dopóki nie miał męskiego dziedzica. Po gorzkim rozczarowaniu, w stosunkach między mężem a żoną nastąpiło oziębienie i teraz Faruk miał powody, by wierzyć, że Farida miała — łub przynajmniej zamierzała mieć — romans z przystojnym, młodym pilotem sił lotniczych, który, niestety, był również jego dalekim krewnym. No i do tego była jeszcze ta wojna, która niszczyła Europę. Egipt pozostawał neutralny, ale na jak długo? Dwieście tysięcy włoskich żołnierzy stało zgromadzonych na granicy Libii, a w Aleksandrii obowiązywało zaciemnienie. Jeśli zaś chodziło o Niemców, nikt nie wiedział, kiedy łub skąd mogliby uderzyć, lecz niewielu wątpiło, że atak taki nastąpi. Tymczasem Brytyjczycy napływali tysiącami, ażeby bronić Kanału Sueskiego, strategicznej drogi komunikacyjnej dla ich imperium. Nie cenili też sobie wcale wysiłków Farukapróbującego uchronić swój kraj przed konfliktem. Wiedział, że istniała możliwość, iż go usuną z tronu, mogliby to osiągnąć w każdej chwili przy użyciu paru czołgów — a w Egipcie brytyjskich czołgów nie brakowało. A co najgorsze, przynajmniej z punktu widzenia młodego monarchy, jego uroda zaczynała cierpieć z powodu tego napięcia. Zaczęła mu się cofać Unia włosów i codziennie przybywał na wadze —jeśli nie będzie uważał, wkrótce stanie się wręcz gruby. Jeśli jednak istniała jakaś cecha, której Faruk zdecydowanie nie posiadał, to była nią skłonność do zamartwiania się, a jego lekarstwem na wiele przykrości było to, które stosował w każdej kryzysowej sytuacji aż do końca swego życia. Urządzał przyjęcie. — Och, tu jest po prostu wspaniale! — wykrzyknęła Ca-therine Austen do męża, kiedy ich samochód w szeregu setek innych wjechał w wysokie bramy Muntazy. 18 — Rzeczywiście, cudownie — skomentował Henry Austen swym najbardziej ugodowym głosem. Cały ranek sprzeczali się ze sobą, do czego dochodziło ostatnio tak często, a on nade wszystko pragnął spokoju, zwłaszcza w obecności ich dziesięcioletniego syna, Charlesa. — Wspaniale! — powtórzyła Catherine. — Tak właśnie wyobrażam sobie Tarę. — Przeczytała Przeminęło z wiatrem na długo, zanim przyszło zaproszenie wyznaczające akurat tę powieść za temat spotkania w pałacu Muntaza. Przygotowując się do tej zabawy, studiowała książkę niczym Biblię. Rozpaczliwie miała nadzieję, że jej kinowa wersja dotrze do Aleksandrii przed owym wielkim wydarzeniem, ale niestety nie dotarła. Henry nie zdołał jeszcze przebrnąć przez powieść i posiadał jedynie niejasne wyobrażenie o Tarze. Odwiedził jednak niegdyś plantacje na amerykańskim Południu, sam był posiadaczem plantacji w Egipcie, lecz żadna z nich nie przypominała mu za bardzo roztaczającej się przed nimi sceny. Miało się wrażenie, że połowa Nubii została importowana do ogrodów Muntazy i poprzebierana w kostiumy zajmowała się wykonywaniem różnych wieśniaczych czynności pomiędzy belami bawełny porozrzucanymi pod gałęziami mirtu i wiciokrzewu. Jakież to ironiczne. Henry mógł doszukiwać się źródeł swego majątku — bardzo dużego zresztą — bezpośrednio w amerykańskiej wojnie domowej. Kiedy północna blokada morska odcięła dopływ do Anglii bawełny z Południa, Egipt wypełnił tę lukę. To, co do tej pory stanowiło niewielką, lokalną uprawę, stało się nagle najważniejszym towarem eksportowym kraju. Wkrótce potem przyjechał tu dziadek Henry'ego, zaczął skupywać pola bawełny i stopniowo się wzbogacił. Ojciec Henry'ego, tak jak wielu milionerów z drugiej generacji, niemal wszystko przepuścił, marnotrawiąc czas i pieniądze w Londynie, podczas gdy najemni zarządcy w Egipcie okradali go do ostatniego grosza. I tylko pierwsza wojna światowa wraz ze swoim nienasyconym zapotrzebowaniem na bawełnę do produkcji wszystkiego, począwszy od mundurów i namiotów po 19 płócienne obicia samolotowych skrzydeł, uchroniła go od utraty ziemi. Nie trzymało się go jednak szczęście. Dwa lata po zawieszeniu broni zmarł na zawał serca wywołany piciem i przemęczeniem nadmiernymi wyczynami w londyńskim burdelu. Jego starszy syn, brat Henry'ego, odziedziczył pieniądze i tytuł — choć niewiele znaczący — wraz z majątkiem ziemskim w Anglii. Henry otrzymał bawełniane plantacje pośrodku światowego załamania się cen na bawełnę. Ale to nic. Sam będąc jeszcze prawie nastolatkiem, pojechał do Egiptu, zwolnił zarządców i krok po kroku odbudował interes, aż zaczął przynosić mu korzyści i w końcu się wzbogacił. A teraz następna wojna czyniła go jeszcze bogatszym, niż mógł to sobie wymarzyć — czy też w ogóle jakim kiedykolwiek chciał być. — Czy ci czarni ludzie to niewolnicy, ojcze? — zapytał Charles. Była to jego pierwsza wizyta w pałacu Muntaza i zdawał się tym podniecony. Miał na sobie coś, co matka jego uważała za mundur konfederackiego dobosza. — To służba, synu — odpowiedział Henry, mając nadzieję, że to prawda. Bóg wiedział, że linia pomiędzy tymi dwoma kategoriami mogła być na Bliskim Wschodzie bardzo cienka. — Ale oni udają, że są niewolnikami — dodała Catherine usłużnie. — Dlaczego? — Dla pieniędzy — odpowiedział Henry w tym samym momencie, w którym jego żona powiedziała: — Dla zabawy. Nastała krótka, nieprzyjemna cisza, zanim Charles roześmiał się z ich nieudanych prób. — Słyszałem — odezwał się Henry dla nawiązania rozmowy — że Faruk zatrudnia tu trzystu ogrodników na pełnym etacie. — Naprawdę? Aż trzystu? — Każdy szczegół o pałacowym życiu fascynował Catherine. — Czy rzeczywiście potrzebuje ich tak wielu? — O, wydaje mi się, że tak. Większość z nich naturalnie 20 nie robi nic innego poza podlewaniem. — Henry rozglądnął się w skupieniu. — Byłbym w stanie uprawiać następne cztery tysiące hektarów przy mniejszej pomocy. Catherine nic nie odpowiedziała, a on skrzywił się bezgłośnie. Cóż za niezręczność, żeby tak wtrącić praktyczną uwagę w coś, co ona najwyraźniej uważała za baśń, która ziściła jej się w życiu. Spojrzał na nią ukradkiem. Zdał sobie nagle sprawę z uczucia pożądania i frustracji, że była tak piękna jak zawsze — w jej błękitnych niczym morze oczach odbijała się głęboka zieleń sukni, mającej imitować, jak to mu wyjaśniła, suknię, którą Scarlett ?'???? zrobiła sobie z zasłon. Dopasowany kolorem parasol chronił ją przed ostrym, południowym słońcem, kremowa skóra — spuścizna po angielskiej matce, córce misjonarza — była jej skrzętnie chronioną dumą. Rzeczywiście, poza kruczoczarnymi włosami odziedziczonymi po egipskim ojcu, Catherine wyglądała jak prawdziwa Ingliziya. „A jednak to dziwne" — pomyślał Henry. Gdyby była czystą Angielką, może nie widziałby w niej nic poza piękną kobietą. Jednakże to Egipt w niej przywabił go i zafascynował, nakazał mu miłość, tak jak nakazywała mu ją sama ziemia. Spochmurniał jak zawsze, kiedy omijał prawdę o ich problemach. Odsuwali się od siebie jak dwa statki mijające się w nocy i na tyle, na ile rozumiał, powodem tego stanu było to, że on kochał Egipt i życie, które tu sobie zbudował, podczas gdy ona zdawała się coraz bardziej pogardzać i jednym, i drugim. Henry spokojnie i radośnie zasymilował się — jak to lubili określać jego angielscy przyjaciele — a Catherine równie spokojnie odwróciła się plecami do kraju, w którym się urodziła, i stała się zaciekłą anglofilką. Wydawało się, że nic dla niej nie znaczyło, iż powszechnie nazywano go „paszą", określeniem wyrażającym najwyższy szacunek, jakiego mężczyzna mógł się dopracować w Egipcie — najprawdopodobniej zamieniłaby ten tytuł na najlichszy tytuł baroneta w Dorset. 21 Zbliżali się już do pałacu, na trawniku unosiły się dźwięki orkiestry smyczkowej. Henry wiedział, że w środku będzie pewno jeszcze jedna lub dwie — król nie należał do oszczędzających na swoich rozrywkach. Krawat Henry'ego na przodzie koszuli z żabotem rozwiązał się, więc niezdarnie usiłował go zawiązać. Według Catherine przebrany był za Ashleya Wilkesa. Z tego, co przeczytał na temat tego książkowego bohatera, Henry nie był za bardzo pewien, czy miało to mu pochlebiać, czy też raczej go przerażać. Catherine patrzyła na męża zmagającego się z krawatem. — Chodź tu — powiedziała w końcu. — Ja to zrobię. — Jego szybki uśmiech wdzięczności przygnębił ją. Przez myśl przemknęło jej określenie „obowiązek żony". Mocno opalony, był tak brązowy od słońca jak pierwszy lepszy wieśniak znad Nilu. To pewno nieuniknione, skoro był plantatorem, lecz w każdej chwili mógłby się przebrać w galabiję i nawiedzać meczety. — A cóż to za melodia, którą grają? — zapytał. — To muzyka z filmu — odpowiedziała. Jakież to do niego podobne, żeby jej nie rozpoznać. Słyszała ją już ze sto razy w radiu. Jednakże Cathrine nie mogła podtrzymywać swego rozdrażnienia. W końcu był to królewski pałac. Trzeba to było przyznać Henry'emu. Był właściwie stałym bywalcem w Mun-taza i w Ras-el-Tin. Król po prostu go lubił — przynajmniej tak powiedziała żona attache z ambasady. Zręcznie ukryta pod tym wiadomość mówiła jednak, że być może Henry okazywał królowi zbyt wiele szacunku, jak na Anglika. Sam ambasador brytyjski, Miles Lampson, często i otwarcie nazywał Faruka „chłopcem". Samochód zatrzymał się i wysoki Nubijczyk w zielonych niczym Nil jedwabiach pałacowej liberii pośpieszył, aby pomóc im wysiąść. Przywitał ich licznymi pozdrowieniami. Catherine 22 zobaczyła z przyjemnością, że goście byli w większości cudzoziemcami — głównie Brytyjczykami, lecz obficie zmieszanymi z aleksandryjskimi Grekami i Syryjczykami, a niekiedy z Francuzami i Amerykanami. Chateau Lafitte-Rothschild '29 dla większości gości, podczas gdy dla wstrzemięźliwych muzułmanów i kilkorga dzieci dostępne były słodzone, owocowe soki. — Catherine Austen! Panna ?'????. ? pan Wilkes, jak sądzę? — Jackie! Miło cię tu widzieć — odpowiedziała szczerze Catherine. Jackie Lampson, absurdalnie młoda żona ambasadora, zaledwie dwudziestokilkuletnia, była żwawą, ładną kobietką, która pomimo swej słynnej kokieterii i wręcz laleczko- watej urody nie miała ani jednego wroga na świecie. — A ja — powiedziała Jackie, wskazując na swój kostium — jestem Melanią o złotym sercu. Wydaje mi się, że nazywa się to obsadą roli niezgodnej z charakterem. Nagle wyłonił się Miles Lampson, potężny przy swoich stu dziewięćdziesięciu pięciu centymetrach wzrostu i prawie stu trzydziestu kilogramach żywej wagi, i zasalutował Charlesowi. — Wojskowa dyscyplina — zwrócił się do Henry'ego. — Niezbędna w dzisiejszych czasach, lecz niestety, w niektórych kwaterach zupełnie nieistniejąca. Przypuszczam, że będę musiał porozmawiać na ten temat z naszym chłopcem. — Z Farukiem? — zapytał Henry. — A o co chodzi? — O zaciemnienie — odrzekł Miles. Nie przebrał się w żaden kostium, lecz jego tradycyjny surdut i muszka nie wydawały się nie na miejscu. Górował nad swoją drobniutką żoną i był od niej niemal o czterdzieści lat starszy. Nikt, a zwłaszcza Catherine, nie mógł zrozumieć, dlaczego Jackie go poślubiła. — Pewien kapitan z jednego z naszych statków złożył interesujący raport — ciągnął Miles. — Powiedział, że w ostatnią sobotę widział Aleksandrię z odległości pięćdziesięciu kilometrów. Jak sądzisz, co było źródłem światła? — Nie mam pojęcia — odparł Henry. — Właśnie pośród niego stoimy. Pałac Muntaza świeci ni- 23 czym latarnia morska. — Miles westchnął głęboko. — Nie mówię naturalnie, że to celowe. Ale kto wie? Połowa tych hul-tajów czeka z zapartym tchem na Muhammada Haidara, żeby wkroczył i nas przegonił. Na tę wzmiankę wszyscy uśmiechnęli się ponuro. Za pomocą znakomitego pociągnięcia propagandowego Niemcy zaczęli szerzyć pogłoski, że Adolf Hitler był w rzeczywistości muzułmaninem urodzonym jako Muhammad Haidar w jakiejś egipskiej wiosce. Fellachom uprawiającym ziemię tylko tego trzeba było do wyboru strony, po której należało się opowiedzieć w wojnie. Wykształceni Egipcjanie mieli naturalnie więcej rozumu w głowie, ale nawet i pośród nich powszechnie uważano, że Niemcy nie mogli być przecież gorsi od Anglików. — Z całą pewnością, kochanie, nie będziemy tu stać i przez cały dzień rozmawiać o tych okropieństwach. Ludzie już wchodzą do środka. Chodźmy, Catherine. Ja wprowadzę twojego przystojnego męża. Użyję wszelkich sztuczek, żeby go zmusić do zatańczenia ze mną — To się może zakończyć twoim pogrzebem — odparła Catherine. Henry słynął z tego, że nienawidził tańczyć i był boleśnie niezdarny, kiedy go do tego zmuszano. Jackie wyciągnęła w stronę Henry'ego rękę — Ashley jest moim bratem — powiedziała, usiłując naśladować południowy akcent. — Ale cóż znaczy małe kazirodztwo pomiędzy bratem a siostrą? Wewnątrz pałac Muntaza błyszczał. Inkrustowane złotem, nefrytami i topazami wizerunki tańczących dziewcząt w różnych stadiach roznegliżowania poruszały się na ścianach z marmuru i drogocennego drzewa. Jarzyły się żyrandole. Wystawiony w wejściu do ogromnego salonu jadłospis obiecywał ucztę z dwudziestu dań — przepiórek w białym winie, podsmażanych krewetek śródziemnomorskich, pieczonych na roż- 24 nach królików, fig i miękkich serów, prowansalskiej zupy rybnej z szafranem — Catherine przestała czytać. Jedzenie było w końcu tylko jedzeniem. Przyjemność sprawiali jej ludzie — te wszystkie cudowne kobiety i przystojni mężczyźni przebrani w stroje bohaterów powieści, której akcja toczyła się w odległych czasach i kraju, który niewielu z nich kiedykolwiek w ogóle widziało. To, że większość z nich była Anglikami, odpowiadało jej jeszcze bardziej. Salon był zatłoczony. Na odległym końcu siedziała czterdziestoosobowa orkiestra, akurat w tym momencie cicha. Jackie szczebiotała do Henry'ego, który zdawał się nie wiedzieć, co dalej robić. Miles zniknął gdzieś, również Charles ulotnił się z paroma innymi młodzieńcami, którzy nie mieli ochoty uczestniczyć w tym nudnym rytuale dorosłych. Catherine poczuła lekkie uderzenie na ramieniu. Spojrzała w dół i spostrzegła kulkę chleba wielkości ziarenka grochu, upadającą na posadzkę. Uniosła wzrok i spostrzegła następną, przelatującą nad głową Jackie, by trafić Henry'ego w oko. Henry nie wydawał się zaskoczony. — Wasza wysokość — powiedział. Catherine odwróciła się i zobaczyła nadchodzącego króla. Niejasno przypomniała sobie, jak Henry opowiadał jej o dziecięcej przyjemności, jaką czerpał ten młody mężczyzna z zajęcia takiego jak rzucanie kulkami chleba w ludzi, których uważał za nudnych i nadąsanych. Faruk śmiał się. — Henry paszo, widzisz, co ze mnie uczyniły te angielskie szkoły wojskowe? Zepsuły moją celność oka. Nigdy już nie zostanę artylerzystą. — I zwrócił się do Catherine. Był wyższy, niż pamiętała. — Stokrotnie przepraszam, madam. Błagam, niech mi pani wybaczy. Proszę poświęcić mi taniec. Aby okazać mi przebaczenie. Stało się to tak szybko. Jak za sprawą czarów, muzykanci zaczęli grać walca Straussa, a król porwał ją do tańca po całej sali. Tańczył cudownie. 25 — Jesteś tu najpiękniejszą kobietą — powiedział. Zabrzmiało jak dobrze wyćwiczona rola. Bardzo dobrze wyćwiczona. Catherine jednak upajała się chwilą. — Jak się ma twój ojciec? — zapytał. Była to ostatnia rzecz, jakiej się spodziewała. Przecież on chyba nie znał jej ojca, skromnego nauczyciela? — Był przyjacielem mojego ojca — wyjaśnił Faruk, jak gdyby wyczuwając jej wątpliwości. Z całą pewnością to również było kłamstwo. — Dobrze. Dziękuję — odpowiedziała. — Dlaczego nie zostawisz swego męża i nie zostaniesz ze mną? Zdawało się, że uśmiech zamarł jej na twarzy. — Wasza wysokość jest dzisiaj w żartobliwym nastroju. — Wcale nie. Cudownie zrobiłoby to nam obojgu. — Uśmiechnął się. Miał w sobie prawie niemowlęcą delikatność, lecz był również bardzo przystojny. Żartował. Musiał sobie żartować. A jeśli nie? Reputacja tego człowieka! A do tego był królem — absolutnym władcą. Krążyły różne pogłoski... Catherine uśmiechnęła się. No bo cóż innego mogłaby zrobić? Jedno wszak było pewne — nie miała zamiaru podczas walca powiedzieć królowi Egiptu, że była już na tyle stara, iż mogłaby być jego matką. Faruk zmarszczył ze smutkiem brwi. — Cóż za szkoda. To nigdy nie miałoby szans. Wszak jestem żonaty. — A potem mrugnął okiem i uśmiechnął się. — Ale czy wszyscy tu nie jesteśmy żonaci? Catherine roześmiała się. To było śmieszne. I zabawne. Czyż nie tak? Zastanawiała się, czy przypadkiem nie wypiła za dużo szampana. A jeśli nawet? Cały świat oszalał. Padały bomby. Była Catherine Kemal, córką kairskiej burżuazji, z matki Angielki i egipskiego ojca. Była żoną najzamożniejszego Anglika w Aleksandrii. Tańczyła z czarującym chłopcem będącym 26 najwidoczniej w okresie permanentnego podniecenia. I tak się składało, że był on również królem. Roześmiała się ponownie i popłynęła w takt muzyki. Henry wolno sączył różową jałowcówkę, gratulując sobie, że przeżył walca z Jackie, nie wyrządziwszy żadnych trwałych obrażeń żadnemu z nich. Catherine tańczyła drugą rundę fokstrota z Farukiem. W trakcie takich okazji jak ta król zazwyczaj nie tańczył dwa razy z rzędu z tą samą kobietą i Henry bardzo łatwo mógł się poczuć zagrożony. Ale nie poczuł się. Znał Fa-ruka — a w każdym razie tak mu się wydawało. Jeśli zaś chodziło o Catherine — oczywisty fakt, że się dobrze bawiła, był według niego jedynie pozytywny. Być może wyciągnie ją to z sakramenckiego dna, w które popadła. — On jest niesamowity, nieprawdaż? Ten nasz pan Faruk? Amerykański akcent. Henry odwrócił się i ujrzał mężczyznę o brązowych włosach i oczach, który nie mógł mieć więcej niż trzydziestkę. — Jake Farallon — przedstawił się Amerykanin, wyciągając dłoń. Henry nie miał innego wyjścia i musiał ją uścisnąć. — Henry Austen. — Wydawało mi się, że pana rozpoznałem. Bawełniany pasza. Miło mi pana poznać. — Mnie również, to pewne. — Henry uważał niektórych Amerykanów za nazbyt nachalnych. — Nie powinienem tutaj być — powiedział miłym tonem gość. — Nie byłem zaproszony. Mój szef przyprowadził mnie ze sobą. Jestem z ambasady. Henry domyślał się, że ten facet musiał być jakimś agentem wywiadu. Farallon wskazał głową na taneczny parkiet. — Tak, Faruk. Śmieszne, kiedy tu przyszedłem po raz 27 pierwszy, natknąłem się na Egipcjanina, którego żona miała romans z jego wysokością. To było największe szczęście, jakie trafiło się temu facetowi. Nie tylko się na tym wzbogacił, ale gdy fala uniesienia minęła, oszalała na jego punkcie. Doszła do wniosku, że z niego diabeł, nie mężczyzna — zniżył w zaufaniu głos. — Słyszał pan chyba coś na temat królewskiego przyrodzenia, co? Niezupełnie takie, jakie przystoi królowi, jeśli rozumiesz pan, o co mi chodzi. Henry słyszał opowieści na temat „królewskiego przyrodzenia", lecz lubił Faruka, a nie lubił plotek. Jego zdaniem, „królewskie przyrodzenie" nie powinno obchodzić nikogo poza królem. Dokończył swego drinka. — Wybaczy pan — powiedział do Amerykanina i odszedł. Przechodził bez celu pomiędzy grupami rozmawiających i śmiejących się kobiet i mężczyzn, zdecydował się na kolejną jałowcówkę i znalazł ją. Ponownie sposępniał. Niezależnie od jego własnej opinii na ten temat, jeśli król zatańczy z Catherine po raz trzeci, jutro plotki rozniosą się po całej Aleksandrii. Błyskotliwe, swawolne bogactwo Muntazy wydawało mu się ciężkie i monotonne. Zabawa trwała zaledwie pół godziny, a Henry pragnął, żeby się już skończyła. Chciał usiąść swobodnie na balkonie swej willi z widokiem na miasto i port, porozmawiać i pośmiać się z kimś. Pośmiać się z Catherine, tak jak to zwykle czynili, kiedy Charles był małym dzieckiem. Dostrzegł przed sobą Ahmeda Hassaneina, najbardziej szanowanego naukowca w Egipcie, a w swych wcześniejszych latach wielkiego odkrywcę, który również był nauczycielem króla. Henry był lekko zdziwiony jego obecnością — plotki głosiły, że był zaangażowany w miłosną aferę z królową Nazli, owdowiałą matką Faruka, i że Faruk był tym głęboko urażony. Jakiś młody mężczyzna, który wydawał mu się niejasno znajomy, wyraźnie rozentuzjazmowany rozmawiał z Hassanei-nem. U jego boku młoda kobieta, tak modnie ubrana, że 28 mogła być tylko Francuzką, łowiła każde jego słowo. „Nowożeńcy" — domyślił się Henry. Albo wkrótce nimi będą. — Niech pan spojrzy tylko na jedną chorobę — mówił młody człowiek. — Schistosomatoza. Powodowana, jak pan zapewne wie, Ahmedzie paszo — przez pasożyta spotykanego w wodzie, atakującego wątrobę, pęcherz, płuca i centralny układ nerwowy, a w końcu zabijająca swe ofiary. Istnieją wioski, ba — setki takich wiosek, w których więcej niż połowa ludności zostaje nią dotknięta, zanim dożyje średniego wieku. Żaden kraj do niczego nie dojdzie, dźwigając taki ciężar. A to jest tylko jedna z chorób. — Jesteś pan doktorem — powiedział prosto Hassanein. — Znajdź więc pan na to lekarstwo. — Badania medyczne pochłaniają sporo pieniędzy — odpowiedział młody człowiek. — Lecz w Egipcie pieniądze przeznacza się na inne cele. — Machnął ręką na otaczający go pałac. — Ja to rozumiem — powiedział Hassanein. — Lecz inni mogą tego nie pojąć. Niektórzy nawet mogliby uważać pańskie idee za rewolucyjne. Stwierdzenie to było ostrzeżeniem, a nie komplementem. — Niewątpliwie — mruknął młody człowiek. Henry przyłączył się do tej małej grupy i przywitał z Hassa-neinem. Młody człowiek rozchmurzył się. — Henry pasza! Jak dobrze, że cię widzę! — zorientowawszy się, że Henry jest zakłopotany, dodał prędko: — Tarik Mis-ry, syn Hassana Misry'ego. — Ach tak, oczywiście! — powiedział Henry. Hassan Mis-ry był jego znajomym, urzędnikiem w Ministerstwie Rolnictwa. — A jak się miewa twój ojciec? — Dobrze, dzięki niech będą Allahowi. — Wybacz, że cię nie rozpoznałem. Kiedy widziałem cię po raz ostatni, byłeś zaledwie chłopcem. — Przez kilka lat przebywałem w Paryżu, w college'u. — Studiował medycynę — doprecyzowała młoda kobieta. — Moja żona, Celinę — przedstawił ją Tarik z dumą. 29 — Madame. Czy przyjechaliście niedawno z Francji? — zapytał Henry. — Dwa tygodnie temu — odrzekł Tarik. — Iw samą porę. Niemców nic już nie powstrzyma. — Smutna wiadomość. — To świnie! — stwierdziła Celinę z nagłą zjadliwością. — Zrobiło na mnie wrażenie, że w takim momencie nadal myślisz o Egipcie — zwrócił się Henry do Tarika. — Podsłuchałem co nieco z waszej rozmowy. No i naturalnie wiem coś o schistosomatozie, choć z całą pewnością nie jestem lekarzem. Ile pieniędzy byłoby potrzeba, żeby uczynić jakiś postęp? Tarik wzruszył ramionami. — Kto wie? Prawdopodobnie miliony. — Nie jestem w stanie podarować milionów, ale być może mógłbym w jakiś sposób pomóc. Przyjdź do mnie do mojej willi, jak będziesz miał czas, porozmawiamy na ten temat. — Jest pan bardzo uprzejmy. — Młody doktor zdawał się szczerze wzruszony. — Nie jestem specjalistą, ale postaram się zebrać dla pana pewne fakty. Zrobiono już coś w tej dziedzinie. Niestety, nie za wiele. — Wpadnij również do mnie, jeśli chcesz — zaproponował Hassanein. — Nie jestem taki bogaty jak Henry pasza, lecz być może zdołam ci pomóc w jakiś inny sposób. — Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Dziękuję. — Ach, tutaj jesteś, kochanie! — To była Catherine, promieniejąca z radości. — Cóż za urocza zabawa! — Co się stało z twoim partnerem? — Och, w tym momencie zajął się Jackie. Wydaje się, że zamierza obtańczyć wszystkie kobiety na tej sali. — Aha. Zatem nic wielkiego nie zagraża światu. Henry przedstawił ich, a Tarik szarmancko poprosił Catherine do następnego tańca, Henry'emu nie pozostało nic innego, jak poprosić Celinę. „Biedna dziewczyna" — pomyślał, prowadząc ją na parkiet. „Najpierw hitlerowcy, a teraz ja". 30 ca Słońce zachodziło już, lecz dla wielu gości zabawa dopiero się rozpoczynała. Uroczystości w Muntaza trwały często aż do świtu. Austenowie musieli jednak myśleć o Charlesie, a Henry był nieugięty w decyzji dotarcia do domu przed wprowadzeniem obowiązkowego zaciemnienia. Catherine zrzędząc, zgodziła się w końcu. Czuła się niczym senne dziecko, które mimo to chce zostać z dorosłymi. Dlaczego Henry nie mógł sam zabrać chłopca i pozwolić, aby ktoś inny podwiózł ją do domu? No cóż, naturalnie było to nonsensowne. Dlaczego czuła się taka zmęczona? Był czas, kiedy mogła tańczyć całymi godzinami. Czyżby się zestarzała? Myśl o tym wcale nie poprawiła jej nastroju. Odnaleźli Charlesa z małą grupą chłopców, bawiących się w ogrodach w Saracenów i krzyżowców. Był brudny i Catherine nakrzyczała na niego. A potem, za zakrętem ścieżki, natknęli się na Faruka i Lampsona. Król sam robił wrażenie złajanego dziecka. Lampson musiał go karcić za pałacowe gwałcenie nakazów zaciemnienia. Faruk spojrzał na nich niczym tonący, który zobaczył linę ratowniczą. — Henry! Chyba jeszcze nie wychodzicie, co? Tak wcześnie? Mam tu coś, co chciałbym wam pokazać. Lubisz samochody? A ty, młody człowieku? Charles przyznał nieśmiało, że faktycznie lubi samochody. Król poprowadził ich, zbierając po drodze innych ludzi — oczywiste było, że nie miał zamiaru pozostać znowu sam na sam z Lampsonem. Garaż Muntazy był przebudowaną stajnią, niemal tak dużą jak cały dom Austenów, którego bynajmniej nie można było nazwać małym. Służący wpuścił grupę do środka. Miejsce to było oświetlone jak muzeum. Bo to było muzeum. Catherine zazwyczaj nie zwracała uwagi na samochody, lecz ta kolekcja zapierała dech w piersiach. Faruk wymieniał nazwy — due-senberg, bugatti, rolls-royce, packard, cadillac i tak dalej. 31 Wszystkie były jasnoczerwone — królewskim dekretem były to jedyne czerwone samochody w całym Egipcie. — A ten — powiedział Faruk, zatrzymując się przed pięknym, sportowym mercedesem — jest prezentem ślubnym. Zgadnijcie, kto mi go dał? — Tu uczynił dramatyczną przerwę. — Hitler! Anglicy w tej grupie przestali się uśmiechać. Catherine miała nadzieję, że nie zaczną politykować. Dostała pulsującego bólu głowy. — Otrzymałem również piękny prezent od jego wysokości króla Jerzego — ciągnął dalej Faruk, najwyraźniej dobrze się bawiąc. — Parę pistoletów firmy Purdey, najlepszych na świecie, oraz — po następnej przerwie — parę kijów golfowych! — Zamachnął się niewidocznym kijem golfowym tak komicznie niezgrabnie, że nawet Anglicy się roześmiali. — Jak sądzisz, Henry? — zapytał król. — Czy uważasz, że mam jakieś szanse wygrania otwartych mistrzostw? — Sądzę, wasza wysokość — odpowiedział Henry spokojnie — że powinieneś trzymać się tego mercedesa. Pewnego dnia, przy odrobinie szczęścia, może się okazać, że będzie ostatnim egzemplarzem na ziemi. — Brawo! Brawo! — odezwało się parę głosów i przez chwilę Faruk zdawał się zażenowany. Potem jednak roześmiał się na całe gardło. — Odpowiedź jak przystało na prawdziwego Anglika! Catherine była zaskoczona — i przepełniona dumą. Henry naturalnie nienawidził Niemców i w tej wojnie liczył na brytyjskie zwycięstwo, lecz rzadko manifestował swoje uczucia. Egipt był neutralny, a on najwidoczniej uważał się za Egipcjanina. A teraz powiedział coś tak patriotycznego — i to do tego w twarz królowi Farukowi w obecności tuzina osób! Może mimo wszystko istniały jakieś szanse? Może wreszcie dostrzeże swój obowiązek, zabierze ją i Charlesa do domu — do domu, do Anglii. Wyobrażała sobie wspaniały ziemski majątek gdzieś na zielonej wsi. Henry mógłby zajmować stanowisko oficerskie 32 —- nie był jeszcze na to za stary, miał zaledwie czterdzieści dwa lata. Wyobrażała go sobie w mundurze. Bohater wojenny. Tytuł szlachecki, a może nawet tytuł lorda. Jaśnie pani, lady Catherine. Marzenia te mogłyby się tym zakończyć, ale jednak nie. Nadszedłby taki tragiczny dzień, żołnierze przybyliby pod jej drzwi. Zwróciliby się do Charlesa tytułem jaśnie pana. I nawet milion funtów nie byłby pocieszeniem — z początku. Ale po odpowiednim okresie żałoby... Prawie zaczerwieniła się ze wstydu. Żadna przyzwoita osoba nie miałaby takich myśli. Ona ich nie miała. One przyszły same. Boże, jakżeż bolała ją głowa! Przydałoby się coś do picia. Weźmie sobie coś, jak tylko wrócą do domu. Nie szampana. Coś, co posiadałoby leczniczą moc. Król pożegnał się z nimi. Miles Lampton również. Zabawa trwała. Kiedy Catherine szła z powrotem przez ogród, fantazja znowu nasunęła jej się na myśl. Tak sama z siebie. Mustafa Ismail spojrzał w tylne lusterko. Pani zdawała się w kiepskim humorze. Pasza siedział z tyłu, a nie z przodu z Mustafą, jak to zazwyczaj czynił. Mustafa wiedział dlaczego. To dlatego, że pani była w złym nastroju i pasza nie chciał jej denerwować. Irytowało ją to, że pasza siadał z przodu. Mustafa podsłuchał kiedyś, jak karciła za to męża. „Dlaczego — domagała się, żeby jej powiedział — tak ją upokarzał, traktując kierowcę, służącego, jakby był jego najdroższym przyjacielem? Był Anglikiem. Powinien się zachowywać jak Anglik. Anglicy byli tu panami. Egipcjanie — służbą. Tak już było. Dlaczego chciał się zachowywać jak służący?". Mustafa nie pozwoliłby swojej żonie mówić do siebie w taki sposób. Z drugiej jednak strony, wydawało mu się, że pani miała rację. Gdyby on był na miejscu paszy, z całą pewnością nie siadałby ze służbą. Mustafa uważał się za człowieka, któremu się poszczęściło. 33 Był jednym z fellachów, zwykłym wieśniakiem, kiedy pasza przyjechał do Egiptu. Pracował jednak ciężko i uczciwie, a pewnego dnia pasza zawołał go z pola i wysłał na kurs jazdy samochodem. Od tego czasu został kierowcą paszy. Dom jego w kwaterze dla służby zbudowany był z cegieł i miał trzy pokoje, a każdy z nich był większy od glinianej chaty, w której się wychował. Miał żonę i dzieci, oni również pracowali u paszy. Wszystko to stawiało Mustafę tak wysoko ponad fellachami, jak pasza stał ponad Mustafą i nie miał ochoty udawać, że jest inaczej. A więc owszem, w tej kwestii wydawało mu się, że pani miała rację. Z drugiej jednak strony, pomimo niekiedy mało dystyngowanych zwyczajów, pasza był doskonałym i sprawiedliwym panem. I to bardzo dobrze, gdyż w obecnej chwili mieli w willi kryzys, za który ostrzejszy pan mógłby obwiniać Mustafę, jako że był starszym człowiekiem, który powinien utrzymywać porządek pośród pozostałej służby. — Mustafa, zwolnij! Zwolnił lekko nacisk na gaz. — Tysiące przeprosin, proszę pani. — Pęka mi z bólu głowa, a ten człowiek jedzie z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę! — zwróciła się pani do paszy. Czując potrzebę usprawiedliwienia się, Mustafa zdecydował się oznajmić złą nowinę teraz. — Tysiące przeprosin, paszo. Jechałem tak prędko, jest bowiem pewien mały problem, o którym — jak sądzę — chciałby pan wiedzieć. — Cóż to za problem? — Jedna z dziewcząt, Fariza, jest chora. — Fariza była więcej niż chora. Fariza była z całą pewnością umierająca, jeśli już nie umarła. — A co jej jest? — Ja... ja nie wiem, paszo. — Mustafa nie mógł zmusić się, by powiedzieć w obecności pani, że dziewczyna, która nie 34 była mężatką, próbowała wywołać u siebie poronienie i że teraz nikt nie potrafił powstrzymać krwawienia. — Uhm. Pójdę ją zobaczyć, jak tylko dojedziemy na miejsce. Do willi znajdującej się tuż przy nadmorskiej szosie mieli zaledwie parę minut. Pani wraz z paniczem Charlesem weszła do domu. Pasza udał się w towarzystwie Mustafy do kwater dla służby. Po drodze Mustafa powiedział to, co mu było wiadomo. Pasza spojrzał tylko na Farizę, popielatą jak popiół i jęczącą, że jej zimno. — Przynieście jakieś koce. Dziewczyna jest w szoku. Mustafa, wracaj do pałacu. Pytaj o doktora Tarika Misry'ego. Posłuż się moim imieniem i powiedz, że to pilna sprawa — kwestia życia i śmierci. Mustafa zawahał się. — Jest już prawie ciemno, paszo. Zaciemnienie. — Do diabła z zaciemnieniem! Włącz reflektory. Jeśli ktoś cię zatrzyma, powiedz to, co powiedziałem. No jedź! Jedź! I Mustafa pojechał. Charles by już po kąpieli i minęła godzina, o której normalnie chodził spać, ciekaw był jednak, co takiego działo się w kwaterach dla służby. Wiedział tylko tyle, że Fariza była chora i był u niej doktor oraz jego ojciec. Postanowił zatem sam się przekonać. Wymykając się tylnymi drzwiami, po raz pierwszy cieszył się z zaciemnienia. Przy grubych zasłonach nie było mowy, aby jego matka wyjrzała i zobaczyła, dokąd idzie. Nie lubiła, gdy bawił się ze służbą — a zwłaszcza z jego przyjaciółką Karimą. Kiedy piła, potrafiła się tym bardzo zdenerwować. Nie rozumiał tego. Bawił się z Karimą od niepamiętnych czasów. Naturalnie nie wtedy, kiedy w pobliżu byli jacyś chłopcy — Karimą była dziewczynką, i to do tego o rok 35 młodszą od niego. Ale on ją lubił. Rozmawiali o różnych rzeczach. Uważał nawet, że była ładna — choć zachowywał to w głębokim sekrecie. Matka mówiła, że jest już za duży, by bawić się z Ka-rimą. Ale matka nie znała Karimy. Ona nie była taka głupia jak większość małych dziewczynek. Tak dużo wiedziała. Cała służba, wręcz wszyscy Egipcjanie wiedzieli. O dzieciach, o mężczyznach i kobietach. O rzeczach, o których jego rodzice nie mieli pojęcia, a przynajmniej na te tematy nie rozmawiali. Ka-rima mówiła jednak o tych sprawach zupełnie naturalnie. Odnalazł ją w ciemnościach w pobliżu domu, w którym była Fariza. — Cześć, Charles. — Cześć, Karima. Co się dzieje z Farizą? — Krwawi. — Czy sądzisz, że ona umrze? — Słyszałam, że doktor powiedział, że może nie. Ale to już właściwie nie ma znaczenia. Charles był zaszokowany. — Co przez to rozumiesz? — Jej życie jest już skończone. Prawdopodobnie zabije się ze wstydu. Albo zabiją ją jej bracia. — O czym ty mówisz? Dlaczego mieliby ją zabić? Jaki wstyd? — Miała dziecko, a nie miała męża. Charles zaczynał rozumieć, choć nadal nie pojmował, dlaczego należało kogoś za to zabić. — Może ją wrzucą do studni — powiedziała rzeczowo Karima. — Robią to czasem we wsi, z której pochodzą moi rodzice. — Dlaczego? — Mówiłam ci. Ze wstydu. Ale lepiej nie rozmawiajmy na ten temat. To przynosi nieszczęście. Powiedz mi, jak dzisiaj było w pałacu. Opowiedział jej najważniejsze szczegóły dnia, tak jak je za- 36 pamiętał. Ogrody. Jedzenie. Kolekcję królewskich samochodów. Jej oczy otworzyły się szeroko. — To widziałeś króla? On z tobą rozmawiał? A królowa? — Nie widziałem jej. — Och, to brzmi tak... pięknie. Chciałabym... — Co? — Nic. Zaszli w pobliże domu Karimy. Nagle w ciemności rozległ się gniewny głos: — Karima! Co ty sobie wyobrażasz? Był to jej starszy brat, Omar. — Ja tylko rozmawiałam z Charlesem. — Tylko rozmawiałam z Charlesem! Tylko rozmawiałam po ciemku z chłopakiem. Wchodź do środka! I to już! Karima skłoniła głowę, ale się nie poruszyła. Omar złapał ją brutalnie za ramię. — O co ci chodzi, Omar? — zapytał Charles. On nie bał się starszego chłopaka. Omar może i miał dwanaście lat, ale nadal był jedynie służącym. — O nic takiego, co byłbyś w stanie zrozumieć — odburknął Omar. — Ani ktokolwiek twojego pokroju. — I to powiedziawszy, zaciągnął Karimę do domu. Charles stał pośród ciemności. To nie miało żadnego sensu. Byli niegdyś z Omarem przyjaciółmi. Ostatnio jednak wydawało się, że Omar był na wszystkich wściekły. Ale dlaczego? Charles zastanawiał się, czy było to coś, o czym powinien napomknąć ojcu. Ale nie, lepiej nie. Nie chciał przysporzyć jeszcze więcej kłopotów Karimie ponad te, które już miała. Odszedł powoli do willi. — Ty jeszcze nauczysz się mnie słuchać, ya bint. Karima bała się odpowiedzieć bratu lub choćby na niego popatrzeć. Nie wydawało jej się, aby zrobiła coś złego, ale 37 Omar zachowywał się tak, jakby się zhańbiła. Żałowała, że w domu nie było ani ojca, ani matki. Pewno byli przy Farizie. Została tu sama z rozwścieczonym bratem. — Czy wiesz, co może się przydarzyć dziewczynom, które pohańbią swoje rodziny? Popatrz tylko na Farizę. Zwykła, brudna kurwa. Wiedziała, że miał rację. Nic nie odpowiedziała. — A wiesz jeszcze, co może spotkać dziewczyny, które biegają samopas? No wiesz? Wiedziała, przynajmniej co nieco, lecz pokręciła głową. — Potną cię, tutaj. — Uderzył ją kłykciem w krocze, aż krzyknęła z bólu. — Tak, to boli, nieprawdaż? Potną cię. Nie tak jak Farizę. Wytną ci kawałek ciała. — Słyszała opowieści na ten temat, opowiadane szeptem pomiędzy kobietami. — Chcesz, żebym porozmawiał na ten temat z ojcem? — naciskał Omar. Ponownie pokręciła głową. — A zatem słuchaj mnie zawsze i nigdy nie waż się sprowadzić hańby na własną rodzinę. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Karima stała bez ruchu, dopóki nie upewniła się, że sobie poszedł. Bała się nieraz w życiu, nigdy jednak nie miała wrażenia, że zawsze będzie się już tak bała. Teraz jednak tak się właśnie poczuła. — Miłosierny Boże, nasz jedyny obrońco — zaczęła, lecz słowa modlitwy wydały jej się jedynie słowami. Jednakże było coś, co zawsze pomagało. Coś, co zawsze sprawiało innym przyjemność, nawet dorosłym — jak również jej samej. I cicho zaczęła śpiewać. W ocrekiwAtiiw ?? ????????? ????>??? Egipt, 1942 rok 5&»$5 Pomimo oficjalnego zachowania neutralności w wojnie, &i?& &°?? ogarniała całą planetę, Egipt w roku 1942 przypo-??? <*» minął wojskową bazę. W Kairze brytyjski obóz otoczony wysokim murem i kolczastym drutem rozciągał się od Tahrir Sąuare aż po sam Nil. Brytyjscy oficerowie byli wszędzie —jeździli konnymi powozami, odwiedzali przyjaciół mieszkających w luksusowych apartamentach usytuowanych wzdłuż Nilu, jadali w hotelu Shepheard's, Ritz lub ?????. Kosztowali ciasteczka U Groppiego i rozkoszowali się bogactwem rozrywek w kairskim gmachu opery. Dla tych, którzy mieli pieniądze — a według egipskich standardów nawet zwerbowanym żołnierzom płacono dobrze — nie było ograniczeń. Alkohol, papierosy, kosmetyki, mundury na miarę, importowane jedzenie — wszystko istniało w obfitości. Żołnierzom przyzwyczajonym do trudów i niedostatków ten zakątek wojny często wydawał się nierzeczywisty, a niekiedy wręcz fascynujący. Neutralność umożliwiała wręcz surrealistyczne skojarzenia. Niemieccy szpiedzy obracali się w najlepszych kręgach, również rozkoszując się eleganckimi klubami i restauracjami oraz wszelkimi europejskimi luksusami, jakie oferował wówczas Egipt, lecz za jedną trzecią cen berlińskich lub paryskich. W Aleksandrii, będącej bazą angielskiej floty, militarna obecność była bardziej morska, szpiedzy jednak nie byli tam mniej aktywni. W Klubie Automobilowym obficie serwowano plotki wojenne wraz ze 39 specjalnością zakładu — pieczonymi na rożnie śródziemnomorskimi krewetkami wiełkości ogonów homarów. Dla większości brytyjskiej ludności cywilnej przebywającej w Egipcie wieści z ojczyzny, gdzie niemieckie bombowce co noc bombardowały Londyn, wzbudzały o wiele większe zainteresowanie niż wydarzenia rozgrywające się na pustyni w odległości zaledwie kilku godzin jazdy. W istocie walki na lokalnym froncie dostarczały jedynych dobrych wiadomości, jakie do Brytyjczyków docierały. Uderzając w grudniu 1940 roku z Mersa Matruh, gdzie Antoniusz i Kleopatra baraszkowali niegdyś na śnieżnobiałych plażach nad kryształowo czystym morzem, brytyjskie siły zbrojne w liczbie zaledwie trzydziestu jeden tysięcy wzięły w ciągu zaledwie czterech dni trzydzieści osiem tysięcy włoskich więźniów wojennych. Do lutego liczba poległych i pojmanych żołnierzy wroga przewyższała sto pięćdziesiąt tysięcy — włoska armia w Afryce Północnej właściwie przestała istnieć. U wielu Egipcjan to świetne zwycięstwo w najlepszym razie wywoływało mieszane uczucia, potwierdzając tylko przygnębiające przekonanie, że Anglicy byli w jakimś sensie niepokonani. Jakże Egipt mógłby się ich kiedykolwiek pozbyć? Odpowiedź na to pytanie nadeszła, zdaje się, z wiosną 1941 roku, kiedy niemiecki komendant dywizji pancernej, Rommeł, wyładował w Trypołitanii i przeprowadził błyskawiczną kampanię sięgającą od Libii po Tobruk i dalej. Afrikakorps Rommla został zmuszony do zatrzymania się, gdy Niemcy poświęcili swe siły monumentalnemu — / ostatecznie fatalnemu — najazdowi na Rosję, lecz wraz z nadejściem wiosny Pustynny Lis wysiał swe czołgi ponownie na wschód. Do czerwca doszedł do El-Alamejn, położonego zaledwie sto kilometrów od Aleksandrii — w ciche noce odgłosy odległego bombardowania dało się słyszeć na przedmieściach miasta. Mimo iż Rommeł zatrzymał się ponownie, czekając na przybycie dostaw i wsparcie, wyglądało na to, że nic nie zdoła go powstrzymać od odsunięcia Brytyjczyków aż po Kanał Sueski. W Kairze rozradowani studenci wykrzykiwali: „Niech żyje Rommeł!". Wzdłuż całego Niłu wieśniacy w swych lepiankach z niecierpliwością wyczekiwali nadejścia Muhammada Haidara — Hitlera. 40 os Było to proste — jak zawsze. Omar wypatrzył dwóch oficerów w sklepie tuż przy nadmorskiej promenadzie. Męczyli się z ogromem nieporęcznych zakupów. Obaj mężczyźni pocili się obficie, jak wszyscy Brytyjczycy nawet w takie kojące, wiosenne poranki. Podszedł do nich w ukłonach, uśmiechając się. — Proszę panów pułkowników — powiedział. — Przepraszam po tysiąckroć. A może ja pomogę? Obydwaj mężczyźni mający insygnia poruczników artylerii jego królewskiej mości wymienili między sobą spojrzenia. — Czemu nie? — odrzekł jeden z nich. — Cóż znaczy parę szylingów w tym cholernym upale? Obładowali Omara swoimi pakunkami. — Ja dobrze nosić, pan zobaczy, proszę pana. — Praktyka rzeczywiście uczyniła go całkiem sprawnym w tego typu przedsięwzięciach, dla których opuszczał szkołę co najmniej dwa razy w tygodniu. Porucznicy odwiedzili jeszcze kilka innych sklepów. W jednym z nich, prowadzonym przez Greka, zniknęli gdzieś na zapleczu, po czym wyłonili się stamtąd, woniejąc alkoholem i dźwigając paczki, które najwyraźniej zawierały butelki. W trakcie tej przepustki ci dwaj — podobnie jak większość ich rodaków — nie zwracali większej uwagi na Omara, jakby był jedynie zwierzęciem jucznym. On zaś dobrze wiedział, że dla nich był tylko głupim, zubożałym tubylcem mówiącym łamaną angielszczyzną. To, że mógłby mówić ich językiem niemal tak dobrze jak oni, nigdy nie przyszło im na myśl. W ten sposób poznał nazwisko pułkownika, którego spodziewali się w El-Alamejn w ciągu najbliższych dwóch tygodni, oraz dowiedział się, że jeden z ich sierżantów narzekał na możliwość uszkodzenia amunicji przez jakąś korozję, która wystąpiła na morzu. Nie było tego wiele, ale zawsze coś. Na koniec wypadu młodych oficerów na miasto Omar załadował ich zakupy do dorożki i okazując radosną wdzięcz- 41 ność, przyjął parę drobnych monet. Da Bóg, a ci dwaj skończą wkrótce jako trupy na pustyni. Teraz nadeszła pora na tę część roboty, która niekiedy bywała wstrętna. Idąc wąskimi, bocznymi uliczkami, dotarł do nieokreślonego budynku w starej dzielnicy Aleksandrii. Mieszkał tu człowiek znany mu tylko jako Herr Hans. Niemiec miał może trzydziestkę, był blondynem, bardzo bladym, o zwiotczałych mięśniach, co zdaniem Omara musiało wynikać z braku ćwiczeń. Jego arabski był mało zrozumiały, lecz mówił znośną angielszczyzną. Omar zdał mu raport i pomimo skromności informacji, otrzymał o wiele więcej, niż Anglicy zapłacili za dźwiganie kil-kunastokilogramowych paczek. Następnie Hans zaproponował mu papierosa i Omar wiedział już, że był to jeden z tych dni, kiedy wymagano od niego czegoś więcej niż informacji. Skończywszy papierosa, Hans zanucił kilka słów po niemiecku, podniósł galabiję Omara i zaczął go pieścić, jednocześnie rozpinając własne spodnie i głaszcząc się. Wszystko to sprawiało, że Omarowi zbierało się na mdłości — wręcz kurczył się pod wpływem miękkiego, natarczywego dotyku tego mężczyzny. Hansowi nie robiło to jednak różnicy, gdyż kilkakrotnie jęknął z rozkoszy i wytrysnął na podłogę. Jak zwykle po tym epizodzie Niemiec stawał się zwięzły, wyciągnął z kieszeni trochę więcej drobnych i odprawił chłopaka machnięciem ręki. „To w końcu tylko jeszcze jeden brudny Szwab" — pomyślał Omar i ukrył swój gniew. Hans był jego jedyną bronią — na razie — którą mógł uderzyć w Brytyjczyków, no i oczywiście w grę wchodziły również pieniądze, nie było sensu temu zaprzeczać. Na ulicy przyszła mu do głowy przyjemna myśl. Nawet jeśli — broń Boże! — Brytyjczycy wygraliby tę wojnę, mógłby im wydać Hansa. Bez wątpienia znajdzie się za to jakaś nagroda. CS 42 Lekcje w Brytyjskiej Szkole dla Chłopców zostały odwołane i Charles nie miał nic do roboty. Wielu jego przyjaciół wyjechało — do Kairu lub jeszcze dalej. Ich rodziny uciekały przed Rommlem. Pewien chłopiec z jego klasy wrócił do Anglii rok wcześniej, kiedy Niemcy byli jeszcze w Trypolisie — a dwa miesiące później ów chłopiec i jego matka zostali zabici przez bombowce Luftwaffe w Londynie. Chłopiec ten nie był specjalnie lubiany, lecz teraz każdy mówił o nim jako o bliskim przyjacielu. Willa była pusta. Charles przypuszczał, że ojciec był w którymś z klubów albo też prowadził jakieś interesy ze swoim bankierem lub producentem bawełny. Matka była pewno na zakupach lub też oddawała się swoim ostatnim zainteresowaniom __ochotniczej pracy na rzecz Czerwonego Półksiężyca. To wydawało się Charlesowi nie w jej stylu, choćby dlatego, że organizacja była wyraźnie muzułmańska. Mama jednak niezmordowanie udzielała się społecznie. W swoim pokoju kopał od niechcenia piłkę. Lato nastało już w pełni. Być może powinien pójść na plażę i ochłodzić się pływaniem. Nie można jednak pływać w nieskończoność, a na plaży było gorąco i nie znał tam nikogo. Postanowił zadowolić się zimnym napojem. Ponieważ nawet służba zdawała się nieobecna, poszedł do kuchni. Tam spotkał Karimę. — Och, cześć, Charlesie. — Uśmiechnęła się, zanim skromnie spuściła oczy. — Cześć, Karimo. Co cię tu sprowadza? — Przyszłam zobaczyć, czy czegoś tu nie trzeba. Um-Ra-shid bolą plecy i odpoczywa. Myślałam... — Och, no cóż, szukałem czegoś do picia. — A co byś chciał? Mleka? Lemoniady? — Lemoniadę. — Zrobię ci. Charles obserwował, jak kroiła cytryny i wyciskała sok. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że nie był z nią sam na sam od — właściwie jak dawno? Owej nocy, kiedy odbywała się zabawa w pałacu. Myśl ta sprawiła, że stał się boleśnie zażenowany. 43 — Jak się miewasz? — zapytał. — Mam nadzieję, że dobrze. — O tak, bardzo dobrze. — To świetnie. Szybkie spojrzenie czarnych oczu. — Sądzę... to znaczy słyszałam, że wkrótce będziesz wyjeżdżał. — Ja? — spytał Charles. — A dokąd? — Do Anglii. Ty i pani. Pasza być może nie. — Kto tak mówił? — Wszyscy mówią. — Karima nie chciała przyznać, że były to spekulacje jej ojca. — Ze względu na Niemców. — Rommla? Nie licz na to. Nasi dopiero zaczęli walczyć. — Charles wyczuł pyszałkowatość własnych słów. Tak samo mówili chłopcy w szkole. Tylko czy ktoś im rzeczywiście wierzył? Zaledwie kilka dni wcześniej Rommel pustoszył wszystko przed sobą, a wśród Brytyjczyków w Aleksandrii niemal wybuchła panika. Dlaczego Afrikakorps nie posunął się poza El-Alamejn, było tajemnicą, nikt jednak nie spodziewał się, aby ta zwłoka potrwała długo. — Mam nadzieję, że wygrają Anglicy. Dla twojego dobra. No i oczywiście dla dobra paszy i pani. Charles był zadowolony. Tylu Egipcjan, o ile potrafił ocenić, było w skrytości ducha lub wręcz otwarcie proniemieckich. Cieszył się, że Karima do nich nie należała. Rozłupała młotkiem lód. Obfitość lodu, nawet w pełni lata, świadczyła o bogactwie Austenów. Lemoniada była chłodna i słodka. — Napij się trochę — zaproponował Charles. Karima uśmiechnęła się wstydliwie. — O, nie — odpowiedziała. — Nie powinnam. — Picie napojów chłodzących rodziny paszy było niedozwolone. — Proszę. Zastanawiała się przez chwilę. Jeśli Charles nalegał, powinna posłuchać. 44 .— Dziękuję. — Nalała sobie odrobinę bez lodu, wypiła prędko i wymyła szklankę. Nastał moment, w którym żadne nie miało nic do powiedzenia. „To dziwne" — pomyślał Charles. Był starszy od Kari-my, jego ciało zmieniało się w widoczny i kłopotliwy sposób, a mimo to nie potrafił myśleć o niej jako o małej dziewczynce. Jeśli już, to ona zdawała się starsza. — Brakowało mi ciebie — powiedział nagle i natychmiast zaczerwienił się. — To znaczy naszych rozmów. Dawnych czasów. — Mnie również. Na zewnątrz rozległ się głos. — Karima, gdzie jesteś? — To była jej matka. — Tutaj, ummi. Panicz Charles chciał lemoniadę. — Odwróciła się i szepnęła prędko: — Znasz mego brata. Trudno mi wyjść z domu w nocy. Ale jak usłyszysz, że śpiewam, no nie wiem, jakąś piosenkę po angielsku, to będzie oznaczało, że mam trochę czasu, byśmy mogli porozmawiać. — Będę nadsłuchiwał! — zdążył wyjąkać Charles, a Karima była już za drzwiami. „Uporządkować własne sprawy" — już same te słowa zdawały się wyrażać smutek Henry'ego Austena. Większość poranka spędził z prawnikiem, przeglądając swój testament, zwłaszcza w kwestiach dotyczących Charlesa. Henry nie miał najmniejszych wątpliwości, że gdyby jemu stało się coś złego, Catherine zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, dla dobra syna — ich miłość do chłopca była jedyną wspólną rzeczą, co do której nie mieli wątpliwości. Mimo to ostrożność nie zaszkodzi. A jeśli chodzi o Catherine — Henry nie był już w stanie powiedzieć, czego ona chciała. Kiedy prawnik uporządkował kodycyl i wstawił ostatnie przecinki, odbyło się spotkanie z zupełnie innego typu mężczyzną — z nieprzystępnym Nowozelandczykiem, który pro- 45 wadził operacje handlowe, wykorzystując dwa samoloty. Henry trzymał go na wyraźnie zawyżonej pensji od pierwszych dni czerwcowej kampanii Rommla. Teraz był już sierpień i jasne stało się, że na pustyni na zachodzie odbędzie się poważna bitwa. Gdyby Niemcy ją wygrali, mogliby dotrzeć do Aleksandrii w ciągu jednego lub dwóch dni. Pociągi byłyby wówczas zatłoczone, a drogi zapchane uchodźcami. Opłacony pilot powinien być gotów w ciągu czterech godzin od wezwania. — Jedna zmiana w naszej umowie, jeśli do tego dojdzie — powiedział Henry. — Będzie pan miał tylko dwóch pasażerów. Ja zostanę. Nowozelandczyk spojrzał na niego ostro, po czym wzruszył ramionami. — Jak to mówią jankesi, klient ma zawsze rację. Henry zadecydował dopiero tego ranka, choć rozważał sprawę całymi tygodniami. Przypuszczał, że w głębi serca od początku wiedział, że zostanie, a wyrażenie postanowienia przyniosło mu ulgę. Z powodu tej decyzji zjadł obiad w Klubie Automobilowym. W domu musiałby, prędzej czy później, przedyskutować tę kwestię z Catherine — a to zapoczątkowałoby swoistą małą wojnę. Klub nie bardzo podniósł go na duchu. Właściwie wszystkie angielskie twarze należały do oficerów armii lub marynarki. Tylu stałych bywalców było nieobecnych — młodzi i kilku starszych mężczyzn poszło na wojnę, reszta po prostu wyjechała. Henry zamówił wyśmienitego pstrąga z migdałami — to przynajmniej nie uległo żadnej zmianie — a potem przeszedł do baru na dżin z tonikiem. Przy drugiej szklaneczce zaczął rozmowę z emerytowanym dowódcą brygady o nazwisku Mullins, który służył najpierw w wojnie burskiej, oraz z jakimś włoskim hrabią w średnim wieku o pięknych manierach, ubraniu i pięknym, starym nazwisku — o ?? mógł stwierdzić Henry — a poza tym nie reprezentującym absolutnie nic. Po obowiązkowej pogawędce na temat pogody rozpoczęli nieunikniony temat — Rommel. 46 — Zadaję sobie jedno pytanie — powiedział hrabia. — Dlaczego on się wstrzymuje? Na co czeka? — Miał północ-nowłoski akcent, który sprawiał, że odnosiło się wrażenie, iż sepleni. — Wstrzymuje się i czeka — odpowiedział autorytatywnie Mullins — ponieważ Hitler ma obsesję na punkcie Rosji. Ten szaleniec po prostu nie wyciągnął żadnej lekcji z historii. Wielka armia Napoleona zamarzła w rosyjskim śniegu. Jego własny Wehrmacht również tam zamarzł ubiegłej zimy. Zapamiętajcie dobrze moje słowa — jeśli te Szwaby nie wezmą Moskwy, zanim spadnie pierwszy śnieg, to Rzesza będzie skończona. — Słyszymy, słyszymy —powiedział Henry. Argumentacja generała, choć może nieco pompatyczna, wydawała się logiczna. Od początku wojny Henry słyszał już jednak wiele niespełnionych przepowiedni, a do zimy — nawet w Rosji — było jeszcze daleko. — A ten nowy generał? — spytał Włoch. — Dobry jest? — Miał na myśli Bernarda Law Montgomery'ego, świeżo mianowanego komendanta sił brytyjskich w Afryce Północnej. — Sir Bernard — odrzekł Mullins sucho — nigdy nie będzie popularnym facetem w oficerskiej kantynie, ale to waleczny tygrys, a to jest najważniejsze, no nie? — Aha. — Hrabia kiwnął głową. Henry przypomniał sobie pogłoski, że ten człowiek jest szpiegiem, lecz takie oskarżenia słyszało się w tych czasach wszędzie, skierowane pod adresem niemal wszystkich Europejczyków bez mundurów. Pewnie poza jego plecami Henry'ego również uważano za szpiega. — Ale masz pan rację — ciągnął generał. — Rommel powinien się prędko ruszyć, jeśli w ogóle zamierza to zrobić. Jesteśmy teraz o wiele mocniejsi, niż byliśmy dwa miesiące temu. To prawda. Henry nigdy w życiu nie widział takich przygotowań militarnych, jakie miały obecnie miejsce w Aleksandrii. — Walczyłem za mój kraj w ostatniej wojnie — powiedział Włoch. — Ale w tej walczyłbym jedynie dla tej świni, Hitlera. 47 — Z pewnością — odparł generał. Uwaga hrabiego wydawała się Henry'emu nie na temat. Być może mężczyzna był pod wpływem działania campari, które popijał. W każdym razie nie chciał dyskutować na temat służby wojskowej. Setki razy, leżąc bezsennie w nocy lub widząc flagę brytyjską powiewającą w porcie nad wojennymi okrętami, zastanawiał się nad zaciągnięciem się do wojska. I ze sto razy mówił sobie, że to Egipt jest teraz jego krajem, a Egipt nie był w stanie wojny. Nie były to jednak przyjemne rozważania dla rodowitego Anglika. Jakby czytając w jego myślach, generał powiedział: — A tak swoją drogą, Austen, wkrótce już nie będziemy się widywali. Poprosiłem, żeby mnie ponownie przyjęli do wojska. Mullins przekroczył już siedemdziesiątkę i był tak otyły, jak zazwyczaj mężczyźni w jego wieku. Zdziwienie Henry'ego wywołane tym oświadczeniem musiało być widoczne, generał bowiem kontynuował: — Och, nie pochlebiam sobie na tyle, by sądzić, że dadzą mi dowództwo polowe. Bez wątpienia postarają się o jakieś biurko dla mnie. Mimo to chciałoby się w jakiś sposób przysłużyć. Powinienem to zrobić wcześniej. Dopiero ten cały Rommel sprawił, że przejrzałem na oczy. Czyżby ten stary człowiek specjalnie przygadywał Hen-ry'emu? Po to, żeby go zawstydzić. Czy też może po prostu tylko głośno myślał, przypominając sobie, jak podjął niezwykłą decyzję powrotu do wojska, będąc w wieku, w którym emerytowani generałowie powinni siedzieć i pisać pamiętniki. Henry wolał nie ryzykować. — Pewno ma pan rację — powiedział. — Dobrze się spisałeś, Mullins. — I zamówił następną kolejkę. Der Bischof — Biskup — niski, przedwcześnie posiwiały mężczyzna tuż po czterdziestce, noszący okulary, nie uważał się 48 za asa wywiadu ani nawet za szpiega. Był intelektualistą, naukowcem o trwałych zainteresowaniach starożytnym Egiptem. Całe to spotykanie się z wulgarnymi i trywialnymi ludźmi w stylu Herr Hansa, zbieranie i analizowanie informacji, jakie mogli mu przynieść, było jedynie zajęciem ubocznym. Złem koniecznym. Kiedy człowiek z niemieckiej ambasady w Kairze zaproponował mu tę pracę, Biskup początkowo zaprotestował, twierdząc, że nie ma czasu. Był pochłonięty monografią na temat oazy El Natrun na wyschniętym dnie jeziora, z którego Egipcjanie wydobywali kiedyś sole niezbędne do mumifikacji. Była to chwila głupoty. Mężczyzna z ambasady, któremu bynajmniej nie była potrzebna wizytówka dla udowodnienia, że jest członkiem SS, zauważył, iż istnieją miejsca o wiele gorsze od Aleksandrii, w których Niemiec mógłby spełnić swój patriotyczny obowiązek wobec Fiihrera — na przykład góry Norwegii, w których psychopatyczni partyzanci zaciekle przeciwstawiali się humanitarnej misji III Rzeszy, jaką była obrona ich przed Brytyjczykami. Biskup szybko zdecydował, że jego naukowa praca była na tyle bliska ukończenia, iż mógł sobie pozwolić na podjęcie dodatkowych zadań. I dlatego właśnie siedział tego parnego, sierpniowego dnia w typowo francuskim bistro, popijając wyśmienitą kawę i słuchając raportu Herr Hansa na temat ostatnich odkryć. Człowiek ten jąkał się, nawracając do rzeczy, o których zapomniał nadmienić za pierwszym razem. Biskup nie pozwalał, by cokolwiek zostało zapisane — sam miał fotograficzną pamięć — nie miał jednak wątpliwości, że Hans przeglądał jakieś notatki, przygotowując się do spotkania. Głupiec, najprawdopodobniej zapomniał je spalić. — Korozja pocisków artyleryjskich jest ważna, czyż nie? — dopytywał się Hans. — Być może. — W rzeczy samej niemal z pewnością nie było to nic poważnego. Po prostu zwykłe zmatowienie obudowy z brązu kilku pocisków przeciwlotniczych pod wpływem słonego powietrza. 49 — Przypuszczam, że Rommel wkrótce zaatakuje — stwierdził Hans. — Zgadza się pan ze mną? — Nie zajmuję się takimi sprawami. I pan również nie powinien. — Zgodnie ze źródłami Biskupa, Rommel miał zaatakować najpóźniej przed upływem miesiąca. Nie było jednak potrzeby dzielić podobnych informacji z takimi ludźmi jak Hans. Biskup zauważył Egipcjanina przy stoliku z tyłu. Jakiś biznesmen, sądząc z wyglądu. Przyszedł tuż przed czy tuż po Hansie? Raczej niespotykane, aby Egipcjanin jadał sam. Do diabła z tym. Ta gra doprowadza człowieka do tego, że widzi duchy. Chodzi o stres spowodowany koniecznością spotykania się z ludźmi pokroju Hansa. Na co człowiekowi inteligencja, skoro otaczają go sami głupcy? — Pojutrze o tej samej porze. W tamtym drugim miejscu — powiedział. Hans wstał, zorientowawszy się, że został odprawiony. — Będę, Herr Bischof. — Widać było, że usiłował sobie przypomnieć, gdzie znajdowało się owo drugie miejsce. Kiedy młody seksualny zboczeniec wyszedł — Biskup wiedział o tym z innych źródeł — as wywiadu zaczął bez żadnego powodu rozmyślać o El Natrun. W czasach bizantyjskiego chrześcijaństwa mnisi założyli tam prawie pięćdziesiąt opactw. Z pół tuzina istniało nadal. Jeśli musiałby kiedyś nagle zniknąć, należało o nich pamiętać. Skinął na kelnera, położył pieniądze i wyszedł. Przy stoliku z tyłu Jake Farallon obserwował go, jak wychodził. Poza tym, że obawiał się, iż ktoś rozpozna go mimo egipskiego przebrania — sam Farallon uważał, że bardziej przypominał Turka — obserwacja ta była czystą rutyną, kwestią połączenia paru punktów. Wiedział, że Hans był szpiegiem, i podejrzewał, że Martin Bischof — Biskup — jest po prostu człowiekiem, który dowodzi Hansem i innymi. Po raz pierwszy jednak udało mu się ich skojarzyć. A zatem połączmy jeszcze kilka innych punktów. Sporo ich. 50 nawiązać łączność z Brytyjczykami — tak brzmiał opis charakteru jego pracy. Farallon zapłacił rachunek. To dziwne, jak wszyscy piali z zachwytu na temat francuskiej kawy — jego zdaniem można było dostać lepszą w Hoboken. On po prostu usiłował doprowadzić ją do szaleństwa, to jedyny powód, jaki Catherine w tym wszystkim dostrzegała. Kiedy wszystko zostało zaplanowane i ustalone, nawet dom czekający na nich w Surrey, Henry wpadł na głupi pomysł, że ona z Charlesem powinna wyjechać, a on zostanie. Oczywiście nie po to, żeby walczyć — co to, to nie. Ale żeby grać dalej swoją rolę niebieskookiego paszy — nic innego. Irytujące. W ostatnich miesiącach — kiedy Niemcy drapali pazurami w drzwi niczym wilki — Catherine dzieliła z Hen-rym codzienną świadomość niebezpieczeństwa połączoną z głęboką troską o ich syna. Czyniąc to, odnalazła w sobie coś w rodzaju dawnych uczuć w stosunku do męża. A teraz znowu to! — A co my z Charlesem zrobimy, kiedy Niemcy wyciągną cię stąd i zastrzelą? — spytała z goryczą. — Wątpię, żeby do tego doszło — powiedział Henry z suchym uśmiechem, który kiedyś tak lubiła, a który teraz wydawał jej się nieznośnie irytujący. — Niemców tu jeszcze nie ma, a nawet gdyby byli, mam swoje zabezpieczenie. W każdym razie tobie i Charlesowi niczego nie zabraknie. — Ale może będzie nam brakowało ciebie. Nie myślisz o tym? Nie uważasz, że twoje miejsce jest przy synu — i żonie? — Naturalnie, że uważam — odrzekł Henry ugodowo. — Ale ty dochodzisz do przedwczesnych wniosków. Nikogo tu jeszcze nie ma. Poza tym musisz zrozumieć, że muszę pilnować interesów. Interesów ważnych dla nas wszystkich. — A sprzedajże tę cholerną plantację! — wykrzyknęła nagle Catherine. — Sprzedaj ich wszystkich! — Usłyszała, jak 51 Um-Rashid poczłapała gdzieś za drzwiami, ale nie poza zasięg słuchu. Henry westchnął. Wyglądał na tak zmęczonego, że Ca-therine niemal pożałowała swego wybuchu. — Czy rzeczywiście myślisz — powiedział — że ktoś zechce kupić ponad dwadzieścia tysięcy hektarów, które w przyszłym tygodniu mogą się znaleźć w niemieckich rękach? — Och, może i znajdą się w niemieckich rękach, ale podobno dochodzę do przedwczesnych wniosków. Henry westchnął. — Przykro mi. W tych okolicznościach żadna decyzja nie może być doskonała. Zrobiłem to, co uważałem za stosowne. — Ty mnie nie kochasz — zakończyła zimno Catherine. Henry zawahał się. W głębi serca Catherine wiedziała, że był zaskoczony — słowa „kocham" nie słyszano w willi już od dłuższego czasu. Ale mimo to był niezdecydowany. — Kocham cię — odpowiedział mąż. — Pokochałem od momentu, kiedy po raz pierwszy cię ujrzałem. — No to zachowuj się, jakbyś mnie kochał! — Catherine... — Nie kochasz mnie! Nie kochasz! Kochasz jedynie siebie i — poruszyła ręką tak, aby ogarnąć wszystko — i ten śmierdzący Egipt. — Wcale tak nie myślisz! — Tylko mi nie mów, co mam myśleć! — Catherine! — Ruszył w jej stronę. — Nie! Nie dotykaj mnie! Nie podchodź do mnie! Ty... ty głupcze! Catherine wyskoczyła z pokoju. Ciepłe łzy na jej policzkach były niemal kojące, stare przyjaciółki w potrzebie. W korytarzu podszedł do niej Charles. — Matko, co się stało? — Nic. Zapytaj ojca. Poszła do swojej sypialni i mocno zatrzasnęła drzwi. Po jakimś czasie przestała płakać. 52 „Kocham cię. Pokochałem od momentu, gdy ujrzałem cię po raz pierwszy". Dziesięć minut później Um-Rashid, uśmiechnięta i gruchająca na swój typowy dla starej, bezzębnej kobiety sposób, wniosła tacę z kanapkami, herbatą i — choć musiała odczuwać odrazę — dużym kieliszkiem brandy. W domu, w którym brakowało córek, dobrze było mieć służące. Catherine sączyła brandy pod chłodną pieszczotą zamontowanego na suficie wiatraka i zapadła w sen. Śniła o tym, jak by tu przenieść swe życie z punktu, w którym obecnie się znajdowało, tam, gdzie pragnęła, by się znalazło. W ostatnich dniach sierpnia 1942 roku Rommel zaatakował. Począwszy od El-Alamejn, bitwa szybko rozciągnęła się wzdłuż sześć-dziesięciopięciokilometrowego frontu. Od Morza Śródziemnego po depresję Al-Kattara Brytyjczycy poważnie wspierani amerykańskimi dostawami stawili mocny opór w brutalnym upale głębi pustyni — o wiele większy, niż spodziewał się Rommel. Lis Pustyni nigdy jeszcze nie przegrał bitwy, był jednak realistą — trzeciego września zaniechał ataku i przeszedł do defensywy. Montgomery nadalwzmacniałsiły. Pod koniec października uderzył. Rommel, przebywający w tym czasie na urlopie chorobowym w Austrii, na osobisty rozkaz Hitlera ruszył z powrotem na front. Wrócił już jednak za późno. Afrikakorps był już pobity. W ciągu trzech tygodni resztki pozostałych czołgów wycofały się o tysiąc sto kilometrów, żołnierze piechoty, którzy nie zdołali dotrzymać kroku, pozostali w tyle i albo zostali wzięci do niewoli, albo zginęli. Wraz z pokonaniem Rommla i zalaniem Maroka i Algierii przez armie amerykańskie skończyło się marzenie Hitlera o podboju Afryki Północnej. W Kairze Miles Lampson toczył własne bitwy tego długiego lata i jesieni. Jedną z nich były nieustanne zmagania 53 z „chłopcem" — królem Farukiem mającym już teraz dwadzieścia dwa lata. Tym razem problem był prosty. Lampson chciał, aby Faruk utworzył koalicyjny rząd z nacjonalistyczną partią Wafd, ponieważ Wafd była przynajmniej nominalnie probrytyjska w kwestii wojny. Faruk wolał frakcję, która obejmowała opowiadających się otwarcie za Niemcami. Zwykła ojcowska pogawędka nie odniosła żadnych skutków. Król miał zdaje się ochotę pobrykać sobie. W jednej rozmowie robił uniki, bywał komiczny, uparty i arogancki zarazem. Należało zastosować jakieś mocniejsze środki. Następnego ranka Lampson zawołał swojego wojskowego attache. — Weź kilka czołgów, kompanię czy jak wy to tam nazywacie. Wyślij je do pałacu Abdine. Każ dowódcy wywalić wrota i zatrzymaj je wprost na terenach pałacowych. Lufy czołgów nie powinny być wycelowane prosto w pałac, ale też nie za daleko od niego. Równie dobrze możesz wysłać z nimi jakiś oddział piechoty, na wypadek gdyby gwardia pałacowa była w wojowniczym nastroju. I tak się stało. Faruk dostał nauczkę, a ambasador rząd, o który mu chodziło. Następny problem był innego rodzaju. Generał Montgomery był człowiekiem o wielu oryginalnych pomysłach — Lampson uważał, że był nieznośnie zarozumiały z powodu swojej inteligencji — a jednym z nich było zaproponowanie amnestii wszystkim niemieckim szpiegom w Egipcie. Wszystkich puścić wolno, żadnej kary, mają się tylko zgłosić i przyznać do szpiegostwa oraz sypać nazwiskami. Zaskakująca liczba szpiegów przyjęła tę ofertę, zwłaszcza kiedy Rommlowi zaczęło się gorzej wieść na pustyni. A pośród nazwisk, które wymienili, były należące do kilku młodych, egipskich wojskowych, uczestników grupy zwącej się Wolnymi Oficerami. os 54 Człowiek w drzwiach przedstawił się jako funkcjonariusz brytyjskiej służby bezpieczeństwa. Za nim stało kilku uzbrojonych żołnierzy. Młody egipski kapitan stanowczo protestował przeciwko temu wtargnięciu. Był we własnym domu. Nie mieli prawa w jakikolwiek sposób wtrącać się do jego spraw. Mężczyzna odpowiedział na to wydaniem rozkazu ustąpienia na bok. Żołnierze wdarli się do środka. W ciągu paru minut znaleźli nadajnik radiowy niemieckiej produkcji, a młody oficer został aresztowany. Jego rozprawa stała się czymś w rodzaju cause celebrę. W trakcie jej trwania młody oficer protestował nie tylko przeciwko brytyjskiej bezwzględności, lecz również przeciwko samej ich obecności w jego ojczyźnie. Zanim proces dobiegł końca, jego nazwisko, które brzmiało Anwar as-Sadat, znane było w całym Egipcie. To, naturalnie, bynajmniej nie powstrzymało skazania oficera. Sadat spędził dwa lata w więzieniu. Wraz z nim uwięzionych zostało kilku jego towarzyszy spośród Wolnych Oficerów. Jeden z nich, porucznik Farid Hamza, został jego najbliższym przyjacielem. Sadat był uczuciowy, miał zmienne nastroje od impul-sywności po wściekłość, podczas gdy Hamza był cichy, spostrzegawczy i twardy. Sadat widział w nim podporę własnej siły. Wiele lat później Farid Hamza zostanie również podporą Karimy Ismail. Rorbział 3 ZwiAHVf Egipt 5-CiŁ3-5 Biedny Faruk. Zaledwie parę lat temu wydawało mu się, ^WS&a że Allah pobłogosławił mu wszystkim, o czym mógłby ma-itb <Ś& rzyć zwykły śmiertelnik — młodością, urodą, piękną, młodą żoną i uwielbieniem jego ludu. W niektórych kręgach szeptano nawet, że to Faruk będzie być może tym, który nałoży opończę Kalifa i Dowódcy Wiernych, a zatem będzie pełnić funkcje, jakich nie pełnił nikt od czasów sekularyzacji Turcji przez Ataturka i zesłania na wygnanie ostatniego otomańskiego sułtana. Pogłoski te przybierały na wadze i znaczeniu, gdyż wydawało się, że Faruk jako jedyny pośród władców na Bliskim Wschodzie mógł zyskać poparcie poza własnymi granicami. Swą siostrę Fawzię wydał za mąż za młodego szacha Iranu. Miał nadzieję wydać za mąż Faizę za następcę tronu Jordanii — i być może nawet stworzyć związek pomiędzy swą siostrą Fathią a małoletnim królem Iraku. A teraz wszystko zdawało się walić. I chociaż Faruk byl zawsze skory do żartów, nawet w czasach kryzysu, wiedział dobrze, że ten przeklęty Miles Lampson nie zaniechał prób usunięcia go z tronu i zastąpienia go jego wujkiem, probrytyjskim księciem Muhammadem Alim. Lecz w przeciwieństwie do wielu swoich poddanych, którzy modlili się, aby Niemcy uwolnili ich od brytyjskiego jarzma, Faruk nie żywił takich nadziei. Mimo że miał u Brytyjczyków słabą pozycję, to niemieckie zwycięstwo z całą pewnością kosztowałoby go tron. Tymczasem jego chłopięca figura znikała pod pokładami tłuszczu, 56 której to prawdy nie potrafiła przysłonić już nawet zręczność krawców. Co gorsza, jego bajeczne małżeństwo wyprodukowało jedynie dwie cór-fei a to oznaczało, że choć był może i królem, jednak w oczach swoich rodaków nie był w pełni mężczyzną. Będzie musiał próbować dalej. Łatwiej było jednak mówić, niż działać. Faruk wypróbował już wszystkie znane napary i środki miłosne—gołębie, baraninę, mango, haszysz. Nic nie pomagało. Jego królowej nic to nie obchodziło — zbyt była zajęta flirtowaniem z przystojnym i wysportowanym Wahidem Yussrim, synem pierwszej żony jego ojca. No i co on miał robić? Nawet jego czcigodna matka, Nazli, kobieta twierdząca, że go uwielbia, trwała uporczywie w swym haniebnym związku z Ahme-dem Hassaneinem, nauczycielem, którego Faruk niegdyś ubóstwiał. Biedny, młody król. Miał wspaniałe pałace, zabawki, o których zwykli śmiertelnicy mogli jedynie marzyć, i dzięki skąpstwu ojca odziedziczył ogromny majątek. Nie miał jednak prawdziwych przyjaciół — tylko służbę i pochlebców oraz paru kolegów — wśród nich stadko włoskich dworzan, których deportacji nieustannie domagał się Lampson. Włosi byłi wrogami brytyjskiego imperium, przypominał mu Lampson, a Faruk podpisał przecież układ przyjaźni z Wielką Brytanią. Akurat ci Włosi może i są błaznami — a może i nimi nie są. Jednakże ich przywódca, Mussolini, chwalił się często i głośno, że Włosi i Egipcjanie są jednym narodem podzielonym przez morze. „Deportuj ich" — nalegał Lampson, jak to miał w zwyczaju. „Deportuj, bo w przeciwnym razie — bo inaczej..." Faruk odpowiedział zaś na to następująco — nadał Włochom egipskie obywatelstwo. Nowi obywatele nie mieli jednak czasu na odetchnięcie z ulgą. Aby zostać prawdziwymi muzułmanami —jak Faruk oznajmił — będą musieli poddać się obrzezaniu. I to natychmiast. Prowadził już ustalenia z chirurgiem. Bez wątpienia niektórzy Włosi woleliby deportację. W ostatnim jednak momencie Faruk wycofał nóż, chichocząc ze swego żarciku i ciesząc się niewielkim zwycięstwem nad Brytyjczykami. Lampsona to jednak nie rozbawiło. Nie bawiło też wielu Egipcjan, 57 że król zdawał się spędzać więcej czasu na zabawach niż na poważnych sprawach państwowych. Na początku panowania przydzielił ziemię ubogim, budował szkoły i szpitale — i mówił z namiętnością 0 swoich marzeniach o wolnym Egipcie. Teraz jednak, jak narzekali jego krytycy, zbyt by l zajęty własnymi problemami i przyjemnościami, aby się przejmować rodakami, którym powodziło się gorzej niż jemu. „W końcu on nawet nie jest Egipcjaninem" — mówili pogardliwie. 1 rzadko odzywał się po arabsku, woląc zamiast tego języki kolonialnych ciemięzców — angielski i francuski. Na bazarach, w kawiarniach, potajemnych spotkaniach Stowarzyszenia Braci Muzułmanów odzywały się głosy przeciwko niemu. Faruk nie jest przyjacielem ubogich. A Brytyjczycy nie są niczyimi przyjaciółmi. Obie strony będą musiały odejść. — Zamknij oczy, matko. Mam dla ciebie niespodziankę. — Ale co? — Shams spojrzała na koszyk rzeczy do cerowania, który wypełniały przedmioty z domu paszy — obrus, na którym zrobiło się parę maleńkich dziurek, prześcieradło, które należało ponownie zaobrębić, delikatny kwadrat haftów zaczynających się pruć. Wszystko to będzie wymagało naprawy, zanim przygotuje wieczorną strawę dla własnej rodziny. Nie było czasu na zabawy. — Proszę cię, matko — nalegał Omar. — To zajmie ci tylko chwilkę. Shams roześmiała się i pogłaskała policzek syna. — Jak sobie życzysz, ya Omar. Jeśli jednak nie skończę tej roboty... Usta Omara zacisnęły się, uśmiech zniknął mu z oczu. Nie znosił faktu, że jego błogosławiona matka musiała służyć temu niewiernemu Inglizi i jego suczej żonie. Przypomniał sobie jednak, że nie był to czas na pobłażanie własnym uczuciom, lecz moment, by wnieść nieco przyjemności w ciężkie i wypełnione pracą życie Shams. Wziął ją za rękę i posadził na wybrzuszonej kanapie, która stała pod ścianą ich niewielkiego pokoju. 58 -— A teraz zamknij oczy. — Zrobiła to. Omar wyszedł na zewnątrz i chwilę później wrócił, dźwigając ogromne, ciężko pozłacane krzesło, obite niebieskim brokatem. .— Godne jest samego faraona — oświadczył stolarz w Bab al-Luq. — To Luwis Khamastashar — wyjaśnił, podając miejscową nazwę imitacji mebli z okresu Ludwika XV, które stały się tak popularne w okresie otomańskich władców. — Jest dokładnie takie samo jak krzesła w hotelu Shepheard's. To Omarowi wystarczyło. Mimo że nienawidził cudzoziemców, którzy swą obecnością zbrukali Kair, wiadomo było powszechnie, że domagali się oni wszystkiego w najlepszym gatunku. A w hotelu Shepheard's było tylko to, co Kair miał do zaoferowania najlepszego. Omar targował się ostro, ale nie za bardzo, wyobrażał sobie bowiem, jak zabłysną oczy Shams na widok tego wspaniałego podarunku. Teraz ujął swą matkę za rękę. — Otwórz oczy! — rozkazał. Wpatrywała się w stojący przed nią przedmiot zajmujący większość wolnego miejsca w pokoju. — Ale co to? — spytała. — Co to jest? — Dla ciebie — powiedział Omar z dumą. — Żebyś mogła usiąść i odpocząć, kiedy nie pracujesz dła tych przeklętych Ingliz. — Cicho, cicho, synu — błagała, bojąc się, że wzrastająca nieustannie pogarda Omara dla paszy doprowadzi w końcu do tego, że utracą wszystko. Po raz pierwszy nie kłócił się, tylko po prostu pogłaskał ją po ręce. — Ale nic nie rozumiem — ciągnęła, znowu zwracając uwagę na krzesło. — Skąd to masz? Musi być chyba bardzo drogie? — Kupiłem je, mamo — rzekł porywczo. — Mówiłem ci przecież o mojej wyśmienitej posadzie w sklepie Abu Hakima. Płaci mi bardzo dobrze, bo jestem lepszym pracownikiem od tych, których miał poprzednio. Nie dalej jak wczoraj powiedział mi nawet, że chciałby, aby jego własny syn pracował tak ciężko jak ja — kłamał Omar biegle. Jego miejscem zatrudnie- 59 nia były obrzeża miasta, dzielnica, do której rodzice nigdy nie zaglądali, właścicielem zaś stary człowiek, który w razie potrzeby za kilka monet obiecał potwierdzić kłamstwo Omara. Shams pokręciła głową. Krzesło musiało kosztować więcej, niż młody człowiek mógł zarobić w przeciągu sześciu miesięcy. Nikt ze znanych jej osób nie miał czegoś podobnego. Chciała ponownie zapytać, skąd wziął pieniądze i czy miało to coś wspólnego z jego wstawaniem w nocy z łóżka i powrotami o brzasku. Jakoś jednak bała się zawrzeć swoje obawy w słowach, toteż nie odezwała się. — Wypróbuj je, matko — zachęcał Omar. — Usiądź i powiedz, czy ci się podoba. Shams podeszła doń wolno. Opierając dłonie na złoconych poręczach, osunęła się ostrożnie, jakby siedzenie krzesła miało ją w jakiś sposób odrzucić. — No widzisz? — Omar uśmiechnął się z satysfakcją. — Czyż nie jest równie wygodne jak piękne? Shams pokiwała wolno głową. Krzesło, choć bardzo piękne, nie było jednak tak wygodne jak ich wysłużona kanapa. Wolałaby jednak odciąć sobie język, niż przyćmić oczywistą radość syna. Wstała i pocałowała go, głaszcząc po włosach, mrucząc, że Allah pobłogosławił ją najlepszym ze wszystkich synów. A potem podeszła do małego kredensu, wyjęła wytarte, białe prześcieradło i przykryła nim krzesło. Omar zmarszczył brwi. — Dlaczego to zrobiłaś? — Chronię w ten sposób to piękne krzesło, mój synu, aby pozostało piękne i czyste. — Nie! — powiedział, zerwawszy prześcieradło. — Chcę, żebyś używała go codziennie. Nikt inny tylko ty — byś wiedziała, jak wspaniałą jesteś kobietą i jak bardzo kocha cię twój syn. Shams poczuła, że coś wezbrało jej w piersiach, policzki kobiety zwilgotniały. Faktycznie została pobłogosławiona przez Allaha. Jakże kochała syna, którego zesłał jej Wszechmogący. 60 A mimo to miłości zawsze towarzyszy troska, cóż więc miała począć z tymi długimi, pełnymi obaw nocami? Charles podszedł bliżej do lustra wiszącego nad ciężką, empirową toaletką, którą matka przyniosła ostatnio do jego pokoju. Rozmazał trochę mydła po ledwie dostrzegalnych włoskach, które zaczynały kiełkować mu na policzkach, a następnie przejechał lekko brzytwą po piance. Wytarłszy twarz czystym ręcznikiem, ponownie przyjrzał się własnemu obliczu. „No właśnie" — pomyślał. „O wiele lepiej". Choć Henry powiedział mu, że nie musi jeszcze się golić, Charles nie wiedział, dlaczego miałby z tym zwlekać. Potem poszedł do łazienki, wymył brzytwę tak, jak to robił ojciec, zafascynowany widokiem maleńkich włosków spływających do zlewu. Ojciec rozmawiał z nim na temat „stawania się mężczyzną" z oczywistym zażenowaniem, sprawiając, że Charles poczuł się również zawstydzony sposobem, w jaki zaczynało zmieniać się jego ciało i w jaki załamywał mu się głos, wprowadzając go w zażenowanie w najmniej odpowiednich momentach — na przykład wtedy, gdy był w pobliżu Karimy. Zawsze lubił jej towarzystwo, podobał mu się jej bogaty, melodyjny głos, teraz jednak reagował na nią w nowy i zakazany sposób — a zmiana ta była zarówno niepokojąca, jak i przyjemna. — Musisz z nim porozmawiać, Henry — nalegała Ca-therine. — Musisz pogadać z Charlesem. Nie życzę sobie, aby rozmawiał po arabsku, kiedy mu się żywnie podoba. I nie chcę, żeby się bratał z ludźmi, którzy u ciebie pracują, Henry. Po prostu nie życzę sobie tego. Dałeś mu taki okropny przykład, chodząc w tej galabii niczym prosty wieśniak, rozmawiając ze służbą, jakby była równa tobie, zakładając tę szkołę. Dla służby! Zrobiłeś z nas pośmiewisko! Pani Chalmers 61 napomknęła nawet w klubie, że masz czerwone skłonności. No wyobraź sobie! Mimo iż „czerwone skłonności" były nową kombinacją, jednak była to stara śpiewka, część bitwy nie do wygrania. Mógłby powiedzieć, że to Catherine była tą, która zachowywała się absurdalnie, udając, że jej angielska matka była jedyną liczącą się częścią jej dziedzictwa. Jednak nie chciał być okrutny. Kiedyś kochał żonę namiętnie. I wierzył, że zestarzeją się razem pod ciepłą osłoną miłości. Nieżyjący już rodzice Catherine byli dobrymi ludźmi. Jej matka, dyrektorka angielskiej szkoły dla dziewcząt, pozwalała sobie tylko na jeden snobizm — nie znosiła nikogo, kto był głupi lub rozmyślnie ograniczony. Była oddana ojcu Catherine, Shafickowi, nauczycielowi, który poświęcił się pracy w szkole dla chłopców, człowiekowi, którego miłość do wiedzy dorównywała jej własnej. „Dlaczego zatem — pytał nieustannie Henry samego siebie — Catherine stała się taką snobką?". Być może powinna uprzedzić go o tym ich pierwsza podróż do Anglii, gdy zabrał Catherine, ażeby przedstawić ją swoim rodzicom — naturalnie razem z jej ciocią w charakterze przy-zwoitki. Była olśniona wytwornością londyńskiego mieszkania Austenów, ich dystyngowanym, choć podniszczonym domem na wsi, tą angielskością wszystkiego, co widziała. Stwierdziwszy, że wolałaby już nigdy nie wracać do domu, Catherine nalegała na londyński ślub, choć oznaczało to, że ze wszystkich jej krewnych tylko rodzice mogli w nim uczestniczyć. Austenowie, choć niezadowoleni, że Henry wybrał sobie za żonę kobietę półkrwi, pocieszali się trochę faktem, że była w połowie Angielką. A także tym, że Henry był drugim synem, nie mającym żadnych nadziei na odziedziczenie rodzinnego domu i tytułu, które miały przypaść jego bratu. W owych wczesnych dniach Henry nie dostrzegał niczego, co mogłoby przyćmić przyszłe szczęście. „Być może — myślał — jak wszyscy zakochani byłem ślepy". 62 -— Henry, czy ty mnie słuchasz? Czy w ogóle słyszałeś choć słowo z tego, co do ciebie mówiłam? — Tak, naturalnie, moja droga. — Co więc zamierzasz w tej sprawie zrobić? — W sprawie... — W sprawie Charlesa, do cholery! Nasz jedyny syn zamienia się w tubylca! Tak jak jego ojciec. Gdybyś choć go nauczył, co to znaczy być dżentelmenem, ale ty nic... Mógł ją powstrzymać w połowie tyrady, mógł jej powiedzieć, że bycia dżentelmenem nie można się było nauczyć — i że Charles był w każdym calu dżentelmenem, pomimo jego rosnącej sympatii dla wszystkiego, co egipskie. Takich rzeczy jednak również nie mógł jej powiedzieć. — To naturalne, że on kocha Egipt — odpowiedział Henry łagodnie. — Urodził się tutaj. Tutaj się wychował. To wszystko, co zna. — Otóż to! — oświadczyła Catherine z triumfem, jakby były to gem, set i partia tenisa. Henry pokręcił głową, nie rozumiejąc. — Egipt jest wszystkim, co on zna — sparafrazowała jego słowa, ignorując regularne wizyty, jakie Charles składał angielskim dziadkom. — Właśnie dlatego musisz go wysłać do szkoły w Anglii, żeby mógł poznać swoje prawdziwe korzenie. — Och, to z pewnością nie będzie konieczne, moja droga. Po skończeniu Arthur Academy będzie w stanie uzyskać równie dobre angielskie wykształcenie w Victoria College. Uczyły się tam najświetniejsze umysły Anglii. Mają tam mundury, gimnastykę, nawet kary cielesne — zażartował. Cathrine nie uśmiechnęła się. Zacisnęła usta, wyprostowała ramiona, i Henry wiedział, że w tej kwestii wygra. Karima wstała w ciemnościach. Była zaledwie trzecia rano czwartego dnia ramadanu. Miała robotę do wykonania i najle- 63 piej było zabrać się do tego wcześnie. Umywszy więc twarz i ręce, nakryła stół do rodzinnego śniadania — chleb, ser, oliwki ifoul muddamas*. Zaparzyła herbatę, którą ojciec jej polubił zupełnie jak Anglicy, obudziła rodziców i brata, aby mogli zjeść, zanim rozjaśni się na tyle, by można było rozróżnić białą nitkę od czarnej. A potem nie można już było nic jeść aż do ponownego zapadnięcia zmroku. Przy śniadaniu nie toczyło się żadnej rozmowy — jakby wszyscy zachowywali siły na długi dzień przed nimi. Kiedy rodzina skończyła, Karima wymyła i wytarła te parę talerzy i misek, jakie posiadali, następnie ułożyła je starannie na półce, którą zamontował dla matki Omar. Wkrótce rodzice udadzą się do willi Austenów — Mustafa, aby oczekiwać żądań paszy, Shams, aby pozbierać brudne rzeczy rodziny do prania. Karima nuciła, rozczesując włosy i przygotowując się do pójścia do szkoły. Dzisiejsze lekcje będą łatwe, nauczyciel bowiem przestrzegał postu. Być może będą czytać jakieś wersety z Koranu albo opowiadać sobie historie z młodości Proroka. Wkrótce potem jedynie Shams i Omar pozostali w domu. Był to moment, na który czekała kobieta. — Mój synu, co to za papier? — spytała cicho, wyciągając jedną z broszur, która była wsunięta w jego Koran. Nie miała zamiaru zaglądać do jego rzeczy. Po prostu sprzątała i papiery te wypadły z jego świętej księgi. Omar zesztywniał, jak gdyby szykował się do bitwy, a potem rozluźnił się. — To nic takiego, ya ummi. Nic, czym musiałabyś się zamartwiać. — Sięgnął ręką, aby pochwycić broszurkę, lecz Shams przytrzymała go. Mimo iż nigdy nie nauczyła się prawidłowo czytać, jednak rozróżniała parę wyrazów. Niewierni. Śmierć. Król. W milczeniu wskazała na to i na tamto, błagając ciemnymi oczyma Omara, aby powiedział jej, że to jakaś pomyłka, że papiery na- * Potrawa z gotowanego grochu włoskiego i fasoli. 64 leżały do kogoś innego. Jednakże już nawet czekając na jego odpowiedź, wiedziała, że nie było żadnej pomyłki. Jej jedyny syn, jej serce, narażał się na niebezpieczeństwo. Omar zwiesił na chwilę głowę. Nie dlatego, że wstydził się tego, co zrobił, lecz dlatego, że nie chciał sprawiać matce bólu i przyczyniać się do jej zmartwień. Mógłby skłamać, ażeby ją uspokoić. Jednak mężczyzna nie kłamał własnej matce. — Matko, droga matko — odezwał się nietypowo delikatnym i pocieszającym głosem. — Nie chcę, abyś się martwiła. Spełniam wolę Allaha. Rozszerzam wiarę, tak jak On nam nakazuje. Pomagam biednym, tym, którym nikt inny nie pomaga... — Ale jeśli cię złapią, mój synu, wtrącą cię do więzienia. Mogą cię nawet zabić. — Shams rozpłakała się cicho, jakby obawiając się, że ktoś ją usłyszy. Omar nie posiadał wielu ciepłych uczuć, lecz nie potrafił wytrzymać łez swojej matki. Objął ją ramionami i przytulił do siebie mocno. — Przyrzekam ci — powiedział gwałtownie. — Przyrzekam na własną duszę, że mnie nie złapią. I przyrzekam ci — dodał — że pewnego dnia, kiedy przyjdą lepsze czasy dla Egiptu i ludzie tacy jak pasza stąd wyjadą, będziesz miała wszystkie rzeczy, na jakie zasługujesz, moja ukochana matko. Przysięgam ci to. Słowa Omara nie zdołały pocieszyć matki. Wręcz przeciwnie, potwierdziły po prostu jej najgorsze obawy. Choć przyrzekał i przysięgał, czy mógł sprostać sile żołnierzy i policji? Zacisnęła mocno powieki, jej ramiona nadal dygotały. — Błagam cię — powiedziała ochrypłym głosem. — Przynajmniej bądź ostrożny. — Będę — odpowiedział żarliwie Omar, zadowolony, że skończyła tę kwestię. Shams pokręciła głową z rezygnacją, wiedząc, iż teraz było to już tylko w rękach Allaha, który o wszystkim decydował. Jeśli synowi pisane było, że przeżyje, to rzeczy, które robił, nie miały takiego znaczenia. A jeśli pisane mu było inaczej — nie, 65 nie mogła, nie pozwoli sobie nawet na wyobrażenie sobie tego. I w imię Allaha Wszechmogącego zaczęła się modlić. Było to późne popołudnie i Karima ściągała ostatnią sztukę bielizny ze sznura, kiedy podszedł do niej Charles, niby zupełnie przypadkowo, choć tylko on wiedział, że nie był to wcale przypadek. Pot spływał jej po twarzy, usta miała spierzchnięte i suche. — Pozwól, że ci pomogę — zaproponował, sięgając po długie prześcieradło. — Och, nie, nie powinieneś — zaprotestowała, wiedząc, co by się stało, gdyby ktokolwiek zobaczył, iż syn paszy wykonuje robotę za służbę. Charles odsunął się niechętnie. Podziwiał hart ducha Kari-my, chciał jednak w jakiś sposób ulżyć jej w dziennych obowiązkach. Wiedział, że nie może zaproponować jej nic do picia — uczynił to kiedyś, zanim zrozumiał zasady postu. — Ani nawet jednego łyka — powiedziała mu wtedy z naciskiem. Ani kęsa na skosztowanie ulubionego ciastka, bez względu na to, jak bardzo była głodna! Wiedział, jak ciężko pracowała, musiała być niezwykle głodna i spragniona. — Jesteś niesamowicie mocna. Spuściła oczy, poczuła, że rumienią się jej policzki, bynajmniej nie od gorących promieni słońca. — To nic takiego — powiedziała skromnie. — Mój ojciec zaprzestaje palenia papierosów, a wydaje mi się, że po Allahu i własnej rodzinie kocha je najbardziej. A on i matka nie jebią się aż do zakończenia ramadanu. — Nie jebią się? — zapytał Charles, który nie słyszał wcześniej takiego określenia. — Czy ty o niczym nie wiesz? — odpowiedziała z taką wyższością, że Charles zmuszony był się uśmiechnąć. — No, wtedy kiedy mężczyzna i kobieta stykają się razem. No wiesz... 66 Teraz przyszła kolej na Charlesa, żeby się zarumienić. — Ach, tak, rozumiem. — Mimo iż zaczął odczuwać wzrastające w nim nowe zafascynowanie Karimą, nadal nie wierzył, że zaniechanie jebania mogło być porównywalne z głodowaniem przez cały dzień. Patrzył w milczeniu, podziwiając wdzięk, z jakim składała czystą bieliznę szybkimi, zręcznymi ruchami {'układała ją porządnie w koszyku. — Przynajmniej usiądź i odpocznij przez minutę — zaproponował, kiedy skończyła. Rozejrzała się i widząc, że nikt ich nie obserwuje, znalazła zaciemnione miejsce i usiadła. Charles podszedł do jednej z pięknych fontann plantacji, zamoczył chusteczkę w wodzie i podał ją Karimie. Przyjęła ją z wdzięcznością, przykładając do twarzy chłodną wilgoć. — Dziękuję — powiedziała. — Wypiorę ci ją z dziennym praniem. Charles skinął głową. Nie lubił, gdy przypominano mu nieustannie, że Karima była tu po to, aby usługiwać jemu i jego rodzinie. — Co robiłaś dzisiaj w szkole? — zapytał, szukając tematu do rozmowy. — Och, rozmawialiśmy na temat Aiszy — żony proroka. Walczyła razem z nim w bitwach. No wiesz, ramię w ramię z mężczyznami. Była wielką bohaterką. Charles uśmiechnął się, widząc jej entuzjazm. — Wygląda na to, że rzeczywiście była wyjątkową kobietą. — Egipt miał wiele wyjątkowych kobiet — ciągnęła. — Słyszałeś kiedyś o Hudzie el-Sharawi? — Nie, nie sądzę. — Otworzyła pierwszą szkołę dla dziewcząt. Zaczęła publikować pierwszy magazyn kobiecy. I ściągnęła chustę. Publicznie! Ludzie atakowali ją za to — to było w 1929 roku, no wiesz, dawno temu. Ona jednak powiedziała, że nie Prorok nakazał kobietom nosić chusty, że Turcy to wymyślili, by trzymać swoje kobiety w ukryciu. 67 Zachęcona uśmiechem Charlesa mówiła dalej o walce Shara-wi przeciwko poligamii i wydawaniu za mąż nieletnich dzieci. — Ale te rzeczy nadal się zdarzają — zauważył Charles, który słyszał, jak rodzice mówili o mężczyznach żeniących się z dziesięcioletnimi dziewczynkami i innych, mających po trzy lub cztery żony. — Wiem o tym — zgodziła się poważnie Karima. — A jednak Huda pragnęła ulżyć życiu innych kobiet. I to było bardzo ważne. — Mów dalej. — Czuję się jak Szeherezada. — Roześmiała się. — Zawsze domagasz się następnej opowieści. — Bo ty zawsze sprawiasz, że pragnę kolejnej historii — odpowiedział śmiało. Popatrzyła na niego z czymś graniczącym z uwielbieniem w oczach. „Gdybyż tylko moja skóra była jaśniejsza" — myślała. „A oczy niebieskie zamiast ciemnych, ciało wyższe i pulchniej-sze. Być może jednak Charles podzielał angielskie upodobanie do chudych kobiet. Tyle z wielkich dam, które odwiedzały żonę Henry'ego paszy, było tak potwornie chudych, mimo iż mężowie ich byli przecież na tyle bogaci, że mogli je dobrze wyżywić". — Huda walczyła też przeciwko aranżowaniu małżeństw — powiedziała cicho Karima. — Wierzyła, że kobieta powinna iść za głosem swojego serca i sama wybrać mężczyznę, z którym chciałaby spędzić resztę swego życia. — Czy ty też w to wierzysz, Karimo? — zapytał na poły żartobliwie. — Tak — odpowiedziała żarliwie. — Wierzę, że jeśli kobieta poślubi mężczyznę, którego pragnie, wówczas zrobi dla niego wszystko. Będzie nawet razem z nim walczyć, tak jak robiła to żona Proroka. Skinął głową poważnie, jakby się z tym zgadzał. A jednak nie mógł się powstrzymać od myśli, czy jego matka wybrała sobie męża? A jeśli tak, dlaczego była ciągle zła. 68 es Razem czekali na zachód słońca. Karima zakończyła swe obowiązki i wymknęła się z domu. Charles uniknął pytań matki udając, że idzie do łóżka. W końcu słońce zaszło, wystrzelono z działa, wokół minaretów zaczęły migotać światełka, ogłaszając porę na iftar — przerwanie postu. Karima podskoczyła, jakby wszystko to było w jakimś sensie niespodziewane. Choć Charles najadł się do syta przy stole Austenów, poczuł podniecenie Karimy i podzielał je. — Teraz zobaczysz — powiedziała z entuzjazmem — jak cudowne może być jedzenie. — Ujęła go za rękę i poprowadziła w stronę ulicznych sprzedawców, którzy czekali na poszczących klientów z różnymi rodzajami pachnących, smakowitych przysmaków. — Pozwól, że ja zapłacę — powiedział Charles. — Proszę. — Mam swoje kieszonkowe. Matka dała mi je z okazji ra-madanu. — Dumnie pokazując parę swoich monet, kupiła^)»/ ifalafel oraz amar el-din, słodki napój zrobiony z syropu mo-relowego. Zjadła szybko, bo była rzeczywiście porządnie głodna. Kiedy jednak zobaczyła, że Charles się uśmiecha, zwolniła. — Co się stało? — Nic, po prostu rozkoszuję się widokiem ciebie, jak jesz. — Śmiejesz się ze mnie! Dlatego, że jem jak żarłoczny kozioł? — Nie, przenigdy, Karimo. Naprawdę. Po prostu rozkoszowałem się z drugiej ręki przyjemnością, jaką ci to sprawiało. To wszystko. Spojrzała na niego sceptycznie, po czym już wolniej skończyła jeść. Aby zadośćuczynić jej tę gafę, Charles kupił dla nich obojga ciastka — ąataif — nadziewane orzechami pistacjowymi, migdałami i rodzynkami i oblane syropem z cukru o smaku cytrynowym, i ogromną porcję kanafa — ciasta ze śmietanką, przypominającego anielskie włosy, posypanego rodzynkami i orzechami. 69 — Nie jestem już wstanie przełknąć ani kęsa — oznajmił wkrótce Charles. — A ja mogę. Chodź ze mną. I poszedł śmiało, nie zważając na wściekłość matki, na którą był narażony, gdyby go na tym przyłapała. Szli od domu do domu, śpiewając zgodnie: „Szczęśliwego ramadanu!" I wszędzie, gdzie zaszli, dawano im jakieś słodycze — parę pistacjowych orzeszków, nugat, tureckie delicje. Choć w domu Austenów nie brakowało słodyczy — ani też żadnych innych rzeczy — Charles podzielał z Karimą oczywistą przyjemność w jedzeniu tych słodkości i zbieraniu ich. „Jest jak małe dziecko" —pomyślał, czując jednak do niej bardziej czułość niż wyższość. „Docenia nawet małe rzeczy — i wszystko, co czuje, maluje jej się na twarzy". Wkrótce jednak Karima oświadczyła, że już pora wracać do domu. — Muszę teraz odpocząć. Ojciec powiedział, że w tym roku mogę z nim i z Omarem iść dziś wieczorem na plac, na czytanie Koranu. Kiedy wracali z powrotem na plantację, Charles zaproponował Karimie swoją porcję ramadanowego łupu. — Moja matka nie lubi, jak trzymam słodycze u siebie w pokoju. „Twoja matka nie lubi niczego ani nikogo" — pomyślała Karima, a potem zganiła siebie samą za to, że była taka nieżyczliwa, szczególnie w okresie ramadanu. Było to jednak prawdą. Pani Henry była równie niemiła dla paszy, jak pasza był dla wszystkich dobry. Każdy, kto pracował dla paszy, wiedział, że jego żona chciała, aby zachowywał się jak typowy brytyjski lord. Karima przyjęła słodycze — podzieli się nimi z matką. Och, mój Panie! Nakaż mi zatem, abym był Wdzięczny za Twoje laski, którymi mnie i moich rodziców obdarzyłeś 70 / abym wypracował w sobie prawość, która Ciebie zadowoli l abyś przyjął mnie do szeregu Twoich prawych sług. Głos szejka był głęboki, jego intonacja melodyjna i Karima, przeszyta dreszczem pod wpływem słów sury, znajdowała pocieszenie w pewności, jaką dawały łaski i miłosierdzie Allaha. Czytanie trwać będzie całą noc, niemal do pierwszego brzasku, lecz Karima i jej rodzina nie mogła zostać tak długo, skoro czekał ich następny dzień pracy. Pomiędzy kolejnymi czytaniami odbywały się występy tancerzy, między innymi derwiszów, których Karima bardzo lubiła, kręcących się i wirujących dookoła tak długo i tak szybko, że patrząc na nich, kręciło się jej w głowie. I były również śpiewy. Teraz jedna z wiejskich kobiet wystąpiła do przodu i zaczęła znaną pieśń Um Kalthum KhufAllah — Bojaźń przed Bogiem. Niewiele myśląc, Karima przymknęła oczy i przyłączyła się do niej, jej czysty, słodki głos harmonizował z ciemniejszym, głębszym głosem starszej kobiety. Tłum ucichł, a kiedy pieśń się skończyła, nastała kolejna długa cisza. Karima spojrzała na ojca. W oczach miał łzy, kiedy pogłaskał ją po głowie. — Naprawdę otrzymałaś dar od Allaha, moja córko. Mam nadzieję, że zawsze będziesz używała go dla jego chwały. Uścisnęła rękę Mustafy, jak gdyby chciała mu powiedzieć: „Będę, ojcze". Karima rzadko otrzymywała komplementy — w końcu była jedynie dziewczynką — toteż ten wzięła sobie głęboko do serca. Była to jednak krótka chwila. Parę kroków dalej Omar patrzył na nią z wściekłością. Dobrze wiedziała, co myślał, bez względu na słowa ojca. Publiczne śpiewanie było złem, wykonywanie jakichkolwiek przedstawień było złem, niemal wszystko, co robiła, było niewłaściwe. Śmiało wytrzymała jego wzrok, jakby chciała zapytać, jakimże złem mogło być śpiewanie na chwałę Allaha. On jednak wpatrywał się w nią jeszcze ostrzej, jakby patrzył w głąb jej duszy, i przeraziła się. 71 Chwilę później do jej brata podszedł jakiś starszy mężczyzna i szepnął mu coś na ucho. Omar pokiwał kilkakrotnie głową, pozwolił sobie na ostatnie groźne spojrzenie pod adresem Kari-my i odszedł. Wiedziała, dokąd Omar szedł, dokąd tak często chodził po nocach. Połowa ich sąsiadów również wiedziała. Stowarzyszenie Braci Muzułmanów — przynależność do niego była zakazana — lecz Egipt był jakby zbiorem małych wiosek, w których każdy wiedział, co robili sąsiedzi. Choć Karima bała się brata, jednak podziwiała jego odwagę czynienia dobrych rzeczy, nawet jeśli były one zakazane. Jej własnej rodzinie powodziło się pomyślniej niż sąsiadom, którzy jeśli zachorowali, nie byli w stanie opłacić ani lekarzy, ani lekarstw. Stowarzyszenie opiekowało się takimi ludźmi. Karima wiedziała również, że stowarzyszenie uczyło ludzi historii islamu, aby zamiast wstydzić się swojej nędzy, dowiadywali się o czasach, kiedy islamski kalif rządził większością cywilizowanego świata. Eid al-Sagir wyznaczał koniec ramadanu. Skończył się post i obowiązkiem było obfite jedzenie. Z okazji świąt Henry dał wszystkim swoim pracownikom hojne premie. Mustafa kupił prezenty dla całej rodziny — Karima z dumą pokazywała nową sukienkę, starając się, aby Charles ją w niej zobaczył. A ponieważ jałmużna stanowiła jeden z pięciu filarów islamu, rodzina Karimy podzielić się miała nadwyżkami ramadanu z tymi, którzy posiadali znacznie mniej. Shams miała w zwyczaju kupować chleb dla biednych w każdy piątek — chleb był tani, a oni — niech będą za to dzięki Allahowi — mieli szczodrego pracodawcę. Z okazji tych świąt Shams podwoiła zakupy chleba. W domu zrobiła razem z Karima małe paczuszki, dodając trochę sera i parę oliwek do każdej z nich. Kiedy wyruszały z tymi podarunkami, pojawił się Charles. Wybiegłszy naprzeciw, usiłował wziąć od Karimy koszyk. 72 __Pozwól — zaproponował. — Pozwól, że ja poniosę. Pozwól mi sobie pomóc. Dokąd idziecie? Shams pokręciła głową, jakby niczego nie słyszała. Odeszła prędko, zbyt dobrze wiedząc, co powiedziałaby pani domu, gdyby zobaczyła, że Charles pomaga służbie nieść pakunki. Karima również potrząsnęła głową. — Przykro mi, Charlesie. Sądzę, że nie powinieneś tam iść. Ludzie, do których idziemy... im trudno przyjmować jałmużnę. Nie chcieliby, aby zobaczył ich Inglizi. — Och! No cóż, naturalnie. — Nie gniewasz się na mnie, co? — Z całą pewnością nie. Uważam, że to, co robisz, jest niezmiernie dobre. — I faktycznie tak myślał. Po raz pierwszy jednakże obydwoje otwarcie przyznali, że dzieliła ich ogromna przepaść. I nie był to jedyny raz. ?????? 4 Śmierć ?? wietrze Aleksandria, 1944 rok 2&$2 Walki w Afryce Północnej zakończyły się, a Africakorps .t»jjj>« niemal przestał istnieć, zmiażdżony przez Brytyjczyków «*> <*» uderzających z Egiptu i Amerykanów napływających z Al-gierii i Maroka, wybity niemal do nogi lub wzięty do niewoli. Mimo że wybuchy artyleryjskie nie połyskiwały już w nocy na horyzoncie niczym skwarne błyskawice, nad Aleksandrią nadal wisiało widmo wojny. Miasto oraz jego ogromny, podwójny port przypominały ruchliwe zaplecze teatralne dla wielkiego dramatu inwazji Włoch i południowej Francji. Wszędzie roiło się od żołnierzy, marynarzy, statków i maszyn wojennych. Szpiedzy nadał bywali w kawiarniach oraz klubach, choć tym po niemieckiej stronie praca wydawała się coraz bardziej niedorzeczna i najodważniejsi spośród nich planowali powrót do ojczyzny, by bronić jej w czasie kryzysu, a reszta rozważała uroki Argentyny i Paragwaju. Ałianci wygrywali — ten fakt, bez względu na jego oczywistość, wywoływał mieszane uczucia pośród Egipcjan. Wielu z nich, a zwłaszcza biedota, trzymało się przekonania, że Muhammad Haidar jeszcze w jakiś sposób dokona cudu —krążyły pogłoski, że wkrótce ujawni jakąś tajną, nie do zwyciężenia broń. Ci lepiej poinformowani zaakceptowali to, co było oczywiste —;' rozpaczali, że nigdy już nie uwolnią się od Brytyjczyków. Jedynie nieliczni patrzyli dalej i widzieli, że koniec tej wojny przyniesie ze sobą zmianę świata, w którym zmieni się również i rola Egiptu. Jednakże przez dzień czy dwa, kiedy zima 1944 roku wycofywała 1A się ostatecznie, nic nie miało większego znaczenia. O wiele ważniejsze było zasadniczo egipskie święto Shamm eł-Nessim, oznaczające dosłownie „święto powiewu wiatru". Obchodzone zarówno przez chrześcijan, jak i muzułmanów, sięga czasów faraonów i przypada w pierwszy dzień wiosny, w poniedziałek, zaraz po Wielkanocy koptyjskich chrześcijan. Jest to okres, w którym nie ma miejsca na wojnę ani na politykę, ani nawet na przeszłość, a jedynie na prostą przyjemność znajdowaną w ziełeni świeżego Uścia, wiecznej i zawsze powracającej odnowie życia. — Nie rozumiem tego, po prostu nie rozumiem! — stwierdziła Catherine. — Dlaczego musimy... się z nimi zadawać, jakbyśmy byli jedną wielką rodziną. To zakrawa na groteskę. — Zawsze organizowaliśmy Shamm el-Nessim dla naszych pracowników — odpowiedział spokojnie Henry. Siedzieli w jej sypialni, w pobliżu rzekomo nie było służby, lecz to nigdy nie było pewne. — Ale nie tak. Tłuszcza fellachów nad brzegiem morza. Rzeczywiście! Henry niemal westchnął, ale powstrzymał się — byłoby to równoznaczne z pociągnięciem zawleczki granatu. Do pewnego stopnia miała rację. Przedtem uroczystości zawsze odbywały się na jednej z plantacji, gdzie jasno wytyczone były granice, i Catherine nie musiała zrobić nic poza majestatycznym obejściem dookoła trawnika. Jednakże w tym roku, kiedy niebezpieczeństwo wojny w końcu minęło, a bogactwo Henry'ego sięgnęło rekordowych jak dotąd szczytów, czuł potrzebę zrobienia czegoś specjalnego. A zatem załatwił, aby wszystkich jego pracowników oraz ich rodziny, które tylko sobie tego życzyły — a to znaczy wszyscy — przewieziono ciężarówkami na plażę w dniu Shamm el-Nessim. Zafundował im tam świąteczną ucztę na części morskiej plaży, za której wynajęcie zapłacił skromną łapówkę. — Być może byłem nieco nadmiernie... entuzjastyczny — 75 rzekł uspokajającym tonem. — Jednak nie możemy już tego odwołać, nieprawdaż? — Byłoby to trudne — odparła Catherine, gorzko wyJ krzywiając usta. Henry podszedł do okna i spojrzał przez nie na zewnątrz. Widok skrzydeł willi i otaczających ją gruntów nigdy nie przestał sprawiać mu przyjemności. Stworzył to miejsce, w którym można było cieszyć się dobrym życiem. — Moja droga, jeszcze mogą przyjść takie czasy, kiedy będziemy się cieszyć, że dobrze traktowaliśmy tych, którzy dla nas pracują. — Dużo o tym myślał. Wszystko się zmieniało się i zmieni jeszcze bardziej. Wystarczyło tylko obserwować to, co działo się w Indiach. Jak długo Brytania zdoła się tam utrzymać, kiedy już skończy się wojna? A w Egipcie, wojna czy nie, coraz głośniej odzywały się głosy żądające redystrybucji ziemi. Co się stanie z tymi plantacjami za dziesięć lat, a może już nawet za pięć? Byli tacy, którzy sądzili, że zapotrzebowanie na benzynę spadnie. Henry patrzył na czarny rynek w sprzedaży bonów na racje paliwa i czekał, aż przerwie się tama. Już zaczął lokować część swoich płynnych kapitałów w akcjach brytyjskich i amerykańskich przedsiębiorstw, które posiadały prawa do wiercenia na terenie Arabii Saudyjskiej i w emiratach. — Nigdy nie traktowaliśmy ich inaczej — odparła z uporem Catherine. — Wręcz ich rozpieszczaliśmy. — Ale przynajmniej raz spojrzała na niego jak żona patrząca na męża, od którego decyzji zależała jej przyszłość. „To dziwne" — pomyślał. Przez kilka tygodni, a może zaledwie parę dni, kiedy zagrożenie niemieckie wydawało się największe, obydwoje z Catheriną dzielili coś, co przypominało echa dawnych dni, kiedy jedyną rzeczywistą rzeczą na ziemi była ich obopólna miłość. Było to tylko echo i być może podłoże stanowiła jedynie wspólna troska o Charlesa. Lecz było to już coś. A potem, kiedy niebezpieczeństwo minęło, ozięb- 76 j0ść, która wtargnęła niepostrzeżenie w jakiś sposób w ich małżeństwo, powróciła. __Catherine — powiedział, dotykając jej włosów i pozwalając by jego palec zbłądził i musnął ją po policzku. Nastał moment i minął. .— Sądzę, że nie, Henry — odrzekła, patrząc prosto przed siebie. Wychodząc, nie zamknął za sobą drzwi. Wydawało się to zbyteczne. — Abi — odezwał się Charles. Abim nazywał ojca, matka zaś definitywnie była matką, nie ummi. —Abi, jak sądzisz, kiedy skończy się wojna? Henry spojrzał znad książki. Charlesowi wydawało się, że ostatnio czytał bez przerwy. — Nie masz w co grać, co? Charles pokiwał głową. Dlaczego dorośli zawsze odpowiadali na pytania pytaniami i to zazwyczaj takimi, na które odpowiedź zdawała się jasna? Gdyby znalazł jakieś zajęcie, niby co robiłby tutaj z piłką nożną pod pachą? — Większość ludzi uważa, że Niemcy wycofają się do końca tego roku — odpowiedział Henry. — Ja jednak nie jestem takim optymistą, lecz rzeczywiście nie wydaje mi się, aby mogli utrzymać się dłużej — założywszy naturalnie, że dojdzie do inwazji. Dlaczego pytasz? — Nie wiem, po prostu zastanawiałem się nad tym. Henry zamknął książkę. — Boisz się, że to cię ominie, co, synu? — Nie. No nie wiem. To tylko... — Nie potrafił tego wytłumaczyć. Ostatnio miewał takie uczucie, beznadziejny niepokój, jakby przyszłość znajdowała się o milion kilometrów dalej, a mimo to wszystko mijało go jak we mgle. — To musi być trudne dla ciebie — przyznał ojciec łagod- 77 nym tonem. — Ale staniesz się mężczyzną szybciej, niż sądzisz, a kiedy to się stanie, mam gorącą nadzieję, że nie będzie na ciebie czekała żadna wojna — a już z całą pewnością nie ta. Nie doszukawszy się żadnej odpowiedzi, Charles zapytał: — Co czytasz? — Raczej: „Co usiłujesz czytać". Nie mogę się połapać w tej i grece. Anabaza Ksenofonta. To o jakichś greckich kupcach, którzy znaleźli się po przegrywającej stronie wojny domowej w starożytnej Persji. Muszą wycofywać się setki kilometrów przez terytorium wroga. Ciężka przeprawa — dla nich i dla mnie. Charles zdołał się uśmiechnąć. Nie sposób zrozumieć było ojca. Wszędzie wokół toczyła się wojna, a on usiłował ją zignorować, siedząc i czytając o innej wojnie, która wydarzyła się Bóg jeden wie ile wieków temu. Chłopiec zaczął się wycofywać, lecz nagle zapytał z powodu, którego sam nie mógł zrozumieć: — Abi, jak wyście się z matką poznali? Przez mgnienie oka Charles zastanawiał się, czy przypadkiem nie pozwolił sobie za dużo — ojciec wydawał się wyraźnie zaniepokojony. Lecz wówczas Henry odezwał się łagodnie. — No cóż, to było na meczu polo. Tutaj, w Aleksandrii. Naturalnie tego pierwszego razu ledwie rzuciłem na nią okiem — w tamtych czasach wszystko odbywało się inaczej. Panowały bardzo ostre zasady. A ty jesteś dzisiaj niezwykle ciekawski. — Przepraszam. — Przypuszczam, że ci się nudzi. Charles wzruszył ramionami. — No cóż, jeśli oczekujesz jakichś detali, musisz o nie zapytać swoją matkę — dodał ojciec. — Uwierz mi na słowo, pamięć kobiet w tych sprawach jest o wiele lepsza od pamięci mężczyzn. — Dobrze. — W rzeczywistości temat krępował Charle-sa i nie miał pojęcia, dlaczego go zaczął. Henry przypomniał sobie coś. — Ale może nie teraz. Wygląda na to, że to jeden z jej bardziej wybuchowych dni. 78 Charles uciekł i zaczął dryblować piłką na trawniku na tyłach domu. „Wybuchowe dni". Było to zaszyfrowane określenie, którym ojciec posługiwał się wielokrotnie, dzisiaj jednak rozgniewało go. Nie chciał już potajemnych szyfrów. Chciał wiedzieć, dlaczego matka — i ojciec zresztą również — mieli tak wiele „wybuchowych dni"? Dlaczego ciągle się kłócili, dlaczego nie mogli się po prostu pogodzić? Poprzysiągł sobie, że nigdy nie będzie się tak zachowywał, gdy dorośnie — wolałby się raczej zabić. Był dobry w piłce nożnej — rodzice woleliby, aby grał częściej w bardziej dżentelmeńskiego krykieta — i podbijał piłkę w powietrzu, aż porządnie się spocił, a następnie kopnął ją w kierunku wyimaginowanej bramki. Jutro będzie święto, przynajmniej będzie co robić. Być może jej bezruch zwrócił jego uwagę. Stała pod drzewem pomarańczy, obserwując go, nic więcej. W tym momencie zdał sobie sprawę, że przez cały czas właśnie na to liczył, lecz czując niewytłumaczalną potrzebę robienia wrażenia kogoś wyjątkowo zajętego, przyniósł piłkę z powrotem, zanim do niej podszedł. — Cześć. — Cześć. Ostatnimi czasy wyglądała inaczej. Jakoś bardziej miękko. Nagle uświadomił sobie, że ciało dziewczyny uległo zmianom, które powiodą ją do kobiecości. Myśl ta zmąciła mu rozumowanie, jakby ktoś nagle przyłapał go na kłamstwie lub jakby nauczyciel w szkole zadał mu niemożliwie trudne pytanie. — Będziesz na jutrzejszych uroczystościach? — zdołał w końcu zapytać. „Cóż za niewiarygodnie idiotyczne pytanie!" — pomyślał. ?— Oczywiście. A ty? — O, tak. Będę tam. ?— Masz już swoją cebulę? 4— Co takiego? ?— Swoją cebulę. Żeby z nią spać. 79 — Obawiam się, że ja... — Poczekaj! Pobiegła do domu i wróciła z cebulą. — Połóż ją sobie dziś w nocy pod poduszką, niech przygotuje ci nos, abyś mógł dobrze poczuć jutrzejsze powiewy wietrzyków. Nigdy o tym nie słyszałeś? — Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że słyszałem. — Naturalnie znał ten obyczaj. Tak się jednak złożyło, że o nim chwilowo zapomniał. Nie wystarczy mu samo patrzenie na nią. Obejrzał się na dom, na kwatery dla służby. Czy ktoś obserwował ich z okien? — Nie widziałem ostatnio Omara — powiedział niemrawo. — Mój brat — wyjaśniła Karima z lekkim cieniem niechęci w głosie — stał się bardzo religijny. Istnieje pewna grupa. Zawsze z nią przebywa. Nocami przychodzi do domu, kiedy już śpię, a rano gdy się budzę, jego już nie ma. — Przypuszczam, że tak jest lepiej. — Religia nigdy nie stanowiła siły w życiu Charlesa, którego ojciec dawno już porzucił kościół anglikański, a matka robiła, co mogła, aby zignorować fakt, że była muzułmanką. Cały temat interesował go tylko na tyle, na ile mógł dotyczyć Karimy. — Mogę tu zostać tylko minutę — powiedziała. — Robiłam coś dla matki, kiedy przypadkiem cię... zobaczyłam. Ona nie lubi, kiedy my rozmawiamy. — Moja również. Zanim odwrócili od siebie wzrok, coś błysnęło im w oczach. Po raz drugi przyznali, że choć stali zaledwie o krok od siebie, dzieliła ich potężna przepaść. — Muszę już iść. — Ale jutro cię zobaczę. — O, tak. — A zatem do jutra. — Do jutra. I nie zapomnij o cebuli. Charles patrzył, jak odchodziła. A z wysokości swego okna 80 w sypialni Catherine obserwowała syna. Prędzej czy później — a lepiej, aby było to prędzej — będzie musiała coś zrobić z tą chudą, małą brudaską. Nadszedł poniedziałek, doskonały pierwszy dzień wiosny. Przed upływem poranka napłynęły tłumy świętujących — dzieci i rodzice w swoich najlepszych rzeczach. Dwadzieścia jagniąt piekło się na rusztach, lecz głodni nie musieli czekać na główne danie. Góry wszelkich możliwych smakowitości porozkładane zostały na ogromnym bufecie, obsługiwanym przez zatrudnionych przez Henry'ego z zewnątrz ludzi, tak aby jego pracownicy mieli czas wolny. Niektóre potrawy specjalnie symbolizowały wiosnę — gotowane na twardo jajka, zabarwione farbami roślinnymi, sałata i wszelkiego rodzaju zielenina, cebula — ta na wietrzyk — [fiskh — ostra, solona ryba, którą zakopywano w piachu, aby dojrzała. Wędrowni sprzedawcy sprzedawali sznurki pachnącego jaśminu. Świąteczna atmosfera była zaraźliwa. Charles, przeszukując wzrokiem tłum za Karimą, spostrzegł najpierw Omara i z ulgą zauważył, że nawet on śmiał się i uśmiechał. Była tam również Karima, w grupie kobiet i dziewcząt. Nie mógł do niej podejść i porozmawiać przy tylu świadkach, ale za to mógł chyba patrzeć na nią do woli, nieprawdaż? A kto wie, może później uda mu się zamienić z nią parę pośpiesznych słów? Nikt nie miałby powodu do narzekania. Henry wolniej ulegał świątecznemu nastrojowi. Doszło do sceny z Catherine. Absolutnie odmówiła pójścia na plażę przed południem i trzymała Um-Rashid, aby jej usługiwała. Być może starej kobiecie było to obojętne, lecz kłóciło się to z naturą Henry ego. Mimo to, rozmawiając ze swymi brygadzistami i głównymi pomocnikami, wymieniając imiona ich dzieci, gratulując im kolejnego przychówku, wkrótce zagłębił się w zabawę niczym polityk w kampanii wyborczej. W południe jagnięta zostały zdjęte z rusztów i rozpoczęła 81 si? poważna uczta. Godzinę później ludzie postękiwali radośnie, trzymając się za brzuchy w udanych boleściach. Niektórzy usnęli na ciepłym piasku. Jakaś grupa mężczyzn przyniosła instrumenty muzyczne i zaczęła grać. Jeden z nich zaśpiewał, a potem poproszono o to Karimę — oczywiście za zgodą jej °)ca. Mustafa, uśmiechając się szeroko, pokiwał głową z aprobatą — większość z tych ludzi wiedziała o talencie jego córki, a inni niech teraz sami usłyszą. Charles naturalnie słyszał, jak Karima śpiewała, ale tylko w okresie ramadanu, dla paru osób pracujących w willi. Dziś, kiedy z niekłamanym zawstydzeniem, lecz również z niezaprzeczalną przyjemnością zarzekała się swoich umiejętności, a potem pozwoliła podprowadzić się do muzykantów przy «krzykach dziesiątków mężczyzn i kobiet, zaskoczył go widok przyjaciółki z dzieciństwa. Mała dziewczynka z kwater dla służby przeobraziła się w czarującą postać. A kiedy zaczęła śpiewać, było to coś więcej niż czar. Zdał sobie sprawę z tego, że poza jej głosem i muzyką, wśród tłumu na plaży zapanowała kompletna cisza. Język arabski w śpiewie jest zupełnie inny od języka potocznego i Charles rozumiał zaledwie najprostsze zwroty. Była to jedna ze starych pieśni o miłości i tęsknocie. Gdzież jesteś tej nocy moja miłości, gdzie? Czy śpisz po bitwie? Czy o mnie śnisz? Niebo jest ogromne, lecz usłane gwiazdami W mym sercu tak małym jak moja dłoń Pozostała jedynie samotność. Głos Karimy był dźwięczny, czysty i przejmujący. Stała na piasku, jej sylwetka rysowała się na tle niebieskiego nieba i połyskującego morza, ciemne oczy wydawały się równie głębokie i błyszczące niczym gwiaździste, nocne niebo, o którym śpiewała. Charles nigdy jeszcze nie widział czegoś równie pięknego. Pieśń skończyła się__przedwcześnie zdaniem Charlesa i in- 82 yCh — wraz z przybyciem jego matki, która jak zwykle swym wejściem czyniła wiele zamieszania. A mimo to w powietrzu pozostała po tym występie pewna poświata. Charles czuł ją, lecz nie potrafił jej wytłumaczyć. Henry, ze względu na większe doświadczenie, sądził, że rozumie. Widział, jak jego śniadzi od słońca fellachowie wymieniali spojrzenia i kiwali głowami z nową dumą, tak jakby chcieli powiedzieć: „Ta dziewczyna naprawdę jest kimś. I jest jedną z nas". Henry nie chciał pozwolić sobie na ocenę — jego miłość do Egiptu nigdy nie obejmowała egipskiej muzyki — podejrzewał zresztą, że był nieco głuchy na tony. Cieszył się jednak ze względu na swoich ludzi, zwłaszcza ze względu na Mustafę. Kiedy Catherine ukryła się w cieniu pawilonu i przyjęła hołdy najważniejszych żon, wznowiono uroczystości, muzycy przygrywali dalej, a kilka wytrwałych dusz zawlokło się znowu do stołów z jedzeniem. Kilka głosów zaczęło wołać o Karimę, lecz zignorowano je. Chyba ogólnie panowało przekonanie, że nie należało za bardzo wykorzystywać doskonałości. Charles dopchał się do rodziny Ismailów, a przywitawszy się z Mustafą i innymi mężczyznami, zwrócił się do Karimy: — Śpiewałaś przepięknie. Dziękuję. — Dziękuję. Czuję się zaszczycona. Nawet Omar nie mógł zaprotestować przeciwko takiej formalnej kurtuazji ze strony syna paszy. Shams jednak dostrzegła spojrzenie, które towarzyszyło tym słowom, i postanowiła porozmawiać z mężem na ten temat przy najbliższej sposobności. Należało to zakończyć, zanim stanie się rzeczywiście niebezpieczne. Kiedy Charles odchodził z powrotem do pawilonu Auste-nów, muzyka powoli ucichła. Ludzie wpatrywali się w morze. Ponad portem jakiś samolot ciągnął coś za sobą na końcu długiego kabla. Nagle odezwały się działa przeciwlotnicze na brytyjskim niszczycielu. Jakiś mężczyzna — któryś z brygadzistów — w pobliżu Charlesa zapytał: — Czy oni się biją? 83 Naturalnie syn paszy powinien to wiedzieć. Jak większość nastoletnich chłopców, Charles był zafascynowany samolotami wojennymi, okrętami i wszystkim, co dotyczyło wojny, wiedział zatem dokładnie, co się działo. — To ćwiczenia — oznajmił. — Ćwiczenia celownicze. Ten przedmiot za samolotem jest celem. Do niego strzelają. Kule są puste, wypełnione farbą, tak aby wiedziano, kiedy trafiono. Różne kolory na różne działa. A puste kule nie strącą samolotu, na wypadek gdyby doszło do jakiegoś szalonego wybuchu. Brygadzista pokiwał z ulgą głową, jakby potwierdzona została jego własna opinia. Samolot zakręcił długim lukiem i uczynił kolejne podejście, a artyleria przeciwlotnicza huknęła ponownie. W pawilonie Catherine planowała wcześniejsze wyjście do domu, lecz strzelanina w porcie powstrzymała ją. Podobnie jak inni, chciała obejrzeć to przedstawienie. Jedynym problemem było oślepiające światło na wodzie. Bolały ją od tego oczy. W tym momencie zauważyła stojącą w pobliżu Shams. — Shams — powiedziała, posługując się jej imieniem, a nie grzecznościowym Um- Omar. — Proszę, znajdź Um-Ra-shid i przynieś od niej moje słoneczne okulary. Zostawiłam je przy niej i teraz nic nie widzę. Shams zawahała się przez ułamek sekundy, zanim odpowiedziała: — Tak, proszę pani. Samolot jeszcze raz przeciągnął nad portem ruchomy cel. Nastąpił dziwny moment, w którym Charles zauważył, że jedno z dział na niszczycielu zabrzmiało głośniej niż przedtem, następnie usłyszał z pobliskiego pawilonu mokre plaśnięcie, jakby ktoś upuścił na chodnik melona. A potem krzyk kobiet. Komisja śledcza Floty Królewskiej ustaliła dokładnie łańcuch niedbalstwa, głupoty i zwykłego pecha, w wyniku których armata wycelowana w kierunku brzegu została naładowa- 84 na a potem wystrzelona. Jeden marynarz przeszedł na bryg, szefowi załogi obniżono rangę, a jakiemuś tam chorążemu pozwolono zrezygnować ze stopnia oficerskiego. Wskazano na fakt, że wypadek mógł być o wiele gorszy — pocisk mógł zabić lub zranić dziesiątki ludzi — a wypełniony farbą nabój zabił tylko jedną ofiarę. Parę kroków od pawilonu, w trakcie poszukiwania Um-Rashid, Shams uderzona została prosto w czoło. Nie żyła już, kiedy upadła. — Mój synu, proszę cię — powiedział Mustafa ze znużeniem. — Ten temat jest dla mnie bolesny. I Henry pasza nie jest winny temu, co się stało. Ani też jego żona. — Ona zmarła u nich na służbie! — nalegał zaciekle Omar. — Lenistwo tej głupiej baby i brytyjska kula zabiły moją matkę. — To był wypadek — powiedział Mustafa. — Kula mogła trafić każdego, nawet samą panią. — Gdybyż to było wolą Boga! Świat byłby o wiele lepszy bez niej. Słysząc to ze swego pokoju w małym domku, który wydawał się teraz przerażająco pusty, Karima spodziewała się, że ojciec zmusi jej brata do opamiętania się. Nigdy przedtem Omar nie odważył się w jego obecności tak otwarcie zaatakować paszę i jego żonę. Jednak od czasu wypadku Mustafa wydawał się innym człowiekiem — starszym, jakby mniejszym i teraz powiedział zaledwie: — Henry pasza zapłacił za pogrzeb i za wiele innych rzeczy. Czego jeszcze chcesz? — Nic więcej. Właśnie tego oczekuję — aby Brytyjczycy wykupili się ze wszystkiego. — Mój synu, pozwól, że ci przypomnę, że to pasza dał pieniądze na twoje wykształcenie. — I ja je wezmę. Ale tylko po to, aby posłużyć się moim wykształceniem przeciwko niemu i jemu podobnym. 85 Karima słuchała w milczeniu. Była dziewczyną, a rozmowa toczyła się pomiędzy mężczyznami. Jednak niesprawiedliwe było, że brat obwiniał za wszystko paszę i jego żonę. Niesprawiedliwością było jednak i to, że jej matka nie żyła. Wszystko było takie skomplikowane. Przynajmniej w swoim gniewie skierowanym na starszych Austenów Omar w jakiś sposób przeoczył Charlesa — co było jeszcze jednym powodem, aby się nie wtrącała. — A tymczasem — ciągnął Omar — należy podjąć pewne decyzje. Po pierwsze, ktoś musi ci gotować i sprzątać. Karima będzie musiała porzucić szkołę. Karima wstrzymała oddech. Nigdy specjalnie nie lubiła szkoły — uczono w niej głównie Koranu i tego, jak być dobrą żoną — lecz ojciec zawsze pragnął, by córka była wykształcona. Z całą pewnością powie to teraz Omarowi. Ku jej zdumieniu usłyszała, jak westchnął. — Przypuszczam, że masz rację. Niech jednak skończy ten semestr. To tylko parę miesięcy. Być może moja kuzynka Ni-hal będzie mogła tymczasem coś tu pomóc. — Bardzo dobrze — odparł Omar. I w ten sposób — choć dopiero po kilku miesiącach — Karima zrozumiała w pełni, że brat nie tylko zakończył jej edukację, ale również uzurpował sobie rolę głowy rodziny. Aleksy Tartaków wzruszył ramionami, odetchnął i przesunął skoczka pod pole królowej. Jake Farallon patrzył i patrzył. Może wódka uderzyła w końcu Rosjaninowi do głowy. Jake mógł zabrać mu skoczka pionkiem i Aleksy mógł go jedynie odzyskać drugim skoczkiem. Pionek za skoczka był cholernie dobrą inwestycją. Jake sięgnął ręką ku szachownicy i powstrzymał się. Uważał się za ucznia w tej grze — nie tej samej klasy co Rosjanin, to nie ulegało wątpliwości, ale przeczytał na ten temat jedną czy dwie książki i przypomniał sobie historię mistrza światowej 86 sławy, Laskera. W podobnej sytuacji Lasker zignorował kuszące poświęcenie i uczynił prosty, obronny ruch. Zapytany później o powód, wyjaśnił: „Kiedy mocny gracz zastanawia się przez pół godziny i stawia pionek tam, gdzie mogą mu go sprzątnąć, wydaje mi się, że nie będzie to dla mnie zdrowe pociągnięcie, toteż zostawiam go w spokoju". Jake uczynił prosty, obronny ruch. Aleksy roześmiał się głośno. — Czy uważasz się za Laskera? —Jake poczuł gęsią skórkę. Sześć ruchów później stał przed utratą królowej lub natychmiastowym szachem i matem. Przewrócił swego króla, zamówił podwójną wódkę dla Rosjanina, a sobie pozwolił na piwo. Patrząc wstecz, zdał sobie sprawę z tego, że mógł zabrać skoczka i prawdopodobnie wygrać. A zatem mimo wszystko nauczył się czegoś — że Aleksy był człowiekiem, który potrafił zaryzykować blef. Świadomość tego mogła się przydać. — Za szczury, które żrą ścierwo Hitlera — powiedział przyjaźnie Rosjanin, wznosząc kieliszek. Jake wskazał na szklankę swojego piwa i przyłączył się do toastu. Zastanawiał się, do jakiego stopnia mężczyzna był pijany i czy w ogóle był pijany. Poza tym, że wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat, trudno było cokolwiek powiedzieć o Aleksym Tartakowie — jeśli tak naprawdę brzmiało jego nazwisko. Weźmy na przykład sposób, w jaki narzucał marynarkę na oba ramiona — trzeba było się dobrze przyjrzeć, by dostrzec, że pod prawym rękawem nie było ręki. Stracił ją pod Stalingradem, twierdził Aleksy. To oraz inne obrażenia przyczyniły się podobno do tego, że wzięto go do korpusu dyplomatycznego. Rzekomo. W istocie zaś Aleksy był dokładnie takim samym dyplomatą jak Jake. Farallon lubił Aleksego i formalnie rzecz biorąc, akurat w tej wojnie byli po tej samej stronie. Jednakże o ile Jake mógł przewidzieć, wojna była już w zasadzie skończona. W tej pracy 87 podobało mu się wrażenie, że był komandosem operującym już na rzecz przyszłej wojny. A w tej wojnie, według agencji, dla której pracował Jake, Aleksy był wrogiem. — Widziałem twego małego, grubego przyjaciela — powiedział Rosjanin ze swym ciężkim akcentem. — Wyjeżdżał. Bardzo daleko. Jake był lekko zdziwiony. Wspomniał Aleksemu o małym, szwabskim szpiegu, Hansie, w ramach profesjonalnej kurtuazji, w geście dobrej wiary. Szef Hansa — Bischof, nieprawdaż? — przeszedł na ich stronę dawno temu i bez problemów, pragnąc jedynie przeżyć i kontynuować badania nad tymi przeklętymi piramidami czy czymś podobnym. Bischof porzucił swego szefa w Kairze, prawdziwą nazistowską świnię o nazwisku Gruber. Gruber z początku nie bardzo palił się do współpracy, lecz na specjalnym obozie na pustyni odkrył wartość rozmów międzyludzkich i przeszedł na ich stronę z bardzo interesującymi wieściami, włącznie z wieloma informacjami na temat Wolnych Oficerów. Przy nim Hans był za małą rybką, żeby się nim przejmować, przynajmniej zdaniem Jake'a. Najwyraźniej jednak żaden Niemiec nie był małą rybką dla Aleksego. — Mówi żona do męża... — ciągnął Rosjanin. Hans najwidoczniej nie był wart dalszej dyskusji. — Iwanie Iwanowi-czu, jeśli ja umrę, to ożenisz się z inną kobietą? Nie mów takich rzeczy, odpowiada Iwan. Ale zastanowiwszy się nad tym głębiej, to po długiej żałobie, samotny mężczyzna, kto wie? Możliwe, że tak. A jeśli poślubisz jakąś inną kobietę, czy ona zamieszka w naszym domu? Niech Pan Bóg broni! Widzisz jednak, że nie mam innego domu. A jeśli poślubisz inną kobietę i ona wprowadzi się do naszego domu, czy będzie spała w naszym łóżku? Ależ to nonsens! Prawdą jest jednak, że mamy tylko jedno łóżko. A jeśli poślubisz inną kobietę i ona zamieszka w naszym domu i będzie spała w naszym łóżku, czy będzie też nosiła moje rzeczy? Ależ naturalnie, że nie! Ona nosi o połowę mniejsze rozmiary! 88 Jake roześmiał się z obowiązku. ,— W amerykańskiej wersji były to kije golfowe starej żony, a nowa była mańkutem. Niewiarygodną gafą byłoby, gdyby zapytał, co się stało z Hansem, lecz nie mógł o tym nie myśleć. A poza tym pewnego dnia może dostać rozkaz próby zwerbowania Aleksego, albo nawet — co mogłoby być prawdopodobne — zabicia go. Dobrze byłoby poznać technikę tego faceta. No cóż, to był dosyć daleko idący scenariusz. Rusek był już za stary na pracę przy umocnieniach polowych, a poza tym ta utracona ręka — jeśli już nic innego — sprawiała, że rzucał się w oczy. Nie, po zakończeniu wojny Aleksy znajdzie się gdzieś w Moskwie za biurkiem, od czasu do czasu dla wprawy przesłuchując wrogów ludu. — Jak sądzisz, gdzie będziesz za rok, mój młody przyjacielu? — zapytał Aleksy i Jake znowu miał nieprzyjemne wrażenie, że czytano jego myśli. Wzruszył ramionami. — Już od dłuższego czasu nie wybiegałem myślami tak daleko. Aleksy uśmiechnął się. — Chciałbyś zobaczyć Berlin? — Może się tam spotkamy? — Kto to może przewidzieć? Ale wiesz, tu, gdzie teraz jesteśmy, osobom w naszym zawodzie... nie jest tak źle. Piękne miasto. Dobra pogoda. Interesujący ludzie. Jake zapamiętał to sobie. Zakochanie w jakimś miejscu mogło być równie niebezpieczne jak zakochanie się w kobiecie. Osłabiało człowieka. Wystarczy spojrzeć na Bishofa. — I sądzę — ciągnął stary mężczyzna — że będzie się dużo działo w tej części świata. Pomyśl tylko o historii. Tutaj zawsze się coś dzieje. „To nie podlega dyskusji" — pomyślał Jake. A w związku z Kanałem, Palestyną i tym, co chłopcy od suwaków logarytmicznych i węszący w skałach geolodzy mówili o jeziorach ropy 89 czekającej tylko na pustyniach na odszpuntowanie — wiele się tu będzie działo. — Nie wiem, jak jest u was — powiedział — ale ja idę tam, gdzie mnie wysyłają. Aleksy roześmiał się ponuro. — Tak. U nas jest tak samo. A zatem kto wie? — Wskazał na szachownicę. —Jeszcze jedna partyjka, co? Ustawili pionki i Jake znowu przegrał. „Przynajmniej — pomyślał — nauczyłem się paru słów po rosyjsku, kiedy mnie ogrywano z ostatniego grosza". Jadąc wzdłuż nadmorskiej promenady, Henry rozkoszował się pierwszym chłodnym tchnieniem jesieni w powietrzu i z równą przyjemnością obserwował, jak coraz mniej okrętów wojennych stało w porcie, podobnie jak i na ulicach widywało się coraz mniej żołnierzy. W czerwcu padły Włochy i nastąpiła inwazja w Normandii, a teraz wielkie bitwy toczyły się we Francji, Belgii i na froncie wschodnim. Aleksandria stała się militarną martwą strefą, co Henry emu odpowiadało. — Piękna pogoda — zaryzykował. — Bardzo piękna — przyznał Mustafa. I to było wszystko. Henry martwił się zmianą, jaka nastąpiła w jego pracowniku, człowieku, którego szanował i — jak dalece pozwalały na to okoliczności — uważał za przyjaciela. Od czasu śmierci żony Mustafa trzymał się na uboczu, samotny i czymś wewnętrznie zaabsorbowany. W ciągu niemal jednej nocy pojawiła mu się na włosach siwizna. Niegdyś rozmowny, teraz wyrażał się lakonicznie i mechanicznie. Henry czuł się z tego powodu tym gorzej, że w pewnym sensie poczuwał się do odpowiedzialności za to, co się stało. Dlaczego uparł się, aby uroczystości odbyły się na plaży? Czy było to tylko zwyczajną ostentacją? Proste obchody na jednej z plantacji wystarczyłyby. Nawet Catherine mu to powiedziała. Zastanawiał się, czy Mustafa myślał podobnie. 90 — Czy Omar rozpoczął już zajęcia na uniwersytecie? .— Tak, paszo. — Dobrze sobie poradzi, jestem tego pewien. A Karima? .— Ona już skończyła ze szkołą, paszo. Ukończyła już szóstą klasę. Prowadzi dom od czasu... Przez chwilę Henry miał wrażenie, że Mustafa się rozpłacze. I być może nie byłoby to takie złe. — Ale z pewnością mógłby to robić ktoś inny. Jeśli to tylko kwestia pieniędzy. Mustafa skierował packarda na skraj drogi i zatrzymał się. Nigdy, w ciągu tylu lat, odkąd był szoferem Henry'ego, nie zrobił czegoś podobnego bez rozkazu. — Henry paszo, dziękuję ci za wszystko, co zrobiłeś. Zastanawiałem się nad tym i lepiej jest tak, jak jest. Matka Kari-my, która jest w niebie, nigdy w życiu nie spędziła w szkole nawet minuty, tak jak i ja sam. A Karima — ona nie ma do tego głowy. Ciągle buja w obłokach, marząc o muzyce. Wątpię, czy byłaby w stanie wyrecytować dwie sury Koranu. A więc tak jest lepiej. Za dwa czy trzy lata przyjdzie czas, żeby jej poszukać męża. A teraz... Nieświadomie Mustafa wyciągnął paczkę papierosów i zapałki — co było kolejną rzeczą, której nigdy przedtem nie robił w packardzie — a potem zdawał się przerażony tym wykroczeniem. — Dobry pomysł — powiedział Henry szybko, wyciągając własną lufkę do papierosów. — Możesz mi zapalić? Obaj mężczyźni siedzieli razem, paląc papierosy na skraju nadmorskiej promenady. — Wiesz co, paszo? — powiedział Mustafa. — Omar jest moim synem, z którego jestem bardzo dumny. Ale Karima... ona jest tą, która ma szansę... Słyszałeś, jak śpiewa? — Tak. — A zatem wiesz. Od kiedy była ot, taka mała — poklepał rączkę lewarku przekładniowego — miała talent. Zna pan Um Kalthum? Słyszał pan ją w radiu? 91 — Słyszałem o niej. — Henry wiedział o Um Kalthum jedynie tyle, że Egipcjanie uważali ja za największą śpiewaczkę na ziemi i że kiedy nadchodził czas na jej wieczorną, czwartkową audycję w radiu, zatrzymywał się wszelki ruch, handel i wszystko w całym kraju. — Naturalnie każdy jej słucha. Ale Karima... Ona studiuje Um Kalthum. Jak uczeń Koran, przysięgam ci, paszo. Czasami nawet się złości: „Jak ona to robi? Chciałabym usłyszeć to jeszcze raz!" — Mustafa przerwał. — Nie wiem, dlaczego zawracam panu głowę tymi sprawami, paszo. Tylko że... moja żona i ja mieliśmy takie nadzieje i usiłuję podtrzymać je przy życiu... Na tym zakończył papierosa i uruchomił samochód. — Zapomnij o klubie — powiedział mu Henry. —Jedziemy na zakupy. Był to nakręcany ręcznie gramofon, z drugiej ręki, lecz nadal nadający się do użytku — Mustafa absolutnie nie pozwolił paszy kupić nowego. Dla Karimy stanowił istną magię. Słyszała o takich rzeczach, ale nigdy czegoś podobnego nie widziała i nawet nie marzyła, że coś takiego znajdzie się u niej w domu. Nie tylko mogła mieć muzykę, kiedy tylko chciała, lecz w ciągu jednego wieczoru stała się najpopularniejszą dziewczyną w kwaterach dla służby. — Jedna drobna rzecz — powiedział ojciec, kiedy wyszli ludzie, którzy tę maszynę przywieźli. — Ty i ja wiemy, że to prezent od paszy, ale jeśliby zapytał o to twój brat, ja kupiłem go dla siebie, dla własnej przyjemności. Karima rozumiała. — I jeszcze jedna sprawa, córko. Jest taki nauczyciel, do którego będziesz chodzić raz w tygodniu. — Do szkoły, abP. — Nie. To taki nauczyciel, który uczy śpiewać. 92 — Ale ja już umiem śpiewać. — Śpiewasz jak anioł. Ale czy już wszystko potrafisz? Czy wiesz, jakim sposobem Um Kalthum potrafi utrzymać nutę tak długo? Czyż sama nie pytasz ciągle o takie rzeczy? Ten nauczyciel zna na podobne pytania odpowiedzi. — Czy to też od paszy? — Nie. To mój podarunek dla ciebie. Podbiegła do ojca i uścisnęła go ze wszystkich sił. ?????? 5 W różnych szkołach Egipt i Anglia, lata 1945-1949 2^c>S Na tydzień przed tym, jak Adolf Hitler włoży l sobie pisto- i ??? SJ^ kt do ust i pociągnął za spust, Egipt wypowiedział w końcu at> j® Niemcom wojnę. Pociągnięcie to nie było czymś w rodzaju spóźnionej zemsty na pobitym wrogu, lecz miało zapewnić Egiptowi prawo do członkostwa w nowopowstałej Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jedną z nadziei między innymi było, że organizacja ta znajdzie jakiś'sposób na zmuszenie Brytyjczyków do opuszczenia ziemi faraonów. Nadzieja jednak okazała się próżna. Po zakończeniu wojny partia Wafd i Stowarzyszenie Braci Muzułmanów postulowały głośno i otwarcie natychmiastowe wycofanie się wojsk brytyjskich. Jednakże tak jak to czynili od 1882 roku, Brytyjczycy wynajdywali nieodparte powody dla przedłużenia ich protektoratu. Egipcjanie odpowiadali serią strajków i zamieszek, podżeganych w dużym stopniu przez Stowarzyszenie Braci Muzułmanów pod nieugiętym przewodnictwem Hassana Al- Banny. Rozruchy, włącznie z buntami i wręcz rewoltami, nie były niczym nowym — wybuchały często w czasie długich lat brytyjskiej obecności. Teraz jednak wyczuwało się pewną różnicę — nadchodziła jakaś zmiana, i to nadchodziła szybko. Dla ciągle jeszcze młodego króla był to moment dający sposobność osiągnięcia wiełkości — szansa na doprowadzenie swego narodu do niepodległości. Jednakże Faruk, otyły już i łysiejący pomimo swojej młodości, pozostał bierny — być może zbyt dobrze utkwiły mu w pa- 94 jnięci brytyjskie czołgi rujnujące wypielęgnowane trawniki pałacu Ab-dine. Bez względu na powód, zdawał się robić to, co mu kazano, jeśli tylko pozwolono mu w zamian rządzić i oddawać się swoim zwyczajnym ekstrawagancjom. Ludzie mówili o zielonych telefonach w sypialniach pałacu Faruka — to królewskim dekrecie stanowiącym, że nikt inny nie miał prawa używania tego koloru —jakby telefony były już w tak powszechnym użyciu, że ich kolor miał dla kogokolwiek znaczenie! Wszyscy wiedzieli o dwóch królewskich jachtach, trzynastu samolotach i dwustu samochodach. Wszyscy wiedzieli, że tytuły i pozycje rządowe były na sprzedaż za ziemię lub pieniądze. Królewscy fryzjerzy i ogrodnicy, podobnie jak inni, którzy stali blisko władcy, wzbogacili się. Tymczasem fella-chowie stali się biedniejsi niż kiedykolwiek przedtem. Jesteśmy jak ta igła" — brzmiało ich fatalistyczne powiedzenie. „ Ubieramy innych, ale sami chodzimy nadzy". Pewnego dnia minister finansów Faruka orzekł, że związek Egiptu z Wiełką Brytanią był podobny do katolickiego małżeństwa — innymi słowy — nierozerwalny. Minister ten został niedługo później zastrzelony przez grupę Wolnych Oficerów pod dowództwem Anwara Sadata. 1 znowu Sadat został aresztowany i sądzony — Jeśli chcecie, skażcie mnie jeszcze raz! — krzyczał z klatki, w której więziono go na sali sądowej. — Lecz powstrzymajcie prokuratora od pochwalania brytyjskiego imperializmu przed tym czcigodnym egipskim sądem. Został uniewinniony. Kiedy Charles pochylił się, żeby ją pocałować, Catherine rozpłakała się. — Matko, nie zaczynaj od nowa — powiedział. — Wrócę, nie bój się. — Wiem o tym. Tylko... — Nie potrafiła wyrazić, o co jej chodziło. Smutek, to pewne, ale zmieszany ze szczęściem, nostalgią, dumą i... wszystkim. Wzdłuż całego nadbrzeża ludzie żegnali się, wśród nich 95 było wielu młodych, niektórzy nawet byli przyjaciółmi Charle-sa. „Żaden z nich — pomyślała Catherine — nie jest tak przystojny jak mój syn". Wyższy teraz od ojca, posiadał swobodną grację i barczyste ramiona sportowca. Ubranie leżało na nim swobodnie, podobnie jak swobodny był jego uśmiech. Włosy miał kasztanowe, poprzeplatane pasmami złota, a oczy, choć ciemnoniebieskie, zawierały cień zieleni. Skórę miał równie ciemną jak każdy Anglik przebywający na słońcu. I jechał do Anglii. Do szkoły w Harrow. Akademicki regulamin miał być ostrzejszy od tego, do którego przyzwyczajony był w Aleksandrii — i bardziej ekskluzywny. Henry musiał użyć wszystkich swoich wpływów, aby zapewnić synowi wstęp, a mimo to wymagany był specjalny egzamin. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, następnym krokiem będzie Oksford. — W rzeczy samej — żartował teraz — może zobaczysz mnie jeszcze prędzej, niż sądzisz. Prawdopodobnie odprawią mnie już po pierwszym tygodniu. — Tylko nic z tych rzeczy — odparł Henry z pozorną surowością, która nie była tak całkowicie udawana. — Pewnie jesteś zadowolony, że się mnie pozbyłeś. — Charles się uśmiechnął. Rozległ się dzwonek. Henry spojrzał na zegarek. Ludzie zaczęli podchodzić do trapu. Charles i ojciec uścisnęli sobie ręce, a Cathrine miała jeszcze chwilę na ostatni uścisk. A potem syn odszedł, krzycząc coś do innego młodego człowieka, który — jak zauważyła ?— nazywał się Chip. Harrow było jej pomysłem, do którego stopniowo przekonała Charlesa, a potem Henry'ego. Wszystko to przyszło jej na myśl, kiedy jasne było już, że wojna wkrótce się skończy. Nie było potrzeby, by Charles zrzekał się swoich praw, przysługujących mu z racji urodzenia się Anglikiem. W rzeczy samej Catherine uważała, że nie będzie bardziej odpowiedniego ??- ? mentu. Jeszcze rok czy dwa lata w Egipcie i nie wiadomo, w którą stronę potoczyłoby się życie Charlesa. Tej drogi rów- 96 nież nie dało się całkowicie przewidzieć — no bo cóż da się przewidzieć u młodych mężczyzn? — ale przynajmniej ustawiała go na solidnym i znajomym gruncie. Charles wraz z przyjacielem wbiegli po trapie na statek i przepychali się do okrętowego nadburcia. Catherine widziała, że syn szukał jej wzrokiem i że uśmiechnął się, kiedy ją odnalazł. Wzniósł rękę na pożegnanie. W chwilę później zabrzmiał tubalny głos rogu i parowiec powoli wycofał się — wydawało się niemal, że poruszała się ziemia, a nie statek — potem obrócił się i skierował na otwarte morze. Catherine i Henry stali, machając rękami, dopóki mogli widzieć postać Charlesa przy nadburciu. Ku swemu zdumieniu Catherine zorientowała się, że się trzymali za ręce. Prawie zaczerwieniła się. Od tak dawna tego nie robili. Było to jednak stosowne do sytuacji. Cokolwiek między nimi zaszło, jakiekolwiek podłoże miałyby ich nieporozumienia, nawet dotyczące samego Charlesa — syn był czymś niezniszczalnym, co razem dzielili, jedną niezaprzeczalnie dobrą rzeczą, którą razem stworzyli. „A teraz — myślała — jesteśmy jak rozbitkowie porzuceni na bezludnej wyspie, patrzący na odpływający statek". W samochodzie, w drodze powrotnej do willi, naszło ją uczucie niepokoju. — Czy sądzisz — spytała męża — że sobie tam poradzi? Ze się przystosuje i tak dalej? — Dlatego, że jest... z Egiptu? Przynajmniej nie powiedział „Egipcjaninem" albo o wiele gorzej — „na wpół Egipcjaninem". — Tak. Henry zastanawiał się nad tym o wiele dłużej, niżby chciała. — Młodzi ludzie potrafią być okrutni wobec każdego, kto w jakikolwiek sposób się od nich różni — powiedział w końcu. ?— Właśnie dlatego zawsze popierałem zainteresowanie Charlesa sportem. Jak się tylko dostanie do drużyny, nic innego nie będzie się liczyć. — Miejmy nadzieję — powiedziała uspokojona. Nadal ży- 97 czyłaby sobie, aby Charles wolał krykieta od tej plebejskiej piłki nożnej. A potem, zupełnie niespodziewanie, kiedy jej wzrok padł na kierownicę Mustafy, przeleciały jej przez głowę dwa nieproszone wyrazy — „bezpiecznie daleko". Jakie to dziwne. Ostatnio nawet nie myślała o córce Mustafy — jakżeż jej tam było na imię? Karima — chuda, mała Karima. Od czasu śmierci jej matki nie plątała się już tak pod nogami — jak sądziła Catherine, pewno prowadziła ojcu dom — a Charles nie wydawał się już w nią zapatrzony, jeśli można to było tak nazwać. Przypadek młodocianej miłości, która najprawdopodobniej nigdy nie trwa długo. Na szczęście. Bez wątpienia dziewczyna zmądrzała, dowiedziawszy się, że Charles wyjeżdża do Anglii. Cathrine dziwiła się, że w ogóle kiedyś przejmowała się tą sprawą. A jednak miło było pomyśleć, że kiedy Charles wróci, chuda, mała Karima będzie już prawdopodobnie tłustą matroną z dwoma lub trzema małymi, ciemnoskórymi dzieciakami. — Brytyjczycy — krzyczał Omar. — Sześćdziesiąt pięć lat w Egipcie! Całe ludzkie życie. I co oni dla nas zrobili? — Nic! — zawołała zadowalająca liczba głosów z tłumu. — O, ale oni nie siedzieli tu bezczynnie — ciągnął z sarkazmem Omar. — Nie można powiedzieć, żeby niczego w tym czasie nie zrobili. Czyż nie wydali milionów na drogi i lotniska, aby sprawniej przemieszczać swe wojska — i mocniej utrzymać stopy na naszych karkach? Gdzież jest jednak choć jedna szkoła wybudowana przez nich, kiedy miliony naszych braci nie potrafią czytać? Gdzież jest choćby i jeden szpital, kiedy połowa dzieci w naszym kraju umiera, zanim przekroczy piąty rok życia? Gdzie znajduje się choćby jedna wywiercona przez Brytyjczyków studnia, kiedy siedemdziesiąt procent egipskich dorosłych ma pasożyty po piciu wody, w której roi się od różnych chorobliwych zarazków. Omar miał ich w dłoni. Był w tym dobry. Dopiero na drugim roku uniwersytetu, a już był znaną z nazwiska osobisto- 98 ścią. Podskoczył niczym bokser — co zaczynało być już jego marką — i przygotowywał się do podniesienia energii pięciuset studentów. Jednakże w tym momencie wśród małej grupy studentów na obrzeżach tłumów rozległo się skandowanie. „Precz z Faru-kiem! Precz z Farukiem!". I zaczęto wymachiwać czerwoną flagą. Policja, która ich obserwowała od czasu do czasu, nagle stała się bardziej czujna i paru policjantów złowrogo podeszło do źródła zamieszania. „Przeklęci komuniści!" — pomyślał Omar. Nawet Uniwersytet Aleksandryjski miał taką koterię. Ale, do cholery, nie pozwoli, aby zepsuli mu jego przemówienie. — Czyż Anglikom nie podobałoby się to? — wykrzyknął. — Czyż nie chcieliby widzieć, jak bijemy się ze sobą? Nie, bracia. Król Egiptu jest sprawą Egipcjan. To brytyjscy żołnierze powinni stąd odejść, i to teraz. Brytyjczycy, wynoście się — już! „Brytyjczycy wynoście się — już!" — tłum podchwycił okrzyk na cały głos. Ktoś zerwał czerwoną flagę z jej prowizorycznego masztu. „Brytyjczycy, precz stąd!". Policjanci wycofali się. Omar mógł przysiąc, że niektórzy z nich skandowali razem z wiecującymi. Godzinę później siedział w kawiarni Muhammada Nadera z Ibrahimem Khairim, który był świadkiem przemówienia i gorąco je popierał. — Wiesz, jak się zachować, Omarze. Potrzebni są nam ludzie z talentem do przemawiania do tłumów. Bóg jeden wie, że ja denerwuję się, stojąc przed naszą małą grupą. Omar nigdy nie pomyślałby, że Ibrahim mógłby się denerwować z jakiegokolwiek powodu. Zapamiętał tę informację. — No cóż, rozgrzanie tłumu nie jest takie trudne — powiedział skromnie. — Niekiedy jednak mam wrażenie, że wszystko jest takie dęte. To tylko słowa. W końcu lngliz ciągle tu są. Ibrahim zastanowił się. — Nie wszystkie słowa są jedynie słowami. Niektóre z nich są czynami czekającymi na to, żeby się narodzić. — Uśmiech- 99 nął się z zażenowaniem z powodu tej metafory, a potem wróci} do interesów. — Strajk generalny w przyszłym tygodniu. Czy studenci są gotowi? — Gotowi i chętni. Mogę wysłać trzystu czy czterystu z nich, gdziekolwiek będą potrzebni. — To dobrze. A co ja mógłbym zrobić? — Miał na myśli pieniądze. Omar udawał, że się nad tym zastanawia. — No cóż, lepiej wyglądałoby, gdybyśmy mieli jakieś transparenty. Przydałyby nam się tektury na plakaty i farby. — Ile? Omar wymienił sumę, jedynie niewiele zawyżoną. Ibrahim nie poznałby różnicy, nigdy także się nie dowie, że materiały i tak zostaną skradzione z uniwersyteckiego wydziału sztuki. A Omarowi wystarczy na wieczorny hazard i fajkę haszyszu. Ibrahim podał mu pieniądze. — Wiesz, Omarze, kiedy po raz pierwszy przyłączyłeś się do nas, miałem co do ciebie pewne wątpliwości. Zastanawiałem się, czy... traktowałeś to poważnie. Nikt jednak nie pracował ciężej od ciebie. Jesteś tu, na uniwersytecie, prawą ręką stowarzyszenia — ty, no i oczywiście Khalid Hamra. — No cóż, to już trochę przesada... — Omar był prawdziwie poruszony. Khalid Hamra był wybranym przywódcą Stowarzyszenia Braci Muzułmanów na uniwersytecie. — Khalid zakończy w tym roku studia — ciągnął Ibrahim. — Iz boską pomocą poniesie naszą sprawę dalej w świat. Chcielibyśmy, abyś przejął po nim przywództwo, kiedy odejdzie. — Nie wiem, co powiedzieć... — Mam nadzieję, że się zgodzisz. To jest życzenie nie tylko naszej małej grupy — Ibrahim machnął ręką, by wskazać na kawiarnię — ale również i tych z góry. Nawet w Kairze są ludzie, którzy znają twoje nazwisko. — Allah... To już za dużo. Muszę się nad tym zastanowić. — Oczywiście. Nie ma pośpiechu. Omar zorientował się, że się nawet zarumienił. 100 — Dziękuję, Ibrahimie — powiedział szczerze. — Dziękuję ci za twoją wiarę we mnie. .. .jak wiec widzicie, Rodzice, mimo że były pewne wyboiste miejsca, w końcu pojąłem, jak oni tu żyją. Przyjaciel, bardzo dobry facet zwany Dunsworth, zaprosił mnie, żebym spędził święta Bożego Narodzenia wraz z jego rodziną w Londynie. Oni urządzają tu święta na o wiek większą skałę niż my w Aleksandrii, mimo że nadal istnieją tu braki i racjonowanie żywności. A swoją drogą, czy moglibyście wysłać mi trochę więcej na moje konto — dwadzieścia lub trzydzieści funtów powinno wystarczyć — na jakieś mogące uratować mi życie ubranie. Myślałem, że zima w Aleksandrii była zimna — tutaj jednak przeszywa człowieka do szpiku kości i nigdy nie jest za ciepło. Mam nadzieję, że obydwoje macie się dobrze. I służba również. Pozdrowienia dla Mustafy. Zapytajcie go ode mnie, czy Karima nadal śpiewa. Musi się tego trzymać — to cudowny talent. Powiedzcie mu, że tak powiedziałem. Przyrzekam, że w przyszłości będę częściej pisać. Problem w tym, że najprostsze przedmioty tutaj przekonują mnie, że te najtrudniejsze w szkole dla brytyjskich chłopców to bułka z masłem, i muszę harować bez wytchnienia. Wasz syn Charles .. .pięćdziesiąt funtów. Twój ojciec mówi, że w Anglii nigdy nie można oszczędzać na ubraniach. Służba ma się dobrze. Mustafa dziękuje Ci za pozdrowienia. Pisz tak często, jak tylko możesz. Willa wydaje się teraz taka pusta. Kochająca Cię — Matka ... Oto wyniki, które upamiętniają moje (aha!) wyczyny na polu bitwy o dobry, stary Oksford. Powiedziano mi, że to raczej niespotyka- ni ne, aby student pierwszego roku został głównym strzelcem w drużynie. Zauważcie przydomek „Arabska Śmierć" Austen. Jakiś tam „dziennikarz" postanowił zanagramować nazwisko pewnej dawnej aktorki kina niemego, Thedy Bary*, i teraz z tego powodu muszę znosić mnóstwo głupich docinków. Czy wspomniałem Wam, że uczę się rosyjskiego? To znaczy języka. Uważam, że jeśli ktoś zna angielski, arabski i rosyjski, może się okazać obecnie cennym towarem. Przyszło mi na myśł, że w ostatnim Uście zapomniałem zapytać o służbę. Serdeczne pozdrowienia, jak zawsze, dła Mustafy. Przypuszczam, że Karima jest już pewno mężatką, choć nie pisaliście mi o tym. Mówiąc już o wiadomościach, cóż to za plotki o wycofywaniu się wojsk z Aleksandrii i z Kanału? Tak piszą tu we wszystkich gazetach. Wkrótce napiszę znowu. Wasz kochający syn Charles „Arabska Śmierć" Austen Zgodzili się na „ewakuację brytyjskich wojsk z Aleksandrii i rejonu Kanału Sueskiego". Naturalnie była to robota tego motłochu z Wafd i tak zwanego Stowarzyszenia Braci Muzułmanów. Obie te organizacje są na tyle głupie, że gryzą rękę, która chroniła ich przez te wszystkie lata. Naturalnie Twój ojciec jest mniej skłonny do postrzegania tego jako nieszczęście. Bardziej obchodzi go to, co wyprawiają syjoniści w Palestynie. On wierzy, że to oznacza wojnę. Ja przyznaję, że to wszystko nudzi mnie do łez. Obydwoje jesteśmy bardzo dumni z Twoich osiągnięć na studiach i tęsknimy za Tobą. My słałam kiedyś, że musiałeś już do tego czasu spotkać jakąś miłą angielską dziewczynę, ale jesteś zbyt tajemniczy. (Nie powinnam być taka wścibska, wiem o tym!) Napisz wkrótce — kochająca Cię Matka * Theda Bara, po zanagramowaniu: Arab Death (arabska śmierć). 102 .. .gigantyczne ilości europejskiej i „bliskowschodniej" historii, od osiemnastego wieku po to, co teraz nazywają I wojną światową, i zastanawiam się nad studiowaniem prawa —być może przygotowawczą pracę zrobię tutaj, a resztę skończę w domu. Wydaje mi się bowiem, że Egipt może okazać się kiedyś podporą tej huśtawki pomiędzy Wschodem a Zachodem i że kiedyś mógłbym może odegrać w tym rolę. To ?wszystko pewno tylko bzdury, ale chciałoby się dokonać czegoś na tym padole łez. Itd. itp. Wiosna tutaj przypomina zimę w Aleksandrii. Byłem jednak na cudownej wycieczce z moim przyjacielem, George'em Abendro-them (czy wspominałem wam o nim?) w posiadłości jego przodków w Nothingham. Jego ojciec — sir Harold —jest niesamowitym przemysłowcem — mógłby spodobać się abi. Zwiedzaliśmy okolice i pływaliśmy na łódce z George'em i jego miejscową miłością oraz z jego siostrą, Elizabeth — zdumiewającą młodą kobietą — inteligentną, dowcipną. W „Timesie"pogłoski o wojnie w Palestynie. Co Wy tam o tym słyszycie? Mam wrażenie, że przez całe moje życie trwa wojna — i mam nadzieję, że da się uniknąć następnej. Muszę lecieć. Wkrótce napiszę znowu — obiecuję. Wasz syn — Charles .. .prosiła mnie, abym dodał coś o wojnie, gdyż ona się tym nie interesuje — nazywa to średniowiecznym dżihadem. Niestety, Twoje wiadomości stamtąd są przypuszczalnie bardziej trafne niż nasze, które podają ciągłą litanię zwycięstw i chwały. Należałoby się zastanawiać, dlaczego wobec tego całego militarnego sukcesu wojna nie została jeszcze wygrana. Moim zdaniem bardziej powinniśmy się obawiać zwycięstwa niż przegranej. Izraelczycy, jak oni się teraz nazywają, walczą dobrze i z zacięciem —jak przyparte do muru zwierzęta, ale nawet jeśli uda im się obronić ich terytorium, nie zechcą podbić Egiptu. Na cóż jednak mogłaby się zdecydować Ameryka, gdyby nagle doszła do wniosku, że zagrażamy Izraelczykom? W każdym razie wszystko wyjaśni się w przeciągu następnych 103 paru miesięcy. Ani my, ani też nasi tak zwani sojusznicy nie mamy środków i —jak sądzę — ochoty na długą wojnę. Matka pyta o Abendrothów. Twierdzi, że wyglądają na miłych ludzi. Interesy nadal idą lepiej, niż można byłoby się tego spodziewać. Obecna wojna nie ma wielkiego wpływu na ceny bawełny. Pozdrowienia Ojciec Karima miała trzy miłości, dotykały się one jednak i mieszały ze sobą w taki sposób, że niekiedy wydawało się, że były jedną. Oczywiście należał do nich Charles, lecz choć już myśląc o nim w nocy, nie płakała, ażeby utulić się do snu, jednak swoją nieobecnością odgrywał jeszcze większą rolę w jej tajemnych snach, niż kiedy był na miejscu, niemal codziennie na jej oczach. Była też jej muzyka. Od śmierci matki nie śpiewała publicznie, lecz uczęszczała na lekcje, studiowała głosy przy użyciu gramofonu, tak jakby objaśniały jej drogę do nieba, i codziennie śpiewała sobie godzinami — nie dla zabicia czasu, jak ktoś, kto bezmyślnie wymachuje kijem, lecz jak mistrz rzeźbiarski pracujący nad kawałkiem drewna dla udoskonalenia swych umiejętności, choć wcale nie zamierzał sprzedać swej rzeźby. I była też Um Kalthum, w każdy czwartek wieczorem w radiu i codziennie na płytach, które Karima mogła sobie kupić dzięki godzinom szycia, czyszczenia czy robienia dla innych zakupów. W jakiś sposób Um Kalthum scalała dwie pozostałe miłości Karimy. W jej najwyższych umiejętnościach zawierało się wszystko, do czego dziewczyna dążyła — w jej pieśniach o zakazanej miłości, miłości zgubnej — zawierało się wszystko, co Karima czuła w stosunku do Charlesa i każde z tych uczuć usiłowała ukazać we własnym śpiewie, niekiedy powstrzymując się od łez, ponieważ to potęgowało jeszcze uczucia. W ten sposób, w muzyce i marzeniach, Karima dryfowała przez godziny gotowania i nienagannego prowadzenia domu 104 ojcu i bratu (choć ostatnio Omar przychodził coraz rzadziej). Wiedziała jednak, że to nie będzie wiecznie trwało. Prędzej czy później ojciec znajdzie dla niej męża -— znała o wiele młodsze od siebie dziewczęta, które były już zamężne. Na razie jednak zdawał się szczęśliwy, mając ją przy sobie, i chociaż Omar wspominał raz czy dwa, że już czas, aby pomyślała o małżeństwie, jednak nie upierał się przy tym. Od ojca mogła wyciągnąć jedynie najbardziej ogólne wiadomości o Charlesie — dobrze sobie radził w nauce i w sporcie, pasza bardzo był z niego dumny. Jednakże chciałaby wiedzieć o wiele więcej. Jak wyglądało życie w Anglii (dla niej równie dobrze mogłoby to być i na księżycu)? Czy bardzo się zmienił? Czy myślał o niej? Czy ją w ogóle pamiętał? Pytania były jak bolesne słowa piosenki. Kiedy powiedział jej, że wyjeżdża, na jego twarzy malowało się takie podniecenie i duma, że zmusiła się do uśmiechu i podzielenia jego szczęścia. Kiedy powiedział, że nie będzie go cztery czy pięć lat, spłynęło to po niej — był to okres, który nie miał znaczenia. Teraz, kiedy upłynęły już dwa lata, rozumiała, jak to naprawdę długo. Zawsze go będzie kochała — przyrzekła sobie — i stworzy jeszcze więcej liryki muzycznej, powinna jednak być na tyle rozsądna, by wiedzieć, że słodkie chwile z dzieciństwa już się skończyły. Powinna odłożyć je do jakiejś tajemnej skrytki w sercu i pomyśleć o własnym życiu. Jej życiu. Jakie ono będzie? Kochała ojca, ale pewnego dnia nie będzie już tu mieszkać i opiekować się nim. Będzie miała męża, dzieci. Tak, oczywiście. Ale czy to wszystko? Jakoś myślała, że będzie — powinno być w nim coś więcej, że coś na nią czekało, coś, czego miała świadomość, lecz czego jeszcze nie zidentyfikowała, niczym tajemniczy dźwięk w ciemności. Pewnego ranka krzątała się po kuchni w takim właśnie nastroju, kiedy wpadła Amina, wnuczka Um-Rashid. — Czy mogę pograć na gramofonie? — Proszę. Ale jak podrapiesz mi płytę... 105 — Nie podniecaj się tak. — Amina była w wieku Karimy, pulchniutka, ładna i zaręczona już z czeladnikiem złotnika. Zawsze była skora do złośliwości i żartów. Położyła płytę i podeszła, by pomóc przy fasoli. — Przypuszczam, że pójdziesz? — Pójdę? A dokąd? — Zęby ją zobaczyć, oczywiście. — Kogo? — To ty nic nie słyszałaś? Jestem zdumiona. Mówią o tym przecież cały czas w radiu. — O czym? — Naprawdę, powinnaś słuchać radia. Wtedy nie byłabyś taką ignorantką co do wiadomości wojennych... — Wojenne wiadomości są takie przygnębiające. — ... i wiedziałabyś również, że Um Kalthum przyjeżdża do Aleksandrii. — Co takiego? Mówisz poważnie? Kiedy? — W przyszłym miesiącu. Czy jakoś tam. — Zęby śpiewać? — A niby po co innego? Na cele dobroczynne dla naszych weteranów wojennych czy coś w tym sensie. Karima wytarła ręce i podbiegła do radia. Jeśli to był jakiś żart... Lecz tym razem Amina nie żartowała. .. .jeśli zaś chodzi o wojnę, Twój ojciec twierdzi, że Arabowie przegrają i będą musieli uznać syjonistów. No cóż. Czemu nie? W końcu oni istnieją. Ta cała sprawa od samego początku była głupotą. Czy odwiedzałeś jeszcze Abendrothów? Zauważyłam, że Twoje ostatnie listy nic o nich nie mówią. Catherine całymi miesiącami snuła marzenia na temat Elizabeth Abendroth. Wyobrażając sobie typową, angielską piękność, zaczęła dalej budować wyobrażenia o rodzinnym majątku, 106 ślubie w katedrze, długich wizytach u rozbieganych angielskich wnucząt — dwóch chłopców i dwóch dziewczynek. ... Nie widuje się już tak często z George'em Abendrothem jak niegdyś. Jakoś każdy z nas poszedł w swoją stronę. Było to wszystko, co Charles kiedykolwiek powiedział na temat swego krótkiego zakochania się w Elizabeth Abendroth. Był głupcem, wiedział o tym. Samotność sprawiła, że zachował się głupio. Był samotny od momentu opuszczenia Egiptu. Sport i studia, a nawet przyjaźnie uśmierzały nieco ten ból, lecz nigdy go nie wyleczyły. Wówczas pojawiła się w jego życiu Elizabeth i przez kilka radosnych miesięcy samotność przestała istnieć — aż odrzuciła go lekko i ze śmiechem, niczym partnera do tańca. Uwaga, którą rzuciła koleżance — podsłuchiwał, mógł się do tego przyznać — uzmysłowiła mu, jak ktoś o jego pochodzeniu był postrzegany przez pewien typ młodych Angielek. Teatr Sayyida Darwisha oświetlony był niczym oceaniczny liniowiec nocą. Stojąc na ulicy naprzeciwko niego, Karima drżała z chłodu w zimowy wieczór, tkwiła tu już trzy godziny. Nadszedł czas na rozpoczęcie przedstawienia, a ona jeszcze nie widziała Um Kalthum. Bez wątpienia piosenkarka weszła innym wejściem. Karima chciała ją tylko zobaczyć, z całą pewnością nie stać jej było na bilet. A poza tym nie było już biletów. Tak jak na wszystkie koncerty Um Kalthum, miejsca były wysprzedane od tygodni. Zlatywali się na nie bogaci Arabowie z całego Bliskiego Wschodu — potentaci handlowi z Libanu, księżniczki z Arabii Saudyjskiej i państw traktatowych. Karima patrzyła, jak przyjeżdżali w limuzynach, kobiety błyszczały od klejnotów. 107 Wkrótce potem wielka śpiewaczka wejdzie na scenę. Paru spóźnialskich pośpiesznie wbiegło do teatru, Karimie pękało serce. Nawet jej nie widziała! A może później? Lecz nie, za zimno było, żeby czekać tak długo. Przeszła przez ulicę. Światła wydawały się takie ciepłe, może zdoła usłyszeć kilka tonów ze środka. Odźwierny w drzwiach spojrzał na nią, jakby oczekiwał okazania biletu, potem przyjrzał jej się uważniej i odgonił ją ręką. — Proszę — błagała. — Czy mogę tu postać minutkę? — Nie, dziewczyno. To niedozwolone. Idź do domu, zanim zamarzniesz na śmierć. — Tylko minutkę, przyrzekam. — Powiedziałem ci już, że to zabronione. A teraz... — Odźwierny przerwał. — Jak ci na imię, dziewczyno? — Karima. — Czy ty przypadkiem nie jesteś córką Mustafy Ismaila? Tą, która śpiewa? — Tak, proszę pana. — Rozpoznała znajomego ojca. Nie poznała go w tym eleganckim mundurze odźwiernego. — Czy twój ojciec wie, że tu jesteś? — Tak. Wie, że uwielbiam Um Kalthum. — „To tylko częściowe kłamstwo" — powiedziała sobie w myślach. Mężczyzna rozejrzał się dookoła. — Widzisz tamte schody? Wejdź nimi na górę i skręć w lewo. Jest tam trochę miejsca, gdzie możesz stanąć. — O Allah! Naprawdę? — Idź tam teraz, kiedy nikt nie patrzy. I, na litość boską, bądź cicho! — Tak, proszę pana! Dziękuję! Będę cicho. — Tak jakby ktoś miał odwagę hałasować w trakcie śpiewu Um Kalthum. Znalazła miejsce i wcisnęła się w ciemności. Prawie natychmiast szum w teatrze zamilkł i przez moment Karimie wydawało się, że ją wykryto. A potem rozległy się burzliwe oklaski. Wychylając się na tyle, na ile pozwalała jej odwaga, ujrzała Um Kalthum. 108 Piosenkarka nie była pięknością, nawet nie była ładna. Posiadała jednak coś istotniejszego niż urodę — Karima czuła, choć nie potrafiła określić słowami — mocny i osobisty kontakt z duszą i sercem wszystkich słuchaczy na widowni. Um Kalthum tego wieczoru zaśpiewała jedynie trzy pieśni .— lecz każda z nich trwała niemal godzinę. Nieustannie powtarzała ten sam refren, nieznacznie zmieniając go za każdym razem. W każdej przerwie tłum pełen uwielbienia wykrzykiwał jej przydomek: Ya Souma! Ya Souma! Kiedy było już po wszystkim, Karima wracała do domu jak we śnie. Wiedziała, że zostanie zbita, jeśli Omar akurat będzie w domu, i przynajmniej skrzyczana, jeśli ojciec jeszcze nie spał. Nie miało to jednak znaczenia. Miała wrażenie, że zajrzała do raju — a teraz pozostało jej jedynie samej znaleźć tam drogę. Wiedziała już, kim chce być. Analizy dziennikarskich mędrców stwierdzają, że nasza strona przegrała, ponieważ była źle zorganizowana, połowę czasu traciła na skakanie sobie do gardła, a drugą połowę marnowała, angażując się w różnego rodzaju korupcję, podczas gdy Izraelczycy zachowywali się wręcz przeciwnie. Ile z tego jest jedynie angielskim uprzedzeniem, trudno powiedzieć— część z pewnością. No i oczywiście amerykańskie powiązania również Izraelczykom nie zaszkodziły. Trudno uwierzyć, że jestem tutaj już trzeci rok. Coraz bardziej tęsknię za domem — i naturalnie za Wami — wyczekuję dnia, kiedy znowu tam się znajdę. No cóż, muszę wracać do pracy. Wasz kochający syn Charles ? ?. trudno mi o tym pisać, a nawet myśleć. Znasz egipską dumę, więc możesz sobie wyobrazić, jak ciężko ta porażka — nikt tego tutaj n'e nazywa zawieszeniem broni — uderzyła we wszystkich. 109 Tak się składa, że ci twoi gazetowi mędrcy mają rację. Jednym słowem zostałiśmy pobici przez sprawność działania — cechę, której tak wyjątkowo brakuje nam i naszym tak zwanym sojusznikom. Naturalnie nawet zwykłe przyznanie się do tego byłoby zbyt bolesne. Krzyczą zatem o zdradzie generałów i polityków przepłaconych przez amerykańską lub międzynarodową organizację żydowską — paplanina, którą frymarczył Fuhrer. Aż wstyd. Nie byłbym zdziwiony, gdyby doszło do jakiegoś' wojskowego przewrotu. Krótko mówiąc, ciesz się, że Cię tu teraz nie ma. To nie jest dobry okres dla Egiptu. Z pozdrowieniami — tęskniący za Tobą bardzo Ojciec Farid Hamza już się do tego przyzwyczaił i nie denerwowało go to już tak bardzo; w rzeczy samej nawet go bawiło. Zdarzało się to nawet z towarzyszami żołnierzami — nigdy nie mogli zdecydować, czy patrzeć mu wprost w zdrowe oko, czy też w drugie, zasłonięte czarną opaską i obramowane zabliźnioną tkanką. Kiwał głową tuzinowi oficerów, usiłujących podjąć tę decyzję. Było wśród nich kilku starszych mężczyzn, włącznie z generałem Naguibem. Reszta była młoda, choć kilku z nich osiągnęło już stopnie pułkowników. Sam Hamza, najmłodszy spośród nich, był podpułkownikiem. Czarna przepaska miała z tym coś wspólnego. Hamza nie miał żadnych iluzji co do heroizmu. Był jedynie żołnierzem pełniącym swoje obowiązki owego czerwcowego dnia, kiedy izraelski pocisk rozwalił jeden z jego czołgów, a kawałek ostrego metalu rozerwał mu twarz. Ponieważ jednak jego oddział prowadził atak, który w tamtym momencie był skuteczny, i ponieważ Egipt rozpaczliwie potrzebował bohaterów, posiadał teraz szufladę pełną medali i rangę ponad swój wiek. Większość pozostałych mężczyzn w pokoju była również 110 realistami. Znali walkę i z gorzkiego doświadczenia wiedzieli, w jaki sposób przegrali tę wojnę. Czekali nadaremnie na amunicję i posiłki, kazano im atakować, gdy atak był niemożliwy, lub utrzymywać pozycje, kiedy wskazane byłoby wycofywanie się, wysyłano ich na idiotyczne misje wymyślone w Kairze przez kogoś, kto nie miał zielonego pojęcia, jak wygląda walka w rejonie Synaju z niewystarczającą osłoną powietrzną. A ponieważ wiedzieli o tym, zebrali się tu, aby zastanowić się nad czymś, co nie przyszłoby im do głowy jeszcze rok temu — nad rewolucją. Istniały między nimi dwie frakcje — podżegaczy i ostrożnych. Przyjaciel Hamzy, Sadat, był jednym z tych, którzy przekonywali, że należało uderzyć teraz. Ludzie byli rozgniewani i zawstydzeni. Poprą każdego, kto zaproponuje coś innego niż narodowy wstyd, który przynieśli im politycy i generałowie. Generał Naguib był starszym oficerem pomiędzy doradzającymi cierpliwość, lecz Gamal Abdel Naser przemawiał najwięcej. Naser wskazał na fakt, że rewolucje były wydarzeniami politycznymi i militarnymi zarazem. Świat pełen był zamachów stanu, które kończyły się niskimi, nikczemnymi dyktaturami, zaniedbana bowiem została polityka. Potrzeba im było czasu — czasu na stworzenie kontaktów z politycznymi partiami, z organizacjami takimi jak Stowarzyszenie Braci Muzułmanów, z grupami reprezentującymi różne interesy. Jako młodszy rangą, Hamza milczał dotąd, dopóki Naguib nie zapytał w końcu o jego zdanie. Uśmiechnął się w głębi ducha na widok spojrzeń ślizgających się po czarnej opasce i drugim oku. — Sądzę — powiedział — że wszystkim nam znane są skutki niecierpliwości i błędnego, pośpiesznego planowania. Uważam, że powinniśmy zbudować naszą siłę, czekać i patrzeć. Kiedy nadejdzie odpowiedni moment, nie będzie potrzebna debata. Wszyscy będziemy wiedzieć, kiedy działać. Nawet Sadat skinął głową. 111 ... z Francji do Włoch, zdobywając coraz to więcej „kultury" z każdym odcinkiem drogi. Powinienem odpływać, jak sądzę, z Neapolu, najprawdopodobniej w sierpniu. Naturalnie szczegóły prześlę Warn depeszą. Mam nadzieję, że nie jesteście rozczarowani tym, że nie kończę mojego „naukowego" stopnia tutaj. To już jest zwykła formalność, którą można zakończyć wszędzie. Oksford, niech go Bóg ma w swojej opiece, nie jest stopniem naukowym, ale wykształceniem. A zatem żegnaj, Anglio — nie będzie mi jej brakować— lecz jakżeż dobrze będzie znowu być w domu. Wasz syn Charles ?????? 6 LajIa ? Mat>?tivm Aleksandria, 1930 rok 8??$2 Była to nowa dekada, nowe półwiecze. W przeważającej cf%S& ?&? świata ludzie wydobyli się z gruzów morderczych lat ?? <*» czterdziestych, przetrzymali spowodowane wojną niedostatki i wrócili z powrotem do pracy. Powstały nowe rządy, nowe granice, nowe wynalazki, nowe myśli. Powstała również nowa broń. I mimo że groziła ona, iż następna dekada będzie jeszcze bardziej przerażająca od tej ciemnej i długiej, która właśnie minęła, wielu ludzi rozumiało lepiej niż kiedykolwiek przedtem różnicę pomiędzy zagrożeniem a faktem. A przede wszystkim był to czas dla młodych, czas na ubieranie się w kolorowe rzeczy, będące wyrazem nadziei i wiary w przyszłość, radowania się teraźniejszością. Na arenie międzynarodowych rozgrywek Egipt przypominał ekscentrycznego wujka, który pojawia się w starym, wyświechtanym garniturze, opowiada znane już wszystkim dowcipy, przynosi banalne prezenty. Prawdę mówiąc, im więcej rzeczy ulegało zmianie w Egipcie, tym bardziej pozostawały one zasadniczo takie same. Faruk zmienił się, ale na gorsze. Jego ekscesy i apetyty sięgnęły punktu, w którym stały się wręcz karykaturalne, po czym przerosły nawet i karykaturę. Żaden z setek jego garniturów, szytych na miarę na Saviłe Row, nie zdołał już zasłonić jego otyłego ciała. Ulubionymi zajęciami króla było chodzenie po klubach nocnych, gry hazardowe i gromadzenie coraz to większych gór klejnotów i złota. Miał jedną z najwspanialszych kolekcji rzadkich książek, były 113 one warte ogromne pieniądze, lecz na jego własne lektury składały się głównie komiksy. Już od dawna krążyła plotka, która okazała się prawdą, że był nałogowo uzależniony od pewnej formy ustnej stymulacji, której nauczyła go jedna z jego kochanek, Amerykanka. Raczej późno, jak zauważono sucho. Mówiono, że jego osobisty czas upływał wyłącznie na oddawaniu sie tej przyjemności albo oczekiwaniu na gotowość ponownego oddania się jej- Brytyjczycy nie zmienili się wcale — a przynajmniej nie dopuszczali tego do siebie. Nadal pozostawali w Egipcie, pilnując cennego Kanału, tak jakby spodziewali się, że to ich upadłe imperium pewnego dnia przypłynie tamtędy z powrotem. Nil naturalnie się nie zmienił — ani też pustynia czy ziemia i życie ludzi na niej mieszkających. Winnych arabskich państwach inżynierowie wiercili pierwsze małe stawy, które, jak się potem przekonali, były ukrytym oceanem ropy, lecz chociaż i w Egipcie zaroiło się od pełnych nadziei nafciarzy, jednak odeszli z pustymi rękami, niczym fellachowie. Polityka pozostała taka sama. To prawda, pojawił się też i nowy wróg, Izrael, którym należało pogardzać tak jak i Brytyjczykami, a może nawet bardziej, ale partia Wafd nadal wymachiwała nacjonalistyczną flagą, Stowarzyszenie Braci Muzułmanów nadal operowało w na poły konspiracyjny sposób, wygrywając serca biedoty jakimiś charytatywnymi czynami—a Wolni Oficerowie, wśród których byli hołdujący młodzieżowym ideałom, wciąż spiskowali w głębokim sekrecie. Sam Egipt pozostał kulturalnym ośrodkiem arabskiego świata, podobnie jak Arabia Saudyjska była jego religijnym centrum. Kair był Kairem i wyróżniał się jedynie tym, że z każdym rokiem stawał się coraz bardziej groteskowo przeludniony. Aleksandria nie^ zmieniła się w ogóle, a w każdym razie jeszcze nie tak bardzo. Być może bardziej zubożała, skoro wojenne pieniądze i wojenny blichtr już się zakończył, łecz pomimo wszystko było to miasto zarówno europejskie, jak i egipskie. ?? 114 Charles był już w domu od tygodnia i odnosił wrażenie, jakby w ogóle nie miał ani godziny dla siebie. Należało odnowić z tuzin znajomości. Formalnie odbyła się seria zabaw zorganizowanych przez Catherine i inne matki, mających na celu ponowne wprowadzenie Charlesa do miejscowego towarzystwa __a zwłaszcza do tej części miejscowego towarzystwa, która posiadała odpowiednie córki do paradowania przed bardzo odpowiednim kawalerem. Wszystko to wymagało bardzo zręcznych przygotowań ze strony Catherine. Z jednej strony, boleśnie zdała sobie sprawę z tego, że dla niektórych spośród brytyjskiego towarzystwa w Aleksandrii syn jej nigdy nie będzie „odpowiedni". Z drugiej zaś strony, miała swoją faworytkę pośród młodych kobiet, Ariel Wyatt, córkę Constance Wyatt, która być może była najlepszą przyjaciółką Catherine. Sir Lawrence Wyatt, który wyemigrował do Aleksandrii w nadziei, że tamtejszy klimat ulży nieco obrażeniom po zagazowaniu, jakiemu uległ podczas pierwszej wojny światowej, był człowiekiem bez uprzedzeń. Constance — artystka i samozwańcza egzystencjalistka — cokolwiek by to miało oznaczać — zapełniła ich dom abstrakcyjnymi malowidłami, włącznie ze swoimi własnymi — Catherine udawała, że je docenia. Ariel łączyła w sobie chłodne zrównoważenie ojca z uderzającą pięknością matki. Niestety, kiedy Charles i Ariel spotkali się, okazało się, że możliwość romantycznego zaangażowania się istniała jedynie w marzeniach ich matek. Nie była to kwestia antypatii, lecz natychmiastowe i intuicyjne rozpoznanie przez młodego mężczyznę i kobietę, że nie są sobie przeznaczeni. — Mamo, proszę cię! — protestował Charles, usiłując to wytłumaczyć. — Nie jestem rozpaczliwie zainteresowany ustatkowaniem się. Czyż nie spędziłem niemal małej wieczności zamknięty w ciemnościach Oksfordu? Czyż nie należy mi się teraz trochę zabawy? I chociaż Catherine spędzała z Constance długie, przyjemne godziny na biadoleniu nad tą sytuacją, w rzeczy samej jej roz- 115 czarowanie nie było takie wielkie, nie wyczekiwała bowiem bynajmniej momentu, kiedy będzie musiała dzielić swe jedyne dziecko z inną kobietą. Subtelności te były dalekie Charlesowi, kiedy spacerował z ojcem po gruntach majątku. Był jedynie wdzięczny, że seria towarzyskich zaproszeń zdawała się dobiegać końca. — To przyjemne, jak sądzę, do pewnego stopnia. Mimo to czuję się jak nagrodzony na wystawie byczek obwożony po wiejskich jarmarkach. Henry roześmiał się ze zrozumieniem. — No cóż, wkrótce życie powróci do normalności, a wówczas dopiero będziesz w rozsypce i zaczniesz się śmiertelnie nudzić. — Obydwaj wiedzieli, co teraz nastąpi. — Zastanawiałeś się, co chciałbyś robić teraz, skoro już jesteś pełnoletni? — Chciałbym wałęsać się całymi nocami po jaskiniach zła pełnych rozwiązłych kobiet, trwoniąc twoje pieniądze. Niestety, na to się nie zanosi. Uśmiechnęli się obaj. — W rzeczy samej zastanawiałem się trochę nad tym — ciągnął Charles. — Pamiętasz moje listy, a zwłaszcza te na temat roli Egiptu w świecie i tak dalej. Obawiam się, że większość z tego to idealistyczne bzdury, nadal jednak wierzę, że możemy czymś być. Może nie światową siłą, ale pośrednikiem pomiędzy siłami. Chciałbym mieć z tym coś wspólnego, może w służbie dyplomatycznej. Naturalnie — pośpiesznie dodał — nadal chcę pomóc, jak dalece to będzie w mojej mocy, w interesach naszego... twojego przedsiębiorstwa. Henry poczuł się usatysfakcjonowany. Jak większość mężczyzn, którzy zbudowali imperia, zawsze żywił nadzieję, że pewnego dnia przejmie je po nim jego syn. A w Egipcie z pewnością nie istniały przeszkody w mieszaniu publicznej kariery z prywatnymi interesami — o wiele trudniej pogodzić karierę z młodzieńczymi ideałami. Nie było to jednak takie proste. — Musisz wiedzieć — powiedział — że nasze interesy są teraz bardziej zróżnicowane niż przedtem. Było tu dużo agito- 116 wania na rzecz tak zwanej redystrybucji ziemi. Czysty komunizm, w moim przekonaniu. Naturalnie nigdy nic z tego nie wyniknie, lecz jeśli wyniknie, możesz być pewien, że nasze ziemie będą pierwszymi do konfiskaty. A zatem asekurowałem nasze interesy. W trakcie twojej nieobecności sprzedałem Kar-nak i Sakelardis. — Były to nazwy dwóch plantacji. — Za Kar-nak uzyskałem dobrą cenę, za Sakelardis nie za dobrą, kupcy stają się ostrożni. Ulokowałem pieniądze, a w każdym razie większość z nich w akcjach ropy. W amerykańskich przedsiębiorstwach poszukujących ropy w Arabii Saudyjskiej. Charles spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Wiem — odpowiedział Henry. —Jestem plantatorem, a nie kapitalistą. Ale w tym nie ma wielkiego ryzyka, naprawdę. Wiarygodni ludzie mówią mi, że tam jest ropa, a Bóg jeden wie, że wkrótce Europa będzie jej tak samo spragniona jak Amerykanie — co jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że będą jej łaknąć tak samo jak Irlandczycy guinnessa. Ulokowałem nawet trochę w niektórych przedsięwzięciach tutaj, w Egipcie, choć nie mam wielkich nadziei na to, że się to zwróci. Taki patriotyczny obowiązek. Będziesz jednak musiał poznać te sprawy. — Rozumiem — powiedział rozważnie Charles. — A nawiasem mówiąc, tak z zupełnie innej beczki, muszę cię przeprosić. Przygotowałem dla ciebie mały prezent, dla uczczenia twego powrotu, lecz jego dostawa się opóźniła. Wkrótce tu będzie, jak sądzę. — Bardzo dobrze, abi. Zdołałeś wzbudzić we mnie ciekawość. A co to jest? — Najwyższy sekret, mój chłopie. Spacer zawiódł ich o jakieś sto metrów od kwater dla służby. Przed chatą Mustafy młoda kobieta wieszała bieliznę. Wiatr wydął koszule i prześcieradła i owinął luźne ubranie kobiety ciasno wokół jej ciała. Była to dobrze zapamiętana scena z przeszłości, znajoma, a jednak w jakimś sensie inna. — Jak słowo daję, czy to Karima? — zapytał Charles. 117 — Wydaje mi się, że tak — odparł Henry. — No cóż, bez wątpienia urosła. Henry uniósł brwi. Karima zakończyła swe czynności i weszła do domu, nawe nie spojrzawszy w ich stronę. Charles patrzył za nią. Henry odchrząknął. — Już prawie jedenasta — stwierdził, sprawdzając słońc Rzadko zawracał sobie głowę zegarkiem w ciągu dnia. — Naj lepiej będzie, jeśli zaczniemy wracać do domu. Twoja matk zaplanowała obiad na twoją cześć, nieprawdaż? Charles obudził się z transu i uśmiechnął z przymusem. — Skazaniec zjadł suty posiłek... — powiedział. — Ale wracając do tych spekulacji naftowych, na których zadłużyłeś moje dziedzictwo... Był to jaguar ??-100, dwuosobowy kabriolet o mocy stu dziewięćdziesięciu koni pod długą, wysmukłą maską. Pomalowany został na ciemnozielony kolor, który później nazywany będzie brytyjską zielenią. Henry zaplanował wszystko tak, aby samochód został dostarczony, kiedy na trawniku popijali z Charlesem dżin z toni-kiem. — A co to takiego? — Zmarszczył brwi, gdy agent zwolnił na podjeździe. — Bez wątpienia ktoś się zgubił. — Popatrz tylko na to! — mruknął Charles, który, jak przystało na typowego młodego mężczyznę, natychmiast zakochał się w szybkiej, rzucającej się w oczy maszynie. Henry'emu, który jeździł packardem w ciągu prawie całego swego dorosłego życia, jaguar wydawał się samochodem, któremu brakowało paru ważnych części. No, ale to nie był jego wóz. Odstawił przedstawienie, nakładając na nos okulary. — Och, teraz już widzę. Pamiętasz, jak ci mówiłem o spóźnionym powitalnym prezencie? 118 Charles wpatrywał się w ojca, w samochód, a potem znowu w ojca. — Abil Ty sobie ze mnie żartujesz! — Witaj w domu, synu! — Ależ, abi\ Naprawdę! Nie wiem, co powiedzieć. — Podniósł się, przyciągnięty do samochodu niczym do magnesu. Henry nigdy nie obsypywał syna prezentami i nie potrafił powiedzieć, co nim teraz powodowało. Jaguar kosztował majątek, nie mówiąc już o kosztach transportu. Jednakże mogli być dumni z osiągnięć syna na Oksfordzie. No, i wrócił do domu jako przystojny, młody mężczyzna. A poza tym, cóż — Henry stęsknił się za nim. Dlaczego mieliby analizować motywy? Błysk w oczach Charlesa był wystarczającym powodem. Catherine podeszła, rozkładając ramiona, by przytulić syna. Mustafa zmaterializował się niczym za sprawą magii i przysłuchiwał się, jak agent objaśniał różne guziczki i dźwignie. Służba i ich dzieci utworzyli mały tłum. Karima stała pośród nich. — Czy ktoś ma się ochotę przejechać? — zapytał Charles. Kilkoro dzieci wykrzyknęło bezwstydnie: — Ja, panie Charlesie, ja! Charles roześmiał się. — Najpierw sam muszę nauczyć się obchodzić z tą maszyną. Chodź, Jenkins — zwrócił się do młodego agenta. — Naucz mnie. — Usiadł za kierownicą obok Jenkinsa i zgasiwszy raz czy dwa razy silnik, przy zgrzycie zmienianych biegów odjechał pośród wiwatującego tłumu. Kątem oka Henry zobaczył, że Karima wodziła oczyma za jego synem, z takim samym wyrazem twarzy jak Charles, kiedy poprzedniego dnia spostrzegł ją po drugiej stronie trawnika. Otrząsnął się z dręczącego zmartwienia. Takie rzeczy zazwyczaj wyjaśniają się same, a w każdym razie zdaje się, że Catherine tego nie zauważyła. OS 119 Nie było żadnego sygnału, żadnego przygotowania. Pewnej ciepłej nocy Charles podszedł do cytrynowego drzewka i w chwilę później ujrzał ją spacerującą samotnie w poświacie księżyca. — Karima. — Pan Charles? Podeszła bliżej. — Jak się miewasz, Karimo? — Dobrze, panie Charlesie. A pan? — Świetnie. Cieszę się, że cię widzę. — Ja również. „Ależ to niedorzeczne" — pomyślał. Nie rozmawiali ze sobą od czterech lat i teraz stał przed nią, bełkocząc jakieś puste uprzejmości niczym wstydliwy uczniak. „Nie powinnam tu być" — przemknęło jej przez myśl. Piła jednak jego głos, zapach, intensywność jego oczu, i wiedziała, że nie mogłaby być nigdzie indziej. — Nadal mieszkasz z... — zaczął w tym samym momencie, gdy ona powiedziała: — Opowiedz mi o Ang... A potem obydwoje w tej samej chwili powiedzieli: — Przepraszam. — Ciągle mieszkasz z ojcem? — dokończył Charles. Powierzchowna odpowiedź była oczywista, lecz pytanie sięgało o wiele głębiej. — Tak. Poświata księżyca sprawiła, iż skóra dziewczyny przybrała kolor kości słoniowej, a ciemne oczy wydawały się niezmiernie głębokie. — Zapewne musi się opędzać kijem od starających się o ciebie. — Charles nie mógł powstrzymać się od powiedzenia tego. — Niezupełnie. — Nie lubiła tego tematu. — Co takiego? Żadnych? Nie mówisz chyba poważnie. — Owszem, jeden mężczyzna przychodził ostatnio do ojca 120 ,__przyznała Karima. — Jakiś biznesmen — dodała z odrobiną dumy. Charles słyszał plotki wśród służby o dwóch młodych pracownikach ojca, którzy zadurzyli się w Karimie. Ale ten biznesmen był nowością. „Naturalnie" — pomyślał z uczuciem zazdrości. „W Egipcie nawet obsługujący budkę z napojami owocowymi nazywa siebie biznesmenem". — Nie widziałem Omara — zauważył, żeby zmienić temat. — Mieszka teraz sam. Z jakimiś innymi młodymi mężczyznami. .. jego przyjaciółmi. — Nadal jest taki religijny? — Może już nie tak bardzo. Nie wiem. Zawsze trudno było odgadnąć, co Omar myślał. — Prawda zaś była taka, że Omar wydawał się mniej zaangażowany w działalność Stowarzyszenia Braci Muzułmanów. Powiedział jej ostatnio, że reprezentowali drogę przeszłości, ale był jeszcze bardziej antybrytyjski niż kiedykolwiek przedtem. Mawiał również dużo na temat socjalistycznych ideałów, jakiekolwiek by one były. Ten temat również do niczego nie prowadził. Charles i Karima przyglądali się księżycowi, jakby nagle zafascynowała ich astronomia. — Tęskniłem za Egiptem — powiedział nagle, przerywając milczenie. — Nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo za nim tęskniłem, dopóki nie stanąłem na pokładzie statku i nie zobaczyłem Aleksandrii wynurzającej się na horyzoncie, wtedy rozpłakałem się niczym małe dziecko. Karima uśmiechnęła się na to porównanie, lecz trudno jej było zrozumieć samo pojęcie tęsknoty za Egiptem. Nigdy nie była nawet w Kairze. Odwróciła się, żeby spojrzeć na jego twarz. W świetle księżyca był romantycznym bohaterem pieśni, które tak kochała. — Jeszcze tylko minutkę — powiedziała. — Powiedziałam ojcu, że wychodzę, tylko aby zaczerpnąć świeżego powietrza. — No cóż. Naturalnie. — I tak dobrze jest znowu pana widzieć, panie Charlesie. 121 — I ciebie też. — Znowu wrócili do nic nie znaczącej rozmowy. — Ale proszę, mów do mnie po prostu „Charles". — W porządku... Charles. — Naturalnie nigdy nie mogła tak się do niego zwracać przy innych. Odwróciła się, żeby odejść. — Karima! — Tak? — Spotkasz się tu ze mną jutro w nocy? Zawahała się. Było to najdziwniejsze wrażenie, zdawało jej się, że się unosi w powietrzu. To był sen. To były te pieśni, tyle tylko, że działo się naprawdę. Stłumiła w sobie słaby głos ostrzegający, że w pieśniach tych drzemało niebezpieczeństwo. Następnej nocy nie opowiadał jej o Anglii. To spotkanie było jeszcze bardziej pośpieszne niż pierwsze. Mustafa przeziębił się i gorączkował, w każdej chwili mógł potrzebować Kari-my. W następną noc spodziewano się Charlesa na jednym ze spotkań towarzyskich jego matki. A kolejnego wieczoru, chociaż Mustafa czul się o wiele lepiej, znowu mieli dla siebie zaledwie parę pełnych zażenowania chwil. Odwracając się, aby odejść, Karima powiedziała: — Gdybyśmy spotykali się później, mogłabym zostać dłużej. — Poczuła, jak się rumieni. Cóż za kobieta uczyniłaby taką propozycję? Żałowała, że Charles sam nie wpadł na ten pomysł. Skąd jednak mógł wiedzieć, kiedy jej ojciec chodził spać? Umówili się. Następnej nocy Charles udając zmęczenie, ciężko powlókł się do łóżka. Godzinę później wymknął się z domu. Światła nadal paliły się w gabinecie ojca i w pokoju matki, lecz nikt nie spodziewał się go widzieć aż do śniadania. W tym samym momencie Karima, wsłuchując się w pełne zadowolenia pochrapywanie Mustafy, wyszła na palcach z chaty. Mając przed sobą rozkosz wielu godzin, mogli sobie pozwo- ? 122 lić na śmianie się z cudownego szaleństwa, podczas gdy księżyc, teraz już prawie w pełni, czynił magiczne sztuczki z rzeźbą krajobrazu, a dziesięć tysięcy owadów bzyczało całą symfonię w elektrycznych cieniach. Potem Charles mówił o Anglii, a jeszcze później przeszli w jakiś sposób na Egipt, marzenia Charlesa, dotyczące jego ojczyzny, jego samego i świata. — A ty, Karimo? Czego pragniesz? — Niczego. Naprawdę. Nic specjalnego. — Daj spokój. Gadałem bez końca. Powiedz prawdę. Nie mogła powiedzieć mu całej prawdy, więc wyraziła jedynie część. — Chcę śpiewać. Milczał tak długo, aż pomyślała, że uważał jej ambicje za śmieszne. Potem odezwał się: — Musisz śpiewać. Masz najpiękniejszy głos, jaki w życiu słyszałem. — Dziękuję, że tak myślisz. — Chciała mu powiedzieć, że teraz była jeszcze lepsza, niż pamiętał, ale to była próżność, a mówienie takich rzeczy przynosiło nieszczęście. Nadal widział ją, słyszał na tej plaży, tego dnia, zanim doszło do potwornego wypadku. Uważał wówczas, że była piękna, teraz jednak zrozumiał, iż było to jedynie piękno młodej dziewczyny widziane przez młodego chłopca. Piękność kobiety siedzącej obok niego tej nocy była innego wymiaru, innego rodzaju, czuł jej piękno we własnej krwi. Dotknął jej twarzy, przyciągnął ku sobie i pocałował. Nie był to jeszcze namiętny pocałunek, jeszcze nie teraz. Był to pocałunek jak muśnięcie żagli przez wiatr na początku długiej, odkrywczej podróży. I było więcej pocałunków, ciepłych słów, cichego śmiechu, aż gwiazdy im powiedziały, że zbliża się świt. Rozstali się pijani sobą, szczęśliwsi niż kiedykolwiek przedtem w marzeniach. 123 — Jest coś, co muszę z tobą przedyskutować. — A co takiego, moja droga? — zapytał Henry przyjemnym głosem, choć dobrze rozpoznawał ton żony. — Charles. — Co się dzieje z Charlesem? — Nie mogło chyba umknąć twojej uwadze, że on wykazuje pewne przywiązanie do tej... służącej. A zatem i ona zauważyła. Trudno się dziwić. — Służącej ? — zapytał łagodnie. — Masz na myśli Karimę? — Tak. Oczywiście. Karimę. — Ależ, moja droga, oni się znają od czasu, kiedy byli dziećmi. — Nie bądź głupi, Henry. Uważam, że on się z nią... spotyka. W nocy. — Och, naprawdę, Catherine... — Być może byłeś zbyt zajęty innymi sprawami. Jednakże mnie interesuje nasz syn. Chcę, żebyś z nim porozmawiał — Daj spokój. Z całą pewnością nie jest to nic poważnego. — Henry. — Przyjęła bezkompromisową postawę. Przypominała mu jakąś żelazną statuę, która w pewien sposób uległa zniszczeniu. — Dosyć już wytrzymałam. Nie zniosę więcej szeptów za moimi plecami, że nasz syn ugania się za służącymi. Nie ścierpię tego, rozumiesz? Wiedział, kiedy odwrót był najlepszą oznaką waleczności. — Bardzo dobrze. Jeśli jesteś przekonana, że to konieczne, porozmawiam z nim. — Dobrze. — Wydawała się udobruchana, lecz dodała: — Im szybciej, tym lepiej, jak sądzę. Zanim stanie się coś... niestosownego. — Wkrótce — zgodził się Henry. — Będę musiał to najpierw przemyśleć. — Oczywiście. Dziękuję. — Osiągnąwszy swój cel, odwróciła się i wyszła. „Tak wyglądają ostatnio rozmowy między nami" —pomyślał Henry. Co, u diabła, miał powiedzieć Charlesowi? 124 CS Teraz całowali się już przed rozpoczęciem rozmowy, a wspólne godziny wypełnione były bolącą słodyczą i tęsknotą. Często rozmowa ich powracała do nieubłaganego faktu, przed którym stali — że ich miłość nie miała prawa bytu. Z początku, przynajmniej Charlesowi, fakt ten wydawał się nierzeczywisty, co najwyżej dodawał posmaku czegoś zakazanego. Teraz jednak, kiedy spotykali się tylko w ciemnościach i rozmawiali jedynie szeptem, fakt ten zaczął do nich docierać. — Jesteśmy jak Romeo i Julia — powiedział pewnej nocy. — A kto to był? — Tak jak Lajla i Madżnun — wyjaśnił, przypomniawszy sobie historię, jaką opowiadała mu wiele lat temu o parze kochanków, którym nie sprzyjały gwiazdy i którym miłość przyniosła jedynie szaleństwo i śmierć. Wzdrygnęła się. Było to przerażające, lecz również i cudowne. Jej życie zamieniało się w opowiadanie, w pieśń. — Myślę, że mój ojciec podejrzewa nas — powiedział następnej nocy. — Allah! — Oczy jej rozszerzyły się. — Co teraz zrobimy? — Wyobrażała sobie, że Henry pasza zwolni jej ojca z pracy i wyrzuci ich z domu. — Nie martw się. Jeszcze nie jest aż tak źle. — Charlesowi jeszcze nigdy w życiu niczego nie brakowało, więc trudno było mu uwierzyć, że ostatecznie nie zdobędzie tego, czego pragnął. Problemem był tylko sposób, w jaki należało do tego dążyć. — Wymyślę coś — rzekł bardziej do siebie niż do niej. Wziął milczenie kobiety za wiarę i pochylił się, by osuszyć pocałunkami jej łzy. Była pełnia księżyca, cienie pogłębiły się. — Twój ojciec? — spytała Karima po pierwszym pocałunku. — Nic — odpowiedział Charles. — Być może mi się tylko wydaje. 125 i Na krańcach jej umy J' lSZła jednakże do punŁ cham cię — powiedź rzekam ci. m pływak z dala od h i jego, powiedziała sobie. J< JLe Charlesa, ponownie rc FTym razem było inaczej. T głębia, roztopienie się. Tym ra: ale czego nigdy nie zaznała. I; Doszło do tego następnegi — Napijesz się? — zapyt dą sodową? — Tak, dziękuję — odpi ojciec zaczynał rozmowę od ? coś poważnego. Wiedział, cc — Na zdrowie. Po obowiązkowym wst sprawy. — Twoja matka popro: wiał. Ona, to znaczy obyd '?•? Karimą. — Zaniepokojeni? Henry uważnie zastana — Czy to wobec niej v bwdzo egoistycznie, wiesz ~~ Egoistycznie? Jak t ^przeczył jakiemuś związl ? ~~ Uwaga, jaką jej poi ?moich czasach powied; 2ciwe, by dawać jej p Żadne z nich nie wyobrażało sobie, że ich zasadniczy problem był już rozwiązany. Następny pocałunek był jakby potwierdzeniem, że stawią czoło razem. A kolejny był jeszcze czymś więcej. Charles wziął ją 2a rękę. — Chodźmy — powiedział ochrypłym głosem. Po raz pierwszy opuścili osłonę cytrynowego drzewa. Kari-ma wiedziała, co się dzieje, lecz wmówiła sobie, że nie wie. Na ścieżce znajdował się nieduży pawilon, miejsce na małe ogrodowe zabawy i popołudniowe herbatki. — Czy pamiętasz, jak mówiłem, że płakałem na statku, gdy ujrzałem Aleksandrię? — zapytał Charles. — Tak. — Od tego momentu zorientowałem się, że to nie za Egiptem tak tęskniłem. Tylko cały czas za tobą. — Trzymał ją za ramiona, patrząc dziewczynie prosto w oczy. — Pragnę cię. Pragnę cię tak bardzo. Jesteś jedyną kobietą, której pragnąłem w ten sposób. Kocham cię, Karimo. — I ja ciebie kocham, Charlesie. Nikogo innego. Nigdy nikogo innego. -— No proszę. Zostało to wypowiedziane. — Znajdę dla nas jakieś wyjście. Przyrzekam ci. Słowa te były silniejsze od strachu, silniejsze od wspomnienia Farizy, która niemal umarła od spartaczonej skrobanki, mocniejsze od opowieści o wiejskich dziewczynach zabitych za to, że pohańbiły swoje rodziny. Rozpięła ubranie i pozwoliła mu osunąć się na ziemię. Naga, w cętkowanym świetle księżyca, wydawała mu się ponad wszelkie pojęcia piękna. — Mój Boże!__powiedział ochryple, niezdarnie ściągając z siebie ubranie. A potem byli razem. Dla Karimy było to bolesne. Przygryzła wargi, słuchając namiętnych słów Charlesa. I szybko było po wszystkim, zbyt silne bowiem stało się jego powstrzymywane pożądanie. Pieściła głowę mężczyzny, kiedy jego oddech się uspokajał. Delektowała się dotykiem 126 jego ciała. Na krańcach jej umysłu ciągle jednak pozostawał strach. Doszła jednakże do punktu, z którego nie było już odwrotu. — Kocham cię — powiedział Charles. — Będziemy razem. Przyrzekam ci. I niczym pływak z dala od lądu uczepiła się jego słów. Była teraz jego, powiedziała sobie. Jego miłość ją uratuje. Ręce Charlesa, ponownie rozgrzane namiętnością, pieściły ją znowu. Tym razem było inaczej. Tym razem był czas, powolność, głębia, roztopienie się. Tym razem poczuła to, o czym słyszała, ale czego nigdy nie zaznała. I jeszcze raz. I znowu. Doszło do tego następnego wieczoru. — Napijesz się? — zapytał Henry. — Może whisky z wodą sodową? — Tak, dziękuję — odpowiedział Charles. O Boże. Kiedy ojciec zaczynał rozmowę od drinków, z reguły zapowiadało się coś poważnego. Wiedział, co to musiało być. — Na zdrowie. — Na zdrowie. Po obowiązkowym wstępie Henry przeszedł do sedna sprawy. — Twoja matka poprosiła mnie, żebym z tobą porozmawiał. Ona, to znaczy obydwoje jesteśmy zaniepokojeni tobą i... Karimą. — Zaniepokojeni? Henry uważnie zastanawiał się nad swoimi słowami. — Czy to wobec niej uczciwe, Charlesie? Zachowujesz się bardzo egoistycznie, wiesz? — Egoistycznie? Jak to? — Charles zorientował się, że nie zaprzeczył jakiemuś związkowi z Karimą. — Uwaga, jaką jej poświęcasz, twoje zainteresowanie nią... w moich czasach powiedzielibyśmy, że się nią zabawiasz. Czy to uczciwe, by dawać jej powody do wierzenia w coś... co nigdy 127 nie może się ziścić? Aby odwrócić ją od innych możliwości? Aby zmarnować jej szanse na dobre małżeństwo z kimś ? jej własnej klasy? Charles pomyślał o tym biznesmenie, który odwiedzał Mustafę. Karima powiedziała mu, jak się nazywa — Munir Ah-mad. Z całą pewnością to już przeszłość. Czyż nie? — Ale jeśli ja się wcale nią nie zabawiam, abP — zapytał. — Jeśli ja jej wcale nie nabieram? Jeśli traktuję to całkiem... poważnie? Henry ze smutkiem przyglądał się synowi. — A w takim razie, mój chłopcze — powiedział wzdychając i nienawidząc słów, które właśnie wypowiadał — będę musiał prosić cię, żebyś zastanowił się, jak będziecie żyli i jakiego rodzaju będziecie mieli życie. Charles nie potrafił tego zgłębić. Ojciec nie mówił chyba o wydziedziczeniu go lub o czymś w tym rodzaju? To byłoby zbyt melodramatyczne, kawałek z kiepskiej teatralnej sztuki. Czując się jak dziecko niesprawiedliwie skarcone, wybuchnął równie niesprawiedliwie. — Ach tak. Rozumiem. Egipcjanka była dobra dla ciebie, ale dla mnie nie. — Wiesz, że nie o to chodzi. — A zatem o co? Henry odstawił drinka. — Kiedy będziesz trochę starszy, Charlesie... — Nie, to nie miało być tak. — Pozory mają znaczenie, synu. Obyczaje się liczą. — A czy moje uczucia mają jakieś znaczenie? — Naturalnie. Naturalnie, że tak. — Henry szukał po omacku drogi. — Wiem, że wierzysz w swoją miłość do tej dziewczyny. Dopiero teraz się o tym dowiedziałem. Być moż wydaje ci się, że nigdy już nikogo innego nie będzie. Ale to p prostu jest nieprawda, Charles. Znajdziesz kogoś bardziej., odpowiedniego, Karima również. Partnerów, którzy przynios szczęście i tobie, i jej. 128 — Szczęście! — wybuchnął Charles z oburzeniem. — A co ty wiesz na ten temat? Henry chciał powiedzieć, że kiedyś zaznał szczęścia, ale jakby to zabrzmiało? Milczał. — Czysta hipokryzja — wyrzucił z siebie Charles, teraz już rzeczywiście rozgniewany. — Proszę cię, synu — powiedział Henry. — Zastanów się dobrze nad tym, co powiedziałem. — Pomyślę. O to możesz się nie obawiać. Charles odwróciwszy się, wybiegł z salonu i z domu. Czuł się jak głupiec, nawet zanim zatrzasnął za sobą drzwi, ale nie było już odwrotu, a przynajmniej nie teraz. Spojrzał w stronę kwater dla służby. Karima będzie w tej chwili podawała ojcu obiad. Poszedł do garażu po jaguara. Pomruk silnika, słodki kształt kierownicy i drążka do skrzyni biegów uspokoił go nieco, kiedy zjeżdżał na nadmorską promenadę i pruł na wschód wzdłuż morza. Przy stu sześćdziesięciu kilometrach na godzinę czuł się jak desperat uciekający nocą. Uciekający — od czego? Kiedy promenada nie pozwalała już na taką szybkość, zatrzymał się na skraju drogi i wpatrywał w oświecone gwiazdami morze. Henry nalał sobie brandy, dodając dodatkową miarkę. Upił wzmacniający łyk i usiadł w zamyśleniu. Chłopak miał rację — był hipokrytą. Istniały jednak okoliczności, których Charles w obecnym stanie ducha po prostu nie potrafił zrozumieć. Cóż to za wytarty frazes. Henry słyszał własnego ojca, mówiącego dokładnie to samo. No dobrze — a zatem jakie były te nadrzędne okoliczności? Naturalnie należały do nich życzenia Catherine. To jednak nie zwalniało Henry'ego od odpowiedzialności. Żona mogła domagać się, żeby skonfrontował rzecz z synem, lecz sama 129 konfrontacja i jej wynik były tylko sprawą pomiędzy nim a Charlesem. Uczynił taktyczny błąd, apelując do syna o sprawiedliwość dla Karimy — pozwoliło to Charlesowi na pobicie ojca jego własną bronią, lecz Henry lubił tę dziewczynę. Mustafa był dobrym człowiekiem, a ona była dobrą córką. Byli jednak służącymi. Oto sedno sprawy, nieprawdaż? Karta, którą Henry powinien rozegrać od samego początku. A może i nie? Czyż Charles nie odrzuciłby jej na bok jako jeszcze większej hipokryzji? I czyż nie miałby racji? Henry był bogaty, lecz choć dobrze urodzony, nigdy nie uważał się za kogoś faktycznie należącego do wyższych sfer. A sama Catherine pochodziła wyraźnie z klasy średniej. Tak prawdę rzekłszy, o ileż lepiej powodziło się jej rodzinie, kiedy ją spotkał, niż w tej chwili powodzi się rodzinie Karimy? Jeśli miałby dać się ubłagać i pobłogosławić wszystko — do diabła z tym strzępieniem języków — czyż za parę lat Karima nie okazałaby się równie odpowiednią żoną jak Catherine? Catherine. „Szczęście! A cóż ty na ten temat wiesz?" To bolało. Jednakże było w tym wiele prawdy. „Być może — pomyślał Henry — była to jedyna prawda, która w tym wszystkim miała jakiekolwiek znaczenie". To, co — jak się obawiał — będzie udziałem Charlesa, w istocie stanowiło to, co przypadło w udziale jemu samemu. Nie było jednak mowy, aby przyznał się do tego własnemu synowi. Charles pojechał bez celu do miasta. Nie chciał wracać d domu ani nawet widzieć Karimy. Bał się przekazać jej to, ? powiedział mu ojciec. Bar znajdował się na krańcach Miny, starego nadmorskiego rejonu. Była to jedna z owych nożowniczych spelunek, z których między innymi słynne były dalsze tereny Miny. Klientela 130 składała się głównie z ubogich miejscowych studentów, przychodzących się zabawić, a niekiedy nawet z turystów. Bywało tam na tyle wielu autentycznych marynarzy, zazwyczaj przygotowujących się do prawdziwego picia gdzie indziej, aby stworzyć atmosferę przyciągającą innych klientów. Charles był tam kiedyś z paroma szkolnymi kolegami w czasie swego ostatniego roku w Brytyjskiej Szkole dla Chłopców. Wszyscy upili się dokładnie, a potem haniebnie rzygali. Teraz poszedł tam po prostu, żeby gdzieś iść, a także dlatego, że mógł tam być któryś z jego starych kolegów. Miał szczęście — i nie. Siedział tam Rodney Quinlan i Fatty Ashbury. Quinlan był dość miłym gościem, którego rodzina pochodziła z Belfastu. Ashbury znęcał się zawsze nad innymi w szkole i Charles nigdy go nie lubił. Obaj mieli już dobrze w czubie. Charles nie miał zamiaru im dorównywać, lecz zamówił brandy z wodą sodową dla towarzystwa. Quinlan, jak się okazało, spędził większość z ostatnich czterech lat na Sorbonie lub raczej w Paryżu, uczęszczając od czasu do czasu na Sorbonę. Ashbury skończył rok na uniwersytecie w Kairze, zanim zaczął pracować w firmie okrętowej ojca. Nie był już teraz pucołowaty, lecz po prostu ogromny. Charles rozpoczął drugiego drinka i poczuł się nieco lepiej, kiedy Fatty i Rodney wpadli na pomysł, by złożyć wizytę u madame Heloise. Charles naturalnie słyszał o tym miejscu, był to podobno najelegantszy burdel w całej Aleksandrii. Sprzeciwił się. — Och, daj spokój, Austen — nalegał Rodney. — Dobrze ci to zrobi. Byłeś w kiepskim humorze od czasu, kiedy tu przyszedłeś. — Może innym razem. — Austen zawsze był w kiepskim nastroju — wtrącił Fatty. — Przez całe swoje sakramenckie życie. Cały Fatty. Potrafił się zmienić w ułamku sekundy. Charles zignorował go. — Francuzki — kusił Rodney. — Szwedki, prawdziwe blondynki. Żadne z tych śniadych lokalnych produktów. 131 — A może Austen właśnie woli te śniade lokalne produkty — powiedział Fatty. — Masz taki śniady produkt na własny użytek? Charles poczuł, że się czerwieni z gniewu. Gdzież się Fatty o tym dowiedział? A może taki po prostu był — docinał, aż w końcu trafił w drażliwe miejsce. — No cóż, chacun a son gout* — powiedział Rodney pogodnie, usiłując załagodzić sprawę. — A więc to prawda, co? — dokuczał dalej Fatty. — Sprawiłeś sobie taką orientalną cizię do jebania, co? Bez wątpienia zamgliło ci wzrok. Pewno pierwsza, jaka ci się trafiła. — Ashbury, przestań — napominał kumpla Rodney. — No i niby czemu nie? — ciągnął Ashbury. — On sam jest na poły orientalny. — Zamknij się, Fatty — powiedział Charles. „Wstawaj i wychodź stąd" — rzekł do siebie w duchu. — Posłuchaj tylko, jak on gada — mówił dalej Fatty. — Wiesz, Quinlan, wpadłem na genialną myśl. Pamiętasz tę małą, chuderlawą służącą, w której nasz Charlie był zawsze zadurzony? Mogę się założyć, że to ona. Jak ona się nazywała? Kremik? Karima? Charles oblał twarz Fatty'ego Ashbury'ego swoim drinkiem, a Fatty rzucił się na niego. Bijatyka trwała zaledwie parę sekund — absolwenci Brytyjskiej Szkoły dla Chłopców nie należeli do knajpianych zabijaków. Po paru niezręcznych uderzeniach jacyś mężczyźni złapali ich i rozdzielili. Złapany za łokieć Charles poślizgnął się na mokrej posadzce i upadł do tyłu. Kiedy uderzył głową w stół, ujrzał przed sobą oślepiający deszcz gwiazd. Następną rzeczą, jaka do niego dotarła, był dotyk mokrej szmaty, którą ktoś przykładał mu do czoła. Fatty gdzieś się ulotnił. Rodney podawał właścicielowi kilka banknotów. — Brzydko się walnąłeś — powiedział mężczyzna trzy- * Każdy według swego gustu. 132 mający szmatę. — Najlepiej będzie, jeśli ci to ktoś rano obejrzy. Charles z trudem podźwignąl się na nogi. Pomieszczenie kołysało się jak na statku. Rodney wyprowadził go na zewnątrz. Na chłodnym nocnym powietrzu poczuł się lepiej, choć w głowie pulsowało mu nadal. — Prawdziwy łajdak z tego Ashbury'ego, jak zawsze — przyznał Rodney. — Czysta głupota. Nie powinieneś się tym przejmować nawet przez chwilę. — No właśnie — odpowiedział Charles. Czuł się wyczerpany i jednocześnie pełen niewiarygodnej energii. Stali przy jaguarze. — Dasz radę prowadzić? — spytał Rodney. — Wyglądasz na trochę roztrzęsionego. — Najwyraźniej liczył na szansę poprowadzenia sportowego samochodu. — Czuję się świetnie — odparł Charles. — Podrzucić cię gdzieś? — Tak, dziękuję. Przyjechałem tu taksówką. Wpakowali się do samochodu. Charles przyśpieszył trochę na nadmorskiej promenadzie — nie tak jak przedtem, lecz na tyle, aby pokazać możliwości jaguara. Rodney pokrzykiwał z rozkoszy. Charles uśmiechnął się. Nie dlatego, iż rozkoszował się prędkością. Z poczucia wolności. Wiedział już bowiem, co należało dalej robić. Wszystko było takie proste. Jeśli mógł walczyć o Karimę w jakimś nadmorskim pubie, czyż tym bardziej nie mógł zrobić tego we własnym domu? Wróci do domu, aby stawić czoło ojcu — nie jak potulny chłopiec, lecz jak zdecydowany mężczyzna, który wie, czego chce. A jeśli nadal nie zdoła ojca przekonać — no cóż, wielu młodych ludzi zaczynało od niczego. Charles mógłby uścisnąć Ashbury'emu rękę za to, że pomógł mu rozprawić się z problemem. Rodney wykrzykiwał jakiś żart o księdzu. Porządny chłop, ten Quinlan. Ciekawe, czy zgodziłby się zostać drużbą pary orientalnych czarnuchów. 133 Jakaś chmura musiała przesłonić księżyc. A może coś się stało z reflektorami? — .. .się czujesz? — pytał Rodney. — Trochę kręci mi się w głowie. ?— Charles usłyszał wybełkotane przez siebie słowa. Przez moment przestało pulsować mu w głowie, a zamiast tego zrobiło mu się potwornie niedobrze. Instynktownie próbował hamować, lecz ruch ten był spazmem i stopa mocno nacisnęła na pedał gazu. Rodney rzucił się w panice do kierownicy, co jeszcze pogorszyło sytuację. Kabriolet wjechał na krawędź promenady, roztrzaskał balustradę przy chodniku dla pieszych i przewróciwszy się do góry kołami, spadł z hukiem na piasek poniżej. Rodney, wyrzucony na zewnątrz, żył jeszcze przez trzy minuty ze złamanym karkiem. Charles leżał zgnieciony pod wrakiem samochodu. Nikt nigdy nie dowiedział się, że zmarł na skutek krwotoku, zanim jaguar zdołał zjechać z drogi. Henry zidentyfikował zwłoki, poczynił najistotniejsze przygotowania. Kiedy wieści dotarły do kwater dla służby, rozpoczęło się zawodzenie kobiet. Wydawało mu się, że nadal słyszał rozdzierający krzyk Karimy. Catherine na jakiś czas zupełnie postradała zmysły. Henry wezwał doktora, który jej coś zaaplikował. Henry miał nadzieję, że jakoś prześpi noc. Rano będzie trochę lepiej. Musi być lepiej. Nalał sobie drinka, lecz nie tknął go. Szklanka Charlesa nadal stała na kredensie. Posłyszał szelest ubrania — zjawiła się Catherine, załzawiona, spłakana. Obydwoje spojrzeli po sobie. Oczy ich powiedziały wszystko — że nie spełnili swej jednej, wielkiej powinności, że Charlesa już nie było, że wiele będzie takich nocy jak ta, spędzonych we dwoje w prywatnym, dobrze wyposażonym piekle. — Obudziłam się — powiedziała Catherine. — Tabletka musiała przestać działać. 134 — Weźmiesz jeszcze jedną? — Nie, nie, po prostu nie chciałam być... sama. Poprowadził ją na górę. W jej pokoju rozebrali się mechanicznie, nie powiedziawszy nawet słowa. W łóżku leżeli razem, niemal dotykając się, lecz jakże daleko od siebie. Henry wyciągnął dłoń i odsunął żonie włosy z twarzy. Zdawała się tego nie zauważać. Pogłaskał ją delikatnie po policzku. Nic. Tak jakby i ona była martwa. Przez bardzo długi czas Henry ze stoickim spokojem znosił odrzucenie żony. W jakiś sposób nauczył się żyć osobno. Tej jednak nocy nie mógł wytrzymać samotnego przeżywania swej żałości. Wziął Catherine w ramiona. Zesztywniała. — Nie — wypowiedziała jedno martwe, mechaniczne słowo. — Proszę cię — wyszeptał ochryple, głosem nabrzmiałym od niewylanych łez. —Tak bardzo cię potrzebuję, moja droga. Ciało jej odprężyło się. Być może i ona nie mogła wytrzymać odosobnienia, wrażenia, że jest martwa, choć żywa. Henry całował żonę czule, pokrywał jej twarz pocałunkami, kosztując słone resztki jej łez. Jego ręce pieściły ciało żony, z początku delikatnie, a potem coraz pośpieszniej, jakby szukał ucieczki w znajomych kształtach. Cicho, rozpaczliwie kochali się, dwoje rozbitków pośród gruzów swego życia. ?????? 7 Dobra ???? Aleksandria 2???2 Gdybyż tylko okazał więcej zrozumienia, kiedy Char-^"wsjfN bs do niego przyszedł. Powinien pamiętać, jak to W» <3? jest, gdy się jest młodym. Powinien docenić głębię uczuć chłopca. Każdy kolejny dzień Henry zaczynał gorzkim żalem — że sam żył, a Charles już nie. Noce przynosiły przygniatający smutek, koszmarne majaki o zgniecionym metalu i zakrwawionych samochodowych siedzeniach, które roztrzaskiwały na drobne kawałki wszelki sen, pozostawiając go doszczętnie wyczerpanym i załamanym. Kiedy Henry spoglądał w lustro, widział starego mężczyznę, kogoś, kto przypominał jego własnego ojca, lecz kto mimo wszystko był kimś innym. Jego ojciec zdołał dożyć końca swych dni z jakimiś pozorami spokoju i zadowolenia. Jego ojciec nigdy nie wysłał swego syna na śmierć. Gdybyż tak tylko... Catherine sączyła poranną herbatę, nawet nie czując smaku. Jedzenie i picie zdawały się jałowe. Nie były do niczego potrzebne kobiecie, której stało się obojętne, czy była żywa czy umarła. Zamknęła oczy i opadła głębiej na poduszki. Gdyby posłuchała błagań Henry'ego o jeszcze jedno dziecko, może życie 136 miałoby jeszcze jakiś sens. Westchnęła ciężko, pamiętając swą złość z powodu braków Henry'ego, owe niezliczone kłótnie, ciężkie milczenie. Wszystko to wydawało jej się teraz takie odległe i trywialne. Dawne postanowienie, że nie urodzi Henry'emu drugiego dziecka, wydawało jej się znakomicie odpowiednią karą dla mężczyzny, który tyle razy ją rozczarował. Teraz zobaczyła, że ukarała tym również siebie samą. Myślała o tamtej długiej, pustej nocy po śmierci Charlesa, kiedy zeszli się oboje z Henrym, i o rozpaczliwym współżyciu zrodzonym z bólu i samotności. Przez krótki, szalony moment wyobrażała sobie, że z tej ich desperacji w jakiś sposób powstanie dziecko. Catherine jednak rozpoczęła już przekwitanie dwa lata temu — jakąż przyjemność sprawiła jej wówczas świadomość, że postawiła na swoim. Nie będzie więcej dzieci. Gdybyż tak tylko... — Co się z tobą dzieje, Karimo? Ogłuchłaś? — Mustafa rzadko irytował się na córkę, lecz to samo pytanie zadał jej już po raz trzeci. A córka nadal stała bez ruchu, patrząc w okno — sam Allah wiedział na co. Odwróciła się wolno, jak w transie, by spojrzeć na ojca. — Przepraszam, abi — powiedziała przygaszonym tonem, bez życia. — Co chciałeś? — Pytałem, czy mogłabyś mi dzisiaj wieczór zrobić moulo-ukhiyeh*. Gotujesz niemal równie dobrze jak twoja matka i... Karima rozpłakała się cicho, ramiona jej unosiły się i opadały, z oczu pociekły łzy. — Tak, abi — szlochała. — Zrobię, jak mówisz. Mustafa oniemiał. „Allah" — pomyślał. „Co też się dzieje z moją córką? Płacze na samą wzmiankę o matce, chodzi jak któryś z tych biednych głupców, niech ich Allah ma w opiece, którzy żebrzą o monety na rynku". * Potrawa wykonana z gotowanej komosy z kurczakiem. 137 Chwilę później był już u boku Karimy, obejmował ją i niezdarnie głaskał po włosach. — No dobrze już, dobrze, dziecko. Rozumiem, że tęsknisz za matką. Młoda kobieta potrzebuje matki, lecz Allah wziął moją drogą żonę do nieba i nie można sprzeciwiać się woli Wszechmogącego. A teraz idź, umyj twarz jak dobra dziewczynka. — Pogrzebał niezdarnie w kieszeni i wyciągnął miętowego cukierka. — Masz, słodycz za słodycz! Karima zwróciła zaczerwienione oczy na ojca, zwalczając w sobie prawie histeryczną chęć śmiechu. Słodycze! Jakby nadal była dzieckiem, którego ból można wyleczyć cukierkiem. Rozumiała jednak, że ojciec chciał jak najlepiej. Skąd mógł wiedzieć, że przeszła już etap tak niewinnych pociech? Allah, gdyby wiedział, to zabiłby ją! Przełknęła głośno ślinę, wzięła cukierka i usiłowała się uśmiechnąć. — Dziękuję ci, obi. Już czuję się dobrze, naprawdę. Nie musisz się o mnie martwić. Odetchnąwszy z ulgą, że może już iść spokojnie do pracy, Mustafa pogłaskał córkę po głowie i wyszedł. Karima opadła na krzesło, które Shams lubiła tak bardzo jedynie dlatego, że podarował je Omar. Jakże pragnęła poczuć wokół siebie kojące ramiona matki! — Ya ummi, ? a ummi. Bardzo bym chciała, żebyś tu była — mruknęła. Bez wątpienia Shams byłaby równie zła i równie nią rozczarowana jak Mustafa. Jednak może serce matki wzięłoby górę nad gniewem i Karima nie stałaby samotnie w obliczu klęski. Gdyby Shams tutaj była. Karima potrząsnęła głową. Nie było Shams i nie było już Charlesa, została zupełnie sama. Zagubiona. Jeszcze zanim spostrzegła brak miesiączki, zanim zaczęły się poranne wymioty, wiedziała. Tak się działo, jeśli było się z mężczyzną, bez małżeństwa. Chciała powiedzieć sobie, że nie żałuje, iż choć przez chwilę zaznała miłości Charlesa. Czy nie było to właśnie tak jak w pieśniach, które uwielbiała? Ale w samotnej ciszy domu ojca Karima nie cieszyła się. 138 Kiedy Charles żył, mogła zapomnieć o potwornym ryzyku, na które się godziła. Gdy zginął, żałowała, że nie była razem z nim w tym pięknym, niosącym śmierć samochodzie. jvfoże kilka sekund bólu i byłoby po wszystkim. Teraz została zatrzaśnięta w koszmarze i nikt nie mógł jej pomóc. Nikt, kto zrozumiałby, że oddała cnotę, honor swej rodziny z miłości. Jej historia była stara, zużyta i wyświechtana od wielokrotnego opowiadania, zawsze kończyła się śmiercią i pohańbieniem. Objęła się w pasie — czy już była grubsza niż parę dni temu? — i zaczęła kołysać się delikatnie, nucąc kołysankę, którą kiedyś śpiewała Shams swojej małej córeczce. Do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu. Nagle fragment wspomnienia. Czy była to jakaś wyszeptana rozmowa, którą podsłuchała? Między Shams i jedną z jej przyjaciółek? Tak, rozmawiały o zar, w którym wzięła udział ta kobieta. — Mój mąż byłby bardzo zły, gdyby się dowiedział, że tam poszłam — powiedziała przyjaciółka Shams. — Mówił mi, że to dla głupich bab, które nie mają nic lepszego do roboty. Powiedział, że szejk w naszym meczecie nieraz potępił to jako przesąd. — A ty poszłaś tam mimo wszystko? — spytała Shams, nie mogąc uwierzyć w nieposłuszeństwo przyjaciółki. — Tak. A cóż mężczyźni wiedzą o kłopotach kobiet? Z każdym miesiącem zwiększała się krągłość mego brzucha. Nie byłam w ciąży, więc cóż to mogło być? To samo, co zabiło Um--Mansur, ot co! Poszłam więc na zar i tańczyłam, tańczyłam, aż nie wiedziałam, gdzie jestem. I wiesz co, to coś — cokolwiek to było — poszło sobie! — Allah! „Allah" — pomyślała Karima. Była to słaba nadzieja, ale jedyna, jaka jej pozostała. Cała w bieli, jak było w zwyczaju, Karima wlokła się ulicami Backouz, ściskając małą portmonetkę, zawierającą mone- 139 ty, które udało jej się zaoszczędzić. Nie wiedziała zbyt wiele na temat zar, tylko tyle, ile zdołała się dowiedzieć tu i tam z niewinnie brzmiących pytań, które wskazywały raczej, jak miała nadzieję, na zwykłą ciekawość niż na rozpaczliwą potrzebę. Zar, wizyta — powiedziano jej — polegała na wyrzuceniu dżinna, który był przyczyną choroby. Albo przyczyną niewierności męża. A jeśli dżinn nie zechce odejść, trzeba go przebłagać, aby nie przynosił już choroby i nieszczęścia. Karima nie była pewna, czy wierzy w dżinny, lecz tylu ludzi nadal w nich wierzyło. Być może mieli rację, a ona była igno-rantką. Zatrzymała się przed zaciemnionym sklepem, sprawdziła adres, który zapisała na kawałku papieru i otworzyła drzwi. Wewnątrz również panowała ciemność, dostrzegła jednak pięć innych kobiet, siedzących ze skrzyżowanymi nogami na ziemi. W pobliżu drzwi stał mały stoliczek i Karima zdołała odczytać ręcznie napisaną kartkę z napisem: „Ofiary". Karima dodała swoje pieniądze do małej kupki banknotów i monet. W miarę jak jej oczy przyzwyczajały się do ciemności, dostrzegała, że pozostałe kobiety były również w bieli. Pozdrowiły ją, a Karima odpowiedziała im: Salaam. Grubokoścista kobieta w wieku około trzydziestu pięciu lat skinęła na Karimę, żeby usiadła obok niej. Dziewczyna uczyniła to. — Twój pierwszy raz, dziecko? — spytała kobieta. Karima skinęła głową. — No cóż, nie bój się. Wszystkie będziemy się tobą opiekować. Nie ma powodów do obaw. Nawiasem mówiąc, na imię mi Salwa. A tobie? — Karima. Okna były zamknięte i panował duszący upał. Pomieszczenie pachniało cynamonem, kardamonem, indyjskimi przyprawami i kminkiem — niewątpliwie sprzedawano tu przyprawy, lecz Karima nie widziała towarów wystawionych na sprzedaż. Nieco omdlała, wytarła czoło chusteczką i miała nadzieję, że nie zwymiotuje. 140 — Wszystko w porządku, dziecko? — Gorąco tu — powiedziała, z trudem przełykając. — Upał jest dobry, Karimo. Jeśli się będziesz dobrze pocić, dżinn wyskoczy z twojego ciała. — Co takiego? To znaczy jak... ? — Poczekaj, aż przyjdzie shaikh, dziecko. Wtedy powiesz mu, jaki masz problem, a on stworzy specjalne zaklęcie, które przemówi do twojego dżinna. Ja mam silne krwotoki co miesiąc. Tak mnie osłabiają, że nie mogę zajmować się rodziną. Ale po dzisiejszym dniu wszystko będzie dobrze. Tylko patrz i rób to, co my robimy. — Dlaczego wszystkie jesteśmy w białych strojach? Salwa zdawała się zaskoczona ignorancją Karimy. — Ależ to oznacza, że zostałyśmy pannami młodymi dżinna. Teraz Karima zdawała się zdezorientowana. Poślubić złego ducha, aby potem go z siebie wyrzucić? Czuła się jednak zbyt zażenowana, by zadawać więcej pytań. W tym momencie pojawił się shaikh. Stary mężczyzna, co najmniej siedemdziesięcioletni. Salwa wstała i powiedziała mu coś tak cicho, że tylko on usłyszał. Mądrze skinął głową. Chwilę później kobiety na drugim brzegu półkola zaczęły bić w mały bębenek. A Salwa rozpoczęła taniec, z początku powolny, potem coraz szybszy i przybierający na sile; biodra jej kołysały się z boku na bok, wypinając sugestywnie do przodu. Shaikh rozpoczął od wezwania Czerwonego Sułtana, króla krwi. Ya Sułtan Ahmar Czerwony królu królów, władco dżinnów, Wymień duchy, by wszystkie wzięły udział, Ty mała panno młoda Jesteś wybranką Sułtana A twój wybraniec jest niczym płonąca świeca. 141 Salwa wirowała coraz szybciej i szybciej, kołysząc się, rzucając i ciężko dysząc, aż wreszcie zwaliła się na ziemię, z ciałem zlanym potem, a oczyma zamglonymi i błyszczącymi. Karima czuła, że powinna pomóc tej kobiecie, lecz kiedy nikt się nie poruszył, pozostała na miejscu, bojąc się, że zaprzepaści zaklęcie. W końcu Salwa wstała. Uśmiechnąwszy się, otrzepała się i wróciła na swoje miejsce w półkolu. Pozostałe kobiety tańczyły jedna po drugiej, podczas gdy shaikh intonował zaklęcia skierowane do kolejnych dżinnów. Kiedy przyszła kolej na Karimę, nie wstydziła się już tak i nie bała. Powiedziała sbaikhowi, że miała „kobiece problemy" i że doświadczyła wielkiej tragedii. Pokiwał głową jak przedtem, jakby na świecie nie było niczego, o czym by nie słyszał. Rozpoczęło się dudnienie bębna i Karima zaczęła się poruszać, kręcąc się swobodnie, kołysząc rytmicznie do taktu. Pot zalał jej oczy, przyćmiewając wzrok, a ona wirowała dalej, utrzymując tempo, w miarę jak przyśpieszało bębnienie. Bolały ją nogi, ciążyły ramiona, ale tańczyła nadal. Nagle pomieszczenie zniknęło gdzieś, a wraz z nim siedzące kobiety — i ujrzała przed sobą jedynie Charlesa. Uśmiechającego się do niej i wyciągającego ramiona, jakby pragnął ją objąć. Krzyknęła z radością. A wtedy on zniknął. Śmiejąc się i płacząc jednocześnie, Karima objęła Salwę i uściskała wszystkie pozostałe kobiety. Charles wrócił, aby pobłogosławić ją i ich dziecko. Zostanie jakoś ocalona. Poczuła ciepły oddech na policzku, dotyk dłoni na skórze. Sen był tak żywy, że niemal czuła Charlesa obok siebie, głaszczącego jej rarniC> szepczącego jej imię. Westchnęła i przeciągnęła się, czepiając się resztek snu, ostatniego wrażenia Charlesa. A potem otworzyła oczy — i ujrzała Omara, z twarzą odległą zaledwie o kilka centymetrów od jej twarzy, miał błyszczące oczy i na wpół otwarte usta. Karima odsunęła się, owijając się ciasno prześcieradłem. 142 — Bracie! Co tu robisz? Czego chcesz? Skrzywił się, usłyszawszy ton jej głosu, złość zajęła miejsce uczucia, które malowało się na jego twarzy wcześniej. -— Pięknie witasz brata, Karimo! Wiesz, że jestem bardzo zajętym człowiekiem. A mimo to, kiedy ojciec wspomniał, że się o ciebie martwi, zostawiłem własne sprawy i znalazłem czas, żeby przyjść. A ty zachowujesz się, jakbym był złodziejem, który przyjechał, by cię obrabować! Albo i gorzej! Karimę oszołomił ten wybuch. To prawda, że przeraził ją widok Omara. A w jego wyrazie twarzy było coś, co przez moment przestraszyło ją. Dlaczego jednak był taki zły? — Przepraszam, bracie. Właśnie śniło mi się coś złego, to wszystko. Nie udobruchała Omara. — Zrobię ci kawę — zaproponowała. Usiadła szybko, zakrywając prześcieradłem nocną koszulę. Jednak kiedy zaczęła schodzić z łóżka, zakręciło się jej nagle w głowie. Przytrzymała się ramy łóżka i siłą powstrzymała od zemdlenia. Fala wymiotów zmusiła ją do udania się biegiem do ubikacji, gdzie zwymiotowała resztki wczorajszej kolacji. Omar czekał na nią. — Co się z tobą dzieje, Karimo? Powiedz! — Nic, bracie. Nic. Zerwał z niej prześcieradło i wpatrywał się w nią, przeszywając -wzrokiem jej twarz i ciało. — Powiedz, co ci jest, bo inaczej zabiję cię na miejscu. Karima pochyliła głowę, nie odzywając się. Gest ten był równoznaczny z wyznaniem winy. Omar uderzył ją tak mocno, że prawie się przewróciła. — Jesteś w ciąży, prawda? — Nie, bracie, nie... — Zaczęła płakać. — Prawda? To był ten Inglizi, co? On! Szloch dziewczyny nasilił się, zagłuszając słabe zaprzeczenia. Umar uderzył ponownie. I jeszcze raz. Krew pociekła Karimie z nosa oraz z rany na policzku, który Omar rozciął jej sygnetem. 143 — Ubieraj się, dziwko. Idziemy do Um-Ali. A tam przekonamy się, czy oprócz tego, że jesteś dziwką, nie jesteś również kłamczucha. Karima pobiegła do pokoju, przerażona tym, co powie akuszerka Um-Ali. Wytarła twarz i ubrała się. Protesty na nic się nie zdadzą. Omar ciągnął siostrę ulicą, jakby była opornym psem. Z początku pochlipywała, a potem umilkła, wiedząc, że będzie jeszcze gorzej. Um-Ali mieszkała samotnie w małej, glinianej chacie. Ludzie mówili, że oprócz odbierania dzieci przepowiadała przyszłość, więc Karima w dwójnasób obawiała się starej kobiety. — Zbadaj ją — powiedział Omar bez żadnych wstępów. — Chcę wiedzieć, czy jest w ciąży. Um-Ali wyciągnęła rękę. Omar dał jej pieniądze. Stara kobieta przyglądała się Karimie, a potem popchnęła ją w stronę małego, zasłoniętego firanką pomieszczenia. — Poczekaj na zewnątrz — poleciła Omarowi. Położna bynajmniej nie była delikatna. Jej szorstkie ręce brutalnie naciskały i obmacywały ciało Karimy. Dziewczyna zrozumiała, że w tej chwili już się nie liczyła. Jeśli brat podejrzewał ciążę, uważano ją za bezwartościową dziwkę, nie zasługującą na troskliwość czy szacunek. Kiedy Um-Ali zakończyła badanie, stęknęła z zadowoleniem, jakby chciała przez to powiedzieć, że jest tak, jak się spodziewała. Po raz pierwszy spojrzała Karimie w oczy. A potem wzięła jej rękę i przyjrzała się. — Przeżyjesz w życiu wielki smutek i stratę — rzekła. — Ale doświadczysz też wielkiego triumfu i radości. Jednak tylko Allah wie, w jakim stopniu. Zanim Karima zdołała zapytać Um-Ali o znaczenie tych słów, stara kobieta wyszła na zewnątrz. — Dziewczyna jest w ciąży — oznajmiła Omarowi. —-Drugi miesiąc, jak sądzę. Nie odezwał się ani słowem. Miał bezlitosne i martwe oczy, 144 kiedy złapał Karimę tak mocno, że prawie zemdlała. Opanowała krzyk w obawie, że mogłaby wywołać upust potwornej wściekłości, którą ujrzała na twarzy brata. W milczeniu wrócili do domu. Kiedy dotarli na miejsce, Omar zatrzasnął drzwi i wepchnął siostrę do środka. Pierwsze uderzenie w brzuch nadeszło z błyskawiczną prędkością, ciskając Karimę na ziemię. Potem przyszła kolej na kopniaka, a kiedy usiłowała się podnieść, uderzenie otwartą dłonią powaliło ją znowu. — Dziwka! Wszetecznica! Suka! Lepiej byłoby, gdybyś umarła. Kiedy spadały na nią przekleństwa i ciosy, Karima usiłowała osłaniać rękami brzuch. Gest ten jeszcze bardziej rozwścieczył Omara, który ponowił atak, jakby chciał zabić żyjące w niej dziecko, jakby mógł tym samym zniszczyć wspomnienie Anglika. Kiedy dzikie bicie w końcu ustało, Omar dyszał, nie mogąc złapać tchu. Splunął na siostrę i wyszedł z domu. Karima skuliła się, jej ciało stanowiło jedną pulsującą masę obolałych stłuczeń. Nie mogła przypomnieć sobie, jak i kiedy zawlokła się do łóżka, nie wiedziała, jak długo leżała. Kiedy Mustafa wrócił do domu, oglądając się za kolacją, córka powiedziała mu, iż nie czuje się dobrze, i błagała o wybaczenie. — Ma'alesh — powiedział. — Jest chleb i ser. To mi wystarczy. Karima modliła się w ciemnościach do Allaha o ochronę. Prosiła, aby gniew Omara wypalił się i żeby brat zostawił ją w spokoju. Przede wszystkim jednak modliła się o wybawienie. Omar powrócił. Nie było już jednak więcej bicia. Zdawał się ją po prostu obserwować, ciągle na nią patrzył i Karima zaczęła się czuć jak osaczone zwierzę. Czekające na moment, w którym zakończy życie. Parę dni po zaciągnięciu siostry do 145 Um-Ali, Omar przyszedł do domu wkrótce po wyjściu Mustafy do pracy. — Chcę, żebyś przygotowała dzisiaj obiad — powiedział. — Coś dobrego. Kurczaka z ryżem. I sałatę. Jogurt. Idź na rynek i kup, co potrzeba. — Rzucił w nią jakimiś pieniędzmi. Wzięła je prędko i uciekła. Mustafa powiedział, że nie będzie tego dnia w domu — wiózł paszę do Kairu, a zatem dlaczego Omar domagał się obiadu? Czyżby mieli usiąść razem i podzielić się chlebem? Czyżby miał jej wybaczyć? Nie mogła sobie tego wyobrazić, lecz cóż innego mogło oznaczać żądanie Omara? Karima szybko zrobiła zakupy i wróciła do domu. Omar siedział na krześle przed domem, czytając gazetę i paląc jakieś francuskie papierosy — wolał je niekiedy. Spojrzał na siostrę i wrócił do gazety. Posiłek miał być prosty, lecz Karima poświęciła mu szczególną uwagę. Zamarynowała kawałki kurczaka w oliwie z tymiankiem i czosnkiem, a następnie upiekła go w małym piekarniku, który Mustafa podarował Shams na jej ostatnie urodziny. Następnie podsmażyła cieniutkie kluski na sklarowanym maśle i dodała ryżu, przyrządzając smaczny pilaw. Wreszcie pokroiła świeżą sałatę i skropiła ją sokiem z cytryny, oliwą z czosnkiem i świeżą miętą. Chleb podgrzewał się na wierzchu piekarnika, gdy Karima nakrywała do stołu. Tuż przed południem usłyszała na zewnątrz głosy — Omara i jakiegoś innego mężczyzny. — Witaj — mówił Omar. — Witaj w domu mego ojca, dobry przyjacielu. Mężczyzną był Munir Ahmad, ów biznesmen, który od czasu do czasu odwiedzał Mustafę, i który wydawał się więcej niż trochę zainteresowany Karima. Ale po co przyszedł, skoro Mustafa wyraźnie powiedział, że nie będzie go w domu na obiedzie? — Pamiętasz moją siostrę, Karimę? — zapytał Omar. Munir pamiętał Karimę. Jej słodki, śpiewny głos. Pogodne usposobienie. I urodę. 146 Jednak dzisiaj, kiedy stawiała na stole obiad, Munir zauważył nie tyle jej piękno, ile zaczerwienione oczy. Wyczuł gniew, który Omar z trudem usiłował skryć pod wymuszoną jowialnością. Munir grzecznie włączył się do rozmowy z Omarem. Jak się miały interesy Munira? Dobrze. A jak układały się różne przedsięwzięcia Omara? Bardzo pomyślnie. Kiedy Karima weszła, jak jej kazano, do swojej sypialni, Munir zapytał cicho: — Czy stało się coś złego, mój przyjacielu? Może mógłbym pomóc...? — Cóż złego mogłoby się stać? — zaprotestował Omar. Munir nalegał, czuł bowiem, że został dzisiaj zaproszony z jakiejś przyczyny. Delikatnie, przekonująco wydusił całą historię od Omara — choć była to opowieść bardzo zmieniona. Angielska świnia gwałtem zniewoliła Karimę, pomimo wysiłków Omara, aby ją od tego uchronić. A teraz świnia zabiła się, zanim Omar zdołał pomścić rodzinny honor. — Rozumiem — powiedział Munir ze smutniejszą niż zwykle miną. Ukochana żona Munira, Nadwa, zmarła wraz z ich maleńkim synkiem w czasie wielkiej epidemii cholery, która wybuchła w 1947 roku. Nie miał nadziei na ponowne małżeństwo, dopóki nie zobaczył siostry Omara i nie przekonał się, jaka jest słodka i uprzejma. A teraz Karima została pohańbiona. Munir długo się zastanawiał. A zatem to dlatego się tu znalazł. Wcześniej nie prosił o rękę Karimy, nie widział bowiem z jej strony żadnego zainteresowania. Po szczęściu, jakie dzielił ze swoją żoną, nie chciał kobiety, która go nie lubiła. Teraz zaś Karima bytado oddania każdemu, kto ją tylko zechce. Skalana, lecz jakże smutnie bezradna. Omar obserwował Munira, sprytnie rozumiejąc walkę rozgrywającą się w sercu starszego mężczyzny i kalkulując, co mógłby zyskać, oddając jemu siostrę. Honor to jedno, ale być może istniała możliwość uzyskania jeszcze większych korzyści. 147 Naturalnie opłatę za pannę młodą. I rozmaite interesy Munira — wszystkie legalne, w przeciwieństwie do ciemnych machinacji Omara. — Mógłbyś ocalić Karimie życie — powiedział otwarcie. — W przeciwnym razie nie wiem, co się z nią stanie. Na koniec dobili targu. Munir poślubi Karimę i będą udawali, że dziecko jest ich. Tak czy inaczej, ludzie będą plotkować — do dziewięciu zliczyć umie każdy. Jednak jeśli Munir, szanowany i cieszący się powodzeniem biznesmen, będzie rościł prawa do ojcostwa, to któż zechciałby temu zaprzeczyć? Wymuszenie opłaty za pannę młodą wymagało w tych okolicznościach pewnego zachodu. Ale Omar sobie i z tym poradził. Nikt nie był bardziej zdumiony od Mustafy, kiedy Omar oznajmił, że znalazł męża dla siostry. Munir był majętnym człowiekiem o dobrej reputacji. Rodzina jego zmarłej żony wychwalała go pod niebiosa. — Czy zaakceptujesz tego mężczyznę? — zapytał Mustafa córkę. — Naturalnie, że go zaakceptuje — odwarknął Omar. — Ona i tak na to nie zasługuje. Mustafa odwrócił się do syna. — Nigdy nie mów tak o swojej siostrze! — huknął. — Rozumiesz? Omar zaczerwienił się — ojciec po raz pierwszy odezwał się do niego tak ostro — jednak pohamował gniew. — Tak, abi. Proszę o wybaczenie. Miałem na myśli, że dla każdej młodej kobiety takie małżeństwo byłoby błogosławieństwem. — To prawda. Jednak chcę wiedzieć, czy Karima go akceptuje. Nie jestem jednym z tych ojców, którzy zmuszają córki do małżeństwa. — Tak, abi — powiedziała cicho Karima. — Akceptuję. Mustafa znowu zdziwił się, tym razem odpowiedzią córki. 148 gyć może jednak to powstrzyma jej humory i zmienny nastrój. Być może potrzebowała własnego domu i rodziny. — Bardzo dobrze. Porozmawiam z Munirem. I ustalimy datę ślubu. .— Nie zasługujesz na tyle — powiedział siostrze Omar w dniu, w którym Munir dał jej pierścionek. — Musiałem sobie zadać sporo trudu z twojego powodu. Pamiętaj. Nigdy więcej nie mów mi o tym Inglizi, nigdy w jakikolwiek sposób nie pohańb swego męża, bo inaczej zabiję cię własną ręką, przyrzekam. Karima wolałaby cichą uroczystość, a potem możliwość ukrycia się gdzieś. Munir jednak nie uczynił nic, czego musiałby się wstydzić, i nie miał powodu się ukrywać. Pośpieszne wesele, a nie obchodzone uroczyście, w przypadku człowieka o jego pozycji wywołałoby właśnie takie plotki, jakich pragnęli uniknąć. Starszy mężczyzna i młoda panna młoda — to nic nowego. Ale dziecko urodzone nieco przedwcześnie — no cóż — pewne języki zaczęłyby mleć, choć z czasem i to minie. Za pozwoleniem Henry'ego paszy Mustafa wydał córkę za mąż na terenie plantacji. Ustawiono baldachim pod małym domkiem Mustafy i przygotowano jedzenie dla setki gości. Wszyscy pracownicy plantacji znali i kochali Karimę, więc cieszyli się i składali serdeczne gratulacje. Uroczystość odbywała się w znacznej odległości od domu paszy, lecz kiedy rozległy się śpiewy i tańce, dźwięk radosnej muzyki unosił się daleko, przysparzając Henry'emu więcej bólu, niż mógł sobie wyobrazić. Wesele. Nowe życie dla młodej dziewczyny, którą Charles kochał. Trzymał Catherine za rękę, wiedząc, że dzielili te same myśli. Czy rzeczywiście byłoby to takie straszne, gdyby pozwolili zrobić Charlesowi, co chciał? Pozycja społeczna, wykształcenie, bogactwo — jakie znaczenie miały te wszystkie rzeczy, jeśli ich syn żyłby nadal i jeśli to byłoby jego wesele? 149 os Noc poślubna nie była taka, jak sobie Karima wyobrażała. Pozbawiona była namiętności, jaką dziewczyna czuła do Charlesa. Munir był jednak dobrym i czułym mężczyzną, wziął ją delikatnie, szepcząc pieszczotliwie do ucha i przyrzekając miłość aż do śmierci. Karima oddała mu się dobrowolnie z wdzięcznością. Ocalił jej życie i stworzy dobry dom dla dziecka, które już pokochała. Było to o wiele więcej, niż mogła się spodziewać. Sześć i pół miesiąca później urodziła się Nadia. Była drobniutka, co jeszcze bardziej potwierdzało fikcję, że była wcześniakiem. Porcelanowa laleczka z lazurowymi oczyma — oczyma Charlesa — i ciemnymi włoskami — niech będą dzięki Allahowi! Karima zakochała się w swym dziecku bezgranicznie i całkowicie, ale Munir był niemal komiczny w swojej dumie. — Przysięgam ci — powiedział żonie — przysięgam ci, że już ją kocham jak własną. — Podarował wszystkim swoim pracownikom drobne prezenty i urządził zabawę dla uczczenia narodzin „swojej" córki. — Tyle zachodu z powodu dziewczynki? — dziwił się jeden z pomocników. — Nigdy nie widziałem, by mężczyzna zachowywał się tak z powodu córki. Zwłaszcza że nie ma syna. Dzień po dniu, z każdą uprzejmością i z każdym gestem zainteresowania, pomiędzy Karima a Munirem wytworzyła się więź. Była teraz panią obszernej i wygodnej willi w Roushdy, w jednej z najlepszych dzielnic miasta. I miała własną służbę. Od czasu do czasu myślała o przepowiedni Um-Ali. Wielki smutek i strata — tych już doświadczyła. Czy to zatem była owa radość i triumf? Próbowała być pod każdym względem dobrą żoną, lecz nie ze strachu przed bratem. Nikt nigdy nie był taki dla niej wielkoduszny jak Munir, nikt. Doznała niegdyś namiętności i to 150 fliusiało wystarczyć. Munirowi oddała swą wdzięczność, szacunek i przywiązanie. Mogło to uchodzić za miłość. Teraz codziennie śpiewała Nadii o błogosławieństwach Allana, o miłości, o wybawieniu. Wsłuchiwała się wiernie w płyty {Jm Kalthum grane na wspaniałym gramofonie z orzechowego drewna, który Munir specjalnie dla żony sprowadził aż z Ameryki. Niemal codziennie zapewniała Munira, że jest szczęśliwa. On jednak słyszał smutek w jej pieśniach i wydawały mu się bardziej przekonywające od szczęśliwych nut. Myślał i zastanawiał się. A potem zaprosił na obiad przyjaciela, Spyrosa. Spyros pracował w przemyśle rozrywkowym. Był menedżerem śpiewaków i tancerzy, nawet i najlepszych muzyków w Egipcie. Munir nic nie powiedział Karimie o swoich zamiarach, jedynie tyle, że nie widział Spyrosa już od dłuższego czasu. Jeśli Karima była zdziwiona ucztą, jaką kazał przygotować kucharce, to nic nie powiedziała. Było tam mezze z greckich i cypryjskich potraw, soczysta pieczeń jagnięca, półmiski pełne ryżu i jarzyn, serów i oliwek, dwie butelki doskonałego ouzo, tace ciasteczek i baklawa z najlepszej cukierni w Aleksandrii. Kiedy Karima ujrzała Spyrosa, zrozumiała królewski rozmach obiadu — był to bowiem potężny mężczyzna o rumianej cerze, wspaniałych wąsach i śmiechu, który z pewnością słyszano we wszystkich sąsiednich domach. Jadł z apetytem, zasypując Karimę komplementami na temat jej urody i umiejętności prowadzenia domu — i wspominając o oczywistym zadowoleniu starego przyjaciela, Munira. Kiedy skończyli drugą gęstą czarną kawę z kardamonem, Spyros powiedział: — No więc, moja droga, Munir mówił, że anielsko śpiewasz. Czy zaszczycisz mnie piosenką? Karima zaprotestowała. Munir nakłaniał ją. Spyros nalegał. Zaśpiewała. Tę samą pieśń o miłości i tęsknocie, którą śpiewała w dniu, w którym zabito jej matkę. 151 Gdzież się podziewasz tego wieczoru Moja miłości, gdzie? Czy śpisz po bitwie? Śnisz o mnie? Niebo ogromne, usiane gwiazdami, W mym sercu, tak małym jak moja dłoń Jedynie samotność. Kiedy skończyła, Spyros wypowiedział jedynie jedno słowo: — Wspaniale. Trzy miesiące później Karima stała za sceną — tego samego teatru, w którym kiedyś patrzyła na występ Um Kalthum —- w szponach tremy. — Po prostu śpiewaj, tak jak śpiewasz dla mnie i naszej Nadii — radził Munir, masując lodowate dłonie żony. — Patrz na mnie, śpiewając. Będę w pierwszym rzędzie. Przyrzekam ci, wszystko pójdzie dobrze. Munir już się o to postarał. Zatrudnił trzy tuziny ludzi, aby wiwatowali i klaskali, nie dlatego, że wątpił w talent Karimy, lecz raczej dlatego, że chciał, aby ona weń uwierzyła. I przyszedł na to czas. — Ptak Aleksandrii — oznajmił prezenter. — Karima Ahmad. Klakierzy natychmiast zaczęli głośno gwizdać i wiwatować. Hałas był zaraźliwy, wkrótce przyłączyli się inni. Munir u-śmiechnął się z zadowoleniem i zajął miejsce. Karima zaczęła pieśń o młodym mężczyźnie, który usycha z tęsknoty i umiera, dziewczyna bowiem, którą kocha, jest mu zakazana. Śpiewała z zamkniętymi oczyma, jak gdyby odczuwała ból młodego chłopca. A kiedy z jej oczu potoczyły się łzy, wiele osób na widowni płakało razem z nią. Następnie była pieśń o tęsknocie za krajem, o smutku i stracie. 152 Nie żałuj niepowodzeń życia, Swoich wysiłków, które okazały się jedynie iluzja, Lecz jak gotowy na wszystko mężczyzna, Jak dzielny człowiek Pożegnaj ją, Aleksandrię, która odchodzi... Powtarzała kilkakrotnie refren, podobnie jak Um Kalthum, przeciągając melodię, improwizując. Kiedy umilkła ostatnia nuta, tłum ryknął: — Karima! Karima! Karawanl Nazwali ją tej nocy Karawan — Słowik i cała Aleksandria zakochała się w niej. A to, że była piękna, bynajmniej nikomu nie przeszkadzało. Serce, jakie okazała, podbiło serca ludzi. Pośród tłumu był może jeden człowiek, który nie cieszył się ani urodą Karimy, ani jej głosem. Przeżywał inne, silne uczucia. Siostra zdradziła go. Odwróciła się od niego i zhańbiła się z Anglikiem. A za to mógł ją nienawidzić. Karima szybko pięła się po stopniach kariery. Spyros organizował koncert za koncertem, a wkrótce i wydanie płyty. Choć fale radiowe w czwartkowe wieczory nadal należały do Um Kalthum, to muzykę Słowika nadawano równie często. Widziano w niej nie tyle rywalkę Um Kalthum, ile młodszą siostrę, na którą kiedyś przyjdzie kolej. Rok po pierwszym koncercie Karima zagrała w krótkim filmie, historii Romea i Julii we współczesnych strojach. Film odniósł niewielki sukces, a krytyk z „Al Ahram" posłużył się tym samym określeniem co Spyros — „Wspaniale" — dla określenia jej występu. „Ona jest — ciągnął krytyk — utalentowaną aktorką, która potrafi pokazać, jak się czuje ten, którego odciągnięto gwałtem od ukochanej osoby, i jak potem cierpi". Pojawiły się poranne recenzje, a wraz z nimi — Omar. Karima powitała go ciepło, bo uwierzyła w pozór, że był jej dobroczyńcą. 153 Omar rozejrzał się po willi. Jego własne mieszkanie, które do tej pory wydawało mu się zupełnie wygodne, teraz przypominało mu ruderę. Jeszcze jeden powód ku temu, by nie lubić siostry. A ponieważ miał w tym interes, obdarzył pełnymi zachwytu komentarzami swoją bękarcią siostrzenicę. I zdołał wykrztusić gratulacje z powodu sukcesu Karimy. Poczęstowawszy go kawą i ciasteczkami, spytała: — Czy mogłabym coś dla ciebie zrobić, bracie? — Nie dla mnie, nushkorallah — odpowiedział z udaną pobożnością. — Lecz dla naszego ojca. — Co takiego? — spytała. — Co się stało ojcu? Widziałam go wczoraj i nie wspomniał mi o niczym. — Nie chce cię martwić — wtrącił Omar. — Wie, że masz teraz swoją rodzinę, karierę. Ze brak ci czasu. — Nigdy nie zabraknie mi czasu dla ojca — zaprotestowała. — Proszę cię, Omarze, powiedz, o co chodzi. — O jego zdrowie. Musi iść do angielskiego lekarza. A to kosztowne. I będą mu potrzebne lekarstwa. Zanim zdążył dokończyć, Karima pobiegła do sypialni i wróciła z portmonetką. Opróżniła jej zawartość na stole, nie kło-począc się nawet, żeby przeliczyć pieniądze. — Weź to, bracie, i powiedz ojcu... — Nie — zaprzeczył Omar stanowczo. — Jeśli mu powiem, że pieniądze pochodzą od ciebie, będzie zły. Nie chce, żebyś się nim martwiła. — Rozumiem. Nie wspomnę o tym ani słowa. Tylko upewnij się, że ojciec ma wszystko, czego potrzebuje. Tak, naturalnie, że się upewni. Teraz jednak jemu samemu te pieniądze były bardziej potrzebne. Im lepiej się powodziło Karimie, tym częściej Omar wyciągał rękę. Czasami domagał się pieniędzy, czasami przysługi od Munira. A Karima dawała i dawała. W końcu uwierzyła przecież, że gdyby nie interwencja brata, pewno zginęłaby. ???????? » ???????? sobotA Kair, 26 stycznia 1952 roku «»"&$?? ®?? wznosił się wysoko w szarość zimowego nieba z każdej &IP& dzielnicy miasta, nawet z Geziry, z wyspy na Nilu, gdzie &t> <*» zbierali się Brytyjczycy w swych superekskluzywnych i eleganckich klubach sportowych i gdzie mieszkało wielu bogatych Europejczyków. Tłumy włóczyły się po ulicach, przeklinając Anglików, własnych polityków i wszystko, co tylko przyszło im do głowy. Pojawiły się nawet okrzyki przeciwko ukochanemu niegdyś królowi Farukowi. Dzień przedtem, w konfrontacji nad Kanałem Sueskim, oddział brytyjskich żołnierzy zmasakrował dziesiątki ludzi z wyjątkiem nieuzbrojonych egipskich policjantów. Teraz mścił się za to Kair. Tylko na kim? — Czarnuchy palą swoje własne miasto. — Rozmówcą był Anglik o czerwonej cerze, w kamizelce i popijający jałowcówkę w Long Bar hotelu Shepheard's. Long Bar, podobnie jak hotel, był instytucją sam w sobie, prawdziwym skrzyżowaniem Wschodu i Zachodu. Od założenia w późnych latach dziewiętnastego wieku przez byłego cukiernika na brytyjskim liniowcu parowym Shepheard's przetrwał wiele sztormów. Nie po raz pierwszy tłumy mieszkańców Kairu stały przed nim, wymachując pięściami i wrzeszcząc: — Anglicy, wynoście się do domu! 155 A jednak była to raczej trudna sytuacja i barman w uświęcony tradycją sposób oznajmił, że wszystkie drinki serwowane będą na koszt lokalu, dopóki kryzys nie zostanie zażegnany — a każdy Anglik na sali wierzył, że to wkrótce nastąpi. Munir Ahmad żałował, że nie potrafił podzielać tego przekonania. Wiedział, jak głęboko przykra afera na Kanale dźgnęła w dumę jego rodaków. W sumie żałował, że nie znajdował się gdzie indziej. A co ważniejsze, żałował, że jego żona z dzieckiem nie znajdowała się daleko stąd. Kiedy przyjechali tego ranka z Aleksandrii, nie zanosiło się na żadne rozruchy. Karima siedziała cicho, trochę napięta, jak zawsze przed każdym występem, podczas gdy ich mała Nadia wierciła się podniecona, przysparzając cierpliwej starej służącej sporo kłopotu. Nadia błagała, aby mogła z nimi pojechać, po raz pierwszy miała usłyszeć matkę śpiewającą profesjonalnie. Sposobnością ku temu było duże prywatne przyjęcie, wydawane w sali balowej hotelu. Odbywało się właśnie teraz, bogaci i wpływowi goście najwidoczniej nie przejmowali się przybierającymi na sile rozruchami na zewnątrz. Munir nie przejmował się brakiem zaproszenia. Nie ponosiła go duma, chyba że w grę wchodziła Karima. Chociaż odniósł znaczne sukcesy w interesach, nie był żadnym wielkim paszą, wystarczało, że tacy ludzie chcieli posłuchać Karimy. Podobnie jak wielu innych ludzi. O, nie dorównywała jeszcze Um Kalthum — jeszcze nie. Ruch uliczny nie zatrzymywał się w całym arabskim świecie, kiedy ona śpiewała w radiu. Jej czas jednak nadejdzie — nikt nie mógł zanegować takiego talentu. A do tego była jeszcze taka młoda. Kiedy hałas z ulicy chwilowo się nasilił, Munir spojrzał nerwowo w stronę frontu budynku. Występ Karimy powinien już lada chwila się zakończyć. Dopił mrożoną lemoniadę i wyszedł, by poczekać pod drzwiami sali balowej. Przez grube drzwi słyszał ją na tyle dobrze, by rozpoznać refren popularnej piosenki: 156 Ah, ya Masr, ya hooby, al waakł ghiar, Al asefafee albak magnoon zay el hawa. Shoufna wagaa, shoufna saada. Och Egipcie, mój kochany, zmieniasz się Niczym pory roku, Sztorm w tobie jest dziki jak wiatr, Widzieliśmy ból, widzieliśmy szczęście... Munir mógł wyobrazić sobie malujące się na twarzy żony uczucia, gdy upiększała refren, powtarzając go raz po raz, za każdym razem zmieniając go subtelnie, pogłębiając jego znaczenie z każdą kolejną wersją. W pobliżu drzwi stał kelner, słuchając podobnie jak i Munir. Kiedy pieśń się skończyła, w oczach mężczyzny stanęły łzy. — Ach, jesteś tu! Czy byłeś w stanie mnie słyszeć? Byłam dobra? Co tam się dzieje na zewnątrz? Munir żałował, że nie może wziąć Karimy w ramiona, w tym miejscu, już teraz — i powiedzieć jej, jaka jest piękna i jak bardzo ją kocha. — Byłaś cudowna. Czy Nadii się podobało? — O, tak. Posadzili ją z Um-Ibrahim tuż za sceną. Słuchaj, chcą, żebym zaśpiewała jeszcze jedną piosenkę po obiedzie. Czy sądzisz, że to możliwe? A może powinniśmy wyjść już teraz? Mój Boże, wydaje mi się, że tam się toczy prawdziwa wojna. Munir zastanawiał się nad tym. — Nie, idź i zaśpiewaj. Jestem pewien, że jesteśmy tu bezpieczni. W rzeczy samej może powinniśmy tu zostać, aż zostanie przywrócony porządek. — Wmówił sobie, że to prawda. Podobnie jak wielu Egipcjan posiadał prawie mistyczną wiarę w zdolność Anglików do ochrony własnych interesów i własnych ludzi. 157 Shepheard's był niemal w takim samym stopniu podstawą brytyjskiego imperium jak ambasada brytyjska. Przebywali tu ludzie tacy jak Stanley i Livingstone, a nawet Lawrence z Arabii. „Prawdopodobnie — mówił sobie w duchu Munir — w całym Kairze nie było bezpieczniejszego miejsca". Karima rozpromieniła się. — To dobrze. Oni są dobrymi słuchaczami. Mężu, podasz mi coś zimnego? Idę się odświeżyć, a potem pójdę odwiedzić Nadię. Posłała mu uśmiech i odwróciła się. Przez moment Munir zapomniał o zamieszkach na zewnątrz. Jego żona była piękna i szczęśliwa. Jak dziecko. Ona właściwie była jeszcze dzieckiem — miała zaledwie dwadzieścia lat. Liczyła sobie mniej niż połowę jego lat. Nie rozmyślał nad tym ani nie próbował tego zatajać. Był to po prostu fakt, od którego nie było ucieczki, tak jak nie było ucieczki od jego miłości. Miłości, która zaczęła się od momentu, gdy po raz pierwszy ujrzał Karimę, i która jedynie pogłębiła się w ciągu dwóch i pół lat ich małżeństwa. Zrobiłby dla niej wszystko. Łatwo powiedzieć. Ale czyż nie zrobił dla niej tego, czego nie zrobiłby żaden Egipcjanin? Myśl tę jednak Munir przygłuszył. Wrócił do baru, aby kupić Karimie zimny napój owocowy. Kiedy czekał, by złożyć zamówienie, krzyki na ulicy nasiliły się. W tym samym momencie usłyszeli brzęk okiennej szyby. Wszystkie twarze w barze zwróciły się w kierunku tego odgłosu. W małym, ciemnym kącie za sceną Nadia usnęła na kolanach Um-Ibrahim niemal w tym samym momencie, gdy szum rozmowy zastąpił znajomy dźwięk pięknego głosu jej matki. Stara służąca zdrzemnęła się, mimo że twarde krzesło powodowało ból w kościach. A potem, przez sen, Um-Ibrahim zdała sobie sprawę, że działo się coś złego. Rozległy się jakieś krzyki, hałas i ruch, dźwięk rozbijanych naczyń i spadających sztućców. 158 Co też ci cudzoziemcy wyprawiali? Um-Ibrahim nie rozumiała po angielsku ani słowa. No cóż, nie do niej należało zadawanie pytań. Jeśli taka będzie wola boża, ktoś jej to później wyjaśni. Nadia poruszyła się i mruknęła sennie: — Mama? — Cicho sza. Przyjdzie za chwilę, dziecko — uspokajała ją stara kobieta. A potem poczuła dym. Z przerażeniem wstała i zaniosła Nadię w stronę światła rozlewającego się za sceną. Wyjrzawszy za nią, zobaczyła ze zdziwieniem, że pokój był pusty. Zapach dymu był bardzo ostry. Mężczyzna w wyszywanej złotem, czerwonej marynarce kelnera hotelu Shepheard's przebiegł przez scenę i zerwał ze ściany gaśnicę. Obróciwszy się, zobaczył Um- Ibrahim i Nadię. — Musicie się stąd wydostać, matko. Budynek się pali. — Boże, chroń nas! — Uciekaj stąd! — krzyknął mężczyzna, wskazując ręką. — Weszłyście przez wejście dla obsługi? — Tak, proszę pana. Oczywiście, proszę pana. — Wyjdźcie tą samą drogą, a będziecie bezpieczne. Idźcie, szybko! — I pośpieszył z gaśnicą. Um-Ibrahim ruszyła szybciej, niż mogła się poruszać od dwudziestu lat. Był tam jakiś korytarz, który wydawał jej się znajomy, a na jego końcu schody. Pamiętała, że wspinała się pod górę. Ile pięter? Co najmniej dwa — zadecydowała. To była długa wspinaczka. U stóp drugiej kondygnacji zorientowała się, że się przeliczyła. Za drzwiami było pomieszczenie robiące wrażenie piwnicy. Odwróciła się i ciężko dysząc, zaczęła się wspinać dalej. Na trzy stopnie przed dotarciem do podestu ugięły się pod nią kolana. Krzyknęła, upadając i osłaniając ramionami dziecko. Potworne dźgnięcie przeszyło jej biodro i nogę. Usiłowała wstać, lecz ból zaparł dech w piersiach kobiety. Nadia wrzeszczała z przerażenia. — Nic ci się nie stało, dziecinko? 159 — Ja chcę do mamy! __ Słuchaj, Nadiu, jestem ranna. Musisz się stąd wydostać. Na zewnątrz. Wejdź po tych schodach na górę i uciekaj. Ale mała dziewczynka jedynie mocniej przytuliła się do niej. Zrozpaczona Um-Ibrahim zdecydowała wciągnąć się razem z nią po tych niekończących się schodach na górę. Karima widziała bogactwo — w końcu ojciec jej pracował jako szofer dla jednej z najbogatszych angielskich rodzin w Egipcie. Nigdy jednak nie była w takiej błyszczącej damskiej toalecie jak ta w hotelu Shepheard's. Lśniący marmur, duże, kryształowe lustra, pozłacane krany, zażywna kobieta z obsługi, nadskakująca jej i spełniająca każde życzenie. Niczym pomieszczenie pałacowe, choć jeśli wszystkie opowieści były prawdziwe, to w porównaniu z łazienkami króla Faruka ta wyglądała jak wychodek fellacha. Karima mitrężyła czas, rozkoszując się wszystkim, poprawiając czarny tusz wokół oczu, choć był niemal bez zarzutu. Weszła jakaś Angielka w średnim wieku i spojrzała na nią ze zdziwieniem. — To ty jesteś tą śpiewaczką? — Owszem, proszę pani. — Masz cudowny głos. Ale czy nie ma tu osobnej garderoby dla wykonawców? __ Nie ma — skłamała Karima. __ Uhm__odpowiedziała kobieta i zaczęła nakładać świeżą warstwę szminki. Zawsze fascynowało Karimę to, dlaczego Europejki malowały usta kolorem czerwonym jak krew, a pozostawiały najbardziej powabną część — oczy — nietknięte, tak iż wyglądały jak małe, szklane guziczki. Z zewnątrz dobiegał stłumiony dźwięk rozbijającego się szkła, a potem następny, po którym nastąpiło głośne łomotanie do drzwi. Obsługująca toaletę kobieta pośpieszyła ku nim, po czym natychmiast wróciła. 160 — Proszę pań, musicie natychmiast stąd wyjść. Wybuchnął pożar. — Ależ naturalnie — powiedziała Angielka i rzuciła Kari-mie takie spojrzenie, jak gdyby złe wiadomości były jej winą. Karima ledwo to dostrzegła. Odsunęła na bok obsługującą kobietę i pobiegła szukać Nadii. W przeciągu paru sekund można się było zorientować, że buntownicy mimo wszystko atakowali hotel Shepheard's. Kamienie wpadały do środka i w miarę jak tłukły się szyby okienne, wrzaski z zewnątrz stawały się coraz głośniejsze. Parę metrów od Karimy wleciała przez okno butelka z rozpaloną szmatą w szyjce i potoczyła się po podłodze. Z nagłym świstem eksplodowała. Jakiś mężczyzna wyciągnął perski dywan spod stołu i rzucił go na płomienie. Karima przepychała się w tłumie przerażonych gości w stronę prywatnej sali balowej. Dym zaczął snuć się pod sufitami. Sala balowa była pusta. Pobiegła za scenę, wołając Nadię i Um--Ibrahim. Nie było tam nikogo! — Karima! Był to Munir, poszarzały na twarzy i dyszący, jak gdyby przepłynął cały Nil. — Munir, nie mogę znaleźć Nadii! — Jest bezpieczna, dzięki Bogu — dyszał. — Obie są bezpieczne. — Złapał oddech. — Kelner mi powiedział. Powiedział, że wyszły na zewnątrz. — Jesteś pewien? — Sam widział, jak wychodziły. Musimy do nich dołączyć, kochanie. Ten budynek się spali. Rozejrzawszy się po raz ostatni i ponownie zawoławszy Nadię, Karima pozwoliła, aby mąż wyprowadził ją z sali balowej. Dym był już teraz duszący i gryzł w oczy. Nie widziała płomieni, lecz słyszała ich trzask gdzieś wyżej i z przodu budynku. Jakiś Anglik w mundurze wojskowego oficera zagrodził im drogę. — Nie tędy! Bocznym wyjściem. Proszę za mną. 161 W chwilę później Karima znalazła się na zewnątrz, wdychając chłodne, rześkie zimowe powietrze. Widok jednakże był piekielny. Za nimi umierał wielki hotel, płomienie skakały z górnych okien, kłęby białego, gęstego dymu wspinały się ku niebu. Balkon z kutego żelaza zerwał się i runął w dół kwiecistej, włoskiej fasady budynku. Na ulicy setki młodych ludzi i nastoletnich chłopców zbiło się w obszarpane, rozwrzeszczane grupy. Niektórzy nadal rzucali kamieniami w skazany już na zatracenie budynek. Karima ujrzała dwóch Anglików zlanych krwią, kopanych i bitych na ziemi pośród odłamków szkła. Jeden z nich próbował osłonić twarz rękami. Drugi po prostu upadł jak szmaciana lalka. Nie było ani policji, ani straży pożarnej. Niepomna niczego Karima rzuciła się w tłum, wykrzykując imię Nadii, gorączkowo szukając czerwonej sukienki córki lub znajomej, zgarbionej postaci Um-Ibrahim. Munir biegł za nią. Okrążyli palący się hotel raz, następnie drugi. A potem Munir złapał żonę za ramię. — Idź dalej, Karimo. Ja muszę usiąść. Wydaje mi się, że nawdychałem się za dużo dymu. Opadł osłabiony na krawężnik i oparł się o słup latarni. Pocił się obficie pomimo zimna. Karima zawahała się. — Nic ci się nie stanie? Jesteś pewien? — Tak, tak. To nic takiego. Nic mi nie będzie. Kto wie, może one też krążą w kółko. — No dobrze. — Poszła dalej sama, pytając każdego, kto tylko dał się zatrzymać i słuchał. Jednak choć niektórzy myśleli, że być może widzieli dziecko albo starą służącą lub je obie razem, nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie mogłyby teraz być. Badr al-Khoury, ukryty w schowku na szczotki, czekał na swoją szansę. Jako pomocnik kelnera wiedział, że zsynchronizowanie czynności było istotne. Wszyscy musieli zejść z drogi 162 __to było najważniejszą sprawą. Jednakże gdyby czekał za długo — no cóż, z pewnością było już po tej starej budowli. Jednakże razem z nią płonęła również jego praca, i to zaledwie po dwóch miesiącach, a on był ubogim człowiekiem. Musiał ocalić coś z tej katastrofy. Ile czasu upłynęło od momentu, kiedy po raz ostatni usłyszał kogoś na korytarzu? Minuta, może dwie? Badr otworzył drzwi schowka i natychmiast zorientował się, że wykazał nadmierną cierpliwość. Dym był już bardzo gęsty. Dusząc się, przykrył twarz fartuchem i pobiegł w stronę sali balowej pochylony tak nisko ku podłodze, jak tylko zdołał. Dym był tam nieco mniej gęsty i sytuacja przedstawiała się tak, jak miał nadzieję — sztućce walały się wszędzie, były z prawdziwego srebra, jak chwalił się naczelny kelner, warte małą fortunę. Badr zagrabił kilogramy noży, widelców i łyżek do fartucha, zwinął go i wepchał sobie pod marynarkę. Jasne było, że jedyną ucieczką było wyjście dla służby — lecz ponieważ Badr nigdy nie używał żadnego innego, od początku była to jego planowana droga ucieczki. Jeśli Bóg da, gdyby któryś z kelnerów lub ktoś z obsługi hotelu był na zewnątrz, nie dostrzeże jego nagłego przytycia. A może oni też sobie wzięli swój przydział? A teraz wzdłuż korytarza, czując zawroty głowy, dusząc się. Po schodach w dół. Jeszcze tylko parę kroków. Belki runęły z łoskotem na piętrze wyżej. A potem Badr usłyszał coś innego. Płacz. Płacz dziecka. To tutaj. Schody na najniższe piętro hotelu. „Idź dalej" — mówił sobie w duchu. „Jeśli będziesz tu marudził, umrzesz". No cóż, niech się dzieje wola Allaha. Gramolił się na dół po schodach i o mało nie przewrócił się o zawodzące dziecko oraz starą kobietę, która syczała z bólu. — Na miłość boską, uratuj tę dziewczynkę — błagała kobieta. — A ty, babciu, dasz radę się ruszyć? 163 — Ze mnie już nic nie będzie. Na miłość boską, zostaj mnie i uratuj ją. Badr odebrał dziecko od starej kobiety i przycisnął je mocno do zawiniętego srebra na brzuchu. — Zaraz wrócę, babciu — obiecał. W tym momencie rozległ się grzmot walącej się konstrukcji i szczyt schodów zamienił się w ścianę płomieni. Badr wpatrywał się w nią jak oszalały. Mój Boże, jakżeż to się mogło stać? No cóż, nic temu nie zaradzi i nie ma czasu do stracenia — jedyne schronienie znajdowało się teraz na dole. Zostawił modlącą się starą kobietę i szedł po omacku wzdłuż jakiegoś korytarza. Dym niżej był nieco mniej duszący, lecz panowała tam ciemność jakby w jaskini dżinna. Dziecko przylgnęło do niego niczym popiskująca małpeczka. — Cicho, maleńka. Gdzieś tu muszą być drzwi. — Natknął się na jakieś, poszukał po omacku klamki — zamknięte. Kopnął je. Nieruchome niczym skała. Cofnął się, przesuwając ręką wzdłuż ściany. Jeszcze jedne drzwi. Otwarte! Światło! Chwała niech będzie Allahowi! Badr rozpoznał schowek na płótna i obrusy. Stosy nieskazitelnie czystych obrusów, serwetek, nawet czapek kucharskich. Okno znajdowało się wysoko. Poustawiał pudła z obrusami i wspiął się na nie. Przeklęty niech będzie ten, kto wybudował to miejsce. To był jedynie otwór wentylacyjny. Znajdował się na poziomie ulicy. Jakiś mężczyzna, który podobno był włamywaczem, powiedział kiedyś Badrowi, że jeśli dałby radę zmieścić w otworze głowę, to reszta ciała przeciśnie się również. Badr przyłożył twarz do otworu. Nic z tego. O wiele za ciasno. Ale dziecko? Wepchnął jej głowę do otworu. Ciasno. Dziewczynka wrzasnęła, gdy framuga okna podrapała jej ciało, pokaleczyła uszy. Zawiniątko sztućców upadło na ziemię. Przeklęte srebro! No już. Przeszła jej głowa. A teraz ramiona. Allah, to działało! Teraz mały tyłeczek. Zrobione! 164 .— Uciekaj, mała! — krzyknął Badr. Ona już jednak zniknęła mu z pola widzenia. Przyszła silna fala płomieni. Badr zeskoczył z pudeł i zatrzasnął drzwi przed ogniem, a potem wspiął się znowu do otworu wentylacyjnego, nabrał cennego powietrza w płuca i zaczął wołać o pomoc ludzi i Boga, aż ostry zgrzyt i fala świetlistego żaru powiedziały mu, że nawet Allah nie mógł mu pomóc w świecie żywych. Nic w ciągu dwóch lat życia Nadii nie przygotowało jej na to, co się teraz działo. Nic wokół niej nie przypominało tego, co do tej pory znała. Gdzie była mama? Tato? Dlaczego po nią nie przyszli? Co się stało z Um-Ibrahim? Dlaczego ten człowiek zadał jej ból? Uciekła od ognia i bólu, by znaleźć się w tłumie gniewnych, rozwrzeszczanych mężczyzn z potwornymi wyrazami twarzy. Popychano ją, przewracano, niekiedy nawet deptano. Nikt nie zwracał uwagi na krzyk dziewczynki. Nikt nie powiedział, gdzie jest jej mama. W końcu zauważył ją jakiś mężczyzna. Nie krzyczał. Wziął dziecko na ręce i zadał jakieś pytanie, ale Nadia nie zrozumiała go. Niósł ją przez chwilę. Miała nadzieję, że kupi jej coś zimnego do picia. Była taka spragniona. Potem było więcej krzyków i głośnych wybuchów. Mężczyzna skręcił za róg budynku i przykucnął. Nadia czuła, że się bał. Jakiś inny mężczyzna wyłonił się zza rogu. — Chodźmy, Ahmad. Oni już idą. — Słyszę ich, mój przyjacielu — odpowiedział mężczyzna, który dźwigał Nadię. Popchnął ją w kierunku cuchnących śmieci. — Schowaj się za tym. Oni cię nie skrzywdzą. Poczekaj, aż zobaczysz jakąś panią. A wtedy do niej idź. Ściągnął z siebie marynarkę i owinął w nią dziecko. A potem już go nie było. 165 Nadia wcisnęła się za kupę śmieci i skuliła się, trzęsąc się cała. Nie wiedziała, co robić. Chciała, żeby przyszli po nią mama i tato. Albo ta pani. Chciała być już w swoim łóżeczku. I wszystko ją bolało. Owinęła się obszarpaną marynarką i zasnęła. Noc. Wszędzie unosił się smród dopalającego się popiołu, lecz większość pożarów już wygasła. Tego dnia spłonęło ponad siedemset pięćdziesiąt budynków, włącznie z legendarnym Groppi, kinem Rivoli, budynkiem TWA, bankiem Barclay, salonem wystawowym Forda i domem handlowym Cicurel. Wszystkie te budynki miały jakieś zagraniczne powiązania, głównie brytyjskie. Zgodnie z jednym szacunkiem, pobitych na śmierć lub spalonych zostało dwudziestu sześciu obcokrajowców. Mimo szacunków nikt nie miał pewności, ilu Egipcjan straciło wówczas życie. Teraz jednakże Kair był spokojny — niezwykle spokojny, tak jakby wielkie miasto zakrywało ze wstydu oblicze po tym paroksyzmie wściekłości. Zazwyczaj ruchliwe i gwarne ulice były prawie puste. Nawet policja, wezwana zbyt późno, odeszła do cieplejszych miejsc, by dokończyć tam nocne czuwanie. Wzdłuż Desert Road posuwał się czarny chevrolet. Jechał wolno prowadzony przez dystyngowanego mężczyznę w średnim wieku — był to lekarz Tarik Misry. Odwiedzał właśnie swoje rodzinne miasto, Kair, choć od kilku lat przebywał w Paryżu. Wraz z nim była jego francuska żona, Celinę. Jechali do Aleksandrii, skąd mieli wsiąść na statek do Marsylii. Doktor miał wielu przyjaciół w Kairze, lecz jego jedyną rodziną była teraz Celinę. Pragnął ją wydostać z miasta. Olbrzym teraz spał, ale kto wie, co się będzie działo rankiem, kiedy się przebudzi. Pomimo zimna doktor prowadził przy otwartym oknie, tak by każdy wiedział, że był Egipcjaninem. Wystarczyło, że samochód, który prowadził, wyraźnie świadczył o bogactwie właściciela, z całą pewnością jednak nie chciał, aby wzięto go za Anglika czy choćby i Amerykanina. 166 — Psiakrew! — powiedział nagle. — Co się stało? — Przegapiłem skręt na most. Myślałby kto, że jestem turystą. Wszystko wydaje mi się takie inne. Mógł podjechać dalej i zakręcić — nie, wykorzysta tę małą, boczną uliczkę trochę dalej i zawróci. Spieszył się, żeby mieć już Kair za sobą i zamknąć okno. Kiedy doktor wrzucił wsteczny bieg, coś w zaułku wpadło w zasięg reflektorów. — Popatrz na tego małego chłopczyka — powiedziała Celinę. — Czy on jest ranny? Nie czekając na odpowiedź, wysiadła z samochodu. Dziecko stało w blasku świateł jak przerażone zwierzątko. Celinę porwała je na ręce i przyniosła do samochodu. — To mała dziewczynka — poprawiła się. —Jest zmarznięta. Krew, widzisz? — To tylko podrapanie, jak sądzę. To nie jest miejsce na przeprowadzanie właściwych oględzin. — Zamknij okno, Tarik, ona jest lodowata. — Celinę sięgnęła po butelkę wody, bez której nigdzie się nie ruszała w Egipcie. — Spragniona jak wielbłąd — zauważył doktor. — Wystarczy, nie za dużo. — Popatrz na nią — powiedziała Celinę, zauważywszy kremową skórę i błękitne oczy, kiedy wycierała zaschniętą krew z twarzy dziewczynki. — Nie jest pełnej krwi Egipcjanką, to pewne. — Obydwoje widzieli w Kairze wiele dzieci takich jak to — jedną stronę równania, na które składały się tysiące samotnych brytyjskich żołnierzy i równie ogromny legion biednych, egipskich prostytutek. — Przypuszczam, że powinniśmy zabrać ją na policję — powiedział Tarik. Celinę nie odezwała się. Po prostu przytuliła dziecko mocniej do siebie. Tarik siedział przez chwilę cicho, po czym wycofał samochód w uliczce. Z początku wolno, a potem nabierając 167 szybkości, chevrolet przejechał wzdłuż Kasr el Nil i skręcił w kierunku mostu na Nilu i Aleksandrii. Nadia zamknęła oczy, wtuliła się w ramiona, które ją obejmowały, i zasnęła. ?????? 9 Ostatni z faraonów Kair, łata 1952 i 1953 5&??2 Pożary ugaszono, ruiny sprzątnięto. Przez cały koszmar rftiVp? Czarnej Soboty i jej następstw Faruk nadal wierzył, że fcfc J3 wszystko znajduje się pod jego kontrołą. Podczas gdy inni usiłowali odbudować i wymienić to, co zostało zniszczone, krółżyłjak przedtem. Zdymisjonował jeden rząd, trzy inne same podały się do dymisji. Jednym z jego nowo mianowanych był Hussein Sirry Amer, człowiek, któremu znana była tożsamość Wolnych Oficerów. Trzy dni po mianowaniu Amera Omar spotkał się z oficerami w małym domku w jednej z bardziej zubożałych dzielnic. Na zewnątrz panowała wysoka temperatura, a w środku napięta atmosfera. W tle nakręcany gramofon grał Szeherezadę Rim-skiego- Korsakowa, melodię, która została pieśnią przewodnią oficerów. — Król musi odejść — stwierdził autorytatywnie Omar. — I odejdzie cicho. Moje źródło, ktoś bardzo wysoko postawiony przy dworze, zapewnia mnie, że Faruk jest tak przerażony, iż podskakuje przy najmniejszym hałasie. Oficerowie wymienili między sobą spojrzenia, lecz nie odezwali się ani słowem. — A kto jest twoim źródłem tym razem? — dopytywał się młody kapitan, który nie krył swojej antypatii do Omara. — Królewski fryzjer? Kamerdyner? 169 Omar zignorował sarkazm. — Naturalnie muszę chronić tożsamość moich źródeł — powiedział nabożnie. — Mogę was jednak zapewnić, że mają królewskie zaufanie. On wie, że jest już skończony. Wystarczy tylko popchnąć — tu wykonał zamaszysty ruch ręką — i pójdzie. Omar czekał na ich reakcję, na jakąś wzmiankę na temat planów oficerów. Wiedział, że zanosiło się na przewrót wojskowy. Ale kiedy? Informacja ta pomogłaby mu zrealizować plany dotyczące jego własnej przyszłości — przyszłości, w której będzie mógł swobodnie handlować na podstawie powiązań z nowym reżimem. Naturalnie będzie też mógł sprzedać tę informację tym, którzy będą musieli opuścić kraj — byli bowiem niezaprzeczalnie związani z tronem. Nie wywołało to jednak żadnej reakcji. Omar zrozumiał, lecz nie podobały mu się konsekwencje tej ciszy — człowiek, który handlował sekretami innych ludzi, mógł okazać się użyteczny, lecz nie należało mu ufać. Gamal Abdl-el Naser skinął głową w kierunku drzwi. Omar zrozumiał — należało już wyjść. Powstał, uprzejmie się żegnając. Zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Niekiedy płacono Omarowi za jego informacje, niekiedy nie. Dzisiaj nikt nie kwapił się z zaproponowaniem pieniędzy. No cóż, jak zwykle ostatnimi czasy, brakowało mu gotówki. Zdawało się, że karty zmówiły się przeciwko niemu. I ruletka również. Zapłata jego przyjdzie w obfitszej formie, i to już w niezbyt odległej przyszłości, inshallah. Zaraz po wyjściu Omara oficerowie na nowo podjęli dyskusję. — Uważam, że powinniśmy się trzymać naszych początkowych planów — upierał się młody kapitan. —Jeśli się z tym pośpieszymy, moglibyśmy wszystko stracić. Skąd możemy mieć pewność, że król nie stawi żadnego oporu? Skąd wiemy, że Omar nie mówi nam tego, co według niego chcielibyśmy usłyszeć? Naser uśmiechnął się blado. — Nie ufałbym mu nawet, pytając o godzinę. Skłamałby 170 nawet w tym, gdyby wierzył, że mu się to opłaci. W tym jednak wypadku na rękę mu być uczciwym — a przynajmniej na tyle uczciwym, na ile go stać. On wierzy, że zwyciężymy, jestem tego pewien. Z tego też powodu rozumie doskonale, co się z nim stanie, jeśli będzie nam dostarczał fałszywych informacji. Sądzę, że powinniśmy działać — i to wkrótce — w przeciwnym bowiem razie grozi nam, że Amer nas zdradzi. Rozległy się potwierdzające pomruki. I kolejne dyskusje. W końcu Naser zwyciężył — przewrót, który oficerowie zaplanowali na 1955 rok, przesunięto na listopad 1953 roku. Po zakończeniu zebrania Naser wziął swego przyjaciela i kolegę, Anwara Sadata, na bok. — Będziemy musieli zjeść Amera na obiad, zanim on nas pożre na kolację — powiedział. Sadat pokiwał głową. Czas mijał. Zawsze w dobrym nastroju, nawet w okresie kryzysu, król znajdował czas na grę w karty z włoskimi kumplami. Podczas jednego rozdania jego ulubiony towarzysz, Antonio Pulli — dostał, jak się zdawało, zwycięską kartę. — Cztery damy — oznajmił z szerokim uśmiechem. Król odpowiedział jeszcze szerszym. — Tak — stwierdził Faruk. —Ja mam trzy króle, sam jestem czwarty, wobec tego wygrywam. I tak to było. Faruk ignorował to, czego nie lubił. A najbardziej mu się nie podobały szepty, że jego władzy zagraża niebezpieczeństwo. Miał swój tron i pewność, że armia jest za nim. W końcu tyle dla niej zrobił. Ciężko się napracował, aby zapewnić żołnierzom amerykańskie uzbrojenie, i równie wiele trudu go kosztowało wysłanie egipskich oficerów na West Point. Był jakby dobrym ojcem dla swojego wojska. Czyż w zamian za to nie mógł się spodziewać od nich lojalności? Z całą pewnością w to wierzył — pomimo ostrzegawczych sygnałów, że nie wszystko wyglądało tak dobrze. 171 Na początku stycznia Faruk podał jako swego kandydata na prezydenta Kairskiego Klubu Oficerskiego w Zemalek znienawidzonego generała Sirry Amera. Wolni Oficerowie oskarżyli generała o spiskowanie mające na celu sprzedaż egipskich materiałów wojennych żydowskim przemytnikom, którzy z kolei sprzedawali te rzeczy w Izraelu. Rozpoczęli żwawą kampanię informacyjną przeciwko Amerowi i przedstawili własnego kandydata__sędziwego bohatera wojennego, generała Mu- hammeda Naguiba. Wyrażając swą opinię na temat Amera, Naser poprowadził oddział zamachowców, który wystrzelił ponad tuzin nabojów w kierunku generała. Żaden nie trafił celu. I chociaż Naguib wygrał znaczną większością wybory, choć popierające go ulotki oznajmiały: „Armia mówi »nie« Farukowi", król nadal zdawał się nie pojmować, że nie ma już poparcia. Nie tylko oznajmił, że wybory były nieważne, lecz również skazał generała Naguiba na banicję poza Kair, na jakieś stanowisko na pustyni. Sam będzie porządkował swoje sprawy — postanowił Faruk, rozumiejąc, że jeśli zdołałby powstrzymać najgorsze ekscesy swego reżimu, poprą go Brytyjczycy i Amerykanie. Zatrudnił zatem do zaprowadzenia porządku Naguiba el-Hilaly'ego, wybitnego prawnika o nieskazitelnej reputacji. Wybrał też pułkownika Ismaila Shirina, drugiego męża księżniczki Fawzii, na ministra wojny. Członkowi rodziny, jak wierzył, można było zaufać, że będzie miał Wolnych Oficerów na oku i że dokona odpowiednich aresztowań. Było to jednak za mało i o wiele za późno. Lipcowe temperatury w Kairze były wysokie — czterdzieści siedem stopni Celsjusza i więcej, ospały okres, kiedy nie spodziewano się niczego. Odpowiedni czas na rewolucję. Wolni Oficerowie zadziałali szybko i sprawnie. Dwudziestego trzeciego lipca o siódmej rano przerwano w radiu czytanie 172 i Koranu. Zabrzmiał głos Anwara Sadata: „Egipt przechodził ostatnio trudny okres swej historii, który znaczyły przekupstwo, łapówki i korupcja. Dlatego też przeprowadziliśmy czystkę. Armia jest obecnie w rękach ludzi, do których umiejętności prawości i patriotyzmu możecie mieć całkowite zaufanie" Wkrótce ulice śródmieścia Kairu zapełniły się czołgami i wojskiem. Nastąpił koniec monarchii. Jak również tysiąca czterystu lat obcej okupacji i rządów — Hyksosów, Persów Greków, Rzymian, Arabów, Fatymidów, Ajjubidów, Turków' Francuzów, no i na koniec Brytyjczyków. Po raz pierwszy od wieków Egipt będzie rządzony przez rzeczywistych Egipcjan Wielu pośród Wolnych Oficerów wolało krwawe porachunki, aby zmyć nimi wszystkie ślady po monarchii i korupcji która prześladowała i okaleczyła Egipt. A przede wszystkim, jak domagało się wielu, zginąć musiał król. W rezultacie życie króla zostało ocalone przez głos jednego człowieka — Nasera. — Historia sama skaże go na śmierć. Król sporządził listę żądań. Naser odmówił. Wystarczy że pozwolono mu żyć. I oddadzą mu honory z dwudziestu jeden dział, kiedy będzie odpływał z Aleksandrii do Neapolu. Naser nalegał na ten gest — miał on pokazać światu, że Egipt w przeciwieństwie do innych bliskowschodnich państw potrafił dokonać cywilizowanego przewrotu. Upokorzony i pobity król podpisał dokument o abdykacji dwudziestego trzeciego lipca: „My, Faruk I, jako że zawsze kierowaliśmy się szczęściem oraz dobrem naszego narodu i szczerze pragnęliśmy zaoszczędzić mu tmdności, które powstały w tym krytycznym okresie, postanowiliśmy zastosować się do jego woli". Królewski jacht Mahroussa załadowany został pięćset sześćdziesięcioma sześcioma sztukami bagażu — Faruka, jego żony Narnman, królewskich dzieci, personelu składającego się z ochro- 173 ny osobistej, nianiek i guwernantek- Pod bacznym okiem wojska Faruk zapakował jedynie dwa garnitury — a miał ich ponad tysiąc — i sześć koszul. Narriman zabrała siedem strojów, zostawiając olśniewającą kolekcję europejskiej mody i markowych futer. Niańce powiodło się trochę lepiej — w pełnej pieluszek walizce udało jej się przemycić cztery ceremonialne szaty księcia Fuada haftowane złotem i klejnotami. W celu dalszego upokorzenia Faruka — a także zadania bólu tak dobrze wszystkim znanemu jego apetytowi — prowiant na trzydniową podróż do Neapolu był ściśle ograniczony. Zamiast kawioru i smakowitej dziczyzny kuchnię na jachcie zapełniał chleb, ser i olej bawełniany. Zapiekane kanapki z serem miały zdominować jadłospis mężczyzny, który zjadał jeden lub dwa tuziny jajek za jednym zamachem. Wolni Oficerowie pozwolili jednak Farukowi zabrać w tę ostatnią oficjalną podróż skrzynki szampana i szkockiej whisky. Cieszyło i bawiło ich to, że tak głośno reklamowana abstynencja okazała się jeszcze jedną królewską hipokryzją. W tym wypadku ostatnie słowo należało jednak do Faruka — butelki zawierały bowiem nie tyle alkohol, ile biżuterię, sztabki złota i inne bezcenne przedmioty. A kiedy zakończono pakowanie, Faruk stanął na mostku „Mahroussi", by po raz ostatni spojrzeć na miasto, tak jak prawie siedemdziesiąt pięć lat wcześniej uczynił to jego dziadek — również w drodze na wygnanie. Tłumy zebrały się wzdłuż wybrzeża, żeby patrzeć na odjazd królewskiej rodziny. Oddano honory z dwudziestu jeden dział. „Mahroussa" odbiła od brzegu. Niektórzy wiwatowali, inni płakali cicho, pamiętając złote dni Faruka, jego miłość do swoich ludzi, dobro, jakiego usiłował dokonać, kiedy jeszcze wierzył, że pozwolą mu samemu decydować. Jacht minął miejsce, gdzie niegdyś stała latarnia Faros, siódmy cud starożytnego świata, a potem zniknął z pola widzenia, pozostawiając za sobą miasto Aleksandra, Ptolomeusza i Kleopatry. Odpłynął ostatni z faraonów. 174 os Nowy reżim nie skończył jeszcze jednak z Farukiem. W dzień po opuszczeniu Aleksandrii kapitan „Mahroussi", który pozostał lojalny Farukowi, otrzymał depeszę, że goni ich kanonierka. Jeden z Wolnych Oficerów, Gamal Salem, postanowił przeciwstawić się rozkazowi Nasera, aby darować królowi życie. Planował zastrzelić Faruka w trakcie honorowego salutu w Ras-el-Tin, lecz spisek został udaremniony przez obecność amerykańskiego kontyngentu. Teraz będzie jeszcze raz próbował i ponownie mu się nie uda. „Mahroussa" płynąc zygzakiem po Morzu Śródziemnym, umknęła zamachowcom Salema. Nie zdoławszy zabić króla, oficerowie zadowolili się zamachami na pamięć o nim oraz karaniem wszystkich jego współpracowników. Kuzyna Faruka, księcia Abbasa Halima, skazano na dwadzieścia pięć lat więzienia za sprzedaż uszkodzonej broni podczas wojny z Izraelem. Wyrok został zawieszony w zamian za oświadczenie Halima, że Faruk oszukiwał przy grze w karty, że grał hazardowo z Żydami — oraz że wizerunek playboya po prostu maskował jego impotencję. Oficerowie oprowadzali zagranicznych reporterów po królewskich pałacach, pokazując oprawione fotografie Hitlera (poplecznicy Faruka twierdzili, że zostały tam podstawione), tuziny lasek wysadzanych diamentami i złotem, tysiące jedwabnych koszul, kolekcję znaczków wartości dwudziestu siedmiu milionów dolarów i obszerną porcję pornografii. Kiedy wyblakła wartość propagandowa własności Faruka, rewolucyjny komitet zlecił Sothebys wysprzedanie tego wszystkiego na aukcji. Z czasem uczeni i specjaliści nauk politycznych ustosunkują się do Faruka lepiej, zauważając, że to on podtrzymywał przy życiu marzenia Egiptu o niepodległości i że to on sprzeciwiając się Brytyjczykom, dał przykład innym państwom wasalnym Bliskiego Wschodu. Faruk usiłował odnowić blask swego zaśniedziałego wizerunku, wydając wspomnienia, które zaczęły ukazywać się w tygodniowych odcinkach w Europie. Generał Naguib, będący teraz 175 premierem i naczelnym wodzem, wysłał Farukowi ostrzeżenie — jeśli będzie się upierał przy podżegiwaniu, będą zmuszeni sprowadzić go do kraju i postawić przed sądem za zbrodnie i sprzeniewierzenia. Faruk uskarżał się na sytuację finansową swego syna, którego porównywał do pierwszego lepszego „neapołitańskiego sieroty". Rada Rewolucyjna oficjalnie usunęła króla Fuada, liczącego sobie zaledwie osiemnaście miesięcy, i tym samym zakończyła dynastię Mohammeda Alego. Zakończył się również pewien styl życia. Splendor i przepych królewskiego dworu ustąpił miejsca innej kulturze, dyktowanej przez synów pracowników państwowych i fellachów. Własność monarchii została skonfiskowana, ponad czterdzieści tysięcy hektarów ziemi rozdzielono pomiędzy fellachów. Zniesiono tytuły paszy i beja. W przeciwieństwie do niektórych swoich rodaków Henry Austen przewidział te nadchodzące zmiany. Sprzedał większość ze swoich plantacji i zainwestował na nowo, zwłaszcza w poszukiwaniach ropy naftowej. Służba nadal jednak nazywała go „paszą" — nawet Mustafa, którego syn, Omar, najwidoczniej należał do nowego reżimu. Mimo to Henry patrzył na odejście króla z mieszanymi uczuciami. Kochał Egipt tak, by mu dobrze życzyć bez względu na to, kto był u władzy. Znał jednak na tyle historię, by rozumieć to, co wielu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych nie zdołało pojąć — a mianowicie, że era zachodnich wpływów w Egipcie prawdopodobnie również się zakończyła. Przy dżinie z tonikiem powiedział do przyjaciół: — Anglia i Ameryka opowiedziały się przeciwko królowi. Obawiam się, że czas okaże, iż nie mieli racji. C3 176 Karima również miała mieszane uczucia. Jej własna strata była zbyt głęboka, zbyt wszechstronna — toteż utrata króla i tronu wydawała się jej rzeczą trywialną. Mimo to, gdy stała na wybrzeżu, patrząc, jak Faruk odpływa, mimowolnie przypomniała sobie słowa jednej z jej starych pieśni. Kiedy o północy usłyszysz przechodzący chór z doskonałą muzyką i śpiewem nie żałuj swej majętności która na koniec przemija, pracy całego życia, która cię zawiodła, planów, które okazały się iluzją — lecz jak człowiek przygotowany, mąż odważny pożegnaj ją, Aleksandrię, która odchodzi. Omar z drugiej zaś strony odczuwał jedynie triumf i radość. Zanim jeszcze „Mahroussa" zdołała dotrzeć do Neapolu, otworzył swoje biuro. Oprócz rozmaitych przedsięwzięć, zarówno tych legalnych, jak i innych, Omar został teraz oficjalnie pośrednikiem, maklerem, mediatorem. Na całym Bliskim Wschodzie było ich pełno — bez nich niemożliwe byłoby prowadzenie interesów. Ich sukces zależał wyłącznie od ludzi, jakich znali, i wpływów, które mogli sprzedać. Omar uznał, że jest wyśmienicie ustawiony. Kozfcrfoł 10 ??$?????\? w smutku gwiAzba Aleksandria ?&$2 „Wielki smutek i wielki triumf — powtarzała JjSSL w kółko w myślach Karima. Spojrzała na męża — Sv «*» dostał ataku serca w czasie pożaru, który porwał jej córkę. Teraz, wiele miesięcy później, był blady i jakby przykurczony na tle białego stosu poduszek, oddech miał ciężki, oczy zamknięte. Doktorzy jednomyślnie potrząsali głowami co do szans Mu-nira na przeżycie, lecz Karima odmówiła pogodzenia się z ich werdyktem. — Nie! — krzyczała. — Nie, nie, nie! Straciłam już dziecko, ale nie stracę mego męża! W ciągu tych długich, posępnych tygodni w szpitalu pozostawała codziennie dniami i nocami u jego boku. Trzymając go za rękę, szepcząc słowa miłości i zachęty, Karima siłą swojej woli zmuszała go do przeżycia. I z wolna zdawał się reagować. Radość Karimy z powodu tego jego pozornego ozdrowienia została wkrótce sprowadzona na ziemię. Munir nie umarł, lecz lekarze nie potrafili stwierdzić, jak długo pożyje, nawet w jakim będzie stanie. Obecnie był inwalidą, przechodzącym z trudem ze swego krzesła na werandzie na łóżko. Karima przyrządzała jego ulubione posiłki i karmiła go kęs za kęsem. Jako że nie mógł już chodzić do pracy, zabawiała go różnymi plotkami. 178 — A wiesz, co znalazł rzeczoznawca z Sothebys, kiedy udał się do pałacu Kubbah? Munir potrząsnął głową. — Klucze do pięćdziesięciu mieszkań w Kairze! Każdy z imieniem innej kobiety na etykietce. Co o tym sądzisz, Munir? Munir uśmiechnął się. Dokładnie wiedział, o co chodziło jego żonie. Mimo iż Karima nie gustowała w plotkach i banalnych rozmowach, specjalnie zbierała teraz różne informacje — nic zbyt poważnego lub smutnego — ażeby go nimi zabawić. — A wiesz, chodzą pogłoski, że Narriman może wkrótce porzucić króla. Możesz to sobie wyobrazić? Munir pokręcił głową, jakby chciał przez to rzec: „Popatrz no, do czego to doszło?". — No cóż — ciągnęła Karima. — Dobra przyjaciółka Narriman powiedziała mi, że bardzo jej żal, bo musiała zostawić te wszystkie swoje piękne stroje — suknie od Diora, sobole, rysie, gronostaje i norki. Jestem pewna, że w arktycznym klimacie Włoch futra są jej niezbędne. Uśmiech Munira rozjaśnił jego twarz. Chciał podziękować Karimie za to, że usiłowała go zabawiać pomimo złamanego serca. Zamiast tego dodał do wysiłków żony swoje własne. — Rodzina królewska faktycznie przeszła ciężkie czasy, co? — powiedział ochrypłym głosem. — Można by tak powiedzieć. Kiedy przyszedł tu wczoraj Spyros, powiedział, że siostra Faruka, Fawzia, straciła wszystkie swoje klejnoty, nawet te, które dostała od swojego pierwszego męża, szacha. — Spyros? — Munir ożywił się nagle. — Czego chciał? — Nic. Nic takiego. — Karima żałowała, że się jej to wyrwało. Był to temat, którego nie chciała rozpoczynać. — Spyros zapytał po prostu, jak się czujesz. Czy chciałbyś, aby odwiedził cię kiedyś w tym tygodniu? — Karima. — Wzrok Munira był pełen wyrzutu. Niewin- 179 ne kłamstwo żony było tak oczywiste, że nie mogło oszukać na-wet chorego mężczyzny. — On chce, żebyś śpiewała. __ Co Spyr°s chce, nie ma znaczenia — odpowiedziała sta- nOwczo.__Jestem dokładnie tam, gdzie chcę być. I robię to, co chcę. Munir pokręcił głową. __ T0 nie jest życie — powiedział, machając ręką, jakby cbciał zakreślić skurczony zasięg ich egzystencji. —Jesteś śpiewaczką Karima- Wielką śpiewaczką. Kochasz to, co robisz. Nie chcę żebyś poświęcała się w pokoju chorego. Zmarszczyła brwi. __ To n[e jest pokój chorego, ale nasz dom. Kocham go ' kocham ciebie- Nie potrzebujemy pieniędzy na życie, więc dlaczego miałabym zostawiać mego męża i przebywać wśród °bCych? __ Karimo- — Twarz Munira wyrażała smutek. — Czy to j^iż do tego doszło? Czy musisz do mnie mówić jak do dziecka? Ty powinni śpiewać, kochana — cały Egipt pragnie cię sł\ichać. Tednakże im bardziej Munir lub Spyros błagał ją, tym bar-d^iei Karima pozostawała niewzruszona w swoim postanowieniu W czasie kiedy jej życie mogło się równie dobrze zakończyć, ^tunir był dla niej przyjacielem, opiekunem, orędownikiem. Te-r9.z mogła przynajmniej odpłacić mu za jego miłość i szczodrość. Spyros zapewniał> że teraz była bardziej popularna niż kiedykolwiek przedtem. W oczach jej słuchaczy smutek Karimy c%vnił ją jeszcze większą. Przedtem słyszeli w jej pieśniach b>ól lecz nie znali źródła. Teraz zaś zostało im ujawnione coś, co ^ogli rozumieć i dzielić z nią. Utrata dziecka, choćby tylko dziewczynki, ??^? tragedią — a Egipt kochał tragiczne historie bardziej niż hist0fie o wielkiej miłości. Istniał jednak i drugi powód, dla którego Karima odmawiała Spyrosowi, nie chciała wypowiadać go przed Munirem, Ponieważ mógł go zbyć, uważając za przesąd. Kochała swój ^toiew może n&wet bardziej, niż mógł to sobie wyobrazić. Jed- ?80 nakże akuszerka mówiła o triumfie i o żalu jednym tchem. ? zatem, rozumowała, gdyby to wszystko rzuciła, całą muzykę i triumfy — może Allah pozwoliłby Munirowi żyć pomimo ponurych min lekarzy. I może przywróciłby jej Nadię. Byłaby to zamiana, na którą przystałaby z radością. Zatrudniła detektywów, aby szukali jej córki, płaciła łapówki. Detektywi zdawali sprawę z wątków wiodących donikąd, a łapówki ujawniały mnóstwo bezużytecznych informacji. Widziano Nadię w Kairze w towarzystwie groźnie wyglądającego mężczyzny. Natknięto się na nią w Luksorze z jakąś kobietą wyglądającą na cudzoziemkę. I tak dalej. „Idźcie każdym śladem" — polecała detektywom. „Nieważne, jak nikłym". W tym czasie jej głos zamilkł. A strata, którą dzieliła z Munirem, zbliżyła ich do siebie jeszcze bardziej. W każdym sensie Nadia była ich wspólnym dzieckiem. Karima w ciągu dnia starała się trzymać dzielnie, płakała nocami. Munir płakał z nią razem. Kiedy zdawała się niepocieszona, pocieszał ją. — Ona się znajdzie, najdroższa — obiecywał, jakby to wiedział. Porównywali swe sny i ich znaczenia, Nadia bowiem ukazywała im się obojgu we snach. — Wiem, że ona żyje — mawiała Karima, z oczyma błagającymi o potwierdzenie. — Żyje — oświadczał zdecydowanie Munir. Ten dzień rozpoczął się jak każdy inny. Karima przyniosła Munirowi napój z granatu, który bardzo lubił, i talerz foul z chlebem pitą. Zjadł trochę i oparł się o poduszki. — Czy przynieść ci coś innego? — spytała. — Może jakieś owoce? Albo... — Nie, nic innego. Ale siądź tu przy mnie na moment, dobrze? — Oczywiście. — Chcę, żebyś mi coś obiecała, Karima. To dla mnie bardzo ważne. 181 -— Co tylko zechcesz. Tylko powiedz... — Chcę, żebyś znowu śpiewała. — Ależ... — Cicho! — Przyłożył palec do jej ust. — Słyszałem już wszystko, co masz do powiedzenia. I to nie raz. Mówię ci teraz jednak, że nie mogę umrzeć w spokoju... — Munir, nie! — No dobrze. Wobec tego nie mogę żyć w spokoju, dopóki nie zyskam pewności, że będziesz korzystała ze swego pięknego głosu, tak jak to było w zamiarach Allaha. Musisz mi to przyrzec, Karima... Tylko o to cię proszę. Nie potrafiła odmówić. — Jeśli tego sobie życzysz, to przyrzekam. Ale ty musisz mi przyrzec, że wyzdrowiejesz. To sprawiedliwe, Munir. Przyrzeknij. Munir uśmiechnął się do żony i poklepał ją po ręce. A w jego oczach ujrzała miłość, czułość i — tak, nawet szczęście. Odszedł podczas tych długich, ciemnych godzin pomiędzy północą a świtem. W jednej chwili oddychał, a w drugiej już nie. Karima natychmiast poczuła różnicę. Wyprężyła się jak struna, poklepała jego rękę, a potem policzek. — Munir! — zawołała. — Obudź się, Munir, musisz się obudzić! Odbiegła od łóżka i zawołała doktora. A kiedy na niego czekała, masowała Munirowi dłonie, błagając, by raz jeszcze wrócił. — Nie opuszczaj mnie — prosiła. — Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego w życiu znałam. Błagam, nie odchodź! Doktor przyszedł prędko, zbadał Munira, a potem pokręcił głową. — Przykro mi — powiedział. — Nic jednak nie da się zrobić. On jest już z Allahem. Czy mam zadzwonić po ambulans? Skinęła głową. Wkrótce Munir zostanie zabrany do szpita- 182 la, żeby go tam przygotować do pochówku. A potem nie zobaczy go, dopóki obydwoje nie znajdą się w niebie. Odrętwiała, wykończona, prawie niezdolna już do odczuwania większego żalu Karima ubrała się w kostium teatralny, który Munir lubił najbardziej, kruczoczarną, jedwabną suknię bogato haftowaną srebrną nitką. — W porządku, najdroższy, zrobię tak, jak prosiłeś — szepnęła, wróciwszy do boku Munira. I zaczęła śpiewać. Nie jedną ze swych standardowych, znanych już pieśni, lecz zupełnie nową melodię od serca, której słowa przyszły do niej jakby z nieba. Albo też z duszy zmarłego człowieka, który naprawdę ją kochał. Gdzież jesteś moje ukochane dziecię? Tęsknię za tobą tak bardzo, tak bardzo Gdy oczy zamknę, widzę cię przed sobą. Żadna róża nie jest w stanie Upiększyć mi domu, Żadna świeca nie wniesie weń światła Dopóki jesteś'z dala ode mnie. Później pieśń ta stała się częścią legendy Karimy, ten muzyczny lament słyszano w całym Roushdy, rozbrzmiewał w popołudniowej ciszy i wszyscy, którzy go słyszeli, płakali. W głębi serca Karima nazwała go Pieśnią Nadii. Czarno podkreślone nagłówki ogłaszały wieści: „Um Kal-thum jest chora". Tajemnicze schorzenie gardła uciszyło jej wielki głos i cały Egipt płakał i lamentował. — Ya souma, ya souma, błagamy cię, nie opuszczaj nas. Modlimy się, by Allah znowu pozwolił nam usłyszeć twą złotą pieśń. Mówiono, że śpiewaczka złożyła wizytę znanemu lekarzowi w Egipcie. Nikt jednak nie chciał jej leczyć. Nikt nie chciał ry- 183 zykować hańby uszkodzenia, a być może wręcz zniszczenia słynnego głosu. Spyros przekonał Karimę, że choroba Um Kalthum była znakiem Allaha, iż przedśmiertne życzenie Munira z całą pewnością musiało oznaczać, że Wszechmocny chciał, aby Karima wróciła na scenę. Natychmiast. Nie napomknął, że teraz dochody z koncertu będą olbrzymie. Mimo iż Karima wiedziała, że motywy Spyrosa były często nie całkiem czyste, czuła jednak, że to, co mówił, mogło być prawdą. Przyrzekła Munirowi. I rzeczywiście, śpiewając swe pieśni, zatracała się w nich choćby tylko na chwilę. A w trakcie tej chwili mogła niemal zapomnieć o przygniatającym smutku, który był jej stałym towarzyszem. Spyros pokrył całą Aleksandrię — i wszystkie większe miasta Egiptu — plakatami oraz reklamówkami. Karima Ahmad, Karawan, powróciła swym pierwszym występem od czasu wielkiej tragedii Czarnej Soboty. Bilety wysprzedano w przeciągu paru dni. Według pogłosek członkowie saudyjskiej rodziny królewskiej mieli przylecieć na tę okazję prywatnymi samolotami. Bogaci Aleksandryjczycy planowali pokoncertowe zabawy dla uczczenia powrotu rodaczki przed światła reflektorów. Ci, którym się nie poszczęściło, wyczekiwali, aż usłyszą Karimę przez głośniki, które będą niosły jej głos poza salę koncertową. Na takie ustępstwo zawsze nalegała, kiedy śpiewała w rodzinnym mieście — muzyka musiała być za darmo dla tych, którzy nie mieli pieniędzy, by za nią płacić. W przeszłości Karima zawsze cierpiała na tremę przed koncertem. Munir wtedy pocieszał uspokajającymi słowami oraz swą wierną obecnością, że wszystko będzie dobrze. Jednakże teraz, kiedy znowu przygotowywała się do występu, w ogóle nie czuła zdenerwowania. Być może nie zależało jej już tak bardzo, czy widownia lubiła ją, czy nie. Być może takie codzienne uczucia jak nerwy i niepokój były już poza nią. 184 Kiedy wyszła na scenę, tłum zaczął się wydzierać. Czekała spokojnie, aż zgiełk umilknie, a potem zaczęła występ — wiązankę starych, ulubionych utworów. W momencie kiedy kończyła ostatnie nuty, na widowni nastąpiło poruszenie, dosłyszalny szum. W tyle widowni pojawiła się jakaś postać w czerni, ktoś ważny, sądząc po towarzyszących jej osobach. Wokół szyi owinięty miała jasnokolorowy szalik. Była to Um Kalthum. Tłum eksplodował gwizdami i okrzykami dla śpiewaczki na scenie i tej pośród nich. Uspokojenie widowni zajęło cały kwadrans. Kiedy owacje umilkły, począwszy od tego wieczoru, w całym świecie arabskim wiedziano, że Karima Ahmad została następczynią wielkiej egipskiej śpiewaczki. Z czasem lekarze z US Naval Center w Bethesda wykonali udany zabieg chirurgiczny, który usunął narośl na krtani Um Kalthum. Był to prawdopodobnie jedyny gest, który podtrzymywał amerykańsko-egipskie stosunki w czasie prezydentury Gamala Abd-el Nasera. Stojąc na progu domu Austenów, Omar z pewną niewielką satysfakcją zauważył, że już nie wydawał mu się pałacem. To jednak mu nie wystarczało. Stary pasza nadal tu był. Nie został zrujnowany, jak niektórzy Inglizi, nie wyrzucono go tam, skąd przyszedł. Lecz ciągle tu był, jakby tu należał, jakby miał wszelkie prawa do Egiptu. Obecność paszy, jego nieprzerwane powodzenie, były niczym utrapiona narośl, która przeszkadzała Omarowi w odczuwaniu przyjemności ze swego własnego wyniesienia. Nie miało znaczenia, iż rewolucja przyniosła mu nowe i obfite źródła dochodu. Ani że jego siostra przekazała mu interesy Munira. Dla spokoju umysłu Omara konieczne było, aby Inglizi cierpiał. Usiłował do tego celu posłużyć się swymi nowymi przyjaciółmi. Czyż nie można by pod jakimkolwiek pretekstem ode- 185 brać paszy ziemi? I oddać ją jakiemuś wysoko postawionemu oficerowi, zasłużonemu sponsorowi rewolucji? Lecz nie, ten przeklęty Austen zdawał się mieć przyjaciół co najmniej równie wpływowych jak Omar. Zdobył nawet wdzięczność swoich pracowników, ponieważ sprzedał im większość akcji ze swoich plantacji, proponując tani, długoterminowy kredyt. Czyż ci głupcy nie widzieli, że ta tak zwana szczodrość była jedynie podstępem? Że Austen straciłby ziemie, które odsprzedał? Lecz nie, jego pracownicy byli jak owce, nawet stary ojciec Omara nadal ciągle mówił o paszy, że pasza to albo tamto. Omar miał pomysł, aby donieść o liberalnym posługiwaniu się grzecznościowym tytułem „pasza", lecz to mogłoby przysporzyć kłopotów jego własnemu ojcu. Nic nie szkodzi. Istniały jednak inne sposoby wyrządzenia szkody i sprawiania bólu. I z tegoż właśnie powodu Omar tu dziś był. Podniósł ciężką kołatkę i zastukał trzykrotnie. Ukazała się młoda pokojówka. Kiedy zapytał, czy może się zobaczyć z Hen-rym Austenem, prychnęła wyraźnie, tak jakby nie należał do sfer, które zazwyczaj przychodziły do tego domu. Cóż za impertynencja. Ubranie Omara było równie eleganckie jak każdego Anglika — bawełniany garnitur szyty we Włoszech, buty z Anglii i koszula skrojona z najlepszej egipskiej bawełny. Włosy miał świeżo przystrzyżone i ulizane do tyłu za pomocą brylantyny. Prezentował się nieźle, do diabła, i niech ktoś tylko spróbuje dać mu odczuć, że jest inaczej! Chwilę później mała pokojówka wprowadziła go do gabinetu Henry'ego. Omar z przyjemnością zauważył, że włosy Anglika zupełnie posiwiały, a ramiona były niemal równie zgarbione jak Mustafy. Powitał Omara w sposób odpowiedni do jego obecnej pozycji. To dobrze. Pasza rozumiał, że Omar nie był już jedynie synem służącego. Gospodarz zaproponował drinka, a gość uczynił przedstawienie z odmowy. — A zatem może kawę? Albo herbatę? Zdecydowali się na herbatę. 186 — Nie widzieliśmy cię tu bardzo długo, Omarze — zauważył Henry. — Choć naturalnie zawsze pytaliśmy o ciebie twego ojca. — To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, jestem pewien — odparł Omar tonem graniczącym z sarkazmem. Henry nie zauważył tego. — Byłem bardzo zajęty — ciągnął Omar z napuszoną miną. — Sytuacja w Egipcie zmienia się gwałtownie. A ci, którzy są częścią tej zmiany, mają sporo do zrobienia. — Zaszły zmiany — przyznał Henry. — Mam nadzieję, że na lepsze. — O, tak. Na pewno. Skończyły się dni ucisku przez obcokrajowców. W rzeczy samej policzone są już dni wszystkich cudzoziemców. Nawet ludzi takich jak ty, Henry paszo — powiedział to z oczywistą złośliwością. — Pewnego dnia Egipt będzie tylko dla Egipcjan. — Tak — przyznał Henry poważnie. — I inshallah będą to Egipcjanie, którzy kochają swój kraj bardziej od władzy i pieniędzy. — Patrzył tak znacząco na swego gościa, że nie można było nie zrozumieć znaczenia wypowiedzi. Mimo iż nie widział Omara już od jakiegoś czasu, słyszał o jego interesach, frymar-czeniu wpływami, a przede wszystkim o jego gotowości sprzedania sąsiada za parę piastrów. — Pieniądze? — spytał szyderczo Omar. — A kimże ty jesteś, by mówić w ten sposób, skoro zależy ci na pieniądzach i pozycji bardziej, niż kiedykolwiek zależało ci na rodzinie? Toteż — dodał z oczyma błyszczącymi mściwością — Allah cię za to pokarał. — O czym ty mówisz? — Straciłeś syna, czyż nie tak, Henry paszo? I straciłeś również swoją wnuczkę, jedyną, jaką kiedykolwiek będziesz miał. Była pięknym dzieckiem. Trzymałem ją często w ramionach, bawiłem się z nią. A teraz jej nie ma — i już nigdy jej nie zobaczysz! Henry zamarł w bezruchu. Nie rozumiejąc, co Omar miał 187 na myśli, a jednak w jakiś sposób rozumiejąc. Chciał nazwać tego człowieka kłamcą, lecz zanim Omar zaczął ze złośliwością opisywać historię, Henry wiedział, że była prawdziwa. Omar zamierzał złamać Henry'emu serce. I to mu się udało. Usłyszawszy historię zaginięcia córki Karimy w Czarną Sobotę, Henry opadł na krzesło i rozpłakał się, nie zważając na to, iż Omar to widział — że ten łajdak się uśmiechał. Catherine godzinę później znalazła męża z twarzą w dłoniach, wpatrzonego tępo w ścianę. Przed nim stała karafka z brandy i wiadomo było, że wypił więcej niż jeden kieliszek. — O co chodzi, Henry? Co się stało? — Omar tu był. Syn Mustafy. — Ten potworny człowiek? Czego chciał? Henry odetchnął głęboko. — Chciał mi powiedzieć o mojej wnuczce. O córce Charle-sa. I Karimy. Catherine przytrzymała się biurka i zachwiała jak przed upadkiem. Usta jej poruszyły się bezgłośnie, jakby chciała zrozumieć to, co mówił Henry. Wnuczkę? Córkę Charlesa? Dobry Boże, czy to mogła być prawda? Ale z Karimą? No dobrze, dziewczyna jest teraz sławna. Jednakże była służącą, córką służącej. Catherine usiadła ciężko, nadal trzymając się biurka. — Dziecko — wymamrotała. — Dziecko Charlesa. — Zamknęła oczy, wyobrażając sobie małą dziewczynkę o pięknych oczach i uśmiechniętej twarzy. Twarzy Charlesa. Łza potoczyła się po jej policzku, a serce zapragnęło objąć to nieznane dziecko. I nagle nie miało już żadnego znaczenia, że Karima nie była dobrze urodzona. Córka Charlesa była jego częścią i Catherine wiedziała, że będzie ją kochała aż do śmierci. Otworzyła oczy. — Musimy do niej iść, Henry. Zaraz. Och, pomyśleć tylko, dziecko Charlesa! 188 Henry jednak pokręcił głową. — Ona przepadła — powiedział ochryple. — To właśnie przyszedł powiedzieć mi Omar. Zaginęła podczas pożarów. Omar chciał, abym wiedział, że nigdy już jej nie zobaczymy, nigdy jej nie poznamy. Catherine cofnęła się, jakby ją ktoś uderzył. To było zbyt okrutne, tego nie dało się znieść. Tak drogocenny dar ofiarowany, a potem odebrany równie szybko! — Nigdy, o Boże, Henry! — Teraz płakała i choć nie mógł jej pocieszyć, Henry powstał i objął żonę ramionami. Stali tak razem przez jakiś czas, płacząc i wspominając. Każde z nich zastanawiało się, czy nie zostali jeszcze raz pokarani za to, iż zawiedli swego jedynego syna. — Musimy iść do Karimy — powiedział w końcu Henry. — Czy sądzisz, że zechce nas widzieć? W końcu... — Tak, wiem. — Wypłynęły gorzkie wspomnienia. Rozmowa na temat nieodpowiedniego związku. Zlekceważenie miłości jako nieważnej. Potworny wypadek. I młoda dziewczyna, która musiała stanąć sama przed bolesnym odkryciem nieplanowanej ciąży. — A co, jeśli zatrzaśnie nam drzwi przed nosem? — spytała Catherine. — Być może potraktuje nas lepiej, niż na to zasługujemy. Karima nie zatrzasnęła im drzwi przed nosem. Kiedy służąca oznajmiła jej przybycie Austenów, siedziała sama na werandzie w fotelu Munira, nucąc sobie Pieśń Nadii. Wstała, aby ich powitać, jakby na nich czekała. Nie zapytała, dlaczego przyszli ani czego chcieli. Cathrine patrzyła na młodą kobietę, którą pogardzała i odrzuciła. Karima była nie tylko piękna, ale i miała w sobie coś dostojnego. Niczym królowa. Tak się różniła od dziewczyny, która u nich służyła, że Catherine poczuła się nieco onieśmielo- 189 na. Nieśmiało wyciągnęła rękę. Karima ujęła ją i w chwilę później obie kobiety padły sobie w ramiona. Płacząc raz jeszcze za mężczyzną, którego obie kochały. Przeszłość była już dla nich stracona, lecz Charles kochał Karimę, a owocem tej miłości było dziecko. Byli teraz rodziną i liczyło się już tylko to. ? KSIĘGA ??? DTIV/GA ?E ?????? 1 ????????????? m*fo\ bziewczynki Paryż, 1959 rok 5&Ł$S — Widzisz tę pomarańczową masę, Gabine? To flcjjr^ tłuszcz. Ignoranci to wypłukują, ale jest najsmacz-St> *» niejszą częścią. Celinę uczyła Gaby sztuki czyszczenia krewetek. Głowy i pancerze szły do garnka na wywar. Gaby nie trzeba było tłumaczyć, że każde dobre danie rybne lub mięsne zaczynało się od dobrego wywaru, wiedziała to już, gdy miała sześć lat. Tarik złożył swój „Le Monde" — nic w nim nie było poza dalszymi problemami w Algierii — i spojrzał na żonę i córkę. Rodzina Misrych wiodła towarzyskie życie, pełne pobytów w rezydencjach, a nawet i pałacach, lecz Celinę wydawała mu się szczęśliwsza w momentach takich jak ten, kiedy byli tylko we troje w mieszkaniu przy Boulevard de Courcelles. A właściwie we czwórkę, licząc Mickeya, miniaturowego pudla (nazwanego na cześć sławnej amerykańskiej myszki), który dreptał teraz tam i z powrotem za Celinę i Gaby w nadziei, że spadnie mu jakiś kąsek. Duża kuchnia w wiejskim stylu, rzadkość w Paryżu, była głównym powodem, dla którego wzięli to mieszkanie pomimo ogromnego czynszu. Celinę pochodziła z Prowansji i uważała kuchnię za centrum każdego przyzwoitego domu. Nigdy nawet nie marzyła o zatrudnieniu kucharki, choć obecnie z łatwością mogliby sobie na to pozwolić, i dzięki jej zamiłowaniom 193 mieszkanie zawsze pełne było zapachu duszonych pomidorów, cebuli, czosnku i przypraw. Dzielnica była tak naprawdę wyborem Gaby. W czasie sobotniego pikniku zakochała się w eleganckim małym Parć Monceau. Tarik postanowił wówczas, że poszuka czegoś w pobliżu. Tarik delektował się tymi rodzinnymi chwilami na równi z Celinę, a nawet jeszcze bardziej, gdyż zdarzały się tak rzadko. Mimo iż kochał rodzinę ponad wszystko, praca często zabierała go od niej. Jego wyśmienite umiejętności i reputacja diagnostyka zaowocowały dobrą praktyką, lecz stanowiła ona jedynie niewielką część jego dochodów. Z jego znajomością arabskiego i arabskich zwyczajów cieszył się wzięciem pośród bogatych ludzi, włącznie z koronowanymi głowami, na całym Bliskim Wschodzie. Nierzadko spędzał miesiąc w Arabii Saudyjskiej, tydzień w Bahrajnie i parę tygodni w Jordanii. Gdy tylko było to możliwe, zabierał ze sobą Celinę i Gaby — Gaby szczególnie lubiła przedłużające się wizyty domowe w egzotycznych miejscach. Naturalnie Tarik często musiał wyjeżdżać sam. W trakcie takich wyjazdów ogromnie tęsknił za żoną i córką. Kiedy był w Paryżu, spędzał z nimi jak najwięcej czasu, rozkoszując się jakimiś prowansal-skimi arcydziełami Celinę, jadając całą rodziną w ich ulubionym bistro lub zabierając je do kina. — Czy wiesz, że rybę da się ugotować bez ognia? — spytała Celinę. Gaby sceptycznie zmarszczyła nos. — A jak? — W soku cytrynowym. Albo limonowym. Marynuje się w nim rybę i kwas ją gotuje. — O, no to zróbmy tak! — podnieciła się Gaby, wskazując na szarą krewetkę. — Nie, cheri — zaśmiała się Celinę. — Nie należy ich jeszcze gotować. Ale pewnego dnia zrobimy cevkhe, wtedy zobaczysz. — Dobrze. 194 „Większość dziewięciolatków, nawet tych francuskich — pomyślał Tarik — miałaby coś przeciwko surowej rybie moczonej w soku limonowym. Dla Gaby jest to jednak kolejna przygoda". Stawała się klasyczną, paryską gamine, pod szopą czarnych włosów głęboko osadzone niebieskie oczy, błyszczące figlarnie inteligencją i humorem. Dziewięć lat — a może i dziesięć, jak przypuszczał Tarik, owa ciemna chmura zawsze bowiem nad nimi wisiała. Wydawało się to niemożliwe. W pamięci tak wyraźnie pozostawał mu obraz maleńkiego, bezbronnego stworzenia, które przywieźli z Egiptu. Przy przejściu granicznym nie było problemów. Dziecko spało i jak zwykle literki DM* na paszporcie Tarika powstrzymały wszelkie pytania. Potem, po paru pełnych trwogi dniach, ukrywali się w hotelu, ustalając historyjkę, którą mieli opowiedzieć innym. Dziewczynka znała jedynie arabski, i to tylko w takim stopniu, jak znać go mogło osiemnastomiesięczne dziecko. Dowiedzieli się, że na imię jej było Nadia, lecz za obopólną cichą zgodą nie dopytywali się dalej. W ciągu pierwszego miesiąca dziewczynkę dręczyły nocne koszmary i często siedziała smutna i niespokojna. Napady te zakończyły się jednak zadziwiająco prędko i Tarik zastanawiał się, czy w ogóle pamiętała coś ze swego poprzedniego życia. Celinę nazwała ją Gabrielle, w skrócie Gaby. Takie imię zawsze pragnęła nadać swojej córce, w czasach gdy dzieci były jej nadzieją — nadzieją, która w końcu przerodziła się w obsesję, zanim badania i testy ujawniły, że nigdy nie będzie miała własnego potomstwa. Później Gabrielle zostało imieniem, którym zawsze posługiwała się, mówiąc o córce, którą mogłaby pewnego dnia zaadoptować. A potem przyszedł Kair. Dziecko świetnie posługiwało się językiem francuskim, choć przez ponad rok wykazywało pewne zmieszanie związane ze swoim nowym imieniem, mówiąc: „Gaby i ja". Na przykład pytając: „Czy jest czekolada dla mnie i dla Gaby?". * Doktor medycyny. 195 Oficjalnie zaadoptowali ją, jak tylko zebrali się na odwagę. Historia, którą przedstawili, brzmiała następująco — była nieślubnym dzieckiem egipskiej służącej, która zmarła w czasie pożaru. Urzędnik zajmujący się tą sprawą był wyrozumiały, lecz niestety, brak odpowiednich papierów, choć z pewnością w takich okolicznościach zrozumiały, mógł przysporzyć pewnych trudności... Tarik wykazał pełne zrozumienie i zaproponował, że chętnie zapłaci za wszelkie niezbędne, dodatkowe czynności. Wymienił sumę. Czy gotówka byłaby do przyjęcia? Z całą pewnością. Z początku zamierzali opowiedzieć Gaby historię z pożarem, jak tylko dorośnie na tyle, by zrozumieć. Bardzo prawdopodobne, że istotnie tego chcieli. Jednak w miarę upływu lat Celinę zaczęła się wahać. Gaby była ich córką, po co jej mówić coś innego? Dla Celinę przekonanie, że matka dziewczyno była prostytutką, stało się bezsporną prawdą. Nawet jeśli kobieta ta nie zmarła w trakcie zamieszek, z całą pewnością źl skończyła w jakiś inny sposób. Celinę podzielała francuskie przekonanie, że jej ojczysty ję zyk był chlubą świata, więc po co człowiek miał się męczyć, ab" poznać jakikolwiek inny? Znała na tyle arabski, by zamówi coś w bliskowschodniej restauracji, i to wszystko. A Tarik ni gdy nie powiedział żonie, że dziecko w tamych dniach płakał nie tylko za matką, ale i za tatą. Parę lat temu, trapiony wyrzutami sumienia, zapropono wał, że powinni coś zrobić, może zamieścić ogłoszenie w kair skiej prasie. Wyraz oczu Celinę przypominał mu tygrysicę której dziecku zagraża niebezpieczeństwo, więc nie wracał d tego tematu. Częściowo uśmierzając wyrzuty sumienia, lecz również dlatego, iż czuł, że to ważne, i — szczerze mówiąc — ponieważ sprawiało mu to przyjemność, zawsze usiłował przekazać Gaby część jej egipskiego dziedzictwa. Zadbał, żeby podtrzymywała znajomość arabskiego, choć mówiła teraz z ciężkim, francuskim akcentem. Od samego początku, kiedy dziewczynka po- 196 znawała jakieś nowe francuskie słowo, na przykład chat, Tarik wtrącał: „My nazywamy to ąuttah". Nawet teraz, natrafiając na jakieś nowe określenie w podręcznikach, Gaby pytała: „A jak my to nazywamy, papa?". Była w Egipcie jedynie dwukrotnie, choć Tarik jeździł tam regularnie, by odwiedzać rodzinę. Zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem Tarik i Celinę spodziewali się, że każda mijająca ich na ulicy kobieta zacznie wołać: „Nadia!". Teraz Celinę zawsze wynajdywała powody, żeby obie z Gaby nie mogły towarzyszyć Tankowi w wyjazdach do jego ojczyzny. Zamiast tego czynili pielgrzymki do obelisku z Luksoru na placu Zgody, a potem przechadzali się po ogrodach Tuile-ries, gdzie sorbet towarzyszył lekcjom historii, zamaskowanym umiejętnie (jak się Tarikowi zdawało) w opowieściach o bohaterach. I bohaterkach — nie miał ochoty, aby słyszała jedynie o dobrych muzułmańskich żonach żyjących w cieniu ich mężów. Uczynił zatem miejsce dla słynnej poetki egipskiej el-Khansa oraz pierwszej bohaterskiej feministki — Hudy el-Sharawi, która otworzyła pierwszą szkołę dla dziewcząt w 1910 roku. Gaby była zaskoczona, dowiedziawszy się, że były takie miejsca na świecie — i to jeszcze dzisiaj — gdzie dziewczynki nie chodziły do szkoły. I zafascynowała ją historia o tym, jak el-Sharawi w 1923 roku publicznie ściągnęła chustę, odrzucając ją jako symbol męskiej dominacji i na dodatek wymysł zapożyczony od Turków. Siedząc przy kuchennym stole, Tarik zdał sobie sprawę z tego, że albo jego strategia podziałała, albo — co wydawało mu się bardziej prawdopodobne — nigdy nie musiał się martwić o brak pewności siebie u córki. Zaledwie wczoraj oświadczyła poważnie, że chciałaby zostać doktorem, tak jak on. Tarik był głęboko wzruszony, choć naturalnie spodziewał się, że w najbliższych latach jeszcze setki razy zmieni zdanie. W najbliższych latach. Znowu ta ciemna chmura... A co, gdyby nie było już żadnych lat? Co by się stało, gdyby pewnego dnia Gaby zniknęła i nigdy nie ujrzeliby jej więcej? Jak by coś 197 takiego wytrzymali? Czy gdzieś tam w Egipcie był rodzic — a może i dwoje rodziców — którzy przeżywali teraz coś podobnego? W pięknej, ciepłej kuchni, w towarzystwie dwóch osób, które kochał najbardziej, Tarik Misry, człowiek nauki, a nie religii, modlił się o swoją duszę. K0Zt>Z1Ał 2 Głos ? prrcsrłości Bejrut i Aleksandria, 1962 rok 5&$2 W 1962 roku Bejrut nadal był błyszczącym klejnotem na tfWSś^ obrzeżu Morza Śródziemnego. Bankier, finansjer, spedytor 2* <*M / importer, pośrednik i makler — nie tylko dla samego Libanu, ale również dla państw naftowych, królestw i emiratów skupionych wokół niego. Miasto nadał nazywane było Szwajcarią Bliskiego Wschodu. Nazwa ta świadczyła o żywotnej wymianie bankowej tego kraju — i jego majestatycznych górach. Jak inne wielkie miasta świata, Bejrut był prawdziwie kosmopolitycznym miejscem, domem dla ludzi z dziesiątków innych państw i setek grup etnicznych. W rejonie, gdzie od niepamiętnych czasów walczyły ze sobą różne religie, w tym jednym mieście muzułmanie i chrześcijanie, sunnici i szyici, druzowie, maronici wschodniopra-wosławni, greckoprawosławni, Ormianie prawosławni i Ormianie katoliccy oraz przedstawiciele niezliczonych innych sekt i wyznań zdołały wspólegzystować przynajmniej w pozornej tolerancji i współpracy. To prawda, że zaledwie cztery lata wcześniej prezydent Eisenhower wysłał amerykańskich żołnierzy, aby zyskać pewność, że maronic-ki prezydent, Camille Chamoun, nie zostanie pozbawiony władzy przez muzułmańską rewoltę. Nie była to wiełka inwazja — żołnierze w pełnym wojennym rynsztunku wyszli na brzeg pomiędzy zaskoczonych na plażach Bejrutu plażowiczów. Rewolta wkrótce upadła, poczyniono kompromisy i polityczne ognie ugaszono. Pewnego dnia zapłoną ponownie, i to z taką mocą, by zamienić piękny, światowy Bejrut w poczerniały symbol ludzkiej głupoty i nienawiści. Jednakże 199 w 1962 roku niewielu ludziom śniło się, że taki dzień kiedykolwiek nadejdzie. — A więc to jest ta słynna Gaby. — Wielki, łysiejący mężczyzna uśmiechnął się. — Słynna? — spytała Gaby ze skrępowaniem typowym dla dwunastolatki. — A zatem powszechnie znana. — Mężczyzna roześmiał się. — Twój ojciec wszystko mi o tobie opowiedział. Gaby wywróciła oczami. — Nasz gospodarz, Antun Karalyan — Tarik przedstawił go Gaby i Celinę. — Wystarczy Antun — powiedział Karalyan. — Miło mi, że was obie widzę. — Cóż za wspaniałe miejsce! — powiedziała Celinę, spostrzegając natychmiast, że jej komplement był niewystarczający. Bejruckie mieszkanie Karalyana obejmowało dwa najwyższe piętra nowego wysokościowca z widokiem na Morze Śródziemne z jednej strony i błyszczące światła dzielnicy Ha-mra z drugiej. — Proszę je uważać za własne — powiedział Antun. — Mówię poważnie, jesteście dzisiaj moimi honorowymi gośćmi. Nie wiem, czy ten przepłacany pigularz wspominał o tym kiedyś, ale wątpię, czy bez niego byłbym jeszcze tutaj i czy mógłbym się cieszyć waszym towarzystwem. Teraz Tarik z kolei poczuł się zażenowany. — Nic takiego nie zrobiłem — powiedział. — Antun jest przypadkiem pacjenta, który sam się wyleczył. Na tyle, na ile mógł to stwierdzić, była to prawda. W Bejrucie działało ponad sto banków. Ten, którego właścicielem był Antun Karalyan, nie był ani największym, ani też najmniejszym, należał jednak do najbardziej zyskownych. Przez długie lata pracy nad tym, aby taki pozostał, Antun d pracował się kolejnego trofeum — krwawiących wrzodó 200 Sławny doktor Misry, wezwany z Paryża, przepisał zalecane w takich okolicznościach lekarstwa i ostrą dietę. Godzinami też po prostu rozmawiał ze swoim pacjentem — o przyjemnościach życia, o tym, ile pieniędzy to już dość, a jaka suma może zrekompensować ewentualność śmierci. Po kilku miesiącach wrzody zniknęły. Jakim sposobem i dlaczego — Tarik nie miał pojęcia. Nie mogły to być lekarstwa ani dieta, gdyż Antun zaniedbywał i jedno, i drugie. Być może chodziło o rozmowy. I czemu nie? Tarik był przekonany, że wrzody były jednym z tych wielu odwiecznych schorzeń, wobec których zarówno on, jak i inni dwudziestowieczni lekarze byli ignorantami. — Wszyscy są już na górze — powiedział Antun. Okazało się, że słowo „na górze" oznaczało dach, który bankier zamienił na plażę. Był tam piasek, a małe palemki, obwieszone drobnymi, podobnymi do gwiazdek lampkami, kołysały się na wietrzyku z gór Libanu, wiejącym od wschodu. Kojącą noc wypełniała muzyka płynąca z ukrytych głośników. Pięćdziesięciu gości delektowało się jedzeniem, które zadowoliłoby każdego smakosza w Paryżu. Antun był wszechobecny; śmiał się, żartował, rozkoszując się bezbolesną egzystencją, którą — przynajmniej w jego przekonaniu — umożliwił mu doktor Tarik Misry. Kiedy podano niewiarygodnie wprost delikatny sernik ze świeżymi malinami, ogłosił następną specjalną ucztę duchową — ostatnie nagranie wielkiej egipskiej artystki — Karimy Ahmad. Tarik pomyślał, że pewno musiał się zestarzeć. Najedzony i zadowolony, pragnął już tylko wrócić do hotelu, zwinąć się w łóżku z dobrą książką i Celinę. Z całą pewnością nie obchodziła go jakaś egipska piosenkarka. Jak większość emigrantów, stracił kontakt z muzyką swojej młodości. Wydawała mu się zbyt sentymentalna, melodramatyczna, naiwna. Wolał jazz. Pierwsze takty piosenki nie wpłynęły na zmianę jego opinii. Choć głos był niezaprzeczalnie piękny, słowa Gdzież jesteś teraz, 201 moje kochanie, gdzie? były dokładnie tego rodzaju ckliwościami) z których już dawno wyrósł. Rozległ się brzęk srebra upadającego na porcelanę, gdy Gaby upuściła widelec. Tarik odwrócił się i zobaczył, że jego córka zachwiała się i pochyliła do przodu — złapał ją w ostatnim momencie. Wywróciła oczy. — Mój Boże, co jest? — wykrzyknęła Celinę z zapartym tchem. Tarik sprawdził prędko, czy córka aby nie miała zablokowanego przełyku. Nie, dziecko oddychało swobodnie. Puls miała przyśpieszony, ale mocny. Ktoś wyłączył muzykę. Antun kazał wszystkim odsunąć się i dać dziewczynce więcej przestrzeni. Celinę podtrzymywała córce głowę. — Wszystko w porządku — powiedział Tarik i dzięki Bogu przekonał się, że nic dziecku nie było. Gaby już odzyskiwała przytomność. — Co się stało? — spytała. — Zakręciło ci się w głowie. Prawdopodobnie była to po prostu reakcja na stres, być może również jesteś trochę odwodniona. — Przebiegał myślami i odrzucał wszelkie inne możliwości. Jakaś reakcja związana z cukrem — mało prawdopodobne, ale nie zaszkodzi sprawdzić, gdy wrócą do domu. Wirus — być może, a może odrobina dyzenterii, zupełnie normalna w czasie podróży. Antun, tak zatroskany, że Tarik obawiał się, iż odnowią się mu wrzody, wezwał samochód. Zanim przyjechał, Gaby wróciła do siebie i błagała, aby pozostali, lecz Celinę nie chciała nawet o tym słyszeć. W drodze do hotelu Tarik zadał córce kilka pytań, które nie naprowadziły go na nic. — Pamiętam tylko początek piosenki, ten głos — powiedziała Gaby. — Iw tym momencie poczułam, jakbym się znalazła w tunelu. Zaraz potem leżałam na piasku, a wyście mnie szczypali i targali mną. Do późna w nocy, kiedy Celinę już dawno zajrzała do Gaby po raz ostatni i w końcu sama uległszy zmęczeniu, zasnęła, Ta- 202 rik leżał, nie mogąc zasnąć. Kobiecy głos. Głos Egipcjanki. Z całą pewnością to nic nie znaczyło. Jak ona się nazywała? Ta kobieta była słynną śpiewaczką. Ale cóż miała z tym wspólnego? No cóż? Zapomnij o tym. Rano nadal jednak pamiętał to nazwisko. Widok rodzinnego miasta zasmucił Tarika. Czegoś w nim brakowało. Energii. Różnorodności. Wielkie rzeczy działy się w Egipcie. Budowano Wielką Tamę w Asuanie — wyobraźcie tylko sobie — ujarzmienie Nilu! Zanosiło się na nowe przymierze w Kairze. Tarik spotkał kilku Rosjan, większość z nich twierdziła, że są inżynierami. Pełną parą przeprowadzano wielką reformę agrarną Nasera — duże grunty rolne dzielono na kawałki mniejsze niż czterdzieści hektarów, a nadwyżki rozdzielano — przynajmniej w teorii — pomiędzy fellachów. Szczególnie uderzyło to w cudzoziemców. I na tym polegał problem Aleksandrii — zdecydował Tarik. Tylu ludzi wyjechało „do domów" — do Grecji, Włoch lub Anglii, których pewno nigdy przedtem nawet nie widziało na oczy. Sklepy, restauracje, całe dzielnice — wszystko się zmieniło. Aż trudno uwierzyć, lecz Aleksandria stawała się nudna. Rzekomym powodem powrotu Tarika do Aleksandrii była chęć odwiedzenia starych przyjaciół i dalekich krewnych. Był już najwyższy czas na taką wizytę, i Celinę, jak zwykle, nie miała nic przeciwko temu, żeby wyjechał. Ona jednak nigdy nawet nie wróciła myślami do nazwiska śpiewaczki z owej nocy w Bejrucie. A Tarik nigdy go nie zapomniał. Nie był detektywem. Poplotkował trochę z krewnymi na temat sławnej Karimy Ahmad, lecz oni byli już starsi, trochę głusi i dowiedział się od nich jedynie, że była sławna. Zastanawiał się, czy nie przeprowadzić bardziej dokładnych poszukiwań, kiedy pewnego popołudnia zobaczył dwie młode kobiety wchodzące do 203 sklepu z płytami. Wydawało mu się, że było to równie dobre miejsce do przeszukania jak każde inne. Wszedł do środka. Zaskoczyło go, że pierwszym głosem, jaki usłyszał, był glos Karimy Ahmad. Najwidoczniej sprzedawano w sklepie jej ostatni album. Dwie młode kobiety stały, podziwiając okładkę. Tarik podszedł na tyle blisko, by ją zobaczyć — surowa, czarno-biała fotografia niepokojąco pięknej kobiety. Oczy zdawały się pochłaniać aparat. Jedna z młodych kobiet pokręciła głową. — Posłuchaj tylko tego głosu. Po prostu anielski. Ale jakie tragiczne życie. Druga kobieta potaknęła. — Najpierw dziecko, potem mąż. Nie wiem, jak ona to przeżyła. Tarik zebrał się na odwagę. — Panie wybaczą. Mimowolnie podsłuchałem, ale nic o tym nie wiem. Co stało się z tym dzieckiem i jej mężem? Kobiety spojrzały na niego, jakby spadł z księżyca. Wszyscy przecież znali ogromnie smutną historię Karimy Ahmad. — Od lat mieszkam poza krajem — wyjaśnił przepraszająco Tarik. — No cóż — powiedziała pierwsza z kobiet. — Jej mąż umarł z żalu, jak mówią, po tym, jak zaginęło ich dziecko. — Zaginęło? — W Czarną Sobotę, w Kairze. Podczas pożaru czy czegoś tam. Nigdy jej nie odnaleziono. Śliczna, mała dziewczynka. Miała zaledwie dwa latka. Na imię jej było Nadia. Krew w Tariku stężała. — Macie rację — rzekł. — To ogromna tragedia. Dziękuję. Wstrząśnięty wyszedł ze sklepu, czując na plecach wzrok tamtych kobiet. To musiała być Gaby. Czyż istniała jakaś inna możliwość? „Ale poczekaj. Myśl racjonalnie" — zganił się w duchu. „Zbiegi okoliczności są wyjątkami, a nie regułą. Istnieją tuziny innych możliwości. Setki". Parę drzwi dalej znajdowała się księgarnia. Wszedł do środka. 204 — Macie coś na temat Karimy Ahmad, tej śpiewaczki? Sprzedawca wskazał na półkę zapełnioną egzemplarzami czegoś, co wyglądało na magazyny dla fanów. Na pierwszej stronie Tarik znalazł zadziwiające zdanie: „Córka Mustafy Isma-ila, biednego człowieka, który później doczekał się wygodnego życia jako kierowca znanego bawełnianego paszy, Anglika Henry'ego Austena". Henry Austen. Tarik pamiętał noc, kiedy udzielił pomocy jednej ze służących Austena mającej krwotok. Karima musiała tam wówczas być — jako mała dziewczynka, pośród pół tuzina innych skrytych w cieniu, z przerażeniem obserwujących zdarzenie. Nie przypominał jej sobie. Kupił magazyn i przeczytał go przy miętowej herbacie w ulicznej kafejce. Autor był bardziej skąpy w faktach niż w potokach pochlebstw, lecz zasadnicza historia zaginięcia córki Karimy była opisana i z ogromną ulgą Tarik zorientował się, że mógł nawet żywić pewną nadzieję. Dziewczynka była z matką w hotelu Shepheard's. On zaś znalazł swoją Nadię wiele kilometrów dalej. W jaki sposób mały brzdąc mógł odejść tak daleko, zwłaszcza w trakcie rozruchów? Nie było to nic rozstrzygającego. Mogło to oznaczać cokolwiek. Tarik zdecydował, że nadszedł czas na odnowienie starej znajomości. Willa Austenów wydała mu się mniej okazała, niż ją pamiętał — była nieco zaniedbana. Ostatni raz widział dom i jego właścicieli tuż po wojnie światowej. Henry Austen powstał od czytanej książki, aby go powitać. „Postarzał się znacznie" — pomyślał Tarik, lecz był w nim jakiś spokój, filozoficzny smutek. Można by go uznać za emerytowanego, oksfordzkiego wykładowcę, który spędzał wiele czasu na powietrzu. Z drugiej zaś strony Tarik nigdy nie rozpoznałby Catherine — siwowłosej, skromnie ubranej i cichej, najwyraźniej oddanej mężowi towarzyszki. Po paru uprzejmościach przeprosiła, żeby doglądnąć czegoś w kuchni. 205 Henry i Tarik rozmawiali o wielu rzeczach. Tak, Aleksandria się zmieniła. Egipt się zmienił. Były bawełniany pasza nie posiadał już swych plantacji, zostało mu tylko to miejsce z kilkorgiem służących, którzy byli już za starzy na to, żeby odejść. Na szczęście dobrze zainwestował w innych dziedzinach — i on, i Catherine byli dobrze zabezpieczeni. — Co się stało z dziewczyną, którą leczyłem tamtej nocy? — zastanawiał się Tarik. Henry pokręcił głową. — Odeszła pewnej nocy zaraz na początku wojny. Być może znalazła sobie jakiegoś żołnierza. Można mieć tylko taką nadzieję. — A gdzie się podziewa Charles? — Zginął w wypadku samochodowym w 1950 roku. — O mój Boże! Jakże mi przykro to słyszeć. To musi być straszne dla ciebie i Catherine. Henry skinął lekko głową i milczał przez chwilę. A potem, jakby wrócił z oddali: — A twoja żona? Celinę, nieprawdaż? — Celinę. Ma się dobrze, dziękuję. —• Tarik zawahał się, lecz dodał: — Mamy córkę, Gabrielle. — Ach, moje gratulacje. — Dziękuję. — Tarik czuł się, jakby manipulował swym starym przyjacielem, człowiekiem, który przeżył tyle tragedii. Jednak należało zmienić temat. — Rozumiem, że jedna z twoich służących stała się sławna. — Karima? Tak, jesteśmy z niej bardzo dumni. — Mówią, że jest bardzo bogata. — O, tak. — I znowu Henry zdawał się wycofać do jakiegoś odległego, wewnętrznego miejsca. — Wiesz — odezwał się w końcu. — Nigdy nikomu nie powiedziałem całej historii śmierci mego syna, z wyjątkiem naturalnie Catherine. Chciałbym, żeby ktoś ją poznał — Catherine i ja nie będziemy przecież żyć wiecznie. Myślę, że chciałbym ją opowiedzieć 206 właśnie tobie. Być może dlatego, że wiem, iż zachowasz ją w sekrecie, tylko dla siebie. — Naturalnie, Henry paszo. — Tarik nie chciał powracać do tematu Charlesa, miał nadzieję, że usłyszy coś więcej o Karimie. — Może drinka? To długa opowieść. — Małą brandy, proszę. Henry nalał im obu do kieliszków i opowiedział o wszystkim. W rezultacie Tarikowi zabrakło słów. — Nie sądzę, abym kiedykolwiek słyszał coś równie smutnego — wykrztusił w końcu. Jego współczucie było prawdziwe, lecz uczucia mieszane. Tyle się dowiedział, ale tak naprawdę co takiego wiedział? Część historii, która go dotyczyła, skończyła się na zniknięciu małej dziewczynki z hotelu Shepheard's. Wówczas Henry podszedł do szuflady i wyciągnął małą, oprawioną w srebrne ramki fotografię. — To od jej matki — powiedział. — Nie widać, ale miała ciemne włosy, szafirowoniebieskie oczy. W każdym razie tak mi powiedziano. Dziecko na zdjęciu było niewiele starsze od niemowlęcia, lecz Tarik znał już ostateczną odpowiedź. To była Gaby. Nikt inny. Zwalczał w sobie niemal obezwładniający impuls powiedzenia wszystkiego, zaraz tam, na miejscu i natychmiast, w przeciwnym bowiem razie czyż nie byłby zwykłym przestępcą? Potrzebował jednak więcej czasu na przemyślenie wszystkiego, na uporządkowanie myśli. Tak szybko, jak tylko pozwalała grzeczność, pożegnał się z Austenami, obiecując, że ich odwiedzi, kiedy będzie ponownie w Aleksandrii. Wyszedł, czując się jak Judasz. Następne dni były potworne. Kwestia ta nie schodziła mu z myśli. Niewiele spał, a krewni żartowali z jego roztargnienia. W jednej chwili wahał się nad jedną możliwością, a w drugiej przechodził do diametralnie innych wniosków. 207 A decyzja należała wyłącznie do niego — tylko on był bowiem w posiadaniu wszystkich kawałków układanki i mógł ich nie przekazać nikomu. Ostateczną decyzję podjął dopiero w samolocie do Paryża. Być może niewłaściwą — lecz nie potrafił ograbić żony z córki, którą kochała tak ogromnie. Austenowie i Karima byli co prawda pogrążeni w żalu, lecz zdążyli już zaakceptować stratę i pogodzić się z nią. W przypadku Celinę nie byłoby wielką przesadą twierdzić, że cios ten mógłby ją zabić. Nie, cokolwiek by go to miało kosztować, sekret zatrzyma dla siebie. I ?????? 3 Rozluźnienie stosunków Egipt, łata 1956-1957 5&ł52 W łecie 1956 roku, potwierdzając suwerenność Egiptu po ct«*5^ wielu wiekach podporządkowania cudzoziemcom, Naser fct> «*» zamknął Kanał Sueski. W październiku angielskie i francuskie samoloty wojenne zbombardowały Kair, podczas gdy izraelskie wojska lądowe wkroczyły i zajęły Synaj. Zanim Narody Zjednoczone zdążyły zainterweniować i powstrzymać walki, Egipt doznał czegoś równoznacznego z kolejną porażką. A mimo to Naser wyszedł z tej wojny silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Rzucił wyzwanie wielkim europejskim potęgom, które zdominowały jego kraj od czasów Napoleona. Z pewnością gorzką pigułkę stanowił fakt, że ponownie zwyciężył Izrael. Nie była to jednak taka totalna rozsypka jak w 1948 roku. Żołnierze egipscy walczyli wytrwale i odważnie z tym, co ludziom na ulicach Kairu lub Aleksandrii albo na polach wzdłuż Nilu wydawało się przewagą nie do pokonania. Egipt pokazał, że nie był już słomianką pod drzwiami, o którą inni mogłi sobie bezkarnie wycierać nogi. Naser wyłonił się z tego mocniejszy niż przedtem. Posługując się wojną jako wymówką do zwalczenia wszelkiej opozycji — włącznie z Wafd i Stowarzyszeniem Braci Muzułmanów — wysłał tysiące łudzi do więzienia. Doraźny oddział medyczny znajdował się w pustynnym miasteczku w pobliżu Kanału. Nie była to dosłownie linia fron- 209 tu, lecz było do niej na tyle blisko, iż dźwięki ognia artyleryjskiego i wybuchających bomb zdołały podniecić wytwornie ubranego młodego kapitana, który eskortował Karimę z Kairu. — To piekielne miejsce — powiedział, kiedy ich poobijany dżip zatrzymał się. — Tylko niech pani nie będzie za długo. Opodal z pancernego pojazdu przenoszono rannych mężczyzn do budynku szkolnego. Jeden z nich zawołał do Allaha, gdy go podnoszono. Karima zobaczyła, że jego nogi kończyły się tamponami skrwawionych bandaży na wysokości kolan. Walczyła z ogarniającą ją falą mdłości. Widziała już wielu rannych żołnierzy, ale w regularnych szpitalach. Tutaj cierpienie było żywe, brutalne. Wizyta na froncie była jej pomysłem. Jej kraj znajdował się w stanie wojny i chciała coś zrobić. Dała i będzie nadal dawała koncerty na rzecz rannych, lecz wydawało jej się, że to nie wystarczało. Intuicyjnie wyczuwała, że jej obecność nawet przez parę godzin znaczyła więcej dla walczących mężczyzn, przypominała im o wszystkich kobietach w ich domach, które żywiły nadzieję, obawiały się i modliły się za nich. Spyros był ogromnie niezdecydowany w tej sprawie — w jednej minucie za, w drugiej uparcie przeciwko. Na koniec zgodził się i poczynił przygotowania. — No cóż, wchodzę tam — powiedziała Karima kapitanowi. Towarzyszył jej on i jego kierowca. W środku panowało piekło. Jedyna sala została opróżniona ze wszystkich mebli. Kilku mężczyzn leżało na polowych łóżkach, inni na dywanikach modlitewnych lub po prostu na podłodze. Niektórzy wili się z bólu. Kolejni znów byli śmiertelnie nieruchomi. Mniej poważnie ranni żołnierze siedzieli lub stali oparci o ściany. Słychać było bolesne jęki, przekleństwa, wołania do matki lub Allaha. Cywilny lekarz i młody wojskowy paramedyk badali ludzi, których właśnie przywieziono. Kiedy Karima stanęła w drzwiach, przekleństwa i większość odgłosów bólu zamieniła się w pomruki zdziwienia. 210 — Kobieta. — Co? Kto? — To ona, ta śpiewaczka Karima. — Kto taki? — No wiesz, idioto, Karima — Karawan. Słowik. Na koncertach posługiwano się tym jej przydomkiem, tutaj jednak się tego nie spodziewała. Uklękła przy żołnierzu, który stracił nogi. Jego twarz była maską cierpienia — drżał z bólu. Lekarz spojrzał zaledwie na opatrunki. — Czy może mu pan coś dać? — spytała Karima. Doktor wzruszył ramionami. — Nie mam już nic z tego, co mogłoby mu pomóc. — W samochodzie jest apteczka pierwszej pomocy — zwróciła się Karima do kapitana. — Czyż nie ma w niej jakichś środków znieczulających? Kapitan skinął na kierowcę, który poszedł po apteczkę. — Wyjdziesz z tego za wolą Allaha — powiedziała Karima rannemu. —Jesteś silny, widzę to. Spojrzał na nią jak na opatrznościowego anioła. Mogła tylko powstrzymać łzy. Teraz wołali ją inni żołnierze. Wszyscy mieli te same prośby. — Czy będziesz teraz wracała do Kairu, Karawan? Czy będziesz przejeżdżać przez takie a takie miasto? Znasz taką a taką wieś? Proszę, powiedz mojej matce, ojcu, bratu, mojej żonie, że żyję- Kapitan miał przy sobie notatnik i Karima zmusiła go do zapisywania nazwisk oraz miejscowości. Nie miała pojęcia, w jaki sposób mogliby spełnić te wszystkie życzenia, ale postanowiła spróbować. Seria wybuchów wstrząsnęła ścianami. Kapitan spojrzał nerwowo w górę. Zaprawiony bitwami żołnierz uśmiechnął się. — Co najmniej o półtora kilometra stąd. — Ale zbliżają się coraz bardziej — dodał drugi. — Powinna pani już stąd odejść. 211 Kapitan przytaknął, jakby uważał to za dobrą radę. Karima nadal zapisywała nazwiska. Z zewnątrz dobiegał poszczekujący turkot. — Czołgi — powiedział jakiś żołnierz. — To nasze czołgi się wycofują. — Niech pani już idzie — nalegał mężczyzna, który nakłaniał ją do tego już wcześniej. — Chyba że chce pani zwiedzić Palestynę. — Nagle zaczął wpatrywać się w coś poza nią. Wokół niego ludzie usiłowali powstać. — Spocznij! — rozbrzmiał spokojny, imponujący głos. — Daleko nam tu do defilady. Karima odwróciła się. Nigdy przedtem nie widziała tego człowieka, lecz poznała go natychmiast. Czarna przepaska na oku, pokryta bliznami orla twarz znana była w całym Egipcie. Cały był zakurzony i wydawał się niezmiernie znużony, lecz emanował z niego autorytet. Farid Hamza przyglądał się przez chwilę Kadmie, a potem odezwał się do żołnierzy: — Ludzie, nadjeżdżają ciężarówki. Jedziecie do domu. Nie będzie to najprzyjemniejsza jazda, lecz inshallah będziecie dzisiaj spali we własnych łóżkach. Mężczyźni wyraźnie odprężyli się. Rozległy się pomruki dziękczynne do Allaha. — Niektórzy z nas nadal mogą walczyć dla pana, generale — ochotniczo zaproponował mężczyzna, który ledwo trzymał się na nogach. — Może kiedy indziej — odparł Hamza. — Wycofujemy się, ale nie poddajemy. A wy jak dotąd zrobiliście wystarczająco dużo. — Ponownie spojrzał na Karimę. — Naturalnie — dodał z nikłym uśmiechem — nie zdawałem sobie sprawy z tego, że macie gościa. Nikt nie jest na tyle grubiański, aby zapomnieć o gościu, zwłaszcza tak pięknym. Obawiam się zatem, że będę musiał poprosić tę damę, aby natychmiast stąd wyszła. Był to rozkaz. Karima skierowała się do drzwi, a żołnierze krzyczeli na pożegnanie. 212 — Nie zapomnij o nas, Karawan\ Generał wyszedł za nią na zewnątrz. — To pani jest tą śpiewaczką? Kapitan pośpieszył formalnie ich przedstawić. — Co pani tutaj robi, pani Ahmad? — Chciałam coś zrobić... żeby pomóc. — Miałem rozkaz, żeby ją odeskortować na tylne pozycje, generale — wyjaśnił kapitan. — Dla podniesienia morale. — To nie są tyły. Kapitan wzruszył bezsilnie ramionami. — Kiedy opuszczaliśmy Kair, były. I znowu nikły uśmiech. Hamza zwrócił się do Karimy. — Tak jak powiedziałem tym ludziom, wycofujemy się. Walki toczące się w dolinie — wskazał na wschód — są naszymi tyłami. Wróg będzie tu zaledwie za kilka godzin. Był to piękny zimowy dzień na pustyni, gorący, ale do zniesienia. Pomimo szczęku czołgów na bitej drodze, dowodów w postaci rannych, których przed chwilą widziała, Karimie trudno było uwierzyć, że ludzie zabijali się nawzajem w taki dzień. Wydawało jej się to grzechem przeciwko Bogu. — A co z tymi ciężarówkami? — spytała. — Dla rannych. — Ciężarówki będą tu wkrótce. Jeśli zdołają się przedostać. — A jeśli nie? — Zabierzemy tych ludzi na czołgach. — Generał spojrzał ponuro w niebo. — Nie będzie dobrze, jeśli dostrzegą nas samoloty. Karima pomyślała o dżipie. — Możemy zabrać dwóch rannych — powiedziała. — Trzech, jeśli wytrzymają ścisk. Spojrzał na nią ostro. — Dziękuję za propozycję. Ale to nie jest konieczne. — Niech pan się nie wygłupia. — Karima zaskoczyła siebie samą tym, co powiedziała. — W rzeczy samej nie wyjadę bez nich. Orle oko przeszyło ją na wskroś. Uniosła brodę. 213 — Wie pan, że nie ma pan powodu, by mi odmówić. To może ocalić im życie. Po raz pierwszy Hamza uśmiechnął się szeroko. — Poddaję się. Kapitanie, wybierzcie dwóch ludzi, którzy mogą pojechać tym pojazdem. — Kapitan pośpieszył spełnić rozkaz. — Muszę panią przeprosić — powiedział Hamza. — Myliłem się. Kiedy po raz pierwszy ujrzałem tu panią, myślałem, że to jakiś chwyt reklamowy. Ale pani jest bardzo odważna. Karima nie wiedziała, co odpowiedzieć na taki komplement. — Widziałem, co pani zrobiła dla moich ludzi — ciągnął generał. — Nie zapomnę tego. I oni również. W istocie, wręcz odwrotnie. Są tu trzy tuziny rannych. W ciągu pół roku każdy żołnierz egipskiej armii może zostać jednym z nich. Kapitan powrócił, kierowca i pielęgniarz pomogli dwóm chodzącym rannym dojść do dżipa. — Misja spełniona — powiedział Hamza. — Zgodzi się teraz pani odejść, pani generał? — Zgodnie z rozkazem, panie generale. Utkwił w niej poważne spojrzenie. — Kiedy to wszystko się już skończy, czy mógłbym się z panią zobaczyć? Aby pani właściwie podziękować? — Oczywiście — odpowiedziała lekko, lecz coś zaszło pomiędzy nimi w tym momencie. Potrafiła to wyczuć. Jakaś relacja. Coś, co zdawało się stwierdzać: „Ta osoba stanie się częścią twego życia". — Nie mam naturalnie na myśli nic niestosownego. — Oczywiście. — Jedźcie z Bogiem —- powiedział Hamza. — I pan również. — Te rytualne słowa wydawały się tam wyjątkowo nie na miejscu. Kapitan pośpieszył w stronę dżipa. Kierowca nie trwonił czasu. Kiedy Karima obejrzała się za siebie, Farid Hamza zniknął za tumanami kurzu. 214 03 — Synchronizacja w czasie — zwrócił się Omar do krzepkiego mężczyzny siedzącego po drugiej stronie jego biurka. .— Synchronizacja w czasie — dobra lub zła — stanowi o wszystkim. Mężczyzna pokiwał głową, jak gdyby była to jakaś wielka mądrość. Omar nie miał zamiaru obrażać potencjalnego klienta, pouczając go, lecz prawdę rzekłszy, sam wierzył, że zgranie w czasie stanowiło o wszystkim. Widać to było po jego własnym życiu. Dobrze, że przestał szpiegować dla Niemców akurat wtedy, gdy to zrobił — w rzeczy samej ani chwilę za wcześnie. Potem, co okazało się o wiele ważniejsze, wybrał odpowiedni moment na opuszczenie Stowarzyszenia Braci Muzułmanów, kiedy nadal popierali rewolucję i wydawało mu się naturalne, aby dalej kultywować naserowskie powiązania. Teraz wielu z jego byłych braci siedziało w więzieniu, podczas gdy on stale wznosił się coraz wyżej w nowym reżimie. Naturalnie musiał się wyprzeć niektórych ludzi, z którymi niegdyś współpracował — Ibrahim Khairi był takim bolesnym przykładem. Jednakże czyja to była wina? Czyż wielokrotnie nie ostrzegał Ibrahima — ich wszystkich — że czasy się zmieniły, że ich nieugięty fundamentalizm był już przedatowany? A zatem Ibrahim kontemplował teraz nad Koranem w jakimś więzieniu na pustyni, a Omar miał ładny nowy dom w Roushdy — choć jeszcze nie taki, jaki ostatecznie spodziewał się mieć — oraz biuro w jednym z lepszych budynków w Aleksandrii, z kunsztownie oprawioną fotografią Nasera na ścianie. Omar miał nadzieję, że pewnego dnia zostanie osobiście podpisana przez wielkiego przywódcę. A wówczas potencjalni klienci będą pod jeszcze większym wrażeniem, niż najwidoczniej był ten. — Wierzę, że nadeszła właściwa pora — powiedział lapidarnie Omar. — Te projekty zostaną przeprowadzone, i to wkrótce. Z pomocą Boga, Egipt nie jest już taki jak choćby parę lat temu. Ludzi na najwyższych szczeblach — nieznacznym ruchem ra- 215 mienia wskazał na fotografię — nie zadowala już siedzenie i patrzenie, jak mija ich świat. Oni domagają się czynu. — Dzięki za to Bogu — powiedział szczerze mężczyzna. Był przedsiębiorcą budowlanym pracującym przy użyciu paru ciężarówek amerykańskich z czasów drugiej wojny światowej i wszelkich materiałów budowlanych, jakie zdołał wybłagać, ukraść lub za coś wymienić. Specjalizował się w budowaniu murów. Jego ambicją było wygranie kontraktu na budowę ogrodzeń w kilku nowych więzieniach, które budowano teraz dla politycznych dysydentów. Nawet jeśli otaczało je osiemdziesiąt kilometrów palącego piachu, więzienie wymagało muru, choćby jedynie ze względów psychologicznych. — Pan i ja myślimy podobnie — powiedział mężczyzna ze śmiałą nadzieją. — Czy mogę liczyć na pańską pomoc? — Jest pan przyjacielem Yusefa — odpowiedział Omar, lekko powołując się na znajomego, który ich razem skojarzył i który będzie musiał być sowicie nagrodzony. — Komuż innemu miałbym pomagać? — Przybrał lekko zatroskaną minę. — Naturalnie jestem jedynie pośrednikiem. Mogę porozmawiać z odpowiednimi ludźmi, ale oni pewnie mają własne... preferencje. Przedsiębiorca nie był tępy. — Naturalnie — rzekł. —. Biznes to biznes. Odłożyłem pewną sumę na takie ewentualności. — Bardzo rozsądnie. — To niewiele. Tylko pięć tysięcy. — Mężczyzna spojrzał szybko na Omara, który pozwolił sobie na pełną zażenowania minę. — W najlepszym wypadku mógłbym dać siedem i pół tysiąca — dodał po chwili budowlaniec. Omar wydął usta. — Rozumie pan, że do ludzi, z którymi mam do czynienia, spłyną i inne oferty. Za piętnaście mógłbym panu niemal przyrzec wyniki, na których panu zależy. — Przykro mi bardzo, ale. To po prostu nie jest możliwe. Dziesięć — może, nie więcej. 216 Omar skinął głową. Najwyraźniej klient osiągnął już swój limit, być może nawet go przekroczył. — Zrobię, co będę mógł. Niech pan się nie martwi. Może i nie zgarniemy wszystkiego, ale i tak dobrze pan na tym wyjdzie. I było to prawdą. Nie mógł oddać temu człowiekowi wszystkich więzień w całym Egipcie, może nawet ani jednego, gdyż były już tam dobrze prosperujące przedsiębiorstwa, mające o wiele mocniejsze kontakty. Mógł mu jednak coś załatwić, coś większego, co wyrównywałoby to, co Omar zwykł uważać za maklerskie opłaty. Przedsiębiorca dziękował mu wylewnie. Omar był równie uprzejmy. Dobra dniówka. Mógł liczyć na tysiąc pięćset dla siebie, może nawet dwa tysiące, jeśli wszystko dobrze pójdzie. To w znacznym stopniu złagodziłoby jego finansowe kłopoty. Rozdania stawały się ostatnio wręcz brutalne. Był przekonany, że na dłuższą metę sobie poradzi, ale na krótszą... A nowy dom po prostu pożerał go żywcem. No cóż, dwa tysiące to zawsze dwa tysiące, a w kościach może mu się poszczęścić jeszcze tej nocy. A jeśli nie? W razie czego zawsze była Karima. Bóg wie, że dobrze się jej wiodło, zwłaszcza jeśli wzięło się pod uwagę i to, że ten przeklęty Grek kradł. Niewiarygodne, ile ludzie gotowi są płacić, żeby usłyszeć jej śpiew — ileż to razy w ich starym domu miał ochotę zapłacić, byle tylko siedziała cicho. Stary dom. Nadal niemal codziennie odwiedzała ojca. I nadal mieszkała w starej willi Munira, a mogłaby sobie pozwolić na pałac. Przy takich pieniądzach. Pożyczanie od niej było bolesne. Zrobił to już kiedyś raz. Lub parę razy. Zawsze miała miliony pytań. W rzeczy samej były to przecież tak samo i jego pieniądze. W końcu on był mężczyzną w tej rodzinie, gdy ojciec posuwał się w latach. A czyż nie dawał jej cennych porad dotyczących kariery? I nie miał tego Greka na oku? Można by się spodziewać, że da mu jakieś procenty od tego, co zarabiała. Do diabła z tym. Dosyć interesów, jak na jeden dzień. Czas 217 na relaks. Odświeżyć się w domu. Parę drinków w stałych, przyjaznych miejscach. Fajeczka lub dwie. A potem niezrównane podniecenie turlających się kości, drażniący się z nim los pod opuszkami palców. Życie — zdaniem Omara, jak stwierdził tego dnia — było bardzo łaskawe. Twarz Spyrosa Pappasa zmieniła się w maskę ze starożytnej greckiej tragedii. — Sądzę, że mamy ten koncert — powiedział z głębokim smutkiem. — Ale może tobie się to nie spodoba. Może popełniłem błąd. — A jaki to koncert? — spytała Karima. — Co w nim takiego złego? Spyros wzruszył ramionami ze skruchą. — Po pierwsze, na wolnym powietrzu. Mikrofon, głośniki i ta cała technika. To prawda, że Karima nie lubiła sztucznego nagłaśniania. — Gdzie na wolnym powietrzu? — spytała. — Na wolnym powietrzu. Pod piramidami. — Pod piramidami! Jakaś grupa amerykańskich turystów? Jakieś wydarzenie polityczne? — Nie, nie. Otwarte dla wszystkich. Pod gwiazdami. Kto wie? Sto tysięcy. Może dwieście tysięcy ludzi. Karima wpatrywała się w niego. — Czy to jakiś żart? — Takie liczby wydawały jej się bezsensowne. — No i jest jeszcze druga sprawa — dodał żałośnie Spyros. — Ty dostaniesz tam drugoplanową rolę. — Drugoplanową rolę? — Karima nie pytała ze względu na dumę. Po prostu nie było obecnie wielu piosenkarek, wobec których mogłaby odgrywać drugoplanową rolę. Wcale nie tak dużo. — O słodki Allahu! — wykrzyknęła. Spyros rozpromienił się. 218 — Tak. Sama Um Kalthum. Chyba że masz coś przeciwko temu. — Ty szaleńcze! O Allah! — Nie masz więc nic przeciwko mikrofonom? —? Jakoś je wytrzymam. Spyros spoważniał. — Rozumiesz jednak, że w tym nie ma pieniędzy — nie od razu. Nie ma jak pobierać opłat od wejściówek. Wszyscy jednak będą potem chcieli słuchać twoich płyt. — Jak chcesz, Spyros. Tylko powiedz kiedy. — Czuła się jak roztrzepana nastolatka. — Nie żartujesz, co? To istotnie prawda? — Rzeczywiście prawda. — Podał datę za niecałe dwa miesiące. — Tak wcześnie! — Nagle poczuła zdenerwowanie. — To już pewne? A jeśli coś nie wypali? Um Kalthum. Jej zdrowie. W nocy, chłodne powietrze... Spyros machnął ręką na jej pytanie. — Przestań się martwić. Wszak muzułmanie twierdzą, że wszystko jest w rękach Boga. Powinniśmy to w jakiś sposób uczcić. — Wezwał sekretarza i powiedział młodemu człowiekowi, że należało zamówić szampana. W czasie kiedy na niego czekali, Karima doznała wizji. Spyros mamrotał coś o kolejnych planach na pozwolenia publikacji, o prawach filmowych, może nawet na nagrania na żywo, choć według niego było to technicznie trudne. Karima myślała, jak dumni byliby z niej jej matka i Munir, jeśli faktycznie istniało coś takiego jak niebo i oni stamtąd na nią patrzyli. I wtedy właśnie, choć być może było to tylko jakieś echo w pokoju, usłyszała śmiech dziecka i głos: „Śpiewaj, ummi\". W tym samym momencie, tak ulotnie jak przelot motyla, na samym skraju pola widzenia ujrzała małą dziewczynkę i natychmiast wiedziała, że to Nadia. Nie Nadia, jaką widziała po raz ostatni, lecz taka, jaką musiała być teraz — z błyszczącymi, niebieskimi oczami i twarzą podobną do twarzy anioła. 219 — Co się stało? — zapytał Spyros. — Karima? Coś się stało? — Nie. To tylko... Nic mi nie jest. — Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. — Nie. Nie, wręcz odwrotnie. Myślałam... o mojej córce. — Ach! — Ujrzałam ją, Spyrosie. Właśnie w tej chwili, przysięgam. Albo poczułam jej obecność. Nie umiem tego wyjaśnić. — Karima zaczerpnęła powietrza. — Zawsze wiedziałam, że ona żyje. Zawsze. I tylko to trzyma mnie przy życiu. Ale jest mi tak trudno. — To musi być potworne, moja droga. Nie wiem, jak ty wytrzymujesz. — Spyros nie miał dzieci. Karima zrozumiała już, że był jednym z tych mężczyzn, którzy raczej nigdy nie będą mieli żony — jednak rozumiał, iż utrata dziecka była najgorszym z możliwych ciosów. W tym momencie do środka wpadł radośnie sekretarz z szampanem. — Uskrzydlony anioł — stwierdził Spyros. — Kieliszek dla ciebie, Georgios. A dla pani, Karimo? Tylko z tej wyjątkowej okazji? Zawahała się. Nigdy w życiu nie pila alkoholu. — Słyszałem — powiedział figlarnie Spyros — że Um Kalthum pije to jak wodę. Karima musiała się roześmiać. — Kłamca. Ale może tylko łyczek. Zęby to uczcić. Georgios, najwidoczniej nie posiadający się z radości z powodu tego, że został włączony do podstępu szefa, uniósł kieliszek. — Za zdrowie wschodzącej gwiazdy! — Naturalnie i za to — zgodził się Spyros. — Ale wypijmy i za spełnienie wszystkich życzeń. Karima niemal zakrztusiła się pierwszym łykiem szampana — i powiedziała sobie, że będzie to jej ostatni. Z załzawionymi oczyma zachłysnęła się. 220 — Smakuje jak lekarstwo z bąbelkami. Obaj mężczyźni roześmieli się, jakby była to najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszeli. — Czy to tu? — Tak, panie generale — odpowiedział pułkownik. Farid Hamza nie spodziewał się takiej skromnej willi. Było to ładne miejsce z bujnym ogrodem, absolutnie jednak nie była to ostentacyjna rezydencja gwiazdy. Spodobało mu się to. Przyjechał oficjalnym samochodem służbowym wraz z pułkownikiem i majorem. Nie chciał żadnych podejrzeń, że była to jakaś potajemna wizyta, jakaś umówiona schadzka. A poza tym spełniał całkowicie uzasadnioną, oficjalną misję. Po przeciwnej stronie domu stały oddzielne grupki mężczyzn i kobiet. Hamza naliczył sześć kobiet i pięciu mężczyzn. Przypuszczał, że to wielbiciele. Zbierający autografy. Major zastukał do drzwi. Otworzyła służąca. Tak, wdowa Ahmad spodziewała się pana generała. Będzie tu za chwilę. A potem przyszła, jeszcze piękniejsza, niż Farid ją pamiętał. Ten kolor na policzkach — czy to dla niego, czy też jedynie nieśmiałość młodej kobiety, której salon wypełnił się nagle wysokimi dostojnikami wojskowymi? Sama podała kawę. Po chwili banalnej rozmowy Farid przeszedł do oficjalnego sedna swej wizyty. Prezydent Naser nagrodził Karimę najwyższym medalem za cywilne bohaterstwo — prezydent wręczy go jej osobiście na ceremonii w Kairze. Farid przyszedł tu jedynie, aby ją o tym formalnie powiadomić i upewnić się, czy będzie mogła uczestniczyć w uroczystości. Karima zdawała się zażenowana. — To przecież nic takiego nie było — powtarzała. — Odwiedziłam kilku rannych ludzi, a kilku z nich podwiozłam dżi-pem. — Pułkownik i major byli tym najwyraźniej oczarowani. Farid skończył czytać oficjalne oświadczenie i odłożył je na bok. 221 — Oczywiście, napisano to nieco kwiecistym językiem — powiedział. — Ale to nieprawda, że pani nic takiego nie zrobiła. Zrobiła pani coś, a wielu innych siedziało bezpiecznie w domu. Jeśli pani nie wierzy, proszę porozmawiać z moimi ludźmi. To oni poprosili mnie, abym polecił panią do przyznania jej tego medalu. Cała ich delegacja, z pisemną petycją. Właściwie chcieli, by odznaczono panią za odwagę bojową — nikt z nich jednak nie wiedział, że dla cywilów istnieją inne odznaczenia. Powiedziałem, że nie mogę pani typować do żołnierskiego medalu, ale domagali się, abym wręczył pani to. — Sięgnął do kieszeni i wyciągnął coś w żywym kolorze. — To baretka z kampanii bojowej. Oznacza, że pani tam była. Pułkownik i major wymienili spojrzenia. Nigdy nie słyszeli tylu słów naraz od Farida Hamzy. Generał odchrząknął i powstał. — A teraz obawiam się, że muszę już iść. Jednakże będę zaszczycony, jeśli pani pozwoli, żebym eskortował ją na ceremonię wręczenia medalu w Kairze. — Dziękuję panu. Będę jednak w Kairze wcześniej, na koncercie — rzekła to tak, jakby nikt w arabskojęzycznym świecie nie słyszał o tym wydarzeniu. — Sama będę zaszczycona, jeśli pan — wszyscy panowie — przyjdą jako moi goście. Dopilnuję, żebyście mieli najlepsze miejsca. — Będzie mi niezmiernie miło. Dwaj pozostali oficerowie wykazali grzeczne zainteresowanie. Zaczynali rozumieć, że dla generała ta wizyta była czymś więcej niż jedynie służbowym zadaniem. — No cóż, w takim razie do zobaczenia — powiedziała Karima. — Dziękuję, pani Ahmad. Do widzenia. W samochodzie pułkownik zaryzykował stwierdzenie, że pani Ahmad jest wyjątkową kobietą. — Tak, owszem — przyznał Hamza. Wiedział, że dla niego była kimś o wiele więcej. I z całego serca żałował, że nie spotkali się dawno temu, zanim ożenił się z Fadwą. Byli małżeństwem 222 niecały rok — w zasadzie ciągle jeszcze byli nowożeńcami — kiedy została dotknięta zapaleniem opon mózgowych, chorobą, która darowała jej życie, ale okaleczyła ciało i umysł. Farid przysiągł, że będzie się opiekował Fadwą aż do dnia, w którym któreś z nich umrze. Dotrzymywał przysięgi z honorem i zamierzał czynić to dalej. Nadal kochał żonę, ale tak jak ojciec kocha słabowite i uzależnione dziecko. Choroba nie była jej winą, nie było też jej winą, że jego życie poza armią było takie samotne. Być może dlatego tak przyciągała go Karima Ahmad. Było w niej coś, co przypominało mu chrześcijańskie kobiety, zakonnice, które odrzuciły możliwość osobistego życia. No cóż, to było tajemnicą. Jednakże uczucie, które przeżył tamtego dnia na pustyni, zostało jedynie potwierdzone i wzmocnione. W jakiś sposób ta kobieta była związana z jego duszą. W ciszy swojej sypialni, patrząc na baretkę, przypominając sobie ludzi cierpiących wówczas w tamtej szkole na pustyni, wspominając, jak Farid Hamza spojrzał na nią wówczas i znowu dzisiaj — Karima była równie zaskoczona jak generał. Pierwszego dnia był po prostu obecny mocą, której siłę instynktownie wyczuwała. Dzisiaj miała inne wrażenie, jakby nagle w jej życiu pojawił się dobry, starszy brat, mocny przyjaciel, na którym mogła polegać. Może następnym razem znowu będzie inaczej. Z ,Akhbar" (Kair) Dzisiaj w nocy na czystym pustynnym niebie otaczającym piramidy, na firmamencie egipskiej piosenki u boku najjaśniejszej gwiazdy ukazała się nowa gwiazda, której przyszłej wielkości nie da się przewidzieć. ...A kiedy wszystko się zakończyło poza wiwatami tłumu, wielka Um-Kalthum nalegała, aby raz jeszcze wprowadzić jej młodą protegowaną na scenę, by podzielić z nią uwielbienie tłumu, i wszyscy wiedzieli — choć z całą pewnością nie oznaczało to koronacji — że jednak gest ten był formalnym uznaniem królewskiej dziedziczki... 223 cg Karima nie posiadała się z radości, lecz była również przerażona. Ćwierć miliona ludzi — ktoś powiedział jej, że było tam aż tyle — zamieniło się przed jej oczyma w jedną, żywą masę. Ten falujący i rozwrzeszczany stwór zdawał się ją kochać do tego stopnia, że chciałby ją pożreć. — Wystarczy — powiedziała u jej boku Um-Kalthum. — Ukłonimy się jeszcze raz jak dobre żony i idziemy, szybko, nie oglądając się za siebie. Karima zrobiła, jak jej kazano. W garderobach panowało istne piekło. Spyros nawet nie silił się na filozofowanie czy wygłupy. — Triumf! — wykrzyknął. — Mój Boże, nigdy w życiu jeszcze czegoś takiego nie widziałem! Wyglądający na profesora mężczyzna, w którym Karima rozpoznała głównego konsultanta Um-Kalthum, spojrzał złowieszczo na zegarek. — Jeśli zaczekamy, aż wszyscy wyjdą, spędzimy tu całą noc. —Jego zachowanie miało dać Spyrosowi do zrozumienia, że on widywał już takie rzeczy wielokrotnie. — Ja nie mam nic przeciwko poczekaniu. — A po co ? — spytała Um-Kalthum. — Gdzie są samochody, Ali? Profesor z rezygnacją wskazał ręką. — Tam, z tyłu. Długa droga w otoczeniu tłumu. — Być może potrzebna będzie wojskowa eskorta. Był to Farid Hamza, błyszczący w pełnym, odświętnym umundurowaniu. Uśmiechnął się do wszystkich, lecz prawie nie spuszczał oka z Karimy. Um-Kalthum to zauważyła. — Generał Hamza, co za zaszczyt. Nie sądzę, aby kiedykolwiek przedtem był pan na którymś z moich koncertów. — Niestety, obowiązki służbowe zawsze stały mi na przeszkodzie. — A zatem jakie to szczęście, że mógł pan przyjść dzisiaj. 224 — W każdym razie to moje szczęście. Byłyście panie wspaniałe. Obie. Kiedy całe towarzystwo — dwie śpiewaczki, profesor i Spyros — było już gotowe, Hamza przeprowadził ich poprzez morze miłośników. Ludzie nacierali niebezpiecznie, dopóki go nie rozpoznali. Wtedy rozstąpili się przed nim, jakby był jednym ze swoich czołgów. — Czy długo będzie pani w Kairze? — zdołał zapytać Ka-rimę w tym zgiełku. — Nie, jutro wracam do Aleksandrii. Jego twarz zareagowała rozczarowaniem. — Może mógłbym tam panią znowu kiedyś odwiedzić. Za pani pozwoleniem. — Ależ oczywiście. Jest pan zawsze mile widziany. W tym momencie Um-Kalthum potknęła się nieznacznie. Farid przytrzymał ją i zaproponował ramię. Błysnęły flesze aparatów fotograficznych. Następnego ranka w gazetach słynny generał wyglądał jak oddany małżonek Um- Kalthum, podczas gdy Karima i reszta ginęli gdzieś mało znacząco w tle. Karima przekonała się, że w tym biznesie ważne też było opanowanie kilku sztuczek oprócz własnego głosu. Wszystko zapoczątkowało spotkanie ze Spyrosem Pappa-sem. Przypadkowe spotkanie w miejscu, do którego Omar niekiedy zaglądał. Serdeczne z początku — zafundowali nawet sobie nawzajem po kolejce araku. Trunek rozgrzał Omara po opuszki palców i przez jakiś czas uważał nawet, że to szczęście, iż wpadł na Spyrosa. Później jednak Grek zaczął go irytować. Nawet nie dlatego, że człowiek ten puszył się tym, iż był twórcą gwiazdy, ani też nie z powodu jego oczywistych, zdeprawowanych spojrzeń szacujących co poniektórych młodych mężczyzn w pokoju. Powodów było z tuzin. Minęły cztery miesiące od czasu koncertu pod piramidami. 225 Imię Karimy było na ustach wszystkich, których znał. To, naturalnie, miało swoją wartość. Z drugiej zaś strony, nic przyjemnego, jeśli się jest przedstawianym słowami: „Znasz tę piosenkarkę? To jest jej brat". Nie było też miło zdać sobie sprawę, że prawie z dnia na dzień jego mała siostrzyczka stała się o wiele bogatsza niż on po wielu latach zawiłego i niebezpiecznego pływania po pełnych rekinów wodach politycznych wpływów. — .. .prywatny koncert — mówił Spyros. — To, uważaj, bracie, jest saudyjska rodzina królewska. Chcesz wiedzieć, ?? proponują? To już było za bardzo protekcjonalne. — Nie — odpowiedział obcesowo. — Obchodzi mnie jedynie, czy się dobrze opiekujesz moją siostrą. Spyros wpatrywał się w niego. — Czy dałem ci jakiekolwiek powody, byś w to wątpił? Facet kradł. Omar był tego pewien. Podbierał pieniądze. Każdy to robił. — Tylko uważaj, żebyś mi takich powodów nie dal — odpowiedział. — O co ci chodzi? — bardzo cicho zapytał Spyros. Omar zreflektował się w samą porę. Ten facet może i jest pedałem, ale to nieroztropne rzucać jakiemukolwiek Grekowi w twarz, że jest złodziejem. Istniały lepsze — bezpieczniejsze — sposoby załatwienia sprawy. — Nie zrozumiałeś mnie — odrzekł ze swym najlepszym uśmiechem. — Martwię się tylko o Karimę. Jak przystało na brata. Wypijmy jeszcze jednego. — Skinął na kelnera i przesunął pieniądze po stole. W tym tkwił problem — w pieniądzach. Zył od jednej transakcji do drugiej. Tak zwany biznes Munira walił się, i to po tym, jak Karima odegrała rolę szczodrobliwej pani i oddała mu go. Kiedy Omar wspomniał jej, że zyski były bardzo niewielkie, ona obwiniła za to jego. — Być może, gdybyś nie przekazał prowadzenia interesu pośrednikom, gdybyś poświecił parę godzin dziennie na spraw- 226 dzanie rachunków, może byś wiedział, dlaczego interesy nie idą dobrze. Jakie to podobne do jego siostry — dać mu c°ś\ co i tak straciło na wartości, a potem robić wymówki za to, że nie uratował biznesu. Co gorsza, przez dwa miesiące miał pecha w grze w kości. Od czasu do czasu miewał lepsze noce, lecz nie mógł się już dłużej łudzić, że wkrótce wyjdzie na swoje. W istocie nie miał już więcej pieniędzy na hazard — ledwo mu wystarczyło na zapłacenie tych drinków. Kolejna pożyczka od Karimy wydawała się prawdopodobna. Spyros milcząco przyjął niewypowiedziane przeprosiny Omara, wypijając whisky i zamawiając następna kolejkę, lecz wkrótce potem wykpił się umówionym spotkaniem i wyszedł, najwyraźniej nie całkowicie udobruchany. Omar postanowił udać się do kilku miejsc, w których był dobrze znany i gdzie można było uniknąć natychmiastowej zapłaty — przynajmniej dzisiaj. Jednakże po paru następnych drinkach pogrążył się w czarnej depresji. Nie prosił przecież o tak dużo, chciał tylko, żeby sprawiedliwie wynagrodzono jego wysiłki- Inni zbierali majątek jak śliwki z drzew, a on musiał się za każdym groszem naskakać po ziemi jak wiewiórka. Noc poprawiła się, kiedy jeden ze znajomych, który podzielał niektóre upodobania Omara, zaproponował fajkę haszyszu. Gryzący, żywiczny dym ciągnięty z chłodzących nargili natychmiast go uspokajał. Żarty i anegdoty wydawały mu się znowu śmieszne. Muzyka stawała się wesoła, nie smutna. Oddał się swojej ulubionej fantazji — o sobie jako kimś niebotycznie bogatym, mieszkającym w rezydencji, komu usługiwali służący — Henry i Catherine Austenowie, zmuszeni do tego przez rządowe ustawy, które Omar pomógł wprowadzić w życie, wykonywali najbardziej upokarzające prace. Po jakimś czasie znajomy lubiący haszysz odszedł — jego żona, jak powiedział, czekała na niego. I Omar został ponownie sam. Zupełnie sam, a jego fantazje ustąpiły miejsca rzewnemu 227 użalaniu się nad samym sobą. Dlaczego nigdy się nie ożenił, nie założył własnej rodziny? Z całą pewnością nie z powodu braku okazji, wiele rodzin z radością oddałoby mu swoje córki. Nigdy jednak nie znalazł kobiety, która mogłaby się równać z jego matką, a jaki sens miało wybranie kogoś, kto nie mógł spełnić jego wysokich oczekiwań? A poza tym zawsze był za bardzo zajęty doskonaleniem samego siebie, wspinaniem się do góry z poziomu życia syna służącego. Być może pewnego dnia znajdzie sobie prostą, wiejską kobietę, która będzie również piękna, kogoś, kto poświęci się dbaniu o jego wygody i wychowywaniu jego dzieci. Kiedy sączył szkocką, zorientował się, że chwieje się na nogach. Być może powinien udać się już do domu. Było jednak jeszcze wcześnie i perspektywa długiej, samotnej nocy wydawała mu się mało ponętna. Była jednak taka prostytutka, do której chodził — w sumie mało satysfakcjonujące doświadczenie, lecz lepsze od środków nasennych. Ona jednakże będzie się domagała gotówki. No cóż, jeszcze jeden kieliszek. Pożyczka od małej siostrzyczki. Cóż za upokarzająca perspektywa. Jednakże rozmyślając nad tym, Omar doznał olśnienia. Zastanawiał się, dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej — był sposób na załatwienie się z tym Grekiem i jednocześnie ustawienie się samemu na solidnym gruncie. Karimę zdziwił widok brata, lecz rozpoznała natychmiast, że był pijany, i domyśliła się, iż prędzej czy później poprosi o pieniądze. Ostatnio na tym właśnie polegały jego wizyty. Przynajmniej wysilił się na poprowadzenie braterskiej rozmowy — o ich ojcu, na temat jej ostatniej płyty, nic — dzięki Bogu — na temat wydania jej ponownie za mąż. W końcu przeszedł do sedna sprawy. — Siostrzyczko, martwię się o ciebie. Jesteś już na poziomie, na którym może być już wręcz niebezpiecznie. Potrzebujesz mężczyzny, aby pilnował twoich interesów. 228 -— Mam Spyrosa. I abi. No i oczywiście ciebie. — Nie wspomniała o Faridzie Hamzie, który w przeciągu paru nader krótkich godzin w jej życiu zdołał stać się doradcą, bratem, ojcem i przyjacielem, do którego w pierwszym rzędzie zwróciłaby się w razie kryzysu. Omar zmarszczył brwi i objął ją ramieniem. — Ach, siostrzyczko, o to właśnie mi chodzi. Ojciec spędza teraz czas w kawiarni na plotkach z innymi starymi mężczyznami. A Spyros — Spyros cię okrada, nie widzisz tego? Mimo iż Karima nie znała się na prowadzeniu interesów, jednak od pewnego czasu podejrzewała, że Spyros brał więcej, niż mu się należało. — Wszyscy agenci kradną na boku — odpowiedziała. — Powiedziała mi to Um-Kalthum. Właściwie powiedziała mi, że wszyscy agenci to złodzieje, ale dobry agent wart jest o wiele więcej niż to, co potrafi ukraść. — No widzisz? — rzekł Omar. — Widzisz? Przez chwilę wpatrywał się w nią tępo i Karima zorientowała się, że zgubił tok własnych myśli. Z całą pewnością był bardzo pijany. — Kradną na boku — potwierdził. — Pewnego dnia ukradnie ci wszystko i będzie po twoich pieniądzach. Przepadną. Do widzenia. — Wątpię, czy... — No właśnie, dokładnie tak. — Zacieśnił uścisk i potrząsnął znacząco jej ramieniem. — Ty o tym nie myślisz. Żyjesz jak we śnie, siostrzyczko. W twojej muzyce i takich tam rzeczach... Posłuchaj mnie. Jestem twoim bratem. Jesteś samotną, zagubioną kobietą. Potrzebna ci męska opieka. — Powiedziałam ci, mam Spyrosa, ojca i ciebie. — Zapomnij o Spyrosie! Zapomnij o ojcu! Ja chcę ci pomóc. Dlaczego mi nie pozwalasz? Jego oddech przypominał zgniłe winogrona. Karima zaczynała się czuć głupio i nieswojo, stojąc na środku pokoju z bratem uwieszonym na niej. 229 — Ależ ty mi pomagasz, bracie. Jednak teraz jesteś zmęczony. Powinieneś się przespać. Porozmawiamy rano. — Nie jestem zmęczony. Posłuchaj, Munir nie żyje już od dłuższego czasu. Potrzebny ci jest w życiu mężczyzna. A zatem w końcu zaczynał się wykład na temat małżeństwa. Karima miała ochotę płakać, krzyczeć — cokolwiek. Wówczas stało się coś nie do pomyślenia. — Siostrzyczko, ty... — powiedział Omar i jego ręka niezdarnie osunęła się w dół, dotknęła jej w sposób, który nie mógł być źle zrozumiany. Po raz pierwszy i jedyny w swoim życiu Karima uderzyła mężczyznę. — Odejdź ode mnie! Ty łajdaku! Pijany głupcze! Wynoś się stąd — i to zaraz! Oszołomiony Omar wycofał się do drzwi. — Ja... ja tylko chciałem... Karima podeszła do niego. — Jesteś moim bratem. Nie potrafię tego zmienić. I pomogę ci, jeśli będziesz tego potrzebował. Ale tylko wtedy, kiedy rzeczywiście będziesz w potrzebie. A jeśli kiedykolwiek zrobisz to, co zrobiłeś przed chwilą, zapomnę, że żyjesz — przysięgam ci to na głowę mojej zaginionej córki. W trakcie tej wirującej zawrotnie nocy Omar próbował poukładać wszystko, co się popsuło. Wydawało się to wręcz nierzeczywiste — jakby oglądał film o samym sobie. Głupia sprawa. Co go, na litość boską, opętało? Nie mógł tego pojąć. A chciał jej tylko pomóc. A teraz co? Jak to się stało? Wstawaj. Spodnie podarte, odrapane kolano. Idź. Powinien wrócić i stawić jej czoło. Nie. Idź do domu. Idź do domu. Był dumny z tego postanowienia. Stanowiło dowód siły charakteru. Skrzyżowanie. Taksówka? Pieniądze? Jakieś drobne, przypuszczalnie wystarczy. Z ulgą opadł na siedzenie. Kiedy zaczęły migać światła, jedno było jasne 230 __w typowy dla siebie sposób Karima znowu uczyniła z niego nikczemnika. Co w tym było takiego złego? Małe potknięcie, do którego mogło dojść pomiędzy każdą siostrą i bratem. — Suka — mruknął do kierowcy, który zdawał się to rozumieć. — Suka! Na pierwszy rzut oka — ale jedynie na pierwszy — wydawać by się mogli oddanym sobie małżeństwem, siedzącym razem po podróży służbowej męża i wizycie żony u dalekich krewnych. Karima przyrządziła ulubione potrawy Farida z nadziewanych liści winorośli i sałatki z ogórków w jogurtowym sosie. A on przywiózł jej prezent — ostatni, wiernie odtwarzający niemiecki adapter, który po męsku usiłował podłączyć. Dotknęli się tylko przy powitaniu, a potem odsunęli, każde z własnymi myślami. Nie widzieli się przez miesiąc. Karima nalała cytrynowej herbaty i patrzyła na niego z rozbawieniem. — Udało się? Farid pomachał instrukcją obsługi. Napisana została w kilku językach, tylko nie po arabsku. — Myślałem, że potrafię czytać po angielsku — powiedział. — Ale nie jestem pewien, czy Niemcy potrafią po angielsku pisać. — Napij się herbaty. — Za chwileczkę. Już prawie skończyłem. Minęła minuta. I parę następnych. — Co byś zrobił, Faridzie — odezwała się Karima — gdyby ktoś brał od ciebie pieniądze, do których... nie miałby prawa? — Chodzi ci o Spyrosa — stwierdził. — Dlaczego tak sądzisz? — Któż inny mógłby to być? — No cóż, a gdyby to był Spyros — choć nie mówię, że o niego chodzi — to co byś zrobił? To znaczy, co ja powinnam zrobić? 231 Farid odłożył mały śrubokręt, którym atakował niemieckiego wroga. — Ile wynosi jego uposażenie? — Jak zawsze — dziesięć procent. — Zawsze? — Od czasu, kiedy zaczęliśmy. Może powinnam... — I pewna jesteś, że kradnie? — No cóż, podbiera. Farid zastanowił się. — Gdyby to był jeden z moich sierżantów kwatermistrzów... Ale tak nie jest. Pozwól, że zaproponuję ci tak: podnieś mu gażę o połowę i jednocześnie daj jasno do zrozumienia, że to mu musi wystarczyć. Żadnych sztuczek. — Mogę zrobić to pierwsze — powiedziała Karima. — Nie wiem jednak, jak mogłabym mu powiedzieć drugą część. To znaczy bez rozgniewania go. — Pozwól, że ja się tym zajmę. Odwiedzę go przed wyjazdem. — Uśmiechnął się na widok jej zatroskania. — Nie bój się, to nie będzie sąd wojskowy. Lubię Spyrosa. Myślę, że się zrozumiemy. I tak właśnie się stało. Uorfczfoł 4 Kobrmtic sekreta Paryż i Maroko §???5 — Pakuj walizki, Celinę. Jedziemy do Maroka — &??& oznajmił Tarik, wpadając do mieszkania. «?> <** Celinę przesadnie westchnęła. — Tarik, my z Gaby nawet nie mamy czasu się rozpakować, a ty znowu nas gdzieś zabierasz! Zamienimy się w Cyganki! — Piękne z was będą Cyganki! — Roześmiał się. Jego częste zagraniczne wyjazdy były już tematem rodzinnych żartów, doskonale jednak wiedział, że Celinę kochała podróżować tak samo jak on. — Maroko! — Gaby klasnęła w ręce z zachwytem. Mimo iż była już na progu kobiecości — „potworny okres", ostrzegały Celinę przyjaciółki — nadal pozostawała tak pogodną, otwartą i szczerą, jaką była we wczesnym dzieciństwie. — Och, papa, czy możemy pojechać do Casablanki? Nakręcono tam mój ulubiony film. I czy moglibyśmy pojechać do Egiptu? To nie tak daleko od Maroka, a ja zawsze chciałam zobaczyć piramidy. A potem__ — Un moment, ma petite, un moment — drażnił się z nią. — Nie zapominaj, że mam tam pacjenta do leczenia. Książę Ra-shid, jak mi powiedziano, ukochany syn króla, jest chory. Jadę do Maroka, żeby go wyleczyć, a nie, żeby się bawić. — Widząc smutną minę Gaby, Tarik szybko złagodniał. — Ale naturalnie po pracy będziemy się bawić. Pojedziemy do Casablanki, choć podejrzewam, że ten twój film nakręcono w Hollywood. 233 Może zwiedzimy nawet parę miejsc, o których nigdy nie słyszałaś. Chciałabyś, kochanie? — Nic nie wspomniał o Egipcie. Nie miał zamiaru zabierać tam Gaby, jeśli tylko mógł tego uniknąć. — Och, tak, papai — Zdawała się nie zauważyć tego pominięcia. — Mam nadzieję, że twój pacjent szybko wyzdrowieje. To znaczy dla jego własnego dobra, oczywiście — dodała szybko. — Choroba nie należy do przyjemności. — Nie, nie należy, mapetite choux. — „Jakżeż ona jest śliczna!" — pomyślał Tarik. Piękna dziewczyna o twarzy elfa i dużych, błyszczących oczach. Wniosła tyle radości, tyle cudów w życie jego i Celinę. Jak zawsze jednak przyjemność kochania Gaby przychodziła z poczuciem winy — gryzącym podejrzeniem, że ktoś inny utracił bogactwa, które zyskał on. Tarik wraz z rodziną odbył podróż prywatnym samolotem do Rabatu, a potem umieszczono ich w okazałym apartamencie w pałacu. Odświeżywszy się pośpiesznie, Tarik udał się prosto do pokoju dziecięcego, modląc się cicho po drodze: „Niechże to będzie zwykła wizyta, ya Allah, i spraw, aby moje umiejętności okazały się wystarczające dla chłopca". Mimo iż nauczono go zawsze zachowywać zawodową postawę i pewien dystans, Tankowi bardzo trudno przychodziło to w przypadku dzieci. Objawy, jakie wykazywał siedmioletni Rashid, były niejasne, lecz nieco niepokojące — sporadyczna gorączka, złe samopoczucie, utrata apetytu. Królewski lekarz przepisał różnego typu środki łagodzące, lecz symptomy pozostały. W drzwiach do pokoju Tarik spotkał nianię dziecka, załamującą ręce i bliską płaczu. __ Dzięki niech będą Allahowi, że pan przyjechał — zawodziła. — Próbowałam wszystkiego, co w mojej mocy, aby przywrócić kolor policzkom mego ulubieńca, ale nic nie pomaga. Nie chce się bawić zabawkami i prawie nie tyka jedzenia, nawet jeśli przygotowuję jego ulubione potrawy. Tylko by spał. 234 Tarik wymamrotał jakieś słowa pocieszenia, a następnie zwrócił się do swego pacjenta. Książę Rashid był ładnym chłopcem, Tarik jednak natychmiast zauważył, że niania miała powody do zmartwienia. Wzrok księcia był zmatowiały, gęste, ciemne włosy suche i kruche. Przeprowadzając dalsze oględziny, Tarik zauważył, że opuszki palców chłopca były zimne, choć w pokoju było całkiem ciepło. — Już od jakiegoś czasu, wasza wysokość, nie czułeś się dobrze, prawda? — Jestem po prostu zmęczony — odpowiedział książę apatycznie. — Chcę jeździć na moim koniu. Chcę wybrać się na polowanie z moimi braćmi. Ale tak szybko się męczę. Mój ojciec mówi, że pan sprawi, iż poczuję się lepiej. On twierdzi, że jest pan o wiele mądrzejszy od nadwornego doktora. — Zrobię, co będę mógł, żeby posadzić cię na koniu — obiecał Tarik z uśmiechem. Pewno książę podsłuchał, jak król dał rykiem upust swej niecierpliwości z powodu nieudolności nadwornego lekarza, i zażądał: „Na Boga, jeśli nie jesteś w stanie uzdrowić mego syna, poślij po doktora Misry'ego". Zwracając się do niańki, Tarik zapytał: — A jak z wypróżnianiem się chłopca? Jest regularne? Odpowiedziała bez wahania. — Muszę mu podawać środki przeczyszczające. — A jego ręce — zawsze są takie zimne? — O, tak — odpowiedziała, kiwając głową energicznie, zadowolona, że może się w jakiś sposób przydać. Gdyby Rashid był dorosły, Tarik mógłby od razu podać przypuszczalną diagnozę. Jednakże to, co mu przyszło na myśl, było rzadkością u dzieci i Tarik czytał na ten temat jedynie w literaturze medycznej. Nakłoniwszy księcia do wykazania odwagi, pobrał próbkę krwi. Wiedział, że w Rabacie istniało laboratorium, ale bardziej ufał własnemu laboratorium w Paryżu. To nie był problem, jak stwierdził królewski szambelan. Obłożono próbkę lodem i wysłano królewskim samolotem. 235 W niecałe dwadzieścia cztery godziny później Tarik znalazł się w prywatnych komnatach królewskich, zdając raport z wyników. — Książę Rashid cierpi na rzadką formę dziecięcej niedoczynności tarczycy. — Czy to coś poważnego? — zapytał król. — Bardzo poważnego, jeśli się nie będzie leczyć. Jednakże — dzięki niech będą Allahowi — istnieją obecnie wyśmienite lekarstwa. Książę Rashid będzie musiał zażywać codziennie niewielkie dawki wyciągu z tarczycy. I musi mieć regularnie robione badania krwi. Za sześć tygodni przylecę zbadać go ponownie. Jeśli poziom hormonów tarczycy zostanie ustabilizowany, będziemy przeprowadzać badania jedynie dwa razy do roku. — Spodziewając się kolejnego pytania króla, dodał: — Oczekuję, że książę Rashid w pełni wyzdrowieje i będzie wiódł pod każdym względem normalne życie, inshallah. Wdzięczność króla była bezgraniczna. Zwykłe uiszczenie należności, nawet książęcej wysokości, nie wystarczało. Chodziło jeszcze o coś dodatkowego. Z całą pewnością Tarik mógł o czymś myśleć. Może nowy samochód? Jeden z królewskich bugatti? — No cóż — powiedział w końcu Tarik. — Moja córka chciała zwiedzić trochę Maroko, zanim wrócimy do Paryża... — Cała przyjemność po mojej stronie! Pokazanie wam Maroka będzie dla mnie największą przyjemnością. — Król był zachwycony prośbą Tarika, nic bowiem nie sprawiało mu takiej radości jak goszczenie szacownych gości. — Zanim jednak pojedziecie — powiedział — pozwólcie, bym wydał na waszą cześć małe przyjęcie. Owo „małe przyjęcie" okazało się sutą ucztą w pustynnym stylu, włącznie z pieśniami, tańcami, sztuczkami kuglarskimi, no i naturalnie górami jedzenia — całymi pieczonymi jagniętami, tajins przyrządzonymi z jagniąt i królików, b'stilla z kurczaków, cudownych sałatek i talerzy pełnych kuskusu. — Podoba mi się tutaj, papo — stwierdziła Gaby, kiedy 236 służba ponownie napełniła jej talerz. — Czuję się bardzo dobrze, zupełnie nie jak turystka. Tarik czule poklepał jej dłoń. Później, kiedy zaczęła nucić razem z jedną ze śpiewaczek — z kobietą, która śpiewała starą, marokańską piosenkę ludową — Tarik przyglądał się córce, jej kremowej skórze, kruczoczarnym włosom. Czyżby odczuwała coś, czego on nie mógł zrozumieć? Siłę popychającą ją w kierunku miejsca, języka, stanu umysłu? A może mylili się z Celinę, posyłając ją do amerykańskiej szkoły w Paryżu, zamiast budować na tym, co najprawdopodobniej było arabską spuścizną? Dyskutowali na ten temat i zadecydowali, że w świecie dwudziestego wieku najlepiej było dla Gaby, aby płynnie znała angielski. Ale czy przypadkiem podświadomie nie chcieli na wszelkie sposoby odsunąć ją od korzeni? Westchnął, po czym ponownie poklepał Gaby po ręce i usiłował mile spędzić resztę wieczoru. Następnego dnia szambelan królewski poinformował Tarika, że przyznano jemu i jego rodzinie luksusowo wyposażone land-rovery i trójkę przewodników. Wszystko stanie przed nimi otworem, każdy zakątek królestwa pustyni jest do ich dyspozycji. — Wyobraź sobie, że jesteś Marco Polo, przyjacielu — powiedział król, żegnając się z nimi wylewnie. — Co prawda moje królestwo nie równa się z imperium Kubilaj-chana, ale każdy jego rejon stoi otworem przed tobą i twoją rodziną. I tak oto rodzina Misry zwiedzała otoczone murami miasto Fez, dokazywała na plażach Agadiru, robiła zakupy na bazarach w Casablance, popijała miętową herbatkę w słynnym hotelu Mamounia. Gaby pragnęła zobaczyć prawdziwy posterunek Francuskiej Legii Cudzoziemskiej, więc zwiedzili Zagorę. Celinę zachwycała się średniowiecznym miastem Taroudant, a Gaby podobały się atmosfera Tangeru podobnego niemal do filmowego planu oraz Czerwone Miasto — Marrakesz. Zwiedzili siedemnastowieczne cesarskie miasto Meknes i Gaby słuchała uważnie, jak przewodnik wyjaśniał, że była to niegdyś 237 stolica władcy Moulaya Ismaila, o przydomku „Krwiożerczy". Wszyscy podziwiali potężne wały obronne i bramy wjazdowe zbudowane przez dwa tysiące pięciuset jeńców wojennych. __ To jest najwspanialsza podróż w moim życiu — stwierdziła Gaby. —Już nigdy nie odbędę lepszej. __ Czyżby? — żartował Tarik. — A w takim razie nie ma sensu, żebym cię jeszcze gdzieś zabierał. __ Och,papai — roześmiała się. — Przecież wiesz, że weźmiesz mnie i maman ze sobą wszędzie. — Zawahała się. — Nieprawdaż? __ Tak, tak, naturalnie, że zabiorę. — Roześmiał się i u- ścisnął dziecko. — Nawet na księżyc i z powrotem, jeśli tylko zechcesz. __ Głuptasek z tego papy. Być może byłaby to najwspanialsza rodzinna wyprawa, jaką kiedykolwiek razem odbyli. Mogłaby się zakończyć bogatą kolekcją wspomnień. Jednakże Talal, jeden z przewodników, powiedział Gaby, że widoki z najwyższej góry Maroka, pokrytej śniegiem Tubkal, były cudowne, a ona nie należała do osób, które zostawiają jakieś skarby niezbadane. Wycieczka rozpoczęła się zupełnie bez problemów. Zważywszy na dyrektywę pałacu, że wszystkie życzenia rodziny Misry powinny zostać spełnione, Talal prędko zgromadził prowiant i zorganizował niewielką karawanę złożoną z mułów. Dzień był ciepły, niebo oślepiająco błękitne, a obietnica małej przygody sprawiła, że nawet Tarik uznał, iż pomysł Gaby był dobry. Początkowo podejście było względnie łatwe. Gaby szczebiotała radośnie na temat wszystkich opowieści, które mogłaby opowiedzieć koleżankom w szkole, Talal uśmiechał się dobrodusznie, przyjaźnie odpowiadając na pytania na temat tej czy innej skarłowaciałej roślinki lub też jakiegoś drobnego, pełzającego stworzenia. Mistrzowsko prowadził jej muła wzdłuż krętej ścieżki. Po jakiejś godzinie pytania Gaby nieco ustały, a po kolejnych dwóch zaczęła się wiercić na prymitywnym siodle. 238 — Może zatrzymalibyśmy się na chwilę? — zawołał Tarik. — Wkrótce — zgodził się Talal. — Wkrótce dojdziemy do miejsca nadającego się na odpoczynek. — Kilkaset metrów później szlak poszerzył się i przewodnik zatrzymał karawanę. Rozdano menażki z wodą oraz suszone morele i figi. — Jeśli jesteście głodni, proszę pana, mogę przygotować jedzenie — zaproponował Talal. — Och, nie! — zaprotestowała Gaby. — Nie chcę teraz jeść. Chcę iść jeszcze wyżej. Wobec tego kontynuowali wspinaczkę, teraz coraz bardziej stromą, zwężającą się ścieżką. Talal szedł przed mułem Gaby, trzymając zwierzę za uzdę i ostrożnie manewrując dookoła skał i kolein. — Wkrótce dojedziemy do wioski, jeszcze tylko godzina — powiedział, wskazując w górze na grupę chat z suszonej cegły. — Tam odpoczniemy i zjemy obiad. Jadąc za Gaby, Celinę uśmiechnęła się, patrząc, jak córka ponaglała swoje zwierzę. „Zawsze jej się do czegoś śpieszy" — pomyślała z czułością. Jednakże właśnie w momencie, gdy karawana ich zbliżała się do osady Aremd, olśniewająco ubarwiony ptak przeleciał nad nimi, okrążył ich, po czym śmignął w dół tak nisko, że prawie otarł się o ramię Gaby. — Och, popatrzcie tylko, maman,papai — I przechyliła się gwałtownie na bok, jakby pragnęła dotknąć ptaka, po czym upadła, wołając ojca. — Gaby! — wyrwało mu się z gardła. Ogarnięci przerażeniem, niepomni ostrzeżeń Talala, Celinę i Tarik pobiegli na dół wzdłuż wąskiej ścieżki, przedzierając się przez kolczaste jeżyny i zarośla, potykając się o skały, nawet nie myśląc o własnym bezpieczeństwie. — Moje dziecko! Moje dziecko! — krzyczała Celinę, płacząc po drodze. — Ya Allah — modlił się cicho Tarik. — Ukarz mnie za to, co zrobiłem. Tylko nie Gaby, błagam. Znaleźli ją na małym występie jakieś dziesięć metrów niżej. 239 Była pokaleczona i podrapana, obficie krwawiła. Mrugnęła słabo powiekami, usiłując się uśmiechnąć. — Przykro mi, maman, ja nie chciałam. Celinę usiłowała się odezwać, lecz nie mogła. — Cicho, cicho, mapetite — powiedział Tarik. — Nie ma potrzeby przepraszać. Teraz trzeba się upewnić, że nic ci nie jest. — Prędko porwał swoją koszulę i obwiązał rany córki. Razem z Talalem wykonał prowizoryczne nosze i zniósł Gaby na dół, do oczekującego tam land-rovera. Celinę podążała za nimi, płacząc i się modląc. — Dobry Boże, nie zabieraj nam jej, proszę, nie zabieraj. — Wszystko w porządku, to nic poważnego — uspokajał ją Tarik, choć sam nie miał tej pewności. — Zbadamy ją w szpitalu. I ani się obejrzysz, a będziemy w drodze do Paryża. Najbliższy szpital znajdował się w odległości wielu kilometrów i droga doń była długa, pełna wybojów. Tarik z Celinę gruchali słowa pociechy do swojego dziecka, trzymając się siebie kurczowo jak rozbitkowie. Tarik powtarzał nieustannie tę samą modlitwę. — Ya Allab, ya Allah, błagam cię, nie karz tego dziecka za moje przewinienia. Ukarz mnie za to, błagam. Kiedy dotarli do małego, prymitywnego szpitala, Gaby była popielata na twarzy, puls miała słaby i nikły. „Wewnętrzny krwotok" — pomyślał Tarik, choć nie powiedział o tym żonie. Wkrótce potwierdzono jego diagnozę — Gaby miała pękniętą śledzionę, trzeba było ją usunąć. — Naturalnie będzie potrzebowała transfuzji krwi — powiedział dr Jabbar, szpitalny lekarz. — Grupa AB. Jest trochę rzadka. A ponieważ nasze rezerwy krwi są ograniczone, najlepiej będzie — i najbezpieczniej — jeśli pan i jej matka oddacie krew. Mój laborant sprawdził krew pańskiej żony. Ma grupę A. Przyjmuję zatem, że pan ma grupę B. 240 Tarik zbladł. Przez chwilę nie zdołał się odezwać. — Nie — powiedział w końcu. —Ja mam grupę 0 minus. >Jie mogę dać Gaby krwi. Doktor milczał. Wiedział równie dobrze jak Tarik, że ojciec Gaby nie mógł mieć grupy 0 minus. — Rozumiem — powiedział w końcu. — A zatem pan nie jest ojcem dziewczynki. — Nie, do diabła! — przerwał Tarik z dzikością, która zaskoczyła młodego lekarza. — Nie dla pańskich potrzeb. Ale w każdym innym sensie jestem. To bez znaczenia, człowieku! Weź pan krew mojej żony. I, na litość boską, pośpiesz się pan. Tarik tak był pochłonięty ratowaniem życia Gaby, że nie zwrócił nawet uwagi, iż leżała na łóżku zaledwie dwa metry dalej, oddzielona od niego i Jabbara jedynie białą, bawełnianą zasłoną. Nie jest jej ojcem? Jak to możliwe? Szok ustąpił miejsca poczuciu zdrady. Okłamali ją — obydwoje. A Tarik udawał, że jest jej ojcem. A zatem Celinę musiała mieć jakiś romans. Ale dlaczego? Tarik musiał zrobić coś rzeczywiście złego, skoro popchnął Celinę w ramiona innego mężczyzny. Teraz obrabowali ją z jedynego ojca, jakiego kiedykolwiek znała. Pomimo prymitywnych warunków operacja się powiodła. Jednakże kiedy Gaby obudziła się po narkozie, nie chciała rozmawiać z Tarikiem i nie patrzyła na niego, gdy się do niej odzywał. — Czy bardzo cię bolało, mapetite} — zapytał delikatnie. — A co ciebie to obchodzi? — odburknęła. Celinę i Tarik osłupieli. Córka nigdy się tak do żadnego z nich nie zwracała. To musiała być jakaś reakcja na ból, zadecydowali, szok po obrażeniach. Wkrótce znowu będzie sobą. Kiedy wrócą do domu, znowu wszystko będzie dobrze. Jednakże nic się nie poprawiło — ani po powrocie do domu, 241 ani po długiej, lecz względnie bezproblemowej rekonwalescencji Gaby, ani nawet po jej powrocie do szkoły. Stała się odległa trudna, często wręcz niemożliwa do zniesienia. Rozmowy z rodzicami — niegdyś źródło radości dla nich wszystkich__ właściwie zanikły. Teraz jedynie monosylaby albo amerykański slang zastąpił wzajemne wymiany zdań, które niegdyś rozweselały wieczory w rodzinie Misrych. Gaby zaczęła palić, choć wiedziała, jak bardzo Tarik nie znosił tego nałogu. Czyż nie była świadkiem, jak miesiącami nakłaniał Celinę do rzucenia palenia? Kiedy Tarik spróbował perswadować Gaby, aby zastanowiła się nad tym, powiedziała: — Och, człowieku, nie bądź nudziarzem. — I odeszła. Gdy Tarik podjął kwestię obniżających się ocen, córka jedynie wywróciła oczami. — To jest ważne, ma petite. Jeśli chcesz iść do szkoły medycznej, będziesz musiała... — Szkoły medycznej? — przerwała. — A kto powiedział, że chcę iść do szkoły medycznej? — Ależ ty... — To było tylko dziecinne gadanie, bo nie znałam niczego lepszego. Sądziłam, że pójście twoimi śladami będzie wspaniałą rzeczą... — Gaby, moje... — Sięgnął po jej rękę. — Nie, przestań! — Cofnęła się. — Nie chcę niczego słyszeć. Powiem ci coś jednak -— jesteś ostatnią osobą na świecie, którą chciałabym naśladować. Tarik poczuł się fizycznie chory. Cóż takiego zrobił, żeby sobie zasłużyć na gniew, na pogardę? Z pewnością takie zachowanie nie mogło być normalne. Celinę orzekła, że muszą być cierpliwi. — Wszystkie młode dziewczyny przechodzą okres buntu — powiedziała. — Kiedy moi rodzice protestowali, uważałam że są potwornie staroświeccy. Gdy dorosłam, doszłam do wniosku, że jednak nie byli tacy źli. 242 Wspomnienia Celinę nie przyniosły Tarikowi ulgi. Z pewnością powinni coś zrobić. Może to amerykańskie koleżanki córki były powodem tego przykrego zachowania. W gazetach roiło się od opowieści o anarchicznych tendencjach młodych Amerykanów. Może powinni rozważyć przeniesienie Gaby do francuskiej szkoły? — Ona tego nie zniesie. I prawdopodobnie znienawidzi nas — stwierdziła po prostu Celinę. — Nie bylibyśmy w stanie podać jej jednego dobrego powodu, dla którego miałaby zostawić swoje koleżanki i zacząć wszystko od początku w nowej szkole. — Ale kim są jej koleżanki? — zapytał Tarik. — Nie wiem — przyznała Celinę. — Nie przyprowadza już po szkole do domu nikogo. A kiedy zadaję pytania, no cóż, wiesz, jaka ostatnio bywa. Zupełnie jakby stała się kimś obcym. Rzeczywiście, wydawało się, jakby ich słodka i cudowna Gaby zniknęła gdzieś, pozostawiając po sobie nadąsaną nieznajomą. Ścięła piękne włosy tak krótko, że wyglądała niemal jak chłopiec. Ubierała się na czarno, nosiła czarne pończochy, przesadnie jasny makijaż, sprawiający, iż jej karnacja wydawała się śmiertelnie blada. Kiedy zaczęła pozostawać poza domem do późna w nocy, czasami wymawiając się czymś, lecz najczęściej bez podania powodów, troski Celinę jeszcze się zwiększyły. Celinę wiedziała, że to były szalone czasy, zwłaszcza wśród amerykańskiej młodzieży. Młodzi ludzie zażywali narkotyki, uprawiali seks i wyprawiali Bóg jeden wie, co jeszcze. Nadal traktowała Gaby jak dziecko, lecz sama Gaby wyraźnie uważała się już za dorosłą kobietę. I do tego wyemancypowaną. Celinę delikatnie podjęła temat spędzania nocy poza domem. Odpowiedzią Gaby był gorzki śmiech. — O co ci chodzi, boisz się, że niedaleko pada jabłko od jabłoni? No cóż, nic się nie bój, nie jestem taka jak ty, maman. Nie robię głupich skoków na bok. Nie poniżyłabym się w ten sposób. 243 O czym ona mówiła? Celinę prawie nie chodziła na żadne randki, zanim poznała Tarika. Lecz nie zdołała zapytać, bo Gaby zatrzasnęła drzwi i wyszła z mieszkania. Znowu. ? KSIĘGA ??? TRZECIA Ibzbrfoł 1 Csh\\ Paryż i Nowy Jork, lata 1967-1972 ]«r&$§ ^° ^u^ z oddziałami znajdującymi sie wszędzie. r?VL2&2 Posiadający jedną jedyną regule — że wszystkie reguły »* <*» są zmienne. Przy staraniu sie o członkostwo wymagane są tylko dwie rzeczy — trzeba znać reguły. I dobrze jest być młodym. Klub nie ma nazwy. — Co to takiego? Biedna, głodująca pisarka gryzmoląca coś w kafejce? Jakież to romantyczne. Jakie tragiczne. Gaby rzuciła się, żeby zamknąć notatnik, lecz Denise była szybsza. Pomiędzy najlepszymi przyjaciółkami nie ma sekretów. Denise przebiegła wzrokiem po kartce. — Czy to dla „La Grenouille"? Gaby wzruszyła ramionami. — To tylko takie zwyczajne merde. — „La Grenouille" było nazwą rubryki, dla której pisała w uczniowskiej gazetce w amerykańskiej szkole. Grenouille znaczy żaba. Nazwa miała być humorystyczną grą słów poniżającego określenia Francuzów w języku angielskim. — O czym to? — O tym, co się dzieje. O teraźniejszych wydarzeniach. Całej scenerii. — Gest Gaby obejmował nie tylko bistro, lecz 247 również i szerszy świat, który wraz z Denise dzieliła z milionami innych nastolatków — świat, który zmieniał się bardzo szybko. — Wielki obraz — stwierdziła Denise. — Materiał na Nobla. Gaby wykrzywiła się. — To merde. Nie mogę znaleźć punktu zaczepienia. — Nigdy nie była zadowolona ze swojej szpalty. Czuła zażenowanie, czytając ją. Była zdziwiona, że inni zdawali się ją uwielbiać. Dzięki temu stała się w szkole sławna. Denise spojrzała poważnie na stronę. — Może ten klub wymaga jakiejś nazwy. Klub 1967. Club Isi et Maintenant. Club Merde. Tak jak Club Med. Gaby roześmiała się. — Tak jakby pozwolono mi na posłużenie się tą nazwą. To nie było wcale takie złe. Może zdoła jakoś przemycić. Denise utraciła zainteresowanie literackimi poszukiwaniami. Obserwowała złotowłosego chłopca przy stoliku na drugim końcu sali. Włosy opadały mu do ramion. Był bardzo przystojny. — Chcę to ciało — stwierdziła Denise. — Dziś wieczór. Już po południu. Teraz, zaraz, natychmiast. Gaby przyzwyczajona już była do seksualnych przechwalę koleżanki. Nie miała pewności, co z tego stanowiło fantazję a co było rzeczywistością. Ona sama ograniczała się w tej mie rze niemal wyłącznie do fantazji. Oczywiście wiedziała, że cie szyła się reputacją świętoszki. Co nie było sprawiedliwe. Wcal taka nie była. Tylko że przy całym tym gównie z jej matką... — On jest Amerykaninem — powiedziała. — Z Kalifornii, a w każdym razie tak gadają. Mówi po francusku mniej niż małpa. — Nieźle — skwitowała Denise i w znamienny sobie sposób zmieniła temat. — A dlaczego nie chcesz zaśpiewać z nami jutro wieczorem? — Ponieważ śpiewam jak chora gęś — odpowiedziała 248 Gaby zgodnie z prawdą. Miała ucho zdolne do uchwycenia z wiernością magnetofonu fleksji i modulacji mówionego języka, lecz nie była wielką śpiewaczką. — No i co z tego? W zasadzie nie musisz śpiewać. Wystarczy uderzać w tamburyn i dobrze tam na górze wyglądać. Boże, chciałabym wyglądać tak świetnie. — Denise była drobniutka, czarnowłosa i niesamowicie energiczna. Była główną piosenkarką w świeżo zorganizowanej grupie, która nazywała się Le Papillon Rouge. Miała wyśmienitą prezencję, osobowość sceniczną i styl śpiewania usiłujący połączyć Edith Piaf z dziką, nową Amerykanką Janis Joplin. Gaby zastanawiała się nad tym zaproszeniem, kiedy w podskokach wpadł N.o.p. — Moje panie, jakie to cudowne — paplał. — Te włosy! Gaby, to coś nowego? Ładne! — Zniżył konspiracyjnie głos. — Jesteście zaproszone. Chez moi, za pół godziny. Wiecie, mam to. Sierżanta Peppera. Chcecie posłuchać? Tylko kilka wybranych osób. N.o.p. był Tajlandczykiem niewiele wyższym od Denise. Teoretycznie nie pasował do otoczenia. Po pierwsze, miał co najmniej dwadzieścia pięć lat, a może i trzydziestkę — trudno było powiedzieć. Po drugie, pracował w banku. Miał najlepszy sprzęt muzyczny w całym Paryżu. Zawsze pierwszy zdobywał najnowsze albumy, jego drzwi, kuchnia i bar stały otworem dla wszystkich przybyszów. Był szczególnie troskliwy wobec pięknych, młodych kobiet, tam bowiem, gdzie one bywały, pojawiali się wkrótce przystojni, młodzi mężczyźni — a właśnie nimi zainteresowany był N.o.p. To było cool. Fotografia, która odmieniła życie Gaby, znalazła się na głównej stronie „Le Monde". Zapamiętała na zawsze, że ujrzała ją po raz pierwszy tego popołudnia, kiedy szła z Denise do N.o.p.'a. 249 Gaby popadła w zły nastrój, a Denise zaczęła dodawać jej otuchy. — W czym problem, Gaby? Zaliczyłaś na szóstkę swoje egzaminy SAT. Jesteś niepokonana. Masz bilet wstępu do każdego college'u. Tutaj albo w Stanach. Scenariusz zakładał jednak, że ta niepokonana dziewczyna wiedziała już, co chciała ze swoim życiem zrobić. — Chodzi mi o to, że wszystko jest takie poszatkowane i suche — powiedziała Gaby. — Masz rację, to jak bilet, jak wejście do pociągu, na jakieś tory. Denise wzruszyła ramionami. Ona nie podeszła do egzaminów SAT, z tego prostego powodu, że jej się nie chciało. Mijały kiosk z gazetami. Gaby zatrzymała się. — Popatrz na to. — Co takiego? „Le Monde"? Nie mów, że czytujesz tego rządowego szmatławca. — Zdjęcie — powiedziała Gaby. Najwyraźniej pochodziło z Wietnamu. Ujęcie z wysokości ukazywało dwóch starszych mężczyzn i cztery młode kobiety, wszyscy ubrani na czarno, jedna z młodych kobiet niosąc małe dziecko, biegła przez zalane wodą pola. Masa tryskającej jak z fontanny wody przecinała biegnących, a jeden z mężczyzn i kobieta upadali. Kobieta z dzieckiem osłaniała je rękami, z twarzą wzniesioną w bezsilnym przerażeniu w stronę aparatu fotograficznego. Widać było cień śmigłowca wiszącego nad grupą, niemal wypełniającego całą fotografię. Podpis brzmiał: „Wolna strefa strzelnicza. Południowowietnamscy wieśniacy uciekają przed śmigłowcem bojowym amerykańskiej armii w pobliżu Ngoc Ninh. Amerykańskie dowództwo wojskowe oznaczyło ten teren jako wolną strefę strzelniczą, w której piloci i artylerzyści mogli atakować wszelkie cele, jakie chcieli. Amerykański fotograf, Sean McCourt, na pokładzie maszyny, sfilmował tę akcję". Gaby kupiła gazetę. U N.o.p.'a grano w kółko nowy album Beatlesów. Pomimo 250 zdumiewającej muzyki wszystkim trudno było zrozumieć słowa, nawet Gaby. Jakiś chłopak tłumaczył tekst z okładki równie poważnie, jakby cytował Baudelaire'a. Od czasu do czasu krążyły dżointy. Gaby zaciągnęła się raz czy dwa razy dla towarzystwa, lecz marihuana nie odpowiadała jej. Była przyjemna w pewnym sensie, lecz zbyt często zdawała się spowijać ludzi w ich własnych kokonach. W miarę rozkręcania się zabawy oczy Gaby powracały do zdjęcia. Nie dawało jej spokoju — prawdziwi ludzie zastygli w momencie prawdziwej śmierci. Palił ją gniew. Jakżeż można było na coś takiego pozwolić? Uwagę dziewczyny zwróciło nazwisko fotografa. Zrobił wspaniałe zdjęcie, trzeba przyznać. Lecz jakiż człowiek mógł stać spokojnie i przyciskać przesłonę aparatu, kiedy artylerzysta o pół metra dalej kosił bezbronnych mężczyzn i kobiety? A ty co, panno Misry? Jak miło siedzieć i słuchać piosenek o dziewczynach o zmiennych oczach i o tym, że miłość jest wszystkim, czego człowiekowi trzeba, podczas gdy istnieją ludzie, którzy polują na innych ludzi jak na króliki. — Cześć. Na co tak patrzysz? — To był ten chłopak z Kalifornii, zbliżający się z leniwym uśmiechem. Obejrzał fotografię lekko przekrwionymi oczyma. — Przesada. — To samo mówił o każdej piosence z albumu Beatlesów. Gaby uniosła brew w stronę Denise i powiedziała po francusku. — Nadal jesteś zainteresowana? Masz słabość do zombi? Denise wzruszyła ramionami. — Niewielka dawka nekrofilii od czasu do czasu nie byłaby taka zła. — Jesteś beznadziejna. Najlepiej poszukaj fachowej pomocy. W jakiś czas później Gaby przeprosiła, wymawiając się tym, że musiała wrócić do książek. Nie potrafiła powiedzieć, czy Denise była zniecierpliwiona jej nagłym wyjściem, czy też zadowolona, bo zyskała wolne dojście do złotego kalifornijskiego zombi. 251 W metrze Gaby zastanawiała się, co się z nią działo. Skąd ten gniew? To prawda, że na świecie było pełno gówna i ludzie mogli być fałszywi — tak jak na przykład jej rodzice. To jednak nie było już nowością. Lecz, na Boga, wydawało jej się, że dreptała w miejscu, kiedy życie śmigało obok niej jak rakieta. Czy w ogóle chciała iść na uczelnię? Może Denise miała rację? Tego wieczoru, gdy bez entuzjazmu brnęła dalej przez swoją szpaltę —?? wydawała jej się równie głupia jak wszystko inne — zdjęcie „Wolnej strefy strzelniczej" ukazało się w telewizyjnym dzienniku. Słowa rzecznika prasowego amerykańskiego wojska zostały przetłumaczone w następujący sposób: „Okolice Ngoc Ninh zostały tak przesiąknięte przez Wiet-kong, że każdy należał do niego lub był sympatykiem". Ku zdumieniu Gaby Tarik powstał i spojrzał gniewnie na telewizor. — Czy to dziecko również do nich należy? — zapytał. — Czy dziecko również należało do Wietkongu? Wprost niewiarygodne! Jacyż ci ludzie są aroganccy! Tarik był przeciwko wojnie w Wietnamie w filozoficzny sposób — nie popierał żadnej ze stron i winił za nią obie. Gaby nigdy nie widziała, aby w jakiś sposób okazywał gniew wobec tego, co się działo. Według niej był jak większość rodziców jej przyjaciół — typowym burżujem w średnim wieku. Zorientowała się, że taką reakcję wywołało to zdjęcie. Zrozumienie owego faktu było dla niej niemal rewelacją. I pomyśleć tylko — fotograf nacisnął tylko przycisk. W parę godzin później i po drugiej stronie świata kilka kropek atramentu na papierze gazetowym pokazało, co widział — owe kropki miały moc poruszania ludzkich emocji, a być może mogły zmienić sposób myślenia milionów ludzi. Myśl ta nie opuszczała Gaby ani tej nocy, ani też w ciągu dni i nocy, które po niej nastąpiły. Sean McCourt mógł tego dokonać fotografią. Być może Gabrielle Misry potrafiłaby dokonać tego słowami. C3 252 Gaby powzięła decyzję w zimie, podczas ostatniego roku vv amerykańskiej szkole. Z jakiegoś powodu oznajmiła to najpierw Tarikowi, pokazując mu papiery zawiadamiające o jej przyjęciu. — Columbia? W Nowym Jorku? W Stanach Zjednoczonych? — Tak. — No cóż... ale dlaczego? Możesz iść na każdy uniwersytet we Francji. Gaby zaczęła mu tłumaczyć, że Ameryka jest miejscem, w którym to wszystko się działo, lecz zdała sobie sprawę z tego, że musi ojca uświadomić, co przez to rozumiała. — Wydaje mi się, że chcę iść na dziennikarstwo — wyjaśniła. — Columbia ma jeden z najlepszych programów dziennikarskich na świecie. A do tego będę tam mogła nadal szlifować mój angielski. Tarik zdawał się powątpiewać, jak gdyby uważał, że mówiła po angielsku już dostatecznie dobrze. — Chcę poszerzyć horyzonty — dodała, krzywiąc się w duchu na ten wytarty komunał. — Spędziłam tu całe moje życie. Jeśli nie liczyć wizyt na Bliskim Wschodzie. Chcę zobaczyć coś więcej. — Nie potrafiła powiedzieć mu całej reszty: że pragnęła być sama, stworzyć własne życie z dala od miejsca, gdzie hipokryzja rodziców unosiła się jak mała, lecz wszechobecna chmurka. — Dziennikarstwo — powiedział Tarik. Uśmiechnął się smutno. — Pamiętasz, kiedyś chciałaś zostać lekarką. — Och,papa. — Gaby powstrzymała się. Jeszcze sekunda, a oblałaby się łzami. Nie chciała zranić Tarika, przynajmniej to już miała za sobą. — To było tak dawno temu. Wiem — dodała prędko. — Moja nauka w Nowym Jorku będzie więcej kosztować, ale postaram się dołożyć. Mówią, że studenci mogą zarobić niezłe pieniądze jako kelnerzy i wykonując podobne prace. — Nie martw się o pieniądze. Chcę tylko, żebyś była pewna, co chcesz robić. — Jestem pewna. 253 — No cóż... — Mężczyzna, którego przywykła uważać za ojca, wytarł oczy. — Tylko że to tak daleko... — W dzisiejszych czasach nie tak daleko. Mogę przyjechać z wizytą, kiedy tylko będzie cię stać na samolotowy bilet. — Wiesz, o co mi chodzi. Twoja matka... — Pomożesz mi jej powiedzieć? Kiedy Tarik uśmiechnął się, Gaby dostrzegła zmarszczki, których nigdy przedtem nie zauważyła. — Chodzi ci o to, czy stanę po twojej stronie? — zapytał. — Sądzę, że właśnie to miałam na myśli. Objął ją ramieniem i przytulił szybko. — Gaby, moje najdroższe dziecko, byłem po twojej stronie od momentu, gdy cię po raz pierwszy ujrzałem. Tej samej nocy, w łóżku, Celinę dała upust swoim obawom, które zachowała dla siebie, udzielając błogosławieństwa decyzji Gaby. — Mój Boże, Tarik. Nowy Jork. — No cóż, to jeszcze nie jest koniec świata. Gaby ma rację, samolotem trwa to krócej niż podróż pociągiem do Marsylii. — Nie o to mi chodzi. Wiesz, jaka jest Ameryka. Ludzie tam są jak zepsute dzieci. Wszystko uchodzi, czyż to nie tak tam się mówi? — Nie możesz wierzyć we wszystko, co widzisz na filmach. Manhattan nie różni się tak bardzo od Paryża. — Tarik był w Nowym Jorku na konferencji UNICEF-u poświęconej chorobom dziecięcym. Nie było to jego ulubione miasto, ale nie zamierzał teraz wygłaszać własnego zdania. — A co będzie, jak ona zachoruje? Mówią, że tam człowiek może umrzeć na ulicy, a ludzie będą przechodzić po jego ciele. — To tylko takie gadanie. Niczego takiego nie widziałem. A poza tym mają tam jedne z najlepszych szpitali na świecie. — Och, wiem. Tylko wydaje mi się... że ona ciągle jest moim maleńkim dzieckiem... 254 — Ona już nie jest dzieckiem, kochanie — powiedział łagodnie Tarik. — Musimy to zaakceptować. I ty, i ja. Później, przy zgaszonych światłach, czuł, jak cicho płakała. Kiedy wyciągnął rękę, by pogłaskać ją po policzku, odwróciła się i przytuliła do niego. — Przytul mnie! — błagała jak przerażone dziecko. — Po prostu przytul mnie. W tym samym czasie Karima i Farid siedzieli, szepcząc w jej małej willi w Aleksandrii. Plotki w show-biznesie, anegdoty wojskowe — cokolwiek, byle tylko zapanować nad ciszą. W mieście trwała aktualnie jedna z nierzadkich przerw w dostawie prądu i Karima zapaliła świeczki. W innych okolicznościach ich delikatny blask mógłby zachęcać do romansu. Jednakże w tym wypadku przyćmione światło zdawało się jedynie dodawać tej atmosferze powagi, niemal ceremonialności. Mogli widywać się jedynie trzy czy cztery razy do roku — nawet nie na tyle często, by dać sąsiadom powody do mielenia ozorami — zawsze jednak upewniali się, żeby być razem w ten jeden szczególny dzień i noc. Wiele lat temu Karima postanowiła, że Farid jest jedyną osobą, którą pragnęła mieć przy sobie w dniu urodzin Nadii. Sposób spędzania tego dnia zależał całkowicie od Karimy. Niekiedy, jeśli zdołali wymyślić jakiś pretekst, który nie wywołałby plotek, wychodzili na miasto, nawet jeśli oznaczało to tłumy łowców autografów. Częściej jednak spędzali ten czas w spokoju i ciszy, tak jak teraz. Jak zwykle Farid usiłował prowadzić lekką rozmowę, lecz jakoś ciągle powracał do własnych problemów. Po raz pierwszy w karierze zastanawiał się nad pójściem na emeryturę — myślał o tym od wielu miesięcy, w rzeczy samej od czasu pogromu tak zwanej wojny sześciodniowej. Był zmęczony — zmęczony klęskami, zmęczony widokiem umierających ludzi, których brak kompetencji gwarantował wręcz klęski i ich śmierć. 255 Całymi dniami przed wybuchem walk usilnie domagał się, aby postawić siły zbrojne Egiptu w stan pogotowia. Jednakże zawsze panowała inercja, zawsze istniały jakieś wymówki. Izraelczycy uderzyli w końcu piątego czerwca 1967 roku. A kiedy to uczynili w przeciągu paru godzin zniszczyli niemal całe siły powietrzne Egiptu — nie w walce powietrznej, lecz stojące na pasach startowych. Od tego momentu w zasadzie było już po wojnie. Bez osłony lotniczej żołnierze lądowi Farida w Synaju byli jak bydło czekające na rzeź. I teraz Synaj był okupowany przez Izrael. — Doprawdy nie wiem — mówił. — Chodzą plotki, że szukają kogoś na stanowisko nowego zastępcy szefa wywiadu i że ja jestem kandydatem. Może zmiana byłaby dobra... Choć nie znoszę perspektywy siedzenia za biurkiem. Jeśli jednak wyobrażają sobie mnie w roli szefa wywiadu, to kraj ten jest w jeszcze gorszym stanie, niż przypuszczałem. — Wiem, że cokolwiek zrobisz, będzie dobrze — odpowiedziała Karima niejasno. — Zawsze tak jest. — Wyczuwał, że myślami była gdzie indziej. — W istocie sama mam ochotę poczynić jakieś zmiany — powiedziała po chwili. — Tylko nie wiem jakie... — Być może powinnaś sprzedać ten dom. Kupić coś nad morzem. Wiesz, jak korzystne bywa morskie powietrze... — Myślałam o tym, ale... po prostu nie mogę. Farid zamilkł. Wiedział już, że Karima odkrywała się powoli, warstwa po warstwie. — Nie sądzę, aby ktoś wiedział, dlaczego zachowałam ten dom tak długo — ciągnęła. — Po prostu sądzę, że jestem... przesądna. Zawsze wydawało mi się, że tak długo jak tu zostanę, może ona kiedyś w jakiś sposób... W jednej chwili zaniosła się od szlochu. Farid widział różnego rodzaju cierpienia, jakie przynosiła wojna, mężczyzn i kobiety stojące pośród ruin, zabitych krewnych i utraconego majątku, lecz to, przez co przechodziła jego przyjaciółka, ów wieczny znak zapytania wydawał mu się najgorszy. Przysunął się i położył jej rękę na ramieniu. 256 — Przytul mnie na minutę — powiedziała. — Tylko jedną minutę, przytul mnie. Zastępca dziekana do spraw studenckich, Harmon S. Eastman, obwieścił zeszłego wieczoru na konferencji prasowej, że choć propozycje studentów zostaną traktowane odpowiednio uważnie, jednak wszystkie ostateczne decyzje dotyczące zasadniczego programu Cołumbii nadal pozostaną w gestii wykładowców. Przywódcy studenccy natychmiast poprzysięgli akcje protestacyjną. Siedząc przy swoim biurku w redakcji columbijskiego „Specta-tora", Gaby uśmiechnęła się do siebie z powodu tego akapitu. Był to pierwszy poważny artykuł, jaki napisała w ramach swojej pracy domowej w szkole dziennikarskiej. Otrzymała zań ocenę „D". Profesor poddał go bezlitosnej, drobiazgowej analizie: „A gdzież on odbył tę konferencję? W Gabinecie Owalnym? W barze Shamrock? A jacy to przywódcy studenccy? Jaką akcję?". Profesor, będący starej daty dziennikarzem, którego twardy sposób mówienia łagodziło nieco podobieństwo do Mickeya Rooneya, dodał jeszcze parę krytycznych uwag w związku z jej doborem słów: „»Obwieścił«? — a kimże jest ten facet? Papieżem? »Po-przysięgli«? Przysięgali na swoje miecze czy co? »Zostaną traktowane» i »pozostaną w gestii« — to nazbyt bierne!". Od tego czasu Gaby trzymała ten akapit tam, gdzie często mogła na niego patrzeć. Przypominał jej o tym, skąd startowała i jak daleko już zaszła. Obecnie nigdy nie zaczynała bezpośredniego sprawozdania bez czterech zasadniczych pytań — „kto", „co", „kiedy" i „gdzie" — na które nie musiała odpowiedzieć jasno i dokładnie już w pierwszym akapicie. (Jeśli „jak" i „dlaczego" zmieściłyby się tam również, to dobrze, ale te pierwsze cztery były święte). Jeśli zaś chodziło o jej dobór słownictwa, był teraz z pewnością mniej sztuczny. Jej wyczulone ucho przydało się aż za dobrze. Nie tylko pisała już jak rodowi- 257 ta Amerykanka, lecz zaczynała mówić jak mieszkanka Nowego Jorku. Mimo iż nadal posiadała cień akcentu, to ci spoza miasta uważali ją za miejscową. Nawet nowojorczycy twierdzili ciągle, że słyszą w jej akcencie ślady Sheepshead Bay, Staten Is-land czy Hell's Kitchen. — Brenda Girl, czołowa reporterka — przywitał ją Stan Abramowicz, redaktor działu sportowego „Spectatora". Poza nim i Dave'em Gleasonem redakcja świeciła pustkami — jutro sobota, nie było żadnej gazety do składania. Stan zajęty był przeglądaniem masy karteczek w spisie alfabetycznym. Gaby nie uważała za stosowne przyjąć do wiadomości jego głupiego słownego żartu, choć czuła się raczej dumna z tego, że była już na tyle zamerykanizowana, iż potrafiła go wyłapać. — Co robisz, Stanley? Chcesz wynaleźć gniazdko elektryczne, zanim zadzwonisz do swego bukmachera? — Poszukuję prawnika — odparł Stan. — Żeby zaskarżyć do sądu ludzi, którzy usiłują kwestionować moją dziennikarską uczciwość. — Będzie ci ich potrzeba kilku — odparła Gaby. Były to typowe dla dziennikarskiej szkoły docinki. Bardzo jej odpowiadał ten cyniczny humor, pochodzący z dziennikarstwa. Dawka powyższego była jedynym powodem, dla którego zatrzymała się w redakcji, podczas gdy tak naprawdę powinna w tym czasie studiować. Rozpostarła „Spectatora" z tego dnia na biurku i natychmiast spostrzegła dziwaczną literówkę w swoim artykule na temat feministycznej demonstracji. — No tylko na to spójrzcie — narzekała. — „W ramach finału całego zgromadzenia tuzin kobiet wziął udział w paleniu listonoszy". — Głupie baby — stwierdził Dave Gleason. — Cóż to za sposób na zaskarbianie sobie serc i umysłów ludności? Gaby nie roześmiała się. Wcale nie było śmieszne, gdy w jej artykule „biustonosz" zamieniał się w „listonosza", pozosta- 258 wiając czytelników w osłupieniu drapiących się w głowę. Bez względu na własną ostrożność i tak pozostawało się na łasce jakiegoś nierozgarniętego faceta przy klawiaturze. Z niecierpliwością przewertowała resztę gazety. W spisie nadchodzących wydarzeń jej uwagę przykuło jedno nazwisko. Sean McCourt. Wydawało jej się znajome. Ach tak! To fotograf „Wolnej strefy strzelniczej". Miał wykład na seminarium nauk politycznych. Dzisiaj. Jakżeż mogła to przegapić? O Chryste, wykład był zapowiedziany na drugą, a teraz była już prawie trzecia. — Hej, Dave, znasz Seana McCourta, tego fotoreportera? To zdjęcie ze śmigłowca strzelającego do wietnamskich wieśniaków? — Wszyscy znają fotografię. Nie pamiętam jednak nazwiska tego faceta. — On jest tu na uczelni. A może spróbowałabym się z nim umówić na wywiad? Dave wzruszył ramionami. — Czemu nie? Z tego, co ostatnio słyszałem, Wietnam nadal figuruje na prasowych szpaltach. Gaby złapała płaszcz i wybiegła. Kiedy tam dotarła, wykład właśnie się skończył. W rozchodzącym się tłumie dostrzegła McCourta, mimo że nigdy przedtem go nie widziała. W przeciwieństwie do bladych, zimowych twarzy nowojorczyków miał ciemną opaleniznę kogoś przebywającego na świeżym powietrzu. Zaskoczeniem było to, że był młody, niewiele starszy od niektórych studentów. Zdała sobie sprawę z tego, że zawsze wyobrażała sobie, iż jest po czterdziestce. Słuchał grzecznie jakiejś kobiety, która zdawała się wygłaszać mocną opinię. A potem z przepraszającym gestem i spojrzeniem na zegarek oderwał się od niej. Mijając Gaby, rzucił prędki, niepewny uśmiech, jakby myślał, że może skądś ją zna, a następnie pośpieszył dalej. Pobiegła za nim. — Panie McCourt? — Tak? — Nie był ani niski, ani wysoki, miał na sobie 259 wojskowy, oliwkowy golf. Faliste, ciemne włosy opadały zawadiacko na czoło, nadając mu wygląd buńczucznego zbója. Z wyjątkiem morskozielonych oczu, które jakoś wydawały się zarówno wesołe, jak i smutne; nie był kimś, kogo uważałoby się za konwencjonalnie przystojnego. A mimo to posiadał w sobie coś, co brukowce nazwałyby „cechą gwiazdora". — Nazywam się Gaby Misry, jestem ze „Spectatora" — uniwersyteckiej gazetki. Czy mógłby mi pan poświęcić odrobinę czasu na parę pytań. — Problem w tym, że ja już jestem spóźniony na umówione spotkanie. Z moim agentem. Przykro mi. —Zdawał się rzeczywiście żałować, ale szedł dalej. — A może jutro? — Rano stąd wylatuję. — Och. Zatrzymał się. — Posłuchaj. A co byś powiedziała na kolację? — Na widok jej miny uśmiechnął się. — Żadnych numerów. Chodzi o to, że w przeciwnym razie będę musiał zaprosić na nią mojego agenta. A uwierz mi, widok jego twarzy nie dodaje apetytu. Gaby wahała się tylko przez chwilę. — Oczywiście. — A zatem to prawda — stwierdził McCourt. — Co takiego? — Mizerni lubią jeść. — Och, Boże! Ileż razy już to słyszałam! — Serdecznie przepraszam. Poczynili szybkie plany spotkania i McCourt udał się pośpiesznie swoją drogą. W metrze, w drodze do domu, Gaby zastanawiała się, czy Ron będzie miał coś przeciwko temu nagłemu spotkaniu w piątkowy wieczór. Prawdopodobnie nie. Jej kochanek nie przywiązywał wagi do konwenansów. A w każdym razie nie za często. Poza tym rozumie, że to jest praca. W mieszkaniu, które dzielili, odkryła, że sprawa była już 260 przesądzona. Z notatki Rona wynikało, że był na zebraniu, „prawdopodobnie z SDS — ze Studentami dla Demokratycznego Społeczeństwa" — pomyślała. „Lub tym, co z tego zostało". Długie, zawiłe dyskusje na temat rewelacyjnych strategii. Mimo całego podziwu dla niego, bywały chwile, kiedy mu nie zazdrościła. Restauracja znajdowała się przy Prince Street, w Soho. Była włoską restauracją, północnowłoską — podkreślał Sean. Właściciel przywitał go jak długo niewidzianego bratanka, pochwalił urodę Gaby i zaprowadził ich do najlepszego stolika, polecając wołowe rollatini. Kiedy złożyli już zamówienie, Gaby zadała rutynowe, formalne pytania i dowiedziała się, że Sean miał dwadzieścia sześć lat, urodził się w Irlandii, ale był naturalizowanym obywatelem amerykańskim, mieszkał w San Francisco, ale widywał swoje mieszkanie jedynie parę tygodni w roku, a jego jutrzejsza podróż wiodła go z powrotem do Wietnamu. — Co w związku z tym odczuwasz? — spytała wymijająco. — Jestem tym podniecony. Ale jednocześnie boję się. — Odwrócił oczy, co czynił często, mówiąc o poważnych rzeczach. — Można kochać jakieś miejsce i jednocześnie je nienawidzić. Gaby czekała, lecz on chyba nie miał ochoty wchodzić głębiej w temat. — Właściwie wymagało to pewnych nacisków, ażeby mnie tam znowu wpuszczono — powiedział. — N'e jestem ulubień-cem Pentagonu. — Dlaczego? — Podobno nie jestem w ich typie. —- Uśmiechnął się, lecz uśmiech przybladł. — Głównie chodziło o to jedno zdjęcie. — „Wolna strefa strzelnicza". Skinął głową. 261 — Nie uwierzyłabyś, jak często jestem oskarżany o zdrad z powodu tego zdjęcia. — Zobaczyłam je po raz pierwszy, będąc nastolatką. Ogromnie mnie poruszyło, częściowo dlatego wybrałam dziennikarstwo. — Gaby zawahała się. —Jest jednak coś, nad czym często się zastanawiałam. Przez twarz Seana przebiegł lekki błysk zniecierpliwienia i Gaby zorientowała się, że musi być bardzo zmęczony pytaniami na temat tego zdjęcia. — Co takiego? — spytał. — Wiem, że to naiwne, nie odbierz tego źle, ale zawsze myślałam... zastanawiałam się... jak się człowiek czuje... Nie potrafiła tego wyrazić. Sean skinął głową. — Chodzi ci o to, jak mogłem do tego dopuścić? Dlaczego nie powstrzymałem tego? Tak? — Tak. Wpatrywał się w wino, jakby zawierało w sobie odpowiedź. — Nigdy nie przyszło mi to do głowy — odpowiedział bez osłonek, lecz spojrzał na nią tak, jakby chciał wyczytać reakcję dziewczyny. — Może to brzmi nieczule. Pamiętaj jednak, że widziałem wiele... innych rzeczy. — Znowu prędkie spojrzenie. — Prawda jest jednak taka, że podjąłem decyzję na długo przedtem. — Przerwa. — Ty zrobisz to również, jeśli chcesz być dziennikarką. O ile bowiem nie zamierzasz pisać do towarzyskich szpalt czy czegoś takiego, prędzej czy później znajdziesz się w podobnej sytuacji. Usiłowała to sobie wyobrazić. — A zatem musisz zdecydować — ciągnął dalej — czy chcesz wykonywać ten zawód. Bo polega on na relacjonowaniu historii. — Nagle uśmiechnął się. — Przykro mi, zdaje się, że stałem się nieco sztywny. Już wygłosiłem dzisiaj jeden wykład, nie chcę, aby weszło mi to w nawyk. Uśmiechnęła się również. 262 — No cóż, mój profesor z dziennikarstwa powiedział dokładnie to samo. — Wielki Boże, jestem nie tylko sztywniakiem, ale do tego również i plagiatorem. Przyniesiono ich zakąski. Rollatini okazało się doskonałe — cieniutka cielęcina zwijana z plastrami prosciutto i jakimś szwajcarskim serem, którego Gaby nie zdołała zidentyfikować. Całe danie lekko obtoczone w bułce tartej oraz żółtkach i delikatnie upieczone. Pominęli deser na rzecz mocnej, ciemnej kawy espresso z małymi kieliszkami słodkiej sambucca o smaku lukrecji. — Czy jesteś z kimś e... związana? — zainteresował się nagle Sean przy drugim kieliszku likieru. — Tak. Opowiedziała mu o Ronie. Przeprosił za to, że nic nie słyszał o słynnym działaczu studenckim. — Jestem tak bardzo poza normalnymi sprawami. Ale dla ciebie to dobrze. Wydaje się interesującym facetem. — A ty? Wzruszył ramionami. — Nikogo stałego. Próbowałem kilkakrotnie, ale kto wytrzymałby tryb mego życia? Kiedy wyszli z restauracji, sypał śnieg. — Masz ochotę się trochę przejść? — spytał Sean. — Przez jakiś czas nie będę tego widywał. Na Washington Square zostali nagle wciągnięci w zaaranżowaną bitwę śnieżkami pośród ulicznych muzykantów, studentów NYU, sprzedawców marihuany i mieszkańców Green-wich Village, którzy spacerowali po parku. Jadąc taksówką do centrum miasta, jeszcze otrzepywali z siebie śnieg. Sean odprowadził ją pod drzwi, taksówka czekała na dole. — Dobrze się bawiłam — powiedziała szczerze. — Ja również. Posłuchaj, to może dziwna prośba, ale czy 263 mogłabyś do mnie od czasu do czasu napisać? Tam listy wiele znaczą. — Oczywiście. — Prośba ta wzruszyła ją. — Wysyłaj je poprzez moją agencję. Zawsze mnie znajdą. Tylko nie w dniu wypłaty. Jestem dobry w odpisywaniu, wiesz. Zorientowała się, że zaczęła się zastanawiać, z kim jeszcze korespondował. Nikt stały. Cóż to za dziwna myśl? Dlaczegóż miałoby to ją obchodzić? Napisała swój adres na stronie wydartej z notatnika i pożegnali się. Na górze Ron leżał rozciągnięty na kanapie z piwem w ręku, oglądając wieczorne wiadomości. — Tęskniłem za tobą, ślicznotko. Gdzie byłaś? Powiedziała mu. Sama wyczuła, że usiłowała przedstawić spotkanie jako bardziej służbowe, niż było w rzeczywistości, i poczuła się winna. — A ty? Jak ci poszło zebranie? — Ach. Musiałem z nimi zerwać. Pseudorewolucjoniści. Jeszcze gorsi od Nucona. — Popatrzył na nią dziwnie. — Mówiąc o rządzie, jaki on jest? Ten słynny fotograf. — Według Rona każdy, którego praca ukazywała się w naczelnych gazetach, był automatycznie oczywistym członkiem establishmentu. — No cóż, jest młodszy, niż się spodziewałam — powiedziała Gaby. — Ma dwadzieścia sześć lat. I jest Irlandczykiem. Z Irlandii. — Nie żartuj. Istnieje więc dla niego jakaś nadzieja. — Ron uważał Irlandczyków za urodzonych rewolucjonistów. — Aaa. — Wykrzywił się w stronę telewizyjnego meteorologa. — Trzydzieści centymetrów śniegu. Trudno zmieniać świat, jeśli się jest po samą dupę w tej czarnej brei. — To brudna i niewdzięczna robota, lecz ktoś to musi robić. — To było ich powiedzenie. Ron uśmiechnął się figlarnie. — Co byś powiedziała, gdybyśmy poszli do łóżka, zanim staniemy się zbyt śpiący? — Myślałam, że już nigdy tego nie zaproponujesz. 264 Wtulili się w siebie w pocałunku. Gaby kochała ciepło jego ciała, pewność jego pożądania, lecz często zadawała sobie pytanie, czy była to ta miłość „na zawsze", taka, jaką dzielili Tarik i Celinę. Oboje z Ronem dobrze się bawili, wyznawali wspólne wartości — a to było ważne. Jednakże od czasu do czasu, kiedy wyobrażała sobie odległą przyszłość, obraz w jej umyśle stawał się zamglony i niewyraźny. Kiedy szli do łóżka znajdującego się w alkowie tego typowego nowojorskiego, jednopokojowego mieszkania, wyłączyła telewizor. — Brak wiadomości — powiedziała — to dobre wiadomości. Pisali do siebie z McCourtem przez niemal rok, lecz pod koniec listy nadchodziły coraz rzadziej. „W tym właśnie problem" — myślała Gaby. Byli z Seanem o wiele za daleko od siebie. Nie tylko pod względem geograficznym — żyli w innych światach, widzieli inne rzeczy, używali innych określeń. Z czasem Sean stał się jedynie nikłym wspomnieniem, fascynującym znajomym, siedzącym naprzeciwko przy stoliku w tamtej restauracji i z tej bitwy śnieżkami na Washington Square. Jakie to miało znaczenie? Miała przecież mężczyznę, z którym prawdopodobnie spędzi resztę swego życia. Gaby nigdy nie zapomni dnia, w którym po raz pierwszy spotkała Rona Gillmana, choć wówczas stanowił jedynie cząstkę mglistego wiru wypadków, jakąś interesującą cechę krajobrazu, dostrzeżoną z pędzącej kolejki liniowej w lunaparku. Był to dzień gniewu, który przerodził się we wściekłość. Właśnie dowiedziano się o inwazji prezydenta Nixona na Kambodżę. Na dziedzińcach wszystkich college'ów w całym kraju młodzi mężczyźni i kobiety zbierali się całymi tysiącami, aby protestować przeciwko temu, co uważali za kryminalną ekspansję wojny, która sama w sobie była już kryminalną. 265 Tegoż wiosennego popołudnia Gaby była w redakcji „Specta-tora". Jako jedna z młodszych pracowników wykonywała nudną, wymagającą nabiegania się pracę nad artykułem porównującym ceny podręczników w różnych księgarniach. Chciała szybko go oddać, aby przyłączyć się do protestujących. Właśnie skończyła, gdy stary biurowy dalekopis trzykrotnie zasygnalizował, że miały nadejść jakieś istotne wiadomości. Elaine Rosenbaum, główna redaktorka, podeszła do maszyny. Powszechnie znany żart o Elaine głosił, że podniecała się jedynie wówczas, gdy zabrakło jej cameli, które odpalała jeden od drugiego. A zatem tym bardziej zaskakujące było, że zerwała kartkę z dalekopisu i wykrzyknęła: — O cholera, nazistowskie świnie! Teraz zabijają studentów. Amerykańskich studentów! Nas! — Twarz jej wykrzywiła się w obrzydzeniu. To było z Kent State. Ktoś włączył telewizor — co w „Spectatorze" było oznaką powagi sytuacji, jako że dziennikarze telewizyjni uznawani byli za niższą formę życia. Znana podpora tej instytucji powtórzyła złowieszczym tonem biuletyn Associated Press, najwidoczniej jeszcze nie było filmu. Gaby włożyła w maszynę do pisania nową kartkę, po prostu żeby coś robić. Z zewnątrz dobiegały krzyki. Jakiś chłopak wsadził głowę w drzwi. — Ludzie, wychodzimy na ulice! — Do diabła, tak! — przyznał Dave Gleason. Redakcja opróżniła się. Tylko Gaby pamiętała, żeby zabrać ze sobą notatnik. Teren uniwersytetu roił się od par, trójek i małych grupek studentów, kierujących się w stronę Low Library. W ciągu paru minut zapełnił się cały plac, na schodach do biblioteki stały tłumy protestujących. Odgrzebano stare hasła: „Do diabła, nigdzie nie pójdziemy!" i „NLF zwycięży!". Jeden po drugim wstawali radykalni przywódcy, aby potępić rząd USA, i otrzymywali gromkie owacje. Dla Gaby spisującej te widoki 266 j odgłosy wszystko było podniecające, ale też i dziwnie przygnębiająco znajome. Była już świadkiem wielu demonstracji. I cóż one osiągnęły? Po jakimś czasie inni zdawali się podchwycić jej nastrój. Na skraju tłumu ludzie zaczęli się wolno rozchodzić. Wówczas jednak wstał nowy mówca. Gaby rozpoznała go z innych wieców, lecz nie znała nazwiska. Wyglądał jak rewolucjonista. Był wyższą, nowojorską wersją Che Guevary. — Kim jest ten facet? — spytała dziewczynę stojącą obok. — Ron Gillman. Zapisała to sobie. Ron miał osobowość. Spoglądał na tłum przez dłuższą chwilę, czekając, aż wzrośnie napięcie, a potem krzyknął: — Czy to jest Ameryka? — Było to, jak zapewne musiał wiedzieć, zadziwiająco trudne pytanie w tych okolicznościach. Odpowiedział na nie sam: — Do diabła, to jest Ameryka. Nasza Ameryka. Moja i wasza Ameryka. Ameryka ludu. Istnieją jednak takie miejsca, gdzie w to nie wierzą. Nie wierzą w to w Białym Domu. Nie wierzą w to w Kongresie. I z całą pewnością nie wierzą w to w Ohio w Gwardii Narodowej. Każde ze zdań wywołało ryk okrzyków. — Musimy — krzyczał dalej Gillman — pokazać im, że to jest nasza Ameryka. Musimy im ją odebrać! „Wspaniale!" —pomyślała Gaby, notując wszystko. Świetne słowa. Ale tylko słowa. — Powiedzcie mi, co się dzieje w Waszyngtonie? — ciągnął Gillman. — Biznes jak zwykle. Co się dzieje w Kent State? Biznes jak zwykle. A co się dzieje w Hamilton Hall? — Wskazał w kierunku budynku administracyjnego Columbii. Tłum odpowiedział mu. — Biznes jak zwykle! — No właśnie. Dwóch amerykańskich chłopców i dwie amerykańskie dziewczyny zabite przez amerykańskie kule, a dla uniwersytetu Columbia to tylko biznes jak zwykle. Zatem musimy — a zrobimy to tu i teraz — zamknąć uczelnię! Zamknąć ją! 267 Natychmiast podchwycono hasło. — Zamknąć uczelnię! Zamknąć uczelnię! Gillman odczekał akurat tyle, by szał dobiegł szczytu, a następnie machnął ręką jak dowódca polowy, prowadzący atak. — A więc zróbmy to! Teraz! Ruszył prędko w stronę Hamilton Hall z wzbierającym za nim tłumem. Gaby walczyła o miejsce na przodzie. Paru policjantów na obrzeżach demonstracji jedynie zgłosiło manifestację przez radia. Studenci tłumnie wtargnęli do budynku, a Gaby wraz z nimi. Sekretarki w średnim wieku wyglądały, jakby nastał Armagedon. Nie wiadomo skąd, zmaterializował się rektor, każąc intruzom wyjść. Gillman zwrócił się do niego: — Czy to jest Ameryka? — Pytanie zmieszało starszego człowieka, podobnie jak uprzednio zaskoczyło tłum. — To nic osobistego — powiedział Gillman. — Ale my nigdzie stąd nie idziemy. Lepiej zatem będzie, jak się pan z tym pogodzi. Wkrótce rektor i inni pracownicy wyszli. Demonstranci wyłączyli telefony i biurowe maszyny. Budynek administracyjny przestał funkcjonować. Gaby przedarła się na tyle blisko Gillmana, by przeprowadzić z nim mały wywiad. Najpierw poprosiła, żeby przelitero-wał jej swoje nazwisko. Uczynił to z uśmiechem pełnym rozbawienia. — Kim ty jesteś, kimś ze spisu ludności? — Reporterką. Dlaczego to robisz? — Ktoś musiał coś zrobić. — Ale dlaczego akurat to? — Robi się to, co się jest w stanie zrobić. Nie mogę zamknąć Pentagonu. A w każdym razie jeszcze nie. Odwrócił się do swoich oddziałów. Z nastaniem nocy okupacja Hamilton Hall przerodziła się w zabawę. Radio nastawione na Columbia Station WKCR ryczało piosenki Creedence Clearwater Revival. Przeszmuglowa-no pizzę. Ekipa telewizyjna przybyła akurat w dobrym mo- 268 mencie, by sfilmować studentów malujących miedzianą statuę Alma Mater na jaskrawy, pomarańczowożółty kolor. Gaby zdecydowała, że już dość widziała, wróciła do pustej redakcji „Spectatora" i napisała artykuł. Nie zwykłe wiadomości, lecz sprawozdanie typu „byłam tam". Zaczynało się ono pytaniem Rona Gillmana: „Czy to jest Ameryka?". Zatrzymała się na pięciuset słowach. Nie za krótkie, ale też i nie za długie. Nie miała pojęcia, dlaczego to napisała. Nikt jej tego artykułu nie zlecił. Pomyślała jednak, że tekst dobrze się czytało. Może wydrukuje go „Spectator". A może nie. Wychodząc, minęła gabinet swego uniwersyteckiego doradcy, starego profesora z kursu dziennikarstwa, sobowtóra Mickeya Rooneya. Nazywał się Tenny Carson — Tenny był skrótem od Tennysona. Była zdziwiona, widząc go tam jeszcze. Gestem zaprosił ją do środka. Miał tam telewizor, więc po raz pierwszy Gaby zobaczyła scenę z Kent State, nagle strzelających gwardzistów, twarze zabitych studentów. To było przerażające. — Niedobrze dzieje się w Canterville — powiedział profesor. Gaby poczuła alkohol. Mówiono, że profesor trzymał flaszkę w biurku. Był tu obcym, nie nauczycielem akademickim, lecz starej daty dziennikarzem. — Co tam masz? — Wskazał na małą kartkę maszynopisu zawierającą jej artykuł. — Coś, co mógłbym przeczytać? — Myślę, że tak. Czemu nie? — Przecież widywał już kiedyś jej prace. Dała mu tekst. Przeczytał bardzo szybko, a potem przeczytał powtórnie. — Zadzwonię do mego kumpla — powiedział. — Daj mi minutkę, dobra? Czekała w korytarzu, nie mając pojęcia, co się dzieje, dopóki nie zawołał jej z powrotem. — Wiesz, jak przekazać artykuł telefonicznie? — Robiłam to kilka razy. — Dobrze. Prześlij to temu facetowi. — Oddał jej słuchawkę. 269 — Kto to jest? — No zróbże to. Była tak zdenerwowana, że mężczyzna po drugiej stronie musiał dwukrotnie prosić ją, żeby przeliterowała nazwiska, które powinna podać automatycznie. Carson przejął słuchawkę. — Zapisałeś? Co o tym sądzisz? Aha, ja również. — Odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do Gaby niczym Mickey Roo-ney. — Żadnych gwarancji, ale może powinnaś przeczytać jutro „Timesa". — Żartuje pan chyba? — Ani trochę. A teraz wynoś się. Jestem bardzo zajętym człowiekiem. Nazajutrz artykuł pojawił się na pierwszej stronie „New York Timesa" jako boczna szpalta w artykule dotyczącym zabójstw w Kent State. Nagłówek głosił: „Czy to jest Ameryka? Wojna wkracza na uczelnię". Tego samego poranka, w świetle wydarzeń w Kent State, Columbia ogłosiła nieokreślone czasowo zawieszenie zajęć. Ron Gillman wkroczył do redakcji „Spectatora", zamienił parę powitań z kilkoma pracownikami i podszedł do biurka Gaby. — Powiedziałaś, że jesteś dziennikarką, nie sądziłem, że miałaś na myśli dziennikarkę reporterkę. Gratulacje. — Robi się to, co człowiek może zrobić — odpowiedziała. Zanim zostali kochankami, przez miesiąc widywali się niemal codziennie za dnia i w nocy. Z początku nie było tak, jak spodziewała się Gaby, lecz wkrótce stało się całkiem przyjemne. Ron chełpił się, że nie należał do odrażających typów, co to tylko bara-bara i żegnaj stara — męskich, szowinistycznych świń. Zaspokojenie Gaby w łóżku uważał za punkt honoru. Po upływie kolejnego miesiąca zdecydowali, że płacenie dwóch czynszów w Nowym Jorku nie miało sensu. Mieszkanie 270 Gaby było odrobinę większe i usytuowane bliżej metra. Ron wprowadził się do niej. W lecie przed jej ostatnim rokiem Gaby zabrała Rona do Paryża, aby spotkał jej rodziców. Chciał ich spotkać już od pewnego czasu — przynajmniej tak twierdził. Gaby zastanawiała się, czy ktokolwiek w historii ludzkości faktycznie wyczekiwał na coś takiego. Bóg jeden wie, że obawiała się poznania rodziny Rona — kiedy stało się to już nie do uniknięcia. Gillmanowie byli w zasadzie mili. Zaprosili Rona i Gaby na obiad do II Mulino, w Greenwich Village — ceny w jadłospisie były wysokie, lecz wystrój skromny, a obsługa sympatyczna. — Mam nadzieję, że podoba wam się to miejsce — powiedział ojciec Rona. — Pomyśleliśmy sobie z twoją matką, że wy, młodzi, nie chcielibyście, aby was przyłapano w którymś z wytwornych miejsc establishmentu, prawda, Grace? — W tym momencie odwrócił się i mrugnął konspiracyjnie do żony. — Tu jest bardzo miło -— powiedziała Gaby. — Tu jest wspaniale, tato — przyznał Ron.__Kiedy sami wychodzimy coś zjeść, to najczęściej jest to Moon Pałace — dodał, podając nazwę taniej chińskiej knajpki w sąsiedztwie. Jasne było, że Gillmanowie dobrze przemyśleli to spotkanie. Jasne też było, że usiłowali być serdeczni w stosunku do Gaby. Larry Gillman zamówił dobre jedzenie i wino, celowo skonsultował się z Gaby, wybierając wino, „młoda dama z Paryża" musiała bowiem zapewne wiedzieć o wiele więcej na temat win niż facet z Nowego Jorku. W pewnym momencie pani Gillman, pod pretekstem zawodowego zainteresowania nazwiskiem Gaby, zapytała ją o jej „pochodzenie". — Mój ojciec pochodzi z Egiptu, a matka jest Francuzką. „Z pewnością Ron musiał to jej już powiedzieć" — pomyślała Gaby. 271 — Jakież to interesujące! A zatem twój ojciec jest — mam nadzieję, że to odpowiednie określenie — mahometaninem? -— Wychował się jako muzułmanin, lecz nie jest religijny. — Rozumiem. A twoja matka, będąc Francuzką, wyobrażam sobie, że jest katoliczką. — Niepraktykującą. —Jedynie Gaby, mając na myśli niewierność matki, zdawała sobie sprawę z ironii swoich słów. — Poznałam obie religie, lecz oficjalnie nie przynależę do żadnej z nich. Gaby nie potrafiła stwierdzić, czy pani Gillman uważała ten stan rzeczy za dobry. Miała niejasne, trudne do określenia wrażenie, iż niezależnie od tego, jak mili byli Gillmanowie w stosunku do niej, jednak nie była tym, o czym marzyli dla uwielbianego syna. — Nie spodobałam im się — powiedziała Ronowi, kiedy jechali metrem z powrotem do ich mieszkania. — Ależ oczywiście, że tak, dziecino. — Przytulił ją szybko. — Oni po prostu mają problem z okazywaniem uczuć. Takie jest całe ich pokolenie. Wychowano ich sztywno i nigdy nie mieli okazji z tego wyrosnąć. W tym okresie Ron spotykał się niekiedy z matką na obiedzie w Le Perigord, kiedy przyjeżdżała do miasta na zakupy, i czasami grał z ojcem w piłkę ręczną w New York Athletic Club. Przy takich okazjach Gillmanowie przesyłali dla Gaby pozdrowienia. Sam Ron czul się zagubiony. Studiując rok wyżej od Gaby na uniwersytecie Columbia, ukończył już studia na wiosnę. Teraz zaczął się orientować, że ukończenie studiów historycznych i reputacja studenckiego działacza nie znaczyła wiele poza murami uczelni. Przynajmniej nie musiał się martwić o wojsko. Na loterii jego data urodzin wyciągnęła tak wysoki numer, że — jak żartował — nie powołają go do wojska, nawet gdyby Rosjanie maszerowali wzdłuż Piątej Alei. Myślał o rozpoczęciu studiów prawniczych — ojciec z radością by za nie zapłacił — z nadzieją na przyszłość w polityce. Byłby to zwrot w stronę es- 272 tablishmentu, lecz czyż najlepszym sposobem na pokonanie wroga nie byłoby zaatakowanie go od wewnątrz? Biorąc wszystko pod uwagę, jego „utracone lato", jak je nazywał, było dobrym okresem na poznanie Paryża. — Zdenerwowany? — spytała Gaby, kiedy samolot podchodził powoli do terminalu na lotnisku Orły. — Pas du tout. — Zabrzmiało jak „po du tu". Jego francuszczyzna była okropna, niezależnie od tego, jak ciężko nad nią pracował. Gaby poklepała go po ręce. Tarik i Celinę czekali na nich. Gaby odniosła wrażenie że wydawali się o wiele starsi niż w trakcie jej ostatniej wizyty, zaledwie rok wcześniej. A może i nie. Może to tylko napięcie wywołane spotkaniem chłopaka ich córki. W mieszkaniu zapach bouillabaisse Celinę był zaproszeniem do posiedzenia w kuchni. Ron spróbował powiedzieć po francusku jakiś komplement. Uprzejmy wyraz twarzy rodziców Gaby podpowiedział jej, że tylko ona go zrozumiała. — On mówi, że przypomina mu to pensjonat, do którego jego rodzice jeździli na wakacje. W stanie Maine. Właściciele byli Francuzami. Tarik i Celinę promienieli. Gaby nie była pewna, czy była zadowolona. Z wysokim Amerykaninem w środku całe mieszkanie wydawało jej się mniejsze od tego, jakie pamiętała. I choć według francuskich norm było z pewnością dobrze usytuowane, miała jednak wrażenie, że Ron będzie je mierzył według różnych domów jego rodziców — mieszkania na Manhattanie przy Park Avenue, dużego wiejskiego domu w West Point, Connecticut, i ciepłego schronienia przed zimą w Palm Beach. Przy obiedzie Tarik zapytał mimochodem: — A zatem, Ron, mieszkasz w tej samej części miasta co Gaby? Ron zaczął odpowiadać, poczerwieniał i spojrzał na Gaby. — Mieszkamy razem — wyjaśniła po prostu. No i już. Cały czas wiedziała, że w końcu będzie musiała im powiedzieć 273 — nie spodziewała się tylko, że wypłynie to tak szybko. Całymi tygodniami zastanawiała się, jak oni to przyjmą, widziała w tym sprawdzian ich wiary w nią. Nastąpiła krótka przerwa, w czasie której rodzice przetrawiali informację. A potem odezwała się Celinę. — Ach! — Był to francuski ekwiwalent stwierdzenia: „O, jakież to interesujące!". Tarik spojrzał na Gaby, potem na Rona i znowu na córkę, po czym zaproponował Ronowi więcej wina. — Gaby mówiła, że myślisz o studiowaniu prawa — powiedział. I to wszystko. Potem, kiedy zostali na chwilę sami, Ron udał, że ociera czoło. — To nawet nie było takie trudne. O wiele łatwiejsze, niż przypuszczałem. Gaby wzruszyła ramionami. — Ja również tak sądzę. — Nie była jednak pewna, co czuli Celinę i Tarik. Oczekiwała, a może miała nadzieję, że okażą więcej troski. — Oni są cool — ciągnął Ron. — Trochę starsi, niż sądziłem. — Byłam późnym dzieckiem. — Tysiące razy zastanawiała się, czy to czasem nie było wyjaśnieniem sytuacji — czy Celinę nie znalazła przypadkiem innego sposobu na posiadanie dziecka, bo coś było nie tak z Tarikiem. Czy to stanowiłoby jakąś różnicę? Nie wiedziała. Nigdy nie powiedziała o tym Ronowi. Nie widziała powodu, aby ktokolwiek poza nią o tym wiedział. Trzy tygodnie w Paryżu minęły im niczym trzy dni. Gaby pokazała Ronowi zabytki, zabrała go do swoich ulubionych lokali, przedstawiła przyjaciołom z czasów amerykańskiej szkoły. (Denise nie było pośród nich — Gaby dowiedziała się ze zdziwieniem, że jej przyjaciółka poślubiła australijskiego producenta filmowego i przeprowadziła się do Sydney). Spędzali długie popołudnia w ulicznych kafejkach, noce na rozmowach i muzyce w bistrach. 274 Dopiero na dzień przed odlotem do Nowego Jorku Gaby przeprowadziła z matką poważną rozmowę. Ron i Tarik oglądali mecz piłki nożnej, Gaby z Celinę siedziały w kuchni. Celinę dotknęła ramienia Gaby. — On wydaje mi się miłym młodym człowiekiem, kochanie — powiedziała. — Czy jesteś z nim szczęśliwa? Wydaje mi się, że jesteś. — Jak dotąd wszystko jest w porządku. — Gaby nie potrafiła wymyślić niczego głębszego do powiedzenia. — To dobrze. Chciałam tylko powiedzieć, że... — Celinę szukała słów — że nie zawsze, nie zawsze będzie ci łatwo, wiesz... Gaby czekała. Czy to to? Czy Celinę teraz zamierzała wyjawić jej sekret, nieświadoma, że Gaby już wiedziała? Celinę jednak rozpłakała się tylko. — Och, Gaby, tak chciałabym, żebyś mogła zostać odrobinę dłużej — rzekła. — Wiem, maman, ale naprawdę to już nie potrwa długo — tylko do grudnia. I zakończenie studiów. Przyjedziesz ? papą, prawda? Obiecałaś, że przyjedziesz. — Myślałam jednak, że to na wiosnę. — Nie, nie pamiętasz? Kończę o semestr wcześniej — przez te wszystkie dodatkowe kursy, które zaliczyłam. — Ach tak. Oczywiście. Teraz sobie przypominam. — Celinę rozpogodziła się. — Tak. Rzeczywiście, w grudniu. — Pokażę ci Wielkie Jabłko. La Grandę Pomme. Celinę roześmiała się. Nazajutrz na lotnisku płakała już niewiele. — Do zobaczenia w grudniu, maman — pożegnała się Gaby. — Tym razem nie zapomnij! Celinę wyglądała jak uczennica, która zapomniała odpowiedzi w klasie. A potem uśmiechnęła się. — Grudzień, nie zapomnę. 275 V Pt»vv" i ????- 2Cru.i '*«4dci(li)muikrótką wizyt»-zrobi- ???????^'1 Izo «nicze ?md piędzie j ,_ :est? — Gaby ca __^ takim razie co to ,est. ^StOchV^^- - t^;tak,kochanle. :S^^-k0-"-Gaby't |?<^?? ankzrob.t,cow,e ?^?5????????? ostrzeżeń, met Itować córkę, fz Z na którym pięk Adiobmą bladego Łdmenaswo^rn^^^^ łOdinc dostaj ???????? fczość chwil by normalm?i pyta,ą ?umawiała zupeim ^ na przy Łiów, o Rona, o p * świecie - bebywalawswo^wtasy^^ ^ Łdala szczegółowe pole edn bMeb1esklegowazonu_wazonul fatów ani meb^atykupione( hniata sobie — zon- makdziewc Luego dnia, gdy byb^ W rozbił niebieski wazonzzapa(lnięc Komec nastąpił ^zalz.ffinydesz I Urnowego dnia, goyP to0mość, [odzyskiwała, to traciła?> J^h: ".??, puls coraz słabszy- ? ???2 ? Wita się i spojrzała na baoy- 1 dniała radością- oWiedziała. - Mój aniele'- — P Celinę nie przyjechała na zakończenie studiów Gaby. Tarik przybył do Nowego Jorku sam. — Nie chciałem ci zrobić przykrości — wyjaśnił. — Twoja matka również. Lecz ostatnio niezbyt dobrze się czuła. Lekarz powiedział, że nie sądzi, aby podróż była dla niej korzystna. Podzielam jego zdanie. — Czy jest chora? Stało się coś złego? — Nic, czym musiałabyś się zamartwiać, kochanie. Prawdopodobnie to tylko stres, taki okres w życiu. Sama wiesz. — Jesteś pewien, że to wszystko? — Wiesz, co mogłoby być miłe? Po ceremonii zakończenia studiów może poleciałabyś ze mną do domu z krótką wizytą? Tylko na parę dni. Ja funduję, oczywiście. Dobrze jej to zrobi. Ron nie był uszczęśliwiony tym pomysłem. Załatwił im tydzień jazdy na nartach w Vermont w ramach prezentu z okazji ukończenia studiów. — Będziemy mogli tam pojechać później. — Już wysłałem zaliczkę. A poza tym później będę bardzo zajęty. — W końcu zdecydował się iść na studia prawnicze i pracował nad wysłaniem podań o przyjęcie. — No cóż, ja muszę jechać. — To po co mnie pytasz? Po prostu jedź. Skończyło się na tym, że nie rozmawiali ze sobą przez jeden dzień — po raz pierwszy im się to przydarzyło. W dzień po ceremonii Gaby odleciała z Tarikiem do Paryża. Ron pozostał w Nowym Jorku. Być może pojedzie do Yermont sam, jak powiedział żartem — w ten sposób zaliczka nie zmarnuje się. Gaby uważała, że to świetny pomysł. Miała poczucie, że nagłe poinformowanie go o podróży do Paryża było niesprawiedliwe, zwłaszcza że ojciec powiedział jej, iż choroba Celinę nie jest poważna. W samolocie Tarik powiedział jej jednak coś zupełnie innego. — Nie chciała się zgodzić, abym ci o tym mówił. Absolutnie sprzeciwiła się temu. Nie chciała, aby cokolwiek zepsuło twój wielki dzień. Ale nie jest z nią dobrze, kochanie. 276 — W takim razie co to jest? — Gaby całym sercem pragnęła tego nie słyszeć. — Z początku rak płuc. Teraz i kręgosłupa. Wątroby. Wszystkiego. — Och, papai Nie! — Niestety, tak, kochanie. — Czy nic nie można... — Zrobiliśmy już wszystko... Gaby, tracimy ją. Z Celinę zostało akurat tyle, by Gaby mogła rozpoznać w wyniszczonej, zasuszonej, starej kobiecie pod namiotem tlenowym swoją matkę. Tarik zrobił, co w jego mocy, by przygotować córkę, lecz żadne ostrzeżenie nie byłoby wystarczające. Śmierć nie była filmem, na którym piękna gwiazda umierała z odrobiną bladego makijażu i z każdym włoskiem ułożonym porządnie na swoim miejscu. Celinę dostawała mocne środki uśmierzające tćl. Przez większość chwil była na wpół przytomna. Od czasu do czasu rozmawiała zupełnie normalnie, pytając córkę o zakończenie studiów, o Rona, o plany Gaby na przyszłość. Częściej jednak przebywała w swoim własnym świecie — któregoś popołudnia wydala szczegółowe polecenie Gaby, aby włożyła żółte kwiaty do niebieskiego wazonu. Nigdzie jednak nie było ani żółtych kwiatów, ani niebieskiego wazonu. I wówczas Gaby przypomniała sobie — żółte kwiaty kupione od ulicznego sprzedawcy pewnego dnia, gdy była małą dziewczynką. Kilka lat później kot rozbił niebieski wazon. Koniec nastąpił wraz z zapadnięciem zmierzchu pewnego zimowego dnia, gdy padał zimny deszcz. Celinę na przemian to odzyskiwała, to traciła przytomność, oddech stawał się nierówny, puls coraz słabszy. Byli tam jej bracia i siostra. Nagle obudziła się i spojrzała na Gaby. Przez chwilę twarz kobiety pojaśniała radością. — Mój aniele! — powiedziała. — Tak się cieszę, że cię 277 znalazłam. — A potem zamknęła oczy, zakrztusiła się lekko i umarła. Gaby zdołała dodzwonić się do Rona do schroniska. Był zaszokowany i nie przestawał przepraszać za to, że z nią nie pojechał. To nie była jego wina, pocieszała go, nie wiedział o tym, ona nie wiedziała również. Uzgodnili, że nie było sensu, by przyjeżdżał do Paryża. Będzie czekał w Nowym Jorku. Poda mu swoje plany, jak tylko je będzie znała. Odbyła się prosta msza pogrzebowa. Bracia i siostra zostali jeszcze jeden dzień, a potem rozjechali się w swoje strony. Tego wieczoru Gaby znalazła Tarika siedzącego samotnie przy kuchennym stole. Znajome pomieszczenie wydawało się okropnie puste. — Przypuszczam, że poszukam czegoś innego — powiedział Tarik. — Kochałem to mieszkanie, ale teraz... — Spojrzał na zapadające ciemności. Położyła kojąco rękę na jego ramieniu. — Usiądź, kochanie — powiedział. — Muszę ci coś powiedzieć. Być może to nie jest odpowiedni czas, ale widzisz... te słowa już dawno powinny paść. Gaby odczuła lodowaty lęk. „O Boże, on mi teraz powie o tym romansie, o tym, że nie jest moim prawdziwym ojcem". Uspokoiła się. — Nie sądzę, aby to miało jeszcze jakieś znaczenie — powiedziała cicho. — A ty? Tarik spojrzał na nią dziwnie. — No cóż, od ciebie, Gaby, zależy, czy to ma, czy nie ma znaczenia. Ja jednak jestem ci winny prawdę. Mam tylko nadzieję, że potrafisz mi wybaczyć, iż tak długo powstrzymywałem się od wyjawienia ci jej. — To dotyczy mojego prawdziwego ojca, prawda? Tarik wpatrywał się w nią. 278 — Twego ojca? — Najwyraźniej nie spodziewał się, że ona już wiedziała. — Słuchaj,papa, ja wiem, że maman miała romans. Wiem, że nie jestem twoją córką. Biologiczną córką. Ale tak jak powiedziałam, to już bez znaczenia. Pokręcił głową. Pomyślała, że nigdy jeszcze nie widziała go takim smutnym, nawet przy łożu śmierci jej matki. — Nie chodzi jedynie o twojego ojca, kochanie — rzekł wolno. — To dotyczy również i twojej prawdziwej matki. Gaby poczuła, że ją zmroziło. Niemożliwe, czegoś tu brakowało, czegoś nie pojmowała. — O czym ty mówisz? — Nic ci nie jest? Wiem, że to szok. Pozwól, że ci podam wodę. — Wstał. — Czy powiesz mi wreszcie, o czvm mówisz? Tarik opadł na krzesło. — Twoja matka, Celinę, i ja okłamaliśmy cię, Gaby. Przez całe twoje życie kłamaliśmy. Usiłowaliśmy wmówić sobie, że to dla twojego dobra, dla twojej ochrony. Ale byliśmy również egoistami. Pokochaliśmy cię tak bardzo, że nie byliśmy w stanie cię oddać. — Co to za kłamstwo? — spytała, nie ośmielając się oddychać. Powiedział jej. To był koszmar. Chciała się obudzić i stwierdzić, że minął. — Proszę cię, nie znienawidź nas! — błagał Tarik. — A jeśli musisz nas nienawidzić, znienawidź mnie, bo Celinę kochała cię ponad własne życie. Myślę, że zmusiła się do pozostania przy życiu tylko po to, by móc raz jeszcze zobaczyć twoją twarz. Gaby już nie było. Była gdzie indziej w pokoju, poza samą sobą, obserwując inną Gaby, jak uderza, słysząc, jak inna Gaby krzyczy: — Ty kłamco! Mówisz, że mnie kochasz, a popatrz, co zro- 279 biłeś? Ukradłeś mi wszystko, moją tożsamość, moje imię! Ukradłeś mi mnie samą! Krzyki zamieniły się w chrapliwy szloch. Gaby płakała nad sobą, nad matką, której nigdy nie znała, nad matką, która właśnie zmarła. — Tak mi przykro — powiedział Tarik. — Tak przykro, Gaby, kochanie. Wiem, że nie mieliśmy racji. Ale nigdy nie zamierzaliśmy cię skrzywdzić. Nigdy. Zamknęła oczy. Chciała zagłuszyć uczucia. Nie dopuścić ich do siebie. — Zrobię, co tylko zechcesz — mówił Tarik. — Nawet jeśli już nigdy nie zechcesz mnie widywać, zrozumiem. Decyzję pozostawiam tobie. Zrobię wszystko, co zechcesz. TCorfcZIAł 2 T>rvom Kair i Aleksandria ??"? Kiedy samolot Air ?????? krążył nad lotniskiem w Kairze, Gaby otworzyła sfatygowany magazyn muzyczny leżący na jej kolanach, wracając do artykułu, który przeczytała już z tuzin razy. „Ale jaka ona jest?" — zastanawiała się, przeglądając melodramatyczny opis życia Karimy Ahmad. „Jaka ona tak naprawdę jest?". Przyglądała się załączonej fotografii — ciemnowłosa kobieta o głębokich, niepokojących oczach i wyrazie stoickiej rezygnacji na twarzy. „Moja matka" — pomyślała Gaby, wypróbowując jeszcze raz to pojęcie, ciągle usiłując dopasować tę obcą osobę do siebie samej Od śmierci Celinę Gaby miała mieszane uczucia Żal smutek — te rozumiała, nie wyobrażała sobie dnia, w którym przestałaby płakać za Celinę. Było pośród nich również poczucie winy i wstyd za to, co sobie wyobrażała od powrotu z Maroka — że Celinę była niewierną żoną, że urodziła dziecko nieznanego kochanka. No i naturalnie był w nich gniew__za to, że została porwana kobiecie, która najwyraźniej ją kochała, że została wychowana w kłamstwie, że... że... Och, czasami nie była nawet pewna, na kogo i za co się gniewała. Tarik wyciągnął rękę i dotknął dłoni Gaby. Wszystko będzie dobrze, chciał przez to powiedzieć, by dodać otuchy zarówno córce, jak i sobie. Córce — nie potrafił przestać myśleć o Gaby w ten sposób, nawet jeśli teraz wiedziała, iż była dzieckiem dwojga innych osób, z których jedna cierpiała przez lata 281 z powodu jej utraty. Błagał Karimę o wybaczenie, kiedy powiedział, że Gaby żyje i chce ją zobaczyć. Ona jednak była zbyt oszołomiona, by zareagować. Chciała jedynie wiedzieć, kiedy znowu zobaczy swoją córkę. Być może nigdy nie będzie żadnego przebaczenia, jednakże może chociaż spróbuje wszystko naprawić. Kiedy samolot dotknął pasa startowego, Gaby zacisnęła szczęki i dłonie. — Courage, ma petite — mruknął Tarik. W odpowiedzi uśmiechnęła się słabo. W parę minut później, kiedy ojciec i córka wyłonili się z samolotu, ujrzeli czekający na nich na lotnisku tłum. Wir kolorów — i gromadę wojskowych mundurów. „O Allahu" — pomyślał Tarik. Czyżby mieli go zaaresztować za uprowadzenie dziecka ukochanej przez Egipt Karawan? Ale nie. Oto ona, Karima Ahmad, jej cudowna twarz promieniejąca z radości, ze łzami biegnąca, by objąć Gaby. Swoje zaginione dziecko. Tarik stanął na boku, czując się jak intruz — gorzej, jak łajdak — w tym rodzinnym zjednoczeniu. — Moja córka, moje dziecko — szlochała Karima. — Moja kochana Nadia. Ciało Gaby pod wpływem nieznanego uścisku znieruchomiało na dźwięk nowego imienia. Potem spojrzała w umęczone oczy i poczuła jakiś związek nie tylko z Karima, lecz również z własną przeszłością. Ta kobieta dała jej życie i teraz pragnęła coś jej oddać. Chciała wypowiedzieć słowo „matka". Jednakże nie mogła, jeszcze nie, nie tak prędko po śmierci Celinę. W jakimś sensie byłoby to nielojalne. Bez względu na to, co zrobili Tarik z Celinę, Gaby wiedziała, że zawsze ją kochali. Ujęła rękę Karimy i uścisnęła tak, jakby chciała powiedzieć: „Jestem tu już. Na resztę przyjdzie czas później". Karima uśmiechnęła się przez łzy. Potem odwróciła się i skinęła w stronę starszego mężczyzny z bliznami na twarzy i czarną przepaską na oku — był najwidoczniej wysokiej rangi oficerem i tym, który przewodził tej delegacji. 282 — To mój dobry przyjaciel, Farid Hamza — powiedziała Karima. — Generał Hamza. Jeden z wielkich wojennych bohaterów Egiptu. — Jestem tylko egipskim żołnierzem, panno Nadiu — powiedział Hamza z grzecznym ukłonem. Przez chwilę Gaby zdawała się zmieszana. Imię „Nadia" nadal brzmiało obco w jej uszach. Karima zauwr>yła to. — Nic nie szkodzi, dziecko — rzekła cicho. — Wszystko musi wydawać ci się bardzo dziwne. Jeśli wolisz, aby nazywano cię Gabrielie, to powiedz. A jeśli kiedykolwiek poczujesz się przy mnie nieswojo, też mi powiedz. Tarik podziwiał opanowanie Karimy. Zastanawiał się, jak on zachowałby się na jej miejscu. Hamza pomógł obu kobietom wsiąść do czarnego, służbowego samochodu. Tarik próbował pójść za nimi. Hamza wyciągnął rękę. — Może pojedzie pan ze mną? — zaproponował. Mimo iż ton jego głosu był delikatny, jednak propozycja miała siłę rozkazu. Tarik bez urazy się dostosował. Doprowadził do połączenia matki z córką. Teraz usunie się na bok i pozwoli im odszukać się wzajemnie. Zorganizowano to tak, że on miał mieszkać w hotelu ?????, usytuowanym w sąsiedztwie domu Karimy, na wypadek gdyby Gaby go potrzebowała. W zaciszu służbowego samochodu Karima patrzyła z uwielbieniem na swoje jedyne dziecko. — Moja córka — odezwała się półgłosem. — Moja najdroższa córka. — W słowach tych zawierał się cały świat miłości. — Przyzwyczajona jestem do Gabrielie — powiedziała Nadia cicho. — Nie sądzę, abym mogła to zmienić. Ale możesz nazywać mnie Nadią. Z czasem... Karima przyciągnęła do siebie córkę i pocałowała ją w czubek głowy. — Teraz już mogę umrzeć szczęśliwa — westchnęła. 283 Podróż do Aleksandrii zajęła około trzech godzin. Na werandzie domu Karimy czekał komitet powitalny złożony z jednej osoby — ojca Karimy. Owinięty kocem i spoczywający na wiklinowym fotelu, usłyszawszy, że Gaby z Karimą przyjechały, usiłował wstać. — Nie, abi, nie! — zaprotestowała Karima. — Proszę, nie wysilaj się. — Ale chcę ją zobaczyć! Chcę zobaczyć naszą Nadię — upierał się słabym i cienkim głosem. — I zobaczysz ją. Oto ona, abi, twoja wnuczka, Nadia. — Karima zwróciła się do Gaby z wyrazem prośby w oczach: — Bądź uprzejma dla tego starego człowieka. Gaby ujęła rękę Mustafy i ucałowała ją. Był to gest czci i szacunku, który zaobserwowała w trakcie podróży po arabskim świecie. Mustafa uśmiechnął się życzliwie i pogłaskał ją po głowie. — Piękna — powiedział. — Tak jak twoja matka. — A potem zdawał się wyłączać, oczy zamykały się stopniowo, oddech stawał się coraz płytszy. — Czy nic mu nie jest? — spytała Gaby. — Jest po prostu zmęczony — wyjaśniła Karima. — Kilka miesięcy temu miał wylew. A kiedy usłyszał, że się odnalazłaś, chciał jechać ze mną na lotnisko. Udało mi się go przekonać, aby pozostał w domu. Upierał się jednak, że nie odpocznie, dopóki nie ujrzy cię na własne oczy. Gaby spojrzała na starego mężczyznę. Jej dziadek. Potem zerknęła na Karimę, doszukując się rodzinnego podobieństwa. Karima roześmiała się. — Zawsze wolałam moją matkę. Później pokażę ci jej zdjęcia, jak już coś zjesz. Kiedy Gaby powiedziała, że nie jest głodna, Karima roześmiała się ponownie. — A zatem potraktuj to jako zaproszenie do egipskiego stylu życia. Jedzenie jest tu czymś więcej niż tylko środkiem podtrzymywania życia. W ten sposób mówi się: „Witaj" i „Ko- 284 cham cię", a niekiedy: „Popatrz, jak dobrze się nam powodzi". Pozwól zatem, że powiem ci „witaj" i „kocham cię". Jeśli bowiem nic nie zjesz, gosposia pogniewa się na nas obie. Najpierw jednak pokażę ci dom. Karima oprowadzała córkę pokój po pokoju, zatrzymując się wyczekująco od czasu do czasu. Gaby chwaliła prostą elegancję domu, który stworzyła Karima, pełne gracji linie antycznych, inkrustowanych mebli, ciepło mosiężnych tac i pojemników, urok surowej sztuki ludowej, która zdobiła bielone ściany. Na koniec Karima zabrała ją do pokoju, który niegdyś należał do niej. Karima odnawiała go wielokrotnie, znacząc przejścia Nadii od małego dziecka do uczennicy i młodej kobiety — zawsze z zabobonną nadzieją, że jej dziecko jeszcze kiedyś tu zamieszka. Tam, gdzie niegdyś była kołyska, teraz stało podwójne łóżko z ręcznie rzeźbionym wezgłowiem i delikatnie haftowaną narzutą z egipskiej bawełny. Stała tam również dopasowana toaletka z lustrem inkrustowanym macicą perłową, miękkie krzesło, pokryte aplikacjami, biblioteczka wypełniona angielską klasyką, a na podłodze leżał perski kobierzec saruk. — Śliczny pokój — stwierdziła Gaby. — Cieszę się, że ci się podoba. Czy... czy pamiętasz coś z tego domu? Cokolwiek? Gaby zmarszczyła brwi, koncentrując się. Chciała coś wymyślić, choćby tylko po to, by zrobić Karimie przyjemność. — Nie wiem — odpowiedziała na koniec. — Ale czuję się tu... dobrze. Karima skinęła głową, jakby zawsze było to jej intencją. — To był dom, do którego przyszłam jako panna młoda. Munir i ja... byliśmy tacy szczęśliwi, kiedy się urodziłaś. — Westchnęła na wspomnienie zarówno szczęścia, jak i straty. — Potem Spyros mówił, że powinnam kupić coś większego i okazalszego. Omar, mój brat, zgadzał się z nim. Ja jednak nie byłam w stanie opuścić domu, w którym mieszkałaś z nami. A więc pozostałam tu. Mając nadzieję, że wrócisz. — Ta prosta deklaracja rozdzierała serce. Gaby ujęła Karimę za rękę. 285 — I wróciłam. — ???. — Uśmiech Karimy był olśniewający. — Żałuję tylko... — Czego? — Szkoda, że Munir nie może cię zobaczyć... On cię tak kochał. I Charles... Spodobałabyś się mu, jestem pewna. Przerwa. — Być może oni nas widzą — powiedziała Gaby. Nigdy nie była bardzo religijna, przynajmniej nie w typowy sposób. Jednakże wobec tej niezachwianej wiary Gaby była gotowa zgodzić się, że wszechświat obejmował coś więcej niż tylko to, co dało się zobaczyć, usłyszeć i dotknąć. Po obfitym obiedzie, który został ledwie ruszony i odniesiony do kuchni, Gaby zadała pytanie, które najbardziej leżało jej na sercu. — Czy opowiesz mi o moim ojcu? Tarik — mój drugi ojciec — powiedział mi, że on był Anglikiem. — Tak, był. Na wpół Anglikiem, dokładniej mówiąc. Jego rodzice, a twoi dziadkowie, tak bardzo chcą cię spotkać. Pójdziemy tam jutro, jeśli będziesz na to gotowa. Opowiedzą ci o Charlesie wszystko, od czasu gdy był małym dzieckiem. — Tak, chciałabym. Pragnę jednak usłyszeć, jakim ty go pamiętasz. Historia, którą Karima opowiedziała, była tą, którą poprawiała w myślach od lat — patrząc wstecz, byli z Charlesem jak Romeo i Julia, kochankowie, którym nie sprzyjały gwiazdy, którym przeznaczona była tragedia. Sam temat był jednak stary — młoda dziewczyna, córka szofera, kochała przystojnego, młodego mężczyznę, syna bawełnianego paszy. Mówiła o ich przyjaźni, o obserwowaniu jego dorastania, o cudownym dniu, kiedy usłyszała: „Kocham cię". Kiedy tak Karima opowiadała o Charlesie, lata zdawały się cofać i Gaby ujrzała w swej matce niewinne dziecko, które 286 uwielbiało złotego chłopca, będącego poza jej zasięgiem. Zrozumiała wówczas, że została poczęta z miłości. A także, że marzenie Karimy o życiu z Charlesem było prawdopodobnie od początku skazane na niepowodzenie. „Biedna Karima" — pomyślała Gaby, czując się bardziej jak rodzic niż dziecko. — I wówczas co się stało? Kiedy zaszłaś w ciążę? — Charles nigdy się o tym nie dowiedział. — A jego rodzice? Oni w ogóle ci nie pomogli? Karima zaczęła wyjaśniać. Była córką służącego, a on był synem wielkiego człowieka. A potem umilkła. — To było już tak dawno. Nic nie ma już znaczenia. Munir był na tyle dobry, że się ze mną ożenił. A kiedy się urodziłaś, cieszył się, jakby był prawdziwym ojcem. Gaby obudził dźwięk głosu matki — radosny i triumfalny, choć słowa, które śpiewała, były żałosne i smutne. Gdzież jesteś, moje ukochane dziecię, Tęsknię za tobą tak bardzo, tak bardzo... Gdy zamknę oczy, widzę cię przed sobą. Żadna róża nie jest w stanie rozjaśnić mego domu, Żadna świeca rozproszyć w nim ciemności. Tak długo jak ty jesteś z dala ode mnie. „To o mnie" — pomyślała Gaby. „Ona śpiewa o mnie". To ta pieśń o Nadii, o której słyszała. „Jakie to dziwne, że tyle ludzi wiedziało o mnie, cały Egipt, a ja nie wiedziałam, kim byłam". Zaczęła odczuwać budzący się w niej gniew, ale wówczas przypomniała sobie słowa Karimy: „To już teraz nie ma żadnego znaczenia". Jeśli Karima po takich cierpieniach potrafiła zapomnieć, może i ona zdoła dokonać tego samego. Zamknęła oczy, rozkoszując się ciepłem słonecznych promieni na twarzy, zapachem jaśminu za oknem. O wiele bardziej egzotyczny koktajl zmysłowy niż to, do czego była przy- 287 zwyczajona w Paryżu, a jednak bardzo przyjemny i niezupełnie jej obcy. Była tu zaledwie ponad jeden dzień, już jednak zdołała polubić i podziwiać Karimę. Jeśli zaś chodzi o miłość, Gaby była przekonana, że i ona kiedyś nadejdzie. Tarik zadzwonił poprzedniego dnia wieczorem, by zapytać córkę, jak sobie dawała radę. Wspomniał, że złożył wizytę Au-stenom. Gaby wiedziała, że obawiał się tych odwiedzin, podobnie jak wiedziała, że musiał je odbyć. — No i jak poszło? — spytała. — Henry jest porządnym człowiekiem. Zrozumiał, że nie usiłowałem się tłumaczyć z tego, co zrobiłem, po prostu chciałem mu powiedzieć, jak do tego doszło, jak było tej potwornej nocy, kiedy cały Kair zdawał się stać w ogniu. Jak rozpaczliwie Celinę pragnęła dziecka. I jak wierzyliśmy, przynajmniej przez jakiś czas, że zostałaś porzucona lub osierocona i że prawdopodobnie ratowaliśmy ci życie. Wysłuchał uważnie, a potem stwierdził, że nie ma prawa osądzać kogokolwiek. Jestem mu za to wdzięczny. A ty, mapetite, jak sobie radzisz? — Wszystko w porządku, papa. —? Mogłaby powiedzieć więcej, ale jakoś nie chciała dzielić się szczegółami swego przebywania z Karimą. — Czy wiesz, jak długo zostaniesz tu, w Egipcie? — zapytał po chwili. Już sobie zadała podobne pytanie i odpowiedź brzmiała — tak długo, jak to będzie konieczne. Nie chciała urazić Tarika, ale też nie chciała, aby wyobrażał sobie, że jej życie będzie się toczyć tak samo jak przedtem. — Nie jestem pewna, jak długo tu pozostanę. Ale może przez jakiś czas. Jeśli więc musisz wracać do Paryża... — To nie wypadło dobrze, zorientowała się Gaby natychmiast. Słowa musiały zabrzmieć jak odprawa. Dodała zatem: — Potrzebny mi jest czas, papa. Muszę z nią pobyć. Co nie znaczy wcale, że ciebie nie kocham. — Wiem, mapetite, wiem. I rozumiem. 288 OS Kiedy później Gaby odbyła podobną rozmowę z Ronem, on nie był taki wyrozumiały. — Co przez to rozumiesz, że nie wiesz, kiedy wrócisz? — domagał się wyjaśnienia. — Całe moje życie zostało przewrócone do góry nogami — wyjaśniła. — A ty zdajesz się myśleć wyłącznie o sobie. Czyż nie możesz zrozumieć, że potrzeba mi czasu i miejsca na rozwiązanie wszystkiego? — I nie jesteś nawet w stanie podać w przybliżeniu, jaki czas masz na myśli? — Ja... nie, nie wiem — powiedziała cicho, nie godząc się na naciski. — Wydaje mi się, że nie jesteś w pełni zaangażowana w nasz związek — przerwał w nadziei, być może, że temu zaprzeczy. Odpowiedź Gaby brzmiała wymijająco: — Powiedziałam ci, Ron, że chcę pobyć teraz trochę z moją. .. moją matką. I muszę uporządkować wszystko w głowie, zanim będę w stanie myśleć o czymkolwiek innym. Kiedy odłożyli słuchawki, oboje byli źli i czuli się urażeni, a ich związek pozostał w zawieszeniu. Gaby przygotowana była na to, że nie polubi Austenów. Mimo iż Karima w żaden sposób nie krytykowała ich, Gaby rozumiała, że w oczach tych państwa córka szofera nie była odpowiednią partią dla dziedzica. Jednakże kiedy Gaby spotkała Austenów, zobaczyła w nich nie tyle dwoje aroganckich snobów, których się spodziewała, ile dwoje siwowłosych ludzi, ciągle jeszcze przystojnych, a nawet wręcz dystyngowanych, wokół których unosiła się atmosfera smutku. — Moja córka, Nadia — powiedziała z namaszczeniem Karima, a potem dodała: — Chociaż wychowana została jako Gabrielle. Catherine pragnęła z całej mocy objąć tę piękną młodą 289 dziewczynę, która stała przed nią, choćby po to tylko, by poczuć w ramionach raz jeszcze cząstkę Charlesa. Powstrzymywało ją jednak poczucie norm towarzyskich. Była boleśnie świadoma, że nie ma prawa domagać się miłości tej młodej kobiety, że dano jej drugą szansę jedynie dzięki dobremu sercu Karimy. — To twoi dziadkowie, Nadiu. Catherine i Henry Austen. — Jak się masz, moja droga — powiedział Henry, ujmując dłoń Gaby. — Jestem taki szczęśliwy, że cię w końcu spotkałem. — I ja również — powiedziała Catherine, łapiąc ją za drugą rękę. Gaby otwarcie przyglądała się tej dwójce atrakcyjnych ludzi. Następni dziadkowie. Rodzice jej ojca. Jakżeż to wszystko dziwne. Nowa rodzina i nowa historia. — Nie wiem... co mam powiedzieć — wyjąkała. — To zupełnie zrozumiałe — przyszedł jej z pomocą Henry. — Sporo przeszłaś, jak na jeden raz. Daj sobie trochę czasu, moja droga. Może chciałabyś zobaczyć jakieś zdjęcia Charlesa? Rodzinne albumy czy coś takiego? Gaby zgodziła się natychmiast i wkrótce zagłębiła się w masie fotografii i pamiątek. Kiedy dziewczyna zaczęła składać części przeszłości, Karima wyszła do ogrodu. Gaby oglądała fotografie Charlesa w jego wózeczku z Catherine i Henrym stojącymi przy nim dumnie, Charlesa w wieku sześciu lat jeżdżącego na swoim pony, Charlesa z kolegami na boisku sportowym. Charles siedzący na pięknej arabskiej klaczy. Na niektórych zdjęciach był poważny, na innych roześmiany — lecz oczy patrzące na nią z tych zdjęć były jej własnymi. — Opowiedzcie mi o moim ojcu — poprosiła, powtarzając życzenie, z jakim zwróciła się już do Karimy. Historia, jaką opowiedzieli jej Austenowie, dotyczyła ukochanego i rozpieszczanego od urodzenia dziecka. — A moja matka? Co o niej pamiętacie? Rozumiem, że tutaj wyrosła. 290 Catherine prędko spojrzała na Henry'ego, a potem uśmiechnęła się mało przekonująco. — Była cudownym dzieckiem. — I bardzo utalentowanym — dodał Henry. — Każdy, kto tu pracował, lubił jej śpiew. — Austenowie przez jakiś czas ciągnęli opowieść w tym stylu. A potem Henry przerwał nagle i powiedział: — Nie będę cię okłamywał, moja droga. Nie zawsze docenialiśmy twoją matkę. I nie zawsze byliśmy tacy dobrzy. Ale drogo za to zapłaciliśmy. Mam nadzieję, że będziemy mieli szansę być lepszymi w stosunku do ciebie. Prosta uczciwość tych słów złagodziła powściągliwość Gaby. — Tak — powiedziała. — Mam nadzieję, że wszystkim nam dana będzie druga szansa. Karima wciągnęła nosem powietrze, kiedy wprowadzano ją z Gaby do salonu nowej willi Omara. Tak, czuła to — Omar palił haszysz i to nie tak dawno. Dzisiejszy dzień nie nadawał się jednak na wymówki. Nic nie powie, mając nadzieję, że Gaby niczego nie zauważy. W chwilę później pojawił się Omar w bogato haftowanej galabii, z twarzą wykrzywioną uśmiechem. — Ahlan wa sahlan — huknął. — Witaj w moim domu. — Witaj, wuju — odpowiedziała Gaby, wstydliwie wymawiając to słowo. — Drogie memu sercu dziecko, wniosłaś światło i szczęście w progi mego domu — oznajmił, obejmując ją ciepło i całując w oba policzki. Pierwszym wrażeniem Gaby było, iż wuj wyglądał trochę jak Omar Sharif— ciemny, przystojny, lecz odrobinę rozpustny. Wezwał służbę i zamówił coś do picia. Przyniesiono wybór importowanych szkockich whisky — ulubionych przez Omara — wraz z arakiem, różnego rodzaju napojami bezalkoholowymi i mrożoną butelkę z dobrego rocznika Veuve Cliquot. 291 Z wielką ceremonią otworzył butelkę szampana i napełnił trzy kieliszki. — Aby uczcić ten szczęśliwy dzień — powiedział, wznosząc własny kieliszek do góry. — Za szczęście mojej siostry. Potem pojawiły się tace z mezze — hummus bi tabini*, baba ghannoush**, foul muddamas***, sery, płaskie chlebki i pity, a na koniec tuzin małych potraw, których Gaby nie potrafiła rozpoznać. — Nie jedz za dużo mezze — ostrzegła Gaby Karima. — Mój brat ma doskonałą kucharkę, a ona będzie zla, jeśli nie oddamy sprawiedliwości głównemu daniu. Faktycznie. Kucharka Omara prześcignęła samą siebie i importowany marmurowy stół w jadalni zastawiony został górami pieczonych gołąbków, rozmaitych ryb, przeróżnych sałatek i tacami ryżu garnirowanego nasionkami pinii i migdałami. W trakcie posiłku Omar był grzecznym gospodarzem, napełniającym i dokładającym na talerz siostry, a potem siostrzenicy, podsuwając najsmaczniejsze kawałki mięsa to jednej, to drugiej. „Z całą pewnością wydaje się oddany mojej matce" — pomyślała Gaby. „Cieszę się, że miała go przy sobie i mogła na nim polegać przez te wszystkie lata". Kiedy wniesiono na stół wybór ciastek, pojawił się służący: — Telefon do pana. Niejaki Samir. Czy mam mu powiedzieć, że zadzwoni pan do niego później? Omar wstał. — Nie, nie. Przyjmę ten telefon. — Wyszedł do przyległego foyer i zaczął głośno mówić. — Nie tłumacz mi się, Samirze. Wciągnąłem cię do interesu, który może przynieść miliony. Teraz oczekuję, że się wywią- * Pasta z mielonej ciecierzycy z pastą z sezamu i sokiem z cytryny. ** Pasta z pieczonych bakłażanów zmieszana z pastą sezamową, jogurtem i sokiem z cytryny. *** Potrawa z fasoli i ciecierzycy. 292 żesz ze swoich zobowiązań. — Przerwał. — Nie obrażaj nas obu tą żebraniną. Karima stłumiła westchnięcie. Wiedziała wszystko o interesach Omara. Wydawało jej się, że im mniej treści zawierał dany projekt, tym więcej brat czynił wokół niego szumu. No cóż, jeśli to tak wyglądało, wkrótce znowu przyjdzie po pieniądze. Znowu. Nie po raz pierwszy już zastanawiała się, jakim sposobem jej brat zawsze potrafił wydawać więcej, niż miał. Omar wrócił do gości zadowolony z samego siebie, jakby pragnął powiedzieć: „Zobacz, jakim ważnym jestem człowiekiem". — Interesy — westchnął — to wymagająca kochanka. — A na czym polega twoja praca, wujku? — Pytanie było niewinne, lecz wywołało cień gniewu w spojrzeniu, po którym nastąpił słaby uśmiech. — Naturalnie nie jestem gwiazdorem, jak twoja matka, ale mam swoje małe projekty. — Omar odniósł wielki sukces — wtrąciła Karima. Wiedziała, że ego jej brata zawsze potrzebowało pochlebstw, i bardzo pragnęła, aby to spotkanie przebiegło w dobrej atmosferze. A zatem kiedy zapytał, czy Gaby chciałaby zobaczyć jego nowy dom, Karima prędko odpowiedziała za nią: — Tak, naturalnie, że chce. Willa z widokiem na aleksandryjski port wybudowana została zgodnie z wymaganiami Omara we wdzięcznym, włoskim stylu. Wypełniona była jednak suto pozłacanymi kopiami francuskich mebli, toteż ogólne wrażenie było krzykliwe, a nawet wręcz wulgarne. Karima wiedziała jednak, że był dumny z tego miejsca, zwłaszcza że było większe i bardziej wyszukane niż jej własny dom. Usiłowała więc wskazać na bardziej atrakcyjne cechy willi — bujny ogród i piękny widok. Kiedy weszli do gabinetu Omara, dotknęła krzesła, które stało pośrodku pokoju. — Należało do naszej matki — wyjaśniła. — Omar jej je podarował. Była z niego taka dumna. Na wspomnienie matki wyraz twarzy Omara złagodniał. 293 — Żałuję, że nie miałam szansy jej spotkać — powiedziała Gaby. — Była cudowną kobietą. Świętą — oznajmił Omar. — Rodzice mego ojca również wydają mi się dobrymi ludźmi. Wyraz twarzy Omara zmienił się natychmiast. — Robi się już późno, bracie — wtrąciła szybko Karima, mając nadzieję, że zapobiegnie wybuchowi. — Wiem, że masz wiele spraw, a zatem my już wyjdziemy. Oddychał ciężko w trakcie pożegnań. Burza jednak nie wybuchła. — Co się stało? — spytała Gaby, kiedy wyszły na zewnątrz. Karima zastanawiała się przez minutę, nie chcąc powiedzieć niczego złego na brata. — Omar był bardzo opiekuńczy w latach naszego dzieciństwa. Uważał, że powinien się mną opiekować. Więc czasami on i twój ojciec nie lubili się. Była piękną kobietą, niemal równie piękną jak jej matka. Miała jednak oczy tamtego Inglizi, wyraz jego twarzy, przypominając o hańbie jego siostry. I była bękartem, nawet jeśli ten stary głupiec Munir udawał, że była jego dzieckiem. Teraz wślizgnęła się w życie Karimy — no i w jego własne. W głębi serca Omar życzył sobie, aby się nigdy nie odnalazła. Tygodnie, jakie minęły potem, wypełnione były nieustannym szeregiem zabaw, przyjęć i proszonych obiadów oraz przedstawień. Cały Egipt cieszył się, że odnalazła się córka Karawan. Nawet sam prezydent Naser ją powitał. I choć Karima pragnęła zachować córkę dla siebie, równie mocno chciała, aby Nadia poznała kraj swoich narodzin i pokochała go — a może nawet pozostała w nim trochę. Kiedy Gaby zwierzyła się, że chce zostać dziennikarką, Ka- 294 rima porwała ją do Kairu i przedstawiła groźnej Aminie Said, wydawcy czołowej gazety egipskiej. — Moja córka jest wybitną reporterką — chwaliła się bezwstydnie. — A ponieważ jesteśmy starymi przyjaciółkami, może zgodziłaby się napisać dla ciebie jakieś artykuły. Amina roześmiała się głośno. — Jestem bardzo wdzięczna — powiedziała ochrypłym, niemal barytonowym głosem, zgrubiałym od tysięcy papierosów. Przez dłuższy czas przyglądała się Gaby. — No cóż, jeśli jest równie inteligentna jak piękna, przyjmę jej uprzejmość. — A zwracając się do Gaby, rzekła: —Jeśli dam ci dzisiaj zlecenie, dasz radę napisać artykuł za dwa tygodnie? — Oczywiście — odparła Gaby bez wahania. — To dobrze. Dam ci kontrowersyjny temat. Taki, który powinien wywołać pewne poruszenie. — Z tego, co słyszę, zaczyna mi się to podobać — odparła Gaby, której przyjemność sprawiał błysk w oczach starszej kobiety. — To jeszcze lepiej. Chcę, żebyś napisała coś na temat obecnego stanu prawa rodzinnego w Egipcie. Są pośród nas tacy — nazwano nas wariatami, heretykami, niewiernymi i jeszcze gorzej — którzy uważają, że kobiety nie są równoznaczne z dobytkiem materialnym i że powinny mieć prawa do dzieci i majątku, kiedy małżeństwo się rozpadnie. Chcę, żebyś przeprowadziła wywiad z kobietami, z którymi mężowie się rozwiedli, i abyś opowiedziała ich historie prostym, bezpośrednim językiem. Dam ci na początek parę kontaktów, a jeśli jesteś dobrą reporterką, resztę znajdziesz sama. — Zrobię, co będę mogła. Gaby podróżowała po całym Egipcie w poszukiwaniu kobiet, które chciałyby z nią porozmawiać. Niektóre czuły się tak zawstydzone z powodu swego odrzucenia, że nie chciały rozmawiać na temat ciężkiego położenia. Inne obawiały się ze- 295 msty ze strony rodzin byłych mężów, wiele z nich było tak przyzwyczajonych do życia w ukryciu, że odmawiały zwracania na siebie w jakikolwiek sposób uwagi. Gaby nie ustępowała. Obiecała, że ukryje tożsamość swoich rozmówczyń. I w końcu zdołała zaskarbić sobie zaufanie sześciu kobiet. Artykuł, który napisała- mówił o kobietach, których życie zakończyło się wraz z małżeństwami, które potraciły dzieci, środki utrzymania, całą swoją tożsamość. Kobiety, których rodzinom powodziło się względnie dobrze, mogły spodziewać się, że będą opiekować się bratanicami i bratankami lub rodzicami w podeszłym wieku, w zamian za powszedni chleb. Innym nie poszczęściło się, gdyż zostały zmuszone do żebractwa lub jeszcze czegoś gorszego. Mimo to wszystkie ogarnęła jakaś rezygnacja — tak było zawsze i prawdopodobnie zawsze tak pozostanie. I właśnie ta rezygnacja wzbudziła w Gaby gniew, dodając ognia jej artykułowi. Został podzielony na części i drukowano go trzy dni z rzędu. Czytano go powszechnie ze względu na sławę Karimy — i dyskutowano nad nim szeroko, ponieważ kwestionował głęboko zakorzenione i powszechnie przyjęte normy społeczne. Spyros, niestrudzony plotkarz, wpadł po pierwszym odcinku, aby powiadomić kobiety o swojej reakcji. — To chyba nie był dobry pomysł — powiedział, wymachując gazetą. — W egipskim społeczeństwie obecne są mocno konserwatywne elementy i nie sądzę, aby zapalne artykuły jak ten były dobre dla twojej kariery. Karima nastroszyła się. — Jestem dumna z pracy Nadii. Cokolwiek zrobi, będę ją popierała. Jeśli to sprawi, że owe konserwatywne elementy nie będą ze mnie zadowolone — wzruszyła ramionami — to trudno. Spyros usiłował się trochę wycofać. — Jeśli chodzi o mnie, uważam, że artykuł jest wyśmienity. Faktycznie dobrze napisany. Po prostu sądzę, że powinnaś 296 mieć świadomość, iż może to być źle postrzegane. Zwłaszcza że twoja córka nie jest Egipcjanką. — Nie jest Egipcjanką? — Karima uniosła głos. — Dziecko z mojej krwi? Urodzone ze mnie w tym oto mieście? Jak możesz coś takiego mówić? Spyros poddał się. — Nie to miałem na myśli... Po prostu... Wybacz mi, jeśli cię obraziłem, Karimo. To po prostu — jak zawsze — troska o twoje dobro. — Wybaczam ci, Spyros. I doceniam twoje obawy. Nie mam jednak zamiaru mówić mojej córce, co może, a czego nie może pisać. Kiedy Spyros wyszedł, Karima zastanawiała się nad jego słowami. Uśmiechnęła się do siebie i postanowiła sprawdzić obawy Spyrosa. Wzięła gazetę do pokoju ojca. Odpoczywał spokojnie, lecz rozpogodził się natychmiast na widok Karimy. — Chcę ci coś przeczytać, abi — powiedziała. — Artykuł, który napisała Nadia. Proszę, żebyś powiedział, co o nim sądzisz. Stary mężczyzna słuchał uważnie, jak Karima czytała, mrugając od czasu do czasu oczyma. A kiedy skończyła, uśmiechnął się. — Ona lubi mieszać w ulu, ta twoja córka, co? — Być może — odparła Karima z uśmiechem. — Jest dobrą dziewczyną. Tak jak i jej matka. Słodycz tego stwierdzenia ukłuła sumienie Karimy. — Abi, ja nie jestem taka dobra. Jest coś, o czym nie wiesz, coś, o czym ci nigdy nie powiedziałam... — Cicho — przerwał. — Nie ma nic do wyjaśniania. Nie chcę, żebyś wymawiała te słowa. Jesteś dobrą córką i matką, Karimo. Resztę Allah ci wybaczy i niech On zawsze będzie z tobą. — To rzekłszy, zamknął oczy i zapadł w drzemkę. 0# 297 Dwa dni później Mustafa zmarł, mając Karimę i Gaby u boku. Mimo iż Karima wyczuwała, że zaczął być znużony życiem i swoim niedołęstwem, opłakiwała go serdecznie. „Czyż zawsze miało już tak być?" •— zastanawiała się. Po każdym momencie radości następował kolejny smutek. Zebrał się pokaźny tłum, aby odprowadzić jej ojca na miejsce ostatecznego spoczynku — przybyli nie tylko wielbiciele Karimy, lecz również ludzie, którzy znali i cenili Mustafę. Pośród nich był także Henry Austen, który trzymał się z daleka od Omara. — Wiem, że twój brat mnie nie lubi — powiedział później Karimie. —Nie mógłbym jednak nie pożegnać się z moim starym przyjacielem, Mustafą. Czy źle zrobiłem, że przyszedłem? — Nie — odrzekła. — Mój ojciec byłby zaszczycony, wiedząc, że pan był tutaj. Mając świadomość, jak bardzo Karima kochała swego ojca, Henry usiłował ją pocieszyć. — Wydaje mi się, że miłość Mustafy do ciebie sprawiła, iż trwał tu z nami dłużej, niż chciał. Bardzo się martwił po śmierci twego męża — często mówił mi o tragediach, które przeżyłaś. Kiedy jednak zwrócono ci córkę, wierzę, że poczuł, iż mógł poddać się woli Allaha. „No proszę" — pomyślała. Nawet Henry mówił jej o tym, czego się obawiała: córka zwrócona, utracony ojciec. Triumf i tragedia — tak jak przepowiedziano. m ?????? ? ???, sbzie sic coś ???? Egipt, październik 1973 roku Egipt był w stanie wojny. Znowu. Tym razem jednak działo się coś nie do pomyślenia — Egipt wygrywał! „Alla-Sk> JS hu akbar!" — krzyczeli żołnierze lądowi, kiedy brali szturmem Kanał Sueski. „Bóg jest wielki!" — krzyczeli piloci, bombardując izraelskie pozycje na Synaju. W kraju panował nastrój euforii. Przez kolejne dziesięciolecia debatowano potem nad tym, kto wystrzelił pierwszy. Prezydent Anwar Sadat nie przejmował się jednak tym zagadnieniem. Widział, jaką dużą cenę zapłacił Egipt za brak przygotowania do wojny sześciodniowej w 1967 roku. Widział śmierć swego przyjaciela, Gamala Abd-elNasera, który umierał złamany po tylu haniebnych klęskach. 1 przyrzekł sobie i swemu krajowi — nigdy więcej. Żądne pomszczenia upokorzenia z 1967 roku egipskie wojska walczyły zaciekle. W ciągu dwudziestu czterech godzin izraelski opór na Kanale został złamany. „Przedarliśmy się! Przedarliśmy się!" — wrzeszczały tłumy przed prezydencką rezydencją. Mit izraelskiej nie-zwyciężoności został obalony. W kawiarni kairskiego Sheratonu Jake Farallon popijał poranną kawę z człowiekiem, którego uważał za kogoś z mundurowych. Ten był z Pentagonu i nazywał się Carson czy Carlson, czy jakoś tam, lecz niewiele różnił się od całych zastępów cywi- 299 lów, którzy przetoczyli się przed nim w czasie długiej kariery Jake'a. — Dwie przesyłki zostały już wysłane — mówił cywil. — Czołgi, samoloty, rakiety, różnego rodzaju bomby rozprysko-we i wszelakie dobra z wielkiego, amerykańskiego magazynu. Powinny dotrzeć do el-Arish w ciągu jednego dnia. — A zatem po cóż ci jestem potrzebny? — zapytał Jake. — Przeciwko takiej sile ognia Egipcjanie nie mają żadnych szans. — Musimy się upewnić. Do diabła, nigdy nie sądziliśmy, że dotrą aż tak daleko. Myśleliśmy, że linia Bar Lev na Kanale była nie do zdobycia. Miała sto siedemdziesiąt siedem kilometrów długości, czternaście metrów wysokości, kosztowała dwieście trzydzieści osiem milionów dolarów... — Aha — wtrącił Jake. — Jeden z moich rosyjskich kumpli powiedział mi, że na złamanie jej potrzeba byłoby atomowej bomby... To samo prawdopodobnie powiedział i Egipcjanom. — Ale oni się przez nią przedarli, Farallon. I dlatego oddajemy cukierki wartości paru milionów dolarów. Izrael musi wygrać. Kropka. Byłeś tu dłużej niż jakikolwiek inny agent. Znasz ten kraj, ludzi. Chcemy, żebyś pomyślał, co moglibyśmy jeszcze zrobić, aby doprowadzić sprawę do prędkiego końca. Jake popijał kawę, zwlekając, aby zyskać na czasie. Lubił Egipt i Egipcjan. Podziwiał śmiałość Anwara Sadata. I za parę lat zamierzał osiąść tu na emeryturze, kiedy zacznie mu spływać renta. Nie miał ochoty odegrać choćby i niewielkiej roli w ponownym wykiwaniu Egipcjan. W końcu się odezwał: — Jak tylko okaże się, że Ameryka przybywa z pomocą, Sadat zacznie myśleć o zawieszeniu broni. On jest prawdziwym patriotą, lecz nie fanatykiem. Nie będzie wysyłać ludzi na rzeź w przegranej sprawie. Cywil przytaknął, zastanawiając się, czy Farallon jest nadal taki sprytny jak niegdyś. Agent obijał się po Bliskim Wschodzie i Europie Wschodniej już bardzo długo. Niektórzy myśle- 300 li, że już nie żyje, a z całą pewnością wielu z jego kolegów już nie żyło. — Już to wydedukowaliśmy. Ale chcemy to zakończyć prędko. Kraje arabskie przebąkują o embargu ropy, jeśli się nie wycofamy. A my się nie wycofamy, nie możemy. A zatem będą braki benzyny, niebotyczne ceny, długie kolejki przy pompach, wszystkie rzeczy, które działają na przeciętnego obywatela. Społeczeństwo jest już poruszone. Na tyle, by nawtykać swoim kongresmanom. Im szybciej zakończymy tę sprawę, tym szybciej będziemy w stanie znormalizować stosunki w tej części świata. „Dureń" — pomyślał Jake, przebiegając palcami po swych stalowosrebrnych włosach. Czyż on nie pojmuje, że umrze i pochowają go, a stosunki nadal nie będą znormalizowane? Ameryka popełniła tu zbyt wiele błędów i roztrzaskała swój obraz Wielkiej Białej Nadziei dla Świata. Potrzeba czegoś więcej niż militarnej mocy i wojskowego sposobu myślenia, aby naprawić wyrządzone szkody. — No cóż — powiedział wolno. — Rozumiem, że Egipt zwrócił się do Libii z prośbą o pomoc. Potrzebna im ropa, by zaspokoić braki z pól naftowych, które musieli zamknąć. Chcą, żeby Kaddafi pozwolił im korzystać z portu w Tobruku, w razie gdyby uderzono w Aleksandrię, i domagają się części zamiennych do swoich samolotów typu Mirage. Chodzą słuchy, że Kaddafi zgadza się na wszystko — ale jeszcze niczego nie dostarczył. — Do czego zmierzasz? — Kaddafi nadal jest wściekły na Sadata za to, że nie pozwolił mu zatopić QE2. Jeśli posłużycie się jakąś trzecią stroną, niewiele trzeba, aby zablokować Sadata, aż będzie po wszystkim. I mógłbyś prawdopodobnie wpłynąć na eskalację jego kampanii propagandowej przeciwko Egiptowi. Był naprawdę urażony, że Sadat nie powiedział mu, iż wypowiedział wojnę, więc kazał reporterom rządowym głosić, że Egipt nie ma szans, a egipscy żołnierze to tchórze, którzy poniosą klęskę po raz 301 czwarty. Jestem pewien, że przy odrobinie zachęty można by go rzeczywiście pogonić do roboty. Cywil roześmiał się i pokręcił głową. — To dobre, Farallon, podoba mi się. Jeśli jeszcze wpadniesz na jakiś świetny pomysł, będę w ambasadzie do jutra. „Nie" — pomyślał Jake. „Nic więcej ode mnie nie wyciągniesz". — Proszę cię, wróć do domu, Gaby — błagał Tarik. — Ja jestem w domu — przerwała łagodnie. — To jest teraz mój drugi dom, myślałam, że to rozumiesz. __ Rozumiem, ma petite, rozumiem. Jesteś jednak pośrodku wojny i kto wie... — Papa, właśnie z powodu wojny chcę tutaj być. To moja szansa, by napisać coś ważnego. Coś, o czym ludzie powinni przeczytać. Tarik umilkł. Kiedy Gaby zachowywała się w ten sposób, wiedział, że nie potrafi zmienić jej postępowania. Mógł jedynie modlić się o bezpieczeństwo córki. Powiedział jej wobec tego, że ją kocha, i poprosił, by często dzwoniła, żeby go uspokoić. Po odłożeniu słuchawki Gaby wróciła do artykułu, który właśnie pisała. Pierwsza Dama udziela pierwszej pomocy. Już na drugi dzień po tym, jak prezydent Sadat otrzymał druzgocącą wiadomość, że jego młodszy brat, Atif, został zestrzelony nad Izraelem, Pierwsza Dama, zwana Urn al-Abtal — Matką Bohaterów, była z powrotem w szpitalach wojskowych. Jehan Sadat chodziła miedzy chorymi i rannymi, karmiąc młodych mężczyzn, którzy nie byli w stanie sami jeść, pocieszając zmęczonych bólem. Stojąc u loża pewnego poważnie rannego, lecz trzymającego się życia młodego żołnierza, pani Sadat delikatnie pogłaskała go po czole, tak jak uczyniłaby to matka. Kiedy otworzył oczy i zobaczył Pierwszą Damę, wyszeptał: 302 — Matko, czy wiesz, że byłem pierwszym, który zatknął naszą flagę po wschodniej stronie Kanału? — A potem ujął rękę pani Sadat i ucałował ją. Ze Izami w oczach Pierwsza Dama wzięła rękę żołnierza i złożyła na niej pocałunek. — To twoją rękę należy całować, nie moją. Gaby ciągnęła w podobnym stylu, opisując rolę, jaką pełniły egipskie kobiety — jej matka była pierwsza pośród nich — w wojennych zmaganiach. Artykuły były mocno stronnicze i nie stanowiły obiektywnych reportaży, jakich uczono ją pisać w Columbii, lecz Gaby nie przejmowała się tym. Kiedy podążała za Pierwszą Damą, gdy widziała, jak jej matka ryzykowała życie na froncie, coś poruszyło się w Gaby. Zaczynała kochać ten nowo odkryty kraj, tak jak pokochała swoją matkę. Obiektywne czy nie, artykuły Gaby były wybierane i publikowane zarówno w Europie, jak i w Egipcie. Przygotowała też parę kawałków dla telewizji, które transmitowano nawet we Francji. Mimo to pragnęła iść dalej, poza kobiece artykuły, jakie obecnie pisała. Jednakże gdy tylko prosiła Aminę Said o jakieś zlecenie dotyczące bieżących wiadomości, redaktorka uśmiechała się jedynie i uciekała się do werbalnych uników. — Czy twoja matka mówiła ci, że pracowałam kiedyś jako asystentka Hudy Sharawi? — Albo: — Czy wiesz o tym, że aby opublikować swoje pierwsze artykuły, musiałam pisać pod męskim imieniem, ponieważ nikt na świecie nie chciał wydrukować kobiecego felietonu? „Cóż jednak oznaczały te autobiograficzne wstawki?" — zastanawiała się Gaby. Czyżby miała posługiwać się pseudonimem, jeśli chciała pisać o bieżących wiadomościach? A może powinna stworzyć sobie własne okazje? Dzień po dniu Egipt odnosił zwycięstwo po zwycięstwie. W ciągu pierwszych trzech dni wojny izraelskie siły lotnicze 303 poniosły poważne straty. Potem Syria przyłączyła się do ataku, eliminując większość z izraelskich sił powietrznych na północy. Do czwartego dnia egipskie siły zniszczyły ponad sto dwadzieścia czołgów w głównej izraelskiej brygadzie pancernej. Zagraniczne biuro prasowe podało, że minister obrony, Mosze Da-jan, załamał się i płakał. Doszło do tego, co wydawało się niemożliwe — droga do Tel Awiwu stała otworem, gdyby Egipcjanie zdecydowali się posuwać do przodu. Nagle jednak wiadomości z frontu uległy zmianie. Zaczęła wzrastać liczba egipskich rannych — i począł zmieniać się charakter tych obrażeń. W coraz większych ilościach posługiwano się nową i potworniejszą bronią. Stany Zjednoczone interweniowały, wnosząc do konfliktu nową, potężną technikę. — Teraz — postanowiła Gaby. —Jeśli mam zostać prawdziwą dziennikarką, nadeszła na to pora. — Jedź tam, gdzie toczy się akcja — powiedział Sean Mc-Court. Zapamiętała tę radę i teraz zamierzała z niej skorzystać. Nie mówiąc nikomu o swoich zamiarach, nawet matce, Gaby podjechała okazją do stacji karetek Czerwonego Półksiężyca. Ponieważ znana była całemu personelowi jako córka Karawan, z łatwością przekabaciła jednego z kierowców ambulansów, wielkiego wielbiciela Karimy — jak się potem okazało w rozmowie. — Zlecono mi reportaż z frontu — skłamała. — Mój samochód się zepsuł parę kilometrów stąd i potrzebuję, żeby mnie ktoś podwiózł. Miałam nadzieję, że mogłabym pojechać z panem, kiedy pan będzie jechać po rannych. Mężczyzna wydawał się przerażony. — O nie, panienko, nie może pani tego zrobić. Na froncie jest bardzo niebezpiecznie. Nie puszczają tam żadnych cywilów. A zwłaszcza kobiet. — Ależ ja nie jestem żadnym cywilem — tłumaczyła, usiłując nie stracić cierpliwości. — Jestem dziennikarką. 304 Kierowca ambulansu zdawał się niepewny siebie. Gaby rozumiała jego dylemat. Być może uwierzył, że była dziennikarką, może nawet czytał któreś z jej artykułów. Była jednak kobietą, a wojna nie jest sprawą kobiet. Gaby rozegrała swoją najlepszą kartę. — Mam pozwolenie od generała Hamzy. — A dla pewności dodała: —Jest dobrym przyjacielem mojej matki. — Ach! — Nazwisko Hamzy działało jak czary i godzinę później Gaby wraz z załogą ambulansu znalazła się w drodze do Kanału Sueskiego. Przejechali jedynie niewielki dystans, kiedy zauważyła dwóch Egipcjan z kamerą filmową i wyposażeniem dźwiękowym. Stali na poboczu drogi obok starego i zepsutego dżipa. — Stop! Zatrzymaj się, proszę. Zatrzymaj — błagała Gaby kierowcę ambulansu. A potem machnęła ręką na dwóch unieruchomionych Egipcjan, którzy wyglądali na dorosłych. — Wezmę was — powiedziała śmiało — pod warunkiem, że sfilmujecie coś dla mnie. — La, la — zaprzeczyli prędko. Gaby westchnęła. Znowu ta kwestia kobiecości. Wobec tego ponownie powołała się na nazwisko Hamzy i jej matki, a potem wyciągnęła z kieszeni plik banknotów. Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie, a potem zgodnie kiwnąwszy głowami, załadowali swój sprzęt na ambulans. Droga, którą jechali, była rozorana i podziurawiona przez czołgi, łuski moździerzy, z każdym kilometrem jechali po coraz to świeższych wybojach. Wkrótce na horyzoncie pojawiły się kłęby dymu i niebo nabrało brudnego koloru. Nad Kanałem panował chaos. Dźwięk pocisków był ogłuszający. Chmury kurzu i dymu utrudniały oddychanie. Wszędzie wokół siebie Gaby czuła gryzący zapach prochu, żelazawy smród krwi. Tam, gdzie nie tak dawno egipska armia wkroczyła w triumfie, teraz odbywał się jedynie odwrót. — Ustawcie się tutaj — poleciła Gaby swojej wynajętej załodze, wskazując na strumień rannych i sprzętu płynący przez pośpiesznie wzniesiony pontonowy most. Potem zatrzy- 305 mała młodego rekruta, kuśtykającego przez most, wspomaganego przez drugiego, mniej poważnie rannego towarzysza. —. Gdzie znajdują się siły wroga? — spytała. — Nie martw się, już tu idą — brzmiała odpowiedź. W tym momencie zaledwie parę metrów dalej eksplodował artyleryjski pocisk. Gaby wzdrygnęła się, ale stała niewzruszona niczym skała. Kiedy następny pocisk wybuchnął jeszcze bliżej, wyraźnie widoczny w obiektywie, powiedziała do kamery: — Toczy się bitwa. Kule i krew. Okaleczone ciała, skrócone żywoty. Zony i matki pozbawione mężów i dzieci. Niedawno ci młodzi ludzie triumfalnie przekraczali ten most. Teraz wycofują się, aby pogrzebać swych zabitych. — Yallah, yallah! — popędzało Gaby dwóch Egipcjan, kiedy deszcz pocisków nasilił się. Rozpaczliwie chcieli uciekać, a Gaby była skłonna przyznać im rację. Kończąc więc prędko relację, dodała: — Gabrielle Misry znad Kanału Sueskiego. Nagle poczuła, że ktoś ją poklepał po ramieniu. Obróciła się — przed nią stał Sean McCourt, wysoki na ponad metr osiemdziesiąt, umazany sadzą, brudny, wymięty — lecz diabelsko pociągający. Ze swoimi aparatami fotograficznymi skrzyżowanymi na piersiach niczym meksykański bandolier, przypominał bohatera ze starego, wojennego filmu. Gaby poczuła, że się rumieni, i to nie z powodu upału. — Wracaj do domu — powiedział przyjemnym głosem, bez żadnych wstępów. — Mogą cię tu zabić. — A ty? — Mnie nic nie będzie. — Uśmiechnął się. — Nigdy mi się nic nie dzieje. A teraz idź stąd. Wracaj do Kairu. Tam właśnie siedzą wszyscy dziennikarze. — Ale dokąd ty idziesz? — Tam. To tam są zdjęcia. Do zobaczenia — powiedział, ujmując ją za podbródek i odwracając się. Przez krótką chwilę Gaby myślała, żeby za nim pójść, razem lub bez tej prowizorycznej ekipy filmowej. W tym jednak 306 momencie do miejsca, w którym stała, podjechał wojskowy dżip. Wyskoczył z niego młody kapitan. — Gabrielle Misry? — Tak. — Pani pójdzie ze mną. — A dlaczego? A co będzie, jeśli tego nie uczynię? — Rozkaz generała Hamzy. Będzie pani musiała posłuchać. Gaby nie ośmieliła się opierać. Wraz z dwoma Egipcjanami wgramoliła się do dżipa, który natychmiast ruszył. Odwróciła się akurat w momencie, by zobaczyć, jak Sean mozolnie kroczy po pontonowym moście w stronę huku dział. Sojusznicy Egiptu zebrali się w jego obronie — prezydent Tito z Jugosławii wysłał sto czterdzieści czołgów. Prezydent Bumedien z Algierii sto pięćdziesiąt czołgów, szach Iranu wsparł go pięćdziesięcioma tysiącami ton ropy naftowej. Wszystko to jednak nie dorównywało amerykańskim bombom rozpryskowym ani rakietom. Stojąc przed siłą militarną rządu Stanów Zjednoczonych, Anwar Sadat ogłosił zawieszenie broni. — Jestem gotów walczyć z Izraelem niezależnie od tego, jak długo to będzie trwało — powiedział poplecznikom. — Ale nie ze Stanami Zjednoczonymi. Minęła niedługa kadencja Gaby jako wojennego korespondenta. Ale kiedy krótki film Gaby dotarł do świata, dostała propozycje współpracy z Paryża, Londynu oraz trzech głównych stacji w Nowym Jorku. Rorbri^ł 4 Początki i końce Nowy Jork 5&$2 — Apartament gdzieś na West Side, z widokiem na ^?JtfSJfo park, jeśli to możliwe. I z tarasem. Dwie sypialnie — &? tWi poleciła Gaby pośrednikowi nieruchomości, jakiego zapewniała stacja telewizyjna. Pośrednik zastosował się do zaleceń i teraz Gaby posiadała pięciopokojowe mieszkanie we wspaniałym, przedwojennym budynku w Central Park West. Mieszkanie było wysokie na pięć i pół metra, miało cudowne, finezyjnie rzeźbione stiuki, staromodną kuchnię, która przypominała jej kuchnię Celinę, i balkon z widokiem na Central Park. Widok zapierał dech w piersiach i Gaby już wyobrażała sobie obserwowanie zmieniających się pór roku, niczym cudowny impresjonistyczny obraz. Teraz przynajmniej miała przestrzeń, najcenniejszy towar na Manhattanie. Miejsce na meble, które ofiarował jej Tarik, te wszystkie cenne przedmioty, które kolekcjonowała Celinę i które tak kochała. Czyste, białe ściany, na których mogła powiesić swoją rosnącą kolekcję rodzinnych zdjęć — te, które wybłagała od Karimy i Austenów, oraz te, które przywiozła z Paryża. Znakomity parkiet, na którym mogła rozłożyć podarowane przez Karimę berberyjskie dywany. A po dodaniu kilku wybornych przedmiotów ściągniętych z miejscowych targów staroci i sklepów z antykami, ostateczny rezultat — nowojorczycy mogliby go nazwać eklektycznym — przyciągał oko, zapraszał i obiecywał wyjątkową wygodę. 308 Kiedy Tarik usłyszał, że chciała kupić apartament na Manhattanie, zaproponował pieniądze. — Dopóki nie zaoszczędzisz sobie trochę tych telewizyjnych czeków — powiedział, wiedząc, jak bardzo ceniła sobie niezależność. — A potem będziesz mogła mi je zwrócić. Karima uczyniła podobnie, używając niemal tych samych słów, podkreślając, ile przyjemności sprawi jej możliwość pomocy. W końcu Gaby przyjęła małe pożyczki od każdego z rodziców, bardziej, aby im sprawić przyjemność, niż z jakiejkolwiek potrzeby. Nowojorskie banki zawsze były gotowe proponować hipoteki klientom z wysokimi pensjami i doskonałymi widokami na przyszłość. Teraz Gaby pragnęła pokazać swój nowy dom Karimie, podzielić się nim z matką. Przez tak wiele lat Karima była oszukiwana, teraz nadszedł czas, aby czerpała radość z posiadania córki. Gdy tylko malarze skończyli pracę i meble znalazły się na miejscu, Gaby zadzwoniła do Egiptu. — Już się ulokowałam, ummi — powiedziała, posługując się arabskim określeniem matki. Był to kompromis, jej sposób kochania Karimy przy zachowaniu w sercu pamięci o maman Celinę. Karima rozpłakała się, kiedy Gaby po raz pierwszy wypowiedziała to słowo. — Już za tobą tęsknię — rzekła Karima ze smutkiem. — Jesteś tak daleko. — Niezupełnie, ummi, skoro mogę wskoczyć do samolotu wieczorem i już na drugi dzień z tobą być. Obiecano mi w studiu częste zlecenia w Europie i na Bliskim Wschodzie. W rzeczy samej nalegałam na zrobienie specjalnego programu w Bejrucie. No wiesz, wpływ wojny na rodziny, a zwłaszcza na dzieci. — Ya Allah, Nadiu, nie. Bejrut jest nadal bardzo niebezpieczny. — Nie wierz we wszystko, co czytasz — odparowała Gaby, choć studio telewizyjne faktycznie opierało się jej prośbie 309 właśnie dlatego, że Bejrut był wysoce ryzykowny. — Z tego, co słyszę, zagraniczni korespondenci siedzą w hotelu St. George i całymi dniami popijają martini. — Ale muszą przecież istnieć inne zagadnienia i inne miejsca na świecie. Gaby usłyszała błagalny ton w głosie matki. — Nie martw się, ummi. Jeszcze mi tego zlecenia nie powierzono. W istocie wszystko, nad czym obecnie pracuję, jest rutynowe i bardzo bezpieczne. Właśnie teraz ślęczę nad artykułem o parze rosyjskich uciekinierów — tancerzy z baletu Kirowa, o mężu i żonie. To dobry artykuł, wzbudzający zainteresowanie i w najmniejszym nawet stopniu nieryzykowny. A co ty teraz robisz? — Ciężko pracuję. Gdyby to zależało od Spyrosa, śpiewałabym codziennie. — Karima roześmiała się. — Ten człowiek chce nawet, żebym śpiewała w Izraelu, możesz uwierzyć? — No cóż. — Gaby zaniepokoiła się. Wyjazd do Izraela mógłby być dla jej matki niebezpieczny. — Nie bój się. Powiedziałam Spyrosowi, że jak nie będzie wojny, to z przyjemnością pojadę. A do tego czasu będę się modlić o pokój. — Cieszę się. Nie pytałam o wuja Omara. Jak się miewa? — Twój wuj... jest taki jak zawsze. Choć wolałabym... — Czy stało się coś złego? Czy on się źle czuje? Karima westchnęła. — Nie, dobrze się czuje. Nie musisz się martwić. Ach, ya Nadia, tak chciałabym, żebyś tu była. — No cóż, w zasadzie właśnie dlatego dzwonię. Mój nowy apartament ma piękny pokój gościnny z widokiem na Central Park. Chcę, żebyś przyjechała, ummi. Chcę ci pokazać Nowy Jork, tak jak ty pokazałaś mi Egipt. Przyjedziesz? Jak zakończysz swoje zobowiązania koncertowe? — O tak, moja kochana dziewczyno, przyjadę, inshallah. CS 310 Prawdę rzekłszy, nowa praca Gaby nie spełniała jej oczekiwań, choć nigdy w świecie nie skarżyłaby się matce. Owszem, jej pensja była bardzo wysoka, sześciocyfrowa z obietnicą o wiele większej. I owszem, nawet po tak krótkim pobycie Gaby w Nowym Jorku jej imię i twarz zaczynały być już dobrze znane — a przynajmniej na tyle znane, że sprzedawcy w delikatesach obsługiwali ją prędko, często ku konsternacji innych klientów, którzy czekali cierpliwie w kolejce. Sama praca jednak nie była tym, czego się spodziewała. Jako nowo przybyłej dawano jej lekkie, typowe dla magazynów kawałki, które można było zamieścić w porannych wiadomościach. Rosyjscy tancerze baletowi byli jedyną rzeczywistą historią, jaką jej dano, najczęściej jednak rozmawiała z kobietami, które schudły ponad czterdzieści kilogramów, które utraciły mężów, przeżyły takie czy inne wstrząsy. Być może tego właśnie należało się spodziewać — nawet przez chwilę nie wyobrażała sobie, że dadzą jej najlepsze kąski przedstawiane przez reporterów weteranów. Miała jednak nadzieję robić reportaże mające jakieś znaczenie i głębię. Poza tym dotąd zawsze wyszukiwała i zdawała relację z własnych projektów, a tutaj niemal każdy kawałek wydawał się projektem całego komitetu — rozbierany był pod względem gramatycznym, redagowany, dyskutowany aż do znudzenia, zanim Gaby przedstawiła go na wizji. Spodziewała się też takiej samej przyjacielskiej atmosfery, jakiej zaznała w „Spectatorze", albo przynajmniej jakiejś dorosłej jej wersji. Przywitały ją jednak pozbawione szczerości uśmiechy, ukazujące sporo zębów, lecz niewiele ciepła i powitania „na pokładzie". Gaby usiłowała być przyjazna w stosunku do wszystkich, lecz miała wrażenie, że stała się intruzem w jakimś prywatnym klubie, w którym nie była mile widziana. Powiedziała sobie, że nie uzna tej chłodnej atmosfery jako przeznaczonej dla niej osobiście. Myślała, że to być może jest taki okres inicjacji. W końcu była „tą nową". Zamiast koncentrować się na swoich uczuciach, ciężko pra- 311 cowała — wstawała o czwartej nad ranem, pośpieszna filiżanka kawy, taksówka do studia na makijaż, kolejny kubek kawy i ostateczny przegląd artykułu. Zazwyczaj była przed kamerą o siódmej trzydzieści, potem następowały konferencje i dyskusje nad bieżącymi sprawami. Mimo iż usiłowała zachować pozory normalnego trybu życia, jej wewnętrzny zegar był tak rozregulowany, że często wlokła się do łóżka o czwartej po południu, spała przez kilka godzin, by obudzić się głodna i rozkojarzona. Była to samotna egzystencja, jej „przyjaciółmi" byli dojeżdżający rano do pracy, którzy słuchali porannej audycji Mor-ning Show ze względu na sprawozdania z ruchu drogowego i krótkie wiadomości, prognozę pogody — albo być może, by usłyszeć dźwięk ludzkiego głosu łagodzącego samotność miejskiego życia. Kiedy po paru miesiącach pracy jeden z reżyserów Gaby oznajmił decyzję przejścia na emeryturę, studio telewizyjne wydało na jego cześć pożegnalne przyjęcie w hotelu Four Sea-sons. Gaby miała nadzieję, że będzie to dobra sposobność zbliżenia się do swoich współpracowników, a może nawet przełamania lodów. Z kieliszkiem wina w ręku chodziła pośród tłumu, szukając jakiejś znajomej twarzy. Kiedy spostrzegła Carly Bickers, jedną z niewielu kobiet na kierowniczym stanowisku, podeszła do tej młodej kobiety i przedstawiła się. — Cześć, nazywam się Gabrielle Misry. Nigdy nie byłyśmy sobie formalnie przedstawione, ale ja... — Wiem, kim jesteś — odpowiedziała zimno Carly. — Każdy to wie. — Och! — Gaby poczuła, jakby uderzono ją w twarz. — Jesteś tą, która zabrała pracę Harper Barrett. — Nie rozumiem... — Jakaś wielka szycha w redakcji uważała, że świetnie się prezentujesz przed kamerą. Myślał, że dodasz smaczku dujour, wobec tego Harper została zwolniona. Niedawno urodziła dziecko. A kiedy wróciła, nadal miała trochę nadwagi. Dali jej 312 miesiąc na zrzucenie tego. Jeden cholerny miesiąc. A potem ją wywalono i przyjęto ciebie. Wszyscy bardzo lubiliśmy Harper. Była dobra w swojej pracy i walczyła o to, by zatrudnić więcej kobiet w zespole. Nie miałabym mojej pracy, gdyby nie ona. Więc jeśli ci się wydaje, że możesz tak po prostu tu wejść i... No cóż, czeka cię coś zupełnie innego, dziewczyno. — Ależ ja nigdy nie starałam się o pozycję Harper. — Gaby usiłowała się bronić. — Nic nie wiedziałam o jej zwolnieniu. Kiedy do mnie zadzwoniono, nie wspomniano o zwolnieniu kogoś innego. Carly przewróciła oczyma. — No, pewnie. — Posłuchaj, przykro mi z powodu Harper. Jeśli to, co mówisz, jest prawdą... — Naturalnie, że to prawda! Do cholery, nazywasz mnie kłamczucha? — Carly przyjęła ofensywną postawę. — Nie, oczywiście, że nie. Mówię tylko... Mówię tylko, że nie miałam z tym nic wspólnego. Carly odwróciła się i odeszła bez słowa. Teraz Gaby przynajmniej rozumiała, dlaczego była tak odizolowana i tak... niepopularna. Świadomość ta nie zmniejszyła poczucia osamotnienia. Pomyślała nagle, żeby zadzwonić do Rona. Nie telefonowała do niego od czasu swego powrotu do Nowego Jorku. Jego brak zrozumienia dla pobytu Gaby w Egipcie, fakt, że potem do niej nie zadzwonił, sprawił, iż doszła do wniosku, że to, co ich łączyło, już się skończyło. Być może jednak myliła się. Z całą pewnością telefon w niczym nie zaszkodzi. Ku jej zdumieniu Ron był przyjazny. Nawet więcej — ciepły. — Tak się cieszę, że zadzwoniłaś, dziecinko. Któregoś ranka, kiedy się szykowałem do pracy, zobaczyłem cię w telewizji. Wyglądałaś wspaniale. Powiedziałem sekretarce, żeby zdobyła twój numer, ale studio nie chciało go podać. Zamierzałem sam trochę pokopać, ale oto jesteś. — Owszem, jestem. 313 — A zatem, czy chciałabyś, abyśmy się spotkali na kolacji? Gaby chciała. — Ale w grę wchodzi wczesny wieczór. Muszę wstawać w środku nocy. Ron zmienił się. I to bardzo. Nie było już studenckiego buntownika, na jego miejscu pojawił się mężczyzna, który śmiało mógłby pokazać się na okładce „Gentleman's Quarter-ly". Miał krótko przycięte włosy, w stylu, który — podobnie jak jego garnitur — był wyraźnie europejski. Niegdyś szorstki i niedogolony, teraz był gładki, zadbany i oczywiście dobrze prosperujący. Rozejrzał się po mieszkaniu Gaby, kiwając głową z aprobatą. — Ładnie. Wolę East Side, ale to miejsce jest zdecydowanie przyjemne. — Tak się cieszę, że ci się podoba — odparła sucho. Nie wyczuł tonu. — Zrobiłem wczesną rezerwację na drinki — powiedział. — I zarezerwowałem kolację w pobliżu. Odwiozę cię tu, zanim nadejdzie twoja pora na sen. Przed budynkiem Gaby oczekiwał lincoln i szofer. — Daleko zaszedłeś z garsoniery na 112 Ulicy — zauważyła. — Aha. No cóż, to było dawno temu. Obydwoje jesteśmy dziś zupełnie innymi ludźmi. Gaby przyznała mu rację. Ale czyżby oni też zaczęli się od siebie różnić? Ron zabrał ją na drinka do Metropolitan Club, znajdującego się przy Fifth Avenue. Mimo iż ta prestiżowa, stara instytucja nie była w zasadzie w stylu Gaby, doceniła jednak grację i elegancję miejsca, piękne, drewniane boazerie, dyskretną, przyciszoną obsługę. Wolałaby, żeby Ron nie uważał za konieczne podkreślać, jak trudno jest zdobyć członkostwo i jakiego śmiałego pociągnięcia wymagało przyjęcie. 314 Po rundce drinków — pernod dla Gaby i sherry dla Rona — przeszli spacerkiem do Le Perigord, podczas gdy samochód Rona dyskretnie podążał za nimi. Mężczyzna z dbałością i precyzją zamówił obiad, a kiedy Gaby zażartowała, wspominając szybkie posiłki, jakimi żywili się w czasach Columbii, nie był tym ubawiony. — Każdy musi dorosnąć, Gaby. Czekolada z orzechami wystarcza, gdy się ma dziewiętnaście lat. Jednakże jeśli człowiek prowadzi interesy z klientami, którzy inwestują miliony, ważne, aby się znać na jedzeniu, winie i podejmowaniu gości. Ron opowiedział o swojej pracy w czołowej firmie maklerskiej, sypał anegdotami o niektórych słynnych klientach, lecz zdawał się bardziej zainteresowany jej pracą. — Sądzę, że to szaleństwo narzekać na pracę, za którą tyle płacą — powiedziała. — Lecz wcale nie mam wrażenia, że to dziennikarstwo. Myślałam, że zatrudnili mnie, bo uważali, że jestem dobra. Albo przynajmniej potencjalnie dobra. A już na początku każą mi się zmienić. — Zmienić ciebie, Gaby? — Uśmiechnął się i przez moment dostrzegła w nim dawnego Rona, buntownika, bojownika o słuszną sprawę. — Najpierw uderzyli w moje nazwisko. — Twoje nazwisko? — Aha. Myślałam, że to coś w stylu: „Mizerni lubią jeść". No wiesz, już to prawie widziałam. Okazało się jednak, że podobno brzmi za bardzo etnicznie. Możesz to sobie wyobrazić? I zanim zdążyłam odmówić, powiedzieli, że powinnam zapuścić włosy, pozwolić, by wyrosły nieco dłuższe i wyglądały bardziej kobieco. Tym razem Ron pokiwał głową ze zrozumieniem. — No cóż, Gaby, mówią o opakowaniu. Jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, nowojorska telewizja jest o wiele bardziej wyrafinowana niż telewizja na Bliskim Wschodzie. Chcą, aby wszystko błyszczało i... 315 — ...i było jednorodne. Ron nie uśmiechnął się. — Posłuchaj. Wybrałaś karierę. Pamiętaj o tym. Nie uważam, że powinnaś pozwolić im dyskryminować się w kwestiach dotyczących twego uposażenia — a mówiąc o tym, mogę cię skontaktować z dobrym agentem, jeśli go jeszcze nie masz. Jednak jeśli chodzi o detale, które uczynią cię bardziej interesującą i pożądaną w oczach widzów, o wymogi telewizyjnego studia, sądzę, że powinnaś... — .. .podporządkować się wytyczonej przez partię linii. — Aha. Pomimo nowej, konserwatywnej postawy Rona Gaby spędziła dość przyjemnie czas. A kiedy przypomniała mu, że musi wstać o czwartej rano, natychmiast poprosił o rachunek. Gdy lincoln podjechał pod jej budynek, Ron przysunął ją bliżej do siebie po cnotliwy pocałunek. Nie nalegał na więcej. — Chciałbym się ponownie z tobą umówić. — Miało to charakter pytania. — Nie mam nic przeciwko temu. Gaby usiłowała skorzystać z porad Rona. Nie było sensu upierać się, jeśli chciała odnieść sukces w nowej pracy. Zapuściła włosy, kupiła kilka kostiumów o bardziej łagodnych, mniej sztywnych liniach. Jednakże współpraca przyniosła dziwne rezultaty. Zamiast lepszych zleceń, zaczęto ją wysyłać poza studio, by zdawała relacje z różnych ciekawych wydarzeń. Myślała, że niektóre były nawet dosyć sensowne, jak na przykład historia dziecka, które musiało żyć w plastikowej bańce, ponieważ nie funkcjonował jego układ odpornościowy. Większość z nich była jednak głupia, jeśli nie wręcz dziwaczna — o kobiecie, która upierała się, że odbyła osobiste spotkanie z pozaziemskimi stworzeniami, o doradcy uważającym, że domy poszczególnych ludzi były powodem problemów w ich wzajemnych stosunkach z bliskimi i tak dalej. 316 Gaby odczuwała zniechęcenie, lecz Ron zdawał się podchodzić do tego entuzjastycznie. — Dają mnóstwo twoich zbliżeń, dziecinko, mnóstwo. Cóż może być lepszego? Gaby potrafiłaby wymyślić wiele lepszych możliwości dziennikarskiej kariery. Jak jednak można by do nich doprowadzić? W końcu matka pokazała jej sposób. Karima przyjechała do Nowego Jorku na początku grudnia. Stwierdzenie, że przyjechała, było jednak nieodpowiednie. Ona przeleciała przez miasto jak powiew świeżego powietrza. Wszystko było dla niej cudowne, wszystko piękne, nawet codzienne widoki, które Gaby uważała już za całkowicie naturalne. Manhattan często olśniewał przybyszów, lecz przypuszczalnie najbardziej właśnie w grudniu, kiedy błyszczał od światełek i świątecznych dekoracji, wyzwalając energię i podniecenie. Zapomniawszy o swoim zmęczeniu, Gaby spędzała każdą wolną minutę na pokazywaniu matce cudowności swego miasta, bawiąc się w nim jak nigdy przedtem. Podobnie jak tłumy turystów, zachwycały się wspaniałą choinką w Rockefeller Center, patrzyły, jak łyżwiarze ślizgali się i tańczyli na lodowisku będącym punktem orientacyjnym miasta. Gaby nigdy nie zadała sobie trudu, żeby samej pójść do Radio City, ale zabrała tam Karimę, żeby zobaczyła coroczny Christmas Spectacular wraz ze słynnymi Rockettes w ich wyzywających, obszytych futerkiem kostiumach. Karima i Gaby przeciskały się po chodnikach pomiędzy Świętymi Mikołajami i sprzedawcami pieczonych kasztanów. Chodziły do sklepów — Macy's, Lord & Taylor's, Saks — błyszczących od świateł i dekoracji, pełnych towarów z całego świata. Zjadły kolację w Central Parku w Tavern-on-the Green. Twarz Karimy jaśniała, kiedy chłonęła zimową krainę czarów w samym środku ruchliwego, pędzącego miasta, oświetloną drobniutkimi, czarodziejskimi światełkami. 317 — Och, Nadiu, moje najdroższe dziecko — szepnęła. — Dziękuję ci za to, że pokazałaś mi tyle piękna. Przez moment Gaby nie mogła nic powiedzieć. A potem uścisnęła matce rękę. — Zasługujesz na piękne wakacje, ummi. I na wiele więcej. Karima roześmiała się. — Uwierz mi, że musiałam posłużyć się całą moją siłą woli, aby doprowadzić do tych wakacji. Kiedy Spyros usłyszał, że jadę do Nowego Jorku, zaczął gdzieś wydzwaniać. Okazało się, że w Brooklynie jest duża arabska wspólnota, więc bardzo się podniecił i powiedział, że muszę tam urządzić koncert. „Nie" — zaprotestowałam. „Nie i nie". Z początku nie chciał zrezygnować, ale w końcu przekonałam go. „Tym razem jest to wizyta wyłącznie dla mojej córki i nikogo innego" — zapowiedziałam. „Będę śpiewała następnym razem. Jeśli Nadia będzie uważała, że to dobry pomysł" — dodała wstydliwie. — Nadia uważa, że to wyśmienity pomysł! Będę bardzo dumna, jeśli tu wystąpisz, ummi, bardzo, bardzo dumna. W świątecznym duchu Gaby obsypała matkę podarunkami — perfumami, pięknymi jedwabnymi szalami, które mogła nosić do swoich kostiumów, ogromnym pudełkiem smakowitych czekoladek Teuschera, oraz zafundowała jej dzień w salonie piękności Elizabeth Arden. I choć Karima protestowała: „Ya, Nadia, jeszcze nikt nigdy nie mył mi nóg", matka i córka pozwoliły sobie na pedikiur, a potem na manikiur, oczyszczanie twarzy i masaż. — Rozpieszczasz mnie — powiedziała Karima, wzdychając, kiedy wróciły do domu. — Tyle dla mnie zrobiłaś. — Chcę cię rozpieszczać... — Żałuję, że sama nie mogę ci dogadzać, moja najdroższa Nadiu. Cóż jednak mogłabym ci dać, czego jeszcze nie masz? — Tylko siebie samą. Tak dużo, ile tylko się da. Przyrzeknij mi to. — Z całego serca. 318 Gaby zapaliła kłody w kominku i popijała z matką gorącą czekoladę, patrząc na trzaskający ogień. — No więc, moje drogie dziecko — spytała Karima — czy jesteś szczęśliwa w tym pięknym mieście? Gaby zaczęła zastanawiać się nad łatwą odpowiedzią. A potem postanowiła pozwolić sobie na upojenie się luksusem matczynej miłości. — Przeważnie jestem tu samotna — odparła. — Moi koledzy są na mnie oburzeni — wygląda bowiem na to, że zastąpiłam kogoś, kogo kochali i podziwiali. A moja praca, no cóż, często jest po prostu głupia. Karima słuchała uważnie. — No cóż — powiedziała w końcu. —Jeśli lubisz robić reportaże z głupich historii, to dlaczego nie zrobisz czegoś o nas obu? — Och, nie mogłabym... — zaczęła Gaby. A potem umilkła. Czemu nie? Poza arabskimi społecznościami Karima nie była w Stanach Zjednoczonych znana. Jednakże jej historia, ich historia, była z pewnością równie interesująca jak każda z tych, które Gaby codziennie redagowała. Już następnego dnia zwróciła się z tym pomysłem do swego naczelnego reżysera. Mówiła zdecydowanie i przekonująco. — To dobra historia, Jim. Wzbudzi zainteresowanie. Triumf nad tragedią. I wszystko, co lubisz. Okazało się, że nie potrzeba było wielu perswazji, zwłaszcza kiedy Gaby pokazała reżyserowi zdjęcie Karimy. Jim Coburn, podobnie jak wielu innych dyrektorów telewizyjnych, zauważał rosnącą popularność „telewizyjnych spowiedzi". Reportaż Gaby zawierał romans, tragedię i szczęśliwy koniec — same atutowe elementy. Po paru przepychankach tam i z powrotem: kto będzie decydować, co w końcu zostanie nadane, ustalono, że Gaby mogła nagrać dziesięciominutowy odcinek i że dadzą jej prawo decyzji co do ostatecznych cięć. Kiedy przygotowywała się do nagrań, pomyślała, że czynienie z własnej matki „tematu" może się okazać niezręczne. Kari- 319 ma jednak wszystko jej ułatwiła. Była otwarta, nieskrępowana, dla dobra córki była gotowa odpowiedzieć na każde pytanie, powiedzieć wszystko z wyjątkiem jednego. Nie chciała oznajmiać światu, że Nadia nie była dzieckiem Munira. Nie mogła okryć hańbą jego pamięci, czyniąc z niego przedmiot współczucia czy pogardy. Gaby zgodziła się — nie było potrzeby wracać do każdego szczegółu cierpienia jej matki. W trakcie filmowania Karima zachowywała się swobodnie, jak urodzona aktorka. Wzruszająco opowiedziała o swej miłości do Nadii, o potwornym pożarze, który pochłonął i jej dziecko, i męża. Jej angielszczyzna cechowała się ciężkim akcentem i nie zawsze była płynna, jednakże kiedy potykała się, szukając odpowiedniego wyrazu lub zwrotu dla oddania najskrytszych uczuć, opowieść stawała się tym bardziej wzruszająca. Mówiła o latach rozłąki, o chwilach, kiedy wręcz „widziała" swe dziecko, o pewności co do tego, że Nadia żyje. A kiedy mówiła o odnalezieniu córki, twarz jej rozpromieniła się. Gdy skończyła, w studio nastała cisza, której nie przerwano nawet w chwili, gdy reżyser zasygnalizował cięcie. Gaby wiedziała, że wreszcie zrobiła prawdziwy wywiad. Sięgnęła po dłoń matki i uścisnęła ją. Łzy w jej oczach sprawiły, że słowa stały się zbędne. Mimo że odcinek nadano wcześnie rano, wzbudził znaczne zainteresowanie. Liczba telefonów do centrali telewizyjnej wzrosła o ponad trzydzieści procent. Reakcja była zazwyczaj pozytywna, zarówno wobec tej historii, jak i samej Gaby. Wśród nich był jeden telefon, który Gaby odebrała osobiście. — Mówi Sean McCourt —- przedstawił się krzepki baryton. Gaby zaniemówiła. — Ładna historia — ciągnął. — Zazwyczaj nie interesują mnie wiadomości, ale twoje sprawiły, że zadzwoniłem do mojej matki. — Dziękuję... bardzo ci dziękuję. To miło, że dzwonisz. — W porządku, Gaby. Pamiętam, jak to jest, kiedy człowiek zaczyna. Poklepanie po plecach może znaczyć bardzo wiele, a ty na to zasłużyłaś. 320 Gaby wyobraziła sobie morskozielone oczy, zmierzwione, czarne włosy i szatański uśmiech. — Gdzie jesteś? — spytała, zbierając się na odwagę, by go zaprosić na drinka. — Na lotnisku Kennedy'ego. Właśnie zapowiedziano mój samolot. A zatem zobaczymy się, kiedy się zobaczymy. Trzymaj się z dala od ognia moździerzy. — I już go nie było. „Do diabła" — pomyślała. „Któregoś dnia znowu się z nim zobaczę, a wtedy nie pozwolę mu uciec tak prędko". W studiu nastała wyczuwalna odwilż. Teraz Gaby nie była już jedynie uzurpatorką pozycji Harper Barrett — stała się tą przerażoną, małą dziewczynką, która zgubiła matkę w tragicznym pożarze. — Dziękuję ci — powiedziała Karimie. — Dziękuję za to, że wiedziałaś, co było mi potrzebne, i że mi to dałaś. „New York Times" podchwycił historię Karimy i sam przeprowadził z nią wywiad. Artykuł zawierał wypowiedzi mieszkańców Atlantic Avenue w Brooklynie i sklepikarzy, którzy zawsze wystawiali płyty Karimy w witrynach sklepów. — Jesteśmy dumni z naszej Karawan — mówili. — Kochamy naszego Słowika. Pożegnanie było bolesne, smutek łagodziły jedynie wzajemne obietnice kolejnych odwiedzin. Gaby nie spodziewała się jednak pustki, jaką wyjazd Karimy uczynił w jej życiu. Matka przebywała w Nowym Jorku zaledwie przez kilka tygodni, a mimo to córka spostrzegła, że tęskni za głosem Karimy, zapachem jedzenia, które szykowała w rzadko używanej kuchni, bukietami kwiatów, jakie ustawiała w każdym pokoju, ciepłymi, pełnymi miłości gestami, które czyniła codziennie. Przypuszczalnie właśnie tęsknota za matką sprawiła, że przyjęła zaproszenie Rona na spędzenie weekendu w Westport. 321 — Moi starzy organizują małe spotkanie w sobotę wieczór i poprosili, żebym przyjechał. Ze swoją sympatią — dodał. Mimo że Gaby nie lubiła zabaw, wyobraziła sobie wiejską scenerię, ludzi zebranych wokół kominka, sympatyczną i ciepłą atmosferę. Wobec tego zgodziła się. Dom Gillmana był przerobionym budynkiem folwarcznym, wyposażonym we wszelkie nowoczesne udogodnienia. Wnętrze wykonano w stylu, który nosił znamiona dobrze znanego na Manhattanie dekoratora wnętrz — i choć rezultat był przyjemny dla oka, dom nie zapraszał do odprężenia się. Już sama jego perfekcja sprawiała, iż Gaby obawiała się, że mogłaby zadrapać jakąś powierzchnię lub przez nieostrożność uszkodzić jakiś delikatny antyk. Rodzice Rona przywitali ją entuzjastycznie, najwidoczniej jej obecna sława wygładziła wszelkie niedoskonałości, jakie niegdyś w niej widzieli. Gaby założyła, że dostanie oddzielny pokój, jasno dała Ronowi do zrozumienia, że nie była gotowa na podjęcie seksualnego związku, a on powiedział, że nie ma pośpiechu. Przyznano jej jasny i przestronny pokój gościnny na trzecim piętrze, umeblowany dziewiętnastowiecznymi antykami, z cudowną, starą łazienką z dużą wanną na nogach w kształcie lwich łap. Po podróży z miasta Gaby powoli przygotowywała się na zabawę, rozkoszując się niemal przez godzinę ciepłą, pachnącą kąpielą. Ubrała się starannie w czarne, kaszmirowe spodnie, zamszowe kozaczki do kostek i długą, kaszmirową, czarną tunikę, dodając ciężki, srebrny naszyjnik dla ozdoby. Ponieważ była to jedynie „wiejska" zabawa, Gaby przypudrowała tylko lekko twarz, zanim nałożyła szminkę i swój zwyczajny, ciemny makijaż. Nie zdawała sobie z tego sprawy, choć wkrótce to odkryła, że była jedną z głównych atrakcji imprezy. Każdy, kto przyszedł, przedstawiany był Gabrielle Misry z programu Good 322 Horning. „No wiecie, jest przyjaciółką Rona". „No cóż" —pomyślała. „Zbliżenia nie tylko wymazują wszelkie niedociągnięcia, ale również czynią z ciebie obiekt godny pożądania". Nie przeszkadzało jej to. Ogień w kominku był ciepły, jedzenie dobre, a wino wyśmienite. — Wiodą przyjemny styl życia, nie sądzisz? — spytał Ron, napełniając jej kieliszek. Spostrzeżenie to brzmiało dziwnie w jego ustach. Czyżby zupełnie zapomniał o swoim żarliwym potępianiu establishmentu? — Mieszka tu wielu ludzi ze świata sztuki i mediów — ciągnął. — Paul Newman z rodziną mieszka parę kilometrów dalej. Kilku dyrektorów z twojej telewizji również. Naturalnie uważam, że najlepsze jest rozwiązanie moich rodziców — pamiętasz? — ładny apartament w mieście, ale prawdziwy dom na wsi. I jakieś schronienie na zimę, gdzieś w cieplejszym klimacie. Nadal mają tuż nad oceanem mieszkanie w Palm Beach, które nie wymaga wielkich nakładów. W rzeczy samej byliby tam już dzisiaj, gdyby nie to, że tato miał jakieś interesy w mieście. — Przerwał. — No więc, co ty o tym sądzisz, Gaby? Pytanie zaskoczyło ją. — Nigdy nie zastanawiałam się nad stylem życia — odpowiedziała. — Mam pełne ręce roboty, usiłując utrzymać w porządku jedno mieszkanie. — Naturalnie rzecz w tym, aby utrzymywać dobrą i kompetentną pomoc. Nie rozumiem, dlaczego nie masz gosposi. — Przypuszczam, że nie jest mi potrzebna. Raz w tygodniu korzystam z usług sprzątaczek i to wydaje się wystarczające. „Chwileczkę" — pomyślała. „Dlaczego ja mu się tłumaczę?". Położyła kres tej rozmowie, przepraszając, że musi przypudrować nos. W oczach Rona przerwa ta zdawała się jedynie antraktem. Nazajutrz po obiedzie ponownie podjął temat uroków życia na wsi, nieodzownych składników doskonałego stylu życia. Tak jakby chciał powiedzieć: „Wszystko to mogłoby być twoje". Można by te słowa odczytać jako obietnicę, lecz Gaby wyda- 323 wały się raczej zagrożeniem. Był miłym facetem, przyznała, lecz nie dla niej. Ron Gillman, którego podziwiała w college'u, zmienił się w kogoś obcego w bardzo dobrze skrojonym, włoskim garniturze. Zanim odjechali z powrotem do miasta, Gaby była pewna, że łączyć ich mogła jedynie przyjaźń. Pozytywne następstwa wywiadu z Karimą trwały i programy Gaby zaczynały być coraz bardziej treściwe i rozległe tematycznie. Kiedy zmarła Um Kalthum, Gaby została wysłana do Kairu, aby przygotować reportaż z jej pogrzebu. Była przekonana, że spotka tam Seana McCourta. Zaplanowała tuziny strategii na nawiązanie z nim rozmowy. Jednocześnie, kiedy przeszukała szeregi zagranicznych biur prasowych, Seana pośród nich nie było. Zapytała któregoś z fotografów, gdzie mógłby być, lecz nikt nie potrafił odpowiedzieć jej z pewnością. — Słyszałem, że jest w Irlandii — poinformował któryś z nich. — Nie wiem, czy to praca, czy coś osobistego. W dniu, w którym złożono do grobu najwybitniejszą gwiazdę Egiptu, cały Kair pokrył się żałobą. Zamknięto przedsiębiorstwa, urzędy państwowe, ulice zamieniły się w morze czerni i w całym mieście słychać było odgłosy płaczu. Kiedy wóz wiozący ciało Um Kalthum dostał się na cmentarz, tysięczne tłumy zaczęły napierać do przodu, usiłując zobaczyć ją i dotknąć po raz ostatni. Za przedstawicielami rządu i członkami rodziny śpiewaczki szła Gaby wraz z matką. — Właściwie nie znałam jej zbyt dobrze — stwierdziła Karima. — A mimo to czułam, że jest moją drogą przyjaciółką. Była bliska całemu Egiptowi. Była... — Przerwała, szloch ścisnął jej gardło. — Rozumiem — powiedziała cicho Gaby, pamiętając zamach na Johna Kennedy'ego; wrażenie, że zakończyło się coś ważnego. 324 — Wydaje mi się, że przepowiednia wróżki znowu się sprawdza — powiedziała. — Smutek z powodu śmierci przyjaciółki. Radość, że tu jesteś. — Nie — powiedziała Gaby. — Nie chcę tego słuchać. Doznałaś już dostatecznie dużo smutków, ummi. Od teraz należy ci się sama radość. — Wszystko jest wolą Allaha. Po powrocie do Nowego Jorku Gaby podskoczyła o oczko wyżej w hierarchii telewizyjnego studia. Mieli wolne miejsce w magazynie wiadomości o osiemnastej. Zaproponowano je Gaby. Więcej pieniędzy, więcej oglądalności. Została rezydującym „ekspertem" od Bliskiego Wschodu. Kiedy dokonano próby zamachu na siostrę szacha Iranu w południowej Francji, wysłano tam Gaby, aby przeprowadziła wywiad z księżniczką. A gdy Jehan Sadat odwiedziła Nowy Jork, reportaż przyznano Gaby. „W porządku" — pomyślała. „Idę do przodu". Czas mijał teraz prędko i była coraz bardziej zajęta, miała własny zespół i sekretarkę. Rezerwowała czas na regularne wizyty u matki i u Tarika, choć zazwyczaj wciskała je pomiędzy wywiadami, telefonami, umówionymi spotkaniami. — Nie mam czasu na normalne życie towarzyskie — mówiła rodzicom w ramach przeprosin. — Ale będę go miała, jak tylko odpowiednio ustawię się zawodowo. Wówczas znajdę sposób na zwolnienie tempa. — A co z domem i rodziną? — zapytał Tarik z rosnącym niepokojem. — Czy nie chcesz mieć domu i rodziny? — dociekała Karima. — Nie myślisz chyba jedynie o karierze? Gaby kwitowała te pytania żartami. — Kiedyś uważałeś, że żaden śmiertelnik nie jest dostatecznie dobry dla twojej córki — dokuczała Tarikowi. — Gdybyś widziała mężczyzn, z jakimi umawiałam się 325 ostatnio, zrozumiałabyś, dlaczego jeszcze jestem niezamężna — powiedziała matce. — Bądź otwarta, moja najdroższa dziewczyno — radziła Karima. — A wówczas kiedy spotkasz swojego nasiba, rozpoznasz go. Gaby uśmiechnęła się na myśl o tym, że przeznaczenie rzuci jej kiedyś wybranego na próg. W rzeczywistości jednak usiłowała być otwarta. Umówiła się z okulistą, amatorsko parającym się nieruchomościami, jej sekretarka, Lisa, uważała go za dobrą partię. Gaby wałczyła z uczuciem nudy, kiedy doktor opisywał szczegóły swojej kolekcji przedmiotów ze wschodnich sztuk walki. Przykleiła sobie uśmiech na twarzy, gdy zaczął opowiadać szczegółowo o produkcji wina, które pili, nie zapominając napomknąć o cenie. Pod koniec długiego i bolesnego wieczoru doszła do wniosku, że wolałaby raczej zostać sama, niż spędzić jeszcze jeden moment z tą „dobrą partią". Umówiła się z prawnikiem, który owdowiał rok wcześniej. Był przystojny i inteligentny, lecz kiedy zaczął napominać o małżeństwie zaledwie po trzech spotkaniach, Gaby poczuła, że rozpaczliwie usiłował znaleźć zastępczynię zmarłej żony i macochę dla trójki dzieci. — Doktor, adwokat... Pozostaje mi tylko wódz indiański — powiedziała Lisie, która postanowiła z kimś Gaby skojarzyć. — Możesz sobie żartować, jeśli masz ochotę — odpowiedziała Lisa. — Ale w tym mieście lepiej jest być zamężną niż samotną. — Lisa przemawiała z pozycji kobiety zamężnej już od prawie roku, która wiele lat szukała odpowiedniego mężczyzny w barach dla samotnych i w rubrykach matrymonialnych. Owinięta w wygodny stary szlafrok, popijając cafe au lait z ogromnego kubka, Gaby oglądała poranne wiadomości. W rzeczywistości był to jeden z jej starych programów. Leciał właśnie reportaż pod tytułem Twarz IRA i Gaby musiała przy- 326 znać, że jej następczyni, Sue Ann Fenwick, wykonała niezłą robotę. Obrazy, jakie ukazały się na ekranie, były mocne i niepokojące — eksplodujące bomby, rozwalone domy, umorusane na twarzach dzieci, teraz bezdomne, młodzi ludzie o zatroskanych, zmęczonych światem wyrazach twarzy. Nagle usłyszała znajome nazwisko: „Fotograf Sean McCourt, który dostarczył wielu zdjęć, jakie tu widzieliśmy, rozmawia z naszym reporterem o swoim bracie, Eamonie, trzymanym w więzieniu już od pięciu lat". I oto on. Gaby szybko podkręciła głos. — Mój brat został uwięziony, gdy miał zaledwie osiemnaście lat. Nie był terrorystą, choć teraz przypuszczalnie już nim jest. Nie był członkiem IRA ani żadnej innej zorganizowanej grupy — choć bardzo prawdopodobne, że teraz już do jakiejś należy. Eamon został ujęty w czasie demonstracji, która była pokojowa, dopóki nie pojawiło się wojsko i nie zaczęto pałować wszystkich, którzy stali im na przeszkodzie — kobiet, dzieci, młodych chłopców... Widzieliście moje zdjęcia, więc wiecie, że to, co mówię, jest prawdą. — Sean kontynuował w tym stylu, jego słowa brzmiały równie ostro, jak brutalne wydawały się zdjęcia. Gaby chwyciła za telefon i zadzwoniła do studia. — Sue Ann? Właśnie widziałam ten irlandzki kawałek. Jest naprawdę dobry. Gdzie przeprowadziłaś wywiad z Seanem McCourtem? — W hotelu Elysee na East 54 Street. Zatrzymuje się tam, gdy tylko jest w Nowym Jorku. A co? — Nic takiego. Jest jednak coś, o co chcę go zapytać. W związku z jednym z moich reportaży. — Jest niezłym przystojniaczkiem, co? — spytała Sue Ann, czekając na jakąś reakcję. Gaby nie odpowiedziała. Zakończyła rozmowę i zadzwoniła do informacji, a potem do hotelu Elysee. „A może już wyjechał?" — pomyślała. „Może wyszedł, może..." Sean odpowiedział po piątym dzwonku. 327 — Dobry reportaż — powiedziała, kiedy podniósł słuchawkę. Była poruszona tym, że rozpoznał jej głos. — Gaby? Gaby Misry? — Utrafiłeś za pierwszym razem. — Gdzie jesteś? — Nie na lotnisku. W rzeczy samej na drugim końcu miasta. — Zebrała się na odwagę. — Czy mogłabym zafundować ci drinka, skoro choć raz jesteśmy w tym samym miejscu, o tym samym czasie? Sean roześmiał się. Jednak zawahał się, zanim odpowiedział: — Oczywiście. Przyjeżdżaj. Spotkamy się w barze. Niemal się nie zmienił. Ta sama wieczna opalenizna. Kilka pasemek siwizny przetykało jego nadal zmierzwione włosy. Piękne oczy i zapierający dech w piersiach uśmiech. Tak, Sean był właśnie taki, jakim go zapamiętała. Uścisnął ją lekko, jak czyni się pośród znajomych i przyjaciół, a potem wypuścił ją prędko. Zamówili napoje — pernod dla niej i czystą whisky dla niego, bawili się orzeszkami ziemnymi przy barze, prowadząc lekką, niezdarną rozmowę. — To naprawdę był dobry reportaż — powiedziała, nie bardzo wiedząc, jak zacząć. Sean skinął głową. Nie zamierzał jej w tym pomóc. — Dziwię się, że nadal jesteś w Nowym Jorku. — Jeździłem tam i z powrotem do Waszyngtonu — wyjaśnił. — Widziałem się z ludźmi, którzy mogliby mi pomóc wydostać brata z więzienia. — No i? Udało się? — Nie wiem — odparł krótko, jakby nie był to wygodny temat do rozmowy. A przynajmniej nie z nią. — No cóż — powiedziała. — Jeśli sądzisz, że mogłabym w jakiś sposób pomóc, tylko powiedz. 328 Teraz uśmiechnął się i dotknął jej ręki. — Dziękuję — powiedział, a wyraz jego twarzy złagodniał. — Doceniam tę propozycję. Uśmiech ten dodał jej śmiałości. — A więc — zapytała, schodząc na temat, który najbardziej leżał jej na sercu — jak długo tu będziesz? — Niedługo. Jeszcze tylko parę dni. „Teraz albo nigdy" — pomyślała, przypominając sobie prawnika i okulistę. — Nie przypuszczam zatem, aby istniało coś, co mogłoby cię przekonać, byś został nieco dłużej? Pochylił się i ujął jej dłoń. — Posłuchaj, Gaby — powiedział głosem miękkim i łagodnym. — Lubię cię. Naprawdę. I podziwiam. Gdybym był innego typu facetem, nie potrzebowałbym przekonywania. Ale... nie jestem człowiekiem nadającym się do jakichkolwiek związków. Próbowałem raz, dawno temu. —Jego oczy na krótko zamgliły się wspomnieniem bólu. — I nic z tego nie wyszło. Nie nadawałem się do niczego przez dłuższy czas. Teraz jest mi już tak wygodnie. Ciągle się przemieszczam i to mi odpowiada. „Żałuję, że nie jestem w stanie się stąd ulotnić" — pomyślała. „Po prostu zamknąć oczy i ulotnić się. Ale nie, on mnie odrzuca, a ja tu tkwię, dopóki nie wymyślę, jak się z tego wykręcić". — Nie musisz niczego tłumaczyć — powiedziała prędko. — Nie jesteś zainteresowany i to wszystko. Nie rób z tego sprawy najwyższej wagi. — Do diabła, Gaby, nie mów tak. Piękna z ciebie kobieta, bystra i śmiała — i jestem zainteresowany, czy tego nie rozumiesz? Gdybym nie był... No cóż, mógłbym całować twe piękne usta, aż straciłabyś oddech. Nagle poczuła, że straciła oddech. — .. .mógłbym zabrać cię na górę do mojego pokoju i kochać się z tobą przez całą noc... 329 Jej policzki zarumieniły się, poczuła ciepło sięgające czubka głowy. — A potem, za dzień, za dwa i tak by mnie nie było. Złapała oddech. W ustach poczuła gorzki smak porażki. — Gaby... — W porządku, Sean, daj spokój. — Wstała od stolika. — Zobaczymy się, kiedy się zobaczymy — powiedziała. I nie obejrzała się za siebie. Gaby przystąpiła do swoich reportaży ze wznowionym zapałem i energią. Jeśli na razie były wszystkim w jej życiu, będzie je robiła dobrze. Co więcej, będzie w tym najlepsza. I do diabła z Seanem McCourtem. Przygotowywała się właśnie do wylotu do Jordanii na wywiad z królową Noor, kiedy otrzymała wiadomość o śmierci swojej matki. ?????? 5 Morberstwo Egipt, 6 października 1981 roku SB Byl to dzień narodowej dumy — coroczne obchody triumfalnego przekroczenia Kanału Sueskiego przez Egipt. Dzie-SkfJśi siatki tysięcy ludzi zebrały się dla upamiętnienia tego chwalebnego, lecz jakże krótkiego momentu, w którym armia egipska odebrała ich terytorium Izraelowi. Prezydent Sadat tego ranka ubrał się starannie w nowy mundur, który zaprojektował osobiście na tę okazję. Podczas wojskowej defilady, odbywającej się w tej chwili w Nasr City na przedmieściach Kairu, Sadat siedział na podium ze swoim wiceprezydentem po prawicy i ministrem obrony po lewej stronie. W pobliżu siedzieli członkowie rodziny prezydenta, włącznie z jego żoną, Jehan, i jego pięcioletnim wnukiem, Sharifem, który był również w mundurze. Kiedy rozpoczęła się defilada sił zbrojnych Egiptu, nad głowami przeleciała formacja samolotów Phantom, wykonując serię akrobatycznych manewrów i pozostawiając za sobą jaskrawe, kolorowe smugi dymu. Nagle wysunęła się ciężarówka i zatrzymała się tuż przed podium. Wyskoczyło z niej trzech umundurowanych mężczyzn i podbiegło do podium, otwierając ogień z karabinów maszynowych. Potem wszystko ogarnął chaos. Krzyki, płacz, rozbite szkło, eksplodujące granaty i grad kul. A kiedy było już po wszystkim, Anwar Sadat leżał śmiertelnie ranny. Samotny, w tej swojej luksusowej willi, Omar spał niespokojnym snem. Prześladowały go koszmary, pogłębione przez 331 alkohol, narkotyki i wyjątkowy strach. Obrazy potworów, dżinnów i dawno zmarłych ludzi, tych, których kochał, tych, których nienawidził, i tych, których skrzywdził, mieszały się ze sobą. Jego ukochana matka, nazistowski zboczeniec Hans, byli przyjaciele, którzy pomarli w więzieniach — wszyscy odwiedzali go noc po nocy, aż w końcu jedyną ucieczką stały się jeszcze większe ilości alkoholu i haszyszu. Dzisiejszej nocy koszmary spotęgował jeszcze łomot w głowie. Nasilał się coraz bardziej, aż w końcu Omar zerwał się nagle. Nie, łoskot pochodził skądś z zewnątrz. Gdzież się podzie-wał ten przeklęty służący? Czyżby ogłuchł, że nie słyszał tak potwornego hałasu? Omar narzucił na siebie szlafrok i podszedł do drzwi. Otworzywszy je ostrożnie, ujrzał dwóch mężczyzn, dobrze ubranych, lecz o nieco cudzoziemskim wyglądzie. — Na Allaha, a czegóż wy chcecie w środku nocy? — zapytał. — Jedynie tego, co należy do naszego pracodawcy — odpowiedział niższy z nich, z akcentem, który mógłby uchodzić za rosyjski. — I to teraz — dodał groźnym tonem ten mocniej zbudowany, dziwnie akcentowaną, łamaną arabszczyzną. Choć nadal zamroczony snem, Omar natychmiast zrozumiał cel wizyty. W ciągu dwóch zapitych dni i bezsennych nocy jego szulerskie straty urosły do astronomicznych sum. Teraz oczekiwano, że zapłaci pieniądze, których nie miał. Usiłując zachować pozory godności, zawiązał ciaśniej szlafrok i odezwał się: — Czy tak się prowadzi interesy? Zęby zakłócać sen bardzo dobremu klientowi? — Słyszałeś, Petrowicz? — zapytał grubszy facet, śmiejąc się przy tym serdecznie. — On nazywa siebie klientem, udaje klienta, ale jest niewiele lepszy od złodzieja. — Nie masz prawa mówić takich rzeczy — zablefował Omar, wiedząc, że nie zdoła się obronić, zwłaszcza stając przeciw ludziom takim jak oni. — Jestem honorowym człowiekiem, zawsze spłacałem długi. 332 — Jeśli jesteś gotowy uregulować długi, to my naturalnie przeprosimy cię — powiedział ten, który nazywał się Petrowicz. — Zatem jesteś gotów? Omar potrząsnął głową. — Nie dzisiaj. Z całą pewnością nie spodziewałem się, aby ktoś przyszedł tu o takiej porze. — Dosyć! — przerwał Petrowicz. — Dosyć słów i wymówek. Jeśli nie masz pełnej kwoty, rozłożymy ją na raty. Jako dowód dobrej woli — dodał bardziej pojednawczym tonem. Na twarzy Omara odmalowało się cierpienie. — A co, jeśli... jeśli nie będę w stanie... ? — W takim razie — powiedział Petrowicz, twardniejąc ponownie — stanie się coś bardzo nieprzyjemnego. — Pobijecie mnie? Złamiecie mi nogę lub rękę? — Nie, skądże znowu. — Niższy mężczyzna uśmiechnął się, ukazując bardzo białe zęby. — My nie paramy się takimi prymitywnymi zajęciami. Zostawiamy to Amerykanom. My wychodzimy z założenia, że ci, którzy zachowują się niehonoro-wo, nie są godni, by żyć. I dajemy im przepustkę do raju. Omar przełknął głośno. — Nie mam tych pieniędzy. Nie jestem w stanie wytoczyć krwi z kamienia — błagał. Mężczyźni spojrzeli na niego pogardliwie. — Ale masz przecież bogatą siostrę, nieprawdaż? — domagał się niższy. — Tak — odpowiedział, sięgając łapczywie po koło ratunkowe. — Moja siostra jest bogata jak królowa. — A zatem musisz jej powiedzieć, że jeśli chce, aby jej brat żył nadal w tym ziemskim raju, a nie w tym drugim, będzie musiała spłacić jego długi. — To tylko pożyczka, Karimo. Miałem pewne problemy. Nowy reżim... Straciłem niektóre koneksje i to zmniejszyło moje możliwości obsługi klientów. Zawieram jednak nowe 333 kontrakty, Karimo, i jak tylko do tego dojdzie, interesy znowu odżyją. A wtedy zwrócę ci te pieniądze, przyrzekam. Karima potrząsnęła ze smutkiem głową, z wyrazem twarzy zawiedzionej po raz kolejny matki. Omar dostrzegł jej minę. Zapałał gniewem, lecz rozpacz powstrzymała go, gdy siostra rozpoczęła litanię wyrzutów. — ...i przyrzekałeś mi, Omarze, przyrzekałeś ostatnim razem, że pieniądze nie zostaną wyrzucone na hazard. Powiedziałeś, że miało pójść na rozbudowanie twoich interesów. A co usłyszałam dwa dni później? Że stawiałeś setki funtów w jednym rozdaniu kart. I teraz znowu miałeś problemy w „interesach". — Karimo, tym razem jest inaczej. — Z tobą zawsze jest inaczej. Omar zaczerwienił się z upokorzenia, besztania siostry upadlały go, ale jakie miał wyjście? A gdy skończy, miał nadzieję, że jeszcze raz go poratuje. Tym razem jednak stało się inaczej. — Tysiąc funtów, Omarze — powiedziała. — I nic więcej. Nigdy. Dopóki nie zmienisz swego nieodpowiedzialnego zachowania. Tysiąc funtów! Toż to nawet nie cząstka tego, co był winien. Skąpstwo jego siostry, jej ton wyższości wprost go rozwścieczyły! — Tysiąc funtów, Karimo?! A co ja z tym zrobię? Chcesz powiedzieć, że nie stać cię na pomoc jedynemu bratu? Musisz być już multimilionerką. I z całą pewnością nie wydajesz dużo. Wystarczy tylko spojrzeć na twój dom! Co zamierzasz zrobić z tymi pieniędzmi? Obrzuciła go morderczym spojrzeniem. — Moje wydatki, bracie, nie są twoją sprawą. Możesz dziękować Allanowi, że tylko jedno z nas żyje jak milioner, w przeciwnym bowiem razie, gdzie byś szukał pomocy? Czyżbyś zapomniał, że mam dziecko? Sądzisz, że istnieję tylko po to, by spłacać twoje długi? Nie przyszło ci do głowy, że chciałabym 334 od czasu do czasu pomóc Nadii? Przynajmniej wiem, że ona nie zmarnuje tego na haszysz i karty. Gdyby został tam jeszcze minutę dłużej, pewno by ją uderzył. A na to nie mógł sobie pozwolić. Nastroszony z wściekłości, wziął te marne grosze, jakie mu zaproponowała, i wyszedł. Jakim prawem odprawiła go z taką pogardą? Nie była niczym lepszym od prostytutki, a on uratował jej życie. To on zaaranżował małżeństwo z Munirem. To jemu zawdzięczała swe szczęście — a teraz traktowała go jak psa. Nie tracąc czasu, Omar oddał owe tysiąc funtów wierzycielom — choć raz opierając się pokusie zebrania większej sumy pieniędzy poprzez hazard. To był jedynie gest dobrej wiary, jak wyjaśnił, bagatelizując niewielką sumę. Przypomniano mu, że piasek w jego klepsydrze przesypuje się szybko. Obiecał, że wkrótce odda następną ratę. W ciągu kolejnych tygodni czuł się, jakby porcjowano go na kawałki, kończyna po kończynie. Najpierw sprzedał wszystkie rzeźbione meble, które wybierał z taką pieczołowitością. Następnie sprzedał swą piękną willę Cypryjczykowi, który wyczuł jego rozpacz i właściwie obrabował go. Karima mogłaby wtedy w jakiś sposób temu zapobiec, mogłaby powiedzieć: „Bracie, nie pozbywaj się pięknego domu, na który tak ciężko pracowałeś". Ale nie, ona po prostu patrzyła, jak wszystko tracił. Spłacił swój dług, lecz teraz mieszkał jak żebrak. A kiedy usiłował zawstydzić siostrę, ta suka tylko się roześmiała. — Ładny apartament w Stanley Bay nie jest równoznaczny z nędzą, bracie. A jeśli Bóg zechce, będziesz miał więcej, jeśli utrzymasz się z dala od kart. Zawsze odnosiłeś sukcesy — dodała łagodniejszym tonem. — Posłuż się swoją inteligencją i zacznij od początku. Znajdź miłą kobietę i ożeń się. Zaniechaj starych przyzwyczajeń, będziesz o wiele szczęśliwszy, jestem pewna. Łatwo było jej mówić. Tak, zawsze w przeszłości robił pieniądze, lecz teraz w Egipcie panował chaos. Po śmierci Sadata nastąpiły aresztowania — te jedynie podsycały plotki i spekulacje: Mubarak nie przetrwa długo, fundamentaliści planowali 335 destabilizację kraju — a następnie rozpętanie rewolucji i tak dalej. Nawet gdyby nie utracił tylu rządowych kontaktów, biznesmeni ograniczali teraz wydatki, a nie zwiększali je. Skąd miałyby pochodzić jego prowizje? Co to za nowy początek? — Jakże chciałabym, żebyś pojechała ze mną, Nadiu — nakłaniała Karima. — Spyros zorganizował tournee promujące mój nowy album. Będę podróżowała po całym Bliskim Wschodzie. Byłoby dobrze, gdybyś przyłączyła się do mnie, przynajmniej na jakiś czas. Byłaś już kiedyś w Ammanie? Król jest moim dobrym przyjacielem... Jestem pewna, że zaproszą nas do pałacu. A potem mogłabym ci pokazać Petrę. To inspirujące miejsce, Nadiu. Spędziłybyśmy cudownie czas. W rzeczywistości Gaby widziała już sławne różowe miasto Petra w czasie jednej z wizyt Tarika u jednego z bogatych jor-dańskich biznesmenów. Nie chodziło jednak o zwiedzanie. Chciała przystać na prośbę matki, Karima nigdy nie prosiła o wiele, pragnęła jedynie dawać. Nastąpił jednak delikatny punkt zwrotny w karierze Gaby — dawano jej coraz więcej zleceń, których zawsze tak bardzo pragnęła. Nie należały jej się żadne wakacje i czuła, że nie byłoby mądre wziąć teraz nieplanowany urlop. — ...a potem pojadę do Damaszku. Cudowne miasto, tamtejszy meczet jest naprawdę znakomity, a jedzenie wyborne. Mam tam tylu przyjaciół, wiem, że chcieliby ciebie poznać. — Kusisz mnie, ummi — wtrąciła niechętnie Gaby. — Ale naprawdę to nieodpowiedni czas na wzięcie urlopu. Mam teraz tyle roboty. Obiecam ci coś jednak. Zanim zakończysz swoje tournee, znajdę jakiś sposób, żeby wziąć parę dni wolnego. Mogłybyśmy się spotkać gdzieś w Europie. Chcę się z tobą zobaczyć, ummi, naprawdę. Tęsknię za tobą — dodała wstydliwie. To prawda. Tęskniła za obecnością matki, jej wszechobej-mującą miłością, zwłaszcza gdy odwiedzała miejsca, w których bywały razem. 336 Karima roześmiała się, ale Gaby wyczuła wzruszenie matki. — Mając wszystkie wspaniałości Nowego Jorku, tęsknisz za matką? — Tęsknię. — Co się dzieje z nowojorskimi mężczyznami? Czyż oni nie zajmują ci czasu? Gaby uśmiechnęła się. Wiedziała, że Karima miała nierealistyczny obraz tego, jak musiało wyglądać życie córki — bajeczna mieszanka wysnuta z opowieści z magazynów kobiecych i seriali telewizyjnych. Mimo iż własne życie Karimy było raczej proste, wyobrażała sobie, że Nowy Jork był osobistym ogródkiem zabaw jej córki. — Ya ummi, wiesz przecież, że mam zwariowane godziny pracy. Przez większość dni wolałabym raczej spać, niż gdzieś iść. Kiedy miałabym wziąć czas na życie towarzyskie? — Allah! To okropne, Nadiu. Czy to wszystko warte jest takiego poświęcenia? Chciałabyś przecież mieć własny dom i rodzinę? Nastała przerwa. Jedyną prawdziwą nadzieję Gaby na dom i rodzinę stanowił Ron. Bywały naturalnie marzenia na jawie, fantazjowanie o innym mężczyźnie. Ale nie o to chodziło Ka-rimie. — Owszem, chciałabym kiedyś wyjść za mąż, ale... — Szybko zmieniła ton, to nie był odpowiedni czas na poważną dyskusję. — O co ci chodzi, ummi} — zażartowała. — Tak ci się śpieszy, żeby zostać babcią? Z pewnością nie byłoby to dobre dla twego publicznego wizerunku. Karima śmiała się długo i głośno. Był to cudowny dźwięk, czysty niczym głos dzwonu, pełen radości. — Ach, ya Nadia, myślę, że za bardzo stałaś się już nowo-jorczanką, skoro mówisz o czymś takim jak „publiczny wizerunek". Jeśli Egipt kocha mój głos, będzie się on podobał, nawet jeśli stanę się gruba, stara i otoczona tuzinem wnuków. Teraz przyszła kolej na śmiech Gaby. Nie mogła sobie wyobrazić siebie lub jakiejkolwiek innej kobiety na jej stanowi- 337 sku, której udałoby się zachować pracę, gdyby przytyła i zestarzała się. — No dobrze, ummi. Umówmy się. Zadzwoń do mnie pod koniec tournee, zorganizujemy gdzieś miłe spotkanie. Przyrzekam. — Inshallah! — Proszę tutaj, effendi, niech pan poda moim przyjaciołom następną kolejkę. — Omar niewyraźnie wymawiał słowa, jego gesty były wylewne. Jednakże nastroszyłby się, gdyby mu ktoś zarzucił, że jest choćby odrobinę pijany. Tak się robiło interesy, a on w ciągu ostatnich dwóch godzin ciężko pracował w jednej z najlepszych kairskich restauracji. Zafundował towarzyszom suty obiad i zapewniał im nieustający strumień Johnny'ego Walkera, ulubieńca funkcjonariuszy rządowych, gdy tylko inni płacili rachunek. Koszt wieczoru będzie niewątpliwie wysoki, lecz Omar uważał go za inwestycję we własną przyszłość; dwóch towarzyszących mu ludzi było pomniejszymi biurokratami o mocnych powiązaniach z nowym reżimem, zwłaszcza z ciągle powiększającym się środowiskiem wywiadu. Omar ciężko się napracował, aby wkraść się w łaski tej dwójki. Byli w stanie pomóc mu w poznaniu ludzi przydzielających intratne kontrakty rządowe. Równie ważne było to, że mogli informować go o tych, którzy wypadli z łask, i tych, którzy byli mile widziani. Omar zawsze wiedział, jak korzystać z informacji, lecz w czasach, gdy paranoja kazała każdemu podejrzewać sąsiada o przynależność do takiej czy innej nielegalnej frakcji, wartość rzeczywistej informacji wywiadowczej wzrastała dziesięciokrotnie. Tego wieczoru oprócz zaoferowania doskonałego posiłku i wyjątkowo chętnie widzianych podarunków — zapalniczek Cartiera dla obu mężczyzn — Omar podał im również nazwiska kilku fundamentalistów podejrzanych o działalność terrorystyczną. — Z ciebie jest prawdziwy patriota, Omar — powiedział 338 Ramzi Sayyad, jeden z kilku Koptów w nowej administracji. Jako członek często prześladowanej mniejszości chrześcijańskiej, która niegdyś cieszyła się ogromnym bogactwem i przywilejami w Egipcie, Ramzi był szczególnie uwrażliwiony na wzrastające zagrożenie fundamentalizmem. —Jestem pewien, że nowy reżim znajdzie sposób na wynagrodzenie ci twojej czujności. — Nie zrobiłem nic poza tym, co należało do moich obowiązków — powiedział skromnie Omar. W rzeczy samej kupił tę informację za stosunkowo niewielkie pieniądze i nie wiedział, czy mężczyźni, których wymienił, byli terrorystami, czy nie. W zasadzie było mu to obojętne. Prawdopodobnie nimi byli, a nawet jeśli nie, to przypuszczalnie będzie ich można przekonać, aby podali nazwiska tych, którzy stanowili zagrożenie. — Ależ nie — nalegał Ramzi. — Wielu jest ludzi, zwłaszcza wśród bogatych i wysoko postawionych — gestem objął Omara, który uważał się za żyjącego na skraju nędzy — którzy dbają jedynie o własne wzbogacenie się. Chylę czoło przed panem za to, że dba pan o przyszłość Egiptu. Omar rozpromienił się. — I pańska wyśmienita siostra — ciągnął dalej Ramzi, szybko przygaszając uśmiech Omara. — Ona również jest wielką patriotką. Gratuluję nagrody, jaką uzyskała od prezydenta Mubaraka za jej usługi na rzecz kraju. Nazwał ją światłem tysiąca świec. No i oczywiście każdy pamięta jej bohaterstwo w czasie wojny. Omar usiłował przywrócić uśmiech na twarz. Znowu ta jego siostra. Miał już dosyć tej jej wielkości, rzygać mu się chciało, że musiał całować dupy ludzi o wiele mniej wartych od niego, podczas gdy pani Karima Ahmad usadowiła się ponad wszystkim. Szybko wychylił stojącego przed nim drinka. — Ostrożnie, przyjacielu — ostrzegał Ramzi. — Wkrótce nie będziesz w stanie się podnieść. — Nie martw się o mnie, przyjacielu — powiedział Omar, jeszcze bardziej bełkocząc. — Po prostu piłem za zdrowie mojej 339 siostry. Nikt lepiej ode mnie nie wie, jaka z niej wspaniała kobieta. .. Słońce, księżyc i wszystkie gwiazdy. Wielka patriotka. Tak, nikt mnie nigdy nie zmusi do powiedzenia czegoś innego, nawet gdyby mnie torturowano... — Ależ dlaczego ktokolwiek miałby cię zmuszać do mówienia czegoś innego? — spytał Ramzi, nagle bardziej zainteresowany wynurzeniami Omara. Omar uśmiechnął się pijacko, unosząc palec do ust gestem błazeńsko-komicznym. — Cicho sza! — powiedział udanym szeptem. — Niektórzy lubią plotkować o lepszych od siebie. Ja jednak twierdzę, że moja siostra jeździ na tournee po to tylko, żeby śpiewać i nic więcej. No i co z tego, że planuje koncert w Izraelu? Czy to powód do potępienia? Sadat też w końcu pojechał do Izraela. No i co z tego, że ona tak dużo podróżuje. Czy to powód do tego, by rozsiewać na jej temat jakieś kłamstwa? Sugerować, że jest zamieszana w... Na Boga, nawet nie wypowiem tego słowa! I przysięgam, że zabiję każdego, kto twierdzi, że moja siostra posługuje się swą sławą, by pomóc wrogowi! — To powiedziawszy, runął na krzesło i zaczął chrapać. Jego kompani spojrzeli z obrzydzeniem i zostawili go tam, gdzie leżał. Jednak w czasach, gdy obfitowały pogłoski i zamachy, kiedy losy kraju znowu wydawały się zagrożone, nie można było ignorować nawet bredzeń głupca. Zwłaszcza jeśli dotyczyły kogoś tak sławnego, tak dobrze ustawionego — i potencjalnie tak niebezpiecznego. Trzy tygodnie później, rano, w dniu ostatniego koncertu Karimy w Damaszku, pokojówka zapukała do drzwi apartamentów prezydenckich w hotelu Semiramis. A kiedy nie uzyskała odpowiedzi, posłużyła się służbowym kluczem, aby wejść do środka. Zaniosła odkurzacz do salonu i podłączyła go do kontaktu. Kiedy zajrzała do sypialni, zobaczyła, że w łóżku nadal ktoś jest. 340 Mamrocząc przeprosiny, pokojówka miała już wyjść, gdy zobaczyła na podłodze coś, co wydawało jej się rozbitym szkłem. Weszła cicho do pokoju. Na przykryciu łóżka leżała kobieta z szeroko otwartymi oczyma, ze sztywnym i nieruchomym wyrazem twarzy. Pokojówka widziała już przedtem śmierć i zorientowała się, że ogląda ją znowu. — Allah! — zawołała, a potem wybiegła z pokoju. Biegła, dopóki nie dotarła do biura dyrektora. — Nie żyje! — wyrzuciła z siebie. — Ta pani w prezydenckim nie żyje! Natychmiast nastało zamieszanie i konsternacja. Karima Ahmad nieżywa w ich hotelu? Jak do czegoś takiego mogło dojść? I co miał zrobić zwykły kierownik? Wezwano policję. A w odpowiednim czasie zadzwoniono również do sekretarza prezydenta Assada. Była to delikatna sprawa i wymagała delikatnego podejścia. Doniesienia z Damaszku były niejasne, jednakże pogłosek krążyło wiele, a najczęstszą pośród nich była ta, że Karima zmarła na skutek przedawkowania. Mimo że Karima była ogólnie kochana, dziwnym trafem plotka ta krążyła szeroko i powszechnie w nią wierzono. W końcu nastały trudne czasy i tyle gwiazd zmarło w ten sposób. Zgodnie z egipskim prawem dwie trzecie majątku Karimy przeszły na Omara, a resztę otrzymała Gaby. Omar przyjął fortunę z wielką satysfakcją i niewielkim żalem. Kiedy raz wypowiedział kłamstwa, nabrały aury prawdy. I chociaż nigdy więcej nie wspominał imienia Karimy wśród swoich kolegów, przekonał samego siebie, że nawet jeśli nie była szpiegiem, przynajmniej zasługiwała na los, jaki zesłał jej Allah. Rzewnie płakał na pogrzebie, który był największą ceremonią w Egipcie od czasu pogrzebu Um Kalthum, i postanowił kupić sobie to, co często doradzała mu Karima — nowy początek. Zaprzeczenie Aleksandria i Damaszek Nowy Jork i Paryż 5&ł5S — Wróć ze mną do Paryża, Gaby — błagał Tarik. ^*Zjjp^ — Albo jeśli jesteś gotowa do powrotu do pracy, ???? J5 lecę z tobą do Nowego Jorku. Gaby pokręciła milcząco głową. — Ale dlaczego? Dlaczego musisz tu być... Tutaj, w tym domu? To pewnie bolesne. Nie było odpowiedzi. Wzrok Gaby powędrował tylko ku jakiemuś odległemu punktowi. Tarik martwił się o córkę. Co więcej, był przerażony. Został w Paryżu w czasie tych koszmarnych dni po śmierci Karimy, gdyż Gaby upierała się, aby pochować swą matkę bez niego. Przyleciał jednak do Aleksandrii natychmiast po pogrzebie i teraz cieszył się, że przyjechał. Tarik rozumiał, co oznaczało odejście najbliższych — Bóg jeden wie, że sam je przeżył, lecz Gaby wydawała się tak... tak zmieniona tym żalem. Odnosiło się wrażenie, że opuściła swe ciało i zostawiła jedynie pustą skorupę — mimo swych lekarskich umiejętności Tarik nie wiedział, co może dla niej zrobić. Okrutne, bezsensowne i niewiarygodne. Utrata jednej matki rozdzierała serce, utrata obu była wręcz nie do zniesienia. Gaby nie potrafiła znaleźć ucieczki, żadnego ukojenia, nawet w miłości Tarika. 342 — Dlaczego masz tu siedzieć? — pytał nieustannie. — To musi być bardzo trudne. — Tak — odpowiedziała w końcu Gaby. — Trudne. Trudniejsze, niż sądzisz. Lecz kiedy chodzę po tym domu, nadal czuję jej perfumy. A czasami nawet słyszę jej głos. Boję się, że jeśli opuszczę ten dom, to miasto, zupełnie ją utracę. Tarik myślał przez chwilę. W tym, co mówiła córka, była pewna prawda. Wydawało się, że jego życie tak się skurczyło po śmierci Celinę, iż zastanawiał się nad przeprowadzką do innego mieszkania. W końcu jednak nie potrafił odejść. Nie wtedy, gdy unosiła się tam jeszcze obecność Celinę, w kuchni, którą tak bardzo kochała, w sypialni, którą dzielili, w powietrzu, którym oddychała. Z początku to wrażenie jedynie zaostrzało jego ból, zwiększało wrażenie straty. Teraz jednak czerpał z niego pocieszenie, miał wrażenie, jakby żona w jakiś sposób nad nim czuwała. — Rozumiem — powiedział Gaby. — Naprawdę rozumiem. Ale ty nie utracisz Karimy bez względu na to, gdzie będziesz. Ona cię za bardzo kochała, ma petite. Nie odejdzie od ciebie. Mijały dni, a potem tygodnie. Tarik zadzwonił do studia w imieniu córki wkrótce po pogrzebie. — Jest chora — powiedział producentowi. — Musi iść na zwolnienie. — Jak długo? — zapytał producent, usiłując robić wrażenie kogoś odpowiednio współczującego, aby ukryć zniecierpliwienie, które odczuwał. Tarik nie był w stanie powiedzieć. Obiecał jednak pozostawać w kontakcie. Zastanawiał się, czy Gaby będzie jeszcze miała pracę, kiedy w końcu powróci do Nowego Jorku. Mijał czas, Austenowie odwiedzali ją regularnie, a Catherine przynosiła pachnące potrawy ze swojej kuchni, z których większość pozostawała nietknięta. Przyjechał też Farid Hamza, któremu odpowiadało długie milczenie Gaby, i obydwoje prze- 343 siadywali na werandzie Karimy w cichej, żałobnej, duchowej łączności. Nawet Omar wstąpił kilkakrotnie. Przyniósł kwiaty i pudełka tureckich delicji. Był odmienionym człowiekiem — spokojnym, pewnym siebie, wylewnym. — Pozostań tu tak długo, jak zechcesz, moja droga siostrzenico — powiedział. — To prawda, że dom trzeba będzie sprzedać, aby podzielić majątek, ale to może poczekać. I pamiętaj, że jak długo żyję, zawsze będziesz miała dom w Aleksandrii. — Dziękuję, wuju. To bardzo uprzejme z twojej strony. Gaby usiłowała wypytać Omara o matkę. Jego odpowiedzi wprowadziły w jej głowie jeszcze większy zamęt. — Wuju, czy wiedziałeś o tym, że moja matka piła alkohol? — Nigdy! — zagrzmiał. — Moja siostra nie była tego rodzaju kobietą. — A potem cichszym, smutniejszym tonem dodał: — Lecz tylko Allah wie, co się dzieje, kiedy inni nie patrzą. — Mówią, że brała jakieś pigułki, wuju. Przeszukałam jednak cały dom i znalazłam jedynie aspirynę. Czy rzeczywiście sądzisz, że ona zażywała środki nasenne? — Nie uwierzę w to! — oświadczył. Przerwał. — Choć naturalnie takie rzeczy można ukryć... — Potem jego twarz rozjaśniła się. — Nie rozmawiajmy jednak teraz o takich smutnych rzeczach. Uczcijmy pamięć mojej siostry w lepszy sposób. — Otworzył teczkę z krokodylej skóry i wyjął z niej plik papierów, kładąc je na kolanach Gaby. Na wierzchniej kartce wykonanej z delikatnego pergaminu widniał wytłoczony słowik, ozdobiony subtelnymi odcieniami złota i czerwieni. Tekst, spisany piękną kaligrafią, głosił: „Fundacja Karimy Ahmad". A następnie: „Omar Ismail, Dyrektor". — To piękne — powiedziała Gaby. — Lecz co... — Ustanowiłem ją na cześć twojej matki. Organizacja charytatywna wspomagająca egipskie wdowy i sieroty wojenne. — Och, wuju... — Gaby ze wzruszenia nie mogła znaleźć słów. 344 Omar uśmiechnął się dobrodusznie. — Uważam, że to bardzo uszczęśliwiłoby moją siostrę. — Tak mi wstyd — powiedziała Gaby ojcu. — Jestem w stanie myśleć jedynie o własnym smutku. Mój wuj jednak zdołał spożytkować swój ból, pomagając rodzinom, które potraciły kochanych ludzi. — Zal nie jest czymś, czego należy się wstydzić — odpowiedział prędko Tarik. — Jeśli jednak jesteś na to gotowa, pomyślmy, co mogłabyś zrobić konstruktywnego. — Chcę pojechać do Damaszku — odrzekła, jak gdyby rozważała ten plan już od dłuższego czasu. — Muszę zobaczyć miejsce, gdzie umarła. Muszę porozmawiać z policją. W tym się kryje coś więcej niż w słowach oficjalnego raportu. — Ale Hamza już zbadał sprawę, Gaby. Jeśli on niczego nie znalazł, to jakże ty znajdziesz? Pokręciła głową w ten uparty sposób, który tak dobrze znał. — Jadę, papa. Nie mogę tam nie pojechać. — W takim razie ja naturalnie pojadę z tobą. — Tarik zadzwonił do Farida Hamzy i powiadomił go o decyzji Gaby. Hamza przyjął wiadomości bez komentarza. — Czy mam wam towarzyszyć? — zapytał. — Dziękuję, Faridzie. Sądzę jednak, że Gaby chce zadać własne pytania, przeprowadzić swój własny wywiad. Być może mógłbyś porozmawiać ze swoim człowiekiem w policji? Wyjaśnić, dlaczego Gaby musi to uczynić... Farid przyrzekł odbyć taką rozmowę. W istocie przyszedł do domu Karimy, aby osobiście podać nazwisko swego zausznika. Tarik domyślił się, że stary żołnierz cieszył się ze sposobności ponownego przebywania w tym domu. — Osoba, z którą powinnaś porozmawiać, to Antoon Say-yad — oznajmił Hamza. — Zapewnił mnie, że przekaże ci wszystko, czym dysponuje. — Dziękuję, Faridzie. Byłeś dla mnie taki dobry. 345 — To nic takiego, droga Nadiu. Nic takiego. Żałuję, że nie przyjąłem tej nieszczęsnej posady w wywiadzie, kiedy mi ją proponowano. Być może wówczas wiedziałbym więcej, dowiedziałbym się czegoś, co mogłoby cię pocieszyć. — A ty, Faridzie — spytała cicho — znalazłeś pocieszenie? Oczy jego przyćmiły się niewylanymi łzami. — Nie — odpowiedział szorstko załamującym się głosem. — W niczym. Gaby uparła się, by pójść wszędzie, gdzie bywała Karima — do sali koncertowej, do restauracji, w której jadała, do apartamentu, w którym zmarła. — Przemów do mnie, ttmmi — błagała cicho. — Powiedz, dlaczego odebrano mi ciebie. —Jednak bez względu na to, jak bardzo pragnęła odnaleźć w tych miejscach coś z ducha Kari-my, odczuwała w nich tylko własny ból i gniew. Inspektor policji, Antoon Sayyad, odpowiadał na pytania Gaby z delikatnym taktem, który Tarik doceniał. — O ile wiemy, pani Ahmad była sama w momencie śmierci. Pokojówka nie znalazła żadnych śladów wskazujących na to, że w apartamencie byli jacyś goście. Nikt z obsługi hotelowej też nie widział nikogo na ostatnim piętrze. — A telefony? Czy sprawdził pan, do kogo mogła dzwonić tej... tej ostatniej nocy? — Na jej rachunku nie było żadnych rozmów telefonicznych. — Ale jeśli rozmawiałaby z kimś z hotelu, nie byłoby to wyszczególnione w rachunku. — To prawda, panno Misry. Przeglądaliśmy jednak spis hotelowych gości, aby sprawdzić, czy przebywali tam jacyś goście w jakiś sposób związani z pani matką. — No i? — Była tam tylko jedna osoba, menedżer pani matki. — Spyros? Inspektor skinął głową. 346 — Powiedział nam, że był z pani matką w czasie koncertu, ale nie wrócił do hotelu aż do czwartej czy piątej nad ranem. — Przerwał, sięgając po cukierka. — Rzeczywiście stwierdziliśmy, że był zajęty czymś innym. Był u pewnych swoich... kolegów, jeśli rozumie pani, co mam na myśli. Gaby rozumiała. — Powiedział, że pani matka była w dobrym humorze tego wieczoru. Zastanawialiśmy się jednak, czy nie była czymś przygnębiona, czy może był powód, żeby wziąć... — Nie, nigdy! — Gaby przerwała jego myśl. — Rozmawiałyśmy często. Nie miała żadnych poważnych problemów, niczego takiego, co zmusiłoby ją do... Planowałyśmy spotkanie i obie czekałyśmy na to. Ona nie zrobiłaby... — Takie pytanie trzeba było zadać — powiedział łagodnie Sayyad. — Powinien więc pan również zapytać o leki wymienione w raporcie policyjnym. Seconal i nembutal? To są mocne środki odurzające. Nigdy nie widziałam, aby moja matka brała jakiekolwiek leki. — Proszę wybaczyć, panno Misry, ale nie mieszkała pani z matką stale. A te narkotyki są innego rodzaju niż te, jakich używają męty w naszym społeczeństwie — ciągnął, usiłując być uprzejmym. — Pani matka była sławną artystką, bardzo popularną. Ciężko pracowała, do późnych godzin. Mogła poprosić lekarza o coś, co mogłoby jej pomóc zasnąć. Być może owej smutnej nocy popiła sobie trochę i wzięła nieco za dużo... — Ale na tej pustej butelce, którą znaleźliście w jej pokoju, nie było nazwiska lekarza! — To prawda. Proszę jednak pamiętać, że narkotyki można uzyskać innymi... sposobami. Być może nie chciała, aby plotkarze wiedzieli, że je zażywała. — A co z alkoholem? Moja matka nie piła. Niech pan zapyta kogokolwiek. Nie lubiła smaku alkoholu. Antoon unikał jej wzroku. 347 — Jeśli nie była przyzwyczajona do alkoholu... jeśli wypiła trochę... powiedzmy po to, aby zasnąć, nie wiedziałaby, jak niebezpieczne jest mieszanie tych dwóch substancji. „Tak" — pomyślała Gaby. „Taka była teoria Tarika. Brzmiała mniej... plugawie niż inne możliwości". Gaby jednak nadal w nią nie wierzyła. — A jeśli ktoś inny dał jej te pigułki? — upierała się. — Dlaczego odrzuca pan tę możliwość? Sayyad wrócił na stary grunt. — To, co pani tu sugeruje, to morderstwo, panno Misry. Czy ma pani powody, aby w to uwierzyć? Pokój pani matki był zamknięty na klucz i jak mówiłem, nie widziano nikogo w pobliżu. Czy pani matka miała jakichś wrogów, o których pani wiedziała? Gaby pokręciła głową. — A zatem obawiam się, że musimy pozostać przy moim raporcie. Żałuję, że nie mogę pani pomóc, panno Misry, naprawdę żałuję. Byłem wielkim miłośnikiem talentu pani matki, ale... Gaby wyjechała z Damaszku z niczym, zupełnie wyczerpana. Utraciła nadzieję, która podtrzymywała ją w podróży. Narkotyki? Alkohol? To równanie po prostu nie miało sensu. Jeśli Karima zażywała narkotyki, w takim razie Gaby w ogóle jej nie znała. A jeśli ich nie brała, to raport policji nie był zgodny z prawdą. — Nie mogę tego zaakceptować, papa. Po prostu nie mogę. Tarik czuł się rozdarty. Co było lepsze dla jego małej dziewczynki? Czy przekonać Gaby, że musiało dojść do okropnego wypadku? Czy też zignorować dowody medyczne i popierać ślepą wiarę córki w to, że w historii Karimy tkwiło coś więcej. Gaby nie pozostawało nic innego, jak wrócić do Nowego Jorku i wieść własne życie tak, jak potrafiła najlepiej. C3 348 — .. .i do zobaczenia, Gabrielle Misry. Gdy tylko zdążyła wyłączyć mikrofon, podszedł do niej producent, Jim Robbins. — Co się z tobą dzieje, Gaby? Zdjęcie, które puściliśmy, wcale nie było zdjęciem ministra pracy Filipin, to był minister turystyki. Informacja była tuż przed tobą, na ekranie tele-promptera! Nie widziałaś? Potrzebne ci są soczewki czy co? Gaby pokręciła głową. — Przepraszam. — No cóż, „przepraszam" może pokryć jedną czy dwie wpadki. Ale ty je kolekcjonujesz jak amator. Na litość boską, czytasz wiadomości niczym trup przywrócony do życia. Czy nie możesz w jakiś sposób ożywić swoich wypowiedzi? Nie znalazła nic na obronę, żadnej ciętej odzywki. Jim miał rację. W ciągu tego miesiąca, od czasu gdy wróciła, jej reportaże były jednolicie nudne i pozbawione życia. Utraciła ogień i pasję, które spowodowały, że została zatrudniona. Pracowała mechanicznie, niepomna współczujących spojrzeń wokół niej ani faktu, że pracownicy zaczęli się od niej odsuwać. Gaby skręciła ze ścieżki kariery i nikt nie chciał być w pobliżu, kiedy się załamie i wypali. Usiłowała się pozbierać. Ćwiczyła jogę i medytację. Pojechała do kurortu gdzieś na północy stanu New Jork, który reklamował „duchową równowagę i fizyczną harmonię". Nic nie pomagało. Wszystkie te środki wymagały akceptacji. A tego Gaby nie chciała, nie mogła uczynić. Czując, że najprawdopodobniej wyrzucą ją z pracy, złożyła rezygnację. To, co robiła, nie było już zresztą dziennikarstwem, racjonalizowała sobie w duchu. Została po prostu atrakcyjną gadającą głową. Wynajęła swoje mieszkanie i wróciła do Paryża. Została pokonana. Chciała znowu być dzieckiem. Aby się wypłakać. Aby ktoś ją przytulił i pocieszył. Żeby nie musieć nic robić. OS 349 Czas stracił znaczenie. Sypiała źle, dręczona koszmarami z dzieciństwa — pożarem, oderwaniem od rodziców, zagubieniem w morzu obcych. Płakała, wołała matkę, lecz nikt nie przychodził z pomocą. I została sama. Niekiedy Karima pojawiała się we śnie, wyciągając do córki ręce, zawsze jednak powstawała jakaś przeszkoda — płot, ściana ludzi — i Gaby nie mogła jej dosięgnąć. Aby uniknąć tych snów, Gaby zaczęła przesiadywać nocami, czytając kolejno wszystko w bibliotece ojca i zamiast tego przesypiając całe dnie, co w jakiś sposób nie stanowiło zagrożenia. W innych okolicznościach Tarik być może przepisałby jej środki nasenne, teraz jednak nie był w stanie tego zrobić. Widząc cienie pojawiające się jej pod oczyma, ubranie luźno zwisające z jej niknącego ciała, obawiał się, że zagrożone było nie tylko zdrowie psychiczne córki, ale i fizyczne. Zachęcał Gaby do jedzenia — jeśli już nie dobrze zrównoważone, pożywne posiłki, to przynajmniej takie lub inne łakocie. Małą filiżankę rosołu z drobnym makaronem. Kilka słonych krakersów. Grzankę chleba z coca-colą. Owocowe galaretki. Pożywienie dla obłożnie chorych, ale był wdzięczny, kiedy choćby to zjadła. Odetchnął z ulgą, gdy zaczęła wstawać z łóżka, by wykonywać różne proste czynności w domu. Potem zauważył jednak, że wysprzątała bieliźniarkę nie raz, ale wielokrotnie, to samo zrobiła z szafkami w łazience i z książkami w jego gabinecie. Bojąc się, żeby jej nie zniechęcić — a Bóg jeden wiedział, że lepiej było, by się ruszała, niż leżała cały dzień w łóżku — Tarik usiłował rozpraszać uwagę córki. Zadzwonił do Austenów i Farida Hamzy, wyjaśniając, że Gaby ma problem z poradzeniem sobie ze swoim żalem i że pragnie ożywić w niej zainteresowanie światem istniejącym poza jej myślami. Czy mogliby mu w tym pomóc? Austenowie odpowiedzieli dodatkowymi zdjęciami Charlesa i żywymi opowieściami z jego dzieciństwa. Hamza myślał długo — i zaczął w końcu opisywać Gaby swoją wojskową karierę. 350 „Przepraszam, że panią zanudzam, droga Nadiu — napisał we wstępie pierwszego listu — ale wiele by dla mnie znaczyło, gdybyśmy pozostali w kontakcie. Ponieważ moim życiem było wojsko, mam nadzieję, że mogłabyś pofolgować staremu człowiekowi i napisać o tym, co cię interesuje". Gaby była oczarowana. Rozpoczęła ożywioną korespondencję z nim oraz z Austenami. Zachęcony widokiem tego, co uważał za postęp, Tarik usiłował namówić Gaby do spędzania trochę czasu na zewnątrz. — Ale ja jestem zajęta — protestowała, unosząc jeden z listów. — Nie aż tak zajęta, żeby nie dbać o swoje zdrowie. — Tarik był stanowczy. Widywał pacjentów, którzy nabawili się różnego rodzaju fobii po spędzeniu tygodni i miesięcy w domu. — Farid i Austenowie nie będą mieli nic przeciwko temu, jeśli od czasu do czasu zaczerpniesz świeżego powietrza. I jakby Gaby była małym dzieckiem, Tarik organizował dla niej krótkie spacery — przechadzkę po Ogrodach Tuileries, spacer wzdłuż Sekwany, zatrzymując się od czasu do czasu, by poszperać w książkach wyłożonych na straganach. Zrobił rezerwacje w Tour D Argent, myśląc, że Gaby mogłaby, choćby przez chwilę, ulec powabom doskonałego jedzenia w pięknym otoczeniu. Przebierała jednak tak apatycznie w po mistrzowsku przyrządzonej kaczce, że kelner zapytał, czy coś jej nie odpowiada w tym daniu i czy mademoiselle nie wolałaby czegoś innego. — Nie — odpowiedziała. Po prostu nie czuła się dobrze. Cierpliwość Tarika wyczerpała się. — Dość tego! — rzekł. — Dość tego, Gaby. Nie jesteś jedyną osobą, która w życiu cierpi. Kiedy Celinę była chora, przekląłem cały świat. Nawet sam pragnąłem śmierci. Ale w pewnym momencie trzeba wrócić do świata żywych. Karima byłaby głęboko zraniona, gdyby cię teraz widziała. Niczego bardziej nie pragnęła niż twojego szczęścia. Widok ciebie takiej, odrzucającej cenne momenty młodego życia, złamałby jej serce. 351 Gaby rozpłakała się. __. Masz rację, papa. Masz absolutną rację. Byłam słaba i bezużyteczna i... „jAerde" — pomyślał. To było genialne. Właśnie tego potrzebował pacjent, odpowiedniej dozy gniewu oraz samokrytyki i to w miejscu publicznym. Wstał od stolika i pochwycił Gaby w ramiona, nie zważając na przerażone spojrzenia maitre d'. Szybko zapłaciwszy rachunek, zabrał ją z powrotem do domu. „A teraz co dalej?" — zapytał samego siebie w duchu. Zdaje się, że zabrakło mu pomysłów. Przeznaczenie interweniowało w osobie jego asystentki, Nelly Dutoit. Tarik zarobił sporo pieniędzy w trakcie swej długiej i pomyślnej kariery, nie musiał już pracować. Jednakże wkrótce po śmierci Celinę zaczął ofiarowywać swoje usługi bezpłatnej klinice dla biednych zagranicznych emigrantów, między innymi z Bliskiego Wschodu. pewnego dnia Nelly powiedziała Tarikowi, że potrzebuje kilku tygodni urlopu. __Moja siostra ma wkrótce rodzić. Była w złym stanie przy ostatnim dziecku i będzie wymagała pomocy. Chciałabym do niej pojechać. Tarik chętnie na to przystał, w głowie zaczął rodzić mu się pewien pomysł. Jeśli Gaby nie dała rady reagować na otaczające ją życie, może zareaguje na cierpienia innych. Poszedł do domu wcześniej i powiedział Gaby, że ma w klinice mały kłopot. Wyjaśniwszy sytuację Nelly, zapytał: __Czy mogłabyś poświęcić mi parę tygodni swego czasu, dopóki nie minie krytyczna sytuacja rodzinna Nelly? .__ Ale ja się przecież nie znam na medycynie, papa. Uśmiechnął się w duchu do siebie. Nie powiedziała „nie . __Tę kwestię zostawmy mnie, mapetite. Jednakże ludzie, którzy do nas przychodzą, potrzebują różnego rodzaju pomocy. Często mówią niewiele lub wręcz w ogóle nie mówią po 352 francusku. Często nie mają przyjaciół ani żadnych środków do życia. Mają problemy z uzyskaniem zezwolenia na pobyt. Nie umieją zapisać dzieci do szkoły. Boją się biurokracji, zwłaszcza jeśli pochodzą z krajów, gdzie zadawanie pytań mogło być niebezpieczne. Nelly była kimś w charakterze ich rzecznika. Mogłabyś więc ją zastąpić przez parę tygodni? Gaby zgodziła się. Bez entuzjazmu, ale się zgodziła. I cud nad cudy — pierwsza rodzina, która pojawiła się w La Polidiniąue Familiale następnego ranka, składała się z porzuconej matki i dziecka. Mąż i ojciec tej smutnej pary — niejaki Mahmoud Habbash — wyszedł pewnego dnia do pracy i nie wrócił. Jego żona Nazli poszła do kawiarni, w której pracował jako kelner, i tam powiedziano jej, że się nie pojawił na zmianie. Co więcej, rozwścieczony właściciel dodał, że jeśli Mahmoud zamierza być tak opieszały w pracy, może powinien zaproponować ją komuś innemu. Nie, protestowała Nazli, jej mąż był bardzo sumienny w pracy. Musiało mu się przydarzyć coś strasznego. Właściciel kawiarni wzruszył ramionami, to sprawa policji, nie jego. Policji! Młoda kobieta była przerażona. Modliła się o pomoc, modliła się o powrót męża. Na próżno. Na drugi dzień po zniknięciu Mahmouda zrozpaczona Nazli zebrała się na odwagę i poszła do prefektury policji. Jednakże sierżant, który spisywał sprawę kobiety, słuchał jej jedynie przez minutę czy dwie, zanim dał do zrozumienia, że w Paryżu lepiej będzie bez kolejnego terrorysty. Bojąc się, że oskarżą ją o jakąś zbrodnię, Nazli uciekła. Co teraz miała zrobić? Jej dziecko było chore, nie miała pieniędzy na zapłacenie czynszu za pokój, który dzielili. Chętnie by pracowała — sprzątała domy, myła naczynia, cokolwiek — ale jak mogła cokolwiek znaleźć, skoro ledwo mówiła tym dziwnym i trudnym językiem? A kto będzie się zajmował dzieckiem? Gaby spojrzała na małą dziewczynkę, która mogła mieć za- 353 ledwie cztery czy pięć lat, a jej słodka twarzyczka w kształcie serca już nosiła wyraz rezygnacji. — Nie czujesz się dzisiaj dobrze, co? — Gaby spytała po arabsku. Dziecko uśmiechnęło się wstydliwie na dźwięk rodzimego języka. Nie, nie czuła się dobrze. Tarik zbadał je, uspokajając strach dziecka łagodnymi słowami, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. — Ma infekcję — powiedział Gaby po francusku. — Antybiotyk, który jej podam, upora się z tym szybko. Wydaje się jednak, że jest niedożywiona... Podejrzewam też, że to od jakiegoś czasu. Sprawdź pomocniczą kartotekę Nelly, może znajdziesz jakieś wsparcie. Poszukaj jakichś organizacji religijnych albo miejskich. A potem, jeśli będziesz miała czas, może sama zdołasz złożyć doniesienie o tym zaginionym mężu. Poczekaj, zanim to zrobisz, podam ci nazwisko kogoś w ministerstwie — starego przyjaciela. Myślę, że jeśli wcześniej zadzwoni do prefektury, potraktują twoją skargę uważniej. — Tarik westchnął. — Ta matka będzie potrzebowała pomocy w uzyskaniu karty pobytu, żeby pracować. Będzie też potrzebowała pomocy w znalezieniu jakiejś pracy i żłobka lub przedszkola dla dziecka. Gaby wprowadziła matkę i dziecko do małego pokoju, który służył za biuro Nelly. Popatrzyła na dziewczynkę. Następne zagubione dziecko, biedactwo, niemal samo w tym dziwnym i nieprzychylnym mieście, w którym jej ojciec miał nadzieję stworzyć lepszą przyszłość. Przeszukała górną szufladę Nelly i znalazła ukryte cukierki dla najmłodszych pacjentów kliniki. — Wybierz sobie jednego — zachęciła małą. — Co tam, weź dwa! — Na imię jej Karima — powiedziała matka. Karima. Gaby niemal rozpłakała się. Przełknęła głośno ślinę i odzyskała równowagę. — Bardzo piękne imię —? powiedziała cicho. — Naprawdę bardzo piękne. Podeszła do szafki zawierającej jej osobiste rzeczy. Ukrad- 354 kiem otworzyła torebkę i wyciągnęła wszystkie pieniądze, jakie miała. Wróciła do biurka i otworzyła następną szufladę, udając, że bierze pieniądze z jakiejś „oficjalnej" skrzynki. Przeliczyła banknoty, włożyła je do koperty i podała młodej matce. — Proszę — powiedziała. — To powinno wystarczyć na czynsz i jakieś zakupy. Podaj mi rysopis twego męża, przekażę go dzisiaj policji. Przyjdź jutro, to zaczniemy wypełniać papiery na twoją kartę pobytu. Potem poszukamy jakiejś pracy i szkoły dla twojej córki. Młoda kobieta zdawała się oszołomiona, jakby nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Złapała Gaby za rękę i zaczęła ją całować. — Niech cię Bóg błogosławi, droga pani. Niech jego łaska spływa na ciebie po wszystkie dni twego życia. Zawstydzona Gaby poklepała Nazli po ramieniu. — To nic takiego, naprawdę. Takie sprawy załatwiamy w klinice. Tego dnia przyszły też inne rodziny, wszystkie potrzebujące pomocy, wiele z nich w równie smutnych sytuacjach jak Karima i jej matka. Gaby pracowała ciężko na rzecz tych ludzi, dzwoniąc w ich imieniu, dręcząc biurokratów, wypełniając formularze, a nawet sięgając do własnej kieszeni, a raczej kieszeni Tarika, sama bowiem nie miała już pieniędzy — na awaryjne fundusze. Kiedy zwróciła się do ojca po małą pożyczkę, uśmiechnął się i dał jej pieniądze bez pytania. On również w rozpaczliwych sytuacjach dawał swoim pacjentom pieniądze i cieszył się, widząc, że jego córka zajmowała się rzeczywistymi, żywymi ludźmi, a nie książkami i listami. Minął tydzień, a potem drugi. Kiedy Nelly zadzwoniła, aby zapytać, czy mogłaby pozostać w Normandii odrobinę dłużej — jej siostra potrzebowała bowiem sporo pomocy — Tarik chętnie się zgodził. — Weź sobie następny miesiąc, droga Nelly. Płatny, naturalnie. Moja córka pomoże mi tu aż do twojego powrotu. Pewnego dnia, kiedy Gaby uspokajała małego chłopca, 355 który złamał rękę, upadłszy na schodach, otworzyły się drzwi jej gabinetu. Para zielonych oczu napotkała jej wzrok. Ujmujący uśmiech, lecz badawczy, niemal przepraszający. — Bonjour, Gaby. Jak się masz? — Sean, Sean McCourt! Co ty tu robisz? — Przyszedłem się z tobą zobaczyć. To proste oświadczenie było tak nieoczekiwane, że Gaby nie znalazła nań odpowiedzi. — Pracuję teraz — odrzekła w końcu. — Nie mam czasu na rozmowę. — Dobrze. Poczekam, aż skończysz. — Powiedziawszy to, wyszedł z pokoju Gaby i usadowił się w recepcji. Tarik zauważył go natychmiast — wysoki, mocno opalony, o twarzy, która zapraszała do ponownego przyjrzenia mu się. — Czy mógłbym panu w czymś pomóc? — zapytał Tarik. — Czekam na Gaby. — Ach. A kim pan jest? Pytam, ponieważ jestem ojcem Gaby. Sean uśmiechnął się i wyciągnął rękę. — Sean McCourt, proszę pana. Gaby i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. — Przesada była świadoma, lecz niewielka. — Przyleciałem wczoraj do Paryża. Właściwie usiłowałem pana znaleźć, myślałem, że w ten sposób zdołam odszukać Gaby. A tymczasem recepcjonistka powiedziała, że ona również tu jest. — Tak, Gabrielle pomaga mi w klinice. Sean spojrzał na ludzi wokół niego. — Wygląda na to, że tym ludziom potrzebna jest wszelka dostępna pomoc. Tarik pokiwał głową. — Więcej, niż jesteśmy im w stanie dać, ale... Sean zrozumiał. Tak było na całym świecie. Nigdy nie wystarczało zasobów dla biednych i poszkodowanych, zwłaszcza jeśli byli niewykształceni. 356 — Nie ma pan nic przeciwko temu, że tu poczekam na Gaby? Tarik przyjrzał się Seanowi, a potem odpowiedział na wpół serio: — Nie znam pana na tyle, by coś mieć lub nie mieć przeciwko panu, panie McCourt. — Sean, proszę. I mam nadzieję, że poznamy się lepiej. Tarik spojrzał na zamknięte drzwi pokoju Gaby, a potem na Seana. — Ach — odpowiedział z cieniem uśmiechu. — Ale to nie zależy chyba ode mnie, prawda? —- Chciałem zostać w Egipcie, kiedy zmarła twoja matka, Gaby, żeby być przy tobie. Miałem jednak zleconą pracę we Włoszech — jakaś wielka szycha została porwana — i musiałem natychmiast wyjechać. Przykro mi z powodu... — Sean przechylił się przez stolik w bistro, usiłując zmniejszyć przestrzeń pomiędzy nimi. — Nie jesteś mi winien żadnego wyjaśnienia, Sean. Prawie się nie znamy. Dałeś mi jasno do zrozumienia, że chciałeś, aby tak właśnie było pomiędzy nami — każde swoją drogą, żadnych powiązań, żadnych związków, pamiętasz? — Pamiętam. — Westchnął, bawiąc się kanapką i zastanawiając się, jak to się stało, że ludzie zawsze tak dokładnie pamiętają wszystkie głupie rzeczy, które powiedział. — Ale sytuacje się zmieniają, ludzie też, Gaby. W przeciwnym razie, jaki byłby sens życia? — No więc jak długo zamierzasz pozostać w Paryżu? — Nie jestem tu w związku z pracą, Gaby. Powiedziałem ci, przyjechałem zobaczyć się z tobą. — Objął wzrokiem malujące się w jej oczach zmęczenie, ciemne podkowy, wystające kości policzkowe i chudość ramion. — Nie było ci łatwo od śmierci matki, prawda? — zapytał łagodnie. 357 Życzliwość w tonie jego głosu, troska w wyrazie twarzy sprawiły, iż napłynęły jej do oczu łzy. — Wiem, że odeszła i nic mi jej nie przywróci. To mogę zaakceptować. Ale tamtego... Po prostu nie jestem w stanie. Sean skinął głową. — Rozumiem, co czujesz. Historia, którą słyszałem... To wytrąciłoby każdego z równowagi. Gaby zacisnęła powieki. Określenie „wytrącenie z równowagi" nie oddawało tego, co odczuwała. — Ale w pewnym momencie będziesz musiała zostawić to za sobą, Gaby. Nie możesz zmienić przeszłości, żadnej jej części, a trzymanie się jej zżera twoje życie. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Usłyszała w jego głosie ból i doświadczenie, a to bardziej niż cokolwiek innego sprawiło, że zaczęła uważnie słuchać. — Sądzę, że w telewizji słyszałaś część historii mojej rodziny... Skinęła głową. — Było tego więcej. Mój ojciec był w Sinn Fein. Został zabity przez żołnierzy, kiedy Eamon i ja byliśmy jeszcze dziećmi. To pewno dlatego zabrali Eamona, o którego winie przesądziło jedynie to, że był synem Patricka McCourta. Moja matka, niechże ją Bóg błogosławi, była jak skała. Wychowała nas sama. Karmiła nas, jak potrafiła najlepiej, i robiła wszystko, żebyśmy rozróżniali dobro od zła. Nawet jeśli musiała nas sprać kilkakrotnie, żeby wymusić posłuszeństwo. — Czy twoja matka jeszcze żyje? — spytała Gaby. — Tak, dzięki Bogu. Widzisz, to moja matka w końcu natłukła mi rozumu do głowy. — Sprała cię kilka razy? — Gaby nie mogła się powstrzymać od uśmiechu na myśl o tym, jak matka okłada mocnego dryblasa Seana. Uśmiechnął się. — Myślę, że biłaby nas, gdyby uważała, że to konieczne. — Teraz znowu spoważniał. — Sądzę, że Ma zawsze rozu- 358 miała, ze w rzeczywistości jestem zagubioną duszą. Błąkającą się po świecie, szukającą ... czegoś. Nie było dnia, bym nie myślał o Da i Eamonie — o tych wszystkich ludziach, których kochałem i straciłem. Gaby wyciągnęła rękę i uścisnęła mu dłoń. — Ostatnio jednak jeździłem do domu częściej, żeby pobyć trochę z Ma. Chyba uderzyło mnie nagle, że ona nie będzie żyła wiecznie, a nigdy nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie wykorzystał czasu, kiedy tu jeszcze jest. — Przełknął głośno. — W każdym razie Ma sprawiła, że zrozumiałem, iż byłem to winien Eamonowi, Da i wszystkim ludziom, których kochałem, a których życie zostało przerwane... — Zamilkł na chwilę. Gaby czekała, aż skończy. — Byłem im to dłużny, by przeżyć swoje życie w pełni i z pasją. Mniej niż to byłoby grzechem przeciwko nim i prze-ciwko Bogu. Przez dłuższy czas siedziała cicho. — Twoja matka wydaje się wyjątkową kobietą. — Owszem, jest. — Przerwa. — Sądzę, że polubiłabyś ją-Gaby była pewna, że w historii Seana kryło się coś więcej. Instynktownie czuła jednak, że już powiedział o wiele więcej, niz miał w zwyczaju. Ona więc również podzieliła się z nim kawałkami swego osobistego życia — 2 jej dzieciństwa z Celinę i Tankiem, z odkrycia, że nie byli jej biologicznymi rodzicami, z połączenia z Karimą. Rozmawiali jeszcze dłuższy czas i prawie nadeszła północ, kiedy Sean zabrał Gaby do domu. Tarik czekał na nich, choć miał w zwyczaju kłaść się spać o jedenastej. — No cóż, sądzę, że powinienem już powiedzieć dobranoc — powiedział Sean ojcu i córce. Ku ogromnemu zdumieniu Gaby Tarik rzekł: — Czy nie wstąpiłby pan na koniak, panie McCourt...? Sean? Chyba że się panu śpieszy...? Seanowi się nie śpieszyło. Przyjął zaproszenie, a wkrótce on i Tarik rozmawiali przyjaźnie — doktor opisywał swoje liczne 359 podróże, fotograf dyskutował na temat wrażeń z wojen, które filmował. Na koniec Gaby zaczęła ziewać. — Musicie mi wybaczyć, mam jutro długi, ciężki dzień w pracy — powiedziała. Zaloty Seana do Gaby były powolne i delikatne. Rozumiał, że nie była gotowa na pełny romans — i że bała się, iż Sean zniknie. Przekonał ją do siebie stałym, dającym się przewidzieć zwyczajem przychodzenia do kliniki pod koniec każdego dnia pracy. Czasami wychodzili gdzieś na jakiś prosty posiłek. Innym znów razem Gaby przyrządzała jedzenie w domu i dzielili je z Tarikiem, który gotów był pobłogosławić ten związek. Nikt go jednak o to nie prosił. Sean gotów był czekać cierpliwie. Aby przeżyć na bagietkach i cafe au lait, podejmował się drobnych, miejscowych zleceń. Miał minimalne wydatki, gdyż zatrzymał się w mieszkaniu kolegi, fotografa, który robił aktualnie zdjęcia w Indiach do wspaniałego, książkowego albumu. Pewnej pięknej, jesiennej nocy w powietrzu unosił się zapach opadłych liści i ognisk, a Sean zaprosił Gaby do podnajmowanego mieszkania. — Czy zamierzasz mnie uwieść? — spytała. ?— Czy zamierzasz mi na to pozwolić? Uśmiechnęła się. Zatrzymali się w charcuterie, kupili placek z serem, sałatkę z cykorii i butelkę wina. Kiedy dotarli do mieszkania, małej kawalerki na Montmartrze, Gaby rozejrzała się z aprobatą. — Bardzo czysto — zauważyła. — Czy to matka nauczyła cię prowadzić dom? — Tak — odpowiedział poważnie. — Moja matka nauczyła mnie wielu domowych czynności i dzięki temu jestem wspaniałą partią. — Nakrył stół lnianym obrusem z dopasowanymi kolorystycznie serwetkami. — Musisz wiedzieć, 360 że sam je kupiłem — pochwalił się. _ Oczekując twojej wizyty. — A zatem byłeś bardzo pewien siebie. Uśmiechnął się nieśmiało. — Powiedzmy, że miałem nadzieję. Spożywając prosty posiłek, rozmawiali o bzdurkach lecz w powietrzu czuło się napięcie, które sprawiło, że nagle poczuli się niezręcznie. Kiedy skończyli jeść, Gaby wstała i pozbierała ze stołu. Sean włączył radio, wybierając klasyczną stację Potem podszedł do niej z tyłu, obejmując jej talię. Pocałował ją pieszczotliwie 1 nienamiętnie. Przesuwając ręce w kierunku jej karku, zatrzymał się na ramionach. Były tak szczupłe, tak napięte. „Biedny dzieciak" — pomyślał. Fala tkliwości nagle zajęła nnejsce pożądania i uwodzenie zamieniło się w coś zupełnie innego. Kolistymi ruchami masował łopatki i szyję Gaby. Westchnęła. Już od tak dawna nie dotykał jej żaden mężczyzna. Czuła się tak... dobrze. Szybkim ruchem podniósł ją i zaniósł do łóżka. Oparłszy ją o stos poduszek, obrysował palcem kontury jej twarzy, nosa, kształt ust. — Piękne — wymamrotał półgłosem. Roześmiała się wstydliwie. — Wszyscy twierdzą, że jestem za chuda. — Może trochę — zgodził się przyjaźnie. — Ale mimo to absolutnie piękna. — Ujął jej stopę i zaczął masować, palec po palcu. A potem kłykciami naciskał podbicie stopy, wywołując wrażenie prądu, który zdawał się przeszywać nogę. — Au! Co robisz? — zaprotestowała. — Czy to dziwaczny, seksualny rytuał, jakiego nauczyłeś się w trakcie swoich podróży? — Aha. Nauczyłem się tego w Bangkoku. To jest ci bardziej potrzebne niż dziwaczne, seksualne rytuały. A teraz połóż się i zaufaj mi. Gaby zamknęła oczy i rozluźniła się na poduszkach, zata- 361 piając się w muzyce. A Sean masował jej nogi, ręce, ramiona, ugniatał palce w punktach zalecanych przy akupresurze, budząc i ożywiając jej zmysły, sprawiając, że czuła się... tak pełna życia, a mimo to lekka, zrelaksowana i... wkrótce zapadła w głęboki sen. Pocałował ją w czoło i delikatnie pogładził po policzku. — Myślę, że cię kocham, Gabrielle Misry. I tak czy inaczej, zamierzam cię uszczęśliwić. Gaby obudziła się dopiero nazajutrz rano. Usiadła nagle. — Która godzina? Spóźnię się do pracy! — Odpręż się, kochanie. Dzisiaj jest niedziela, dzień wypoczynku. Opadła z powrotem na poduszki. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuła się dobrze. — To było bardzo przyjemne. Nawet lepsze od uwiedzenia — dodała figlarnie. — Och, uwiedzenie cię nie ominie, skarbie... Dopiero zacząłem. To wymaga czasu i wyobraźni. — Rozumiem. No cóż, dziękuję ci. — Jeśli rzeczywiście chcesz mi podziękować, to pozwól mi się dzisiaj rozpieszczać. — Zaczął od przygotowania śniadania. Solidny omlet ze szparagami, posmarowana masłem bagietka i gorący kubek cafe au lait. Ku swemu ogromnemu zdumieniu Gaby poczuła głód. A jedzenie było wyśmienite. — I do tego potrafisz gotować — zauważyła. — Mówiłem już, że to zasługa mojej matki. Mawiała, że facet polegający w kuchni jedynie na kobiecie jest niemęski. — Twoja matka jest mądrą kobietą. — Zobaczysz, jak mądrą, kiedy ją spotkasz. Zrozumiała, co miał na myśli. I po raz pierwszy dostrzegła możliwość prawdziwej i trwałej miłości. OS 362 Zima w Paryżu rozpoczęła się zimnym i mokrym wiatrem. Gaby i Sean, ogarnięci pierwszymi, odkrywczymi porywami namiętności, odczuwali zimę jako nie mniej cudowną niż słoneczne lato. Robili wszystko, co normalnie robią kochankowie, czując, że każda chwila, każde, choćby najbardziej banalne wydarzenie, urastało do rangi epokowego. Chodzili na długie spacery, zwiedzali muzea — Luwr, muzeum Rodina, Picassa — ledwie zwracając uwagę na wspaniałe dzieła sztuki. Zjadali miski cebulowych zup i pijali zwykłe wino w maleńkich bistrach. Pływali statkami niczym turyści, rozkoszując się nocnym Paryżem, jakby nigdy przedtem go nie widzieli. Gaby ciągle wyczekiwała, że Sean zniknie. Nie były to świadome myśli, lecz raczej przeczucie, podobne do ciągłego wyczekiwania czegoś złego przez Karimę. Wkrótce spędzała więcej czasu w mieszkaniu wynajmowanym przez Seana niż we własnym domu. Myślała, że Tarik zacznie protestować albo przynajmniej skomentuje to. Ojciec zdawał się jednak z tej sytuacji zadowolony. — Czy zastanawialiście się już z Seanem nad małżeństwem? — zapytał któregoś dnia. — Nie ma sensu się śpieszyć — odpowiedziała prędko. — Ach. — Wyraz twarzy Tarika wyrażał współczucie. — On ma problem, który Amerykanie nazywają obawą przed związaniem się. Gaby straciła cierpliwość. — To nie jest takie proste, papa. Żadne z nas nie jest jeszcze gotowe na coś tak poważnego jak małżeństwo. Czy nie chcesz, żebym była ostrożna? Żebym była pewna? Tarik wycofał się, niezbyt przekonany, że Gaby mówi mu całą prawdę. Weekend na wsi był pomysłem Seana. Zauważył, że Gaby zatrzymywała się dłużej przed obrazami Moneta, kiedy zwie- 363 0 ^ 3 *" ? >3 & ^ AJ IV GO Pi n> 3. a p5 as NJ n> 3 1 o 5 o-p ^ ?- *? ?- 3 ? #??' ć' ?- ' S ? ? -, * ? ?? jpf^- ?& jy jsl & & . ^ &. ?? ?? rt ^ **' O ?? ? •< ^ , o NT- 2. ^r 4- ^ B. r «W* z Gaby. Były to tylko trzy pokoje na Rue du Four w pobliżu St. Germain des Pres — skromne, małe mieszkanko w szóstej dzielnicy. Niezbyt wytworne, ale lata miłości i mieszkania w nim uczyniły z niego dom. Roześmiała się. — Przypominasz mi mojego ojca — powiedziała. — Zawsze tak przychodził, pełen energii, gotów gdzieś gnać. Moja mama żartowała, że robił z nas cyganów, wiem jednak, że oboje kochali podróże i przygody. — Zatem zaczynasz podzielać mój sposób myślenia o pracy. Gaby zastanowiła się chwilę. — Niezupełnie, ale z przyjemnością pojadę z tobą na Cypr. Lubiła ich wspólne wyjazdy, które zdarzały się od czasu do czasu. Niekiedy udawało jej się nawet złapać jakieś własne zlecenie, jednak kiedy Sean wyjeżdżał sam do któregoś z „gorących" miejsc, zawsze pozostawał strach, obawa, że może nie wrócić. Nie dlatego, że nie chciał — ten etap już mieli za sobą, ale dlatego, że jakaś zabłąkana kula, przypadkowy pocisk mógłby jej go ukraść. Kilka dni później leżeli rozciągnięci na pokładzie małej łódki, unosząc się leniwie na lazurowych wodach w pobliżu Pa- 371 fos. Słońce było ciepłe, niebo czyste i wokół nie było żywej duszy. Ciszę przerywało jedynie chlupotanie wody. — I za to ci płacą? — zażartowała Gaby. — To ty powinieneś zapłacić komuś, że cię tu wysłano. — Tak się czasami zdarza, kochanie. Fałszywy alarm. Turcy okupowali północną część tej wyspy od 1974 roku. W ONZ toczyła się o to słowna wojna, w gazetach i za wszystkimi zamkniętymi drzwiami, za którymi uprawia się dyplomację. Ale co jakiś czas zdarza się „incydent". Jakiś biedny gnojek daje się zastrzelić, usiłując przekroczyć barykadę — to samo dzieje się pod murem berlińskim. I wówczas wydaje się, że może dojść do poważnych kłopotów. Wołają wtedy Seana McCourta i jemu podobnych, żeby zarejestrowali dla potomności te wydarzenia. Cieszę się jednak, że teraz do tego nie doszło, nawet jeśli będziemy musieli wkrótce wracać do domu. — Ja też się cieszę. Ale cieszę się też, że tu przyjechaliśmy. — Ostatnie dni były sielankowe. Baraszkowała z Seanem na pięknych plażach wyspy, robili sobie zdjęcia w pobliżu skały, gdzie podobno wyłoniła się z morza Afrodyta. I pływali leniwie przy blasku księżyca — ponieważ mówiono, że ci, którzy to robią, pozostaną na wieki młodzi. — Ta część Cypru jest faktycznie unikatowa — przyznał Sean. — Są tutaj miejsca, które nie uległy zmianie od czasów biblijnych. Wiesz, przybył tu święty Paweł. To on nawrócił ludność wyspy na chrześcijaństwo. — Dzięki za lekcję historii. Papa również zwykł to czasami robić. Podawał mi różne informacje na temat miejsc, do których jeździliśmy. A teraz ty i ja... — ... i może pewnego dnia nasze dzieci — powiedział cicho Sean. Wyraz twarzy Gaby był poważny. — Kocham cię, Sean. Ale kiedy myślę o rodzinie, mam takie... takie dziwne uczucie. Jakbym utknęła w Aleksandrii i moje życie nie mogło ruszyć dalej, dopóki... dopóki nie pozwolę spocząć mojej matce. Aż rzeczywiście jej nie pochowam. 372 Milczał przez chwilę. Gaby już od dłuższego czasu nie mówiła w ten sposób o swojej matce. Wiedział jednak, że nie oddała się tak całkowicie ich wspólnemu życiu. Dostrzegał to w sposobie, w jaki unikała wszelkiej dyskusji na temat małżeństwa i rodziny. Zaniechał tego tematu. I rozpoczął go na nowo po zjedzeniu pikniku składającego się z pieczonego kurczaka na zimno, sałatki i chleba popitych białym, cypryjskim winem. — Mam pomysł — odezwał się. — Jaki? — spytała Gaby. — A może złożyłabyś hołd pamięci Karimy? Jakiś artykuł, nawet książka? Bądź reporterką. Postaraj się być obiektywna, nawet jeśli nie uzyskasz wszystkich odpowiedzi, może uda ci się znaleźć zamknięcie, którego szukasz. Gaby zastanowiła się nad tym pomysłem. „Tak" — pomyślała. „Tak. Moja matka spędziła całe lata, usiłując mnie odszukać. Byłoby dobrze, gdybym ja poświęciła teraz trochę czasu, próbując odkryć, kim była naprawdę". Zarzuciła Seanowi ręce na szyję i pocałowała go. — Przyjmę to na zgodę — powiedział. — Świetnie. Pomogę ci. Wlokłaś się ze mną już niejeden raz, tym razem ja będę twoim pomocnikiem. Austenowie byli zachwyceni widokiem Gaby, niezależnie od powodu jej przyjazdu. A kiedy powiedziała im, po co przyjechała, błagali ją i Seana, aby pozostali kilka dni. Gaby zgodziła się. Tutaj wszystko się zaczęło. Miłość, tragedia i okrutna przepowiednia wróżbiarki. —? Jesteś taka chuda, moje drogie dziecko — zauważyła Catherine z zatroskaniem typowym dla babci. — Czy w ogóle nie jesz? Sean uśmiechnął się. — Mówię jej ciągle, że musi nabrać ciała. Ale wydaje mi się, że pani wnuczka przygotowuje się w sekrecie do roli super-modelki. 373 W rzeczywistości Gaby zaokrągliła się znacznie od okresu po śmierci Karimy. Nadal jednak miała ten kruchy, delikatny wygląd, wynikający częściowo ze smutku, który ocieniał jej ciemnoniebieskie oczy. Catherine poszła do kuchni, żeby porozmawiać z kucharką. Wkrótce pojawiła się służąca, niosąc książęcy zestaw mezze, otoczony chlebem pita, jeszcze ciepłym po wyciągnięciu z pieca. Gaby zjadła odrobinę sera z chlebem. — Przypomina mi to dzień, w którym po raz pierwszy spotkałam moją matkę — powiedziała cicho. — Powiedziała mi, że jedzenie oznacza tutaj „witaj" lub „kocham cię". Wydawała się bliska łez. Catherine z Seanem podnieśli się z krzeseł. On usiadł z powrotem, tu potrzebna była kobieca intuicja. — Twoja matka miała rację, Gabrielle, skarbie. I jesteś kochana tak, jak byłaś kochana przez swoją matkę — rzekła Catherine, głaszcząc ją po włosach. A kiedy zdawało się, że smutek minął, wyszła jeszcze raz do kuchni, po czym wróciła z parującą wazą rzadkiej zieleniny. — Twoja matka gotowała wyśmienitą mouloukhiyyę — oznajmiła, wskazując wazę. — To na podstawie jej przepisu. Musisz skosztować — ze względu na nią. Gaby grzecznie przełknęła parę kęsów, a potem zachęcona przez Catherine wyczyściła do dna miskę. „Jakżeż długą odbyliśmy drogę" — pomyślał Henry, obserwując babcię i wnuczkę. „Długą drogę od czasów, kiedy Catherine nieomal nie tolerowała egipskich potraw. Wszystkiego, co egipskie". Jak bolesna była lekcja, która doprowadziła ich do tego etapu. — Nie mogę już więcej zjeść ani kęsa — stwierdziła Gaby, gdy pojawiła się służąca z dużą salaterką pełną kremowego deseru. — Och, ależ musisz — oświadczyła Catherine. — Twój ojciec uwielbiał moją galaretkę. I Karima lubiła ją również. Musisz skosztować ze względu na nich oboje. Gaby roześmiała się z tego zachęcania jej do jedzenia, jakby 374 była małą dziewczynką, lecz zabrała się do jedzenia góry biszkoptów, kremu i deseru owocowego, jaką napełniono talerz. Był to rodzaj pojednania z przeszłością, którą pragnęła poznać i zapamiętać. Ku swej ogromnej przyjemności odkryła, że i jej smakował ulubiony pudding ojca. Podobnie jak odpowiadało jej przebywanie w kokonie miłości dziadków. — Brawo — powiedział Henry z błyskiem w niebieskich oczach. — Widzę, że jedynym sposobem na podtuczenie cię jest podawanie potraw z odrobiną rodzinnej historii. A tego jest u nas sporo. - O, tak — rzekła Gaby entuzjastycznie. — Tego jestem naprawdę głodna. Opowiedz mi wszystko, co pamiętasz Proszę. — No cóż — zaczął Henry. _ Twoi rodzice mieli wiele wspólnego, jeśli chodzi o jedzenie. Lubili kupować różne przysmaki od ulicznych sprzedawców, zwłaszcza w okresie ramada-nu. Wszystkie muzułmańskie dzieci niecierpliwie wyczekiwały zachodu słońca i wystrzału z dział. Migotanie światełek wokół minaretu było sygnałem do rozpoczęcia iftar, przerwania postu. Wówczas dzieci, z Karimą i Charlesem na czele, biegły do ulicznych handlarzy, by wydać swoje ramadanowe przydziały ??/???ifalafeloraz kataif* i kanafi**. Potem napychały się taką ilością jedzenia, na jaką starczyło im pieniędzy, i chodziły prosząc o więcej. Jego matka nigdy o tym nie wiedziała — tu Henry rzucił figlarne spojrzenie w stronę Catherine — ale Charles często biegał z Karimą od domu do domu, pukając od drzwi do drzwi, wołając „ramadan karim" i żebrząc o cukierki. Twoja matka miała słabość do słodyczy — dodał Henry. Gaby zamknęła oczy, wyobrażając sobie rodziców, ich niewinność, proste przyjemności. Był to wzruszający obraz, zwłaszcza ze dzieciństwo Karimy trwało tak krótko. Jakby czytając jej myśli, Henry ciągnął opowieść: * Kataif— rodzaj naleśnika z serem, oblanego syropem. * Kanafe — ciasto z serem, podawane na gorąco z syropem. 375 — Kiedy Shams — twoja babka — umarła, wydawało się, że światło w rodzinie twojej matki na jakiś czas przygasło. Ka-rima jednak utrzymała wszystko razem. Opuściła szkołę i przejęła tutaj pracę po Shams, a także prowadziła dom Omarowi i twojemu dziadkowi, Mustafie. Był to ogromny wysiłek dla młodej kobiety, prawie jeszcze dziecka, nigdy jednak nie słyszałem, żeby narzekała. — To takie smutne — powiedziała cicho Gaby, znowu wyobrażając sobie dziecko obarczone obowiązkami dorosłego. — Tak, to było smutne. Wtrąciłem się w sprawę i usiłowałem pomóc. Rozmawiałem z Mustafą, z początku zgodził się sprowadzić jakąś swoją niezamężną kuzynkę, żeby z nimi zamieszkała. Omar jednak nie chciał o tym słyszeć. Uważał, że obowiązkiem Karimy było porzucenie szkoły i zajęcie się domem. A Mustafa, biedaczysko, stracił całkiem serce i nie miał ochoty kłócić się z synem, więc Omar zwyciężył. — Ale dlaczego? Czemu Omar tak uważał? Co stałoby się złego, gdyby moja matka została w szkole? Henry pomyślał chwilę. — On był dziwakiem, ten Omar. Bardzo się załamał po śmierci matki — był jej niezwykle oddany. Wydawało się, choć może się mylę, że chciał, aby wszyscy cierpieli tak jak on. — Moja biedna matka — wyszeptała Gaby. — Utracić tak wiele, tak wcześnie. Henry zakaszlał w serwetkę, a potem otarł oczy. — Pomimo to trzymała się dzielnie. Zawsze krzątając się po domu, śpiewała piosenki. Rzeczywiście była jak słowik. — A mój ojciec — wtrąciła nieśmiało Gaby — wniósł w jej życie trochę szczęścia, nieprawdaż? Henry spojrzał na Catherine, która skinęła głową, jakby dając mu zgodę na wspomnienie ich bólu i straty. — Tak — przyznał. — Miłość Charlesa była głęboka i prawdziwa, od czasów, gdy byli dziećmi. Jak sądzę, nigdy nie chciał opuszczać Egiptu, nigdy nie chciał jechać do Anglii. Prosił i błagał, żeby go zapisać na amerykański uniwersytet w Bej- 376 rucie, co pozwoliłoby mu częściej przyjeżdżać do domu. Ale myśmy się uparli, że tylko angielska uczelnia wchodziła w rachubę. — Ponieważ chcieliście ich rozdzielić. — To nie było pytanie. Henry wzdrygnął się. — Tak. — powiedział cicho. — Chcieliśmy ich rozdzielić. Błąd ten kosztował nas syna. I naszą jedyną wnuczkę. Gaby wstała i objęła dziadka, jakby chciała go zapewnić, że już ją odzyskali. Znała już niektóre szczegóły z życia matki, lecz poznała je w trakcie pierwszej, obezwładniającej fali smutku. Kiedy słuchała teraz, opowieści nabrały kształtu i formy, niczym bogaty i misterny kobierzec. Czuła, że dopiero teraz zaczyna pojmować odwagę matki, jej muzyczną pasję, jej miłość życia. Zrozumienie to sprawiło, że poczuła się zawstydzona własną słabością, swoimi napadami rozczulania się nad sobą. Kari-ma straciła matkę — i z dnia na dzień przejęła jej obowiązki. „A ja zamieniłam się w duże dziecko" —pomyślała Gaby. „Ale na tym koniec" — postanowiła. Niezależnie od tego, co znajdzie w trakcie swej podróży, będzie silna, taka, jaką zawsze była Karima. Omar upierał się, że jedno popołudnie będzie niewystarczające — musieli przyjechać na weekend. Wysłał po nich szofera i bentleya. Kiedy przejeżdżali mostem Abul Ela na Gezirę, większą z dwóch kairskich wysp na Nilu, Sean oparł się na skórzanym siedzeniu, nalał sobie i Gaby szampana z butelki w srebrnym wiaderku z lodem i powiedział: — Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że twój wuj jest prawdziwym potentatem. — Wydaje mi się, że ja również o tym nie wiedziałam. Słyszałam, że osiągnął wielki sukces — i został filantropem. Prawdziwym dobroczyńcą. To dziwne, że moja matka zawsze zdawała się o niego martwić... 377 — Poważnie. Mówisz, że rodzina twojej matki pochodziła z fellachów? W takim razie Egipt musiał być krajem prawdziwych szans. Nie mogę pojąć, dlaczego moja mama wysłała mnie do starych, biednych Stanów, a nie tutaj. — Nie zapominaj też, że chciała, byś został policjantem — roześmiała się Gaby. — Oczywiście. Wszyscy Irlandczycy w Ameryce są gliniarzami. — Był to ich stary żart. Mary Rosę McCourt powiedziała emigrującemu synowi, że jeśli mu się nie powiedzie, powinien odszukać dalekiego kuzyna, który był sierżantem policji w Chicago i który umożliwiłby mu przyjęcie do policji. — Zatem musiałeś ją potwornie rozczarować — żartowała Gaby. To również był ich stary żart. Kiedy bowiem Rosę złożyła im w zeszłym roku krótką wizytę, Gaby zauważyła natychmiast, że kobieta uwielbiała swego starszego syna. — Rozczarować? My, Irlandczycy, zjadamy rozczarowanie na śniadanie. I na obiad również, jeśli coś zostanie. A co z rozczarowaniem mojej matki, którego ty byłaś przyczyną? — Ja? A co takiego zrobiłam? — Zapomniałaś już, jaka była zmartwiona, kiedy odkryła, że nie mamy żadnych planów małżeńskich? Dla świętego spokoju powiedziałem jej, że jesteśmy zaręczeni. I wysłałem jej bilet. A ty musiałaś powiedzieć biednej kobiecie, że w najbliższym czasie nie grozi jej uczestniczenie w żadnym weselu. Nie mam wątpliwości, że pali świeczki za swego upadłego syna i tę jego ladaco dziewczynę, która nie chce uczynić z niego porządnego człowieka. Gaby roześmiała się, a potem spoważniała znowu. — Sean... — Wiem, wiem, kochanie. Sprawa zamknięta. — Zmienił temat. — A zatem co to znaczy Gezira? — Wyspa. — Wyspa. Mam nadzieję, że nie siedzieli całą noc, żeby wpaść na pomysł tej nazwy. 378 — Nazwy są tutaj inne. Na przykład nikt nie nazywa tego miasta Kairem. Ale Masr. — Myślałem, że Masr znaczy Egipt. — Owszem. — Aha. Nowy Jork, Nowy Jork. Dom znajdował się w Zamalek, rozbudowującej się, bogatej dzielnicy w północnej części wyspy. — Przypomina mi dom Austenów - zauważył Sean. — Tylko jest jeszcze okazalszy. — Mój Boże, rzeczywiście! Zanim bentley zatrzymał się, Omar wyskoczył, aby ich powitać. Przez chwilę Gaby pomyliła g0 z wyjątkowo entuzjastycznym służącym - tak niewiele przypominał smutną postać którą pamiętała z okresu śmierci Karimy. Ugrzeczniony, tryskający energią, uśmiechnięty, najwyraźniej kwitł z powodu sukcesów, jakie osiągnął. — Moja piękna siostrzenica! I pan McCourt, jak sądzę? Fotograf. To wielki honor dla tego niegodnego domu. Tysiąckrotnie witam! Weekend zamienił się wkrótce w pływającą zabawę — dosłownie. Pierwszej nocy Omar wynajął małą flotyllę feluk na wycieczkę po oświetlonym lampami Nilu. Następnego dnia było ucztowanie, muzyka i podarunki — dla Gaby tuzin bogato haftowanych galabii, antyczna, turkusowa biżuteria i pięknie rzeźbiony kartusz, mały, złoty, podłużny medalion z jej imieniem. — Jesteś zbyt hojny, wujku — zaprotestowała. — Dziękuję ci z całego serca. Zależy mi jednak na tym, aby jak najwięcej usłyszeć o mojej matce. Znałam ją tak krótko. — Oczywiście, oczywiście — powiedział Omar. Jego ciemne oczy wyrażały zrozumienie. — Zbyt krótko, moja droga siostrzenico, dla nas wszystkich zbyt krótko. No cóż, dlaczego nie teraz? Myślę, ze moi pozostali goście dadzą sobie przez chwilę bez nas radę. Poprowadził ją do swego gabinetu. Setki książek. Ściana za 379 jego biurkiem stanowiła wystawę plakietek i nagród — uznania dla jego charytatywnej pracy. — Bardzo imponujące — pochwaliła Gaby. Omar skromnie wzruszył ramionami. — Wiesz, ci, którzy za sprawą Boga osiągnęli wielką fortunę, są zobowiązani pomagać innym. To jednak bardziej cię zainteresuje. — Nacisnął przycisk kontaktu. — Za tobą. Odwróciła się i ujrzała olbrzymi olejny portret Karimy. — Ale... czy to należało do niej? Nie pamiętam go. — Masz rację, został namalowany po śmierci mojej siostry. Mógłbym go stworzyć z pamięci — powiedział, dotykając swych piersi. — Ale brak mi, niestety, umiejętności... Powstał na podstawie fotografii. I teraz jest ze mną na zawsze. Obraz otaczały fotografie Karimy z prezydentem Naserem, z prezydentem Sadatem, z Um Kalthum. A z boku mały, w tonacji sepii wizerunek dwojga dzieci — ślicznej dziewczynki i kilkunastoletniego chłopaka, otaczającego ją opiekuńczo ramieniem i uśmiechającego się do niej, podczas gdy ona patrzy poważnie w aparat. — To twoja matka. W dniu moich urodzin. Właśnie zaśpiewała najcudowniejszą pieśń na moją cześć. Byłem taki dumny. Mój ojciec zrobił to zdjęcie. Zawsze trzymałem je jako największy skarb. — Bardzo ją kochałeś. — Więcej, niż okazywałem. Chciałem dla niej jedynie tego, co najlepsze. Kiedy Austenowie odwrócili się od niej plecami — niech ich Bóg za to pokarze — zaaranżowałem Kari-mie bardzo dobre małżeństwo. Pomogłem rozpocząć karierę. Zawsze usiłowałem ją ochraniać, ale czasami była... taka uparta. Była artystką, marzycielką, nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej czyny rodzą pewne konsekwencje. — Nie rozumiem. — Och, droga siostrzenico, nie wszyscy w Egipcie kochali Karimę, niechże Bóg będzie dla niej miłosierny. Była zanadto hojna, zbyt otwarcie okazywała uczucia. Powstawały jakieś 380 szepty, pogłoski. Zwłaszcza o Żydach, że za bardzo się do nich zbliżyła. Gaby była zaskoczona. — Co przez to rozumiesz, wuju? Czy chcesz powiedzieć... ? Omar położył palec na ustach. — Nie, nie. Już i tak za dużo powiedziałem. — Nie, muszę o to zapytać. Czy chodzi o coś, co mogło zrodzić pragnienie jej śmierci? Omar spojrzał na Gaby ze współczuciem. — Siostrzenico, zrozum. Śmierć twojej matki była tragicznym wypadkiem. Inne rzeczy są tylko zawistnymi pogłoskami, którym jej naiwność pozwoliła się rozwijać. Wybacz, że o tym wspomniałem. Porozmawiajmy jednak o Karimie, jaką oboje kochaliśmy. Przez godzinę wspominał. Sentymentalne obrazy z dzieciństwa, siostra z bratem — razem. Brzmiało tak, jakby byli sobie wyjątkowo bliscy. — Dziwne — powiedziała później Gaby Seanowi. — Słysząc mojego wuja, myślałbyś, że on i moja matka żyli we własnym bratersko-siostrzanym raju. Nie przypomina mi to żadnych znanych braci i sióstr. — Gaby nie miała ani brata, ani siostry. — Austenowie też tego nie pamiętają. — No cóż, pamięć może płatać figle. Sądzę, że po śmierci kogoś bliskiego większość ludzi pamięta raczej to co dobre niż złe. — Albo wuj chce mi przekazać wyidealizowany obraz dzieciństwa mojej matki. Może nie zrozumiał, o co mi chodziło. — Może. — Wolałabym raczej prawdę, ze wszystkimi jej cieniami. — Powinnaś mieć świadomość, czego pragniesz. Z mego doświadczenia wynika, że prawda często nie jest przyjemna. Milczała przez chwilę. — Tak — powiedziała. — Myślę, że masz rację. CS 381 Farid Hamza mieszkał w Heliopolis. Jego dom był jasny, otwarty i przewiewny, jakby usiłował złapać najlepsze pustynne dni i wnieść je do środka. Proste, drewniane meble miały niemal klasztorną surowość, ściany były białe, nigdzie ani śladu jakiejkolwiek ozdoby. Było południe, właściwie jeszcze nie nadeszła pora posiłku, lecz po zakąsce z orzechów i daktyli Farid przyniósł sbaksbouka, podając ją na starym stole na małym, zacienionym dziedzińcu domu. Była to niewyszukana potrawa, coś, co można było kupić na ulicznych straganach — siekana baranina gotowana w sosie pomidorowym z jajkiem na wierzchu. I z ciepłym chlebem pita. — Wyśmienite! — stwierdziła Gaby. — Ukradnę ci kucharza. Stary żołnierz zaczerwienił się. — Sam to przyrządziłem. Chleb również. — Człowiek niezliczonych talentów — powiedziała Gaby, której spodobała się ta nieco kobieca strona osobowości Farida. Uśmiechnął się, zadowolony. — Moja żona chorowała przez wiele lat — powiedział. — Nic nie mogła robić. Mieliśmy służbę, lecz czasami chciałem zrobić coś specjalnie dla niej. Zamęczałem więc kucharkę, chodząc za nią i zmuszając, żeby mi pokazała arkana kuchni. I nauczyłem się, przynajmniej trochę. Nadal lubię gotować. — To widać — rzekła Gaby. Przez chwilę zostawiła temat w spokoju, a potem spytała: — Czy moja matka była dobrą kucharką? — Po tym, jak zabito jej matkę, Karima przyrządzała wszystkie posiłki. Wszystko. A była bardzo młoda. — Uśmiechnął się. —Tak, była bardzo dobrą kucharką, ale czasami, kiedy myśli miała zajęte czymś innym albo kiedy zaczynała śpiewać coś nowego lub jakąś trudną melodię — zapominała o jedzeniu. To, co powinno być miękkie, robiło się twardawe, a to, co powinno mieć twardą konsystencję, rozgotowywało się na papkę. Dania, które powinny być schłodzone, zostawały podgrze- 382 wane, a te, co powinny być gorące, wystygały. — Roześmiał się. — Tak zdarzało się niejednokrotnie w czasie naszej znajomości. Gaby śmiała się razem z nim. — Co ona lubiła? — spytała. — Oprócz śpiewania. — To proste. Twoja matka ponad wszystko kochała swoją rodzinę. I zawsze czciła swoich rodziców. Kiedy odniosła finansowy sukces, od razu kupiła wygodny dom nad morzem dla ojca. I przekonała Henry'ego paszę, żeby jej odsprzedał swego packarda, aby Mustafa mógł nadal jeździć samochodem, który tak kochał. A po wylewie przywiozła ojca do siebie i troskliwie się nim opiekowała. — Wuj Omar mówił mi, jaka była hojna. Twarz Hamzy zachmurzyła się. — Omar świetnie poznał jej hojność — mruknął. — Pan nie bardzo lubi mojego wuja. Generał zastanawiał się nad tym. — „Lubię" — nie chodzi o to, że on nie da się lubić. Omar bywa też czarujący. Ale to wszystko. Cokolwiek by dla niego Karima robiła — a dawała mu bardzo wiele — było to niczym lanie wody w sito. Nie wiem, czy ci o tym mówiła, ale po śmierci Munira przepisała jego interesy na Omara. Uważała, że to mu zapewni finansowe bezpieczeństwo, aby już nie był od niej tak uzależniony. „Mężczyzna potrzebuje własnej dumy" —powiedziała mu. Przyznałem jej rację. Ale człowiek musi również posługiwać się zdrowym rozsądkiem, który mu dał Bóg. Niestety, Omar tego nie robił. A może po prostu Bóg go nim nie obdarzył. Zbankrutował w ciągu niecałych dwóch lat — i do tego przysporzył twojej matce finansowych problemów. — Jakich? — Chodziło o wierzycieli Omara. Przychodzili do Karimy, mówiąc, że musi spłacić długi Omara, aby ratować honor rodziny. — I płaciła? — W tamtym momencie byłaby się zupełnie wyzbyła pie- 383 niędzy — wtedy dopiero zaczęła naprawdę zarabiać -— ale przejąłem inicjatywę i zaaranżowałem spłatę długów, która była uczciwa i sprawiedliwa. Kobieta potrzebuje mężczyzny do kierowania jej interesami, aby chronić ją przed oszustami. Gaby usiłowała powstrzymać uśmiech. — Jestem wdzięczna losowi za waszą przyjaźń. — Ja również. — Ale po śmierci pańskiej żony pan i moja matka... Wyraz bólu na twarzy Hamzy sprawił, że pożałowała swoich słów. — Małżeństwo z Karimą byłoby dla mnie wielkim szczęściem. Wielkim szczęściem. Ale widzisz, to nie było nam pisane. Z początku byłem żonaty, a twoja matka... No cóż, powiedziała mi na samym początku: „Hamzo, znałam miłość zarówno jako wszechniszczącą namiętność, i jako obowiązkowe oddanie. Obie zakończyły się okropnym bólem. Nie jestem w stanie jeszcze raz przez to przechodzić". — Uśmiechnął się smutno. — W tamtych czasach mówiła słowami swoich piosenek. Zapewniłem ją wówczas, że zawsze uszanuję jej życzenie. Niejeden raz modliłem się do Boga, żeby zmieniła zdanie. I kto wie? Może z czasem zmieniła — trochę. Ale wówczas byliśmy już starsi, żyło nam się wygodnie z naszą wielką przyjaźnią. Wielką miłością. Może obawialiśmy się, że... wszelka znacząca zmiana mogłaby ją zniszczyć. — Wiem, że tęskni pan za nią ogromnie — powiedziała Gaby. — Niech mi pan powie, czy z czasem jest łatwiej? — Łatwiej? Nie. Jest inaczej. Nie łatwiej. — Niechętnie o to pytam, ale muszę. W ciągu tych lat od śmierci mojej matki, czy miał pan jakieś wątpliwości co do... okoliczności? Jakieś podejrzenia? — Podejrzenia? — Dostrzegła, że nie zastanawia się nad samą odpowiedzią, ale nad tym, jak wyrazić wniosek, który sformułował już dawno. — Naturalnie, że się zastanawiałem nad okolicznościami. Przeprowadziłem dochodzenie. Ci ludzie w Damaszku — może nie są najlepsi, ale też nie są głupcami... A dowód, choć ciężko mi to przyznać, był jednoznaczny. 384 Przedawkowanie narkotyków, Hamzo? Westchnął. Gaby, odkąd znałem twoją matkę, wiedziałem, że noce były dla niej ciężkie. Na sen musiała pracować, musiała o niego walczyć. Nie byłem więc zdziwiony, że znaleźli pigułki. Alkohol... No cóż, to mnie zdziwiło, ale... — A więc nie sądzi pan... — Nie. Rozumiem, co czujesz. Pogodziłem się jednak z tym, co jak wierzę — jest prawdą, jakkolwiek jest mi ciężko. Ostatnia próba. Czy słyszał pan kiedykolwiek coś na temat jej i Izraelczyków? Twarz mu pociemniała. W tamtych czasach mówiono dużo głupich rzeczy o Izraelczykach i Egipcjanach, nie zdziwiłbym się, gdyby jacyś durnie wygadywali o niej takie rzeczy. Ale nie wierzę w to. Czy wiesz — dodał w zamyśleniu — że walczyłem z Izraelczykami w czterech wojnach, a nadal nie jestem w stanie ich nienawidzić? — Ale jeśli... Położył rękę na jej dłoni. Droga Nadiu, proszę, nie zadręczaj się. Szedłem już tym tropem co ty. Prawda boli, ale nigdy nie umniejszy naszej miłości do Karimy. — Nie. Kiedy wychodziła, Hamza zatrzymał ją. Prawie zapomniałem. Chodzi o historię, którą piszesz o swojej matce. Sporządziłem listę ludzi, z którymi powinnaś porozmawiać. — Otworzył biurko i wyciągnął papier. — Spy-ros Pappas, jej agent, znasz go, będzie płakał, ale on zawsze płacze. Ci tutaj to piosenkarze, muzycy. A ci, sąsiedzi, przyjaciele. A to żołnierze. Zobaczyła się ze wszystkimi. Każda z osób, z którymi przeprowadziła wywiad, dodała coś od siebie, wspólne chwile z Karimą, jakąś anegdotę lub choćby jakiś nowy aspekt życia jej matki. 385 Spyros płakał, tak jak było do przewidzenia. Przeklinał siebie samego za liczne słabości i zwymyślał za to, że poszedł się zabawić tej nocy, gdy Karima umarła. — Gdybym był w pobliżu, gdybym zaprosił ją na filiżankę herbaty po koncercie i nie myślał jedynie o własnych przyjemnościach, może byłaby w stanie usnąć, a środki nasenne nie byłyby potrzebne. Tego dnia okazałem się złym przyjacielem, moja droga Nadiu, złym przyjacielem. W końcu Gaby musiała pocieszyć Spyrosa, aby powstrzymać potok łez. Samooskarżanie przerodziło się w uwielbienie, kiedy Grek zaczął mówić, jak wspaniałą śpiewaczką była Karima, jaka była hojna i dobra dla niego. — Inni menedżerowie gotowi byli na wszystko, żeby ją reprezentować — powiedział ze smutkiem. — Ale ona trzymała się mnie. Powtarzała, że byłem przy niej na początku kariery i zostanę z nią do końca. — Groziła mu fala ponownego szlochu, więc Gaby wyszła. — To dziwne — stwierdziła, kiedy znalazła się sama z Sea-nem. — Wiem, że moja matka miała jakieś problemy ze Spy-rosem. Tyle powiedział Hamza. Na przykład, że próbował ją okradać, dopóki Hamza go nie nastraszył. Teraz jednak zachowuje się tak, jakby stosunki między nimi zawsze układały się doskonale. Podobnie zrobił mój wujek. Sądzisz, że wszyscy, z którymi rozmawiam, będą zmieniać historię? — Nie wiem, kochanie. Pozostaje jedynie zadawać pytania. I zadawali. Żołnierze opowiadali o odwadze Karimy, o jej wrażliwości i dobroci dla ludzi, którzy tak bardzo potrzebowali delikatnego dotyku. Sąsiedzi Karimy opowiadali o jej szczodrości, kiedy byli w potrzebie. O długiej nocy spędzonej z owdowiałą kobietą. O ofertach wsparcia, o pieniądzach. O pomocy udzielonej starszemu, samotnemu mężczyźnie w załatwieniu jakichś spraw. I tak dalej. Podobnie było z muzykami Karimy, którzy zdawali się ją bez zastrzeżeń uwielbiać. Tak jak Spyros, wyrazili żal, że jakoś nie interweniowali ostatniej nocy Karimy na ziemi. 386 Nikt jednak nie powiedział niczego nowego na temat jej śmierci. Wiele miesięcy później, już w Paryżu, Gaby ze łzami frustracji w oczach odsunęła notatki. — Nie mogę ścierpieć, Sean, że jej historia kończy się przedawkowaniem w hotelowym pokoju. To takie... brutalne. Nie taką historię pragnę opowiedzieć naszym dzieciom. I nie chcę, żeby tak pamiętano moją matkę. Musi być coś więcej. Tylko nie wiem, gdzie tego szukać. Sean wziął ją w ramiona. — Znajdziemy, nie martw się. — Nie potrafił powiedzieć jej, że wierzył w słowa Hamzy — że policja w Damaszku w tej sprawie odkryła już wszystko, co było do odkrycia. — Będziemy mieć oczy otwarte — powiedział. — Nigdy nie wiadomo, kiedy coś wyjdzie na jaw. Po prostu nie wiadomo. Uozbzfoł 2 Srtorm 2&??5 Pierwszego sierpnia 1990 roku Irak najechał na swego ^t&&> ?^?^? — Kuwejt. Bardzo prędko było po wszystkim. Ku-S\j ?? tuejt — maleńki, wyjątkowo bogaty i długo przyzwyczajony do tego, że jest chroniony przez innych, nie stawiał dużego lub wręcz żadnego oporu. Przez kilka dni amerykańskie siły napływały do Arabii Saudyjskiej, przygotowując się do zwartego kontruderzenia. Być może reakcja ta zaskoczyła Saddama Husajna, który uzyskał zapewnienie, iż Ameryka nie interesuje się stosunkami Iraku z jego arabskimi sąsiadami. Albo być może po prostu się przeliczył. Z całą pewnością tego sierpnia nic jeszcze nie było jasne. Na szachownicy nadal ustawiano pionki. Ale na temat tego, kto zwycięży i czy w ogóle dojdzie do rozegrania partii — można było jedynie spekulować. Sean zameldował się w hotelu Nile Hilton piętnastego sierpnia. Akcja w Kuwejcie zakończyła się, zanim zdążył zarezerwować lot, jednak wziął concorde'a z Paryża do Rijadu, na wypadek gdyby Saddam próbował rozszerzyć inwazję na Arabię Saudyjską. Wkrótce oczywiste było, że do tego nie dojdzie. Kiedy przybyli pierwsi Amerykanie, Sean był w Arabii Saudyjskiej. Wielu pośród oficerów służyło niegdyś jako młodzi porucznicy oraz żołnierze piechoty i artylerii w Wietnamie. Teraz byli już pułkownikami i generałami w średnim wieku, tak 388 jak on sam. To od nich dowiedział się, że miesiące logistycznych przygotowań poprzedzą jakąkolwiek poważną akcję. Niewiele rzeczy bywa tak nudnym materiałem do fotografowania jak wojskowe dostawy. Nie chciał też jechać do Kuwejtu. Wojna tam już się skończyła, przynajmniej na razie. Nadal irlandzka część jego osobowości uważała, że to marionetkowy sułtanat, stworzony przez Brytyjczyków dla ich własnych celów. O ile umiał ocenić, Saddam miał do niego takie samo historyczne prawo jak ktokolwiek inny. Naturalnie nie głosił swych opinii w Arabii Saudyjskiej. No dobrze, ale jakie miał możliwości? Cóż, był Bagdad. Ale po co? Wojna tam również była zawieszona. Tel Awiw? Przynajmniej Izraelczycy będą mieli jakiś interesujący ogląd sytuacji. Nie dało się jednak fotografować oglądów. Na koniec Sean zadecydował, że ma to w nosie, i postanowił wracać do domu. Ale skoro już był tak blisko, czemu nie miałby spędzić paru dni w Egipcie i zobaczyć, czy nie uda się czegoś dowiedzieć o matce Gaby. To szaleństwo, fantazja, niewielka szansa, ale czemu nie? Umieścił swój fotograficzny sprzęt w hotelowym sejfie. Podróżował z niewielkim bagażem — trzy nikony, pół tuzina obiektywów, sto rolek filmów w torbie ochronnej, parę małych stroboskopów z zapasowymi bateriami. Dwa spośród obiektywów były teleobiektywami — jeden 35-70 milimetrów, a drugi 85-200, i to nimi posługiwał się niemal wyłącznie. Nie były tak ostre jak obiektywy stałe, lecz o wiele bardziej wszechstronne. Na polu bitwy nie robiło się artystycznych zdjęć. Dostał pokój z widokiem na Nil i Gezirę oraz park klubu sportowego. Rozkoszował się klimatyzacją. Sierpień w Kairze. Kiedyś lubił żyć bliżej tubylców — wyszukiwał dwugwiazdko-we hotele albo jakiegoś miejscowego, który zaproponowałby mu gościnę — przestał już jednak w ten sposób pracować. Na froncie czekało wystarczająco wiele uciążliwości, nie musiał wprawiać się wcześniej. Starzał się, mówił sobie. Widział już ponad pięćdziesiąt wojen. 389 Wziął prysznic, włożył tropikalne ubranie i zszedł na dół do baru hotelowego. Z doświadczenia wiedział, że bar w Hiltonie w jakiejkolwiek obcej stolicy był dobrym miejscem do wyszukiwania małych, brudnych sekretów. Cieszył się, że mieli w barze Old Bushmill's Special, wyprodukowaną w County An-trim. Zamówił podwójną, bez lodu i zaczął, jak to się nazywało w przemyśle rozrywkowym, rozpracowywać to miejsce. Pierwszego wieczoru rozmawiał z tuzinem podobnych do siebie ludzi, którzy niestety okazali się inżynierami, handlowcami i innymi, względnie normalnymi typami. Jakaś atrakcyjna kobieta po trzydziestce, która miała coś wspólnego z bankowością, powiedziała mu, że lubi podróżować służbowo, ale często czuje się samotna. Dawniej... Ale teraz już Sean nie pracował w ten sposób. Postanowił dać sobie w tym dniu spokój — nie osiągnął wiele, poza rozczarowaniem i pobudką nazajutrz z nieco ciężką głową. Następnej nocy pojawił się Stuart Bassinger. Bassinger był szpiclem w Wietnamie. Działał naturalnie pod osłoną czegoś w rodzaju służb cywilnych i programu obsługi rolnictwa — ale mimo wszystko był szpiegiem. Sean prawie go nie znał i nie lubił za bardzo. Co zresztą nie miało znaczenia. Miało jednak znaczenie, że pewnego pięknego dnia Sean wyciągnął Stu Bassingera z płonącego śmigłowca, który na lądowisku, podobno bezpiecznym, został trafiony przez jakiegoś szczęśliwego żołnierza Wietkongu granatem z rakietnicy. Stu był mu coś winien. — Cześć, Stu. — McCourt? McCourt, sukinsynu! Co cię tu, u diabła, przyniosło? — Odpoczynek i rekreacja. Byłem w strefie wojennej, stary. Przy drinku Sean opisał mu swój pobyt w Rijadzie. Nie pytał nawet, co Stu porabia w tej części świata. Oznaczałoby to bowiem konieczność słuchania długiej i zawiłej historyjki. Szpiegiem się zostaje na zawsze. 390 Przy drugim drinku przyszła kolej na wspominki — o barach na Tu Do Street, smaku piwa 33, o niewiarygodnych fuszerkach i partactwach. Przy trzeciej kolejce Sean zaczął temat. Lada chwila, a Bassinger zacznie mu pokazywać zdjęcia żony i dzieci. — Wiesz, Stu, prawda jest taka, że nie jestem tu z powodu przyjemnego, letniego wietrzyka. Jest pewna prywatna sprawa, którą chciałbym zbadać. Śmierć. Bassinger odwrócił się szybko, zawodowo czujny. Odprężył się nieco, gdy Sean powiedział, że chodzi o śmierć Karimy Ahmad. — Tej śpiewaczki? Mówisz poważnie, McCourt? — Wiem, że wydaje się to szalone. — O Chryste, jak już przy tym jesteś, dlaczego od razu nie sprawdzisz sprawy Elvisa? Sean uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Wiem, jakie można odnieść wrażenie, ale powiedziałem, że istnieją prywatne powody. Mam nadzieję, że znajdę kogoś, kto wie na ten temat więcej od miejscowych gazet. Stu zamienił się znowu w szpicla. — No cóż, powodzenia, chłopie. Żałuję, że nie mogę ci pomóc. Wiesz przecież, że jestem jedynie konsultantem In-tercontinental Insurance. Znanym arbitrem w kwestiach spornych. Właśnie z tego powodu tu przyjechałem. Wszystkim nam zagrażają te cholerne kuwejckie szyby naftowe. „Aha" — pomyślał Sean. — Nie myślałem o tobie, Stu. Ale skoro o tym wspomniałeś, to biorąc pod uwagę twój zawód, musisz mieć przecież jakieś miejscowe kontakty. — Spojrzał w oczy Bassingero-wi. — Może jakiegoś jednego lub dwóch egipskich pomocników. Stu nic nie odpowiedział. Najwyraźniej zaczął pojmować, o co chodzi. Sean postanowił dać mu to wyraźnie i jasno do zrozumienia. — Kogoś, kto był tutaj przez jakiś czas i wie, za jakie 391 pociągnąć sznurki. Wyświadczyłbyś mi wielką osobistą przysługę, gdybyś mógł mnie skontaktować z kimś takim. Wzrok Bassingera błądził gdzieś daleko. Sean wiedział, o czym myśli. Należało spłacić niektóre długi. Westchnienie oznaczało kapitulację. — No dobrze. W porządku, McCourt. Jest taki facet, stary dziadek, siedział tu od wieków. Amerykanin. Emerytowany biznesmen. Nie pamiętam, czym się zajmował. W porządku. Sean czekał. — Jeśli chcesz — powiedział Stu — mógłbym do niego zadzwonić, ustalić jakieś spotkanie. Do diabła, nie będziesz musiał daleko chodzić. On bywa w Hiltonie dwa, trzy razy w tygodniu. Sean skinął głową. — Wspaniale. Naprawdę będę ci wdzięczny, Stu. Jak on się nazywa? Stu spojrzał znacząco. — Chyba pozwolę mu, żeby sam ci się przedstawił. — To ty jesteś McCourt? — Stary mężczyzna wyciągnął mocno opaloną rękę. —Jake Farallon. Zajmijmy jakiś stolik. Był po siedemdziesiątce. Spodnie w kratkę, koszula Laco-ste. Gdyby nie szara, jedwabna, sportowa kurtka, wyglądałby na kogoś, kto gra w golfa w jakiejś amerykańskiej społeczności na Florydzie. Sean zastanawiał się, dlaczego tego nie robił. Podszedł kelner. — To, co zwykle — powiedział Farallon. — I coś dla tego dżentelmena. — A czym jest to, co zwykle? — zapytał Sean. — Mrożona herbata miętowa z dodatkiem czegoś mocniejszego. — Niech będą dwie — zwrócił się Sean do kelnera. — Tak, proszę pana. — Mężczyzna odszedł. Sean i Jake przyglądali się sobie przez jakiś czas. 392 — Nieczęsto nasz wspólny przyjaciel dzwoni do mnie — stwierdził Jake. — Chyba nie sądzi, aby problem był istotny, skoro zlecił go mnie. Myślę, że uważa mnie za jakiegoś dinozaura. Do diabła, może ma rację. — Powiedział, że znasz to miejsce lepiej niż ktokolwiek inny. — Rzadko się zdarzało, aby upiększanie rzeczy pochlebstwami komuś zaszkodziło. Jake wzruszył ramionami i rozejrzał się po barze. Klientami byli głównie Amerykanie, paru młodych, ale w większości starszych. Wszyscy wykazywali przejawy korporacyjnego sukcesu. — Mógłbym być w Boca lub Lauderdale, jak sądzę — rzekł Jake, jak gdyby w odpowiedzi na myśli Seana. — Ale gdy tam jeżdżę i odwiedzam moich emerytowanych kolegów, rozmawiają jedynie o golfie i o tym, kto ostatnio umarł. I jak to świat zszedł na psy. Dla mnie to przypomina grę w pokera. Pasujesz i przeczekujesz kolejkę, jakbyś był zawieszony w otchłani. Tutaj za to coś się dzieje. Oczywiście, że jestem już na emeryturze, częściowo — różne drobne interesy tu i tam, którymi nie będę cię zanudzał, lecz ludzie nadal do mnie przychodzą z interesującymi pytaniami. Na przykład — ty. Jake przerwał, kiedy przyniesiono drinki. Podniósł kieliszek. — Slawn-cha. Był to względnie prawidłowo wzniesiony irlandzki toast. — Slainte — odpowiedział Sean. Upił łyk swego napoju. Przypominał miętowy koktajl o bliskowschodnim zabarwieniu. Niezłe. — W każdym razie — podjął Jake — nigdy nie miałem rodziny i nigdy nie lubiłem golfa. Przypuszczam, że mieszkałem tu dłużej niż gdziekolwiek indziej. A więc, oto jestem. — Pochylił się do przodu. — A zatem, co chcesz wiedzieć o naszym Słowiku? Sean pamiętał, że był to przydomek Karimy. — Zgodnie ze wszystkimi doniesieniami, zmarła z powodu przypadkowego przedawkowania. Chcę wiedzieć, czy to prawda, czy nie. A jeśli nie, to kto ją zabił. I dlaczego. 393 — Nie żądasz za dużo? — Po raz pierwszy Farallon okazał cień uśmiechu. — Słuchaj, wiem, że musiałeś wiele zrobić dla naszego znajomego, ale abyś nie myślał, że jestem nieostrożny — po rozmowie z przyjacielem chwyciłem za telefon i skontaktowałem się z paroma starymi kontaktami. Powiedzieli mi, że jesteś — bez obrazy — bardzo blisko z Gabrielle Misry, no a ja naturalnie wiem, jakie jest jej miejsce w tej historii. Sean był zarówno pełen podziwu, jak i złości, że ktoś w Kairze mógł się tego dowiedzieć za pomocą zaledwie kilku telefonów. — Uważam zatem, że prawdopodobnie masz prawo do interesowania się sprawą. W przeciwnym razie nie rozmawialibyśmy. Sean skinął głową. — Z drugiej jednak strony, mógłbyś uprawiać tu jakąś swoją grę. — Oczy starego mężczyzny stały się zaskakująco zimne i ostre. — Muszę cię ostrzec, że to nie byłby dobry pomysł. Wcale nie. — Gaby, Gabrielle pragnie się dowiedzieć, jak zmarła jej matka. Uważa, że coś nie gra w oficjalnej wersji. A ja chcę to wiedzieć ze względu na nią. I tyle. Farallon nie spuszczał przez chwilę z niego wzroku, po czym skinął głową. — W porządku. Będziemy działać. Już zasięgnąłem pewnych informacji. Czekam na odpowiedzi. Tymczasem zatelefonuję w dwa miejsca. Może spotkamy się tu o tej samej porze pojutrze? Sean nie wiedział, co odpowiedzieć. — Mam wrażenie, że przysparzam panu mnóstwa kłopotów, panie Farallon. — Jake. Żadnych kłopotów. Gdybym był w tym czasie w kraju, pewnie mógłbym ci już teraz powiedzieć to, co chcesz wiedzieć. Tak się jednak złożyło, że byłem wtedy gdzie indziej. — Farallon skinął na kelnera. — I jeszcze jedno — dodał. — Jeśli to wyjdzie na jaw w jakikolwiek sposób, to mnie nie znasz. 394 os Dwa dni później siedzieli przy tym samym stoliku. — Mam dla ciebie dobrą i złą wiadomość — stwierdził Jake. — To znaczy? — No cóż, po części dobrą wiadomością jest to, że być może masz rację. Coś w tej sprawie dziwnie pachnie. Zła wiadomość polega na tym, że nie ma się czego uczepić. Z informacji moich kontaktów... w Stanach wynika, że przez mniej więcej pół minuty jacyś ludzie bawili się informacją, że kobieta miała powiązania z Izraelczykami. Okazało się, że gówno prawda, ale czasy były zwariowane. Taka pogłoska mogła się stać przyczyną sprzątnięcia kobiety. — Powiedziałeś, że to część dobrej wiadomości. A pozostała część? — Może nic z tego nie wyniknie. Znam pewnego faceta w Aleksandrii. Czasami mam wrażenie, że dziecinnieje. Gdy rozmawiałem z nim, dał mi do zrozumienia, że może wie coś na ten temat. Problem w tym, że nie będzie rozmawiał przez telefon. To starej daty rusek, pamiętający czasy Stalina. Wiesz, jacy oni są. Sean nie wiedział, ale mógł się domyślić. — Sądzisz, że w tym może coś być? — Kto wie? Tak jak powiedziałem, facetowi porządnie miesza się już w głowie. W ustach Jake'a było to nie lada stwierdzenie. — No więc, co powinniśmy teraz zrobić? — zapytał Sean. — Masz ochotę na przejażdżkę pociągiem? Aleksy Tartaków był z całą pewnością bardzo stary, lecz jak wielu starych ludzi z sowieckiej Gruzji wyglądał na takiego, który nadal mógłby dosiąść konia i ruszyć na człowieka z szablą w ręku, gdyby mu przyszła ochota. Mieszkał w przyjemnym, małym domku na wzgórzu z widokiem na odległe morze. 395 Od czasu do czasu bardzo ładna młoda kobieta, Egipcjanka, sądząc z wyglądu, przychodziła sprawdzać, czy niczego nie trzeba staremu oraz jego gościom. Sean na tyle rozumiał arabski, by pochwycić, że zwracała się do mężczyzny „dziadku". Aleksy uparł się, aby zacząć spotkanie od dużego kieliszka wódki, wypitego rosyjskim zwyczajem jednym haustem. — Teraz już mogę tylko jeden — przepraszał. Usłyszawszy to, Sean ucieszył się, jeden taki kieliszek wystarczał mu bowiem w zupełności. Ku jego zdumieniu obaj mężczyźni rozłożyli szachownicę i rozpoczęli grę. Zapowiadało się na długie popołudnie. Jednakże po piętnastym ruchu Aleksy najwyraźniej wygrywał i zaczął przeplatać swoją grę uwagami w kierunku Seana. — Ten oto Junior — miał na myśli Jake'a — mówił mi, że prowadzisz dochodzenie w sprawie śmierci tej śpiewaczki. — Owszem, usiłuję dowiedzieć się, co się stało. Aleksy wolno przesunął gońca na szachownicy. — Podobnie jak Junior, nie jestem już czynny. Przeszedłem na emeryturę. Ze służby dyplomatycznej. „Przynajmniej ten stary rosyjski komunista nie twierdzi, że jest jakimś kolejnym amerykańskim biznesmenem" — pomyślał z rozbawieniem Sean. Jake przesunął skoczka. — Ach, więc sądzisz, że to cię uratuje? — zapytał Aleksy i wysunął naprzód pionka. A do Seana powiedział: — To, co mam dla ciebie, może okazać się niczym. Któż jednak wie, jakie informacje mogą okazać się użyteczne? Albo kiedy? — Zastanawiał się przez chwilę nad szachownicą. — W czasie pełnienia dyplomatycznych obowiązków miałem wiele do czynienia z cudzoziemcami. Z różnych powodów. Ja również słyszałem plotki o tej śpiewaczce i Izraelczykach. To bzdura. Nonsens. Ona była po prostu śpiewaczką. Szach. Sean spojrzał na szachownicę. Jake był w poważnych tarapatach. — Jakieś dwa lata po jej śmierci, jakiś mężczyzna, Syryjczyk, zwrócił moją uwagę. Było to w związku z zupełnie inną 396 sprawą. Odbyłem z nim długą rozmowę. Być może coś mu się pomieszało. Nie chciał rozmawiać ze mną na temat, który mnie interesował. Powiedział jednak coś innego. Może myślał, że to mnie zadowoli. Przyznał się, że to on zabił śpiewaczkę Karimę. I był z tego dumny. Upierał się, że była izraelską agentką. Był tego pewien. — Uwierzył mu pan? — Jeśli Sean właściwie zrozumiał Rosjanina, ów Syryjczyk mógł przyznać się do wszystkiego. — Wierzę, że ją zabił. Wierzę, że myślał, iż była izraelską wtyczką. Czyż nie jest to określenie, Juniorze, jakim posługuje się amerykańska CIA? Ale Karima nią wcale nie była. To nie miało sensu. — Czy powiedział, w jaki sposób ją zabił? — Została odurzona jakimś niewykrywalnym specyfikiem, który sprawił, że była półprzytomna, potem nafaszerowano ją narkotykami i alkoholem, aby można było je wykryć w jej organizmie. Na dodatek, dla pewności podano jej zastrzyk — gdzieś, w niewidocznym miejscu — z tych samych narkotyków. Ktoś z hotelowej obsługi brał w tym udział. — Może mi pan podać jakieś nazwiska? — Owszem, podam ci je. Nie sądzę jednak, abyś zdołał odnaleźć tych ludzi. Myślę, że wyjechali. Szach-mat w trzech ruchach albo oddaj królową. Jake przez dłuższy czas rozważał sytuację, po czym niechętnie odsłonił króla. — Chce pan przez to powiedzieć, że to ślepy zaułek? — zapytał Sean Rosjanina. — Wcale tego nie powiedział — wtrącił Farallon. — Nie dosłyszałeś najważniejszego. — Czego? — Czemu ten facet uważał, że Karima trzymała z Izraelczykami, jeśli tak wcale nie było. Aleksy skinął głową. — W porządku — zgodził się Sean. — Dlaczego? — Powiedział, że przywódca ich stowarzyszenia, człowiek, 397 który zapłacił mu za tę robotę, tak mu przekazał. Z początku nie chciał w to uwierzyć — sam lubił głos tej śpiewaczki. Podobno jednak ten przywódca zdobył taką informację od samego brata Karimy. -— Od Omara? — Jeśli on jest jej bratem. Obaj starsi mężczyźni obserwowali Seana, oceniając jego reakcję. — Czy to wszystko? — zapytał. — Wszystko, co wiem — skwitował Aleksy. — Jak mówiłem, interesowałem się inną sprawą. To było dla mnie nieistotne. — Rozumiem. — Sean wstał. — Dziękuję wam obu. Jestem zobowiązany. Teraz jednak muszę złapać samolot. — Niewiarygodne — powiedziała Gaby. — Absolutnie niewiarygodne. — Siedzieli z Tarikiem i Seanem skuleni w mieszkaniu, niczym konspiratorzy. — Istotnie, to się wydaje naciągane — przyznał Sean. W Paryżu opowieść o dwóch starcach w Egipcie wydawała mu się jeszcze mniej prawdopodobna. — Nie chodzi o to, że w to nie wierzę — wyznała Gaby. — I to właśnie jest potworne. Ja w to wierzę. Jest w nim coś takiego. Omar. — Wzdrygnęła się. — Boże, jeśli on to zrobił... — Jej pieniądze z pewnością mogłyby być motywem — podsunął Sean. — Ale myślałem, że Omar sam był dobrze sytuowany. .. A nawet jeśli nie... — Przypuśćmy, że on to zrobił — odezwała się ponuro Gaby. — Przyjmijmy, że on to uczynił, dobrze? Ale co my możemy zdziałać? — Nie wiem. Nie mamy dowodów. Żaden sąd na świecie nie uznałby go za winnego. — Mogłabym zrobić z tego reportaż. To znaczy podać w wiadomościach. 398 — Nie, nie mogłabyś. Nawet gdyby ci to puścili, wyśmiano by cię w środowisku. — Możemy powiedzieć Hamzie. Sean skinął głową. — Myślałem o tym. Sądzę, że powinniśmy. Może uda mu się znaleźć coś więcej, ale nie wiem, co byłby w stanie zrobić. — Mógłby bardzo utrudnić życie Omarowi Ismailowi. — Z pewnością. Tarik prawie się nie odzywał, od czasu gdy Sean przyniósł wiadomości. Teraz przerwał milczenie. — Jest coś, co moglibyśmy zrobić. Wybacz mi, Gaby, kochanie, ale to nie jest przyjemne. Możemy pojechać do Egiptu i zdobyć nakaz ekshumacji ciała Karimy. Nawet teraz odpowiednio przeprowadzona autopsja powinna coś wykazać. — Och, Boże, papa, sama nie wiem. — Spojrzała na Seana, a potem znowu na Tarika. — W porządku. Tak. Tak, oczywiście. Trójka konspiratorów zaczęła snuć plan. — Nich pan przejrzy raz jeszcze to wszystko — powiedział Omar. — Bardzo dobrze — cierpliwie odpowiedział prawnik. — Istnieją dwa sposoby na oddalenie wniosku. Pierwszy wymaga udowodnienia, że ta kobieta — Gabrielle Misry — nie ma żadnych praw. I to wydaje się prawdą. Zgodnie z tym, co pan twierdzi, i z materiałami, które udało mi się zebrać, ona nie jest dzieckiem pańskiej zmarłej siostry ani nie jest z nią w jakikolwiek sposób spokrewniona. Istnieją jedynie poszlakowe dowody. — Nadal podoba mi się ta możliwość — rzekł Omar. — Pragnę ją upokorzyć, tak jak ona mnie upokorzyła. — Jednak, jak już to wyjaśniłem, byłoby to równoznaczne z zaproszeniem prasy na ucztę. Nie odejdą od stołu, dopóki się nie nasycą. 399 Omar wiedział, że to prawda. — A poza tym pan sam oświadczył, że uważa ją za swoją siostrzenicę. Wprowadził ją pan do swego domu, podejmował ją w obecności wielu ludzi. — Gdybym wtedy wiedział... — Omar nie skończył zdania. — Drugi sposób jest o wiele prostszy — uznał prawnik. — Proszę odmówić ekshumacji zwłok z powodów religijnych. Przy braku choćby najmniejszego dowodu zbrodni nikt nie będzie mógł pana obwiniać, nawet prasa. Większość ludzi podzieli pańskie zdanie. Omar zazgrzytał zębami, lecz musiał przyznać, że ten człowiek miał rację. — W porządku, zróbmy tak, jak pan uważa. A co zrobić z drugim problemem? — Z jakim problemem? — Mówiłem panu. Wydaje mi się, że jestem obserwowany, śledzony. Być może nawet mój telefon jest na podsłuchu. Co mógłby pan w tej sprawie zrobić? Prawnik, niski człowiek w okularach, zdawał się zakłopotany. — Tak. Wspominał pan o tym. Powiedział pan jednak, że nie ma pojęcia, kto mógłby to zrobić. Ani dlaczego. A w rzeczy samej nie ma pan dowodów, że ktoś to faktycznie robi. „Do diabła z tym. Może mi się przewidziało. Jeden Bóg wie, w jakim żyję napięciu" — pomyślał Omar. — Pozbądź się pan tego wniosku — warknął. — A potem zobaczymy, co zrobić z tamtą sprawą. Gaby nie mogła uwierzyć, że sprawa zakończyła się tak szybko. Sala sądowa wyglądała jak szkolna klasa, a sędzia jak nauczyciel. Po obejrzeniu taśm wideo z rozpraw zamachowców Sadata Gaby spodziewała się imponującej sali z kratami dla 400 oskarżonych. Prawnik, którego zatrudnił Tarik, wyjaśnił, że nie chodzi o sprawę kryminalną. Ów człowiek był pesymistą od samego początku. — Religijne względy mają w takich sprawach ogromne znaczenie — mówił, i okazało się, że miał rację. Wygłoszono dwa krótkie oświadczenia prawników, zadano kilka pytań Gaby, Tarikowi i Omarowi. A potem sędzia oddalił sprawę. Prawnik zapowiedział złożenie apelacji, a sędzia przyjął to oświadczenie do wiadomości. I wszystko. Omar, który był zaledwie o kilka metrów dalej, wstał i odwrócił się do Gaby z wyrazem współczucia. — Bardzo mi przykro, że ci się sprzeciwiłem w tej sprawie, Nadiu. Rozumiem twoje obawy, choć wiem, że są bezpodstawne. Musisz jednak wziąć pod uwagę moje uczucia. Przebywałaś długo na Zachodzie. Tutaj... twoja matka... Ja po prostu nie mogłem na to pozwolić. Gaby popatrzyła na niego chłodno. — Znam twoje uczucia wobec mojej matki. Szkoda, że była tak blisko Żydów. Omar okazał zaskoczenie. Cóż ta dziewczyna wygaduje? Potem opanował się jednak i spojrzał na Tarika, jak gdyby spodziewając się po nim rozsądniejszego stanowiska. — To jakieś nieporozumienie. Pewnego dnia, insballah, spojrzymy razem wstecz i będziemy się zastanawiać, jak mogło do tego dojść. Tarik nic nie odpowiedział, lecz kiedy Omar odwrócił się, by odejść, Gaby zatrzymała go. — Czy rzeczywiście sądzisz, że już po wszystkim? Jestem reporterką, wujku. Moja praca polega na odkrywaniu różnych rzeczy. To tak jak wojna, wiesz? Może trwać bardzo długo. Można przegrać wiele bitew, a mimo to ostatecznie wygrać Przez krótką chwilę w jego oczach widoczny był błysk gniewu. Potem na twarzy Omara pojawił się smutek. — Jest mi naprawdę przykro, siostrzenico, że tak to odbierasz. Modlę się, abyś pewnego dnia zaakceptowała śmierć mat- 401 ki taką, jaką ona była — tragedią, ale za którą jedynie ona sama była odpowiedzialna. Bóg z tobą. Ani Gaby, ani Tarik nie odpowiedzieli. Farid Hamza robił wrażenie zmęczonego i obojętnego. Jak zawsze z przyjemnością widział znowu Nadię, lecz w tej chwili pełna ognia i targana namiętnościami przypominała mu Kari-mę, a to było bolesne. Niegdyś posłużył się wszelkimi dostępnymi środkami i nie znalazł powodu, by nie wierzyć urzędnikom w Damaszku. Ponowne przejrzenie akt sprawiło, iż wrócił do bolesnych tygodni i miesięcy, gdy rana była jeszcze świeża. A mimo to stali przed nim — Gaby, Tarik i McCourt, oczekując od niego cudu, że wpadnie na jakiś trop. — Jest tak, jak mówiłem — powiedział. — Od czasu waszego telegramu zrobiłem wszystko, co przyszło mi do głowy. Przejrzałem stare protokóły, moje notatki, nawet ponownie rozmawiałem z moimi informatorami. Nic nie ma — nic nowego. — Nic na Omara? — spytał McCourt. — Nic. — Farid zastanawiał się, czy powiedzieć im całą prawdę, i zdecydował, że nie było powodu, aby ją zatajać. — Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale od czasu waszego telefonu poddałem go obserwacji. Nie oficjalnie — nie ma ku temu powodów. Prywatnie. Ten człowiek ma pewne nieprzyjemne zwyczaje. To jednak również nie jest niczym nowym. — Ale jeśli on powiedział komuś, że moja matka była izraelskim szpiegiem... Farid westchnął. Gaby tak bardzo chciała przepędzić wszystkie demony. — Istotnie, mógł tak powiedzieć. Jestem gotów uwierzyć. To byłoby dla niego typowe. Nikczemne. Ale poza tym — co? Inne, równie podłe rzeczy mówiono o twojej matce — tak, o tej tak bardzo uwielbianej. To się zdarza wszystkim sławnym ludziom. Czy możemy uznać, że ktoś ją z tego powodu zamordował? 402 Gaby sprawiała wrażenie upartej, Tarik był zamyślony, a McCourt ledwie słuchał. — Nadiu, moje dziecko, proszę cię. Zrozum, że gdybym miał choć skrawek dowodu, iż ktoś skrzywdził twoją matkę, ścigałbym go choćby i na koniec świata. Być może jednak jestem zbyt związany uczuciowo. Pamiętam, jak twoja matka mówiła, że sen nie przychodzi jej łatwo. Jakżeż więc mogę powiedzieć z przekonaniem, że nigdy nie brała proszków nasennych? Gaby uległa. — O nic pana nie winię, generale Hamza. Wiem, jak Kari-ma była panu bliska. Tylko że... mieliśmy nadzieję zdobyć dowody z autopsji. Teraz, kiedy zostaliśmy powstrzymani, szanse nie wyglądają dobrze. I nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić. — Uczynię, co będę mógł. Radzę ci jednak wracać do domu. Trudno powiedzieć, co będzie w sprawie Iraku. Podróże mogą być utrudnione. — No cóż, nie mogę wracać — odrzekła. — Tak jak powiedziałam już Seanowi i papie, CNN chce, abym tu została, dopóki coś się nie rozstrzygnie. A potem, jeśli nastąpią walki, chcą, żebym je relacjonowała. Choć raz będziemy z Seanem pracować nad tym samym reportażem. Mówiąc to, uśmiechnęła się, lecz McCourt wydawał się mniej entuzjastyczny. „Tak jak i ja widział zbyt wiele wojen" — pomyślał Farid. — Musicie mnie tu przez jakiś czas znieść — ciągnęła. — A jak długo tu jestem, będę próbowała nakryć mego drogiego wujaszka. Farid podziwiał odwagę Gaby, mimo jej nierozważności. Powiedział to samo, co mówił jej matce: — Tak długo, jak tu jesteś, będę do twojej dyspozycji. Kiedy został sam, wyciągnął z szuflady biurka zdjęcie. Kari- ma w rok albo dwa po koncercie pod piramidami. Patrzył długi czas. — Twoja córka cię kocha — powiedział do fotografii. — Tak jak i ja, moje serce. Tak jak i ja. 403 eg Omar przemierzał swoją bibliotekę. Kiedy kupił dom w Za-malek, w cudownej dzielnicy na północnym krańcu Geziry, uparł się, aby zamienić jeden z dużych pokoi na bibliotekę, razem z przeszło tysiącem książek. Za wybór i kupno tomów zapłacił innym. Czytywał uważnie gazety, były bowiem źródłem użytecznych wiadomości — ale rzadko otwierał któryś z woluminów, choć wydał na nie tyle pieniędzy. Po co czytać o życiu, skoro życie i tak toczy się wokół nas? Wybudował tę bibliotekę tylko z jednego powodu — była to normalna rzecz, jaką powinien posiadać bogaty i wpływowy człowiek. Henry Austen miał bibliotekę. Bogactwo i wpływy. Pracował całe życie. A teraz groził mu upadek. A wszystko przez tego małego bękarta Karimy. Dlaczego siostrzenica nie umarła w tym pożarze? Dlaczego Allah musiał torturować go jej obecnością? I dlaczego Nadia nie potrafiła zaakceptować wersji władz syryjskich, tak jak zrobili to inni? Możliwość ekshumacji była niepokojąca. Kto wie, co ci kretyni mogli zrobić, jakie mogli zostawić ślady? No cóż, taka możliwość istniała nadal, ale teraz wydawała się nieco bardziej odległa. Tak naprawdę Omara martwiły pogróżki, które ten mały bękart rzucał na sali sądowej. Reporterka. Reportaż w wiadomościach, nawet krótki, nie poparty żadnymi dowodami, mógłby sprowadzić na niego hańbę. Uczynić z jego imienia synonim zła. Siostrzenica mogła to zrobić w każdej chwili. Co teraz? Na domiar złego pieniądze zaczęły znowu być problemem. Kilka złych inwestycji — wyglądały obiecująco, były pewne, naprawdę — i zbyt dużo oddał na tę przeklętą fundację. Nie chodziło przecież o hazard — już prawie w ogóle nie grał, jedynie czasami dla rozrywki. Pieniądze były jednak tylko pieniędzmi. Zawsze można było zdobyć ich więcej. Prawdziwym zagrożeniem była Nadia. Gabrielle. Jego nieślubna siostrzenica. Parę jej słów — a wówczas wszyscy inni, nawet tak zwani przyjaciele, rzucą się na niego jak wilki. Jak lwy. Zwłaszcza ci młodzi. Widział już oznaki 404 tego. Tylko czyhali, aby powalić mężczyznę w jego wieku, człowieka mającego władzę, chcieli zająć jego miejsce. Jak wilki. Jak lwy. Co on, na miłość boską, ma zrobić? To musiała być opatrzność. Właśnie kiedy prosił Boga o pomoc, jego uwagę zwróciła gazeta leżąca na stoliku. Nagłówek — „Amerykanin porwany w Libanie. Podejrzewani terroryści". Ależ oczywiście. To była odpowiedź. Porwania zdarzały się codziennie. Albo prawie codziennie. Czasami z powodów politycznych, niekiedy dla okupu, a czasami z obu przyczyn. A gdyby jego siostrzenica została porwana? Trzymana dla dużego okupu? A potem, kiedy pieniądze już by zapłacono, i tak została zabita? Wyśmienity pomysł. Nie mógł już jej przedstawić jako szpiega. Po raz drugi to by nie przeszło. Nie. Potrzebni mu byli kryminaliści. Najemnicy. Będzie kosztowało, ale okup pokryje koszty z nawiązką. Upiecze dwie pieczenie przy jednym ogniu. Prawdziwie wyśmienity pomysł. Mógł go wprowadzić w życie jeszcze dzisiejszej nocy. Odnowić parę starych znajomości. Zrobi to. A te cienie, które zdawały się za nim chodzić? Co z nimi? Żaden problem. Gdyby zaszła potrzeba, w każdej chwili mógłby zniknąć w tysiącu miejsc w centrum Kairu. I będzie unikał mówienia przez telefon czegokolwiek obciążającego. Było w tym coś podniecającego, jak za ostatnim razem. Nawet jeszcze bardziej. „Zwycięstwo należy do odważnych" — powiedział sobie w duchu Omar. A on zawsze był odważny. Wczesnym rankiem spacer nadbrzeżem Nilu z hotelu Hil-ton do Television Tower był przyjemny i na tyle długi, by stanowić dobrą gimnastykę. Jeśli Gaby miała czas, wędrowała na most Kubri el Tahrir i patrzyła na ponadczasową rzekę. Tego 405 ranka śpieszyła się jednak. Sean po ciemku przygotowywał się do wyjścia, aby fotografować piramidy o wschodzie słońca — o czym, jak twierdził, zawsze marzył. Zwinąwszy się znowu wygodnie w łóżku, zaspała. Tuż powyżej mostu minęła hotel Shepheard's. Nie był naturalnie oryginalnym Shepheard'sem. Tamten znajdował się w innej części miasta. I już nie istniał. To była zaledwie rekonstrukcja. Imitacja. Mimo to sama nazwa sprawiła, że Gaby się wzdrygnęła. Z jakiego powodu? Ze strachu? Z powodu wspomnień. Nie powinna sobie na to pozwolić. I właśnie przed hotelem Shepheard's ją porwali. Jakiś uliczny sprzedawca podszedł do niej z kwiatami. Uśmiechnęła się i odprawiła go ręką. — Nie, proszę pani, nie kupić — powiedział. — To prezent od tamtego pana. Jakiś niski, uśmiechnięty mężczyzna z przystrzyżoną brodą podszedł do niej z kolejnym bukietem. Dopiero gdy mężczyźni byli bardzo blisko, zobaczyła broń. — Podwieźć panią? — zapytał ten drugi po angielsku. — Cicho bądź, inaczej cię zabijemy. Samochód to był typowy, kairski pojazd, piętnastoletni ford. Znalazła się w środku, została wepchnięta na podłogę i przykryta brudnym kocem. Ktoś oparł nogi na jej udach. Ktoś inny przyłożył lufę pistoletu do głowy. Mercie. Zawsze zastanawiała się, w jaki sposób Amerykanie i Europejczycy byli tak łatwo porywani na Bliskim Wschodzie. A teraz przyszła kolej na nią. Usiłowała zorientować się, dokąd jechali, wsłuchując się w uliczne odgłosy, licząc skręty w prawo i w lewo. Nadaremnie. Może w Paryżu albo nawet w Nowym Jorku. Ale nie w Kairze. Zaledwie po dwóch kilometrach jazdy była zupełnie zdezorientowana. Czas. Mogła przynajmniej odmierzać czas. „Milion i jeden" równało się jednej sekundzie. „Milion, dwa". „Milion, trzy". Po jakichś czterdziestu minutach samochód zatrzymał się. 406 Zerwali z niej koc i podnieśli go na tak długo, że zdołała dostrzec pole bawełny, zanim założyli jej przepaskę na oczy. Wyciągnęli ją prędko z samochodu i wepchnęli do bagażnika. Samochód ruszył ponownie. W bagażniku było piekielnie gorąco. Bala się, że się udusi. Usiłowała odmierzać czas, ale straciła rachubę. Minęły może ze dwie godziny, zanim samochód się zatrzymał. Kiedy wyciągnęli ją z bagażnika, poczuła zapach morza. Nie na tyle blisko, by je usłyszeć, ale w powietrzu czuć było sól. Przeprowadzili ją przez drzwi, potem przez drugie, a wreszcie rzucili ją na podłogę. Ktoś zawiązał jej z tyłu ręce. Nama-cała strukturę ściany. „Żużlowa płyta" — pomyślała. — Jedno słowo, a umrzesz — odezwał się głos, w którym rozpoznała owego drugiego mężczyznę. Do tej pory ktoś powinien zauważyć jej nieobecność w studiu. Spróbują skontaktować się z nią w hotelu. Sean już wrócił. On się domyśli. Papa — nie, bo wrócił do Paryża. Sean. Czy będą się domagać okupu? A może była to akcja terrorystyczna, zorganizowana nie tyle dla pieniędzy, ile dla rozgłosu? Sean zawiadomi policję. Nie, nie zrobi tego. Pójdzie do Fa-rida Hamzy. Tak będzie lepiej. Szukali jej już teraz, powtarzała sobie. Musiała tylko zrobić wszystko, by pozostać przy życiu, dopóki jej nie znajdą. Wyczuła, że dom, w którym przebywała, był mały. W sąsiednim pokoju słyszała tych dwóch mężczyzn. Mówili dialektem, który ledwo rozumiała. — Niezła — powiedział sprzedawca kwiatów. — Robota? — zapytał drugi mężczyzna. — Ach, robota. I kobieta też. — Zapomnij o tym, dopóki ci nie powiem. Czterdzieści osiem godzin i możemy robić, co zechcemy. Do tego czasu — pracujemy. Najwyraźniej nie wiedzieli, że Gaby mówi po arabsku. Albo też — co byłoby jeszcze bardziej przerażające — wiedzieli. Oparła się o żużlową ścianę i czekała. 407 ?? Telefon zadzwonił o dziewiątej wieczorem. Sean odebrał go po drugim sygnale. — Mówi muzułmański dżihad — oznajmił jakiś głos. — Przekaż tę wiadomość ojcu kobiety. Milion dolarów w stu-i pięćdziesięciodolarowych banknotach. Macie trzydzieści sześć godzin, nie więcej. Żadnych kontaktów z policją. — Sean rozejrzał się dookoła. Razem z nim w pokoju w Hiltonie siedzieli inspektor i porucznik egipskiej policji narodowej, dwóch techników z kairskiej komendy policji, dyrektor kairskiego biura CNN i Farid Hamza. — Kolejne instrukcje nadejdą później. Jeśli chcecie zobaczyć tę kobietę żywą, dokładnie zastosujcie się do nich. Rozległ się nieokreślony zgrzyt, a potem usłyszeli Gaby. — Daj, może uda mi się przeczytać. — Potem wyrecytowała coś, co przypominało nagłówek z gazety o Saddamie Husajnie. Następnie połączenie zostało przerwane. Inspektor spojrzał na techników. — Za krótko — stwierdził jeden z nich. Drugi technik przewinął taśmę. Powiedział coś po arabsku. Pierwszy mężczyzna przetłumaczył: — Nie dzwonił z tego miejsca jej uwięzienia. Ten szczęk? To przycisk magnetofonu. Taniego, nie za dobrego. Została nagrana na taśmie. — Brzmiało, jakby czytała — powiedział porucznik. Człowiek z CNN, Rich Heflin, skinął głową. — To cytat na dzisiejszy dzień z Saddama. Przyszedł dzisiaj około czternastej, a podaliśmy go w wiadomościach kilka minut później. — Ktoś zapisał słowa, żeby mogła je odczytać. Chcieli wykazać — porucznik spojrzał na Seana — że dzisiejszego popołudnia jeszcze żyła. — Dżihad — powiedział inspektor. Przypominał Seanowi aktora F. Murraya Abrahama. W istocie nazywał się Ibrahim. — Zawsze ten dżihad. 408 Porucznik lekko skinął głową. — Pan nie wierzy, że to oni? — zapytał Sean Ibrahima. — Kto wie? Gdyby nastąpił przeciek — do czego nie dojdzie — podkreślił inspektor zebranym w pokoju — mielibyśmy takich wiadomości wiele, trzydzieści, czterdzieści. I wszyscy przyznawaliby się do tego, że to oni zrobili. Kiedyś mieliśmy nawet telefon z Ameryki. Ten wasz Ku-Klux-Klan — sądzę, że to tak się u was nazywa. Seana nękało coś w podświadomości. — Niech pan przegra tę taśmę jeszcze raz — powiedział. A chwilę później: — To tutaj. Właśnie tutaj. Na początku mówi. „Może uda mi się przeczytać". Ona ma sokoli wzrok. To może nic nie znaczyć, ale jeśli ktoś trzymał ten papier w oddaleniu, powiedziałaby: „Nic nie widzę". Spojrzeli na niego, nie rozumiejąc. — Niech pan to puści jeszcze raz — polecił Sean. — Tutaj. Sposób, w jaki podkreśla to „może". — Do diabła! Faktycznie! — odezwał się Rich Heflin. — Morze! Ona jest gdzieś blisko morza. — Ach! — powiedział Ibrahim. — To nie jest takie proste w drugim języku. Sądzisz, że to możliwe? Sean zdał sobie sprawę z tego, że gdyby się mylił, naraziłby Gaby na jeszcze większe niebezpieczeństwo. — Sądzę, że tak. Jestem nawet pewien — potwierdził. — To już coś — skwitował porucznik. — Możemy obstawić nadmorskie drogi. — Zróbcie to — polecił inspektor. — I to tak, aby wydawało się to normalne. Porucznik podszedł do jednego z dodatkowych telefonów zainstalowanych przez techników. — Coś jeszcze? — zapytał Sean Ibrahima. — Proszę zadzwonić do jej ojca. Mówi pan, że jest w Paryżu? — Tak. Muszę panu powiedzieć, że będzie chciał zapłacić. Ja również. Inspektor zaledwie skinął głową. 409 Sean zatelefonował. Kiedy skończył rozmowę, zdał sobie sprawę, że była to najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek w życiu robił. — Przyleci pierwszym samolotem — powiedział inspektorowi. — Dzwoni teraz do swego banku. Będzie dzisiaj w nocy. Inspektor skinął smutnie głową. — Są tutaj jej krewni — powiedział Sean. — Prawdopodobnie zna pan tę historię. Dziadkowie. No i wujek. Co z nimi? — Nagle zdał sobie sprawę z tego, że Hamza przysłuchiwał się uważnie z drugiego końca pokoju. — Zostawmy to do przyjazdu jej ojca— zaproponował inspektor. — Na razie im mniej ludzi o tym wie, tym lepiej. — W porządku. Kilka minut później, kiedy inspektor zarządzał wypytywanie sprzedawców ulicznych, przechodniów i innych możliwych świadków, przyjmując, że Gaby została porwana w drodze do pracy, Sean zamienił parę cichych słów z Hamzą. — Czy myśli pan o tym samym co ja? — Być może. Ale nie podoba mi się ten tok myślenia. — Ze to Omar może za tym stać? — W zeszły czwartek, piątek i sobotę wymknął się ludziom, którzy za nim szli. Stracili go z oczu na kilka godzin. Oczywiście to może nic nie znaczyć. Mógł grać w karty, łajdaczyć się z dziwkami — jego normalne zajęcia. — Albo i nie — powiedział Sean. — Czy nie powinniśmy powiedzieć o tym inspektorowi? — Nie. Jeszcze nie. Policjanci tacy jak ci... nie są zbyt subtelni. Albo go zawloką gdzieś na przesłuchanie, albo napuszczą na niego dwudziestu ludzi. W każdym wypadku, jeśli ma ze sprawą coś wspólnego, wyprze się tego. A to, obawiam się, nie byłoby zbyt dobre dla Gaby. Sean skinął głową. On również się bał. Dwaj mężczyźni z dwóch różnych pokoleń spojrzeli na siebie. Jeden utracił matkę, a drugi obawiał się, że straci córkę. 410 — A więc pozwólmy się temu toczyć. Na razie — skwitował Sean. — Tak. Tarik przyjechał późnym rankiem. Widoczne było, że nie spał. Inspektor Ibrahim natychmiast poinformował go o obecnym stanie rzeczy. Nie było więcej telefonów. Detektywi w terenie nie mieli wiele szczęścia. Jakiś uliczny sprzedawca był świadkiem porwania. Sprzedawał kwiaty i nie był zadowolony z widoku innego sprzedawcy kwiatów, jakiegoś obcego, w jego rejonie. Opisał tych ludzi jak również ich samochód tak ogólnikowo, że wręcz bezużytecznie, poza jedną rzeczą — samochód miał dużą plamę rdzy na bagażniku. Mężczyzna zapamiętał ją nie dlatego, że rdza była czymś niezwykłym, lecz dlatego, iż miała kształt półksiężyca. — Nie zapisał numerów? — zapytał Sean, łudząc się wbrew wszelkim nadziejom. Po raz pierwszy inspektor zdawał się rozbawiony. — On nie potrafi czytać, panie McCourt. Nie byłby w stanie wydać reszty, gdyby nie obrazki na pieniądzach. Często myślałem, że właśnie po to na pieniądzach są rysunki. Zadzwonił telefon. Przez chwilę Tarik robił wrażenie złapanego w pułapkę zwierzęcia, po czym podniósł słuchawkę. Tym razem instrukcje dotyczyły wyłącznie pieniędzy. Mają zostać złożone na koncie szwajcarskim. Konto zostanie udostępnione, a pieniądze wyjęte telefonicznie. Jeśli operacja zostanie pomyślnie przeprowadzona, uwolnią Gaby dwadzieścia cztery godziny później. Żadnych sztuczek ze strony policji. Następna krótka taśma z nagraniem Gaby czytającej nagłówki z porannej gazety. Tym razem nie było żadnych ukrytych wskazówek. Przez resztę dnia policjanci przychodzili i wychodzili. Tarik często rozmawiał ze swoim bankiem na jednej z dodatkowych linii. Ów milion dolarów niemal go zrujnuje. Sean zapropono- 411 wał, że doda tyle, ile może. Nie było tego dużo. Niewielu korespondentów wojennych się wzbogaciło. Sean zatelefonował również do Jake'a Farallona. Może kontakty starego szpiega znowu okażą się pomocne. Jednakże Jake oddzwonił później, aby powiedzieć, że nie miał szczęścia. — Moi ludzie nic o tym nie wiedzą — relacjonował. — I mówią, że wszędzie jest pełno policji. Równie dobrze możemy zostawić im tę robotę. — Dzięki, Jake. — Będę trzymał rękę na pulsie, ale nie robię sobie większych nadziei. —Jake przerwał. — Naturalnie istnieją tu miejsca, do których policja nie ma wstępu. I ja również, a nawet większość z moich ludzi nie ma tam wejścia. — Na przykład gdzie? — Tam, gdzie przebywają uchodźcy. Palestyńczycy. I tym podobne miejsca. Po odłożeniu słuchawki Sean zastanowił się nad słowami Farallona. Znał kogoś takiego. Człowieka, którego nie widział od dłuższego czasu. Ale słyszał, że siedzi w Kairze. Jak on się nazywa? Do diabła, za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć. Ale w grę wchodziło życie Gaby. — Muszę wyjść — oznajmił. Tarik spojrzał na niego pytająco, inspektor z dezaprobatą. — Mam coś ważnego do załatwienia — powiedział Sean. — Niech się pan nie martwi, inspektorze, to nic, co mogłoby panu przeszkodzić. Ale może trochę potrwać. Wziął taksówkę do CNN i odszukał Richa Heflina. — Potrzebna mi najlepsza, jaką da się uzyskać, odbitka z pewnej fotografii. Ukazała się w „Timesie" i w setkach innych gazet — zakomunikował Heflinowi. Podał opis zdjęcia i przypuszczalną datę jego ukazania się. — Potrzebne mi jest zaraz. Godzinę później już je miał. Pamiętał tę wioskę lub to, co z niej zostało. Pamiętał dwunastoletniego chłopca klęczącego pośrodku zakurzonej ulicy nad ciałem kobiety — matki. Teraz przypomniał sobie, jak się nazywał. Wziął odbitkę ze sobą. 412 CS W czasie tych wszystkich wojen bał się tysiące razy, ale zawsze najbardziej się bał miejsc takich jak to. Na osiedlu mieszkaniowym w Chicago. W małej, afgańskiej wiosce, bez żadnych żołnierzy w pobliżu, kiedy ktoś powiedział coś niewłaściwego. I tutaj, w głębokim zaułku Kairu, gdzie rozmowy cichły na jego widok. Jacyś mężczyźni poruszający się za nim. Coraz bliżej. A teraz jeden z nich zastąpił mu drogę. I nawet nie myślał się usunąć. Pozostało mu tylko jedno. Sean powiedział, do kogo przyszedł. — Daj mu to. — Podał mężczyźnie odbitkę zdjęcia. Po całej wieczności, trwającej może z dziesięć minut, mężczyzna wrócił w towarzystwie dwóch innych. Wszyscy pozwolili, aby Sean dostrzegł, że są uzbrojeni. Poszedł za nimi. Były tam jakieś drzwi — schody, trzy piętra wyżej, nastolatek z kałaszem w rękach i z nienawiścią w oczach. Jeszcze jedne drzwi. Otworzyły się. Sean nie rozpoznałby go. Szczupły, pełen blizn, dobiegający trzydziestki. Mężczyzna trzymał w dłoni odbitkę, ponad nią spojrzał na Seana. — Pamiętam cię. Po coś tu przyszedł? Słuchał w milczeniu wyjaśnień. Kiedy Sean skończył, mężczyzna z bliznami zastanowił się. Znowu spojrzał na fotografię. — Pamiętam ten dzień. Byli tacy, którzy chcieli cię zabić, ale powiedziałeś, że jeśli ludzie zobaczą, co czynią bomby, może przestaną bombardować. I przestali. W mojej wsi. Nie w innych. Nie wtedy. Ale ja to pamiętam. Powiedział coś po arabsku do pozostałych mężczyzn i zniknął na ciemnych schodach. — Chodź — rzekł chłopiec o twardym wzroku, wskazując kałasznikowem na drzwi. — Po co? — Powiedział, że poczęstuje cię herbatą. 413 cg Imię nic nie mówiło inspektorowi Ibrahimowi, ale sierżant policji kairskiej, będący w pokoju, usłyszawszy je, spojrzał ostro. — Znacie go, sierżancie? — zapytał inspektor. — Tak. — Sierżant posłużył się arabskim określeniem śmieci. — Zatem wiesz, o co chodzi. Zrób to teraz i nie przejmuj się drobiazgami. Zdobędę pełnomocnictwa. Dwie godziny później myśleli, że mają wszystko, co było potrzebne. Ten człowiek był zawodowym kryminalistą. Miał mały domek w pobliżu Port Saidu, odziedziczony po ojcu, niskiego szczebla pracowniku administracji państwowej, który pewno marzył o czymś lepszym dla syna. Ludzie wiedzieli o nim, bo niekiedy zabierał tam przyjaciół. Było to w odległości zaledwie paru kilometrów od plaży. — Oni tam będą — powiedział Ibrahim. — We dwóch, może trzech. I ona. — Co zamierza pan teraz zrobić? — zapytał Tarik. Inspektor przeniósł wzrok z niego na Seana i znowu spojrzał na Tarika. — Doktorze Misry, panie McCourt, nie chcę was straszyć, ale nie mam dobrych przeczuć. Ten facet jest tylko czyimś narzędziem. Za porwaniem stoi ktoś inny. Czy szef zdoła uzyskać pieniądze, czy nie, uważam, że wydał rozkaz zabicia Gabrielle. Według mnie powinniśmy tam wejść i odbić ją. Posłużyć się granatami ogłuszającymi i napaść na nich. Możemy to zorganizować o brzasku. Zapewniam was, że jesteśmy zawodowcami. Zastosujemy wszelkie środki ostrożności, aby zapewnić kobiecie bezpieczeństwo. — Ja... ja nie wiem — wybąkał Tarik. — To wydaje się bardzo niebezpieczne. — Nie tak niebezpieczne jak czekanie. Nie tak niebezpieczne, jak może okazać się sytuacja zakładniczki. Tarik spojrzał na Seana. Sean skinął wolno głową. — A więc odbijcie ją — powiedział Tarik. Inspektor zwrócił się w stronę telefonu. Sean zatrzymał go. 414 — Jeszcze jedno. Idę z wami. W przeciwnym razie nie zgadzam się. Ibrahim wpatrywał się w niego przez chwilę. — Bardzo dobrze. Ale proszę nie przeszkadzać. Myślę, że pan to rozumie. Gaby wiedziała, że nadszedł poranek, kiedy miała umrzeć. Zrozumiała sytuację, słuchając tego, co mężczyźni mówili między sobą. Mówili też o tym, co jej zrobią, zanim ją zabiją. Było jasne, że nie mieli pojęcia, iż znała ich język. Była głodna i brudna. Dano jej tylko wodę i pierwszego ranka trochę chleba. Stało tam wiadro, do którego mogła się załatwiać. W ciągu dnia w pomieszczeniu panowało duszące gorąco. Wydawało jej się, że istniały dwie możliwości. Każda z nich miała jedną zaletę — były lepsze od biernego poddania się. Pierwszą była walka. Wymagało to jednak ogromnego szczęścia. Gdyby w momencie, kiedy po nią przyjdą, krzyknęła nagle po arabsku i posłużyła się wiadrem jako bronią, mogłaby ich na tyle zaskoczyć, by zdołać odebrać któremuś broń. Inną szansą była próba przekonania mężczyzn, aby puścili ją wolno. I tu znowu arabski mógłby pomóc. Potarguj się z nimi. Miała bogatego ojca, i oni mogliby się wzbogacić. Była przyjaciółką Farida Hamzy, który postanowi ich ścigać bez względu na to, dokądkolwiek zamierzaliby uciec. Lepsze to niż nic, ale i tak niewiele. Co robić? Wkrótce będzie musiała podjąć decyzję. W szparze pod drzwiami pojawiła się zapowiedź światła poranka — mężczyźni przynajmniej zdjęli jej przepaskę z oczu. Usłyszała, jak jeden z nich poruszył się w sąsiednim pokoju. Jeśli postanowi walczyć, będzie to niemal równoznaczne z samobójstwem. W tych jednak okolicznościach walka dawała szansę. Z drugiej strony, jeśli zaczęłaby z nimi rozmawiać, może przynajmniej zyskałaby na czasie. Gdzieś tam jej szukali. Policja. Farid Hamza. Sean. 415 Myśl o Seanie była prawie nie do zniesienia. To, że mogłaby go już nigdy nie zobaczyć. W sąsiednim pokoju rozległy się jakieś pomruki, odgłosy budzących się ze snu mężczyzn. Jeden ganił drugiego, który powinien był czuwać. Gdyby tak tylko jeden wszedł do niej, miałaby większe szanse na zdobycie broni. Wówczas jednak trzymano by ją w tym pokoju jak w pułapce. Mężczyźni coś jedli. Burczało jej w żołądku. Niesamowite, że w takiej chwili mogła odczuwać głód. Wydawało się jej, że wszystkie zmysły ma wyostrzone. Teraz rozmawiali głośno. Świntuszyli. Zdała sobie sprawę z tego, że oni się tym podniecali. Podniecali, by ją zgwałcić i zabić. Z tyłu za ścianą posłyszała dziwne drapanie. Czyżby jakieś zwierzę? Zaskrzypiawszy, drzwi otworzyły się. Ukazali się w nich dwaj mężczyźni. Jeden za drugim. Obydwaj gapili się na nią pożądliwie. Czas na decyzję. Zaczęli się ku niej zbliżać. Nagle nastąpił oślepiający błysk i wybuch, który rzucił ją pod ścianę. Potworny ból w uszach. Usiłowała wstać, lecz nie mogła. Wszędzie zaroiło się od mężczyzn. Jeden z nich wyglądał jak Sean. Zemdlała. — Pęknięte błony bębenkowe — orzekł lekarz. — Lekki wstrząs mózgu. Nic jej nie będzie. Na noszach przenosili ją do czekającej karetki. Sean trzymał Gaby za rękę. — Co ty tu robisz? — spytała słabym głosem. — Tak się złożyło, że byłem w pobliżu i pomyślałem, żeby na chwilę wpaść — powiedział. Żart nie zdołał ukryć troski w jego oczach. Ani miłości. 416 Był tam jeszcze jakiś inny człowiek. Egipcjanin. Podziobana twarz. Wygląda jak ten brzydki aktor. Jak on się nazywa? — Ci dwaj wcale nie są z dżihadu — powiedział mężczyzna. — Są niczym. Moi ludzie lada moment przechwycą w Kairze pośrednika. — A co z Omarem? — zapytał Sean. — Nasz wspólny przyjaciel prosił o przyjemność odwiedzenia go. Te słowa nie wydawały się Gaby sensowne. Trzymała rękę Seana i czuła ciepło słonecznych promieni. — Już po wszystkim — szeptała. — Już w końcu jest po wszystkim. — Ależ o czym ty mówisz, kochanie? To, co najlepsze, dopiero jest przed nami. Za godzinę Omar skontaktuje się z bankiem. Jeśli wszystko dobrze poszło, nastąpi seria przelewów, zakończona czekiem na okaziciela później, po południu. A jeśli coś się nie udało, miał bilet na samolot i zapewnione fundusze w Ameryce Południowej. Oczekiwanie jednak było wyczerpujące. Do gabinetu wszedł służący. — Generał Hamza chce się z panem zobaczyć. Hamza. A to niespodzianka. Z drugiej jednak strony, musieli przecież wysłać kogoś z wiadomością, że Gaby nie żyje. Hamza był przyjacielem rodziny. Stary mężczyzna stanął w drzwiach. — Generale, cóż za miła niespodzianka! Czemu zawdzięczam pańską wizytę? — Myślę, że pan wie — odpowiedział Hamza. Jego głos nie brzmiał miękko. — Zapewniam pana, że... — Omar zobaczył, że za generałem stoją jacyś inni mężczyźni. Mężczyźni w mundurach. Jeden z nich wystąpił do przodu. 417 Myśl o Seanie była prawie nie do zniesienia. To, że mogłaby go już nigdy nie zobaczyć. W sąsiednim pokoju rozległy się jakieś pomruki, odgłosy budzących się ze snu mężczyzn. Jeden ganił drugiego, który powinien był czuwać. Gdyby tak tylko jeden wszedł do niej, miałaby większe szanse na zdobycie broni. Wówczas jednak trzymano by ją w tym pokoju jak w pułapce. Mężczyźni coś jedli. Burczało jej w żołądku. Niesamowite, że w takiej chwili mogła odczuwać głód. Wydawało się jej, że wszystkie zmysły ma wyostrzone. Teraz rozmawiali głośno. Świntuszyli. Zdała sobie sprawę z tego, że oni się tym podniecali. Podniecali, by ją zgwałcić i zabić. Z tyłu za ścianą posłyszała dziwne drapanie. Czyżby jakieś zwierzę? Zaskrzypiawszy, drzwi otworzyły się. Ukazali się w nich dwaj mężczyźni. Jeden za drugim. Obydwaj gapili się na nią pożądliwie. Czas na decyzję. Zaczęli się ku niej zbliżać. Nagle nastąpił oślepiający błysk i wybuch, który rzucił ją pod ścianę. Potworny ból w uszach. Usiłowała wstać, lecz nie mogła. Wszędzie zaroiło się od mężczyzn. Jeden z nich wyglądał jak Sean. Zemdlała. — Pęknięte błony bębenkowe — orzekł lekarz. — Lekki wstrząs mózgu. Nic jej nie będzie. Na noszach przenosili ją do czekającej karetki. Sean trzymał Gaby za rękę. — Co ty tu robisz? — spytała słabym głosem. — Tak się złożyło, że byłem w pobliżu i pomyślałem, żeby na chwilę wpaść -— powiedział. Żart nie zdołał ukryć troski w jego oczach. Ani miłości. 416 Był tam jeszcze jakiś inny człowiek. Egipcjanin. Podziobana twarz. Wygląda jak ten brzydki aktor. Jak on się nazywa? — Ci dwaj wcale nie są z dżihadu — powiedział mężczyzna. — Są niczym. Moi ludzie lada moment przechwycą w Kairze pośrednika. — A co z Omarem? — zapytał Sean. — Nasz wspólny przyjaciel prosił o przyjemność odwiedzenia go. Te słowa nie wydawały się Gaby sensowne. Trzymała rękę Seana i czuła ciepło słonecznych promieni. — Już po wszystkim — szeptała. — Już w końcu jest po wszystkim. — Ależ o czym ty mówisz, kochanie? To, co najlepsze, dopiero jest przed nami. Za godzinę Omar skontaktuje się z bankiem. Jeśli wszystko dobrze poszło, nastąpi seria przelewów, zakończona czekiem na okaziciela później, po południu. A jeśli coś się nie udało, miał bilet na samolot i zapewnione fundusze w Ameryce Południowej. Oczekiwanie jednak było wyczerpujące. Do gabinetu wszedł służący. — Generał Hamza chce się z panem zobaczyć. Hamza. A to niespodzianka. Z drugiej jednak strony, musieli przecież wysłać kogoś z wiadomością, że Gaby nie żyje. Hamza był przyjacielem rodziny. Stary mężczyzna stanął w drzwiach. — Generale, cóż za miła niespodzianka! Czemu zawdzięczam pańską wizytę? — Myślę, że pan wie — odpowiedział Hamza. Jego głos nie brzmiał miękko. — Zapewniam pana, że... — Omar zobaczył, że za generałem stoją jacyś inni mężczyźni. Mężczyźni w mundurach. Jeden z nich wystąpił do przodu. 417 — Omarze Ismail, aresztuję pana za porwanie i spiskowanie w celu morderstwa. Pojawiły się kajdanki, okrutnie ciasne. — Ależ to oburzające — obruszył się Omar. — Jestem niewinny. Farid Hamza zbliżył się do niego. — Jesteś winny wielu innych rzeczy. Do których się jeszcze przyznasz. I za które będziesz pokutował do końca swoich dni. Obiecuję ci to. Później, tejże wiosny w Aleksandrii, dom, w którym niegdyś pracowała matka Gaby, wypełniony był zapachem dziesięciu tysięcy kwiatów. Srebro zostało wypolerowane na błysk, lniane obrusy lśniły białością, połyskiwała angielska porcelana. Służba pojawiła się w nowych uniformach, a muzycy nieustannie grali zapadającą w serce melodię — Pieśń Nadii. Na górze, w sypialni, w której dorastał jej ojciec, Gaby popatrzyła na swoje odbicie w staroświeckim lustrze, poprawiając delikatną kaskadę białej koronki, otaczającej jej twarz. Rozległo się stukanie do drzwi. — Czy jesteś gotowa, Gaby, kochanie? — wołała Catheri-ne Austen. — Wszyscy czekają. — Już idę! — odpowiedziała Gaby, wykonując mały piruet, aby przyjrzeć się swojej białej, jedwabnej sukni z przodu i z tyłu. Podeszła do otwartego okna, spojrzała poza ogród Catherine, poza bulgocącą fontannę, na skromny, mały domek. Pozwoliła poszybować wyobraźni, tak jak często czyniła w ciągu ostatnich dni. Oczyma duszy ujrzała piękną, ciemnowłosą dziewczynę rozwieszającą bieliznę i młodego mężczyznę, którego kochała, wyciągającego ręce, żeby jej pomóc. Jakie to smutne, że ich szczęście było tak ulotne i krótkie. Ich miłość jednak dała jej życie i Gaby wiedziała, że tego jej matka nigdy nie żałowała. — Chciałabym, żebyś mnie mogła teraz zobaczyć, ummi — 418 szepnęła. — Chciałabym, żebyś wiedziała, że naprawdę znalazłam sobie mojego nasiba. Odwróciła się z powrotem w stronę lustra, aby ostatni raz spojrzeć, wygładzić wyimaginowane zmarszczki w falującej sukni. Nadszedł czas. Śpieszyła się na ślub. deksandria, Egipt, 1983 rok zawodzenie kobiet wydawało się wręcz ogłuszające, bole-ny, przenikliwy lament Bliskiego Wschodu, unoszący się pół miliona gardeł. (...) luz po raz drugi w swym życiu Gabriełłe Misry brała udział v pogrzebie swojej matki. Jdzieś z przodu tłumy zaczęły napierać na trumnę i żołnierze odparli je, bynajmniej nie łagodnie. Karima Ahmad była 'egendą (...). Pojedyncze głosy wybijały się ponad wrzawą: - Żegnaj Karimo, kochamy cię! ilbo: - Dlaczego nas opuściłaś, o Karawan? Karawan - Słowik. Przydomek ten odzwierciedlał czyste, rozdzierające serce piękno głosu Karimy i naturalną, niczym nie upiększaną wirtuozerię jej śpiewu. (...) Jakaś kobieta w średnim wieku ruszyła do przodu, płacząc. - Utracona córka! Niech Bóg okaże ci miłosierdzie, biedna dziewczyno! Ktoś ją odciągnął. „ Utracona córka " —pomyślała Gaby. „Nadia. To ja ". „Soheir Khashoggi błyskotliwie połączyła historyczną dro-biazgowość z wnikliwym spojrzeniem w ludzkie serca w tej fascynującej opowieści o dylematach lojalności, zakazanej miłości i ponadczasowej przyjaźni wplecionych w konflikt pomiędzy brytyjskim imperializmem a egipskim patriotyzmem". Jean Sasson, autorka Dziecka Estety ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO ISBN 83-7298-853-6 Cena 35 zł 90 gr 9788372988539