Zbigniew Nienac ki - Mężczyzna czterdziestoletni. OD WYDAWCYZbigniew Tomasz Nienacki (właściwe nazwisko Nowicki) urodziłsię 1 stycznia 1929 roku w Łodzi. W rodzinnym mieście pracował jakodziennikarzw "GłosieRobotniczym" i w tygodniku "Odgłosy". Od1962 rokuzajął się wyłącznie pracą literacką. Debiutował w 1957rokupowieściądla młodzieży Uroczysko. Tematyce młodzieżowej pozostał wierny w dwóch następnych książkach,abyłyto: Skarb Atanaryka (1960) i Pozwolenie na przywóz lwa (1961). W 1962 roku wydał również WorekJudaszów(akcjępowieści oparł naautentycznychwydarzeniach z lat 1946/1947). W1963 roku opublikował Podniesienie oraz Laseczkę itajemnicę, w 1964 roku Z głębokości,a w 1965 roku Sumienie. WyspaZłoczyńców zapoczątkowała w 1964 roku serię przygód Tomasza, historykasztuki, tropiciela przemytników i złodziei skarbównarodowych (kolejny tom to wydany w 1966 roku Pan Samochodziki templariusze). Po przeniesieniusię w 1967 rokudoJerzwałduAutor zamieszkałw domu nad Jeziorakiem, gdzie napisał kolejne tomyprzygód PanaTomasza i książki dla dorosłych. Wlatach 19671969 opublikowałdwutomową powieść Liście dębu, w 1972 roku Mężczyznę czterdziestoletniego, a w 1979 rokuUwodziciela. Potem stworzył swoje najbardziej znane dzieła: Raz wroku wSkiroławkach, tom l2 (1983),Wielki las (1987) i Dagome iudex, tom 13 (19891990). Tę ostatniąpowieść uważał za najlepsząw swoim dorobku literackim. Autor napisał takżekilka sztuk teatralnych: Termitiera(1962), Golem (1963),Styks (1963, druk: 1966), Opowieść o Bielinku (1966) i Myszy Popielą (1966). KilkapowieściZbigniewa Nienackiego doczekało się adaptacji filmowej: Wyspa Złoczyńców, Pan Samochodzik i templariusze. Pan Samochodzik i niesamowity dwór. PanSamochodzik i tajemnica tajemnic(filmowytytułPan Samochodzik i praskie tajemnice)orazWorek Judaszów(filmowy tytuł Akcja Brutus). Jego książki tłumaczono najęzyki: niemiecki, rosyjski, ukraiński,czeski, słowacki, węgierski,bułgarski, gruziński, ormiański, azerski,baszkirski, kirgiski i polską wersjęBraille'a. Za swoją twórczość otrzymał Autorm. in.nagrodę literackąmiasta Łodzi, a w 1988 roku Wielkilas wyróżniono nagrodą Stowarzyszenia Księgarzy Polskich. 182W latach 19831987, po reaktywowaniuZwiązkuLiteratów Polskich, byłPanZbigniewprezesem Oddziału Olsztyńskiego. ZbigniewNienacki zmarł 23 września 1994 roku w szpitalu w Morągu,a 26 września 1994 roku został pochowany na małymcmentarzuw Jerzwałdzie, gmina Zalewo. Spoczął w mazurskiej ziemi, na którejspędził27lat swegożycia. W Jerzwałdzie, w domu pod numerem 51,Rodzinazamierza utworzyć izbępamięci ZbigniewaNienackiego. Rozpoczynamy wydawanieksiążek Zbigniewa Nienackiego dladorosłych Czytelników. Będą to jakby "dzieła wybrane" naszegoAutora, którym chcemy nadać jednolitą szatę graficzną. Edycję otwierapowieśćPodniesienie (1963), której akcja zostałaosadzona w realiachwiejskich, a toczy się wiosną 1945 roku. Recenzent "Twórczości" napisał swego czasu: ". Powieść PodniesienieUzyskała odpowiedni stopień kondensacji, konsekwentnąmyśl kompozycyjną idzięki temuproblemy w niej poruszone stały się propozycją intelektualnąi, jak to określił autorw jakimś wywiadzie, także rozrachunkiem pokoleniowym". PowieśćZ głębokości (1964) rozgrywa sięw scenerii szpitalnej. Recenzent "Życia Literackiego" tak podsumował rozważania o tejksiążce po ukazaniu się jej pierwszego wydania: "Bogactwoobserwacji, sejsmograficzna czułość w rejestrowaniu ludzkich przeżyć,uwarunkowanie na to, co wczłowieku indywidualne i niepowtarzalne". Choroba bohaterai związane z nią przeżycia każą zastanowićsię nadsensem istnieniai śmierci człowiekaoraz znaczeniem miłości i przyjaźni. TematemSumienia (1965) są przeżycia, przemyślenia i refleksjedramaturga, który jako ławnikuczestniczył wprocesie o morderstwoi złożył swój podpis pod wyrokiem skazującym oskarżonego na karęśmierci. Autor stawia tupytanieo sens moralnystosowania karyśmierci w XX stuleciu. Następnie wydrukujemy interesujący kryminał Laseczka i tajemnica (1963) oraz Liściedębu, tom 12 (19671969), powieść o latachwojny i czasach powojennych. Jak napisał niegdyśwydawca: "Jesttozarazempewnego rodzaju studium bezradności jednostkiludzkiej wobec wyroków historii, która miota nią, jak wiatr miota suchym liściemzerwanym z drzewa". 183.Zkolei ukażąsię powieści:Mężczyzna czterdziestoletni (1971),Uwodziciel(1979), Raz w rokuw Skiroławkach, tom12 (1983),Wielkilas (1987) i Dagome iudex. tom 13(19891990). Czytelnicy będą mogli prześledzić ewolucjępisarską i poznać większość dokonań literackichnaszego Autora. Edycję tęjesteśmy winnipamięci Pana Zbigniewa Nienackiego. WydawcaMĘŻCZYZNA CZTERDZIESTOLETNIZapowiadając poprzednie wydanietej książki napisano: "To powieść psychologicznaosadzona we współczesnych realiach wielkomiejskich. Główny bohater, artysta rzeźbiarz, znajduje się w ostrym konflikcie z własnym synem szukającym drogi życiowej. Walcząc o odzyskanie syna musi razjeszcze, on mężczyznaczterdziestoletnia podjąć trud zrozumienia świata i ludzi. "PROWADZIMYSPRZEDAŻ WYSYŁKOWĄ NASZYCH KSIĄŻEK. LISTY I ZAMÓWIENIAPROSIMY KIEROWAĆ POD ADRES:OficynaWydawnicza"WARMIA"10-029 Olsztynul. Prosta 38 hibtel. 534-00-75gpdz. 8.0015. 00"WARMIA"Dział Handlowy10-686 Olsztynul. Barcza 5/12tel. 542-96^3godz. 18.0022. 00Zbigniew Nienacki. Okładkę i stronę tytułową projektowałAndrzej MierzyńskiZdjęcianatrzeciej iczwartej stronie okładkiPiotr PłaczkowskiISBN83-85875-25-5Copyright by Zbigniew NienackiOficyna Wydawnicza "WARMIA" s. c. z siedzibą w OlsztynieDruki oprawa:Energopol-Trade-Poligrafia sp. z o.o. 10-406 Olsztyn,ul. Lubelska 46Po schodach jeszczezstępował wolno, ale przez podwórze rzuciłsię pędem. Gwałtownieotworzyłdrzwi garażu i znieruchomiałna długąchwilę. Bo dotąd wszystko wydawało sięproste biec, szukać, zmusić do powrotu. Ale dokąd jechać? Gdzie o niegopytać? Była połowa września, popołudniowa godzina;niebo czyste, słońceupalne jak wsierpniu. Wąską klatką podwórza, obudowanegooficynami i zamkniętego ślepą ścianą fabryki, unosił się wgórę zaduchkurzu i nagrzanegobetonu. Z pobliskiejubikacji podwórzowej zalatywałosmrodem karbolu. Wnarożniku między garażem i ślepą ścianąmałe dziewczynki grały wklasy,skacząc zabawniena jednej nóżce. Wyprowadziłostrożnie samochód, żeby im nie zatrzeć wyrysowanychkredą kwadratów. Dziewczynki grzecznie dygnęły,ukłonił musięjakiśchłopak stojący przytrzepaku. Jan nie znał chyba tego chłopcaalbo nie zdołał go zapamiętać. GdyRafał byłmały, łatwiej mu jakośprzychodziłorozróżnić te dziecinne buzie, znał nawet imiona wszystkich dzieci z podwórka. Ale to było jednak bardzodawno. "Wtedygobardziej kochałem" pomyślał. Długo czekał, zanim zdołałwłączyć się do ruchu na głównej ulicy. Hałasdziesiątków samochodów, mknącychpo obydwustronach jezdni,przenikał go dziwnie ostro i natrętnie. Silnik wielkiegoautobusu na pobliskim przystanku rozdygotał w nim każdynerw, czuł,że mazachwianąrównowagę i niepowinien w takim stanie prowadzićwozu. Pojechałjednak te kilkaset metrów i zaparkował samochód przedkawiarnią. Bywał tu prawiecodziennie, ale zawsze wieczorem. Nie miał pojęcia, kogo możnaby było teraz zastać. Lecz każdy znajomy wydawałmusiędobry. Z każdym miał chęćrozmawiać. Był wewnątrz obolały,pragnął ten ból dzielić, jakby rozmówca był w stanie wziąć od niegojakąś cząstkę. Zresztą możemu wcale na tym nie zależało? Może wcalenie chciał, żeby mu było lżej, możepo prostu szukał rady? Przecież niemiał żadnego doświadczenia wtym względzie,słyszałtylko o podobnych kłopotach. W kawiarni nie zobaczył nikogo znajomego. Brakowałowolnychstolików. Dosiadł się do jakiejśstarszejpani, która wkrótce odeszła,i potemsiedział sam. Nie bardzo uświadamiał sobie, jak długo totrwało,nie zapamiętał, że zamówił kawę, że ją wypił, wypalił dwapapierosy. Dokładnie dwa, bo tyledostrzegł niedopałków, gdy weszłaKatarzyna. Wtedy sięocknął, radośnie kiwnął ku niej ręką, podnoszącsię z fotelika. Umówiłam się tu powiedziała, rozglądającsię posali. Usiadła jednak obok Jana, nawet uśmiechnęłasię z tą przyjemnąserdecznością kobiety, która kiedyś kochała. To byłoprzeddziesięciulaty, onamiała latdwadzieścia, on trzydzieści. Studiowała wtedy medycynę, aprzychodziła do jego pracowni, aby pozować. Miała pięknepiersi i wspaniałe nogi, alenicz tych szczegółów nie pozostałow rzeźbieJana. Z ichmiłości też niewiele przetrwało, chociaż ciągnęłasię prawietrzy lata. Widywali siępotem wprawdzie dość często, aleprzypadkowo. Właśnie w tej kawiarni. Syn mi uciekłrzekł do Katarzyny. Żartujesz. Taki dobrze wychowanymłody człowiek? Mówiłeśmi, że jest najlepszym uczniem w klasie. Ile on ma lat? Osiemnaście. Cholerny gówniarz. Uciekł izostawił wstrętnylist. Przeczytaj. Wyjął z kieszenipomiętą kartkę, rozprostował ją na stoliku i podałKatarzynie. Bolała go trochę jej ironia. Czy naprawdę kiedykolwiekchwalił się przed nią synem? Wydawało mu się, że zawsze był ostrożnyw pochwałach. Nie, niemógł go chwalić, bo w gruncie rzeczy ostatnionigdynie był z Rafała zadowolony. Czy nie powiedział niedawnodoMałgorzaty, że Rafał go rozczarował? I to była prawda. Tak czuł. Ma rację stwierdziła Katarzyna i oddałaJanowi list. Oczywiście, chłopak ma rację. Nigdy go naprawdę nie kochałeś. Nigdynikogo nie kochałeś. 4Miał ochotę jąuderzyć. Dlaczego niepotrafi wznieść się ponadwłasne sprawy iuczucia? Ma do niego pretensje o ichrozstanie, wtedyteż mu zarzucała brak miłości,wciąż się o to kłócili:"Kochasz niekochasz, kochasz nie kochasz". Oczywiście,że ją kochał. Rafała teżkocha. Ona o tym wie, ale korzystaz okazji, żeby go dotknąć. A twoja dobra i piękna małżonka? Co ona na to? dalejironizowała. Pojechała do swoich rodziców, do Wilna. Mógłbym do niejzadzwonić, alepo co? Zepsujęjejcały urlop, gotowa wracać przeztegocholernego gówniarza. I co zamierzasz? spoważniała. Usadowiła się głębiejw foteliku. "Zaraz udzieli mi dobrej rady pomyślał. To będzie głupiarada, najgłupsza, jaka może być. Rzecz jasna, wcale jejnie posłucham. "Nie mam pojęcia, co robićrzekł, zapalając papierosa. Dożonynie chcę dzwonić, bo jakcimówiłem, nie zamierzam psuć jejurlopu. Muszę to jakośsam załatwić. Wiesz, gdzie go szukać? Skąd? Spróbuję dotrzeć do jego szkolnych kolegówi koleżanek. Może onibędą wiedzieli. Dotknął mniebardzo mocno. I towłaśnie teraz,gdy mam dużo roboty, a praca mi nie idzie. Zawsze ci praca nie idzie. Tak ciągle mówisz, a potem masznową wystawę. Rozpieszczałeś chłopaka. Często słyszałam od ciebie:"Rafał to, Rafał tamto". Okazuje się, żeon miał ciebie dosyć. A powiedziałaś, że go nie kocham. Tak tylko mówiłam. A naprawdę to myślę, że tylko jego kochasz. Byłem dla niego możezbyt oschły. Znaszmnie, wiesz, że nielubię uzewnętrzniać swoich uczuć. A on jest bardzo wrażliwy. Niekiedy chciał mnie objąć, pocałować, pomyśl, taki duży chłopak, a miałtakie pragnienia. Broniłemsię przed tym, wzdragałem. Starałem siębyć surowy, bo jednego siębardzo boję: żeby nie wyrósł na mięczaka. Napijeszsię czegoś? zapytał, bonareszcie podeszła donichkelnerka. Zamówiłakawę, Jan już pił, zapalił nowego papierosa. Mam wyrzuty sumienia mówiłdalej. Ostatnio corazczęściej chwytałemsię na tym, że czuję wRafale cośobcego i wrogiego. Chłopak mnie nieustannieirytował, niewiedziałem dlaczego. A terazjuż wiesz? Zdaje misię, że wiem. Nie mogłem i niemogę przywyknąć dotego, że jestemojcem. Niepytałemnigdy swojego ojca o podobnesprawy, alemyślę, że onzawsze czułsię ojcem swoich dwóch synów. Z myślą o nas prowadziłswojegospodarstwo, orał, siał, kosił, wyganiał krowyna pastwisko. Żył dlanas,rozumiesz? A ja, tak naprawdę,nigdy nie czułem się ojcem. Tylkoudawałem, że jestemojcem, zgrywałem się naojca. Gniewałem się,karałem chłopaka, prawiłemmu morały i tak dalej, i on wgłębi duszy chyba czuł, że ja się tylko zgrywam. Kryłem sięz tym nawetprzed sobąsamym, ale teraz powiem ci szczerze:irytowało mnie, kiedy do mnie mówił"tato"albo "ojciec". Ja niepotrafiężyć dla niego prawie krzyknął. Jażyję dla siebie! Wiem otym kiwnęła głową. Ciągle żyjesz tylko dla siebie. Zaczniesz o moim egoizmie? Na litośćBoską, chłopak miałwszystko, co w jegowieku człowiek mieć powinien. Przysięgam ci, żez Małgorzatą zrobiliśmywszystko, żeby czuł obok siebie rodziców. Ale chyba nie powinno się miećdziecka zbyt młodo,rozumiesz? A może artyście trudno być ojcem? Jak nie masz nic na swojąobronę, to powołujesz się na sztukę. A na comam się powoływać? Sztuka wypełnia mi całe żyde. Byłeś dobrym ojcem. Tak mi się wydaje. Niebyłem dobrym ojcem. Udawałem, że czuję się ojcem. Alechciałem,żeby mu było dobrze. Czy ty wiesz. urwał. Posmutniał, przygarbiłsię, dłoniewsunął międzykolana i ścisnął jemocno,jakby chciał w sobiezahamować ten potok uczuć, który w nimpłynął. Usta takżezacisnął i kącikiem oczu zerknął naKatarzynę. Tak,była wciąż ładna, chociażjuż miała promienie zmarszczekkoło oczu. Niewyszła jeszcze za mąż, nie rodziła,nie straciła nic zeswej dawnej figury. Tak bardzo jej kiedyś pożądał, może jak żadnejinnej kobiety przedtemi chyba potem. Teraz też jej zapragnął, tylkożeto niemiało sensu. Czy ty wiesz,że jeśli wtedy nie rozwiodłem się z Małgorzatą, totylko dlatego,że Rafałpowinien mieć ojca przy sobie. Bałem się, że onprzeboleje tenrozwód zbyt mocno. I może potem będzie miał do mnieżal. Nie mówiłemci tego. I tak wiedziałam, chociaż uważasz mnie zagłupią. Proszę de, nie kłóćmy się. W każdym razienie teraz, dobrze? Dobrze. Dawałem mu wszystko. Dom, opiekę, nawet zainteresowanie. Ale siebie mudać nie mogłem i nie chciałem. Jateż chcęczegośwżyciu dokonać. Myślisz, że on chciał ciebie? Dam ci przykład mojego ojca. On żyłtylko dlanas, dla swoichsynów. Orał w polu, siał, zbierał, wyganiał krowy na pastwisko, wszystko poto, aby synowie mieli sięw co ubraći zaco uczyć. Żył tylkodlanas i przez nas, rozumiesz? Jego świat to byliśmy my, synowie. A ja? Żyję dla siebie. Synowi dałem to, co mu się należało, ale żyjędlasiebie, dla swoich własnychspraw. A on może chciał, żebym był takijak mój ojciec. To tylko ty jesteś takizachłanny. Dlaczegosądzisz goswojąmiarą? Nie wiem. W końcu nic o nim nie wiem. Azresztą możetuchodzio coś zupełnieinnego? Posłuchaj mnie. To prawda, że mamswojewłasne sprawy i ambicje, ale przecieżani przez chwilęo nim niezapomniałem,interesowałemsię każdą jegosprawą, każdym kłopotem, mógł zemną rozmawiać, oczym chciał. Zabierałemgo ze sobą tui tam, no, oczywiście, nie mógł być ze mną wszędzie. Ale czy i onzabierałmniewszędzie? To samoMałgorzata. Ona ma także swojesprawy, ale chyba zrobiliśmy wszystko, aby odczuwał, że maoboksiebie rodziców. Pozostawiliśmy mu sporo swobody, nie za dużo, tyle,ile trzeba. Nic z tego nierozumiem. To wielka przykrość dla mnie,rozumiesz? No, zgoda, nie byłem dobrym ojcem. Aleto jeszcze niepowód, żeby zwiewać z domu ijeszcze do tego zostawić taki parszywylist. Co onsobie myśli? Gówniarz jest i tyle. Za dobrze mu się działo. Jedynak, rozumiesz? Co mam teraz zrobić? Nie potrafięci nic doradzić. Ja wiem, że nie potrafisz. Myślę, że jednak byłem złym ojcem. Nie tyle złym, ile możenie takim, jaktrzeba. Jakbyłmały, togokochałem, a potemgdy dorastał, miłość mi przechodziła. Dlaczego? Nie wiem. A może zresztą wiem. Mówiłem sobie,że on niespełniamoichnadziei, niemyślitakjak ja, a po swojemu, ale nawet niebardzo umiałem powiedzieć,jakie są temoje nadzieje, które wnimpokładałem. Bo uczył się dobrze. Bardzo dobrze. W gruncie rzeczyo nicdo niego nie miałem prawa wnosićpretensji. Ajednak miałempretensje. Coraz większe. Dlaczego? Może chodziło po prostu o to,żeondorastał. Niekiedy, gdyw nocy niespałemi chciałem wyobrazićsobie coś strasznego, nagle uświadamiałemsobie, że Rafałmajuż. osiemnaście lat, spiknie sięz jakąś dziewczyną i pewnegodnia dowiemsię, żebędę dziadkiem. Ja dziadkiem? Nie, to przechodzimojewyobrażenie. To straszne, rozumiesz? Przecież mamdopiero czterdzieści lat. Jak sądzisz, czy onsię tego domyślał? Niemam pojęcia. Ale dawałem mu wiele razy do zrozumienia,żebymnie takzupełnie nie eliminował z żyda. Nierozumiem. Z perspektywy jego osiemnastu lat jawydaję sięstary. Aleprzecież to nieprawda. Myślę, że on cię mocno kocha. Tak jak ty jego. Teraz już nie wiem, comyśleć. Przecież uciekł. Czy nigdy nie odchodziłeś od czegoś, co kochałeś? Albo od tej,której mówiłeś, że ją kochasz? Ach,to nie tosamo. Dlaczego? Sprawa niew miłości. Rzecz polegana tym: ma osiemnaścielat, wtym roku robi maturę. Powiniensiedzieć wdomui uczyć się. Tak mu źle u mnienie było. Napisał, żego nie kochasz i nie staraszsię zrozumieć. Co tu jest dozrozumienia? Widocznie coś jednak jest, skoro go to takzabolało. Co za głupie gadanie, w kółko tosamo. Kochanie kocha,kocha nie kocha. Mogę byćtaki czy inny, aon powinien siedziećw domu i przygotowywać się do matury. Ja zresztą domyślam się,gdzie jest pies pogrzebany. Noproszę. Jednak wiesz, dlaczego uciekł. Może iwiem. Ale przykro mi o tym mówić. On mi wszystkiegozazdrości. Trawigo ta zazdrośći pożera. Co tymówisz! Tak właśnie jest. Przede wszystkim zazdrości mi tego,że mamtalent. Mały czy duży, ale mam. Coś tam robię,lepiej czy gorzej, alerobię, i to mniepochłania. Wiele razy przy mniewzdychał: "Dlaczegoja nie mam jakichś wyraźnych uzdolnień, tylko wszystko tak samopotrafię, przeciętnie? " Czasami udaje,że lekceważy moją sztukę,ale tolekceważenie wynika właśnie z tego, że mi jej zazdrości. Ico jeszcze? Może nawet zazdrości mi tego, że jestem dorosły? Robię, cochcę, chodzę, gdzie chcę, i nie muszę się nikomu opowiadać. Bo dlaczego tak częstopodkreśla, żejestjeszczemłody? Jakby nie miał żadnegoinnego argumentu, tylko swój wiek. Ja, gdy byłem w jego wieku,wcale nie myślałem, że jestem młody. A on, wydaje misię, ciągle o tymmyśli. Jakbysię czegoś bał. Czego? Nie wiem. Może tego, że młodość minie,a on nie będzie przygotowanydo tego, aby się stać dorosłym? Możechce się tą młodościąusprawiedliwić przed sobą za coś,o czymja nie wiem? Albo daje mido zrozumienia: ty masz wszystko,swój talent, pracę, samodzielność,ale ja mam coś większego: młodość. Sądzisz, że jest okrutny? A cóż tymyślisz? To całe ich pokolenie ma w sobie coś okrutnego i nieludzkiego. Tylko nie uogólniaj. Jest zazdrosny, to nie ulega wątpliwości. Żonanigdy mnie niepyta: gdzie byłeś, co robiłeś. A on po każdymmoim powrocie dodomu zasypuje mnie pytaniami: gdzie byłeś, co robiłeś, z kim rozmawiałeś, o czym? Nieraz szuka mnie po kawiarniach, po klubach,bezżadnego konkretnego interesu. Kocha cię. Ty ciągle pokobiecemu: kocha nie kocha. Tak czy inaczej powinien teraz siedzieć w domu i przygotowywać się do matury. Niety jeden masz takie kłopoty. Ale ja nie zasłużyłem na nie. Myślisz, że inni zasłużyli? Nie wiem, jak jest z innymi. Alenie powinna go trawić zazdrość. To niejest w porządku. Irytuje go, kiedy kupię sobie nowyduch. Wyśmiewa się ze mnie, że ubieram się jak młodzik. Irytuje się,kiedy mu opowiadam, że gdzieś tam bawiłem się i tańczyłem. Wiesz,co on chce? Żebym jabyłtakim prawdziwym ojcem,podtatusiałymzrzędą. Przysięgam ci, żeon się mniewstydzi. Kiedyś szliśmy razemulicą i wyrwało mu się: "Nie chodźmy tędy, bo tu chodzą moi koledzy. Nie chcę, żebynas zobaczyli". Oburzyłemsię: "Wstydzisz się mnie? "Obródł wszystko w żart. Ale w tym coś było. Aleprzedeż chodzi za tobą, szuka cię? Bo on się mnie wstydzi przed swoim towarzystwem. Nie chcemnie wprowadzać w swój świat. Alebardzo chętnie wsadziłby nosw mój świat, rozumiesz? To nie wynika 2zazdrości. Ażczego? Nie wiem. Ja też nie wiem. A najgorsze, że nie wiem, gdzie go szukać. Może sam wróci? Ja też tak myślę. Tow gruncie rzeczy mięczak. Nierozumiem: ty nie chcesz, żeby on sam wrócił? Co ty? Chcę. Ale jak sam wróci, to znaczy, żejest mięczakiem. Ja bym na jego miejscunie wrócił. Zresztą,co jagadam. Powinienwrócić i przygotowywać się do matury. Przecież źle mu nie było. Słuchaj,możety się cieszysz, że onuciekł? I dlatego tak się martwię? Zabolało mnieto, że uciekł. Źle munie było. Niepowinien był takrobić. I ten głupilist. Czy on nie chceod życia za dużo: i miłości, i zrozumienia? Uciekłeś kiedyś zdomu? Nie.Ja zawsze byłempozadomem. Najpierw w internacie, gdychodziłemdoliceum, a potem w akademiku. Właśnie lubiłem byćw domu. Pola, las, jezioro, tego miwciąż teraz brakuje. To dziwne,aleja nigdy nie wymagałem odojca, żeby mnie rozumiał. Katarzyna drgnęła na foteliku. Ktoś wszedł do kawiarni. Łysy,starszy pan,Jandałby głowę, żeto jakiślekarz. Przepraszam de, aleja sięz tym panem umówiłam powiedziała. No tak zafrasował się. Tojajuż pójdę. Zresztą, nie mogętu siedzieć bez końca. Muszę coś zrobić. Wstał,pocałował Katarzynę w rękęi poszedł do bufetu zapłacić zaswojąkawę. Otarł się niemal o łysegopana, który szedłdoKatarzyny. "Kochanek? Znajomy? Kolega? zastanawiał sięidąc do samochodu. Szczęśliwy facet, jeślima Katarzynę. "Przystanął na chodniku obok samochodu. Oślepiał gosłonecznyblask, hałas ulicy uderzył go jeszcze mocniej. Oparł się dłonią o dachsamochodu,bo cośgo zakłułow sercu. To był chyba nerwicowy ból,ale wolał poczekać chwilę, aż minie. "Wmoimwieku zawał jestpodobno najgroźniejszy"pomyślał. Przypomniałsobie,że umówił się ze studentką ze szkoły plastycznej, która miała mu pozować do nowej Madonny. Chciał z Madonnąwystąpić na dorocznej wystawierzeźby w Warszawie. Pojechałdo pracowni. 10nDziewczyna już czekała przeddrzwiami na piątym piętrze. Brzydka, o płaskiej szerokiej twarzy ikaczym nosie. Tylko oczymiała łagodne, ogromne, czarne i wielką strzechę czarnych włosów, opuszczonychluźno wzdłuż policzków. W dziekanacie Wyższej Szkoły Plastycznej,gdzie wstąpił, żeby załatwić jakąśsprawę, rzuciła musię w oczy ta jejkrótka, przysadzista sylwetka z dużymi biodrami. Dowiedział się, żeprzyjęto ją na pierwszy rok,wyglądałana wiejską dziewczynę, któramaturę zrobiła w jakimśmałym miasteczku i jeszcze wciąż nie możeoswoić się z wielkim miastemi rolą studentki. Zaproponował, żebymu pozowała. Zgodziła się,kiedy jej wyjaśnił,ile płacimodelkom zagodzinę. Przepraszam, że się spóźniłem powiedział, wychodząc z windy. Ale mam kłopot. Synmi uciekł z domu. Duży? Osiemnaście lat. Nie wiem, dlaczego to zrobił,ibardzo mnietognębi. Otworzył drzwi pracowni, wszedł pierwszy izapalił światło, booknamiał w pracowni zasłonięte. Odsunąłstorę na mansardowymoknie i zarazzrobiłosię słonecznie, przytulnie, choćwtej pracowni niebyło niemal żadnego sprzętu. Pod jedną ścianą leżały mniejszei większe kłody topolowe i lipowe, na środku stałstolarski stół z imadłami,nadrugiej ścianie wisiałystojaki z dłutami. Ukończonerzeźby trzymałw sąsiadującym z pracownią malutkimskładziku. Za zasłoną miałtapczan, znajdowała się tam kuchenka gazowa na koślawym stole. Dziewczynaweszła wolno,z powagą, jak do kościoła. Była w grubym czarnym swetrze, jasnej spódniczce, zgołymi nogami. Dopieroteraz spostrzegł, że nogi ma odrobinę krzywe. Jan z niechęcią rozejrzałsiępo bielonych ścianach. Nictunie byłoz atmosfery sztuki jak wpracowniach kolegów. Żadnych rzeźb,obrazów i wymyślnych leśnych korzeni. Ale on właśnietej surowościpotrzebował do swojej roboty. Tylko że zawsze, ilekroć tu wchodził,odczuwał tęsurowość i zarazem przykrość. Ale potem zapominał. Niech siępani rozbierze rzucił ostro. Tam za zasłonąmoże panizostawić ubranie. Mimowolnie zrobiłakrok wkierunku drzwi. Pan nie mówił, żebędę pozować nago. Panmówił, że chce11. modelkido postaci Madonny. Myślałam,żebędę miała na sobie jakiśszal czy chustkę. Nie patrząc na nią wzruszył ramionami. Wszedł za zasłonkęi z szuflady stołu, naktórym stała kuchenka gazowa, wyjął blok rysunkowyi węgle. Rzeźbić będę paniąwchustce. Ale teraz muszę zrobić szkic. Bezubrania. W końcu co mam rzeźbić, kota wworku czy żywą kobietęz prawdziwymi nogami, brzuchem, piersiami. Wahała się. Co pani chce studiować? zapytał, siadając na stolarskim stole. Malarstwo. I będzie pani malowaćtylko w ubraniach. No nie. ale.Nie ma się pani czego wstydzić. I niechpani sobie nie myśli,że. dodał prawie z gniewem. Zrobiętylko szkic, a potem jużbędzie pani w ubraniu. I w chustce. No tak, ale. Jak pani chce wzruszył ramionami. Jeśli jednakpanimyśli,że ja po to paniątusprowadziłemi poto się każę panirozebrać,żeby. machnąłręką, niekończąc. Roześmiała się. Śmiech miała ładny, dźwięczny,dzwoneczkowy. Pan mógłby być moimojcem powiedziała. No tak, mam osiemnastoletniego syna kiwnął głową. Ale gotrochę dotknęły jej słowa. Weszłaza zasłonkę. Co tam miała pod swetrem i spódnicą,tegoniewiedział, ale nie rozbierała się dłużej niż pół minuty. Wyszłanaga,nawetnie dostrzegł onieśmieleniaw jej ruchachani spojrzeniu. Poruszała się z pewnągracją, cobyło zaskakujące przy jej ciężkiej, przysadzistej figurze. Niech pani siada na krześle. Dłonie proszę położyć na kolanach. Włosy odgarnąć z twarzy komenderował. Ciałomiała smagłe. Dużei już obwisłe piersi, płaski szerokibrzuch,grubeuda,i nogi, które, gdy usiadła, zaledwie sięgały podłogi. Co pan robi? krzyknęła przestraszona izłożyłaręce na podbrzuszu, osłaniając swójobfity czarnyzarost. On zeskoczył ze stołu,podszedł do niejiprzyklęknął,Muszę obejrzeć pani łydki powiedział. Wróciłna stół, oparłsobie na kolanach szkicownik. 12Tak jakmówiłem. Odgarnąć włosy, ręce na kolanach. Proszęsię nie garbić. Węgiel szemrałna kartonie. Robiłszkic szybkimi kreskami, przezcopostać dziewczyny wychodziłatrochę kanciasta. Odłożył jeden karton, potem drugi. Niech pani rozchyli nogi powiedział. Nie zaprotestowała. Jejczarne oczy patrzyłyna niego nieruchomo. Nie wstydziła się swej nagości,przeciwnie, jakby własnanagość jąfascynowała. Dlaczego właśniemnie pan wybrał? zapytałanieoczekiwanie. Jest tyleślicznych i bardzo zgrabnych dziewcząt. Pomyślał: "Do czegoona zmierza? Co chce usłyszeć? "Oglądała pani moje rzeźby? odpowiedziałpytaniem. Nie.No właśnie. Mógł jej oczywiście powiedzieć, dlaczego ją wybrał, a nie tamtezgrabne dziewczęta. Alenie zamierzał robić jej przykrości. Zresztą, niemiałdziś ochoty na próżne gadanie. Musiałbyjej opowiedzieć, żepochodzi ze wsi, a tam rzadkowidywał takieszczupłe, długonogiekobiety jakw mieście. Poznał kobiety o szerokich biodrach, przysadziste, wielkopierśne, o mocnych krótkich nogach. I takie właśnie rzeźbił. Wiejskiebaby. Wszystkie jego Madonny były wiejskimi babami. Czyja to fotografia wisi między oknami? zapytała. Mojego syna. Ładny chłopak. Bardzo ładny kiwnąłgłową. Tylko,że. Odłożył szkicownik zaskoczony tym, co przyszło mu na myśl. Uciekłod pana westchnęła z udanym ubolewaniem. Dlaczego? Nie wiem dlaczego. Domyślamsię tylko. To znaczy, dopieroteraz zaczynam się domyślać. Tak?No to niech pan powie. Uderzył go pan? Nie.Mnie matkabiła. Nawet tuż przed maturą dała mi po pysku. Nie wtym rzecz. On czul,że mnie nieustannieirytuje, i myślał,że go nie kocham. Nie kochałgo pan? 13.Nie wiem. Alepewnie go nie kochałem. To znaczy, nie dosyćmocno. Irytował mnie. To chybasprawa poczucia piękna. Onjest jakkicz. I takijakiś delikatny, pani mnie rozumie? Ja rzeźbię twarze szerokie,brzydkie, o wielkichwypukłych czołach,o mięsistych nosach,pani się przyjrzała jego fotografii? Onjest zaprzeczeniem mojego piękna, pani mnie rozumie? A żebypani widziała jego ręce. Kruche jakfajansowefiliżanki. Z takimi rękami można co najwyżej zostaćdamskim fryzjerem. Dlaczegoja rzeźbię nie wglinie, aw drzewie? Bo drzewo jest twardsze. Jalubię coś twardego, tak się ztymmocować, aż doostatniego potu, aż do wycieńczenia. Chce panisię przekonać,jakie jamam muskuły od walenia młotkiem? Wczoraj siedziałem naprzeciwniego przy stolei pomyślałem: "Gdybym go teraz uderzył, to zabiłbymgo jednymuderzeniem". Może onwiedział, oczym ja myślę? Wiedział. Na pewno wiedział powiedziała z przekonaniem. I dlatego uciekł. Ale ja nie myślałem tak naprawdę, żeby go uderzyć. Po prostuzastanawiałem się, zjakiego on jest materiału. Bona pewno z innegoniżja. To przecieżpański syn roześmiała się. Noto co z tego? Ale ja jestem inny. Myślę,że ja, na przykład, nie podobałabym musię, prawda? On lubi takiewysokie, długie,chude dziewczyny. Takie ma koleżanki? Chybatakie. A pan wolał mnie. No tak. I co z tego? Ja teżkiedyś uciekłemz domu. Dlaczego? Wtedy, jak mnie matkauderzyła. Na trzy dni uciekłam z domui sama wróciłam. Jagonieuderzyłem. Tocoś innego musiał mupan zrobić. Co?Pan to powinien wiedzieć,a nie ja. A możepana żonazachowała się nie tak, jak trzeba? Matki są nieraz gorsze od ojców. Z ojcemmożna się czasem dogadać, prędzej zrozumie dziewczynę niż matka. Wszystkie moje koleżankiskarżyłysię na swoje matki. A o ojcachmówiły dobrze. Moja żona jest za granicą. Więcdlaczego uciekł? Nie wiem. Ja jestem z Łomży, ojciec jest robotnikiem, a matka nigdy niepracowała. Straszna jest takakobieta, która nie pracuje i nigdy niepracowała poza domem. Jej największym zmartwieniem było to, czyniestracę cnoty za wcześnie. Śmieszne, no nie? Jak dla kogo. A pana chłopak miał już jakądziewczynę? Nie interesowałem się tym. E, nie wierzę. Naprawdę. Nie lubię wnikać w czyjeś intymne sprawy. Pozwalał mu pan nawszystko? Nie, przeciwnie. Chciałem zawsze wiedzieć, gdzie był, z kim,dokąd idzie, skąd wraca. Nie mógłpóźno przychodzićdo domu. O, to dlategouciekł. Zemnąbyło tak samo. Może uciekł dlatego, ale myślę, że nie. Godził się z tymi pytaniami albo udawał, że się godzi. Udawał. Pytałem goczęsto:"Czy pozwalałbyś swojemu synowi wychodzić zdomu bez opowiadania się ipowracać dodomu, kiedy zechce? "I co mówił? Śmiałsię, że będzie jeszcze surowszy niżja. Więc myślę, że mnierozumiałi nie udawał, że sięzgadza. A jednak uciekł. No tak, ale chyba nie dlatego. Ale jakgo pan tako wszystko wypytywał, toi odziewczynychyba również. No tak. Tylko inaczejniż pani myśli. Nie interesowałomnie,corobił z dziewczyną,tylko gdzie z niąbył i co to za dziewczyna. Zresztąwydaje mi się, że niezbyt wiele uwagi przywiązywał do dziewcząt. Nieinteresował się żadnąkoleżanką dłużej niżtydzień. Dawał mu pan pieniądze? Tyle,ileprosił. Ale rzadko mnie prosił o pieniądze. Niemiałwielkichpotrzebw tym względzie. Ot, na krem, na herbatęw kawiarni, na ciastko, na kino. Jeśli chodzio ubranie i stroje, toz tymisprawami zwracał siędo matki. Musiał go panczymś zrazić. Zapewne. Ale czym? Wszystko było w porządku, a tu nagle. wróciłem z pracowni do domu i zastałem od niego Ust. Pisał, żego niekochami nierozumiem. Więc jednakpowiedział,dlaczego uciekł. Przecież słowa te nic nie znacząi niczego nie tłumaczą. Jak to, nie tłumaczą niczego? Pango nie rozumiał. A co to znaczy rozumieć kogoś? Nigdy wżyciu nie miałemażtakich wymagań, żebymnie ktoś rozumiał. Nawetnajbliższy. E, co też pan mówi. Właśnie, że chce się tego zrozumienia odosoby najbliższej. A coto znaczy: rozumieć? Nie wiem, co to znaczy. Pewnie chodzi oto, żeby ten ktośpotrafił pojąć, dlaczego nam się zdarzyłocoś złego albo przykrego, cochcemy od życia, odinnych. Ja niewiem, czego on chce od życia i doczego dąży. A zresztą,tonie możemieć znaczenia, bo zapewne on sam takżenie wiedział,czego chceod życia i do czego dąży. Aco to znaczy rozumieć kogoś? Jakprzyniósł dwójkę z francuskiego izapytałem go:dlaczego, to odpowiedział: "Ostatnio trochęsięzaniedbałem, profesor o tym wie i sięna mnieuwziął". Noi co z tego, że go rozumiałem? Odpowiedziałem:"Mam nadzieję, że na przyszły okresto się zmieni. Nieudawaj przedemnąidioty, któryniemożedostać trójczyny z obcego języka". Co toma wspólnego ze zrozumieniem? O,właśnie. Może on się bał właśnie takich słów? Jakich? No takich. Oczywistych. Bo rzeczywiście, co tu rozumieć? Może pan go właśnieza bardzo rozumiał? Nie wiem, oco pani chodzi. Nieumiem tegowyrazić, ale myślę o tym, że on się musiałpanacholernie bać. Tego, żego pan przenika, zanim jeszczecośpowie. Jabymsię bała takiego człowieka jak pan. Mówi pani głupstwa. Przecież napisał, że go nie rozumiem. Tak napisał, bo nie mógł inaczej. On się pana bał. Mnie? No tak. Może pańskiego spojrzenia, pańskich słów. Gdyby miktoś dwie godziny temu powiedział, że będę siedziała nago przed jakimś facetem, roześmiałabym się wgłos. A jednak siedzę nago. Jakpan to zrobił? Przecież nic nie zrobiłem. 16Coś pan zrobił. Powiedział pan tak po prostu: "Rozbierz się,muszę zrobić szkic. Jak będę rzeźbił czyjeś ciało, jeśli gonie widziałem". Chyba nie tak powiedziałem. Coś okocie w worku, no nie? Alesens był taki. Oczywisty. Więc się rozebrałam. Żałuje pani? Nie.Boprzecież musiałam się rozebrać, jeśli pan ma mnierzeźbić. Z początku pomyślałam: "Dlaczego mniewybrał? Czy myśli,że ja jestemtaka łatwa? Zwabił mnie tu i kazał sięrozebrać". Ale panbez żadnych tamdługich wyjaśnień powiedziałmi, o co chodzi. Że panrzeźbi taki typ dziewczyny. Torzeczywiście proste. Za proste. Już wiem, w panu nie ma nic dwuznacznego. To źle czy dobrze? Sama nie wiem. I tak, inie. Siedzętutaj przed panemnagoi niby wszystko jest dobrze. Pani mówi zabawnie. To przy panu tak mówię. Pierwszy razw żydu. Dotąd nigdyw ten sposób nie myślałem. I może jemu właśnie z tym było źle? Zczym? No z tym, że przy panu musiał inaczej myśleć. Tak jak panchciał, a nie jak on chciał. A czy on mógł być pewien, jak chce myśleć? Awłaśnie. Nawet nie miał tej pewności. Pani powiedziała, że we mnie nie ma nic dwuznacznego. Czynaprawdę tak panimyśli? Nie, chyba nie. Wielkie oczy patrzyły mu prosto wtwarz uważnym, czujnym spojrzeniem. Może wnich jeszcze, cośbyło obok tej uwagi? Jakby niepokój, pragnienie czegoś? Uśmiechnęła sięprzekrzywiając głowę,zrobiła lekki ruchnogami,jakby zniecierpliwiona długim siedzeniemna krześle. Potem przymrużyła oczy, a uśmiech stał się bardziej wyraźny, przezten uśmiechi przymknięteoczy jej twarz była bardziejpłaska ibrzydka. Uosabiałacoś bardzo brzydkiego, ale zarazem podniecającego. Wyobraził sobie,że jest podniecona swoją nagością, tą sytuacją we dwoje, rozmową. Niech pani wstaniepowiedział. Proszę pochylić tutów172 Mężczyznaczterdziestoletni. nieco do przodu. Ale twarz ma być podniesiona. Proszę namnie patrzeć. Tak jak teraz. Wyzywająco, bezczelnie. Ja tak wcale nie patrzę. Toproszę takpatrzeć. Ta postawa miała dla niego coś wyuzdanego, wstrętnego, a zara-żempodniecającego. I ta jej brzydota, piersi,które wisiały,grube rozchyloneuda, krótkie nóżki z wielkimi łydkami. Szeroki brzuch z wyraźnie zaznaczonym pępkiem. "Biesicapomyślał. Diabla żona. Jak z opowieści chłopskich. Wstrętna i zmysłowa, odpychająca i pociągająca, brzydka i piękna. "Kreśliłteraz wolniej, uważniej. Potem zniechęcony odłożył karton. No dobrze. Może się pani ubrać powiedział. I spojrzał nazegarek. To trwałoniecałą godzinę, ale zapłacę pani zacałą. Nie spieszyła się z ubieraniem. Przecież niemusimysię już teraz rozliczać. Jeszcze będę panupozować. I postanowiłam obejrzeć pana rzeźby. Czy są gdzieś w muzeum? Są.Alenaprawdę nie warto. Wie pani, nie wiem, kiedy sięumówimy. Może nie będęrzeźbił tej Madonny? Mam kłopot z synem. Ubrała siętak samo szybko, jak się rozebrała. Wróciła zza zasłonki, dał jej stuzłotowy papierek. Wyszli razem z pracowni, zjechali windą. Jeśli pan będzie chciał,żebym pozowała, proszę zostawićkartkę w dziekanacie. Chętnie panu będę pozować. Tylko niech pan nikomu nie mówi, że pozowałam nago. Nie powiem roześmiał się. Aż powodu syna niechsię pan nie martwi. Onwróci. Samwróci,przekonasię pan. Przecież pan nie mówił serio, że irytowałapana jegodelikatna uroda. Zatrzymał się przysamochodzieparkującym przedblokiem, gdziemiał swoją pracownię. Odwieźć panią? Ach, nie. Przespaceruję się. Taka piękna pogoda. Odeszła kołysząc się na swoich krótkichnogach, które jakby z wysiłkiem dźwigały jej duży tyłek. IIISiedział w samochodzie i nie chciałomu się przekręcić kluczyka18w stacyjce. To nie byłochyba zmęczenie,choćczuł się tak, jakby byłzmęczony. Ogarnęło gozniechęcenie i niewiara w skuteczność jakiegokolwiek działania. Właściwie wszystko mu było jedno, czy będzie taksiedział w wozie, czy pojedzie do kogoś,aby pytać o Rafała. Nic niemiało sensui to wcale nie dlatego, żeRafał uciekł, a on powinien goodszukać i sprowadzić do domu. Jużgdy szkicował tęniezgrabnądziewczynę, zaczynałodczuwaćbezsens tego, co robi. Albo może tozaczęło się jeszcze wcześniej? Przed miesiącem, dwoma tygodniami,tygodniem? Czy nie od dość dawna kiełkowało w nim przekonanie, żecokolwiek uczyni, zrobi to niepotrzebnie? Czynie od dawnajuż budziło się wnim podejrzenie, żecokolwiek wyrzeźbi, będzieto zbyteczne,albowiemco miał w żydu dokonać, już chyba dokonał. I czy niechwytał się na tym, że niezadowolenie zsiebie, które przecieżniemalzawsze towarzyszyło jegopracy, teraztak bardzo się spotęgowało, żegotów był prawie uznać się za człowieka,który przegrał. Co przegrał nie wiedział. Nie wiedział także, co mógł wygrać. Alewrażenieklęski przesłaniało w nim wszystkieinne uczucia. Czy nie chwytał sięrównież na tym, że o własnej żonie myśli coraz częściej jak o kimśzupełnie obcym? A czy nie zdarzyło mu się patrzeć na syna z lekkimuczuciem zdziwienia i niemympytaniem: co ten chłopak robi w jegożyciu, kim jest, czy naprawdę ma prawo mówićdo niego "ojciec"? Iczyżnibyżartem nie napomykał Rafałowi, żenosi w sobieciche pragnienieucieczki. A więc czy on sam swoimi uczuciami i pragnieniaminie zaraziłsyna i nie spowodował jego zniknięcia? Przekonanie, że sam jestjuż w pewnymstopniu jakby dziełemdokonanym, choć może niedoskonałym, zaczęło zczasem mieć towarzyszaw myśli drażniącej,niepokojącej, alejednocześnie bardzo podniecającej. W pytaniu: czymożnajeszczerazprzeżyć swoje życie? Nietakie, jak było,inaczej zaczęte, z większą świadomością, jednym słowem, czy można w jednym ludzkim życiu żyć kilka razy. I czy nieprzed tygodniem właśnie o tym rozmawiał z Rafałem pytającgo nibyżartem, czynie pragnie żyć parę razy, stać się kimś innym,co nieznaczy lepszym lub mądrzejszym. Zapomniał, że Rafał jestdopierouprogu swego pierwszego żyda i nie może chcieć,aby staćsię kimśinnym, niż jest, bowłaściwienie był jeszcze niczym, a tylkozapowiedzią czegoś, co miało być. "Niewiara w życie pozagrobowe mówiłJan do Rafała może w niektórych ludziach obudzićpragnienie, abyw tym jednymżyciu mieć kilkarazyswój począteki koniec. W przy19. szłośd być możebędziemy zmieniać własneżycie tak, jakzmieniamykoszule. Odrzucimyjedne, którymijesteśmy znużenii którewydają sięnam zbrukane, i włożymy nowe, świeże. Dziś jestem artystą, a jutro,być może, zapragnę staćsię ekspedientem w sklepie w małym miasteczku. " Aleczy można odrzucićtak, jak koszule, czterdzieścilat,jakie się przeżyło? Chłopakmiał prawo sądzić, że Jan, mimo nieustannego zgrywaniasię na ojca, bronisię przed świadomością, że jestojcemi to jego gadanie oinnym życiu czy o życiu od nowajest tylkodobitnymwyrazem buntu, jakiw nim narasta, buntuprzeciw ojcostwu? Prawo rozwodowe mogło unicestwić stosunek mążżona iuczynić ich sobie obcymi. Ale nie istniała przecież możliwość, aby ojciecprzestał być ojcem, asyn przestał być czyimś synem, takwięc ta sprawamusiała tylko rozgrywaćsię w świecie odczuć osobistychi spekulacji intelektualnych. Lecz czy Rafał przyjmowałte kwestie tylko jakogrę myślii pragnień? Czy jegomłody wiek nie kazał mu brać wszystkiego dosłownie? "Skoro bronisz sięprzed poczuciem, że jesteś ojcem,zostaniesz zaskoczony poczuciem, że nie masz syna. " Kto wtedy będziegórą? Syn,który odszedł od ojca, czy ojciec, od którego odszedł syn? IVJanina podała na stółmocną herbatę, co nagle ożywiło jej męża,Józefa. Po jego jakby drewnianej i martwejtwarzyprzebiegłolekkiedrgnienie, sztywno w tę i zpowrotem zachybotał swoją ogromnągłową, która zdawała się tkwić w karku na zawiasach. Topowiadasz, Janie, że chłopak ci uciekł? Dziwne, prawda? A mówiłeś, że ci nieucieknie. Nigdy nietwierdziłem, że mi nie ucieknie. Co najwyżej dziwiłem się, że innym dzieci uciekają. Ale w tamtych sprawach były jakieśkonkretne powody. Wackowi uciekł siedemnastoletni syn. Uczyć musię nie chciało. Albo u innego znajomego: chłopak ukradł pieniądzei zwiał. Wpadł podobnow złe towarzystwo. U znajomego adwokatadziewczyna szesnastoletnia uciekła, bo była w dąży. Tak, tak,uciekają mruknął Józef. Zatarł ręce, a potem sięgnął po szklankę. Swoje słowa wypowiedział takim tonem, jakby chodziło o stwierdzeniejakiejśoczywistej prawdy,na przykład, że ptakijesienią odlatują. I Janpożałował, że tu przyjechał. Wydawało mu się, że marnuje20czas, siedząc tu i pijąc herbatę, gdy powinien już gdzieś jechać i szukaćRafała. Czego się spodziewał odJózefa, któryzazwyczajpodługimnamyśle wypowiadał zawsze jakiśbanał? Ale oJózefie mówił Jan"mój przyjaciel Józef, więc do kogo miał pojechaćz taką sprawą jaknie doprzyjaciela? Inna sprawa,że Józef był jak drewniany. Leczmoże dlatego Jansię z nim przyjaźnił? Błędne koło. Józef fascynowałJana, bo był jak drewniany, ale pomóc mu nie mógł, bo byłwłaśniejak drewniany. Wielka, kwadratowa głowana masywnym torsie,krótkie nogi i krótkie ręce jak u śmiesznej kukiełki. Na krześle siedziałsztywno, z marsem ogromnej powagi naczole. I potrafiłtak tkwićnieruchomoprzez długie chwile. Jakby nagle ten człowiek wziął naswoje barki ciężar świata. Tylkoże Janwiedział: Józef rozstrzygawsobie wątpliwość, czy nie za mało osłodził herbatę. Za każdym razem, gdyJózef przemówił ludzkimgłosem, Jan doznawałpełnego zachwytu uczucia zdziwienia, jakby jego własnarzeźba nagle przemówiła. Inawet tebanały,które wypowiadał,wydawały się niejako naturalne, skoroJózef byłjak drewniany i nosił w sobie, podobnie jak robot,jakiś z góry ustalony inarzucony programsłów i sądów. Czasami Jan miał ochotędotknąć pleców Józefa,abysię przekonać, czy nie ma tamukrytegomechanizmu, któryżona jego,Janina, codziennie rano nakręca misternymkluczykiem. O, byłaby dotegozdolna. Miała wystarczająco silną indywidualność i dość ambicji,aby sobie nakręcaćcodziennie takiego człowieczka do łóżka, do towarzystwa,do obiadu i kolacji. Może nawet nie zniosłaby obok siebiekogoś żywego, nie nakręcanego? Aż dziw, żeJózef od czasudo czasu pisał coś w gazetach. Recenzjefilmowe,oteatrachlalek,o plastyce. Ten drewniany człowieczek niebyłwięc tak zupełnie martwy. Inie tylko chyba Janina,ale i inni^znajomi oczekiwali, że coś się z nim zdarzy, przyjdzie jakaś sprzyjającaaura iJózef raptem wypuści gałązkę: młodą, świeżą, zieloną. No powiedz,Janina. Mówże coś, na Boga zawołał Jan,gdywyszła zkuchni, z trzeciąszklankąherbaty. Jesteś przecież nauczycielką. Znasz dobrze tesprawy. Nie bardzo rozumiem, co Rafał chciał powiedzieć przez tenswój list. To bardzo inteligentne dziecko. Przecież chyba nie zaprzeczysz, że chłopak jestnadzwyczaj inteligentny? Jan westchnął. Tawielka jak dragon kobieta, którateż przecież21przyszła tu ze wsi, usiłowała nieustannie wszystkich przekonywać,żeod brudów uwalnia nie mydło, alewykształcenie. Chcesz powiedzieć,że inteligentny chłopiec nie ucieka z domu? No, botak chyba jest. To do niego niepasuje. Jest dobrzewychowany, uczy się przykładnie. Niedawno z nim rozmawiałamz wielką przyjemnością. A jednakuciekł. Ty przecież jesteś ojcem. Myz Józefem, jak wiesz, dzieciniemamy. A to nie to samo, uczyćcudze dzieci, a wychowywać własne. Nie przypuszczaszchyba, że jakiś złykolega. Złykolega? Przecież bywają źli koledzy. Głowa Józefa zachybotała dziwnie. Każdyczłowiek jest podatny na zło powiedział. Ty możesz dobrze syna wychować, azły kolega wszystko zniszczy wciągutygodnia. Naogół znam jegokolegów. Porządni chłopcy, nic złego o nichnie wiem. Wszystkowyjaśniaten jego listburknął Józef. Nic nie wyjaśnia oburzyła sięJanina. CzyJan nie kochałRafała? Nonsens. Wydaje mi się, że doskonale się rozumieli. Pozoryburknął Józef. Po chwili ożywienia zaczynałzapadać w naturalną dla niego martwotę. Ale jeszcze jak ktoś, kto za chwilęodejdzie gdzieś bardzodaleko, dorzucił:My ich nie rozumiemy, oni nas nie rozumieją. Ech, to takie dziennikarskiegadanierozgniewała sięJanina. Nie ma żadnych konfliktów pokoleniowych. Onisiętylko zgrywająna "inność". Pomaga im wtym radio, telewizja i tacy, co im tę "inność" wmawiają. Nie powinien był tegozrobić smutno powiedziałJan. Tostrasznie głupio tak chodzićpo mieście i pytać:"Nie widzieliście gdzieśmojego syna? "Nie musiszmiećżadnychwyrzutów sumienia. Znamciebiei Małgorzatę: dawaliście mu wszystko, co trzeba. Owszem. Ale właśniez tym zastrzeżeniem: tyle,ile trzeba. Jauważałem,żeniemożna mu we wszystkimulegać i na wszystko pozwalać. Niektórzy to sięciągleboją:nie ulegniesz, to dziecko będziemiało kompleksy i urazy nacałe żyde. A dlaczego nie ma mieć tych22kompleksów iurazów? Człowiek zkompleksamijest ciekawszy i potem coś z niego wyrasta. Nie lubię ludzi nijakich. Taktylko mówisz. Dawałeś mu wszystko. Ja?No tak. Nawiosnę kupiliście mu skuter. A trzebabyło z tympoczekać, aż zda maturę. Czy sądzisz,żeon dlatego uciekł, że dostał skuterna tę wiosnę,a nie na przyszłą? Nierób ze mnie głupiej. Chodzimi o to,że jednak ulegałeś. Ja?No ty. Nie kto inny. On wcale mnie nie namawiał na skuter. Tobyło po prostu tak,że nawiosnę dostałem trochę więcejgrosza. Pieniądzesię nasnie trzymają, a przecież chciałem mu kupić skuter, więckupiłem na tę wiosnę,a nienaprzyszłą,bo na przyszłą kto wie, czybędęmiałpieniądze. No przecież nie uciekł z powoduskutera. Poco robić z tegoproblem? To był po prostu błąd w wychowaniu. Jaki błąd? zdumiał się Jan. Po prostu natę wiosnędostałem więcej grosza. Mogłeś odłożyćna książeczkę. O rany, przecieżnie uciekł dlatego, że mu kupiłemskuter natęwiosnę, a nie na przyszłą. Chodzi o to, że ulegałeś. Nie ulegałem, bo on mnie do niczegotakiego nie namawiał. Udajesz, że nie rozumiesz, co mam na myśli. Więc kupiłem muskuter na tę wiosnę, a nie na przyszłą, i tojest dowód, żego nie kocham i go nie rozumiem. Przestań mówić o tym skuterze. Przecieżnie o tochodzi. Zapominasz,żejestem pedagogiem i mam pewne doświadczeniez młodzieżą. Coś w tym jednak jest stwierdziłJan. I aż się sam zdumiałtym swoim stwierdzeniem. Zroweremteż tak było. Kupiłeś zawcześnie? W wiekuRafała marzyłem,żeby mieć swój rower. Nowy rower. Bo było nas wdomu dwóchsynów. Najstarszy,Stanisław, pierwszy poszedłdo gimnazjum w M. odległym o dwadzieścia kilometrówod naszej wsi. I jemuojciec kupił nowy rower, żeby mógłna niedzielęprzyjeżdżać do domu. Potem Stasiekdostałsię nauniwerek ipojechałdo Warszawy, a ja odziedziczyłemponim roweri jeździłem do gim23. nazjum w M. W tensposób ja nigdy nie miałem nowego roweru. AleRafałowikupiłem najpierw malutki rowerek, potem średni,potem jeszcze większy,awreszcie normalny, duży rower. Za każdym razemotrzymywał nowy, piękny rower. Kiedyś chciałem się przejechać najego nowym rowerze. I co? Zkół uchodziło powietrze. Żaden z jegorowerów nigdy właściwie nie nadawał się do użytku. A to łańcuchspadał,a to dętki przepuszczały. Dlaczego? Dlaczego mój stary rowerzawsze i wciąż mi służył, ajego zawsze iwciąż miały jakiśdefekt? Czyrowery sąteraz gorsze niż ongiś? Nie.On nie szanował swoich rowerów, a ja musiałemszanować,bo wprzeciwnym razie na niedzielęniemógłbym wrócić do domu. A teraz ten skuter. Gdy przeczytałemlist od Rafała,zbiegłem do garażu, aby sprawdzić, czy stoi tamjegoskuter. Jeśli stoi myślałemto znaczy, że chłopak ukrywa sięgdzieś w mieście. A jeśli skutera nie ma, to znaczy, że uciekł gdzieśdalej. Ico?Skuter jestna swoimmiejscu. To znaczy,że Rafał jest w mieścieodezwał sięJózef. Nie.W przednimkolebrakpowietrza, zapas również dziurawy. Linkagazu zbytluźna, sprzęgłoza późno chwyta. Nawet gdybychciał, nie mógłby nim gdzieś dalejpojechać. A przecież kupiłemtenskuter na wiosnę. Ipowiedzcie mi: dlaczego jamamzawsze sprawnysamochód, a onmaniesprawny skuter po pół roku eksploatacji? Czynie dlatego,że ja nigdy nie miałem nowego roweru, a on miał ich kilkai zawszenowe? Ale przecież nie dlatego uciekł? Dlatego. Właśnie dlatego uciekł. On nie poczuwa się do żadnejodpowiedzialności. Rower,skuter, dom i szkoła pod nosem. Ma matkę, która go kocha irozumie. Ojca, który go kocha i rozumie. Wszystko tomu się dostało jak na tacy, jak należnośćzato,że raczy byćsynem. Więc można się nato wszystko wypiąć i zniknąć. Czy tak? Józef pokiwał swojądrewnianągłową. Tak.Bezsprzecznie tak. Nie powinieneś goszukać stwierdziłaJanina. Ach, nawet niezamierzampowiedział Jan. I znowu doznał owego podobnego dozmęczenia uczucia klęskii bezsensu jakiegokolwiek działania. Przestała nawet byćzabawnamyśloojcu, którynie chciał mieć syna, osynu, który niechciał miećojca. Taki zresztą układ wykluczał wszelkieposzukiwania. Należałogodzić sięz faktami,skoro się je prowokowało. Tylko ten Ust od24Rafaław gruncierzeczy zakłócał ten ukł^. zaciemniał wszystkoi gmatwał. Był niepotrzebnym gestem, wynikającym chyba z tchórzostwa, z przywiązania dojakiejś głupiej konwencji, żejeśli się coś robi,totrzeba to uzasadnić. Tchórzostwo, o które Jan posądzał Rafała,także zapewne miałow tej sprawiepewne znaczenie. A może kierowałnim spryt? Chciałmieć jeszczewiększą przewagę i dlatego oskarżyłJana o coś, o co nie powinien był oskarżać. A więc jużtym samym,w pojęciu Jana, tracił wszelką przewagę. Innymisłowy: syn nie zagrałuczciwie, ojciec mógł zrezygnować z gry, o^óglzacząć poszukiwania,zrobić wszystko, aby chłopak wrócił upok^onyalbo zwyciężony. Tak. Rafał niepotrzebnie zapragnął mieć aż taką przewagę. Świadczyłoto chyba, żeczegoś sięlękał, bałswojej słabości. I jeśli rozpocząłgrę, chciałbyć od razu zwycięzcąalbo mieć pewnośćzwycięstwa. Przeląkł się ryzyka, a więc stało się to, czego Jan najbardziej się obawiał:synokazał się mięczakiem nawet wtedy,gdy zdobył się na twardy uczynek. Cóż to zresztą była zatwardość? Uwolnić ojca od swojejosoby? Czyli znowu słabość, a nie siła, lub tylko podrażniona ambicja,aby nie zostać uprzedzonym. I zupełny brak zrozumieniaintencji, jakie powodowały ojcem? Dlaczego nie rozumiał, że Jan nie chciał sięuwolnić od niego, ale od siebie? W czym Rafałmu pomógł swoimgłupimgestem? Ucieczką nie tylko nie uwolnił ojca od siebie, ale gojeszcze silniejze sobą związał. Nie przestaje się być ojcem dlatego, żesyn ucieka. I ten Ust, który gmatwał wszystko i zaciemniał, niósł zesobąkłamstwa iniesprawiedUwości. Wtej grze przewaga była czymśzbytecznym, tak samo jaknie mogło być zwycięstwa. Oczywiście, nie będę goszukał powiedziałJan. To byłobyzbyt upokarzające. Niepotrafię się chyba oa to zdobyć, zresztą, nawetgdybymchciał, nie wiem, gdzie go szukać- A gdybymgo znalazł, toco? Stanę przednim i powiem:wracaj? To twoje praworzekł Józef. Nie widzę potrzeby uciekania się dotakiego prawa. Cośsięmiędzy nami stało. Prawo tego nie zmieni Bo wiesz, że sam wróci powiedzą Janina. Nie wiem, czy wróci. Chociaż chybatak. Przyjedzie Małgorzata, ona go odnajdzie i ściągnie dodomu. ra me zamierzam się w towtrącać. Myślę, że stracone dni w szkole chłopakzdoła nadrobić,epizod pójdzie w niepamięć. Taka ucieczka jestpotrzebna młodemu25. człowiekowi, staje się próbą charakteru, sprawdzianem samego siebie. Młody ptak teżmusi kiedyś spróbować, czy już potrafisamlatać. Czy sądzisz, że goprzygotowałeś dostatecznie? Chyba nie. Powinien najpierw skończyć szkołę. Ale to przecieżon, a nie ja, zadecydował w tej sprawie. Muszę być biernym. Wcalenie musisz. Ponosiszza niego odpowidzialność. Być może. Jeśli go nie będziesz szukał, potwierdziszw nim poczucie, że gonie kochasz. Ach, tak? To przecież oczywiste. Nie będę musię narzucał. Jestem nieomalpewien, że on pragnął, abym ja był inny. Po prostu chciał miećinnegoojca. Może teżtrochę irytowało go, że jestem artystą? Pamiętam, kiedyś pojechaliśmyw trójkę do kina: on, ja, Małgorzata. Weszliśmydo wnętrza tramwaju,on pozostałna pomoście. Zapytałem go, dlaczego tak zrobił, i nieumiał mi tego wytłumaczyć. A właściwie bąknął, żenie chciał namprzeszkadzaćw rozmowie, bo wydawało mu się, żenam przeszkadza. Jaką rozmowęmożna prowadzić w tramwaju? To był tylko wybieg. Onsię nas wstydzi. Zżymasię,gdy widzi mnie w dżinsach, w golfie,a nie w garniturze i w białejkoszuli. Chce, żebym czuł się stary, uważa,że młodość jest zagwarantowana wyłącznie dla niego. Zapewne myślio mnie niekiedy: ojciecjest pretensjonalny, udaje młodzika. Pragnąłbymieć mnie zaszufladkowanego, odfajkowanego jakoojca. Podświadomie chce,żebym nie lubił big-beatu, miał staroświeckie poglądy i takdalej. Kiedyś zawołał: "Dlaczego ja nie mam takich mieszczańskichrodziców, z którymi mógłbym się sprzeczać iwalczyć? " Możejestw nimpotrzeba walki? Chciałby w nas widzieć worek treningowy,żeby sobie wyrabiać muskułyi światopogląd. Matce swojej też ma dozarzucenia bardzo wiele. To jest właśnie tp,że on nie ma monopolu namłodość. I to goirytuje. Dlatego potrzebne mu jest poczucie brakumiłości i braku zrozumienia. Czy w tej sytuacji mam goszukać? Możewłaśnie będzielepiej, jeśli nie dam mu jeszcze jednego dowodu miłościi zrozumienia. Sądzisz, żeon myśli takimi kategoriami? Trudno mi na to odpowiedzieć. Ale sama mówiłaś, że jest inteligentny. W końcu ważne jest tylko jedno: że uciekł. Małgorzata bardzo tę sprawę przeżyje. Ty jesteś odporniejszy. Wytłumaczę jej tę sprawę tak, jak ją sam rozumiem. Chcesz naszej rady? Oczywiście. Przecież po to do was przyjechałem. Powinieneś go ściągnąć do domu. To twój syn. Tak przyświadczył Józef. A jeśli on to źlezrozumie? Co cię to obchodzi? Przyprowadź go do domu i koniec. Totwoje prawo. Nie będę się uciekał do przymusu. To nie leży w mojej naturze. Postaraj się go jednak odnaleźć. Małgorzata będzie miała wielkiżal dociebie, jeśli tego niezrobisz. No tak. Ale gdzie go szukać? Prawdopodobnie wkrótce da jakiś znak o sobie. Albo wróci. Poczekaj więc dwa, trzy dfli' Apotemzacznij szukać. Zastanowię się powiedzie wstając od stołu. Nie wypił swojejherbaty. Nawet jejnie osłodził. VKawiarnia nazywała się "Jagódka" iznajdowała się na przecznicygłównej ulicy, tuż za rogiem. Tramwajejazgotałytutaj w głębokimwąwozie secesyjnychkamienic, od pobliskiej pijalni piwa zalatywałokwaśnym smrodem. Jarzeniowa lampa gasłai zapalała się nerwowymszybkimtikiem. Nieco dalej od głównej ulicy wąski chodnik tarasowali chybotliwipijacy, a bliżej kawiarni sterczały grupkimłodych chłopaków, zrzadka przemieszanych prze7 dziewczęta. Ulicabyła brudna,co widziałosię mimo wieczornego półmroku, samotne drzewow betonowej obwódce też miało kolor brudu. Gdzieś nad głowami było poczerniałe niebo, jeszcze bez gwiazd, i idąc od samochodu Jan bezwiedniespojrzał w górę, w wąski psmiędzy dachami domów. Nocneniebo, przez swojągłęboką czerń, tchnęło dla niego zawszejakąś ogromną, świeżą czystością, a on czulsię pogrążony w brudzie. Tak, tobyłowłaśnie to. Uczucie brudu, którego niemal fizyczną obecnośćodczuwałw sobie i nasobie. Ze wstrętem zginał palce, wyczuwając ichbrudną lepkość, końcemjęzyka ostrożnie dotykał twarzy, warg,jakbypewien, że znajdzie na nich brud. Wrażenie ogarniającego goniesmaku rosło w nim i potężniało aż do granic obrzydzenia. "Ach, żebyś tywiedział, ile wstrętu maluje się na twojejtwarzy"zawołała kiedyś. Małgorzata,gdy w poczekalnikinaJan obserwowałgrupkę młodychchłopaków, zachowujących się nawet spokojnie, aleubranych dziwacznie i jednakowo, w granatowe Rifle i czarne, ortalionowe kurtki. Skąd ten wstręt? Przecieżani niemyślał o nich zobrzydzeniem, ani nieoburzał się ich zachowaniem. Ten wstręt wypełzł munatwarzbezwiednie i nieświadomie, jakcoś wstydliwie skrywanego. Nawet jeślinie miał im nic do zarzucenia,razili jego poczuciepiękna. Brzydził sięnimi. Ich ubrania wydawały mu się brudne, a twarze mimo młodzieńczej świeżościjakby naznaczonepiętnemczegoś nieopisanieobrzydliwego. Tak, właśnie wstręt. Tylko wstręt. Nic innego. Czyniedlatego nie pozwalał się dotykać synowi? Czy nie dlatego niemal dygotałwewnętrznie, gdy chłopak próbowałniekiedy objąćgo i pocało- ^wać? Czyzdarzyło mu się, aby pogładzić włosy syna tak samo,jakchłopak usiłował gładzićjego włosy? I to samo byłochybaz Małgorzatą. Przecież i ona nie lubiła pieszczot Rafała, unikała jego dotknięć i objęć. Zapewne nie przyznałaby się do tegonawet w obliczuBoga, ale nieobcymusiał być jejów stan uczuciowy, który przenikałJana. Powiedziałamu kiedyś: "Wiesz, ja się ichboję. Gdy widzę naulicy grupkę młodychludzi, przechodzę na drugą stronę. Nieznamich, nie wiem, kim są. Może to tacy chłopcy jak Rafał. A jednak sięboję. Sama niewiem czego. Są tacy nieobliczalni". A więc nie tylkowstręt,ale i strach tkwiłw Małgorzacie. "Dlaczego? Dlaczego? " pytał siebie ze strachem, przejęty swoimwrażeniem brudu. Miał wejść tam, między nich, w kawiarni pytaćo Rafała. Wydawało mu się, że jest kaleką, z jakąś ogromną narośląw ciele, w duszy;rozum mówił mu,że nie ma powodu do wstrętu, aleprzecież czułten wstręt,obrzydzenie,niesmak,odrazęinienawiść,która musiała przyjść po tych uczuciach. Czy Rafał, choć w drobnej części, uświadamiał sobie ten stan uczuciowy ojca? Może więc to nie tchórzostwo, niechęć zdobycia przewagi, niesłabość, aniezrozumienietych uczućpodyktowało mu słowa listu? Aleczy rzeczywiście Jan przeżywał wstręt, a niejakieś zgoła inne uczucie,któretylko zdawało się wstrętem? Bo co wiedział o nim? Tonieokreśloneuczucie nie narodziło się przecież od razu, adojrzewało powoli, jak choroba. I miało chyba jakieś swoje źródła, swójpoczątek. Uświadamiał jesobie iodczuwał je oddawna, lecz przecież dopieroteraz spróbowałje nazwać. Konieczna jednak wydawała sięodrobina28rezerwy. Albo jak kto woli trochęumiaru, a nawettrochę zwykłego taktu. Ostatecznie,sąd otym uczuciu wziąłsię jednak jedyniez wyrazu twarzy,jaki u męża odkryła Małgorzata. Czyjej wrażenieniebyło złudne? Równiedobrze powiedzieć mogła, że dostrzegłau Janawyraz niesmaku lubczegośw tymrodzaju. W rozmyślaniach Janao swoich stosunkach z synem, określenie "niesmak" wydawało sięo wiele bardziej do przyjęcia. Byłoby czymś strasznym myśleć, że dowłasnego syna czuje sięwstręt lubodrazę. Tak samo zresztą złudnemogło być wrażenie strachu, o jakim wspominała Małgorzata. Czynielepsze wydawało się określenie "obawa" lub "niepokój"? A czyż zresztą słowa miały tu jakieśznaczenie? Nie ważniejszebyło zrozumienietych uczuć? Niewzięły się z niczego. Napoczątku byłytylko jakieś przelotnewrażenia, coś niemal nieuchwytnego, jakaś drobna irytacja, a możerozczarowanie. Najpierw kilkakrotnie wydawało się Janowi, że w gromadkach idących po ulicy chłopców dostrzega swego syna. Dopieropo dłuższej chwili przekonywał się,że toomyłka, po prostu wieluchłopców ma taką samą sylwetkę, tak samo się ubiera i nosipodobnefryzury. Potem zauważył grupkę chłopaków obrzucających wyzwiskami jakąś starą kobietę iznowu wydawało mu się, że jest wśródnichRafał. Stwierdził omyłkę, ale wrócił do domu tak rozjuszony, jakbyrzeczywiście widział wśród nich swojego syna. Po prostu przyszłomunamyśl, że Rafał mógłbyć wśród tamtych, może nawet był już kiedyśw podobnej sytuacji. Nie różnisię przecież od nich ani strojem, anisylwetką. Iwybuchnąłgniewem, który ani nie był proporcjonalny dotego, cosię stało,ani w ogóle nie mógł dotyczyć Rafała, skoro chłopakwłaśnie siedział w domu i nie miał nic wspólnego z grupką młodych,lżących starą kobietę. "Czy wiecie, jakie wrażenie maczłowiekdorosły, obserwujący was, młodych? niemal krzyczał naRafała. Matakiewrażenie,jakEuropejczyk, który przyjechał do Chin. Wszyscywydają mu się identyczni. Czy nie czujesz do siebie niechęci nosząctakie samespodnie, jakwszyscy koledzy,taką samą koszulę, kurtkę,tak samo czesząc włosy? " Chłopak nie rozumiał, oco mu chodzi. "Jakże, przecież mam czerwony szalik" odpowiedział. Rafał lubiłto, co inni koledzy. Taką samą muzykę,takiesame piosenki. Czyobawa pokazania się z ojcem w swoim środowisku nie wynikaławłaśnie z faktu, że bał się; koledzy nie zechcą przyjąć do wiadomościtakiego ojca, a niepodtatusiałego, zrzędzącego pana? "On nie ma29. indywidualności"myślałJan o synu, a w rozmowachz przyjaciółmidowiadywał się,że pod takimsamym terrorem zbiorowości żyją i synowie jego znajomych. "Uniformizm" Jan wołał o młodym pokoleniu. Ten uniformizm nie pozostawał tylko na powierzchniw sferzestroju, sposobubyciai gustów. Wchodził gdzieś w głąb jak korozjawmetal. Objął nawet tę najintymniejszą dziedzinę życia erotykęi miłość. Czym były wkońcu te ich prywatki, jeśli nie zbiorowym,erotycznym przeżyciem? Czy nie przerażające wydawało się, że to, codawniej robiono jakocoś niezwykle intymnego, oni tolubili robićrazem, każdy podterroremkażdego. Czynie był Jan niemym świadkiem kawiarnianej rozmowy dwojgamłodych chłopców idziewczyny? "U kolegi jestwolny pokój. Pójdzieszz nim tamdzisiaj mówiłchłopak do dziewczyny, którą zapewne uważał za swoją i bądźdobra dlakolegi. " Prześladowały go potem tesłowa, goniły za nim jakkamienierzucane przez niewidzialnego przeciwnika. Gdziekolwiek byłigdziekolwiek widział tegromadki chłopcówprzemieszanychprzezdziewczęta,zdawało mu się, że słyszyów szept: "Bądź dobra dla kolegi". Czytał potemw gazetach o zbiorowych orgiach, o zbiorowychgwałtach, o zbiorowych napadachi morderstwach. Znajomy adwokat,który bronił takichgwałcicieli, mówił Janowi: "Każdyz osobna jestświetniezapowiadającym sięmłodym człowiekiem. Nie potrafią wyjaśnićtego, co się stało. Każdy z nichz osobna mówi,że nie chciałtego, ale bał się powiedzieć nie, żeby go nie wykpiono. Bał sięwyłamać". Bunt jednostki? Nonkonformizm? Wydawało mu się, że są zdolni conajwyżej do buntu zbiorowego, bezmyślnego, strasznego właśnieprzez swójbrak zindywidualizowania. Ich buntniemógł mieć twarzy,jak gwałt zbiorowy, mógł być tylko ślepym "nie", sza-łem zniszczeniai negacji. A więc znowu wstręt,odraza, obrzydzenie. Małgorzata nosiła w sobie także strach. "Kiedyś mówiła potrafiłeśodróżnićgimnazjalistę odchłopaka, który czasspędza na włóczędze. Ucznia odłobuza. Różnice uwidaczniały się w stroju i sposobie bycia, zachowania, postępowania, wmentalności i słownictwie. Gdy widziałeś gromadkę młodych naulicy, wiedziałeś,czego się można po niej spodziewać,ukłonuczy wyzwiska. Teraz ich nierozróżnisz. I to budzi niepewność,obawę, lęk. "Oczywiście, każdy z nich musiałbyć inny i zapewne był inny. Alepozostawałoto wszystkowgłębokim ukryciu,jakby całą inteligencjęi przebiegłość skierowali na to,by ukryć swoją odrębność. Czy miał 30 prawo widziećw Rafale gwałciciela, mordercę, chłopaka obrzucającego wyzwiskami starą kobietę? Mówił sobie: "Rafał jest inny". Ale gdy^mógłgo na ulicy odróżnić od innych,spostrzegałw nim tensam sposób bycia imyślenia, te same co w innych gusty, stwierdzał: "Jest taki sam 'Trzeba tylkoodpowiedniejsytuacji, abędzie gwałcicielemi mordercą i chłopcem, który obrzuca wyzwiskami starą kobietę. Skoro nie potrafi się oprzećterrorowi kolegów w sprawach błahych, nigdy nie zdoła powiedzieć "nie". Jedynym ratunkiem pozostaje nie dopuścić go do znalezienia się w sytuacjach, gdzie może zrodzić sięgwałt lub morderstwozbiorowa orgia lub gdzie wybuchnąć może ślepa nienawiść. Pytał wwięzawsze: "Dokąd? , Z kim? Gdzie? , Dlaczego? ,Jak długo? ". Kontra"wał każdy jego krok, niekiedy wsiadałw samochódi wolno jechał ulji^-mi,rozglądając się po chodnikach, czy nie zobaczy gdzieś synaw /)'madce chłopców przemieszanych z dziewczętami. Ileż to razy stałprzy krawężniku, bo wydawało musię, że widzi syna w gromadce chłopaaków, tłoczącychsię w jakiejś bramie, hałaśliwych ibrutalnych. A myśleć o swym synujako o potencjalnym gwałcicielulubmordercy?Nie mogłotonie pozostać bezwpływu na ichwzajemny stosunek. Jaki sens ma taka miłośćojcowska? Czy Rafał to przeczuwał? Czynie tu, w tej wielorakiej i przenikającej sięwzajemnie plątaniniesądów i uczuć, leżałaprzyczyna jegoucieczki? I kto był zaniąwinien? Kto kogo powinien odszukać? A może istniała potrzeba poszukiwań wzajemnych, obopólneji jednoczesnejkusobie wędrówki ze światów, w których się znaleźli, gdzie bytowali ograniczeni przez stany swych uczuć,podejrzliwość i ci"pokój serca. Możewięc kryłasię jakaśracja w słowach listu od syna lub tylko półprawda czy nawet ćwierćprawda? Bo przedziwną właściwościąstanówduchowych Janabyłaf^przelotność i krótkotrwałość. Nie mógłby ich nazwać inaczej niż pr^"lotnymiwrażeniami, półuczuciami albo tylko mikrouczuciami, czyn^'co znikało,powracałoi znowu odchodziło bez zapowiedzi nawrót'ale wracało. Obok nich,a może nawet razem z nimi, istniała tkliwai czułość. Ileżto razyJan, zanim zasnął, szedł do pokojusyna, a^spojrzeć na jegotwarz, zanotować w pamięci błysk zębów w półotwartychdziecięcych ustachśpiącego. I jeśli nawet syn wydawał mu ^ędziełemnie nazbyt udanym, to jakże wiele takich nieudaczników trztY"mał w zakamarkach swej pracowni. Iniekiedy, ocierając je rękawekz kurzu, obserwował z czułością tak samoogromnąjak dzieła dosk^"^1. nalsze lub takie, które mu sięzdawałydoskonałe. Czy Katarzyna niemówiła, że chwalił się synem? Gdzie w takich razach skryły się wstręt,odraza, obrzydzenie? Czy nielepiej było sądzić, że wewzajemnymstosunku ojca i syna nie istniała żadna prawda,nawet pól- i ćwierćprawda, abyło tylko nieustanne i zmienne przenikanie się uczuć, wielorakich i różnorakich, odpychających i pociągających? Zapewne znalazło się tam miejsce i na. wrażenie braku miłości izrozumienia, napragnienieodrzucenia poczucia ojcostwa, na niebezpieczną gręwodejścia i powroty, na uczuciowe zapasy"kto kogo", na przebiegłezdobywanie przewagi,na niechęć, anawet i odrazę. W tej sprawie niebyło winnych, a przecież obydwaj zarzucalisobie winę; nie było krzywdzicieli, a przecież pozostawali skrzywdzeni. Ucieczka Rafała mogłabyć równie dobrze dowodem synowskiej niechęci do ojca, jaki dowodem miłości, mogła wynikać z braku lub nadmiaruzrozumienia. Czywięc był sens szukać go tylko po to, aby odnaleźć? VIW "Jagódce" znajdowały się długie, wysokie stoły, jak wjadłodajni,iprzy nich wysokie żelazne stołki barowe. Przy tych stołach możnabyło stać,wspierając się łokciami na blacie,możnabyło niewygodniesiedzieć, można się było tłoczyć gromadą beznajmniejszej nadzieinachoćby odrobinę intymności czy odosobnienia. Ta kawiarnia stała sięwięc natychmiast ulubionym miejscem młodych ludzi, bo można tubyło wejść tylko poto, aby postać przy stoliku obok kogoś innego,można było przechodzić od stołudo stołu bez zwracanianasiebieuwagi. A wreszcie, nie trzeba było nikogo znać, sama obecność tutajczyniła każdegoznajomym. Rafał źle się wyrażał o tejkawiarni,mówił, żewoli te "dla dorosłych", ale przecież bywałtu niemal codziennie lub niemal codzienniewpadał choćby na chwilę. Jan nigdytu nie był; starszy musiał tutaj czuć się obco, a nawetwrogo. Przychodzili do"Jagódki" niekiedy tylko ri ze starszych,których interesowały młodedziewczęta. Ale Jan, choć znał bardzowiele dziewcząt, ponieważ miał zleconewykłady nie tylko u studentówszkoły plastycznej, lecz również w liceum plastycznym,nigdy jakoś aniprzez chwilę nie pomyślał poważnie o zainteresowaniu się młodą dziewczyną. Może dlatego,że wciąż jeszcze nie czuł się starym i niepotrzebował potwierdzeń, żemógłby się spodobać. A może czymś nie do32przyjęcia wydawała musię myśl,żekażdym ruchemi słowem musiałby się upodabniaćdo partnerki,utożsamiać z jej mentalnością i sposobembycia. To, coinnym mogło się wydawaćzabawne, dziewczęcykaprysi niezrównoważenie młodości, to wszystko raczejirytowałoJana, mierziło goi odpychało. Niebezznaczenia zresztą pozostawałyi jego przedziwne stany wrogości wobecmłodych, oweuczucia wstrętu, odrazy czy obrzydzenia. Dlatego w gromadzie młodych przy stołach poczuł się natychmiast obco, powróciło wnim wrażeniebrudu. Jedyną drobną przyjemność, może nieco masochistyczną, przyniosłaświadomość, że wszystko, co teraz robi,czynidla syna, poniża sięi cierpi jakprawdziwy ojciec, zdolny do poświęcenia. Otaczające gotwarze wydałymu się nijakie i tępe, choćzapewne nie były pozbawione pewnegopiękna. Ale jemu wystarczyła myśl,żeżadnej z tych twarzynie chciałbyrzeźbić, aby wrażenie niechęci jeszcze bardziej wnimnabrzmiało. Niedostrzegł wolnegomiejsca przy stołach,nie widziałteż możliwości przeciśnięcia się do bufetu, coobudziło w nim gniew. Jan już chciał wyjść, ale spostrzegł, że ktoś mu się skłonił. Chłopak,którybywał uRafała, kolega ztejsamejklasy. Trochę wyższy od Rafała,z dużym lokiem zwisającym nad czołem jak gruby strąk grubej fasoli. Przez ten strąk twarz mu się skracała iupodabniałado pyska teriera. Jan odkłonił się, a potem przecisnął do niego. Chłopak stałprzystole, odsunął siętrochę robiąc miejsce dla Jana. Odsunęła siętakżejakaśdziewczyna o krótko uciętych jasnych włosach i malutkichustach, które robiływrażeniekapryśnych. Rafał zaraz tu będzie. Pewnie go pan szuka powiedział niepewnie chłopak. O tak,będzie tutaj. Zagląda zawsze o tejporze odezwała siędziewczyna. Zachowywała się tak, jakbydoskonaleznała Jana, leczonjejsobie nieprzypominał. Nawet zresztąnie siliłsię, aby zapamiętaćtwarze dziewcząt, zktórymi Rafał wracał zeszkołylub szedł ulicą. Czy był w szkole? zapytałJan. Był chłopak raptem jakby siętrochę speszył i poczuł niepewnie. Odgarnął lokz czołai znikło jego podobieństwo do teriera. Myślę, że on dziś tunie przyjdzie rzekł Jan. Opuścił dom. Celowo nie powiedział "uciekł", boto słowo nie chciało mu przejśćprzezusta. Uciekasię z więzienia. Czy jego dombył więzieniem? Uciekł? zainteresował się chłopak. I raptem Jan przypomniał sobiejego imię: Marek. 333 Mężczyzna czterdziestoletni. Tak z wahaniem odrzekł Jan, jakby stracił pewność, czyRafał naprawdę uciekł. Zostawił mi list, z któregowynika, żeopuścił dom. Była jakaś draka? Nie.Rafał? zaśmiała się dziewczyna. To do niego niepodobne. Lubi się wygłupiać, ale nie za bardzo. Niewspomniał wam oswoimzamiarze? zwrócił siędo dziewczyny. Może cośo tymmówił? Nie pamiętam. Może i mówił. Ale chyba nie. Ostatnim razemto rozmawialiśmy o cenach płyt. Ztakim jednym tutaj, Bolkiem, gadało kupnie. Martwił się, czy panmu da forsę. Ze mną rozmawiało Guevarze. Żedobrze by było tak jak onwyjechać do Ameryki Południowej. Ze mną teżotym rozmawiałwzruszył ramionami Jan. Tojegostara śpiewka. Wytłumaczyłem mu, że Guevara to byłjuż jednakktoś, zanim tamwyjechał. A gimnazjalistów to oni tam niepotrzebują. Najpierw, mówiłemmu,musisz zostać lekarzem. Guevara też był lekarzem,prawda? zainteresowałasię dziewczyna. Uciekł? Marek nagle się zdumiał, jakby dopiero teraz dotarła doniego wieść o tej sprawie. Chłopaki w klasie się zdziwią. Dlaczegotozrobił? Nie wiem. Z ojcem o takich rzeczach chybasię nierozmawia. Apewnieżenie zgodził sięMarek. Dziewczyna potrząsnęłaswoimi krótkimi włosami. Ja też zwieję z domu. Tak jak Rafał. Dlaczego? zainteresował się Jan. Od razu na początku roku złapałam dwóję z francuskiego. Dwarazybyłam na wagarachi nauczycielka zadzwoniła do domu. Była draka nie ztej ziemi. Stary powiedział, że mnie wyrzuci z domu. Rafałnie chodził na wagary powiedział Marek. Ja wiem,że on nie chodził na wagary rzekła dziewczyna. Poco miałby chodzić? A poco uciekł z domu? Pan się o to niegniewa? Nie.Dlaczego? Czy ja wiem? Widocznie było mu to do czegoś potrzebne. 34Bo wciąż jest to samoitak samo wybuchnęłażalem dziewczyna. Jej ustawydawałysię teraz jeszcze bardziej kapryśne. Ciągleten sam dom,ta samaszkoła, te sameulice. No właśniekiwnął głową Jan. Mnie to też obrzydło. Tylko Rafałmnie uprzedził. Pan go niebędzie szukał? Marekmiał minę,jakby go ktośobraził. Nie będę. Ja też jużjego miałemdosyć. Znajdęgo i co? Takieszukanie nic nie daje. Rafał jest fajny powiedziała dziewczyna. Dlaczego "fajny"? No, że tak zrobił. Ja bymtak chciała, ale się boję ojca. E,wielka mi sztukauciec z domu chłopak był wyraźniezazdrosny o zachwyt dziewczyny. Gorzej jestzostać. Uciec każdypotrafi. Nie każdy zaprzeczył Jan. Większośćjednak nie ucieka. Ale nie dlatego,że się boją. Trudniej jest zostać, no nie? Uciekająprzeważnie tacy,co mają jakiś powód. Drakę w domuczy coś w tym rodzaju powiedział Jan. Ale Rafał uciekł bezpowodu. No to co? Nic.Ale to cośznaczy stwierdził Jan. Nikt z wasby sięnie zdobył, żebyuciec bez powodu. E, botogłupie wzruszyła ramionami dziewczyna. Dlaczego zaraz głupie? Właśnie głupiojest uciekać, jak się mapowód, jak się zrobiłodrakę. Wtedy taka ucieczka jest tchórzostwem,a nie odwagą. Pan tak samo dziwnie mówi jak Rafał roześmiała się dziewczyna. On mówił dziwnie? Czasami. Na czym to polegało? zaciekawiłsię Jan. Nie umiem tego wytłumaczyć. Taksobie coś mówił i mówił,żadna dziewczyna niewiedziała, czego się trzymać. Z początkumyślałam, że on jest po prostu kłamczuch, leje wodę. Ale nie. Pływak jest i koniec powiedział Marek. Na każdej lekcjipływa, kręci, zanim dotrze do sedna. Aledlategodostaje lepsze stopnie. Nauczyciele nie lubią, jak się tak od razuodpowiada na pytania. 35.Ja zresztąwcale niewierzę, że on uciekł. Źle mu było w domu? A zresztą on ma dziewczynę. Co?!dziewczyna myślała, że chłopak żartuje. Nie wierzę powiedział Jan. Dlaczego pan nie wierzy? Ma dziewczynę. Nie będę o tym gadał, bo to niemoją sprawa. Co to zadziewczyna? spytał Jan. Na angielski razem chodzili, pan jej nie zna? Nie.O rok starsza od Rafała. Wtym rokumaturęzrobiła i zdałachybana anglistykę. Nawet nie wiem, jak manaimię. Iwonawtrąciła dziewczyna. Nie.Iwona niezdała w tym roku na uniwerek. Tamtama naimię Grażyna albo Halina. Ja jej dobrze nie znam. A możeAnita? przerwała dziewczyna. Co ty? Jaka Anita? Jan aż zagryzł usta, bo wydawało mu się, że ów niesmak, któryzaczynał odczuwać, pojawi się najego twarzy. To przerażające powiedział. Ale wy o nim nic nie wiecie. Wzruszyli ramionami. Obydwojejednocześnie. A co pan chciał wiedzieć? zapytałMarek. Przecież wszystkiego się nie wie. Nie o wszystkim się mówi, nonie? Czegopragnął? Co lubił? Cogo bolało? Dziewczyna roześmiała się:Czemu pantak dziwniepyta? Mówił, że będzie lekarzem. Colubił? Niemena. Nie skarżył się,żeby go coś bolało. On jest taki jakinni. Jan pomyślał:"Nawet mnienieciekawi, jak ona ma na imię". Marek ucieszył się wyraźniez tego, co powiedziaładziewczyna. Tak,proszę pana. Naprawdę jest takijak inni. Pan żartuje, że onuciekł. Ja z nim od trzech lat siedzę w jednej ławce, a ona dwie ławki zanami. Rafał zaraztu wpadnie. My gonaprawdędobrze znamy. Obiecał, że przyjdzie jutro na imieniny do Marioli przypomniała sobie dziewczyna. Słyszałam,jak się umawiał. Miał nawetprzynieść swój adapter. Przecież chyba nie zrobiją w konia, żebynawalić ztym adapterem. Uciekłniemal ztryumfem stwierdził Jan. Powiadamwam,że uciekł. 36Dlaczego? Nic o tym nie mówił? Przecież był w szkole, siedział przy mnie. Nic nie wspomniał, żechce zwiaćz domu. Pantylko żartuje. Nie żartuję. Może miał was dosyć? Nas?dziewczyna zacisnęła swoje rozchylone, kapryśne usta. A o mnie kiedyś co mówił? zapytałJan. Mówił. Ale żeby tak specjalnie dużo, to nie rzekłMarek. Nieo wszystkim się rozmawia dodała dziewczyna. Niewierzę, żeon uciekł, miał być jutro u Marioli. Słyszałam,jak się umawiał. Jan uśmiechnął się po raz pierwszy:A ja myślę, że onjednak uciekł. Postanowił to nagle. Zrobił to,bo nie chciałbyć taki jak wszyscy. Wiem na pewno, że uciekł. Dlategotu przyszedłem. Myślałem,że może wy wiecie, dokąd uciekł. Przecież nic niemówił. Właśnie dlatego, że wam nicnie mówił. On uciekł nie ode mnie,ale od was. Topo co się umawiał z Mariolą? Miałjejprzynieść adapter. Sama słyszałam, jak się umawiał. Niczłego się nie stało. Pożyczy od kogośinnego. Nie wierzę, że uciekł upierał się chłopak. Janznowu się uśmiechnął. Nopewnie, żenie uciekł. Wyjechał. Do swojego dziadka, nawieś. Taka piękna pogoda. Przecież zdoła nadrobić. Ja go rozumiem,mnie też ciągnie nawieś. Uśmiechnęli się. Cała trójka. Jakby wszystkim nagle zrobiło sięlżej. To czemu pan tak żartował? spytaładziewczyna. Jan wyszedł z kawiarni wdąż jeszcze uśmiechnięty. Spoważniałdopiero w samochodzie. Pojechał prosto do domu, zapalił światło wewszystkich pokojach,także i u Rafała. Na chwilę zatrzymał się przyjegobiureczku, przerzuciłjakieś książki i zeszyty. Przeszedłdo swegopokoju, przysunął fotel do stolika z telefonem. Chciał zamówić międzymiastową do starszego brata, bo pomyślał, że może tam Rafał sięschronił. Ale przecież starszy brat natychmiast zadzwoniłbydo Jana,gdybytylko Rafał się u niego pojawił w jakimś niewyraźnym celu. Nie.Jan nie będzie się upokarzał, trąbiąc całej rodzinie, że syn muuciekł. 37.Jegostosunkiz bratem były tylko poprawne,rzadko sięodwiedzali, conajwyżejwniedzielę latem spotykalisię na wsi uojca. Bo u ojcabyłynajtańsze wakacje. Wrócił dopokoju Rafała. VIIPodścianą naprzeciw okna rozciągałsię wąski i twardytapczannakryty barwną, ludową narzutą. Obok tapczana stał mały stoliczekznocną lampą,a dalej, o wyciągnięcieręki,znajdowałasię biblioteczka ze słownikami i encyklopedią. Byłotam takżekilkapowieści przyniesionych tu z pokoju ojca. Jan słabe miał zresztą pojęcie o lekturzeswojego syna, chłopak, zdajesię, czytał na bieżąco te same książki coi ojciec, zabierając muje z półkinad jego tapczanem. Biurko pod oknem zalegałasterta zeszytów i podręcznikówszkolnych; walały się na nichkartki zjakimiśnotatkami lekcyjnymi, zadania klasowe. W jednym zkątów stał adapter,a na półce nad biurkiemleżały płyty w kolorowychkopertach. Spod szalki wyłaziłygłówkihantli,na jednej ze ścian znajdowała sięsprężyna do rozciąganiaiwzmacniania mięśni. Nad tapczanem wisiała reprodukcja obrazuMakowskiego,a nieco z boku, wyrzeźbiona przez Jana głowa starcaz długą brodą. Janprzed dłuższą chwilę usiłował sobie przypomnieć,dlaczegowłaśnieta głowa znalazłasię wpokojusyna i czy niema to jakiegośukrytego znaczenia. Rafał w przystępiezdaje się jakiegoś chwilowego umiłowania porządku wysprzątał swójpokój, a potem zapragnąłozdobićgo, twierdząc, żejego pokój jestnajbrzydszy. Przeniósł wtedyz pokojuojcakilka rzeźb i bez ładu i składuustawił je na półkach. Janzabrałrzeźby z powrotem, leczchyba właśniewtedypozostawił mu tęgłowęna ścianie. Czy, zabierająci przenoszącdo siebie rzeźby Jana, Rafał chciałmiećjakby bliżej siebie dziełaojcowskich rąki talentu, amoże tymsamym icząstkę jego samego? W ten dzień przeniósł do siebie równieżi kilka glinianych rzeźb, które Jan otrzymał wpodarunku od kolegirzeźbiarza. Był to więctylko wyraz zazdrości wobec ojca. Raptemwydało sięRafałowi, że ma najgorzej i najbrzydziej urządzony pokój,podczas gdy pokój ojca, który zawsze zresztąwabiłchłopca (pokój byłpełenrzeźb, obrazów, książek, foteli, lamp stojących i dziesiątkówdrobiazgów,jakie przez swojeżycie gromadzi u siebie każdy artysta),może zostać odrobinę zubożony. Tylko że Janbyłprzywiązany doprzedmiotów,które albo sam wykonał, albo od kogoś otrzymał. Dzielić się z synem owymi rzeczami, jakie lubiłi dojakich się zdołał przywiązać, nie leżało w jego mocy. Od razuodczułto jako dokonany zestrony syna zamach na swoją osobę i natychmiast zbuntował się. Pozostawił chłopakowi jedynietę głowę starca, powiedział, "No dobra,niech zostanie i niech ci towarzyszy". Ale dziś już nie miałwątpliwości, że wkrótce stała się ona dla syna czymśtak zwykłym, że poprostu niezauważalnym. Rafał robił na ojcu zawsze wrażenie człowieka bardzo zaabsorbowanego sobą i chyba przedewszystkimsobą, nienależało przypuszczać, że spoglądając od czasudo czasuna rzeźbę,myślał o swoim ojcu. Zapewne patrząc na nią, pojakimś czasie już jejnie widział, tak jak nie dostrzegał bałaganu i nieładu w swoim pokoju. "Gdybymmu ją zabrał i przeniósł do swego pokoju, być może przezdłuższy czas nie zauważyłby jej braku"pomyślałJan. Ale czy toznaczyło,żesyn nie kochał ojcaalbo niepoświęcałmu uwagi czyzainteresowania? Nie, nie znaczyło to nictakiego, dowodziło chybatylko rozwichrzenia chłopaka lub braku spostrzegawczości. Dowodówzainteresowania jego osobą Jan znałtak wiele, że nie musiał szukać ichw pokoju syna. Te martwe przedmioty nie mogły mupowiedzieć więcej, niżon sam wiedział o Rafale, nie potrafiłyby mu przekazać wiedzygłębszej od tej, którą zdobył,co nie znaczyło,że była to wiedza pełnaalbo prawdziwa. Nagła ucieczka Rafała, jej niejasne motywy,też niemusiałystawiać w wątpliwość tej wiedzy i zadawać jej kłam. Ojciecmoże wiedzieć bardzodużo o synu, ale nieznaczy to, że wie o nimwszystko. Może wiedzieć o chłopaku takim, jakim był on wczoraj, alenie takim, jakim stał się dziś lub przewidzieć, jakim będzie jutro. Dlafaktów i motywów ucieczki znaczenie mogłymieć zdarzenia, którestały się w tym czasie. Odkryć je, zrozumieć, odgadnąć, czy nie to byłopo stokroćważniejsze,niż trapićsię słowamilistu, który,być może,stałsię tylko próbąmotywacji czegoś, cosię umotywować niedało lubczego syn sam nie potrafił albo nie chciał wyjaśnić. Czy nie jestczymśw gruncie rzeczynajłatwiejszympowiedzieć komuś, żenas nie kochainie rozumie? Oczywiście, układ sprzętóww pokoju syna, bałagani nieporządek zalegający biurko, zdarzenie z rzeźbą ojca, wszystko tozapewne mówiło w jakiś sposób ocharakterze syna idawałojakąś tamprawdęojegostosunku do ojca. Ale czy właśnie takiej prawdy szukał39. Jan? Czy wyjaśnienietych kwestiimogło go doprowadzić do zrozumienia postępkuchłopca? Można było co najwyżej stwierdzić,że Rafał zazwyczajtakbył zaabsorbowany jakąś aktualnie trapiącą lub interesującągo sprawą,że nie miał czasu poukładać porządnie swoichksiążek izeszytów na biurku. A gdyraptem doszedł downiosku, żejegopokójwygląda znaczniegorzej od pokoju ojca, tak go ta sprawapochłonęła i zaabsorbowała, żeod razu przeniósł do swego pokojukilka rzeźb z pokoju ojca. Okazał więczachłanność i zdolność dooddania si? jakiejś jednej myśli czypragnieniu, że aż straciłumiari okazywałzachłanność. Być może więc,że i ta zachłanność odegrałajakąś rolę w jego ucieczce. Byćmoże raptem doszedł do wniosku, żeskoro nie może mieć ojca żyjącego tylko dlaniego, lepiej oddalić się odniego. Innymi słowy znowu stracił umiar inie mogąc mieć wszystkiego,zdecydował się porzucić wszystko. Jan pomyślał:"Powinienem zajrzećdo szafyz jegorzeczami. To ważne, co z niejzabrał. Jakie zniknęlykoszule, swetry, czywziął swój odświętny garnitur, ciepłąkurtkę. Czy więc wyjechał na krótko, zmyślą o powrocie,czy teżw chwili gdy zdecydował się nakrok ostateczny,sądził, żenigdy niewrócido domu". AleJan nie zamierzałpodejśćdo szafy. Nie był pewien, czy potrafiłbyz całą pewnością stwierdzić, w jakichrzeczach odszedł zdomujego syn. A nawetchyba z całąpewnością nie umiałby tego stwierdzić,bo przecież zdarzyło się niedawno, że sweter, w którym Janzazwyczajchodził, wyplamił sięi Jan postanowił włożyć inny,brązowy, podmarynarkę. Pół godziny przewracał wśródswoich rzeczy i tego swetranie znalazł. I nagle odkrył go na Rafale. "Mój sweter powiedział. Nosisz mój sweter. Dlaczego nie zapytałeś, czy ci wolno? " Chłopakbyłtrochę zdziwiony. "Przecież noszę gojuż od dwóchmiesięcy. Myślałem,że to zauważyłeś, a skoro nic nie powiedziałeś, sądziłem, żepogodziłeś się z tym. "A więc były miesiące, gdynawet niezauważał, jak Rafał jest ubrany. Przyjmowałtylko faktposiadaniasyna, jego obecność w domu, alechłopak pozostawałjakby poza sferą postrzegania ojca. Czy chłopakzdawał sobie sprawę z tego? A jeśli tak, czy godziłsię z tym? Być możez początku próbował przypomnieć ojcu o sobie, narzucić mu swojeistnienie, wzbudzićzainteresowanie, wejść w życie ojca tak, jak weszłatam sztuka. Czynie tak właśnienależało rozumieć to narzucanie ojcu40swej osoby poprzez poszukiwanie go wklubie lub kawiarniach. Byćmoże chciał istnieć w wświadomości Jana jako coś żywego izmiennego, a nie jako przedmiot jeden z wielu, jakieJan posiadał i tolerował. Lecz Jan wciążprzecieżnie chciał przyjąć roli ojca,podobnie jakwzdragałsię przed pieszczotą,którągosyn pragnął obdzielić. Janchciał w swym życiu sprowadzić syna do roli jakiegoś prostego elementu,godzącsię nawet z tym, że jest to element stały i kłopotliwy. Miałobok siebie syna tak, jak miał swoje rzeźby i ulubione obrazy, swójfotel i swojąlampę,przy której czytałgazetę. Okazywałzainteresowanie itroskę synowi, ale przecież tak samo interesowało go,czy lampapali się dosyćjasno. Gdy przychodzili do niego goście lub gdy zdarzyło musię w towarzystwie syna spotkać kogoś, nie wypierał się chłopaka, niewypadał z roli ojca, lecz przecież już wsamym geście prezentacji Rafała musiałobyćcoś niezwykle przykrego lub nawet obraźliwego, skorochłopieckiedyś zawołał: "Pokazujeszmnie jak małpę. Nie.Jak swoją rzeźbę". Jan dodał złośliwie: "Tę najmniej udaną". Złośliwośćtej odpowiedzinie dotknęła chłopca, bo nie miała w tejsprawie żadnego znaczenia. Przykry i obraźliwy byłtylko ów faktprezentacji syna. Jan nawetnie bardzozdawał sobiesprawę, na czympolega niewłaściwość takiej prezentacji i jaki popełnia wniejbłąd,skoropostępował chyba tak jaksetkiinnych ojców,mówiąc:"Otomójsyn, Rafał, proszę cię, poznaj go". Co tu miało znaczenie? Gest? Ton? Spojrzenie, jakie towarzyszyło prezentacji? A może po prostuRafałbył przewrażliwiony i w każdym słowie ojca, wkażdym jegogeście dostrzegał i wyczuwał niechęć, jaką sprawiała ojcu świadomość,że ma syna? Bo przecież nawet gdy bywał dumny z chłopca lub ściślejmówiąc,chciał być z niego dumny i przywoływał godo swego pokoju,gdzie siedział z jakimś przyjacielem lub znajomym, i mówił: "Spójrz,jakiegomam jużdużego chłopaka", Rafałboleśnie przeżywał takieprzywołanie. Naimieniny kupił ojcupluszowąmałpkę. Tak, to byłgest,złośliwość syna na miarę złośliwości ojca. Chciał być synem, a niemałpą, którą się pokazuje. Znowu więcwalka, kto kogo? Walkao swoje miejscew czyimś życiu. Czy nie tak niekiedy rodzicewalcząo miejsce w życiu swych dzieci, żyjąc dlanich ipoprzeznich? Tu byłaodwrotna sytuacja. Dziecko chciałożyć poprzez ojca, bosamo możejeszczenie miało własnego życia lubwłasne życie jeszcze nie dosyć jepochłaniało. A wiec powód ucieczki mógłbyć jednak bardzo wieloraki,a owe41. zwroty o braku miłości i zrozumienia nie wydawały sięaż tak gołosłowne i wykrętne. Bo cotoznaczyło,że niechciał być małpąojca? Pragnął być kochany,a nie pokazywany, przedstawiany, prezentowany. Może nawetnie chciałbyć głaskany i pieszczony, bo przecieżi małpę można głaskać i pieścić. Buntował się przeciw temu, że nie jestpartnerem, lecz tylkosynem. Bo co znaczyło być synem wdomu Jana? Kryłasię w tymformuła, która wystarczy dla wychowaniatysięcysynów, leczta formuław tym jednym wypadku być może zawiodła. Być synemJana, znaczyłootrzymywać mieszkanie, jedzenie, ubranie,zainteresowanie należnejedynemu dziecku oraz należne dziecku wyrazy miłości rodzicielskiej. Nicponad to. A co możebyć ponad to? CoJan ponad to otrzymywał w domuswego ojca? "On nie chciałbyć tylko moim synem. Pragnąłstać się także moimprzyjacielem pomyślał Jan. Buntował się, że nie daję mu w swoim życiu odegrać istotnej roli, a zawsze wskazuję mu jego miejsce: tyjesteś synem,aja jestem ojcem. "Tak, tobyła jużjakaś prawda. Lubtylko półprawda o tym, codziało się między nimi. Bo przecież czymś naprawdę śmiesznym byłoby przypuszczać, żetylkoJan buntował się przeciw faktowi, że jestojcem. Towłaśnie Rafał był ową siłą zaczepną i agresywną, którachciała uwolnić się odrolisyna, aby ją zamienić na rolę przyjaciela. I to możewłaśnie Jan, nieświadomie ulegając presjii sile skrytegodziałania syna, zacząłodczuwać, jak ciążymu rola ojca. Tylko żeniespełnił pokładanych w nim przez Rafała nadziei. Zaczął odczuwaćciężar ojcostwa, leczani myślał nobilitować syna do roli przyjaciela. Bo jaknależało rozumieć wypowiedziane kiedyś przez Rafała słowao matce:"Ona się już nie buntuje. Przyzwyczaiła się być tym, czymjest. Aleja nie będę tym, czym ty chcesz, żebym był". A czymbyłaMałgorzata? Przystojną, pełną życia,ambitną i inteligentną kobietą o samodzielnych sądach isamodzielnym żydu. Uzyskała dość wysokie stanowiskokierownicze, kochała swoją pracęi miaław niejwiele sukcesów, choć i towarzyszyły jej klęski. Byłatwarda iambitna,Jan cenił ją za to. Rafał też był z niej dumny. Nie tejwięc sfery jej życia tyczyłysłowa Rafała. On być możemiał na myślitylko stosunek mążżona. Jakby odkrył w sobie pretensje do matki,że jest żonąojca. Tylkożoną. Żoną i niczym więcej. Żoną, z którąsięidzie do kina,do kawiarni,żoną,którąsię prezentuje znajomym,żoną, z którą się mieszka, rozmawia,śmieje i płacze. Tak, toprawda, że42Małgorzata nigdy nie wchodziła dopracowni Jana,że nie towarzyszyłamu wtedy, gdy obrabiał swoje lipowepnie. Ale czyż mogłobyćinaczej, skoro obydwoje mieli swój własny świat, swoje ulubione zajęcia? I czyż tak byćnie powinno? Czy nie wystarczyło, że jej pierwszejpokazywałswojerzeźby i cierpliwie słuchał jej uwag? W końcuczegomożna więcej żądać od żony? Dla Rafała więc być tym,"kim chciałbyś, żebym był", znaczyłopozostawaćsynem, trwaćw roli, z którą się nie mógł pogodzić. Byćsynem,znaczyło być małpką, którą sięgłaszcze, karmi i prezentuje. Rafał odmawiał ojcu nawet prawa do dumy z syna, zjego stopnizdobytych wszkole,bo byłyto wjego wyobrażeniugestyi uczuciadumy ze sztuczek hodowanej małpki. On chciał staćsięrównympartneremwobecojcai czymś niepoważnym byłoby przypuszczać, żeo powodach jego ucieczki powie ojcu pokój,w którym Rafał mieszkał,powie szafaz jego ubraniami, powiedzą książki i zeszyty, spiętrzonena jego biurku. Tylko porzuconyprzy łóżku mały kalendarzykzainteresował Jana. Podniósł go, sam nie wiedząc dlaczego i przekartkował. Zwykły, tanikieszonkowy kalendarzyk. Pod datą 20 marca Rafałnapisał: "Byłempodły". Poddatą 2 kwietnia widniało zawołanie:"Dlaczego ona takpostąpiła? ". Pod datą 15 kwietnia Rafał napisał:"Jaki jestem przewrotny". Jan uśmiechnąłsię. Czuł, jak wzruszają go te słowa. Nie chciałszukać ich ukrytych znaczeń, zastanawiaćsię nad ichtreścią. A potem odezwałasię międzymiastowa. ZWilna zadzwoniła Małgorzata. Gdy usłyszała Jana, w głosie jej wyczuło się odrobinęzdziwienia:Niemyślałam, że otejporze będziesz w domu. Sądziłam, żezastanęRafała. Jest w kinie bąknął Jan. A cou ciebie? Pracujesz? Jutro chcę jechać doojca na wieś. Muszęmieć trochę nowegodrzewa. Być może zabioręz sobą Rafała. Rokszkolny dopiero sięzaczął, więc muto nie zaszkodzi, a pogoda jest piękna. Nie pracujtyle. Niezapominaj, że nie jesteś młodzikiem. U ojca tylko wypoczywaj. Ja teżtu cudownie wypoczywam. Położył słuchawkępełen goryczy i buntu. Dlaczego przypomniałamu, że nie jest młodzikiem? No, nie jest, i co z tego? Ta dziewczyna43. w pracowni też mu dziś powiedziała: "Mógłby pan być moim ojcem". Czyczterdzieści latto tak dużo? Nigdy nie czuł się takmłody i pełensił jakw tej chwili. Tak młodynie czuł się nawetwtedy, gdy byłnaprawdę młody. Wydawało mu się, że jawniej po prostużył, a dopiero teraz odczuwał wpełni każdąsekunda swojego życia, smakował ją,napawał się nią. Z przyjemnością dotyka swoich mięśni, z największąrozkoszą oddychał,jadł ze smakiem, chodził sprężyścieczując podnogami ziemię i ciesząc się, że jest taka fwarda,a on tak mocno po niejstąpa. Dlaczego wszyscy dookoła niegy zauważali te jego czterdzieścilat, a on ich nie dostrzegał, nie czuł ich- ciężaru? vinJadł kolację w klubiedlaaktorów i artystów. O tej porzegrała tujuż orkiestra,sporo było podpitych, tańczono na maleńkim parkiecie. Rzucało się w oczy kilka młodych dziewcząt iładnych kobietw krótkich sukienkach. Większość ichJanznał albo osobiście, albozwidzenia,tu zresztą nie odgrywało t0 żadnej roli,za chwilę możnabyło poznać, kogo się chciało. Jan dosiadł się do stolika Frączak^. którego uważałza podrzędnego aktora, choć nie pozbawionego wielkich aspiracji. Ciągle cośorganizował, jakieś kabarety, teatrzyki eksperymentalne. Zawszeroiłosię obok niego od młodych i ładnych kobiet, które wyciągał ze świetlicfabrycznych i teatrzyków amatorskich-Terazteżbył w towarzystwieefektownejblondynkio wspaniałychnogach i długiej szyi. Jan jadł powolii patrzył na ruch pośladków tańczącej zFrączakiem dziewczyny. Żułkawałek mięsai w myślachrozbierał tę dziewczynę, zdejmowałz niej żółtą sukienka halkę,odpinał stanik, wyobrażał sobie białośćjejnagich szerokich pleców, zaznaczonych Uniąkręgosłupa i dwoma dołeczkami nadpośladkami. "Jeśli za dwie godziny nie wyprowadzę stądjakiejś dziewczyny, to znaczy, że oni mająrację, jestem już stary" myślał. To było wstrętne, że myślał o . jakiejśdziewczynie",a nie okonkretnej, ale usprawiedliwiał się, że chodzi mu o sprawdzeniesiebie,o nic ^i? cej. Zdrada małżeńska? MójBoże, takie określeniawydawały się śmieszne po dwudziestu latachmałżeństwa z Małgorzatą. Ona już od dawna nie interesowałago jakokobieta, od czasu doczasu miewał przygody i romansiki w swojejpracowni. A Małgorzata? Chyba także oie żyław cnocie. To byłoby44nawet smutne, gdyby tak właśnie robiła. Była zbyt ambitna,aby nieodpłacać mu się tym samym. W końcu naprawdę znaczenie miałatylkoprzyjaźń, a tej pozostawali wierni. W zanadrzu miałmnóstwoprzykładów: kto po kilkulatach małżeństwa żyje inaczeJ niżonz Małgorzatą? Jaka była prawda o znanych Janowi tak zwanych"szczęśliwych małżeństwach"? Czy to nie było tak, żejedno albodrugie, albo obydwoje mieli kogoś na boku, albo byli nastawieni, żebykogoś takiego znaleźć? Gdzie bylici, co chcieliby ^być tylko raz, tylkoz jednąkobietą czy jednym mężczyzną? Tak, istnielijtacy. Alboichpochłaniała praca zawodowa, albo lenistwo. I jak ^fp będą takżyli? Jeszcze rok, dwa, trzy lata. Póki pewnegodnia nieocknie się w nichpragnienie, żeby zacząćod nowa. Przeżyć wszystko jeszcze raz: miłość,zniechęcenie,klęskę i rozstanie. Co mądrzejsi albo raczej wygodniprzeżywali swoje drugieżycie ostrożnie i z umiarem by nie niszczyć nic ze swego pierwszego życia. Inni brnęli od rozrodu do rozwodu. Zabawni w swejzachłanności, zapobiegliwości i pracowitości, z jakąbudowali swój nowy dom,żeby go potem wkrótcerozbić jednym gestem. Czymś niemal naturalnym było stawać jako świadek na ślubie,aby w trzy czy cztery lata późniejzjawiać się jako świadek w procesierozwodowym. Nikogo to nie dziwiło ani nie oburzać. Dzieci? Czasami to miało znaczenie. Tak było przecież u Jana i ogorzały. Aleczysłusznie? W końcu gdzie to jest powiedziane, że tr^a poświęcać siędla dzieci, skoromogą opuścićnas w chwili kaprysu (akjak to zrobiłRafał. "Jeśli za dwiegodzinynie wyprowadzę stąd jakiejś kobiety. " myślał Jan. Skończyli grać, do stolika wrócił Frączak z dziewczyną. Wrócilidoswoich napoczętych bryzoli i półlitrówki czystejwódlg ^londynka miała chyba ze dwadzieścia sześć lat,dobrze zrobiony oialdjaż i staranniewymalowane oczy z błękitnym podkładem. Na czole i na nosie spostrzegł Jan drobne kropelkipotu spowodowanego taficefn. cowywołałow nim uczucie wstrętu. Ale przecież tobyła naprawę ładna kobieta,tak delikatne rysy widuje się mało i Jan pomyślał, ^ Jeśli nie będziepotrafił przełamać wstrętu,to nawet i trzech godzin nie wystarczy. Zresztą czy kiedyś w dawnych latach doznawał tegO uczucia? Brałdziewczyny brzydkie i ładne, świeże ispocone i , pachnąceperfumami iwódką. Może ów wstrętjest właśnie oznaką starości? Maszkwaśną minę powiedziałFrączak. 45. Tak,syn mi uciekł" chciał powiedzieć Jan. Ale przecież nieprzyszedł tu,żeby mówić osynu. Synuciekł odojca, bo tak chciał. Ojciec przyszedł tutaj, bo chciałsię sprawdzić. To nieon, to Rafałnarzuciłmu tę grę. A zresztąco to miało za znaczenie? Nie ma już syna,żonajest daleko. Gdywróci, zastanie dwie kartki: od syna i od męża. On, Jan, też może napisać, że był nie dosyć kochany i nie zrozumiany,i dlatego odszedł. Chciałbym zacząć żyć od nowapowiedział Jan. Każdy by tego chciałroześmiał się Frączak. Dziewczyna miała niebieskie oczy,wypiła już chyba,bobyławnichmgiełka, która sprawiała, że straciły głębię. Zdawało się Janowi, żewszystkie jej pragnienia są na wierzchu, nagie iwyraziste jak jejusta. Teusta widział Jan jakby w ogromnymzbliżeniu. Ich perłowa barwa przyciągała jego wzrok, z napięciem czekał chwili,gdy drgną pytaniem,i zobaczy lśniący zarys zębów. Obrzydłopanu dotychczasowe żyde? zapytała. Raczej znudziło odpowiedział jej zpowagą. A zresztą samnie wiem. Nagle doznałem uczucia buntu. Właśnie przeciw mojemużyciu. Mam czterdzieści lat, to dużo czymało, jak pani sądzi? Wszyscymi wmawiają, że to dużo. No tak, to chyba dużo. Oddwudziestu latjestem żonaty, mój synma lat osiemnaście. Dorobiłem się trochę sławy. I właściwie codalej? Czy mam siępogodzićz faktem, że przeżyłem jużswoje żyde? A jeślichcęzacząć jeszcze raz? Spróbować od nowamiłości,od nowatworzyć siebie? Jeszcze raz,pani mnie rozumie? Buntprzyszedł nagle. Może to stałosię wtedy, gdy zobaczyłem panią tańczącą na parkiede? Podniecił mnie ruch pani pośladków, rozebrałempanią wwyobraźni, a potemnagle przyszła myśl: dlaczego nie? Dlaczego nie spróbować jeszcze raz? Ty mi podrywasz dziewczynę rzekł Frączak. Przepraszam powiedział Jan. Mogę dalejnie mówić. O nie, nie, niech pan mówi uśmiechnęła się. Frączakzawołał kelnerai poprosił o jeszcze jeden kieliszek. DlaJana. Prawdę mówiącciągnął dalej Jan myśl o tym,żebyżyćjeszczeraz, odnowa, od początku, prześladowała mniechyba od dawna. Ale dopiero wtej chwili dojrzaławe mnie ostatecznie. Żona mojawyjechała i mam takie uczude, jakby miała już nigdynie wródć. Synode mnie udekł,w domuzastałem tylkokartkę, że nie dosyć go ko46chałem i czuł się nie zrozumiany. A więcsyn odszedł ode mnie, porzudłmnie. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebym ja zrobiłto samo. Sytuacjastała się sprzyjająca, jestem jakby zupełnie wolny, bez żadnych zobowiązań. Przyszedłem tutajna kolację i raptem pomyślałem: dlaczego bynie? Dlaczego bynie zaraz, za chwilę, za godzinę? za dwie? Tym bardziej że, jak sięokazuje, masz wolne mieszkanie burknął Frączak. Trywializujesz stwierdziła dziewczyna. Frączak rozlałwódkę do kieliszków. Wypili. Pewnie, że trywializuję zgodził się Frączak. Ale onmniezłości. Przychodzi do knajpy i ni stąd,ni zowąd gada, że zacznie żyćjeszcze raz, od nowa. Każdy by tegochdał. I co z tego? Zawszekończysię na gadaniu. Dlatego mnie tozłośd. W moim przypadku nie skończy się f0 tylko na gadaniu. Synodemnie udekł, rozumiede? Niby to fakt Dez większego znaczenia,słyszałem, że dziedczęsto uciekają od rodziców-Potem niekiedy wracają iwszystko toczy się dalej. Ja także z początku nie sądziłem, że tobędzie dla mnie aż tak ważne. Ale okazało si? ze on był jak ta jednazasadnicza śrubka, jeden ważny trybik, który poruszałcałą machinęmojego żyda. Niewiem,czypotrafię to wam wytłumaczyć. Czychcedeprzykładu? Najlepiej czuję się wmojej pracowni, choć wygląda jak celawięzienna. Mam tam mały tapczanik, kuchenK? gazową,mógłbym tammieszkać, żyć i pracować, tam czułbym się chyba najwspanialej. Dlaczego więc mam dom, trzypokojowe mieszkania z dziesiątkami gratów? Ano, dlatego mam to mieszkanie i utrzymuję, bo przecież ten chłopakmusi gdzieś mieszkać, to znaczy musi mieć japś normalnydom. Ilemipotrzeba nato,żeby żyć? Myślę, że bardzomało. Nie ubieram sięwyszukanie, najlepiej czujęsięw starymsw^zc i drelichowych portkach. Lubię zjeść, ale nie przywiązuję wagi do jedzenia. Na siebiemogę bez trudu zarobić. Ale przedeżdużopracuję, żeby chłopak miałdom na jakim takim poziomie. Z Małgorzata mógłbym nie żyć albożyć, ale w grunde rzeczy żyję z nią tylko dlatego, że chłopak musi miećdom,i matkę, i ojca, czyli normalną rodzinę. Ateraz okazuje się, że onto wszystko zlekceważył iodszedłsobie. W jal1wlec csl" ta machinamojego żyda ma dalej działać? Mogę sobieterazpozwolić, aby żyćtak,jak chcę. A toznaczy, że chdałbym żyć jeszcz raz,od początku. Co to znaczy: od początku? zapytała dziewczyna. 47.Niewiem. Myślę, że chciałbym spotkaćjakąś dziewczynę, zakochać się, zbudować z nią nowy dom,mieć z nią dziecko. Czy jawiemzresztą, o co mi chodzi? Myślę, że ludzie niepowinni żenić się zbytmłodo i zbytmłodomieć dzieci, bopotemchcą żyćjeszczeraz, odnowa, odpoczątku. I są wystarczająco młodzi, żeby zacząć to drugieżyde, ale są już na tyle starzy, żemająza sobą jedno życie. Wtymdrugim swoim żydu możenawetnie pragnępozostać rzeźbiarzem,a stać siękimś zupełnie innym. Na przykład kim? Chyba rolnikiem. Mój ojciec ma małe gospodarstwo rolne i brakuje mu sił do pracy. Jest sam. Mógłbym gozastąpić. Lubię pracowaćna roli, często tęsknięzawsią. Tak westchnęła dziewczyna. Panjest na tymetapie, że bylesiusiu-majtka zakręcipanuw głowie, doprowadzi do rozwodui zaczniez panem żyć od początku. Tak, tak zgodził się Jan. Straciłem kil czy miecz, to chybatak się nazywa. Teraz byle wietrzyk możemnie zanieśćw każdym kierunku. Chłopak ode mnie uciekł i zostawił list, że gonie dosyćkochałemi żego nie rozumiałem. Czy mnie ktoś rozumie? A ciebie? zwrócił siędoFrączaka. A panią? zapytał dziewczynę. Frączakznowu nalał do kieliszków. Wypili. Ty mu nie wierz, Hanka powiedziałFrączak. Tojest tylkotakie gadanie. Niejednego już w tej knajpie słuchałem, jakgadał podobnie, a potem nicz tego nie wychodziło. Dlaczego tak mówisz? oburzyłasię. Czy to mało ludziporzuca swój dom? Myślę,że więcej jest takich, co tak pragną zrobić,niż takich, co tego nie chcą zrobić. Ty masz trzydzieści lat, jesteśdziwkarzem,co tydzień zmieniasz dziewczynę. W gruncie rzeczy nigdy niemiałeś normalnego domu aninie potrafiłeś go stworzyćz żadną kobietą. Ty w ogóle nie masz pierwszego żyda, więc co ty możesz wiedziećo tym,że ktoś chce żyćdrugi raz,od nowa, od początku? Gdybymmiała dowyboru, ciebie czy tego pana, to oczywiśde wybrałabym tegopana. Tak jest powiedziała. Panjestwspaniałym mężczyzną,aontylko gówniarzem. Każda kobieta pana zrozumie, anim tylkomożnagardzić. Myślę, że nawet pana żona potrafito zrozumieć i pozwoli panużyć jeszcze raz, od nowa, od początku. I nie ma na świede kobiety,która bypana za topotępiła. Pan ma radę: człowiek ma tylko jednożyde, ale to wcale nie znaczy, że musi żyć tylko raz, a nie dwa lubtrzyrazy. 48Hanka rozzłościł się Frączakja bardzo nie lubiętakiegogadania. Czy ty nie rozumiesz, że on ma wolną chatęichce cię do niejzabrać. Niewierzę pokręciła głową. Ty, Frączak, nigdynie pojmiesz, co czuje taki mężczyzna, jak ten pan. Nigdy, rozumiesz? Każdakobieta na całymświecie chce od mężczyzny usłyszeć właśnie takiesłowa: "Pragnęzacząćżyć jeszcze raz, od nowa, od początku. Czychce panispróbować? " Nie makobiety, która oparłaby siętakimsłowom. Ijeśli myślisz, że ja dziś nie pójdę z tym panem, to się mylisz. Jesteśpijana! burknął Frączak. Być możezgodziła się. Alewidzę bardzo trzeźwo. Co takimężczyzna jak ty może dać kobiecie? No, przyznaj sięsam,co ty dałeśkiedykolwiekjakiejśdziewczynie? Tapczan z brudną pośdelą? Czyo tochodzi? Rzecz w tym, żeby zacząć żyć jeszcze raz, od nowa, odpoczątku. Orkiestra grała oddość dawna,ale dopiero wtejchwilijakbydoszła do ich świadomośd podniecająca melodia. Zatańczypani? zapytał Jan. Zerwałasię z krzesła istanęła przy stoliku otwierając ramiona naprzyjęcie Jana. Frączakuderzył pięśdąw stół. Też już był pijany. To jestskurwysyństwo podniósłgłos. Przyjść do czyjegośstolika izabrać komuś dziewczynę. I co toza dziewczyna, która led,jak się na nią palcemkiwnie? Tak robi tylko dziwka. Takjest,dziwka,dziwka, dziwka pomrukiwał kiwając głową. A potem zaczął rozglądać się po sali szukając takiego, któremumógłby przekazaćswojeoburzenie. Dziewczyna zarzudła Janowiręcena szyję, dłonie zaplotła mu nakarku i kołyszącbiodrami tańczyła, mocnow niegowtulona. Zwracalinasiebie uwagę, boilekroćtańczączbliżyli siędo miejsca,gdzieichmógł widzieć Frączak, słyszeli,jak wołał wich stronę: "Dziwka". Spodziewanosię, żedojdziedo awantury. Nie jestem dziwką szeptała mu do ucha. Panmu powinien wytłumaczyć. Ale on chyba itak nie zrozumie. Takjest, niezrozumie przytaknął Jan. I nawettrudnomieć oto do niego pretensję. Jatakże do dzisiajtegonierozumiałem,a tylkomiałem niejasneprzeczude takich stanów. Ale synodemnieuciekł i raptem się okazało, że ta mała śrubka poruszała całą tę dużą494 Mężczyzna czterdziestoletni. machinę i nadawałajej sens. Ale onuciekł. Porzucił wszystkojednymmachnięciem ręki. Więc dlaczego ja mam być gorszy? I wtedy zobaczyłpan mnie, prawda? Tak.Przyszedłem tu na kolacjęi zobaczyłem panią tańczącąz Frączakiem. Pomyślałem sobie:dlaczego by nie? Pocałowałago w ucho. Dziwka zawołałFrączak od swego stolika. Przerwała taniec. Dam mu wgębę i zabiorę swoją torebkę powiedziała doJana. A panniech zapłaci kelnerowiprzy wyjściu. Spotkamy się naulicy, przed klubem. Dobrze zgodził się Jan. Nie wiedział, czy dała w gębę Frączakowi. Naulicy przedklubemczekał na nią zaledwie kilka minut. Wyszła uśmiechnięta, włożyłamurękę pod ramię. Ulice rozjaśniały ogromne lampy jarzeniowe,z szelestem opon przejeżdżały samochody, przechodniówbyło niewielu. Dziewczyna znowuprzytuliła siędo niego całymciałem, odczuł na sobie jej piersi i brzuch. Wydała mu się bardzo ładnai na chwilę doznałuczuciapożądania. Taka jestem szczęśliwa powiedziała. Tak?Dlaczego? Bo pana spotkałam. Tak bardzo chce się usłyszeć takie słowa,jak dziś usłyszałam od pana. Chce się wtedy żyćiwszystkojest takieczyste i piękne. Kim panijest? zapytał. To znaczy, chciałemwiedzieć,czym się pani zajmuje. Skończyłamstudium kulturalno-oświatowe. Prowadzę klub fabryczny. Frączak przychodzi do nas i uczy recytatorów. A pan? Rzeźbię. To znaczy rzeźbiłem do tej pory. Może teraz będęrobiłcoinnego. Mam męża powiedziała. Tak?zdziwiłsię. Ja też mam żonę. I syna. Osiemnastoletniego. Mówiłem już pani, że mi uciekł. Domyślasię pan, dokąd? Tak.Chyba do dziadka nawieś. Ja bym tam właśnie uciekł,gdybym chciał uciekać. Właśnie dlatego jutro tam pojadę. Do syna? Nie.Może go tamspotkam, ale nie po to tam jadę. 50Poszliwlewoszerokim chodnikiem. Ona wciąż go obejmowała,jakby bojąc się, że go za chwilę utraci. Bezwiednie prowadził ją w kierunku swojego domu. Ale przy rogu był postój taksówek i stało ichkilka z rozświetlonymi znakami. Zatrzymała się przy postoju, a onpomyślał, że właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ją mieć tejnocy, ona też go chciała, bo przecieżw tym celu z nimwyszła z klubu. Należało jeszcze tylko coś powiedzieć i silniej ją wziąćpodrękę, zrobićten pierwszy krok od postoju. Tylko żenie był pewien, czy właśniew tej chwilitego pragnie najbardziej. Ciekawa jestem,czy spotkamysię, gdy pan wróci? powiedziała. Nie odpowiedziałnato pytanie. Rzekł:Może niepotrzebnie wyszłapanizklubu. Frączak się chybaobraził. Nie zależy mi na nim wzruszyła ramionami. Czypanmyśli, że potym, co mi pan powiedział, potrafiłabym znim tańczyći rozmawiać. Wydal mi sięwstrętny. I ja sama przy nim wydawałamsię sobie wstrętna. Bardzo chciałam być z panem samna sam. Chciałam robić z panem wszystko, na co mielibyśmy ochotę. Ale teraz już pani minęło. Nie.To nie to. Wcale mi to nie minęło. Pani teraz myśli, że ja kłamałemmówiąco tym, że chcę żyćjeszcze raz, odnowa, od początku. Nie,nie. Wcale tak nie myślę. Pan to wszystko mówił szczerze. Tylko że chyba ja sięboję. Nie wiemczego,alesię boję. Takie głupie,kobiecetchórzostwo. Lęk przed rozczarowaniem, pan mnie rozumie? Jakoś łatwiej mi wsiąść wtaksówkę i wrócić do domu. Pan nawet niewie, jak jestem szczęśliwa. I pan nawet sobienie wyobraża, ile razy jabędę jeszcze myślała o panu io tym,comi pan powiedział. Azresztąpanjutro pojedzie do syna,prawda? Ja? był szczerzeoburzony. Pani sądzi, że ja należę dotychojców, co to będą gonićza chłopakiem, prosić imolestować: wróć,kochany, nie martw tatusia i mamusi. Jeślitam pojadę, to tylkodlatego, że chcęzacząć żyć od nowa, od początku. Może go tam naweti spotkam. Ale niepo to jadę,żeby go spotkać. A tym bardziej namawiać do powrotu. Może go nawet inie słuchała. Powiedziała nieoczekiwanie:Myślę, żemogłabym pana kochać. Bardzo. 51.Nic się nie odezwał. Nagle zrozumiał,że nie potrafił powiedziećtak jakona. Przeraził się, że nie potrafiłbyjuż pokochać. I że w gruncierzeczy całe to gadanie o drugim życiu było bezsensowne. Możnaoczywiście opuścić dom,żonę, przekreślićcałe swoje dotychczasoweżycie. Ale czy możnadrugi razpokochać tak samo, jak kochało się poraz pierwszy? Tak, jak kochał kiedyś Małgorzatę? Ciekawam, czy się jeszcze spotkamy powiedziała. Kiedy wsiadałado taksówki,pocałowałją szybko i krótko. Jakswoją żonę. Jak syna. IXNazajutrz, gdyjeszcze tylko sto kilometrówdzieliło go oddomuojca, stwierdził wyciek z chłodnicy. Najpierw niepokojąco podskoczyłwskaźnik temperatury,więc zatrzymał się na szosie i zajrzał do chłodnicy. Spod silnika wolno, ale nieustannie kapała woda. W najbliższejzagrodzie dopełnił chłodnicę,lecz nie ujechał daleko. Do S. , najbliższego miasteczka, gdziemożna się byłospodziewać warsztatu naprawysamochodów, przestrzeń czterdziestu kilometrówprzebył dwukrotnieuzupełniając ubytek wody. Warsztat mieścił się zarazna początkuS. , tuż przy szosie. Ogromna szopa czy też nawetdawna stodołamurowana, przerobiona na dwaduże boksy z kanałami. Na podwórzu rdzewiałokilka kalekich samochodów osobowych, a wwarsztacie przy rozgrzebanym silniku bardzostarej skody grzebał majster z pomocnikiem. Było południe, upalnywrzesień, strugi potu żłobiły grubą warstwę brudu na twarzy majstra. Wiektego człowieka wydawał sięnieokreślony, nijaki; podobnieokreślał Jan miasteczko S. , kiedy przez nie wielokrotnie przejeżdżałwdrodze do ojca. "To miasteczko jest bez charakteru. Za Boga niechciałbym tuzostać" myślał wtedy Jan. I nawetcoś w rodzajulekkiego dreszczyku ogarnęło go na myśl, że mogłoby mu się tu cośzepsuć w samochodzie i musiałbytu zostać choćbynadzień czy nadwa dni. Ateraz właśnie tu mu pękła rurka w chłodnicy. I patrząc na spoconątwarz majstra,od razu wiedział,że naprawy nie da się zrobić napoczekaniu. Będzie w S. musiałzostać, poszukać tutaj noclegu. Codziwniejsze, nawet ucieszył się z tego faktu. Tylko sześćdziesiąt kilometrów pozostałojeszcze do domu ojca,gdzie mógł się spodziewać52Rafała. Ta odległość i wyciekająca z chłodnicy woda oddalały chwilęspotkania z Rafałem, rozmowę, która musiała między nimi nastąpić. Czuł się usprawiedliwiony,żetu pozostaje, iradował się z tego faktu. Odległość jakby ubezpieczała Jana przed synem, pozostawiała jeszczeodrobin? nadziei,że możeminie się znim. Ten zdąży powrócić dodomu, dokonawszy rachunkusumienia podobnego do tego, jakiegonieustannie dokonywałojciec. GdyJan przybędzie do domu swegoojca, dowie się, że Rafał już stamtądwyjechał. I wtedy jakże tobyłoby piękne znajdąobydwaj jakiś pretekst, aby udać, że nic sięnie stało,nie było żadnego listu, żadnej ucieczki, żadnych poszukiwań,odejść i powrotów. Chłodnicę możemy dziś wyjąć. Tak, tak,rozumiem kiwał głowąJan. Ale trzeba ją zanieść doblacharza. My nie robimyblacharki. Blacharz jutro panu dziurę cyną zaleje. Tak, tak, rozumiem. Przenocować pan może w hotelu. U nas jest hotel. WS. przy głównej ulicybiegnącejod prostokątnego ryneczku zestarymgotyckim kościołemzczerwonejcegłystał piętrowy hotelik,z zewnątrzprezentujący się bardzo schludnie. W S.ludzie odnajmowali mieszkaniaFunduszowi WczasówPracowniczych, wczasowiczemieszkali także i w hoteliku, aże już sezon się kończył, Jan nie martwił sięo nocleg. Nie spiesząc się powędrował brzegiem jeziora o zielonkawejnieprzejrzystej wodzie jedynej turystycznej atrakcjitej okolicy. Nie,były jeszczelasy. Potężny kompleks leśny rozciągający się od granicymiasteczka aż hen, na Mazury, ku okolicom, gdzie mieszkał ojciecJana. Samo miasteczko było bezdrzewne, przy wąskich uliczkach jednopiętrowedomki wydawałysię szareod upału i kurzu, pozostałego polecie. NajpiękniejszygmachS. stanowił szpital położony tuż nad samym jeziorem. Tu dogorywali gruźlicy, których przywożono z potężnegosanatorium przeciwgruźliczego, usytuowanego w lesie, o dwanaście kilometrów od S. W jedynej restauracjipanowaładuchota i bełkotały pijane głosy,przy zabrudzonych obrusach siedzieli ludzieospoconych,czerwonych od upałutwarzach. Obiad zjadłJan szybko, bez smaku. Ucieszył gomaleńki, bardzoczysty, jakwdomu dla lalek, pokoik w hotelu. Było tu chłodno i bardzo dcho, okno wychodziłona obudowane komórkami podwóreczko. 53.Jan poszedł dopozostawionego w warsztacie samochodu,zabrał z megopodróżny neseser iprzyniósł do hotelu. Z początkumyślało drzemce, ale gdytylkoogarnęłagocisza, zapragnął ruchu. Jakby bał sięchwili spotkania swegopoliczka z chłodną materią poduszki, lękał się,żezamiast snuogarną go myśli, które rozkołysaław nim ucieczkaRafała. Nie zaśnie, zapragnie być jużtam, u ojca, twarzą w twarzz synem. Będzie chciał już zaraz, natychmiast rozstrzygnąć ostateczniesprawę ucieczki chłopaka, wyjaśnić,co się,byćmoże,wyjaśnić niedawało. I wiedząc, żeprzecież wyjechać stąd nie może, poczuje się jakw więzieniu, spętany przeciwnością losu. Dozna uczucia swoistej klaustrofobii, świadomości, żeznajduje się w jakimś malutkim świecie,z którego nie może się wydostać i który goprzygniata jak ściany zbytciasnej celi. A przecież dotej chwili cieszył się na myśl o tym,że będziemusiałpozostać tu do jutra, odwlecchwilę rozmowy z synem. Wyszedł z hotelui skierował sięku jedynej zielonej kępie drzew,gdzie mógłsięspodziewaćtrochę cienia. Poszedłw stronę cmentarza,znajdującego się już nakrańcumiasteczka, wśród pól, na rozstajuczterechdróg uciekających w czterystrony świata. Słońce mocnoświeciło mu wkark; w golfie iwsztruksowych spodniach było mugorąco. Mroczny cień potężnychdrzew zawysokimczerwonym murem wabił jak chłodna toń. Lubił odwiedzać cmentarze, odczytywać napisy nanagrobkach,wydawało mu się zawsze, że tunajprędzej i bez niczyjej pomocy można siędowiedzieć o historii każdego miasteczka, o jego zamożności, ogustach mieszkańców. Interesowały gostare kamienne rzeźby,widywałtakie niekiedyna małomiasteczkowych cmentarzach. Czasami coś pięknegokryła nagrobkowąkapliczka. Szedł więc tam z tą małą nadzieją artysty, że mroczna tońcieniaodkryje przed nim jakieś nowe piękno. Ale odrobinę chłodnego cienia znalazł już trochę wcześniej. Przedcmentarzem, pod koronamistarych lip przycupnął maleńki warsztatkamieniarski. W wysokiejsoczystej trawie, której zieleń wydawała sięJanowi gryząca i nienaturalna, leżały kamiennepłyty i nagrobki, dwaproste krzyże kamiennestały oparte o popękane pnie grubychlip. Warsztat był ogrodzony siatką. Malutkidrewniany domekkamieniarzastał tylną ścianąwsparty o cmentarny mur. Tuż przy furtce,pozewnętrznej stroniesiatkiwabiła przechodnia kamiennaława o misternie rzeźbionych nogach. Te nogi u swej nasady miały lekkie wygięciei dawały wrażenie małżowin usznych. Jakby ława słuchała odgłosów54krokówprzechodzącychdrogą ludzi lubrozmów prowadzonych przeztych, cona niej siadali. Na furtce wisiała kartka:"Przyjmę od zaraz pomocnika kamieniarskiego". W powietrzu nie wyczuwało się najlżejszegopodmuchu wiatru, a jednak liście lipy odrobinędygotały i błysk słońca nieustannie poruszałsięna kartce papieru. Wtej wędrówcezłotej plamki było coś wesołegoi Jan nagle doznał uczucia radości. Jakbyraptem ktoś zdjął z niegowielkiciężar lubpozwolił mu go odrzucić. Jakby w jednej chwili nastąpił kres nękających go dotąd dolegliwości. A zarazem przepełniłogouczuciesiły i mocy, nieznanej mudotąd, którą nosił w sobie, a przecieżdopiero teraz odkrył. Wydawało mu się, że jest jeszcze sobą, lecz jednocześnie już staje się kimśinnym. I staje sięz własnej woli, na własneżyczenie. Sam siebie zmienia, jak zmieniał pnie drzewa w postacie ludzrkie. Samsobie nadaje kształti doznajeowej wielkiej radości tworzenia,tylko że tym razemtworzył sam siebie. Położył dłoń nafurtce i pchnął ją lekko. Czy niebyło w tym jakiegoś przeznaczenia, że właśnie tutaj musiałprzybyć? Czynie złożyło się wszystko tak, jak tegochciał? Czyw ostatnim czasie życie jego nie było właśnie podróżą do tego miejsca, podcień starychlip,do jasnej plamki drgającej nakartce papieru? Czy niechodziło o to, aby zapomnieć, umrzeć i urodzić sięna nowo? Żyćdrugi raz, od nowa, odpoczątku. Może wcale nielepiej, nie piękniej, nie mądrzej. Alepo prostuinaczej. Być kimś innym. Jeszcze raz od początku powtórzyć wszystkieklęski i zwycięstwa, wszystkietroski icierpienia, radości ismutki. Umrzeć wewłasnej świadomości i jeszcze raz narodzićsię we własnejświadomości. Wejśćwnowe życie jak na tenzacienionycmentarzi w swejwyobraźni wykuć sobie nagrobek: "Tu leży Jan, rzeźbiarz. Umarł wwieku40 lat". A może nawet nie trzebaumierać? Może nawet nie trzeba zapomnieć? Możenie trzebaprzestać być sobą, aby stać się kimś innym? Może można być sobą i jednocześnie kimś innymlub tylko powoliprzestawać byćkimś dawnym ipowoli stawać się kimś nowym? Możewłaśnie nie wolnoprzestawać dokońcabyć tym dawnym Janem, abyw pełnirozkoszowaćsię życiem, które się przeżywa poraz drugi? Przecież tylko Jan potrafi być innymJanem w pełni świadomości, żejestkimś innym. Zakończyć jedno żyde, jakrozdział w książce, i zde55. kawośdązerknąć do nowego rozdziału. Zmienić życie tak, jak sięzmienia garnitur. Podejśćdo żyda jakdo skrzyni z kostiumami, włożyć do niej ten,który się już znudził, i wyszukać nowy, odpowiednioskrojony, na własną miarę i własny gust. I nosić ten nowy kostiumz wiedzą, że się kiedyś nosiło inny, ale tamtenprzestał być wygodnylub zostałuznany za zużyty. Wiedzieć, że sięmiało żonę i syna, dom,lecz to wszystko pozostało w rozdziale, któryzostał jużprzeczytanyi do którego nie ma potrzeby wracać, skoroksiążka otwarta jest dopiero w połowie. Odstawić siebie na bok, jak skończoną rzeźbę, i postawić na stolerzeźbiarskim nowy pień drzewa. Być sobą, a jednocześnie własnym twórcą, być rzeźbiarzem, który sam siebie rzeźbiwdąż od nowa, od początku. Byćwciąż tym samym rzeźbiarzem,awięc zachować tę samą świadomość, wiedzę osobie i swój własnystyl, lecz rzeźbić od nowa lub tylko po raz drugi. Potraktować własneżyde jako wielki akt samotworzenia,żyć, aby tworzyć siebie. I tworzyć siebie, aby żyć tym stworzonym przez siebie życiem. Kim był dotej pory? Janem W. , alenazwiskonie miało większegoznaczenia, choć znanebyło w pewnym kręgu ludzi. Nazwisko i imięmogło pozostać to samo. Chdał przedeż stać się kimś innym, jednocześniepozostającsobą. Odchodził, a raczej znikał jedynieJan W. ,artysta rzeźbiarz,ojciec Rafała i mąż Małgorzaty. To znaczy jednak,nie chdał zupełnie nie pamiętać, że jest ojcem Rafała animężem Małgorzaty, skoro nie pragnął przeszłości swojej wymazywać z własnejpamięci. Pragnął przedeż i powtarzał to wdążsobie być kimśinnym, będąc sobą i nie zapierając się siebie. Oderwaćsię od przeszłośd, nie zapominając oniej, choć możestarającsię o niej niemyśleć,nie tęsknić zanią. Innymi słowy,żyć po raz wtóry, od nowai od początku, na ile taki początek byłmożliwy, uwzględniając,że nicniezdoła przywródć mu mlodośd. Musiałpamiętać, kimbył,skoronic nie mogło zmienić faktu, żemiał lat czterdzieści i nie był w staniedokonać wskrzeszenia czasu, który minął. Zresztą po stokroć ważniejsze wydawało musię określić to"coś", od czego chdał odejść, z czympostanowił siępożegnać. Ale gdysięnad tym zastanawiał, nawet ito niebyło aż tak istotne. Niewstręt do przeszłości ani do siebiesamego dyktował jego pragnienia ipostanowienia. Po prostuchdał żyć jeszczeraz, od nowa. Dlatego celu musiałprzestać byćJanem W. , artystą rzeźbiarzem, a stać siękimś innym. ł56Kim? I to właśnie byłociekawe,że mewiedział,kim pragnął sięstać ani wjakim kostiumie zamyślał(^odiic- Leczgdy o tym pomyślał,nawet ito nieokazywało się istotne wobec tej małej kartki nafurtce, zaktórą poprzerastane trawą betonowe ścieżki prowadziły dodomu kamieniarza, i jeszcze gdzieśdalej Janowiwydawałosię, żew głąb jakiejś pięknej, nie znanej mu przyszłości. Istąd ta chwila szczęścia, jakago ogarnęła,gdydojrzał ^oSP131111^ słońca,igrającąmuprzed oczami, tak swobodnąi lekką jak to wszystko,co zacząłodczuwać. Pchnąłfurtkę i wszedł nabetonową dróżtó Kroczył po niej wolno,jakby wcale nie spieszącsię do żyda,które być może czekało tutaj naniego. Stanął potempod malowanymi i^ ziel0110 drzwiamii zapukałw nie zgiętym palcem. W domunikogo nie było, bo nie dobiegł go z wnętrzanawet najlżejszy szmer. Tylkoskrzypnęły drzwi podwórzowej szopy za domem i napodwórze wyszedł mężczyzna w cerato\^fymfartuchu. Miał już chybaze sześćdziesiąt lat, twarz o rysach wyrazistych Jakbykując przez całeżycie w kamieniu, sam też został z niego wykuty grubym dłutem. Ja wsprawie ogłoszenia powiedział Jan. Wydawało musię, że słyszy swój głos gdzieś z oddali, słowa tewypowiada już ktoś inny, a ktoś zupełnie inny, choć zarazem ten sam,który jewypowiedział, słyszy je taksamoobco, jak kamieniarz, dlaktórego były przeznaczone. Szukam pracy dodałJan. Weszlido drewnianejszopy o cem^to^dpodłodze,gdzie byłykałuże wody, wyciekającejspod szlifierki pod śdanami stałydrewniane stojaki, na których leżały częściowo obrobione płyty nagrobkowe, przeważnie zjasnego lastryko. Przypominały plastry słodkiegobloku orzechowego. Kamieniarzowipowiedział, że pracowałdotąd na różnych budowach w miastach, ale wróciłteraz w swojerodzinnestrony, na wieśniedalekoS. , chce zarobić i przyjmie zajęcie jeśli będziemuodpowiadało wynagrodzenie, kąt namieszkanie chyba się znajdzie w S. Umnie mógłbypan zamieszkać rzekł kamieniarz. Mamwolny pokój,tylko z żoną całydom móJ - ^s ^ Pan za tę robotę? Jan znowu doznał uczucia szczęścia Mać się kim innym,pozostając sobą. Uśmiechnął się lekko i wyciągnął przed siebie ręce,57. dłońmi do góry. Były to dłonie rzeźbiarza, poduszki palców miałyzgrubienia. Podszedł do półki na ścianie, zdjąłz niej młotek. Długogrzebał wśród dłut leżących na stojaku, sprawdzając ich kształti ostrza. Dopiero potem, jakby odniechcenia zbliżył się do pierwszejz brzegu płyty, zaledwie uwolnionejz formy, i pochyliwszy się nad nią,zaczął dłutemwygładzać narożnik. Każde uderzenie młotka okazywało się celowe, grudki cementuodpryskiwały równo, pozostawiającostrą krawędź kantu. Później odłożyłna stojak dłuto iwziął z niego młotek groszkownik. Podszedł do uwolnionego zform nagrobkowego pomnika przypominającego pudełko zapałek z nasadzonym na nie krzyżem. Powierzchniapomnika miała byćczęściowo wyszlifowana i tam kamieniarz zamierzałwykućimię i nazwisko zmarłego, a pozostała część płaszczyzny nosiłajuż ślady uderzeń groszkownika. Jan kilkadziesiąt razy uderzył młotkiem, kalecząc gładziznę płyty i powodując jej porowatość. Przerwał tę robotęi odkładającgroszkownik powiedział do stojącegoobok kamieniarza:Ma pan,zdaje się, tylko cztery formy. Zrobię panujeszczejedną, taką, jakie widziałem na cmentarzach w wielkich miastach. Stary kamieniarz przyglądał musię bacznie; oczymiał jasnoniebieskie, sterczące sztywno siwe brwi. Jan nie czuł obrazy, że tamten niemal macał wzrokiem jego twarz, jakby badał szlif na krórejś z płytnagrobkowych. Janrównież przyglądał się twarzom ludzkim jak drewnianym rzeźbom. Pomyślał, że oglądająsię,jakby nie mieli pracowaćze sobą, ale pracowaćnad sobą; jakbywobec siebie zamierzali użyćtych wszystkich dłut, młotków i kamieni szlifierskich. I podobnie chyba myślał ten stary kamieniarz, bo w końcu rzekł:Dotrzemy się, nonie? Roboty jest dużo, zarobi pan nieźle. Dogadamy siępóźniej. Podszedłdo szafki pod ścianąi wyjął z niej ceratowy fartuch. Pracowali razem aż dozmroku. XRobota ukamieniarza, który nazywałsię Feliks Żmijewski, byłaCiężka, ale sprawiała Janowi przyjemność. Może dlatego, że Janlubiłpracę w twardym materiale i znał się trochęna kamieniarstwie. Rzeźbił kiedyśw czarnym szwedzkimgranicie, próbowałnawet kształ58towaćpostacie ludzkie w tak niewdzięcznymdla rzeźbiarzabazalcie. Wykonywanie nagrobków było czynnością ciężką,ale w gruncierzeczy bardzoprostą:zbrojenie izalewanie betonem form, pokrywanieich pomieszanym z cementem grysikiem marmurowym, który wygładzali mechaniczną szlifierkę. Potem wykuwało się napłycie informacjeo zmarłym,przykręcało się gotową głowęChrystusa albo tabliczkęz czarnego szkła, na której, po pokryciujej papierowym szablonem,piasekpodciśnieniem rysował litery i ozdobne emblematy: krzyżei wieńce. Żmijewski nie należał do ludzi rozmownych, zresztą nieustannyjazgot szlifierki uniemożliwiałjakąkolwiekwymianęzdań. Żmijewskazaprosiła Janana kolację, dopierowtedy pogadali więcej onajróżniejszych sprawach. Dowiedział się Jan, że Żmijewscy swego jedynegosyna stracili podczas wojny. Jak na warunkimiasteczka byli ludźmibardzo zamożnymi, ale zeswoich pieniędzy aninie potrafili, ani niechcieli korzystać. Gdzieśtam w Polsce mieszkał ich bratanek, któremupomagalifinansowo. Stara Żmijewska, siwa jak jej mąż, ale zupełniedo niego niepodobna, mała, szczupła,drobna jak dziewczynka, zarazpierwszego wieczorupowiedziała Janowi, że przez jakiś czas przyglądała sięjego robocie. Wydaje jej się, że będziez niego kamieniarz. Gdyu nich popracuje i zarobi, tomu odsprzedadzą swój warsztat, bobrataneknie myśli pracować wtym fachu, a oni są już starzy. "Ja teżnie jestem młody" rzekł Jan. Aledla nich on był kimś jeszczemłodym. "Oto nowe, drugie życiesamo się przede mną otwiera" pomyślał Jan i znowu poczuł się szczęśliwy. I tawłaśnie chwila radościspowodowała,że na moment pozbył się ostrożności. Obiecał Żmijewskiemu, że zrobi mu nową formę na pomnik nagrobkowy. Poprosiło kartkę papierui wyjął zkieszeni komplet kolorowych długopisóww skórzanym etui. Długopisybyły piękne, złociste,skórzane etui wytłaczane srebrzyście; nabył je Jan przed pół rokiem w Paryżu. Naszkicował formę szybko, kilkoma kreskami, ale każda ztych kresek była takpewna i celna, że kształtpomnika odrazu narzucał się w wyobraźni. Nie usta, ale martwe przedmioty zdradzały Jana. Spostrzegł potemspojrzenie Żmijewskiego spoczywające na przegubie jego ręki, gdziemiał złotego Schaffhausena. Jan kupił go przed trzema laty w Brukseli złoty zegarek, cienki ipłaski jak tekturka, był to wtedy ostatnikrzyk mody. 59. Takizegarek kosztujechybazedwanaścietysięcy powiedziałŻmijewski dożony. Ech, nie. Zapewne o wiele mniejodrzekł Jan. Ale od tejchwilirozmowa ich zaczęła kuleć, wydałosię Janowi, żenie tylko stary Żmijewski,lecz i jego żona oglądają go od nowa. Możenagle dostrzegli, że ten niedbały i prosty strój, czarnypółgolf, podktórymJan nie miał nawet koszuli jak biedak, iwelwetowespodnie noszą znamiona jakiejś tam dziwnej elegancji, dotąd im nie znanej,ale przecież jakiejś tam elegancji. To, co miał na sobie,niebyłochybakupione w zwykłym sklepie; ten welwet miał bardzo drobne prążki,akrój spodni był też jakiś inny,niż się zazwyczaj widuje. Wystarczałaodrobina podejrzliwości, a strój biedaka nagle stawał się strojem kogoś, kto świadomie narzucił sobie niedbałośći prostotę. I odkryli chyba, żeta prostota jestwyszukaną i świadomą. Pójdę jużpowiedział Jan, wstając od stołu i dziękując zakolację. Jutroprzyjdę na siódmąrano. Myślałam, żepansię do nas przeprowadzi rzekła Żmijewska. Mam wolnypokój. Aleteraz nie wiem,czypan się do nasprzeniesie. Dlaczego? zdziwił się Jan. Jutro rano przyjdę tu zeswoimi rzeczami. Na razie mieszkam u krewnych, cztery kilometry od S. Trochę zadaleko byłoby mi chodzić. I dopiero gdy odchodził, Żmijewska zaczęła go pytać po kobiecemu:Panjestsamotny? Ażona, dzieci, dom? Jan stałjuż przydrzwiachwyjściowych. Tylko krótki moment wahał się: kłamać czymówić prawdę. Ale przecieżnie zamierzałwypieraćsię przeszłości, a jedynie zacząć żyć od nowa, po raz drugi. Teraz jestem sam powiedział. Czy to ma dla was jakieśznaczenie? Nikogoniezabiłem,przed nikim nie uciekam. Chcę tupracować i tu być. Czy mogę przyjść jutro do roboty? Takpowiedział stary. Tej nocy Jan nie myślało Rafale ani o Małgorzacie,ani o swympierwszym,anio drugim życiu. Zmęczenie robotąprzyniosło musenmocnyjak po wódce. Nawet spóźnił się nazajutrzdo pracy. W oczach Zmijewskiego było trochę radosnegozdziwienia, gdyzobaczył Jana, otwierającego rankiem drzwi do kamieniarskiej szopy. Ale znowu bardzo głośno i długo jazgotała szlifierka izabrakło sposo60bności dodalszejrozmowy. Zapytał jednak Jana, dlaczego nie przyniósł swoich rzeczy, abyzamieszkać w ich domu. Wstydziłem się, prawie nic nie mam powiedział Jan. Stary w zamyśleniu pokręciłgłową:Jeśli się przeżyło czterdzieści latstwierdziłi ma się tyle, cona sobie, toznaczy, że stało się cośzłego. Jan roześmiał się:Albo chce się być szczęśliwym. Czymożnabyć szczęśliwym,jeśli się ma zbyt wiele? Żmijewski zpoczątku nie zrozumiałodpowiedzi Jana. W godzinępóźniej, kiedyprzesuwalina stojak ogromną,ciężką płytę,nagle chybapojął:Pan nie byłszczęśliwy, tak? zapytał. Byłem. Ale chciałbym byćpo raz drugi. Stary miał znowu oczym myśleć. A żenieoczekiwane myśli, któremu Jan podsuwał, wolno żłobiły swoje koryto w jego świadomości, niepadło już między nimi żadne inne słowo. Jan zaś trochę wstydził sięswoich słów. Nietylko dlatego, że wydawały mu się nazbyt mądre,jakby książkowe,ale dlatego, że chyba nie powiedziałprawdy. Nieprzyniósł przecież swojegonesesera, ponieważ ten neseser był zbytładny, zdradzał właściciela tak samo jak komplet długopisów, jak zegarek. I choć Jan nie zamierzał przecież wypierać się swejprzeszłości,to przecieżtego ranka, wybierając się do Zmijewskiego, pragnął jednakbyć już tym kimś nowym i niewlecza sobą bagażu wdosłownymi przenośnym znaczeniu. Wydawało mu się, że gdy już naprawdę stanie się kimś nowym, łatwiej mu będzie zaakceptować swojąprzeszłość. Po prostuznajdziei dla niejjakieś miejsce wnowym życiu. "Nie można odciąć się zupełnie odwłasnej przeszłości" zacząłrozmyślać,gdy przyzwyczaił siędo jazgotu szlifierki, która z początkuzagłuszaław nimnawet myśli. "Odciąć się od siebieminionegotochyba tak, jak odciąćsobie rękę czy nogę. Pozostanie siękaleką. Dlatego, aby udała się moja próba życiapo raz drugi, odnowa, odpoczątku, muszę do tego,co kiedyś miałem i przeżyłem, odnieść się jakdo czegoś, co sięjuż nie nadaje doużytku. Znaleźć kąt na boku". A potemdoszedłdo wniosku, że nie wolno muzbytwiele myślećo tym,co było, iwciążmyśleć, że staje się kimśnowym. Bo przecieżjuż chyba po części jest kimś innym, skoro rankiem przyszedłdo Zmijewskiego, anie dowarsztatu, gdzie pozostał jegosamochód. I gdy tak61. myślał, znowu ogarnęła go radość. ZaproponowałŻmijewskiemu, abyprzerwać obrabianie płyty i zabrać się do robienia nowej formy,którąmu wczoraj narysował. Stary przystał na to, pokazał mu stosdeseki kilka blach,nadających siędo budowyformy. I wtedy do szopy,w której pracowali, przyszła Eliza. Otworzyłaodrzwiai stanęław nich, w letniej sukience prześwietlonejsłońcem,które wraz z nią wtargnęłow chłodny półmrok kamieniarskiego warsztatu. Jan dojrzał zarysjej długich nógi krągość bioder, obudziło sięw nim męskie zainteresowanie, aby zobaczyć twarz tej kobiety, bostojąc tyłem do światła pozostawała niewidoczna. Lecz nawet niewstał z klęczek, mierząc calówką deski. Elizamiaław ręku fotografię nagrobkową. Żmijewskiodebrałjąz jej rąk, obejrzał, potem wyjął z szafki owalne szkło. Potrafi pan założyćna pomnik? zwróciłsię do Jana. Tofotografiamatki pani Elizy. Pomnik już stoi na cmentarzu. Dobrzepowiedział Jan. Pani Eliza jest nauczycielką. Znałem dobrze jej rodziców. Ojca,matkę, którazmarła przed rokiem. Bo ojciec to już zmarł przed pięcioma laty. Tak przytaknęłakobieta. Jejgłos wydał się Janowi bardzo bliski, jakby własny. Zaniepokoiłsię tym i to tak bardzo, że nawet nie odważył się spojrzeć na twarz,która go przecież ciekawiła. Poprawił ramiączkafartucha na swoimnagim torsie,przyjął fotografię i szkło z rąk starego. Wyszukałdłuto,młotek i niepatrząc na kobietę wyszedł nadwór. Uświadomił sobie, żenadworze jestupał. Przeszedłgo lekkidreszcz i aż przystanął pławiąc sięw potokach słońca. Drobiąc małekroki dogoniłago i odtąd szli ramię przy ramieniu,kierując siędopobliskiej bramy cmentarza. W głównej alejceznowu przystanął. Proszę mnie zaprowadzić rozkazał trochę szorstko, bowciąższła z nim ramię w ramię, jakby niezdając sobie sprawy, że przecież onnie wie, gdziejest tengrób i pomnik. Zobaczyłnajpierw jej krótko obcięte czarne włosy,apotem twarzbladą,pociągłą,z lekkopodkrążonymi oczyma. Miała chyba trzydzieści lat, usta surowo zaciśnięte z głęboką bruzdą od nosa. Szławyprostowana, z odrobinąsztywności wruchach, jakby prowadziłaklasę. Była ładna, choć tezaciśnięte usta przygaszały jej urodę przez62swój wyraz zgorzknienia czy smutku. Niepodobałasię Janowi, aleprzecieżten jej głoswydawałmu się tak bliski, żeaż przejmujący. Zapragnął gousłyszeć ipowiedział:Nie wiem, czy dobrze założę tęfotografię. Jestem tylko pomocnikiem pana Żmijewskiego. Jeszcze słabo znam się na kamieniarstwie. Trochę późno zaczął się pan uczyć fachu stwierdziła. Bo zmieniłemzawód powiedział. Otoczyły ich wysokie krzaki dzikiego bzu. Miały brzydki kolorzszarzałej zieleni. Zatrzymali się przy grobie obrzeżonym płytkamiz lastryko. U wezgłowia stal pomnik z krzyżem. Pokazała Janowi miejsce,gdzie chciała,aby umieścić fotografięmatki. Odrysował to miejsce dłutem izabrał się do wykuwania wgłębienia. Raptem, jakby ogarnięty jakąś niespodziewaną myślą,odłożyłdłuto i wyprostowałsię. Jak pansądzi,czy można żyć poraz drugi, od nowa i odpoczątku? zapytał. Odniósł wrażenie,że przestraszyłasię jego słów. Spojrzała na gróbmatki. Wierzę w życie pozagrobowe odrzekła po chwili. Ach, nieto miałem na myślipowiedziałJan. Zypytałempanią, czywtak zwanym doczesnym życiu można zacząć żyćporazdrugi, od nowa, od początku? Dlaczego pyta mnie pan o to? Pani jest nauczycielką, prawda? Musipani odpowiadać dzie1dom na najtrudniejszepytania. A to, przyznaję, jest trudne. Pan nie jest dzieckiem. Aledzieciom odpowiada pani na podobne pytania. I co paniimmówi? Mówię, że można żyć od nowa. Niekiedy nawet radzę dziecku,żeby wszystko zaczęło od nowa. Zdarza się, żezły, niegrzeczny uczeńzmienia szkołę, kolegów, środowisko i jednocześniestaje się jakbykimś innym,uczy się lepiej, jest grzeczny i posłuszny. Bardzodużeznaczenie ma sama wiara, że możnastać sięlepszym, że można wszystko zło naprawić,zacząć żyć od nowa, inaczej niż dotąd. A więc jednak możnastać siękimś innym, niż się jest podchwyciłradośnie Jan. Ja mówiłam o dzieciach zastrzegła się,trochę chyba zdziwiona tym wybuchem radościu Jana. 63. Naprawdę? Tylko o dzieciach? zastanowił się. A ja niemógłbym stać się kimś innym, niż byłem? Pracowałem jakokierowca,straciłem prawo jazdy. Teraz uczęsię nowego fachu. Po prostu zmienia pan zawód? Tosię często zdarza. Ale ja chciałbym jednocześnie stać się innym, niż byłem. Zmienić nie tylko zawód, ale i siebie. Czy to niemożliwe? Tak.Tochyba niemożliwe. Skąd pani otym wie? zapytał. Myślę, żekażdyczłowiekpragniebyćkimś innym, niż jest. Tylko głupiecżyje zadowolony z siebie samego. Czy nie myślała pani nigdy, aby zacząć żyć po razdrugi,od nowa, od początku? Dlaczego pani mówi, że to niemożliwe? Musiw tym cośbyć, skoro tyle ludzi pragniestać się kimś innym iżyćodnowa? Wzruszyłaramionami i nagle odeszła. Bez słowa. A onzaraz zabrał siędo roboty i nawet dość zgrabnie umieściłfotografię na nagrobku. Ale gdy skończył, przeniknęłagomyśl, żejednak to, co robił dawniej, miałochyba większy sens. XIWieczorem poszedł nad jezioro brudne, o wodzie zielonkawej,pełnejwodorostów. Malutki park miejskischodziłaż nad brzeg wody,stało tu kilkanaście ławeczek, alejki były wysypanepiaskiem. Na niewysokiej górce mieściła się kawiarnia o dużych oknach. Jan usiadł naławeczne tuż nadwodąi starał sobie wyobrazić, jak będzie tu przychodził codziennie, aż do pierwszego śniegu, a może nawet i potem,gdy zima zamknie lodem wody jeziora. Jednym słowem zapragnąłsprawdzić swoje wrażeniana myśl, żebędzie skazany, aby tu przychodzić, boodtąd tutaj właśnie wypadnie mu mieszkaći żyć. Lecz uświadomienie sobie faktu, że będzie odtąd żył w S. i możebędzie codziennieprzychodziłna tęławeczkęnadzielonkawą wodę,nie przejęłogolękiem czynawet niepokojem. Wyobraził sobie jesień,zimę, a takżeprzyszłą wiosnę i wydałomu się, że w każdej z tychpórroku znajdzie coś interesującego. Nie zaznał w swym pierwszym żyduuczucia nudy,nie miałprzekonania, żecośtakiego może go spotkaćwdrugim życiu,dokonanym z własnego wyboru. Czybyło powiedziane, że to drugie życiema być piękniejsze lub ciekawsze? Wystarczy, żebędzie drugim, innym, a tym samym ciekawym. Być może dopusz64czałnawetitaką myślże zacznieprzychodzićna tę ławkę, abytęsknić zaswoim pierwszym życiem. Jakże wspaniały, piękny, a zarazem wysublimowanybyłby to rodzaj tęsknoty. Czy nie warto żyć poraz drugi, abycoś takiego doznać? Zapewnezresztą czekało go jeszczewiele innych, zupełnie mu dotąd nie znanych wrażeń iuczuć. Chciał jewszystkie przeżyć, zgłębić. Jednego się tylko obawiał: aby nie opuściłogo wrażenie lekkości,jakąsprawiała mu świadomość, że jest już kimśinnym i zaczął żyć od nowa. Bał się, żez czasem oswoi się ze swojąnową sytuacją, przywyknie do niej, przyzwyczai się do nowego Jana,a wówczas kto wie, czy niezapragnie żyć poraz trzeci? Bo skąd siębrało touczucie lekkości? Czy niez tego, że miał wrażenie, jakbyrozstając się ze swym dotychczasowym życiem, pozostawiał na drodzejakiś ciężki bagaż? Może zresztą nie całkiem go pozostawiał, skoro niechciał wymazywać ze swejpamięci dawnego Janai jego życia, alew każdym razie porzucił przecieżjakąś część bagażu. A nowe, drugie,zaczęte od początku życieczy nie nałoży na niego innego jarzma? Była teżw Janie i po stokroć większa obawa. Przeczucie jejmiałjuż na cmentarzu,gdy skończyłrobotę przy pomniku. Uważał sięzadobrego rzeźbiarza, rzeźbił oczywiście dla pieniędzy, ale częściej chybadlatego, żerzeźbienie sprawiało mu przyjemność. Goryczy i rozczarowań przeżył chyba więcej niż radości, mógł za to winić siebie, a takżekrytyków, a może i odbiorców sztuki. I równie chyba jak kochał swojąrobotę, takjej w równym stopniu nienawidził i ją przeklinał. JakoJan-rzeźbiarz nieustannie zazdrościł ludziom, którzy wykonywali pracę konkretną i sprawdzalną. Często wyrzucał sobie, że zamiast rzeźbićnie robina przykład krzeseł lub stołów. Wydawało mu się, że robotastolarza jest sprawdzalna, wymierna. Na dobrze zrobionymkrześlekażdy może usiąść i stwierdzić, że się dobrze na nim siedzi, a w każdym razie spełnia ono wymogi krzesła. A rzeźba? Jednemu się podobała, innemu nie, jeden uważał ją za dzieło sztuki, inny za kicz, kawałek obrobionego klocka, którym możnanapalić w kuchni. A w końcurównież on sam także nigdy niebył pewien, czy na pewno stworzyłdzieło sztuki. Iczy w ogóle to,co stworzył przez całe swoje życie,miało jakąś wartość, było tym, czym chciał, żeby było. PrzerażałoJana, żejednym machnięciem pióra krytyk mógł przekreślić dorobekcałego żyda rzeźbiarza, aprzecież nikt niemógł przekreślić dorobkużycia stolarza, pozostawało ono bowiem w iluś tam stołach, krzesłachi szafach, których ludzie używalii którebyły im nieodzowne. Więc- Mężczyznaczterdziestoletni65. Jan-rzeźbiarz zawsze tęsknił po trosze, aby wykonywać wymierną robotę. Dlatego nie myślał w swym drugim,nowym życiu,być znowuartystą. Bo czymże była w istocie rzeczy ta pasja, którejod tylu lat sięoddawał? Beż nocy straciłna dyskusjach, co to jestpiękno,a co brzydota? Jałowychw końcu dyskusjach, boniejeden zatracił sam siebie,próbując określić granice dzieła sztuki i granice kiczu. Więc wiedziałjuż na pewno, że w drugimswym żyduartystą być nie chce. Ale czymożna przestać być artystą tak, jaksię przestaje być szewcem, krawcemczy stolarzem? Artyzm to przecież nie zawód, a swojego rodzajuświatopogląd, sposób widzenia i przetwarzania świata. Przez fakt, żeJan nie będzie rzeźbił, nie przestanie być artystą. Czy zresztąpotrafiżyćbez tworzenia? I czy w końcu nawet ów fakt przemianyjednegoJana w drugiego, nie jest w pewiensposób aktem twórczym? Lecznawet pominąwszy te wszystkie wątpliwe kwestiei jeszcze bardziejwątpliwe ich sformułowania, czy nie doznał Jan na cmentarzu uczucia,że jednakrobił coś nieistotnego, nieważnego,choć możeskądinądbardzo pożytecznego? Czy nie doznawał również uczucia,że Żmijewski, alboinny człowiek bardziej doświadczony w kamieniarskim fachu, zrobiłby tę robotę lepiej odniego? A nie miał przecież podobnychuczuć,gdy rzeźbił. Nie, nie dlatego, aby uważał się za najgenialniejszego artystę, którego nikt nie zdołazastąpić. Po prostu chodziło o to,że rzeźbiącmiał ciągle świadomość tego,że nikt inny pozanim nie jestw stanie przekazać wizji świata i rzeczy, jaką Jan nosi w sobie. I choćby tego najbardziej pragnął, nie mógł swojej robotynikomu zlecićalbo poprosić, żeby go ktoś zastąpił. Czyli tym samym, nikt niemógłzrobić tego lepiej odJana, bo niktnie mógł tego zrobić bez Jana. Należało się więcspodziewać, że przychodząc tutaj na ławkęnad jeziorem zacznie Jan tęsknić za sobą samym, a nie będzie to nicinnego,jak tęsknota zatworzeniem. I czy nie okaże się ona taksilna, że napowrót spróbuje tworzyć? Czy nie popełnił już błędu obiecującŻmijewskiemu, że zrobi dla niego nowe formy? Bo przecież nie o tochodziło, aby mieszkać w S. i myśleć, że jestsię kimś innym? Żyć po razdrugi, od nowa,od początku. Wciążdoznawać uczuciaświeżości, swobody i lekkości, jaką daje świadomość,że porzuciło sięstarą skórę i przywdziało nową powtarzał sobieJan jakhasło wywoławcze. W wyobraźni napisał te słowa najakiejś niewidzialnej tablicy i przyglądał się im z ogromną satysfakcją, nie pozbawioną jednakodrobiny podejrzliwości. Bo cóż to właściwieznaczyło:żyć po razdrugi, od nowa, od początku? 66Zmienićdom, miasto, otoczenie? Zmienić zawód? Czy niesą totylko nieistotne drobiazgi? A może przede wszystkim należało odmienić własną osobowość? Dotej pory zakładał, żeczymś wspaniałym będzie wcielić siew nową rolę. A właśnie:rolę. Więc grać,bez przerwy grać kogoś innego,nosić maskę natwarzy? Być może Jan kiedyś scali się zeswą rolą,przywdziana maska stanie się jego nową twarzą. Aleprzecież wówczasstraciów dystanswobec siebie samego, przestanie uświadamiać sobieswoją nową sytuację, innymi słowy,poniesie nowe brzemię. A zresztą,czy takie nieustanne granie lub może tylko zgrywanie sięna kogośinnego nie stanie się nużące? Aczy jest w ogóle możliwa zmiana osobowości? W szpitalachdla umysłowo chorychspotyka się takich ludzi. Mówi się o nich, że cierpią na rozdwojenie jaźni. Czyczłowiek zdrowymoże zaszczepić sobie podobną chorobę, zachowując jednocześniepełnię władz umysłowych,nieustannie kontrolując siebie i przeżywającrozkosz, jaką daje poczucie odmienionej osobowości? Iluż otaczałoJana zwykłych i niezwykłych mitomanów? W jednej chwili dokonywalicudu własnej przemiany. Opowiadali, że są kimś, kim nie byli, ba,głęboko wierzyli, że są kimś innym, niż byli. Robili to niekiedy w celuimponowania otoczeniu, lecz najczęściejchybadla własnejprzyjemnościstawania się kimś innym. Ich sztuka przemianybo tak tochyba należy nazwać była w gruncie rzeczy bezinteresowna, bo nieprzynosiłaim materialnych zysków,atylkodawała przyjemność. Dawniej Jan unikał takich ludzi, gardził nimi, uważając,że ich pragnienieprzemiany wynikaz kompleksu niepełnowartościowośd. Udają, że sąkimś innym dlatego, ponieważto, kim są naprawdę, jest niegodneuwagi. Ale Jan nie miałtakichkompleksów, nie pragnął udawać ministra aninawet rewizora, atylko kamieniarza,stolarza lub kogoś zgołainnego, kogoś,kogo należało dopierostworzyć od nowa, od początku. Aleczy rzeczywiście, aby żyć po raz drugi, odnowa i od początku,należało odmienić swojąosobowość? Czy nie mogło wystarczyć, żeodmieniotoczenie i zawód, i po prostu zacznie żyć od nowa, rozkoszując się każdymdniem, ba,każdą minutąnowego życia? Niebyłprzecież odosobniony w chęci doznawania tego rodzajurozkoszy. Wiele ludzi naświecie porzuca swoje domy nagle, nawet bez pożegnania, i gdzieś indziej, jako ktoś innybuduje nowe żyde. Anegdotyczną postaciąbył ten,co to wyszedł po papierosy, a wrócił dopiero po67. trzydziestu latach. Inni nie wracali nigdy. Czy zawsze robili tak dlatego, że było im źle? Czyzawsze należało tęsprawę traktować jakopragnienie ucieczki przed kimś lub przed czymś? Nie wszyscy oni dalirelacjęo motywachswego postępku. A być może,podobnie jak Jan,dążyli do rozkoszy konsumowania życia po razdrugi, od nowa, odpoczątku. Tamciteż chyba nie zamieniali gorszego życia na lepsze, alepo prostujedno na drugie, a to już wydawało się im lepsze. Janrównież i dawniej mógł przyjechać do S. i usiąść na ławce w parkunadjeziorem. Rzecz w tym, że teraz tu siedzi i codzienniebędzie tu siadałjako ktoś inny, ktoś nowy. XIIPaniElizaszła z pieskiem na smyczy. Małym, czarnympudlem. Jan zauważył ją wcześniej,gdybyła jeszcze daleko nakrańcach wysypanejpiaskiem ścieżki nadjeziorem. Onadostrzegłagodopiero, gdyjużzbliżyłasiędo ławki, na której siedział. Odpowiedziała najegoukłon, ale zawahała się, kiedygestem dłonizaprosił ją, aby usiadła. Niech pani spocznie, proszę powiedziałJan. Usiadła bezsłowa. Usta miała zaciśnięte, jakbyprzenikała ją wrogość nie tylko wobec Janai jego zaproszenia, ale wobec całegoświata. Czy pani się mnie boi? zapytał. Ja? Pana? jeszcze mocniej zacisnęła usta. Uciekłapani z cmentarza. Nie chciałamzpanem rozmawiać. Niechciałam rozmawiaćo tym, o czym panchciał rozmawiać. Dlaczego? Takie rozmowy nie mająsensu. Nie można żyćod nowa w pana wieku. Mamczterdzieścilat. Czy to dużo? Nie.Ale wystarczająco dużo,żeby nie móc zacząć żyć od nowa. Spojrzał na nią niemal zgniewem. Pomyślał: "Kto jej dałprawomówić tak zdecydowaniei brutalnie? " Przez chwilę miał ochotę wstaćz ławki i zostawićją tutaj,jak ona jegozostawiła na cmentarzu. Powiedział:Fotografię panimatki umieściłemna nagrobku możliwienajlepiej. Tak kiwnęła głową. Popołudniu tam byłamiwidziałam. Dziękuję panu. 68Milczelijakiś czas. Pies zaczął sięniecierpliwić, mogła wstaćiodejść. Ale spuściła psa ze smyczy i pozwoliła mu biegać po trawniku. Uraziłam pana swoimi słowami? zapytała. Ach, nie o tochodzi wzruszył ramionami. Rzecz wtymże nikt nie dał pani prawa odbierać nikomu nadziei. Pan mnie źlezrozumiał. Zresztą powiedziałam panu,że takierozmowy niemają sensu. A dlaczego? wybuchnął z irytacją. Niby dlaczego niemają sensu? Skądpani wie,co ma sens, a co nie ma sensu? Czuje siępani aż tak mądra, żeby jednym zdaniem: "To niemożliwe" rozstrzygać to,co innym, być może,wydaje się zupełnie możliwe? Niechpaniprzepłynie to jezioro iwyjdziez wody nadrugim brzegu. Odpowie mipani: "Toniemożliwe,bo ja nie umiempływać". A ja potrafię przepłynąć na drugi brzeg. Dla mnie to jest możliwe. I co pani na to? Conie udało się dziesięciu innym,jedenastemu może się udać. Ja umiem pływaći potrafiłabym przepłynąć na drugibrzeg. Ach tak? To pięknie. Ale mówi pani głupstwa. Jakie znaczeniema wiek, gdy chce się rozpocząć życie od nowa, odpoczątku? Tooczywiste, że drugiego życia nie może próbować człowiek młody,który jeszcze nie przeżyłswego pierwszegożyda. Myślę, że dotrzydziestu lat człowiek się kszałtuje. A dopieropóźniej przychodziczas,gdy ten kształt zaczyna go nużyć i chciałby go odmienić. Apani powiada: "To niemożliwe", bo ja mam czterdzieści lat. Pani sama przecieżmówiła, że najważniejsza jest wiara w to, że można się stać innym,niż się jest. Więcja mam tę wiarę, a pani chciała mi ją odebrać. Przepraszam powiedziała. Nie mam do pani pretensji. Zdaję sobie sprawę, że są ludziezadowoleni ze swego kształtu itacy nigdymnie nie zrozumieją. Byćmoże pani nawet przez myśl nie przeszło, że można lub warto żyćporaz drugi, od nowa, od początku. Skąd pan wie, że nie pomyślałam wten sposób. Bo rozmawiałaby panize mną trochę inaczej. Nie ma pan racji. Waśniedlatego mam prawo w ten sposóbz panem rozmawiać, że chciałam żyć po raz drugi. Od nowa i odpoczątku, jakto pan określił. I co? 69. Nie udało roi się. Dlaczego? Wzruszyła ramionami:Chce pan, żebym obcemu człowiekowina ławce w parkuopowiadała swój życiorys? Po prostu, nie udało się. Dlatego sądzę,że toniemożliwe. Uśmiechnął się sceptycznie. Przecież już otym mówił: jej mogłosię nie udać,ale tonieznaczy,że inny nie postawi naswoim. Popatrzył najejostry profil,nawąskie,silnie zaciśnięte usta. Wydawałomu się, że wie o niej już niemal wszystko i tonapełniało gouczuciem zniechęcenia inudy. Pani matkadługochorowała? zapytał, bo jeszcze tylkochciał sięupewnić. Pięć lat. Przez pięć lat w ogóle nie wstawała z łóżka. Do szpitala jej oddać nie chciałam. Rozumiem pokiwał głową. Przez pięć lat pielęgnowałapani swojąmatkę. Pracaw szkole. I opieka nad matką, to wypełniałopani życie. Myślała pani, że jak matka umrze, zacznie pani żyć odnowa. I nie udało się. Tak przytaknęła bezzdziwienia, żezna jej sprawy. Alewkońcu nie były one tak trudne dozrozumienia. Wraz ze śmiercią matkicośsię w moimżyciu skończyło, a nie zaczęło się nic nowego. I czasami aż brakuje mi tegoślęczenia przy jej łóżku,słuchania jej wyrzekańi jęków. Wtedy idęna cmentarz. Nie potrafiłam zacząć żyć odnowa. Myślę, że to dlatego,że mam już trzydzieścijeden lat i dlategotakpowiedziałam o pana wieku. A możekobiecie trudniejjestzacząć żyćodnowa? Powinna pani stąd wyjechać. Zmienićśrodowisko, a możei zawód? Tak, tak. Tylko, że nie mam nato siły rzekła z roztargnieniem. Zdawałomusię,że myślami jestgdzieśbardzo daleko. Ale pochwili ocknęła się. Gwizdnęła cichutko na psa, a gdy ten nadbiegł,uczepiłago do smyczy i wstała zławki. Jan też podniósł się zeswegomiejsca. Poszliwolno brzegiemjeziora, a potem skręcili w kierunkumiasteczka. Pan był kierowcą, prawda? zaczęłanieśmiało. Czy to ważne, kim byłem. Ważniejsze chyba jest, kim chdal70bym się stać. Mam czterdzieścilat i chcężyć po raz drugi, odnowai od początku. Tutaj? zapytała naiwnie. Tutaj. Pracuję uŻmijewskiego, jak pani wie. Jestem jego pomocnikiem. W przyszłości może odkupięod niego jego warsztat kamieniarski. Jak pan chce żyć po raz drugi? Niewiemjak. Chyba tak jak wszyscy. Mieć dom,żonę, małedziecko. Bardzo chciałbym dziewczynkę. Czy pani sądzi, że jestem jużna toza stary? Ach, pani uważa, że nie można zacząćżycia od nowa. Zawahała się. Ja nie potrafiłam. Ale pan. Mężczyźnie jest łatwiej. Znowu potrząsnęła głową. Wzięła go pod rękę i jakby prowadziłanie tylko psa, ale i jego, mężczyznę. Dziwnie pan to wszystko mówi. Dziwnie? No tak. Mężczyźni chyba tak z kobietami nie rozmawiają. Niemówią,że chcielibymieć dom, żonę, dziecko. Osiągają towszystko,ale otym nie mówią. Jakby imsię to należało. A panto przedstawiajak jakiśswójprogram. Bo to jest swojego rodzaju program roześmiał się Jan. Ale ciekawym, o czym w takim raziemężczyźni mówiąkobietom. O pracy. Otym, jaką chcielibymieć pracę, co myślą w tej pracyosiągnąć. A właśnie kobiety chętnie, bardzo chętnie mówią o domu,dziecku,o przyszłym mężu. Dlatego powiedziałam, że pan mówitakdziwnie. To aż budzi nieufność. Weszliw bezdrzewne, wybrukowane kamieniami ulice. W blaskusłońca domybyły białe, jakby wyblakłe, ateraz, wieczoremszarzałyi miały wygląd bardzo brudnych. Przed domami na ławeczkach lubpoprostu na progach domów siedziały stare, brzuchate kobiety. Gdyprzechodziliobok nich, milkły i przyglądały imsię natarczywie. Dlaczego pan chce zacząć żyć od nowa, po raz drugi? spytała,jakby pragnąc rozproszyć w sobienieufność wobec jego słów. Czy spotkało pana cośzłego? Ach, nie. To byłoby zbyt proste. Prawdę mówiąc,sam niewiem, dlaczego chciałbym żyćporaz drugi. Wiele na ten tematmyślałem, za każdym razem inaczej. W tejchwili sądzę, że jednożyciedla człowieka to za mało. Ludzie religijni mająnadzieję na życie poza71. grobowe, a co pozostaje ateistom? Żyć po razdrugitutaj, na ziemi. Czynigdy nie miała paniochoty być kimśinnym, niżpani jest? Owszem. I mówiła:Czychce panwiedzieć,jak wyglądało moje dotychczasoweżycie w naszym miasteczku? Jest nastu pięć nauczycielek, kobiety w średnimwieku. Tylko dwiesą mężatkami, reszta to już"stare panny". Oprócztego jest trzech nauczycieli, dwóch starszych, żonatych i jedenmłody,który, jak to się tutaj mówi, "chodzi" z młodą lekarkąz Ośrodka Zdrowia. Nauczycielw takim małym miasteczku nie maspecjalnie zbyt wiele do gadania, ale jednocześnieżyje trochę jak nacenzurowanymi jeślichce mieć jaki taki autorytet, musi robić tak, jaktego sobie życzy opinia. Koleżanki moje, także tez innych szkół,wyjeżdżały naróżnego rodzaju wczasy,obozy letnie i tak dalej, tamjakoś łatwiej byłonawiązywaćprzyjaźniez mężczyznami. Ja nigdzienie mogłam wyjechać, ponieważ musiałam pilnować chorej matki. Przed czteremalaty tutaj w S. poznałam człowieka, któryprzyjechałna dwutygodniowe wczasy. Zakochałam się w nim, ale on był żonaty,nie myślał się rozwieść,bo bardzo kochałswoje dzieci,a bał się, że muje żona zabierze. Spotykaliśmy siępotemtu itam, ale to musiało siękiedyśskończyć. Pan powie, że za bardzomyślę o mężczyznach? Mężczyzna to niewszystko, prawda? Jest jeszczewiele innych ciekawychspraw, którymi można się zająć. Tak,tak, to prawda. Lecz jednocześnie kłamstwo. Niczego tak się bardzo nie pragnie jak miłości. Patrzyłna jej pociągłą, bladą twarz o zaciśniętych ustach,które,gdy mówiła, otwierałysię i mocno zaciskały. Jej lekkopodkrążoneoczyspoglądały przed siebie jakby niewidzące. Wydawało się, że niema w tej kobiecie ani odrobiny życia, lecz czułwyraźniedrganie jejpalców zaciśniętych na swojej dłoni. Nagle zastąpiłimdrogę majster, któremu Jan pozostawił swój samochód. Dopiero teraz Jan uświadomił sobie, żeszliulicą, którą przyjechał do S. i gdzieznajdował się warsztat samochodowy. Panie majster czubkami palcówujął Jana za sweterna piersiach tożten samochód już od dwóch dni jest gotów. Dlaczego siępan nie zgłasza? Ja nie mam garażów,on stoi na dworze iciągle sięboję, żeby go ktoś nieukradł. Pan chce, żebym był stróżem pańskiegowozu? Zabieraj go pani tozaraz. Zawala mi tylko podwórze, kliencinie mogą dobrze manewrowaćwozami na podwórku. Co pan, wariat? Najpierwprosił pan, żeby go panu zreperować jak najszybciej, bo72musi pan jechaćdalej, apotemsię pan nie zgłasza. Przez milicję miałem pana szukać? Jan poczuł siębezradny wobec tego gniewu. PochwyciłzdumionespojrzenieElizy,wiedział, że winien jej jakieś wyjaśnienie. Ale majstertrzymał go za sweter iniemal zawlókł na podwórze. Jeszcze długachwila minęła, zanim zapłacił za naprawę, potem zapuścił silnik i wyjechałna ulicę. Elizy już nie było. Odeszła,bo wydawałojej się,że to jegomówienieo drugim życiu było tylko czczągadaniną, chwilowym kaprysemczłowieka,któremu się zepsuł samochód. Skręcił w lewo i wjechał na małyryneczek przedkościołem. Zobaczyłją idącąspieszniepod czerwonym murkiem kościelnegocmentarza. Dogonił, wyprzedził, zatrzymał samochódi wyszedł na chodnik,zastępującjej drogę. Pani tę sprawę źle zrozumiała zaczął niepewnie. Nie dopuściła go dogłosu. Mówiła dcho,spokojnie:Czy toważne, jak tę sprawęzrozumiałam? Ważne jest, że niechcę jużwięcej zpanem rozmawiać. I niechcę panawięcej widzieć. Dlatego, że przyjechałem tutaj samochodem? Nie.Dlatego,że pan kłamał. Zmijewskiego też pan pewnieoszukał. Po co było to gadanie o kierowcy, któremu odebrano prawojazdy? Zresztą, to chyba teraznie ma żadnego znaczenia. Nie chciałem być źle rozumiany. Najważniejsze jest, że nie można, właśnie nie można zacząć żyćod nowa, poraz drugi, od początku. Zawsze się znajdziejakiś samochódz poprzedniego życia. Myślałem, że mi pani pomoże rzekł. Ale sam już wtonie wierzył. Niemógłjej nic ofiarować. Zupełnienic. Tym samochodemjechał po syna. Musi wyjaśnić tę sprawęmiędzy nim a synem, dopiero potem będziemógł zacząć od nowa,odpoczątku. A może ona majednak rację: niemożnazacząć żyć po razdrugi, od nowa,od początku? Przepraszam powiedział i wrócił dosamochodu. Tę noc przespał jeszcze w hotelu w S. Wczesnym rankiem pojechałdo domuswojego ojca. xniNad łąkami snuły się mgły. Biały,nieprzejrzysty tumanzalegał73. ziemię od lasu aż po jezioro, nad którym wisiało wrześniowe, porannesłońce. Asfaltowa szosa biegłaskrajem lasu i mgły. Na mościenadkanałem Jan na chwilę stracił widoczność, lecz zaraz znowu wyłonił sięzłotawy brzask. I już zobaczył rodzinnydom, stojący na stromej skarpie nadjeziorem, stodołę czerwieniejącą dachówkami, na łące sadwiśniowy i spróchniały pomostwśród zielonychtrzcin. Ojciecbył na podwórku i nalewał mleko do wielkiej banki, którąpotemustawił na wysokiej ławeczce przy płocie. Kolejno ktośinnyz wioski zbierał wszystkie bańki na wóz i wiózł je do odległej o pięćkilometrówmleczami. Jan nieomal bezszelestnie zajechałprzed bramę domuiwysiadłz samochodu. Ojciec podniósł głowę, poznał samochódsyna, bo zarazpośpieszył otworzyć bramę. Rafał jest u ojca? zapytał krótko Jan, a dopieropóźniejpowiedział: Dzień dobry wam, ojcze. Dobry dzień, synuodrzekł stary. Nie podali sobie rąk, bonie było to przyjęte między ojcem isynem. Zapiszczały zawiasy wbramie,Jan zjechał na podwórzepo pochyłościskarpy i ustawiłsamochód przedszopąna drzewo. Mówiłem mu,że trafisz tu za nimpowiedział stary. Dlaczego ojciec nie zadzwonił? oburzyłsię Jan. On uciekłzdomu. Ojciec niejest dzieckiem i wie, że już rozpoczęła sięszkoła. Ja sięw wasze sprawy niemieszamrzekł stary. Przyjechałdodziadka,to jego rzecz. Wiedziałem, że nie przyjechałtutaj taksobie, tylko że pewnie coś mu w domu nie wyszło. Ale mnie tonicnieobchodzi. Niby dlaczego? irytował się Jan. Jak się będęwtrącał w wasze sprawy, to niktzwas domnienigdy nie przyjedzie. A tak, to jak wam cośnie wyjdzie, to przynajmniej oojcu sobieprzypomnicie. Dom jest pusty, ja sam wnim żyję. Dlakażdego z was mam drzwi otwarte, inie będę pytał, dlaczego i najak długo przychodzicie. Śpi na dole,w kredensowym. A dziewczynanagórze. Fiuuuu cichutko gwizdnął Jan. To tak? Żeteż ja się niedomyśliłem. Dziadek melinę tu robi? Stary wzruszyłramionami. Nic mnie to nie obchodzi. Jego dziewczyna, jego sprawa. Tozresztą moja chałupa i mój wóz. Zapytał mnie, czy się zgadzam udzie74licjej gościny i powiedziałem, że tak. Więc rzecz załatwiona. I będzietutak długo, jak będzie chciał. Ty też zresztą możesz tubyć, twójstrych jest wolny. Janująłsię podboki. Zaczęła gobawić ta rozmowa. A moje prawo rodzicielskie? Mam prawo gozabrać czy nie? E tam. machnął ręką stary. No co? Ojciec terazinaczej śpiewa. A ile to razy o tymprawierodzicielskim słyszałem? Ja też jestemojcem. E tam,gadanie. Były prawa, ale ich już dawno nie ma. Bo jakieto prawo, że dwóch synów miałem, a teraz niemam żadnegoi sam,jak ten pies przy budzie, tutaj waruję? Prawo jesttakie: synowie przyojcu. Albo żeby chociaż jeden został na gospodarce. A jak niematakiego prawa, żebywaszatrzymać, to inie prawa, żebyśty chłopakazabrał. Jan patrzył z uśmiechem naojca. Sambył podobny do ojca z twarzy, z ruchów. Tylko że ta twarzbyła już bardzopostarzała,podbrużdżona,głos skrzypiał jak zawiasy wbramie. Bogiem aprawdą powiedziałJan nie przyjechałem tu poRafała. Tak sobie przyjechałem. Chłopak ma swój rozum, zresztąobraził mnie i niechcę z nim wogóle gadać. Ma swójrozum, niech sięnim kieruje. Jamuszę myśleć o sobie. Spracowany jestem i chciałbymwytchnąćtrochę. Kiedy wykopki? Pomogę ojcu. O, takze mną gadaj ucieszył się stary. Mleka się napijesz? Truchcikiempobiegł do kuchni. Przyniósł wielką warząchew, zaczerpnął nią mlekaz wiadra ipodał synowi. Jan pil wolno, znadwarząchwi patrząc na ojca śmiejącymi się oczami. "Muszę go wyrzeźbić. Jako Chrystusa Frasobliwego myślał. Albolepiej jakoJana Nepomucena. "Ma ojciecsuchy kawałek topoli? zapytał,na chwilę odejmując od ust warząchew. A pewnie żemam ucieszył sięstary. Ja tam dla ciebiezawszecoś odkładam. A to lipy kawałek, a to topolę. Dobrze przesuszę, żeby nie pękała, i trzymam dla ciebiena twoim strychu. Rafałchciał tam zamieszkać, ale munie pozwoliłem. Jakoś tak mi dziwniebyło, żeby ktoś inny tam wchodził. Nawetwnuczek? zakpił Jan. A nawetprzekornie potrząsnął głową stary. Tam jest75. twój kozik, tennajpierwszy, pamiętasz? I twoje różneptaszki. Itababa, co to jej nie dokończyłeś. Ojca będę rzeźbił powiedział Jan. Głupi jesteś burknął stary. I ze złościąodebrał synowi pustąwarząchew. No,ja nie mam czasurzekł po chwili ale rad wamwszystkim jestem. Rad jestem, żecoś tammiędzywami nie wyszło, boprzynajmniej mam do kogo gębę otworzyć. A pewnie i Stasiek tutajściągnie, bo napisałem mu, że świnię biłem i boczkimam dobre. Ojciec jest złośliwy stwierdził Jan. Ojciecmyśli, że japoboczek przyjechałem? Nawet nie pamiętałem o tym. Bez urazy, synu. Ja wiem, że nie po boczek przyjechałeś. Nigdytaki nie byłeś, żebycię podobna marność interesowała. Stasiek teżbardzo honorowy. I synowe mam jak się patrzy. Małgorzata jest za granicą. Mówił mi Rafał,że matka wyjechała. A ty,synu, może głodnyjesteś? Nie mam czasu, żeby ci dać coś zjeść, krowy na łąkę muszęwypuście,konia nakarmić. Niezapomniałeś, gdzie jestchleb i masło? Usłyszeli trzeszczeniespróchniałych desek napomoście. Obejrzałsiętylko Jan, stary wiedział, ktonadchodzi, i obojętnie ruszyłdo obory. Dziewczyna miałachybadziewiętnaście lat. Długie, rozjaśnionewłosy opadały jej na ramiona wzdłużpociągłejtwarzy. Czerwona sukienka mini, bez rękawów i zdużym dekoltem, okrywałaszczupłe,opalone ciało. Jan widział jej do połowy obnażone uda, za chude jaknajego gust, długie nogi i spiczaste kolana. Gdypodeszłabliżej,zobaczył jej oczy wąskiei lekko skośne. Usta miała trochę odęte i nabrzmiałe. Siedziała widocznie w łódce zasłonięta trzcinami idlatego jejprzedtem nie zauważył. Czy słyszała jego rozmowę zojcem? Głosrankiem rozpływał siębardzo szeroko. Pan jest ojcem Rafała? spytała,wspinając się ścieżkąpostromiźnie skarpy. Ja jestemMałgorzata. Kto?żachnął się. Małgorzata,przyjaciółka pańskiego syna powiedziała poprostu, bez uśmiechu, z powagą. Moja żona ma na imię Małgorzata wyjaśnił. Wiem. Ale ja też. Wyciągnęła rękędo Jana. Uścisnął ją krótko. Przyjechał pan po Rafała? zapytała. 76Nie od razu odpowiedział. Przyglądałsięjej jak modelowi,przymrużywszy oczy. Była zdecydowanieniew jego guście. Jej małe'piersi,ledwierysujące się pod sukienką, napełniały goniesmakiem. Taksamoszczupłe ramiona z wyraźniezaznaczonymi kośćmi obojczyków. Nie, proszę pani. Przyjechałem tak sobie. Rafał zostawił wdomu list, który, wydaje mi się, pewne sprawy między nami załatwiadefinitywnie. To moja wina. Janamówiłam go, żebyśmy gdzieś prysnęli. Prysnęli? skrzywił usta. No tak. Dopiero od październikazaczynam rok na uczelni,więc jeszcze cały wrzesieńmam wolny. Namówiłam go, żeby prysnąłz domu i ze szkoły. Dlatego, że pani ma wolny miesiąc przytaknął z ironią. Wiem, żepannie lubikobietrzekła nieoczekiwanie. Co takiego? niemal się roześmiał. Wydawało misię, że zabardzo je lubię. Ale nie cierpiękobiecego egoizmu. I kokieterii. Azresztą co mnie to wszystko obchodzi? Odwróciłsięi poszedł do domu. Frontowe, malowane na zielonodrzwi były chyba jak zwykle zamknięte; domownicy wchodzili przezkuchnięod podwórza. Kuchnia miała betonową posadzkę i sklepieniejak wpiwnicy. Była bielona,przestronna, z ogromnym piecem chlebowym i wędzarnią, z mnóstwemzakamarkówi z krętymi schodami nagórę, gdzie znajdowały siędwa pokoje istryszek. Ten strych Jan,jeszcze jakochłopak, odmalował, założył podłogę z nieheblowanychdesek. Zbił stół i wielką skrzynię, na której sypiał od wiosny do późnej jesieni. Kwadratowedrzwi zamknięte były tylko nahaczyk. Odchylił goi drzwi same się otworzyły. Zobaczyłznajome małe okienko z zielonkawym światłem, botużpod oknem rósł klon, szeroko rozgałęzionyi mocno liściasty. Na skrzyni leżał siennik wypchany słomą. Przeddwomalaty Jan spędził tutaj swój urlop i nocował na stryszku; ojciecsiennika nie wyniósł. Stół zaścielałplikstarych ilustrowanych tygodników, które Jan czytał podczas urlopu. A napółce stała nie dokończona baba wiejska i leżałdrewniany młotek,dwa dłutka, ryleci śmieszny kozik, takzwany cyganek, ostry, choćz bardzozużytymostrzem. Pod ścianądostrzegłkilka klocków topolowychi lipowych. W końcu półki znalazł paczkę "gitanów" z dwoma pożółkłymi już papierosami (na urlop przyjechał po pobycie we Francji). Wszystko77. więc było tu tak, jakby stąd odszedłwczoraj lub nie było tego wczoraj,tylkowciąż trwało dziś, to dziś, w którym on rzeźbił tym cygankiemi na chwilę odstawił na półkę nie dokończonąlipowąbabę. Nie czuł jednak wsobie z tego faktu żadnej radości lub może niechciał jej dopuścićdo siebie. Robił spostrzeżenia wrodzaju:o, wrogustrychu znowupajęczyna. Ciekawe, czy to tensam pająk,który tu snułswoją sieć przed dwudziestupięciu laty, przed dwomalaty? Jak długożyje pająk? A potem ogarnęło go uczucie zniechęcenia, bo wydawałomu się, że całe jego życie nie miało sensu. Prostokątne drzwi tegopokoju, którymi kiedyśwyszedł, nie prowadziły donikąd. Wydało musię, że nie spełnił czegoś bardzo ważnego, do czego był powołany. W wielkiej maszynie świata stanowiłmaleńkitrybik, miałwykonaćjakiś obrót i nie zrobił go. Przez cależycie tkwił w miejscu, choćwydawało musię, że nieustannie sięporusza. Usiadłna sienniku, przygarbiony,zrękami wciśniętymi międzykolana. Zdawał sobie sprawę^ że twarz ma chyba wykrzywioną,jakbygo bolały zęby. Wypitemleko głośno burczało mu wbrzuchu, myślało sobie ze wstrętem, a jednocześnie zewspółczuciem i tkliwością, wyzwoloną poczuciem samotności. To było bolesne uczucie, lecz zarazempragnął samotności, pełnej, doskonałej. Pragnąłzanurzyćsię w niejjak w jeziorze, które gdyby podszedł dookienka, mógł zobaczyć: szaroniebieskie, międzyzielenią liści klonu. W tej chwili bał sięnawet odgłosu krokówna schodach. Lękałsię,że przyjdzie Rafał, zbudzony przez dziewczynę. Przyjdzie wyjaśniaćcoś, tłumaczyć, a jego, Jana, naprawdę to wszystko już nieinteresowało. Nie pragnął widzieć syna, nie chciałrozmowy z nim, nie żądałwyjaśnieńi tłumaczeń. W gruncie rzeczy nie chciał niczego, tylko taksiedziećbez końca na sienniku wśród swoich starych gratów,tylkoistnieć. Zdawało mu się, że już rozumie, co mu tak ciąży, na czympolega to brzemię życia. Pewność, że po jakimś czasie trzeba będziejednakwstać, zejść na dół, rozmawiać, działać. Spojrzałna niedokończoną rzeźbę baby wiejskiej. Przypomniałsobie słowa dziewczyny, że nie lubi kobiet. Nie, to nie byłaprawda. Czy zresztąistniały jakieś inne prawdy, poza cząstkowymi? Nielubił wiejskich bab. I może dlatego ciągle je rzeźbił. Od dzieciństwaczuł donich niechęć, a taniechęć może wypływała zlęku przedwiejskimi kobietami. Bał się nawet własnej matki i czydziś nie mógłsię zdobyć na szczerość? niekochał jejtak jak ojca. Byłynawet78chwile, gdy czułdoniej niechęć. Właśnie wtedy, gdystawała się jednąz nich, jedną z wieluwiejskich bab, swarliwych,jazgotliwych, wścibskich, przemądrzałych. Te krótkonogie, przysadziste,brzuchate i wielkopierśne kobiety o szerokich twarzach jawiły mu się niekiedy wzłychsnach. Znał ich siłę, niekiedy okrutną i złowieszczą; wiedział, że onerządziły pochałupach, one decydowały o wszystkim; mężczyzna niezrobił kroku, jeśli niezasięgnąłrady swojej baby. Jakże nienawidziłojca, gdy nie potrafił podjąćjakiejkolwiekdecyzji bez zapytania matki. Ona wydawała opinię o każdej rzeczy, o każdym człowieku; onamówiła, cojest dobre, a co złe. Onarównież była zawsze przeciw jegorzeźbom, bo wydawały jej się brzydkie. Mówiła, żejeślijuż musirzeźbić, to żeby robił figurki takie, jakie w kościele są MatkiBoskie, zesłodkąbuzią i w niebieskimpłaszczu, z kulą ziemską i żmiją u stóp. Od dzieciństwa Januważał, że kobiety sągłupsze od mężczyzn. Wielu mężczyznz wioski otarłosię o wielki świat, bywało w innychkrajach i w wielkich miastach,a one zazwyczajnie wyściubiały nosapozaswój powiat. Dlaczego więc uważały,że mają prawo rządzićmężczyznami? Mężczyźnidużowięcej umieli: zrobić stół, ławkę, zaorać i obsiaćpole, wymłócić zboże,zaprząc koniadowozu, postawić płot, wykonaćpodmurówkę; tysiącumiejętności posiadali mężczyźni. Ich baby niepotrafiły nic więcej ponad to, że urodziłydzieci, zrobiły pranie,ugotowały strawę, wydoiły krowy. Mężczyźni potrafili być wielkoduszni,potrafili marzyć, mieli fantazję. One były zawsze małostkowe, mściwei do znudzenia uparte. Tak, to przez ten swój upórodnosiłyostatecznezwycięstwa. Jeśli mężczyzna cośkolwiek zrobił bez ich wiedzy, w dzieńi wnocy wypominały mu to. A jeśli na domiar złego jego postępekokazał się zły, nie było końca wyrzekaniem. Tak, mężczyźni byli lepsi. Jan gardził babami wiejskimi,w swoich rzeźbach chciałoddać całyswójdo nich wstręt i ich brzydotę. I może coś z tej niechęci do bab przeniknęło do jego stosunku dokobiet? Czy możliwe,żedostrzegłtoRafał ispostrzeżenie przekazałswojejdziewczynie? Oczywiście, czymś zabawnym byłobysądzić, że on, Jan, nie lubikobiet. Co najwyżejnie lubił wiejskich bab i swoją donich niechęćuzewnętrzniał w pokracznych rzeźbach. Zapewne w każdej kobiecietkwiłocośz wiejskiej baby: wścibstwo, upór, chęć rządzenia mężczyzną, zaborczość i pożądliwość. Kobietywydawały mu się bardziej zwie79. rzece niż mężczyźni,co, jak sądził, wynikało z ich powołaniado macierzyństwa; rodziły w bólui w określonysposób. Kobietyprzypominały murosiczki mięsożerne izdradliwe, stanowiły pułapkę dla muchy, którą byłmężczyzna. Kielichrosiczki zamykał się wokół ofiaryigdy po jakimś czasie zaglądałosię do niego, widziało się tam tylkosmutny szkielecik. A więc kobiety posądzałJan o "rosiczkowatość". Aw każdym razie spotykał wżyciu niemal same "rosiczki". MożetylkoMałgorzata, jego żona,była wolna od rosiczkowatości,ale tozapewnedlatego, że od dawna zrezygnowała z chęci posiadania Janana własność i tylko dla siebie. Albo może to on, Jan,wyzwalał w kobietach,które się nim interesowały, ową rosiczkowatość? Kobiety niezadowalały się z nimprzelotnym i luźnymstosunkiem, po jakimś czasie pragnęły idążyłydo tego, abygomieć wciąż przy sobie, mieć go w pewnym sensie nawłasność. Ile razy musiał się wyzwalać od takich rosiczek, od ichmiłosnej zachłanności, od ich troski i opieki? Nie, niemożna powiedzieć, aby nie lubił kobiet. Co najwyżej był wobec nich ostrożnyi nieufny, w każdym ich geście podejrzewając zakusy na jego osobę,a ściślej najego niezależność postępowania i swobodę myśli. Z objawów tej ostrożności Rafał wywnioskował,żejego ojciecjest antyfemistą. AJan? Co Jan sądziło sobie? Ciekawe, że jego rzeźby miałycharakter naturalistyczny, ze skłonnością do karykatury czy groteski,a w każdym razie sporo w nich było przerysowań. On zaś sam,z wrażliwości i filozofii, był chyba antynaturalistą. Wychowany nawsi brzydziłsię wszystkim, cozwierzęce, co w jakiś naturalny sposób determinowało człowieka. A może właśnie dlatego, że wychował się na wsi,wśród zwierząt,miał na tym tle jakiś swoisty uraz? Kobiety właśniebyły dlaniego bardziej zwierzęce i stąd ta odrobinaniechęci, która, cotu gadać, chyba w nim jednak była. Pożądałkobiet, ale jednak gdzieśna dnie jego duszy pozostawało trochę wstrętu. Wystarczyło, że wobeckobiety, która mu się podobała i zachwycała, dopuścił do swojej wyobraźnichwilejej menstruacji czy oddawania moczu, a od razuchłódłiniekiedy nawetjiabierał obrzydzenia. Bezgranicznie kochałby kobiety, gdyby nie musiały jeść, nie było im czuć zust, nie załatwiały fizjologicznych potrzeb, nie śmierdziały potem. Co ciekawe, wmiarę upływu lat, wrażliwośćna te sprawy pogłębiałasięw nimdo tego stopnia,że zrażony byle głupstwem częściejrezygnował zkobiety, niż ją brał. Rezygnował niekiedyw ostatniejchwili, przejętynieokreślonym wstrę80tem. Co ciekawe, kobietyodbierały tę jegonagłą rezerwę jako wyrazdelikatności czy objaw skrupułówmoralnych i przechodziły do zdecydowanego ataku. Zachwycone jegosubtelnością idelikatnością,o której niewiedziały, że wynika ze wstrętu, tym bardziej pragnęły gozdobyć. I może dlatego wyzwalał w nich ową rosiczkowatość, zaborczość i zachłanność? Iczy człowiek o podobnym usposobieniu mógł myśleć,aby zacząćżyćod nowa, od początku, poraz drugi? Takie nowe życie bez nowejwielkiej miłościnie miało sensu, w ogóle chyba można było rozpocząćdrugie życie jedynie razem z nową wielką miłością. Więc najpierwmusiałaprzyjść miłość. Najlepiej taka przysłowiowa, ślepa, która niepozwalała widzieć tego, co budzi wstręt. Tak myślał, alenie wierzył, że coś takiegojest w staniejeszczeprzeżyć, skoro już coś takiego przeżyłw młodości, zMałgorzatą. Niewierzyłrównieżwdziałaniena rzecz takiej miłości, dlatego byłszczęśliwy, żewyjechał z S. i skończyła się tahistoria zElizą. Pomyślał teżo swoim synu, który jeszcze chybaspał wchłodnymkredensowym pokoju na dole. Pomyślało nimjużbezobawy,anawetz miłością, awłaściwie z troskliwą czułością. Pomyślałojegodelikatnym ciele, które zapewne pieści ta dziewczynaz długimi włosami. I pomyślałjeszcze, że onajest rosiczką, która chce zawładnąć Rafałem. Zabrała mu początek roku szkolnego, zaborczaiegoistyczna. Czy powinien go przed niąratować? Nie, o tym niemyślał. Niemożna przecież nikogo ratować przed jego pierwszą miłością. On, Jan,także przecież pragnął takiej miłości, już nie pierwszej, bo ta dawnobyła poza nim, ale podobnej, równiemocnej. Czyjeszcze wierzył, żetamiłośćjest możliwa? Czy jeszcze zachował resztkę nadziei, że mógłbyjednak zacząć to drugie,nowe żyde od początku? XIVZdaję sobiesprawę, że mnie potępiasz za to, co zrobiłem powiedział Rafał. Tak,wiem, że źle postąpiłem. Nie chciałbym, żebysię o tym dowiedziała matka. Byłaby bardzo zmartwiona, żeopuściłem początek roku szkolnego. Ale myślę, żeto się da Jakoś naprawić. Janmilczał. Nie pragnął tejrozmowyz synem, szczególnie tu,natymstrychu, pośród swoich starych gratów. Czuł się tubezbronnyi bezradny, niezdolny do oceny żadnej sprawy. 816 Mężczyzna czterdziestoletni. Rafał przyszedł tu po cichu, na bosaka,zapowiedziany tylko delikatnym skrzypieniem drewnianych schodów. "Dlaczego jesttaki chudy? " - pomyślał Jan, gdy chłopak wszedł nastryszek. Koszula i wypłowiałeteksasy wisiałyna nim. Gęste jasne włosy miał zmierzwionenadczołem, a twarzjakby zaledwie dotkniętą przezsłońce i zaznaczoną kilkoma piegami. Napisałeś bardzo dziwny list wykrztusił z siebie Jan. Och,tak bardzo nie chciało musię o tym mówić. Świadomość, żejestojcemtego chłopaka imusi zachować się jak ojciec, wyjaśnićwszystko dokońca, ocenić postępeksyna, podjąć jakąś decyzję, to wszystko wydawało mu się w tej chwili zbyt trudne. Ileż dałby za to, żeby nie spotkaćtutaj Rafała, niebyć zmuszonym dotej rozmowy. W gruncie rzeczyprzecież wcale aż tak bardzo nie niepokoił się jego ucieczką, co najwyżej bolał nad treścią listu od syna. Pojąłeś go chyba opacznie bąknąłRafał. Posłuchaj mnie odezwał się Jan powściągającgniew. Z początku rzeczywiścietrochę mnie zabolał twój list. Ale potemdoszedłem do wniosku, że masz chyba rację. Niedosyć cię kochałemi nie nazbytcię rozumiałem. No i co z tego? Mogęci powiedzieć, żeztegolistu wynika również, że i ty nie nazbyt mnie kochasz i nienajlepiej rozumiesz. Ale pytam: co z tego? Czynie za dużo ode mniewymagasz? Bo co do mnie,to ja nie mam aż tak wygórowanychżądańwobec ciebie. Miłość? Zrozumienie? Co ty wiesz o tych sprawach? Wydajed się,żejeśliprzyjechałeśtu zdziewczyną, to wiesz już wszystko o miłości? Nie, mój drogi. Dajmy spokój rozmowie na ten temat. Dla twego spokoju oświadczamci tylko: że nie przyjechałem tu ani dlaciebie, anipociebie. Przyjechałem tu dla siebie,żeby uporządkowaćw sobie pewnesprawy. A jeśli chcesz znaćmoją opinię o twoim postępku, toci powiem: nie używaj wielkich i krzywdzących słów dlauzasadnienia małych spraw. Chciałeś się przespać zdziewczyną i spędzić z nią parę dni, to nie musiałeś od razuobwiniać o toswojego ojca,zarzucając mu brak zrozumieniai miłości. Ja z niąnie spałem zaczerwienił się. Tak?zdziwiłsię Jan. Tym bardziejcię nierozumiem. Ojciec jest cyniczny. Zapewne --. zgodziłsię Jan. Dlatego dajmy spokój tej rozmowie. Nie jesteśmy dla siebie kolegami. 82Tak, ojciec mnie zupełnie nie rozumie prawiezpłaczempowiedziałRafał. To wcale nie o to chodziło. A oco? Owszystko. Nie umiem tego ^smc. Ojciec mawszystko. Nawet ten strych. Ojciec ciągle coś robii czymś myśli. Żeby ojciecchoć przez chwilę tyle o mnie pomyślał, co o babie drewnianej. Alenie. Małgorzata mnierozumie. Ona też H1? ^ sie sama z sobą- OJma swój własny świat, matkatakże. Dlaczego ojciec mi niepozwalamieć swojego własnego świata? Z Małgorzatą? zakpił Jan. Pożałował, że to powiedział, więcszybkododał: -Przecież masz swoją szkołę, kolegów, koleżanki. O co w końcu ci chodzi? Oten strych? Tak, jago mam,trochę wspomnień, które i ty kiedyś będziesz miał- Tak' będziesz iniałten świat. Ale za niego zapłacisz. Wiekiem- Zresztą czy musimy o tymmówić teraz? Boję się, że użyję niewłaściwych słów- Chciałbymjednak,żebyśnie czuł się zagrożony moją obecnością - Zaproponuję ci coś: nieprzeszkadzajmy sobiewzajemnie. Podniósł sięze swego wyrka, poufale poklepał syna po ramieniu. Nie łudźsię, że ja potrafięd porno"w twoich sprawach. Samzesobą teżniemogę sobie poradzić. Tak?ucieszyłsię chłopak. Tak.A teraz możezjemy śniadań! ^Małgorzatajuż jeszykuje na dole w kuchni. Jan położyłrękęna ramieniu syna i tak Jakby nic ich nie dzieliło,zeszli na dół do kuchni, gdzie przywie;^ stole nakrytym ceratą,Małgorzata krajała chleb. Bochen był wif^i'nieforemny, dawno chyba wypiekany,szczupłe ręce dziewczyny? aledwiepotrafiły go utrzymać. A jednak okazałasięsilniejszą, niżmożna było przypuszczać:krajała chleb denko,na długie pajdy. Zobaczywszy Rafała, a raczej dłoń ojc^ wspartą na jego ramieniu,ironicznie przymrużyła oczy izapytała cb^0? 3^-'Kiedy wracamy? Za godzinę? Zac^wie? Rafał spojrzał niepewnie na ojca:Nie rozmawialiśmy o tymrzekiJan nic się nie odezwał. Podsunął ławic? ^ż6) stołu'usiadłf sięgnąlpo papierosa. Niech pan nie pali. Zarazbędzie śn^^ PowiedziałaMałgorzata. 83. Nic się nieodezwał. Zapalił i uśmiechnął się do dziewczyny. Rafałusiadł obok niego na ławce, patrzył na swoje ręce. Czuł się niepewnie,bo w gruncie rzeczy nie wiedział, jak ojciec ocenił jego postępek. Podświadomie może nawetpragnął,żeby Jan zaniego zdecydowałi rozkazał: zbieraj manatki,za godzinę wracamy do domu. Może zrobiłby tak, jakmu ojciec rozkazał, a może potrafiłbypowiedzieć:"Nie". To "nie" chciałby powiedzieć przy Małgorzacie. Nie zamierzam wamprzeszkadzać. Aniszydzić z czyjejś miłości rzekł. Nie zamierzam wam przeszkadzać, jeśli wam jest dobrzerazem. A jednak pan szydzi stwierdziłazaczepnie dziewczyna. Jan wzruszyłramionami. Zauważył przez okna dziadka wchodzącego do stajni. Wstał odstołu. Poproszę dziadka naśniadanie wyjaśnił iwyszedł napodwórze. Zrobił tak, bo bał się, że powie coś niewłaściwego. PrzecieżRafał i tadziewczyna tylko chyba czekali, żeby go wspólnie zaatakować, bronić swoich racji. Może nawet przez te kilka dni wspólnego tupobytu obmyśleli swoje argumenty i mieli gotowe zdania, którymichcieli go obrzucić. Nie zamierzał dostarczyć im tej przyjemności. W ogóle nie zamierzał z nimiwalczyć. "On ją kocha, ona kochajego. Tonieważne, że może nawet zesobą nie śpią. Ale się kochają. Na tym się sprawa kończy pomyślałJan. Aże chłopak opuścił początek roku szkolnego? Oczywiście,jako ojciec powinienemsię wtrącić w tę sprawę. Powiedzą jednak, żeto zamach na ich miłość. Ja też pragnę miłości. Tylko że wiem, jako nią trudno. "W stajni byłociemno, lecz nie musiał przyzwyczajaćoczu domroku. Znał tukażdykąt. Ojciec miał w rękachprzetak zowsem. Nawidok syna ukrył przetak za swoimiplecami, jakby robił coś zdrożnego. Roboty w polu nie ma, a ojciec podsypuje siwej owsa? zapytałJan zpotępieniemw głosie. Tak, tak zgodził się pośpiesznie stary. Niepowinienemtego robić. I nie robiłbym tego, gdybym siwejnie zamierzałsprzedać. Ale tojuż postanowione. Byłem z nią dwa razy na jarmarku. Tylkożekupca nanią nie znalazłem. Ojciec naprawdę chce sprzedać siwą? A jakże stwierdził stary i nagle, jakby nabrawszy odwagi,84przesunąłprzetak na brzuchi sypnął garść owsa. Wszyscymądrzyludzie powiadają, żena takim małymgospodarstwie jak moje koniasięnie opłaca trzymać. Twój brat, Stanisław,też mi towyjaśniał. "Niech ojciec sprzeda koniai koniec" tak mimówił. A najwięcejjego córka, czylimoja wnuczka,Zuzia, bo chyba wiesz,że onadowyższej szkoły rolniczej poszła. Taki koń, powiadają, połowę mojegogospodarstwa zeżre. Obliczyliwszystko dokładnie, ile siwa kobyłaprzez jeden rok połknie worków owsa, ile wozów siana, a jeszczeinnych różności musi zeżreć. A przecież są maszyny, nie? Na jarmarkmogę jechać autobusem,nawetwygodniej niż wozem. Tak więc samwidzisz, że siwą muszę sprzedać, bo bydlę całkiem mnie pożre tomówiąc stary podał kobyle nową garść owsa. Dziwisz się? zapytałstary. Ale chyba nie chceszpowiedzieć, żeStanisław to człowiek nie uczony? Ty,owszem, wielkie szkołykończyłeś i za granicą bywałeś. Ale on szkoły jeszcze większe kończyłi za granicą bywał. Przyjedzie tupewnie albo dziś, albo jutropo tenboczek. Pisał mi, że posadęza granicą otrzymuje, w jakiejś naszejambasadzie będzie pracował. Aż w Azji. Musibyć mocno partyjny, nonie? i podałkoniowi trzecią garść owsa. No, czemu nic nie gadasz? Niemyślisz chyba,że Stasiek miźleżyczy albo ta moja wnuczka, Zuzia. Sprzedam to bydlę ikoniec, bocałkiem mnie zeżre. Widzisz to,jak owies połyka? Ile byśjej niedał,pożre wszystko i nawet nie powie dziękuję. I szczerzeci powiem, jakijest pożytek z takiego konia? Prawie żaden. Siwa kobyła jest jużzresztą stara jakświat, z piętnaście lat ma, nie przymierzając. No, popatrzsam, jak ona żreten owies i podałjej czwartągarśćowsa. Od czasu, jak mi wyjaśnili, żeto bydlęcałe mojegospodarstwopożera, nie mogę na nie patrzeć powiedział stary, grzebiąc zaowsemw przetaku. Comi pokoniu,jeśli jest traktor w Kółku. Stanisław każe sprzedać, to sprzedamkonia. Zuzia teżradzisprzedać, i takzrobię. Uczonych trzeba słuchać. Ludzie, mój synu, na Księżyc latają,a ja będę takiego konia trzymał, coto żre jak słoń, a pożytku z niegoniema żadnego. Stanisław tu przyjedzie dziśalbo jutro po tenboczek,to sobie z nim osiwejpogadaj. Wyjaśni ci wszystko, coi jak, i wcalesię nie będziesz dziwił, że ją sprzedaję. Sypnął owsado żłobu,przetakiem stuknął ożłób, żeby nawet jedno ziarnko w nim nie pozostało. Jan rzekł:85. To dziwne, że on ambasadoremma zostać, a doojca po boczekprzyjeżdża. Dziwisz się? Honory :ma duże,ale pensję chybanie największą,jak to urzędnik państwowy. Zresztą onpewnie namój boczek to bypoprostu splunął, ale ma żonę z głową, ho, ho! Też bardzopartyjna. Dlaczego to niby nie mająmiećpołcia słoninyodojca? Masz muto zazłe? Ja wiem, że go nigdynie lubiłeś, ażroi todziwne, bo przecieżbraciajesteście rodzeni. Onciebieteżniezbyt lubi,zawsze powiadao tobie: no icóż ten artysta,bez portek. Że niby bez portekchodziszi biedę klepiesz. Jatej biedyu ciebie nie widziałem, ale on tak powiada. Samochód wprawdzie to on ma lepszyod ciebie, aleja uważam,żei ty masz niezgorszy. Cała \wieś mi zazdrości:dwóch synów,powiadają, miałeś, i to dwóchorłów- Jeden na ambasadora idziedoAzji, drugiartysta jest. Nie w każdej rodzinie się takposzczęści, no nie? Tylkoszkoda,że matka tegonie doczekała. A co do mojej kobyłyto jąsprzedam i koniec. Ludzie na Księżyc lecą, a ja będętakie bydlę karmił i poił,owies mu sypał. Tfu!Cóż toza bydlę splunąłstarysiwejpod nogi, wsadziłsobie przetakpodpachę i ruszył do wyjścia. Śniadanie nastole powiedział Jan. W kuchni czekały naruch kromki chlebaposmarowane masłemi mocno rozbielonazbożowa kawawglinianych kubkachzpoobrywanymiuszami. Rafał iMałgorzata siedzieli naprzeciw siebie, jedno nawprost drugiego, i jedli wmilczeniu, któreJana zastanowiło. Usiadłobok Małgorzaty, a dziadek obokRafała. Obnażone aż do łokci ręceJana kilkakrotnie przypadkowo dotknęły gołychrąk dziewczyny. Byłychłodnei dlategote dotknięcia nie wydały się Janowi przyjemne. Myślę, Janek, że pójdziesz na ryby powiedział dziadek,głośno siorbiąc kawę. Żyłkiihaczykimasz w blaszanympudełku zabelką,ty wiesz, gdziedziadek chytrze przymrużył oko. Nie mogęo tym głośnomówić, bo zanastępnym przyjazdemnie miałbyś haczyków. Amatorów byłoby dużo. Jan przecząco pokręcił głową. Popłynę na wyspę, jeśli łódkanie jest dziurawa. Rafał wodęwyczerpał, można pływać. Wyraźnie martwiło starego,że młodzi milczą. Pomyślał, że Janpowiedziałimcoś przykrego. A ty, Rafałku? Ipanienka? Może do lasu, co? proponował. Spojrzeli na siebie niezdecydowani. Tu też jestdobrze. mruknąłRafał. 86Pogoda jest piękna. Rzadkosię zdarzają we wrześniu takieupały. Trochę zasucho na orki, ale kopanie to będzie wcześnie w tymroku. Nikt znich niepodjął tego tematu, więcstary pomyślał, żesąpokłóceni bardziej, niż sądził, a że nie wiedział, jak ich pogodzić,trochę się rozgniewał. Przede wszystkim na Jana. Bo to przez niegochyba ci młodzi mają zupełnie zepsute humory. Zabierasz ich? zapytał wprost, wskazującoczami Rafałai dziewczynę. Nie uciął Jan. Mamswoje kłopoty. Idopierowtej chwili stary pomyślał, że Jan nie kłamie. Przyjechałtunie po Rafała, ale dlatego, żecoś mu dokuczyło. Przecież nieraz,jeszcze kiedy chodził do gimnazjum w M. , bywało,że przyjechał narowerze ze szkoły i zaszywałsię na swoim strychu. Apotem, gdyjużbył wWarszawie,w AkademiiSztukPięknych, czy niebywało, żeprzyjeżdżał do domu nagle iprzez kilka dni nosa ze strychu niewyśriubiał. Matkę tozawsze denerwowało, mówiła, że jest "odmieniec". Ale stary sądził, że ktoś synowi dokuczył wświecie. I że z tegopowodusięmartwił. Żadna robota mu dobrze nie szła,kiedy synsiedział na strychu. I jaka to radość była dla starego, kiedy chłopaknareszcie złaził ze strychu, wychodził na podwórze całypromieniejącyradością. Jakby coświedział wielkiego i wspaniałego. Staryniekiedychciał wiedzieć,co on wie takiego, że się tak uśmiecha. Pytał: "Janek,z czego się tak cieszysz? " A Janek odpowiadał różnie, ale najczęściej:"Bokoń ojca jest biały, a łąka zielona". Matkazarazmówiła"odmieniec",bo nie lubiła takiegogłupiegogadania, ale staremu to sięnawetpodobało. A potem Jan nosił brodę, matkapowiedziała,że go do domu niewpuści,i dopiero jak jej stary udowodnił w kościele, że Chrystus teżnosił brodę, pofolgowała. Ale u synawWarszawie, w akademiku,tylko razbyłaipowiedziała, że więcej jej nogatam niepostoi. Janjestświntuch, samegołe baby rzeźbi. Nie ma co ukrywać, wolałaStaśka. W nim całąnadziejępokładała. Pieniędzy ci brakuje? zapytał ostrożnie stary. Nie.Alechciałem ocośojca zapytać. Można? Rodzonego ojcaboisz się pytać? Chciałem wiedzieć, czy ojciec jest szczęśliwy? Stary ażodsunął odsiebie kubek z kawą. Przeżegnał się. 87. To grzech pytać o takie sprawy powiedział z powagą. Matka zawsze mówiła,żejesteśgrzeszny i widać takjest. Ale ja ciprzebaczam,że mnie oto pytasz, tylko mi powiedz: dlaczego o topytasz? Czyojciec. niechciał nigdy żyć inaczej, niż żył? To znaczy,chodzi mio to, czyojciec nigdy nie myślał, żebyżyć po raz drugi, odnowa,od początku? O tomnie pytasz? ucieszyłsię stary. A pewnie,żenierazmyślałem. Żeby tak Pan Bóg zostawił mi ten rozum, co mam, a dałmłode lata, rozumiesz? Chciałbym żyć drugi raz. I żeby matka żyła. Nie, nie o to mi chodzi zmartwiłsię Jan,boojciec zupełnienie zrozumiał. Nieotochodzi,żeby mieć młode lata. Ale żebyrzucić wszystko izacząćod nowa. Stary zastanowił się. Pytałmnie Stasiek, czybym nie sprzedał swojej gospodarki albopaństwu oddał i nie zamieszkał u któregoś z was. To niby miałoby byćdrugieżycie, no nie? Ale ja wolę to swoje, co je dotąd przeżyłem. I takjak żyłem, tak je dożyję. Toznaczy,że ojciec lubi to swoje życie. I może jestszczęśliwy? Stary znowu się przeżegnał:Nie pytaj nikogo, czy jest szczęśliwy, botakie pytania tylkonieszczęście sprowadzają. I siebie też o tonie pytaj. Wcisnął kaszkiet na głowę i wyszedł z twarząpochmurną, naburmuszoną. Jan także wstałod stołu iposzedł zanim. Stanęli napodwórzu, w blasku słońca, w upale, który ażprzygniatał. Z podwórza widać byłojezioro; od rana znowu zmieniło swojąbarwę: z niebieskawej na brązową. Zieleń łąki i przybrzeżnych trzcinjeszcze wyglądała świeżo, ale pasmo bukowego lasu na drugim brzegumiałokolor jesieni, było z odcieniem żółci. Stary zaśmiałsię cicho do siebie i pokręcił głową. Oj, odmieniec jesteś. Nawet lubię, kiedy takze mną dziwniegadasz. Tylkooni tamwskazał oczami okno w kuchni, gdzie pozostali Rafałi Małgorzata oni tego nie powinni słyszeć. Nie wolnomłodym mówić, co ich czeka. A co ich czeka? zaciekawił się Jan. Starość, rozumiesz? odpowiedział ojciec. Więc ojciec myśli, że ja takie pytania ojcu zadaję, bo poczułemsię stary? Ojciec się myli. Czterdzieści lat to teraz nie jest takwiele. 88Niech ojciec spojrzyna mojemuskulyodwinął rękawy koszuli. Ja jestem wpełni sił. I wyznam ojcu, że jeszcze nigdy nie czułem siętak spragniony żyda. Owszem raptemprzypomniałsobie,że jeszczenie tak dawno, na stryszku, opadłogo uczuciezmęczenia i zniechęcenia,lęk przedkażdymnowym krokiem owszem, mam chwile załamań. Bardzochciałbym resztę życia pięknie i mocnoprzeżyć. Ja wiem stary uśmiechnął sięchytrze. Moja łąka jużniejest dlaciebie taka zielona jak dawniej, a mój koń nie jest tak biały,prawda? Janacoś ucapiło za gardło. MójBożechwycił ojca za rękę. Ojciec mnie zawszerozumiał. Zawsze. To dziwne, ale właśnie coś takiego nie przyszłomi samemunamyśl. Z tyloma ludźmi o tym rozmawiałem,a nikt nie wyjaśniłmi tego tak jak ojciec. Czy jestna to jakaś rada? Czywróci ta świeżośćbarw, to poczucie radości, że człowiek żyje? Stary jużsięnie uśmiechał. Janekrzekł półgłosem z wiekiem oczy się zmieniają. Terazżeby coś przeczytać w gazecie,okulary wkładam na nos. Serce misię kraje, że ricoś takiegomuszę powiedzieć, ale już nigdy łąka niebędzie dla ciebie taka zielona ani mójkoń tak biały. Dla twojegosynaonateraz jest zielona, a koń jest biały, jak kiedyśbył dla ciebie. Janpuścił rękę ojca, szorstką, suchą,żylastą. Przez chwilę miałuczucie, że trzymał kawałek wyrzeźbionego drzewa. Nie zuporem powtarzał Jan. Czuję, że tonieprawda. Mógłbym jeszcze raz żyć, jeszcze razkochać, jeszcze raz cierpieć. Stary machnął ręką. Z tobą gadać,Janek, tojakby siano młócił. Idę doswojej robotyi nie zawracajmi głowy. A chłopakowiswojemukrzywdy nie rób. Zniknął w stajni. Jan wziąłz samochodu neseser iwrócił z nim dokuchni. Niezastałtam Rafała idziewczyny, zapewnewynieśli się nagórę. Ogolił się, umył, nałożył majteczki kąpielowe, któreprzezornie zabrałz sobą w drogę do ojca. Potemnaciągnął spodnie, wysoko zawinąłnogawkiitak ubrany, bezkoszuli,pomaszerował na spróchniałypomost. Ojca na podwórzu nie było. Z wysokości skarpy spojrzał nałąkęi nabrzeżne trzciny. "Są tak samo zielone jak były dawniej powtarzał sobie. A jeśliniesą, to dlategożejużnadchodzi jesień. "89. Po pochyłości skarpy stąpał ostrożnie, bomiał bose nogi. Na ścieżce kłuły gow stopystare badyle, żwiri zawleczonetu skądś suchegałązki. Jako młodychłopak zbiegał tędy na bosaka, nieczując żadnegoukłucia. Podeszwy stóp miał twardejak podzelowane. "Za bardzo się wydelikaciłem. We wszystkim" pomyślał. Nakońcu pomostu w przesiece między wysoką ścianą trzcin, zobaczył jasną głowę dziewczyny. Obok niej siedział Rafał. Rozmawiali zesobą żywo, może kłócąc się. Usłyszał ich podniesione głosy. Ale zaledwiezatrzeszczały deski podstopami nadchodzącegoJana, raptem udchli. Czymożemy popłynąć z ojcem? nieśmiałozapytałRafał. Na wyspachnajlepiej się opalać. Usadowili się w starej,pomalowanej na zielono krypie. Do wiosełzasiadł Rafał. Jan usadowił sięna rufie, a dziewczyna na dziobie. Byław błękitnym kostiumiekąpielowym. Ciałomiała bardzo opalone i mimo nagości nie wydawała się takchuda jak w sukience. Łódź szła pod krótką, niskąfalę. Dziewczyna rozchyliłaustai ponad pochylającymi się miarowo ramionami Rafała, spoglądała na Jana. Usta miaławilgotne i promienie słońca połyskiwały wnich, jakbymiędzyzębami trzymała kawałek szkła. Jan patrzył na nią, odkrywającniesymetrię jej twarzy; wydawało mu się, że prawą brewma lekkouniesioną do góry, przezco twarz jej nabierała wyrazuzdziwienia lubzachwytu. Mrużyła od słońca swoje skośne oczy, aż stawały się podłużnymiszparkami. Dręczyła Jana nieświadomość tego, o czym onamyśli, patrząc na niego. "Jest bardzo piękna pomyślał Jan. Todziwne, żez początku zrobiła namnie odstręczające wrażenie". Opuścił oczy iw kępce włosów na swoich piersiach dostrzegł kilkasiwych włosów. Zawstydził sięich nagle i przesunął narufie, sadowiącsiębokiem do dziewczyny. Po chwili ten ruch wydał mu się głupiiusiadłtak jak dawniej. Ale już nie patrzył na dziewczynę, tylko najezioro,ku wyspom, które czarnymi kępami wychylały się z toni. XVWpołudniezerwał się lekki wiatr iprzyniósł zapach wody, wilgotny,odświeżający, z delikatną woniąwodorostów. Pomiędzy pniamistarych, przekwitłych już lip, któreobrastały brzeg wyspy, widzieliruchliwą powierzchnię jeziora, podobną do zmiętej, srebrzystej foliicynkowej. Otoczonawianuszkiem cienia prażyła się wsłońcu wy90schnięta łąka wyspy,gdzie upał jak gdyby zastygł i skamieniał;nawetpodmuch wiatrunie zdołałgoporuszyć iwypłoszyć. Z łąki napływałogorąco itylkotwarze chłodził nieco wiatr odjeziora, bo leżeli naskraju cienia i słońca, z twarzami zwróconymido wody. Niebemsunęły białe, pierzaste chmury, ale omijały słońce; nad piaszczystym przylądkiem,który jakostrogawbijał się z wyspy w jezioro, przeraźliwiezawodziły mewy. Ich głosy przynosiły Janowi wspomnienie jakichśodległych chwil, gdy tu bywał niemal codziennie, pod jedną z tychstarych lipmiał swójszałas z trzcin i gałęzi. Byłprzekonany, że gdybymu się tylko chciało wstać i poszukać w mrocznym cieniu drzew,odnalazłbyślady szałasu, choć to było dwadzieścia pięćlat temu. Wydawało mu się, że mógłby w tamtenczas niemal rękąsięgnąć, i tonawet nie podnosząc się z trawy. To było wczoraj,może jeszczedziś. TotylkoRafał i ta dziewczyna, gdyby im napomknąć o tym, powiedzieliby, żeto było bardzodawno. Jakież znaczenie ma upływ czasudla tego, który czuje tosamo co wtedy: tchnienie jeziora, wilgotnei piękne, przeniknięte wonią wodorostów, słyszy takisam krzyk mew,pełen strachu czy rozpaczy? Te lipy były zawszestare,a łąka nawyspiejuż w lipcu wysychała i zastygł na niejupał. Ile jest z tej wyspy do naszegopomostu? zapytałRafał. Myślę, że z półtora kilometra odpowiedziałJan. Mówiłeś mi,że kiedyś przepłynąłeś aż do domu. Tak.Mójbrat, Stasiek, chciał mi zrobić ghipi kawał i odpłynąłstąd łódką, pozostawiając mniena wyspie. Aleja przypłynąłemdo domu. Ja też dziś przepłynę. Janpotrząsnął głową. Nikt cię tu nie zamierza zostawić. To nic. Jachcę przepłynąć. A ty? Nie spróbujesz jeszcze raz? "Jeszcze raz? Od nowa,od początku? " pomyślałJan. Może. mruknął iukrył twarz wtrawie. Dziewczyna zaśmiała się,jakby mówilio czymś bardzozabawnym. Będę was asekurowaćłódką rzekła. Te słowazabrzmiały jak wyzwanie. "Nie powinienem dać sięwciągnąć w taką grę"pomyślał Jan. Powiedział:Chcesz komuś coś udowodnić? Mnie? Małgorzacie? Sobie odrzekł, wzruszając ramionami. Po prostu jestemciekawy, czy potrafięto, cokiedyś typotrafiłeś. 91. Sądzisz, że teraz już nie potrafię? Nie wiem. Myślę, że teraz to teżzrobić potrafisz. A ja nie jestemtego tak pewien Jan podniósł głowęz trawyi uśmiechnął siębezradnie. Napotkałwzrok Małgorzaty i niewiadomodlaczego, niemógł goznieść. Znowu ukrył twarz w trawie. Powiedział do Rafała:Ja to wtedy zrobiłem, bo byłem zmuszony. A ty chceszpłynąć,żeby siebie samego przekonaćo czymś,co jest oczywiste. Co jest oczywiste? Żejesteś młody. I dobrzepływasz. Czy warto coś zrobić tylkodlaudowodnienia sobielub komuśczegoś, co jest oczywiste? Myślę, żejeszcze niejeden raz będziesz zmuszony przepłynąć te półtora kilometra. Rzecz jasna, używam tego pojęcia jako przenośni. Jeślibowiemchodzi omnie,ciągle ktoś mnie zostawia na jakiejś wyspie podniósłtwarz z trawy i znowu napotkałwzrok dziewczyny. Ale tym razem nieopuścił już oczu, nie ukrył twarzy. Powiedzod razu, że nie chcesz, abym płynął. Boisz się, że sięnie sprawdzę rzekłz gorycząRafał. Ależ nie. Tylko wydaje mi się,że niepotrzebniechcesz się sprawdzać w ten sposób. Nie należy tegorobić niepotrzebnie. I tak wielerazy będziesz musiał się sprawdzać. Bo jeśli przegrasz, przeżyjesz toboleśnie. Nie przegram. A ty po prostu nie wierzysz wemnie upierałsię. Rób jakchcesz wzruszył ramionami Jan. Dziewczyna podniosła się z trawyi poszła brzegiem wyspy,w cieniulip. Co chwilazatrzymywała sięipatrzyła na jezioro, jakby wypatrująckogoś. Rafał patrzył w ślad za dziewczyną,a Jan bezwiednie biegł wzrokiem w stronę drugiegobrzegu,siniejącego w oddali. Wiatrbył corazsilniejszy, szumiały korony lip. Na rozfalowanej powierzchni jeziora tui ówdzie pokazywałysię białesmużki piany. Jezioro znowu wydawałosię niebieskawo-zielone,a bliżej brzegów zupełnie seledynowe. To twoja dziewczyna? spytał Jan. Chyba tak. Co toznaczy: chyba? Nie jesteś tego pewien? No tak. Moja dziewczyna. Chodzę z nią już trzy miesiące. To długo? zastanawiałsię Jan. 92Jak dla kogoodparł chłopak. Dotądchodziłem krócej. Miesiąc, dwa, tydzień. Dlaczego? Kłóciłeś się,czy one zrywały z tobą? Tak jakoś to sięnie kleiło. Onesą nudne. To znaczy, mnie sięwydawały nudne. Wszystkie są podobne do siebie. I nie ma z nimio czym rozmawiać. Oczymsięz nimi rozmawia? Czy ja wiem? O modzie. Otym, co było w gazecie. O filmach. Omuzyce. Rzadziej o literaturze i o sztuce. A o czymtyrozmawiasz? Otym samym. Nie.Ty rozmawiasz o życiu. Ależ nie roześmiał się Jan. Odstraszyłbym każdą kobietę. Też z nimi trzeba rozmawiać o fumach, o modzie. Niewierzę pokręcił głowąchłopak. A ta jestinna? Inna. Nie nudzicię? Dobrze się z nią rozmawia. Może dlatego, żetrochę starsza niżte,coz nimido tej pory chodziłem. Co ona będziestudiować? Historię. Obkuta jest z historii, o tym najczęściej rozmawiamy. O historii? No tak. Zabawny jesteś powiedziałJan i położył się na plecach. Dlaczego: zabawny? Że rozmawiam o historii? Toprzecież ciekawe sprawy obraził się Rafał. I po to tuprzyjechaliście? Po to uciekłeś z domu? Żeby rozmawiaćz nią o historii? Ech,nie. Żal mi tylko, że wakacje już się skończyły, aona mamiesiąc wolnego. Powiedziała, że nie lubiludzi i chciałby znaleźćsięgdzieś daleko. A ty? Mnie było żal, że lato się skończyło. A dlaczego onachciała być daleko od ludzi? Nie wyjaśniała mi tego. Latem spotkałajakiegoś chłopaka. Najakimś obozie to było, rozczarowała się. Nie bardzo rozumiem. To twoja dziewczyna. Mówisz, że chodzicie ze sobą trzy miesiące, a ona miała jakiegoś innegochłopaka? 93. O Boże, ty nic nierozumiesz. Chodzimy trzy miesiące. Kwiecień, maj, czerwiec. Potem onapojechała z rodzicami na miesiąc doJugosławii,potem była na obozie ZMS-u i tam spotkała tego chłopaka. Ja też byłem tu u dziadka, potem z matką w Sopocie. A tamprzecież chodziłem z dziewczynami do "Non-Stopu". Nie pamiętasz? Pamiętam. Innymi słowy, jak dziewczyna jest pod ręką, to sięz niąchodzi, a jakjej niema, tosię chodzi z innymi? Niby tak to jest zgodził sięRafał. Więcto nie jest jednak twoja dziewczyna. Moja. Ale trudno, żebym siedział wSopocie i nie chodził do"Non-Stopu". A tańczyć przecież sam niebędę. Rozumiem. Ale to nie jest miłośćpowiedział Jan. Skąd pan wie? usłyszałgłos dziewczyny. Nawet niezauważył, kiedy wróciłai kucnęłana trawie o trzy kroki od niego. Z tego, co wiem o miłości, to onainaczej wygląda rzekł Jan. Kiedy się przeżywa miłość,istnieje tylkota jednaosoba,którą siękocha. Jej oczami chce się patrzeć na świat, tylko jej głosu chce sięsłuchać, tylko jąchce się oglądać. My się tego dopierouczymy rzekła zaczepnie. Tego się nie można nauczyć. Alboto się przeżywa, albo nie. Kochaszją? spytał Rafała. Dlaczego o to pytasz? Bo chcę wiedzieć. Nie powiem ci. A pani? zwrócił się do dziewczyny. Wzruszyłaramionami. Nie wiem. Jaksię kocha, to się wie, że siękocha. I wszystko wtedyjestproste powiedział Jan. Pan zawszewiedział, że pankocha? zapytała. Tak.I jeśli się znowu zakocham, będę o tymwiedział. Pan sięjeszcze zakocha? zastanawiała się z powątpiewaniem. Usiadł na trawie, gotów przyjąć wezwanie do walki. Pani sądzi, że miłość jest jużpoza mną? Nie chcę pana dotknąć. powiedziała. Ale nie bardzowierzę, że można kochać paręrazy. Można. I to kilka kobiet naraz odparłwesoło Jan. Mówiłem ri, że ojciec jest cyniczny podchwycił Rafał. 94Nieprawda-bronił sięJan. Po prostu nie chcęz wamipoważnie rozmawiać na ten temat. Zdążymy poznaćmiłość powiedziaładziewczyna. Jeszczecałe życie przed nami. Dlaczego pani takpodkreśla, że jest młoda? Ja to widzę rzekłJan. Czy pani torobi w tym celu,żeby uwypuklić różnicęwieku między nami? -A może pan jest trochę przewrażliwiony na tym punkcie? Wydajemi się, żeto właśnie pan podkreślatęróżnicę wieku, żebynamudowodnić, że nic nie wiemy nawet o miłości. Więc jednak panicoświe o miłości. Może. Przecież każdy ma jakieśwyobrażenie o tej sprawie. Zapewne zgodził się Jan. Ale wydaje mi się,że w panii w Rafaławieku żyje się nie myśląc o życiu, kochasię,nie myśląco miłości. Dojrzałośćpolega na tym, że się o tych sprawachmyśli, żyjesię bardziej świadomie. Sam nie wiedziałdlaczego,nagle zebrałomu się naszczerość. I towobec tej pary smarkaczy. Tobie, Rafał,ja się wydaję stary, bo wiesz, że jestem twoimojcem. Zresztą i wiek swójmam wypisany na twarzy. Mam czterdzieści lat, wy nawet niemacie po dwadzieścia. A jednak czuję sięjeszcze bardzo młody i wydaje mi się również, że życiejest jeszczeprzede mną. Patrzę na ciebie, Rafał, i zawsze potrzebuję długiej chwili,abysobie uświadomić, że jesteśmoim synem, a nie kolegą. To dlatego pytałeś dziadka, czy można żyć drugi raz? spytałgo Rafał. Dziadek cię chyba nie rozumiał. Może tak, amoże nie. Jeszcze wczorajw S. wydawało mi się,żemożna żyć po raz drugi,od nowa, od początku. Dlaczegow S. zainteresowała się dziewczyna. Zepsuł mi się tam samochód. To było przedtrzema dniami. Pomyślałem, dlaczegonie zostać na zawsze w S. Przecież już nikomuniejestem potrzebny. Ani żonie, ani synowi. Niemów w ten sposób rzekł Rafał. To prawda. Jawam nawet w tej chwili przeszkadzam. Pomyślałem:zostanę na zawsze w S. , nawet zmienię zawód. Poszedłemdo pracy u kamieniarza, poznałemmłodą kobietę. I co? To brzmi jak powieść powiedziaładziewczyna. Nic.Zrozumiałem,że tej kobiety nie potrafię pokochać. A nie można bez miłości? spytała dziewczyna. 95. Nie. Nie można bez miłości zacząć drugiego żyda,bo to pierwsze zbyt silnie nas przyciąga. Przegrałem. Jesteś niepoważny stwierdziłRafał iwstał z trawy. Chodźpopływać, Małgośka. Ojciec chciał wS. rozpocząć drugie życie, bow S. zepsuł musię samochód. Ale samochódmu naprawili. Siadaj burknęła dziewczyna. Nie chce mi siępływać. Janzamilkł. Był zły na siebie, że o sprawach,które przeżył w S. ,napomknąłchłopakowi. "Ciągle zapominam, żetoprzecież jeszczetaki smarkacz" myślał ze złością. No,chodź popływać Rafałchwycił dziewczynę za rękę. Daj mi spokój burknęła. Zamierzasz przecież przepłynąćte półtora kilometra. Zachowaj siły. Chłopak położył sięobok niej, objął ją ramieniem. A Jan ciągle byłzły na siebieza tę chwilę szczerości. Myślałem, żejesteś ciekawy facet powiedział zaczepnie dosyna. Kiedy zastałem w domu tengłupi list od ciebie, wyobrażałemsobiecałą gamęprzeżyć, których doznawałeś pisząc go. Najprostszerozwiązanietej sprawy nieprzyszło mido głowy. Że ty wyjechałeśz domu, bo nie chce ci się siedzieć w ławce szkolnej,a twoja dziewczyna majeszcze miesiąc wolnego. Zawsze miałeś tendencje, żeby komplikować najprostszesprawyodparł Rafał równie zaczepnie. No cóż, wolnoci. Jesteśartystą. Ale nie sądź, że jestem aż taki głupiec, jak ci się to wydaje. Ostatniobardzosięzmieniasz. Tak?zdziwił się Jan. Stajesz sięmiękki. Tak?Gdybym kiedyś zrobił tak jak teraz, to przyjechałbyś, wziąłbyśmnie za kark, wpakował do samochodui zabrałdo domu. A ty zacząłeśkręcić,że przyjechałeśtutaj dla siebie itak dalej. Miękniesz. Jabyłem mięczakiem, stwierdzam to teraz,a staję sięcoraztwardszy. Kiedyś bym się nie zdecydował na coś takiego jakucieczka z domu. Pomyślałbym o matce, o tobie,zrobiłoby mi się was żal. Dlategomuszędziś przepłynąć te półtorakilometra. Założę się, że ty tego niezrobisz. "To jest wyzwanie"pomyślał. Nicjednak nie powiedział, jakbysłowa Rafała ominęły go. Kącikiem oczupatrzył na Małgorzatę, któraz obojętnością przyglądała się jakiejśmrówce, pełznącejwśród traw. 96Głowę miała pochyloną,grube pasmojasnychwłosów zakryło jej opalone ramię i odsłoniłokark, który zdawał się być równie złocisty jakjej włosy. Widziałprofiljej twarzy,delikatny zarys brody, rozchylonewargi, nos mały,prosty i gładkieczoło skrócone przez włosy. Połówkatwarzy,którą widział Jan, miała barwę żółtego ugru . jasnego"dodawał w myślach, choć nie zamierzałjej malować. "Najtrudniejbyłoby przedstawićjej usta rozważał. Są jakby lekko napucbnięte, czerwone jak dwa pęcherzyki nabrzmiałe krwią. "Pomyślał potem, że ta dziewczyna chybabardzo lubi się całować,zastanawiał się,jaki jest smak jejust. Bezwiednie dotknął końcemjęzykaswoich warg i stwierdził, że są wyschnięte i chropawe. "O czym onamyśli? " próbował zgadywać, ale zbyt pochłonęłogoobserwowanie ruchu jej rzęs. Przez rozkołysane koronylipprzedzierały się drobno posiekanepromienie słońca i rozsypywałyna włosach dziewczyny, na jejtwarzy, wpadały w oczy, które wtedy zaczynałytrzepotać powiekami. Oko rozchylało się i zamykało, a rzęsy wyglądałyjakpłatki dziwnego kwiatu, którypoluje na coś niewidzialnego? Czybyłeś kiedyś chory wenerycznie? doleciało go pytaniesyna. Nie odparł zniepokojem, Dlaczego o topytasz? Czystwierdziłeś u siebiejakieś objawy? Ech, nie. Tak tylko pytam. Bo Małgorzata mówi, że teraz jestbardzo łatwo się zarazić. Naobozie, gdzie była, stwierdzono kilkazachorowań. Przyznaj się, byłeś kiedyś chory? Nie.A miałeś,zdaje się, dużo dziewcząt. Inigdy cisię nie zdarzyło? Jak dotej pory, nigdy. Dlaczego? Sprawa szczęścia. Po prostu nie zdarzyło mi się. Więc to jest sprawa szczęścia? W pewnym sensie takjest. Ale niebezpieczeństwo można ograniczać do minimum przy odrobinie rozumu powiedział. Co ma z tym wspólnegorozum? Oczywiście,że to była tylko sprawa szczęścia. Tak naprawdę sądził. Miał szczęście i nigdy się nie zaraził. Ale tak nie wolno byłopowiedzieć chłopakowi, a w każdym razie, wydawałomu się, że taJcniepowinien powiedzieć. Trzeba się trochęznać na dziewczynach rzekłostrożnie. Na twarzy nie ma napisane, że jest chora odparował Rafał797Mężczyzna czterdziestoletni. Wydaje mi się,że przede wszystkim należy unikać przypadkowych znajomości, przypadkowych przygód. Trzebamieć czas, aby trochę poobserwować partnerkę. To nie może być tak,aby po poznaniusię na jakiejś tam prywatceod razu robićte rzeczy, bo wtedy nic się niewie o dziewczynie. Łatwiej rozeznać się w tych sprawach, jaksię nieokazuje niecierpliwości, masiętrochę czasu. Jeśli zauważysz,że tadziewczyna jest schludna, czysta, zadbana, chodzi do dentysty, nieżenuje się,jak słyszy słowo "ginekolog", świadomajest wielu spraw,to chyba można założyć, że i w swych innych sprawach jest podobna. Że nawet gdyby sięjej coś przydarzyło, nie będzie nikogo zarażać,a pójdzie do lekarza, tak jak chodzido dentysty, gdy jej wyleci plombalub zaboli ząb. Kobieta nie zawsze wie, że jest chora wtrąciła się Małgorzata. Każda się tak tłumaczy wzruszyłramionami Jan. A ty,Rafał, zanim zdecydujesz się na fizycznezbliżenie z dziewczyną, trochęzainteresujsię życiem swojejprzyszłej partnerki. Jak długo chodziłaz poprzednimchłopakiem? Chodzi mio to, że jeśli często zmieniałapartnerów, co wieczór bywałana innej prywatce w innym towarzystwie, to bądź ostrożny. Ona mawiększą możliwośćkontaktu z chorym. Wczoraj czy tydzień temu miała przygodę z chorym, adziś z tobą. Chorobarozwija się nieraz dośćdługo. Niestety, nicinnego nie potrafię ci doradzić. Pomyślał,że Rafał ma rację: on, Jan, się zmienia,nawet stał sięzakłamany. Przecież przez całe swoje życienie unikał przypadkowychprzygód, przeciwnie, brnął w nie,kiedytylko trafiałasięokazja. Oczywiście w miarę upływulat był coraz ostrożnięjszy. Ale to wypływałonie z lęku przedchorobą, a raczej było sprawą gustu, wyszukiwaniasobie partnerki ciekawej, z którą można przeżyćcoś interesującego. Wiatr przyniósł znowukrzykmew na jeziorze. Płyniemy powiedziałraptem Janizerwał się z trawy. XVIZ początkuwydawało sięJanowi, że wodajestbardzo zimna, a jego ciałosztywnieje, mięśnie rąk i nóg stają się małoelastyczne i twarde. Potem jednak praca rąk i nóg rozgrzała go, mięśnienabrałyowejwspanialej giętkości, gdy odnosisię wrażenie, żedało samo unosisięna Wodzie i daje się sterować niemal tylko myślą. Ale zaledwiewy98płynęli pozaobręb wyspy,z prawej strony otworzyła się ogromnaprzestrzeń jeziora,nadbiegły ku nim krótkie, wysokiefale, niektórez grzywami białej piany, izaczęły bićzboku. Były to uderzeniadelikatne, bo dało poddawało sięfali, lecz po jakimśczasie wyczuwał jecorazmocniej, jakby nabrały siłylub ciało ogarniałozmęczenie. Rafałpłynął crawlem, bardzorówno i szybko; wkrótce wysforowałsię do przodu. Później zmienił styl, płynął żabką. Zrobił chyba z półkilometra,gdy zdecydowałsię na pierwszy odpoczynek i położył naplecach. Potem Jan widział go już tylko bardzo rzadko,odgradzały ichod siebiewierzchołki fal i odległość, która sięwciąż zwiększała, bo Janodpoczywał coraz częśdej. Trzy razyjuż kładł się na plecach i nieruchomiał, nie dlatego, aby czuł zmęczenie, ale chdał oszczędnie gospodarować swoimisiłami. Skarpa z pomostem byławdąż bardzodaleko; z wody widziało się zaledwie czerwony dach domu i stare klonyowiele wyższe niż domi stodoła. Nad nimibyło niebo błękitne i jakbyz grubego, ciężkiego szkła. Po raz pierwszy w żydu Jan odnosił wrażenie, że kilka białych pierzastych chmur znajdujesię jakby za grubąszybą, a ta szyba zniża się, opadapowoli, aż przyjdzietaka chwila, gdyzetkniesię z powierzchnią wody, zamykając ich, płynących,jak dwaowady śdśnięte między szkiełkami. Woda zresztą również zdawała sięmucoraz bardziej szklista, a uderzenia fal coraz bardziej ostre. Leczprzecieżwdąż jeszcze nieodczuwał zmęczenia, a nawet radość sprawiał muruch mięśni. Fale napływały niemal bezszelestnie. Słyszał tylkowiatr iniedalekiplusk dulek łodzi,którą obok prowadziła Małgorzata. Nie zadawałsobie jednak trudu, abyją odnaleźć wzrokiem. Ogarniało go poczuciesamotności, któremu poddawał się z przyjemnośdą, świadomie zapominając o bliskiej obecnośd dziewczyny,o Rafale płynącym, aby sięsprawdzić. Jan też się chyba chciał sprawdzić, jeśli zdecydował siępłynąć taki kawał drogi. Sprawdzić? Czy Jan musiał siebie sprawdzać? Czynie sprawdzałsię po tysiąc razy? I za każdym razem okazywało się, że zachowuje sięinaczej, czyli że człowiek nigdy nie może siebie sprawdzić, bonigdynie wie,jak sięzachowa. Nawet w tych samych sytuacjach postępujeróżnie. Jan rzeczywiście jest miękki wobec Rafała, ale czy to znaczy, żew ogóle staje sięmiękki, tchórzliwy, zakłamany? Zrobił bardzo głupioprzyjmując to wyzwaniesyna, gówniarskie, smarkaczowskie, którew końcu nie miało żadnego znaczenia. "A co ma znaczenie? " pomyślał Jan. 99. Towarzyszące mu uczucie samotności stało się nagle dotkliwe jakboczne uderzenie fal. Nie wiadomodlaczego pomyślało swojej żonie,o Małgorzacie. A raczej wiedział, dlaczego oniej pomyślał. Zapewnepotępiłaby go za to,żeprzyjął wyzwaniesyna, że dopuścił do rywalizacji. Ucięłaby tę ich rozmowęna wyspie jużna samym początku. On,Jan, niepotrafił się na to zdobyć. Może dlatego, że zamałoczuł sięojcem idopuścił do siebie syna na zbyt bliską odległość. Tak,za małoczuł się ojcem idlatego przyjął to wyzwanie, którepowinienbyłwyśmiać. "To przez tę dziewczynę" usprawiedliwiał się,jakby tomogło być usprawiedliwieniem. I znowu odczuł dotkliwość uczucia samotności. Przestraszył się, żeod dziś będzie je wciąż miał wsobie, bo jest związane z wiekiem. Przecież to nie młodzi,a właśnie ludzie starsi narzekajązawsze nasamotność. Czy naprawdę człowiek młody niema poczucia samotności, a daje je dopiero dłuższy upływ lat? Pomyślał, żebyć może to dotkliwe i tak namacalne uczuciesamotności przychodzi wtedy, gdy się już wie na pewno, że się nie będziekochało. Miłość, którą kiedyśsięprzeżywało,wystygła i stała się tylkopopiołem. "Miłość? Ogień miłości? Jakież to głupie porównanie" pomyślał. Do ognia wystarczy dołożyć drew, żeby płonęło. Ileż drew dotego ognia rzucali zMałgorzatą? Ogień wygasał, choć dmuchali nakażdą dostrzegalną iskierkę żaru. Miłość po prostu umiera. Jak człowiek. Niepomagają modlitwy,zaklęcia, rady lekarzy i ichleki. Choroba bywa najczęściej niewiadoma, bez twarzy inazwy. Miłość po prostu umiera,niekiedy z bolesnymkrzykiem na ustach, częściej cicho, nawetniezauważalnie. Z dnianadzień. WMałgorzacie było to wszystko, co Jan mógłby zawszekochać:uroda, dobroć, mądrość, wyrozumiałość,zrozumienie, przyjaźń, wielkoduszność. Było w niej to wszystko, czegopodświadomie, a możenawet świadomie szukałtakże w innych kobietach ico musiałoby byćwinnej kobiecie, żeby ją pokochał. A jednak miłość do Małgorzatyumarła już bardzodawno. Cicho, zdnia nadzień. Nigdy nie pojął tegotak wyraźnie jak w tej chwili i możewłaśnie dlatego odczuwał tę swojąsamotnośćmocno i ostro,jak bocznefale, nadbiegającez ogromnejpłaszczyzny jeziora. Znowuodwrócił się na wznak, twarzą do słońca. 100Co zostajew człowieku, gdy miłość w nim umrze? To samo cowdomu umarłego. Dziwna pustka, stare graty, walającesię gdzieśprzedmioty, któretym, co pozostali,wydają się ważne, leczsąniepotrzebne. A więcto, co wydawało mu się uczuciem samotności i wyobcowania, niebyłoniczym innym jakpoczuciem pustki. Czy jednak napewno miał rację tak właśnie myśląc? Bo czymże właściwie jest miłość? Jeśli można założyć,że istnieje nikła szansa zupełnego zbliżeniasięczłowieka doczłowieka,to tę szansę daje jedynie miłość. Jeślimożnazałożyć, że istnieje możliwość przerzucenia pomostu nad pustką, któradzieli człowieka od człowieka, totąwątłą i chybotliwą kładkąjestmiłość. Dlatego tak rozpaczliwie się jej czepiamy. Robimy to, aby niebyć samotni. On, Jan, nie był jeszcze stary. Wydawałomusię nawet, że jestbardzo młody, bo nosił w sobie ogromne pragnienie miłości. Wiedział,że tępustkę,która w nim była, możnawypełnić, wyjść z samotnościjak zdomu umarłego i spojrzeć w słońce. To może ta długa nieobecnośćMałgorzatyi świadomość, żesą chybasobie już niepotrzebni,a w każdym razienie tak bardzo potrzebni jak dawniej, mogą żyć bezsiebie lubobok siebie, list od synai uczucie, że ijemu przestało się byćpotrzebym to wszystko przyniosło w końcu uczucie klęski. A ononie było niczym innym jak zrozumieniem, że sięzostało skazanymnasamotność, od której ucieczką jest tylkonowa miłość. Spojrzałw słońce i doznał bólugdzieś w tyle głowy. Uderzyła gofala,zalała, zakrztusił sięwodą. I znowu płynął, ale jużwolniej i jakbyostrożniej. Straciłpoczucielekkości, otaczająca go toń wydawała sięgęsta i gęstniała z każdą chwilą. Miał wrażenie, że nastąpiło to, czegosię obawiał: tafla nieba opadła na wodę i unieruchamia go jakowadamiędzy szkiełkami. Z trudem wyrzucałręce nad wodę i zagarniał jąpod siebie. Nogi były ciężkie. Poczuł swoje serce, miał uczucie, żedźwigaw sobie wielki kamień, który ciągniego w dół. Brakowało mutchu i zaczynał słabnąć z każdąchwilą. "Utonę" pomyślał. Strachdławił go. Kilkakrotnieznowu mocno wyrzucił doprzodu ręce i uderzyłnogami wwodę. Ale po każdymtakim ruchu mięśniesztywniały, jakby płynęła w nim nie krew, a jakiśklej, który zastygł. Odwrócił się na wznak i znieruchomiał na wodzie ciężko oddychając. Zdaje misię,że mamdosyćkrzyknął ochryple. 101. Było mu bardzo zimno. Dygotał cały,dzwoniły mu zęby. W tyległowy czuł narastający ból i zamknął oczy, bo słońce raziło go boleśnie. Usłyszał pisk dulek, tuż nadjegogłową zamajaczyła wysoka burtałodzi. Nie widział oczu dziewczyny, tylko jej twarz podłużną, jakbytrójkątną. I na tych lekko odętych wargach uśmiech, którego w tejchwili nienawidził. Chwycił się dłońmi za krawędź burty i wisiał takprzez czas jakiś. A potemzacisnął zęby i z największym trudem,starając się jednak nieokazać wysiłku, wywindował się do góry i przerzucił ciało do łodzi. Przysiadł na dnie, zły, że widziała jego twarz ściśniętąbólem izmęczeniem. Nie sprawdziłem się powiedział, usiłującsięuśmiechnąć. Jestem jednak już zastary. Dotknąłdłoniąpiersi, tam, gdzieczuł ciężar kamienia. Zmarzł pan stwierdziła, zauważywszy, że cały dygocze. A pozatym jest za duża fala. Aon?To było zaskakujące, żezanim jeszcze naprawdę dotarło do niegopoczucie przegranej,pomyślało Rafale. Rozejrzał się po rozkołysanejtoni i zobaczyłgo pomiędzydwomagrzywaczami. Tylko głowę, a dopiero potem ręcei ramiona. Chłopak był daleko, chyba z pięćdziesiątmetrówprzed łodzią. A więc dziewczyna specjalnie pozostała w tyle,ubezpieczając nie Rafała, lecz jego. Niech pani płynie. On też może zaczyna słabnąć rzekł z niepokojem. Nie.Dopłynie dobrzegu oświadczyła. Ale chwyciłaza wiosłai znowu odezwał się pisk dulek. Janusiadłna dziobie,twarzą wkierunkupłynącegochłopaka, który toniknąłmiędzy falami, to pojawiałsię nanich. Równo, rytmicznie jak maszyna wyrzucał ręce. "Ja też tak kiedyś płynąłem" pomyślał. Rafał, możejuż dosyć? zawołał. Chłopak odkrzyknął z gniewem:Daj mispokój. Dopłynę. Dopłynie podchwyciładziewczyna. Wiatr, rozpędzony na ogromnym pustkowiu jeziora, uderzałw nichsilnie i aż budził łomotw uszach. Łodziąmocno kołysało. Przesunął sięna ławeczce, siadając plecami do wiatru. Pracująca102rwiosłami Małgorzata przyglądała się Janowiz zachłanną ciekawością. Znowu wydobył uśmiechna usta, ale wiedział, że nie potrafi zmienićwyrazuswoich oczu. Musiała w nich widzieć zmęczenie i ból. "Upokorzyli mnie pomyślał Jan. Upokorzyli mnieświadomieiokrutnie. Bez słów powiedzieli mi, że jestem już stary ipowinienem szukać dla siebie właściwego miejsca. "Żyć po raz drugi, od nowa,od początku? Odnowa kochać takmocno jak kiedyś? A jednocześnie nie mócjuż powtórzyć tego, cosiękiedyś robiło? Nie, to nie było możliwe. Zobaczyłgłowę Rafała o kilkanaście metrówod łodzi. Uśmiechnąłsiędo niego,kiwnął muręką. Odpocznij krzyknął boci sił zabraknie. Chłopak nieodkrzyknął, jakby szkoda mu byłotracić siły na wydobyciez siebie głosu. Ale pospiesznie obrócił sięna plecyidługąchwilę leżałna wodzie odpoczywając. A potem znowu płynął wśród fal, które wypiętrzałysię, jakby toogromne jezioro oddychało. Głowa chłopaka wydawała się czymś małym i kruchym w tle wzburzonego jeziora,czymś samotnym i zagubionym, żądającym pomocy. Jan wyobraził sobie usta Rafała, zaciśniętew wielkim wysiłku, brwi ściągnięte upartym postanowieniem. Janwstał chybocząc się na łódce. Zamieniłsię miejscami z dziewczyną, chwycił wiosła. Po chwili był już blisko Rafała, tak blisko, żegdy chłopiec znajdował się na fali, widział jego twarz, oczy. Janowiwydawało się, że jest to jego własna twarz, jego własne oczy, to on,Jan, właśnie tampłynie, uderzany przez boczne fale. Czy naprawdębywały takie dni, że nie czul się ojcem? Czynaprawdę, choć przezchwilę, tracił więź między sobąi tą istotą? Czy naprawdękiedykolwiekchciałżyć po raz drugi, od nowa, od początku, odcinając się nie tylkood przeszłości, alei od świata, boprzecież taistota była jego, Jana,jeszcze jedną więziąze światem. Rafał był cząstką jego samego, a czymożna pragnąć żyć porazdrugi, alebez własnej ręki, bez własnejnogi, bez własnegoserca? W imię czego pragnął to wszystkoprzekreślić? Wimię nowej miłości? W imię wypełnienia pustki, którą w sobie odczuwał? Jakże silnie był związany z drugą ludzkąistotą. "Jestemjego początkiem myślał wiosłując. Jestem jegodomem. Jestemskrzydłem, którego nakrywa przed burzą. "Brzeg ze skarpą, z łąką, z sadem wiśniowym, z czerwonym domem103. był jużniedaleko. Janwidział spróchniały pomost wśród trzcin,zmurszałe pale wystające z wody. Na moment odłożył wiosła, bo wydawało mu się, że łódźposuwasię zbytszybko i oddala go od Rafała. Dotknął palcami swoich ust izezdumieniemstwierdził, że ma twarz napiętą, wargi zwarte,a brwiściągnięte ogromnym wysiłkiem woli. Tak, toon, Jan,wciąż jeszczeprzepływał teostatnie metry do pomostu. To on, Jan, wychylając sięponad fale, chwytał gwałtownie powietrze w płuca, którym brakowałotchu. Tojemumocnobiło serce,ciążące wpiersijak kamień, dławiącew gardle,wpychające się wnie, aby zamurować usta. Dobili do pomostu niemal równocześnie. Chłopiecwpełzł nastare,zielonkawe deskiiznieruchomiał. Jego mokre od wody ciało leżałobezwładniejak opróżniony worek. Dobrze pływasz powiedział krótko Jan i wyskoczył z łódkina pomost. Chciałjeszcze coś powiedzieć, aleto,comiał do powiedzenia,wydawało mu się niepotrzebne. Dziewczyna zbierała w łódce rzeczy Rafała. Jan poszedł pomostemwstronędomu. Na łące obejrzał się za siebie. Chłopakprzyklęknąłnaprawe kolano. Dziewczyna objęła go ramieniem i pomogła muwstać. "Jestszczęśliwy pomyślał Jan. Ja też byłem szczęśliwy. Nigdy potemnie przeżyłem takiegoszczęścia jak wtedy. "I pomyślał jeszcze: "Jabyłem nim. Onkiedyśbędzie mną. "Szedł w stronę domupo miękkiej łące i dziwiłsię, że wcale nie mapoczuciaklęski, nie czujesię zwyciężony. W kuchniprzy garnkachkrzątał się dziadek. Pachniało smażonymiskwarkamiz boczku. XVIIŚpiewała Rita Pavone. Rafał wstał od stołu i nastawił radio napełny regulator. Głos śpiewaczki zadudnił pod betonowym stropemi niemal go ogłuszył. Jan czuł, jak ten głos rezonuje w jegomózgu,rwie w nimcośna strzępy. Pomyślał,że jeszcze wczoraj, jeszcze dziśrano Rafał nie odważyłby się takzrobić,wiedząc, że jego ojciec nielubigłośnej muzyki. Ale w chłopcu też jakby coś pękło, amoże tylkootworzyłosię; przezczasobiadu głośna muzykai wrzaskliwy głoschłopca wdążdudniły pod niskim sklepieniem. Janmilczał z twarzą104pochyloną nadtalerzem, obezwładniony przez słabość, której nie potrafił zidentyfikować. Odnosił wrażenie, że stało się coś niezwykledoniosłego iodtej chwilijego los potoczysięzupełnie inaczej niż dotąd. Miał uczucie, jakby nagle usuniętogo z miejsca, przy którymodlatzasiadałprzystole, kazano mu sięzamienićmiejscami z tym wrzaskliwym chłopcem. Czynigdy nieośmielisię powiedzieć: "Śdsz to radio","Przestańmówić tak głośno"? Tak, cośsię stało nieodwracalnego,nie umiałtego nazwać, alewynikało to z faktu, żejego dotychczasowe stosunki z synem układałysię zawsze na zasadzie, że on, Jan, robił wszystko lepiejniż syn. Cokolwiek Rafał czynił, bawił się czyodrabiał lekcje, towarzyszyło mu uczucie, że ojciec uczyniłby tochyba lepiej. Ojciec był mądrzejszy, byłsilniejszy,co nie znaczyło,że zawsze przejawiał swoją mądrość czy siłę. Słabość, jaką dziś okazał Jan, zaskoczyła nie tylko Jana;była dziwnym, zachwycającym odkryciem dlaRafała. Czuł podziw dla siebie,zdawałosię, że tonąłw ogromnym przypływie wiaryw siebie; rozpierała go jakaś wielkamoc. Najważniejsze, to wierzyć w siebiepowtarzał,a głos jegoprzeraźliwie dźwięczał pod betonowymstropem,spychany gdzieś nabok przez muzykę z radia. Wiesz, Małgosia,do jakichwnioskówdoszedłem? Trzebasię ciągle sprawdzać. Ale rodzice nie chcą nam nato pozwolić. Bezprzerwy narzekają, żejesteśmy mięczakami, wychowanymi w cieplarnianych warunkach, nie umiemy docenić tego,co oninam dają. Nieustannie kłują namw oczy swoją utraconą młodością,której niektórzy z nich nigdy nie mieli. To chyba strasznenigdyniebyć młodym. Mówiłaś,Małgośka, że twoja matka ciągle ciwypomina,że musiała chodzićpieszo dziesięć kilometrówdo szkoły i nigdy nieopuściła anijednegodnia lekcyjnego,aty szkołęmasz pod bokiemi często wagarowałaś. Ona do trzydziestegoroku życia nie wiedziała,co to jest kawiarnia, a ty co wieczór wymykasz się do kawiarni. Czyniemiałaś wrażenia, że ona ci nie może darować tego,co straciła? Nazywają nasmięczakami, wciążwidzą wnas nieodpowiedzialnychsmarkaczy. Czy tacynaprawdę jesteśmy? Nie.To oni chcą nas takimiwidzieć i, cogorsza, takimi robić. Dlatego każda odważniejsza czybardziej oryginalna myśl z naszej strony budzi w nich sprzeciw. Dążądo tego, abyśmy żyli wszablonie, który nam sami narzucili. Każdapróba samodzielności powoduje lawinę wyrzutów,oskarżeń, posądzeń. Czy nie mówiłaś, że po każdym przyjściu zprywatki czy kawia105. mi masz w domudrakę? Aczytwojąmatkę ktoś pytał, gdzie byławieczorem? Nie.Oni jednakżądająod nastłumaczeniasię z każdegokroku. Proszę,niech dziadek powie szczerze:kontrolował dziadek każdy krok mojego ojca? Pytał, dlaczego ojciec późno wrócił do domu? Dziadekspojrzałnieśmiało na Jana. Hm chrząknął niepewnie. Tobyło dawno. Nie pamiętam. Ja ich krótko trzymałem powiedział. Tak,bardzo krótko. Narzekali na mnie. Jan podniósłgłowę znadtalerza. Bardzo często wracałem późno do domu inie mówiłem, dlaczego wracamtak późno. Częstow ogólenie wracałem nanoc. Wieszprzecież, że do M. , gdzie chodziłemdo gimnazjum, jest stąd trzydzieścikilometrów. Mieszkaliśmy w czterech na stancji. Ale wiosną albo jesienią prawie codziennie przyjeżdżałem na noc dodomu. Na rowerze, boautobus nie chodził o dogodnej dla mnie porze, samochodów ciężarowychnie jeździłowtedy tak wiele. Nie wiem, jak ci to powiedzieć:lubiłem przyjeżdżać dodomu. A kiedy przyjechałem,ojciec mnie pytał: "Dlaczego przyjechałeś? Taka śnieżyca na dworze, zaziębisz się". Nie dziwił się, że zjawiłem się późno, nie dziwiłsię, gdy nie wracałemna noc. A ja ciebie o to pytam, bomaszszkołę na sąsiedniej ulicy,a nie mieszkaszna stancji o trzydzieścikilometrówod domu. Czy ty również powiesz,że nie miałeśmłodości takiej jak ja? zapytał Rafał zaczepnie. Jan wzruszył ramionami:Myślę,że miałem młodość piękniejszą od twojej. A wkażdymrazie ciekawszą. To dlaczego niepozwalasz mi żyćtak,jakchcę. Dlaczego ciąglepytasz: gdzie byłeś, co robiłeś, co zamierzasz? Dlaczegonie pozwalaszmi się sprawdzać? Dlaczego dziś, gdy chciałempłynąć, pierwsze, cosięw tobie odezwało, a co chciałeś ukryć, to było: nie pozwolić mu, bo todaleko, bo się zmęczy, bo to niebezpieczne. Ale sam kiedyśprzepłynąłeś. Tylko że teraz już nie potrafisz iboisz się,że ja tak samo niepotrafię. Dlaczegoprzyjechałeś wślad za mną, chociaż twój ojciec niejeździł w śladza tobą? Dlaczego nie pomyślałeś, że może chciałem przeżyć przygodę z dziewczyną? Może chciałem pokazać ci swój upór po razpierwszy w żydu? A tysię o mnie zląkłeś,tak jak zląkłeś się na myśl, żechcęzrobić to, co tykiedyś robiłeś: przepłynąć z wyspy do domu. Objął Małgorzatę i spojrzałJanowi prosto woczy. 106Powiedz: ile tymiałeś takich dziewcząt i takich przygód? Tylkoniekłam, nie oszukuj, nie wykręcaj sięod odpowiedzi. Małgorzata wysunęła się z jegoobjęcia. Nie jestemjeszczetwoją dziewczyną powiedziała. Alebędziesz. Musimy się sprawdzić powiedział krótko. Rzuciłto swoje stwierdzenie jakmężczyzna. Ale po chwili znowubył dziecinny, wciąż zachwycony swoim zwydęstwem na jeziorze. Powiedz mi zwródł siędo Jana czy ty też, płynąc wtedy,cochwilę traciłeś nadzieję, że dopłyniesz, cochwilęchciałeś zrezygnować, bo falatak mocno biła? Jan odsunąłod siebie talerz. Niemogłem takmyśleć,bo niemogłemzrezygnować. Bo gdybymzrezygnował,tobym się utopił. Przecież nie miałem łódki podbokiem. Znowu chceszbyć na wierzchu? Nie powiedziałJan. Niechcę być na wierzchu. Powiem dcoś,code uraduje. Ja niedopłynąłemdo pomostu. Mój starszy bratwypłynął mi naprzedw. Doszedł do wniosku, że zrobił głupio, zabierając mi łódkę. Bal się, że się utopię. I powiemd jeszcze: nie było takiejfali jak dziś. Miałem spokojne jezioro. No..rzudłRafał. Dziadek zachichotał. Nie wierz ojcu, Rafałku. Nikt po niego nie wypłynął. Stasiekdostałode mnie lanie za tę historięz łódką. A fala była wtedy takasama,a możewiększa. Nie jesz już, Janek? Nieburknął Jan. Zobaczył oczy Małgorzaty, skośne, niebieskiejak u Rafała. Wpatrywała się w Jana, aon pomyślał, że szuka najego twarzy oznaktejsłabości, o której mówił Rafał. Jan zresztą zgadzał się z synem. Tak,był słaby. Miał ochotę podnieść ręcedo góry i powiedzieć: poddaję się,ustępuję ci cały świat, on jest twój, bierz wszystkie jego barwy i zapachy, nie wiesz tylko, głupcze, że obok piękna przyjmiesz całą jegonędzę, rozczarowania i klęski, przedktórymi chroniłem de tak długo,jak potrafiłem. Ale tym musisz je przeżyć. Każdy musi przeżyć swojeżyde od początku. Żadnepokolenie nierodzi się mądrzejsze od poprzedniego. Rafał znowu zaczął mówić, zagłuszając śpiew w radiu. Co jest warte to wasze pokolenie czterdziestolatków? Kiedy107. wybuchła wojna, miałeś siedem lat, a kiedy się skończyła, trzynaście. Nie brałeśi nie mogłeś brać udziałuwwalce, wnajciekawszym czasiekryłeś się za plecamiojca,pod fartuchem matki. O,pokoleniedziadka! Tak, oni mi imponują. To oni walczyli, to oni przeżyli gorycz klęskii tryumf zwycięstwa. Todziadek, a niety,powrócił z wojska i na tychziemiachwydartych wrogowiosiadłna gospodarstwie. A ty? Awy?Poszliście doszkół, zdobyliście wykształcenie i na tym polega waszazasługa. Twoje pokolenie tow gruncie rzeczy pokoleniewykonawcówtychwielkich planów i zamiarów, które zrodziło pokolenie dziadka. Jako lekarze, inżynierowie zaludniliście fabryki, szpitale,ośrodkizdrowia, które powstały zwoli i pomyśli dziadkowego pokolenia. Tonie wy, a oni nadawali bieg pociągowihistorii,awy co najwyżejdzielnie siedzieliście wwagonach,przewracając się na siebie, gdy pociągraz po razbrał ostre zakręty. Nie mieliście różowej młodości,a szarą i smutną. Żalmi was, ale wybacz, nie czujędla was podziwu. Doceniam to, cozrobiliście,my dziś korzystamy z waszejpracy, leczprzecież to nie zmusinas do podziwu, do padaniaprzed wami nakolana. Spójrz zresztą na sztukę! Czy ktoś robi o was filmy, piszeowas książki? Bohaterowie filmów czy książek albo działają wczasiewojny i zaraz po wojnie,albojuż współcześnie. A okres waszego życiaidziałania pomija się milczeniem. Dlaczego? Może sztuka nieznajdujew was nic zapładniającego, ciekawego, frapującego? Dopiero my,nasze pokolenie, zaledwie pojawiło sięna arenie życia, a już wniosłoniepokój, ferment, pokazało własny styl. Wy nie drażniliście poprzedniego pokolenia ani swoim sposobem bycia, ani swoją sztuką, aniswoimi piosenkami. Bobyliście tylko posłusznymi wykonawcami zaleceń starszych. A my, zaledwie weszliśmy w życie, już mamy własnąkulturę. Nie madę własnej kulturynieśmiałopowiedział Jan. Mamy. W gazecie czytałem, że istnieje subkultura młodzieżowa. Drażnią was nasze włosy, stroje, nasze piosenki, nasz sposób byciai myślenia. Chcielibyście z nas zrobić tylkoswoichwykonawców, alemy nie nadajemy się do tej roli. To nie znaczy, że nie będziemy ciągnąćtego, co wyciągnięcie, ale po swojemu. Niczego nam nie zdołacienarzucić. Musicienas traktować jako swoich równorzędnychpartnerów. Najpierw skończ szkołę. Po co taironia? Powiesz jeszcze do mnie: smarkacz. Przypo108mnisz mi,że żyję na twoim utrzymaniu. Powiesz,że dobrobytnamw głowie przewraca i że ty musiałeś jeździć do szkoły trzydzieści kilometrów, a ja, i tak dalej, i tak dalej. Ale jednocześnie chceszżyć po razdrugi, czy tak? Dlaczego? Bo gdzieś w głębi duszy przyznajesz siędotego, że przegrałeś. Janwstał odstołu. Czuł, żejeszcze chwila,a trzaśniew twarz syna. Uderzygo,przetrąci tę jego pewnośćsiebie, pyszałkowatość. Obalijego szczeniackie sądy, w których było tyleż prawdy, co i kłamstwa. W końcachpalców prawejdłoni czuł mrowienie,lecz przecież znalazł w sobie natyle silnej woli, że rękę włożyłgłęboko do kieszeni. Widział zatroskaną twarz dziadka,który usiłowałpojąć słowa swojegownuka,widziałskośne i jakby zupełnie obojętne oczy dziewczyny. Napoliczkach synadostrzegł rumieńce, wywołane uniesieniem,ale jegooczy wydawały się Janowi bezczelne. Czy możliwe,że jeszcze nietakdawno czuł więź między sobą i tym chłopakiem? Żyćpo raz drugi, od nowa, od początku. Nigdytak bardzo niepragnął tego, jak w tej chwili. XVIIISzto z taboju? zapytał stary Charchaj i wierzchem dłoniotarł spocone czoło. Siedział za stodołą okrakiem na wielkim polnym kamieniui kułw nim dłutem prawosławnykrzyż ze skośnym ramieniem. Zbliżając siędo zagrody Charchaja słyszał Janto jego głośne kuriei dlatego od razuposzedłza stodołę. Wyszedł zza węgła i Charchaj musiał go natychmiastzauważyć,ale nieokazał tego. Walił dalejmłotkiemw dłuto, rozpryskując wokoło drobniutkie ziarnakamienia. Gdy Jan stanął przy nimi chwilę przyglądał się robocie, odłożył wreszcie młotek i zwrócił doJana swoją czarną, jakbyzwęgloną od słońca twarzzogromnąbiałąbrodą, która jeszcze bardziej podkreślała czerń twarzy. Dobry dzień powitałCharchaja. Niechbędziepochwalony, na wiki wikiw odpowiedział Charchaj. I gładząc białą brodę,znowu zapytał:Szto z taboju? Jan niewiele umiał po ukraińsku, ale kiedyś dość często odwiedzałCharchaja i wyuczył się kilka zwrotów. Stary bardzolubił,gdyJanudawał, że zna ten język. Dla kogóż to? Janwskazał kamień. 109. Jak to: dla kogo? A dla kogóżbyja robił ten nasz święty krzyżprawosławny. Dla siebie. Osiemdziesiątlatskończyłemw ubiegłe lato. Na cmentarz idę. Ludzie pochowają, ale krzyża prawosławnego to jużmi nikt nie postawi, jak gosam nie przygotuję. A diabły? uśmiechnął się Jan. Co diabły? zaniepokoił się stary. Diabły siedzą pod szopą, czarne biesy. Myślisz, że one po mojejśmierciwesele tu sobieurządzą? Całe życie z nimi wojowałem, żeby po śmierci mieć spokój. Aż zWołosania tu za mną przyszły,taki mój los. Aszto z taboju? Jan przykucnął nakamieniu obok Charchaja. Wieczór był cichy,pogodny, niebo błękitnei przejrzyste. Daleko nad lasem leciało stadodzikich gęsi: ich przeraźliwe nawoływania, trochęściszone przez przestrzeń pól, przejmowały Jana smutkiem. Zawszesię smucił, gdy słyszałkrzyk odlatującychna południe dzikich gęsi. Pod lasemna starym ściernisku ktośpalił ognisko iniebieskawydym snuł się po polach. Może to on sam, Jan, tam siedział i krówpilnował? A właściwieco miał odpowiedzieć Charchajowi? Otym, że chciałby żyć po raz drugi, od nowa, od początku? Starywybiera się nacmentarz,krzyż prawosławny dla siebie kuje wkamieniu polnym,gdzie znim rozmawiać o drugimżyciu? Chybao tym, którebędzie pośmierci. Więc oczym? O sztuce? Stary nie cenił rzeźb Jana. Kilkarazypokazał mu swoje baby, Charchaj bardzo jechwalił, alebez entuzjazmu. Wolał swoje diabły. Po corzeźbić baby? Coczłowiek ma z bab? Tylko swaryi kłótnie. Sztuka byładla Charchaja formą walki. Chciałludziom pokazać, jak wyglądają diabły, które go nocami nawiedzają. Wydawało mu się, że jaktakiego diabławyrzeźbi, to go wjakiś sposóbunieszkodliwi. Mnóstwotychdiabłów zamknął wlipowych albo topolowychpolanach. Całe hordy diabłówmieszkały u niego w drwamii pod szopą, na belkach pod dachem. Kilka Charchajowych diabłówmiał Janw swoim pokoju. Więc o czym rozmawiać? O samotności? Chyba tak. StaryCharchaj wiedział, co to jestsamotność, tylko że tobyła inna samotność niż ta, którąodczuwał Jan. Matka często krzyczała naJana: "Po co ciąglełaziszdo tego rezuniaz Chryszczatej? Małoto on polskiej krwi rozlał? "Może i rozlał. Dwaj synowie Charchaja zginęli w bandach UPA. Charchaja wraz z synowymi przesiedlono wte strony. Wieś, w którejmieszkał ojciec Jana, zasiedlili Wołyniacy,przywiezieni tutaj jednym110z pierwszychrepatriacyjnych transportów. Ojciec Janabył wtedyw wojsku,zagrodę nad jeziorem wybrała matka. O cztery kilometrydalej, w lasach, kryłasię jeszcze jednadość duża wioska, ale w tychpierwszych powojennych miesiącach mało kto decydował się tam osiedlać, bo nawet tutaj zawędrowałyprzeróżne bandy i rabowały repatriantów. Co młodsi mężczyźni znajdowali sięzresztą jeszcze wwojsku,kobiety zaś bałysię o swoje dzieci i dobytek, wolały mieszkać przyszosie i bliżej siebie. Jeszcze miały w oczach łuny pożarów, które tam,naWołyniu, wzniecali Ukraińcy,paląc i mordując polskie wsie. A potemtę najbliższą wieś, w lasach,oddanoŁemkom przesiedlonym tuz Bieszczad. Trzy kilometry między wioskami wypełniła nieufność,a chyba i podejrzliwość, ale poważnych konfliktów nie było. Czasemtylko czyjaś odżywka, uwaga, złośliwe słówko poszybowało w stronęukraińskiej wioski. Ale stary Charchaj,co ciekawe, niechciał zamieszkać wśród swoich. Nikt niewiedział, cogo od nichdzieliło,lecz faktembyło, żeosiadł w polskiej wiosce. Pozostała tam najnędzniejsza zagroda, z walącą się chałupą i oborą,tyle że nad samą wodą, na brzegu jeziora. Nikt w niej nie chciał zamieszkać, bodowyboru mieli ludzieładne,duże zabudowania i gospodarstwa. StaryCharchaj wybrał to, co pozostało: tę nędzę, która mu przypominała Bieszczady. Osiadł tu mimoniechęci ludzkiej, bo nie było rodziny wwiosce, która byod bandukraińskich nie ucierpiała. Potem odeszły od niegosynowe-wdowy,poszły dofabryk wmieście iCharchaj pozostał zupełnie sam. Rzeźbiłdiabły, które, jak mówił, przyszłytu za nimaż z Wołosania. Janaciągnęło do rzeźbiarstwa, więc ciągnęłogo do Charchaja. Był chybajedynym człowiekiem,któryodwiedzał starego, nie przejmując się pokrzykiwaniamimatki ani niechęcią, jaką mu wieśniekiedy okazywaławłaśnie za to, żezadaje się z tym "rezuniem". Charchaj był jego pierwszym nauczycielem rzeźby. Po latach, gdy Jan czytał, co o jego własnych rzeźbach piszą krytycy, albo gdy zdarzało mu się studiowaćuczone wywody o kulturze, uśmiechał się sarkastycznie. Urodził się naWołyniu w rdzennie polskiej rodzinie i chyba od rodziców przejąłwszystko,co oni ze sobą przynieśli, ichgusty i wyobrażenia. Ale przecież wychowywałsię na Mazurach, awłaściwiejuż na Powiślu. W wiosce, gdzie zamieszkali Wołyniacy, żyli przed nimi zniemczeni Holendrzy, sprowadzeni tutaj przed wiekami jeszcze chybaprzez Krzyżaków;nacmentarzu można było z dużym trudem odczytać nazwiskatych111. przeróżnych "vanów". Po domach i wkościele pozostało też ponichsporo różnych przedmiotów. Czy nie miałoto wpływuna wyobraźnięJana, na jego własnąsztukę? Akademię Sztuk Pięknych kończył Janw Warszawie uprofesora, który pozostawał pod wyraźnymwpływemfrancuskim. Baby wiejskie,jakie Janrzeźbił,były na pewno bardzopolskie, leczjednocześnie, ile w nichpozostało z diabłów starego Charchaja, z holenderskich obrazów nie znanychmalarzy, jakie były podomach w jego wiosce. Sztuka w wyobrażeniu Jana była jak rzeka;gdzieś tam zapewnebiło jakieś źródło, ale zanim woda z tegoźródładopłynęładoujścia, ileż mniejszych rzek dałojej wody? Baby rzeźbiłJan takie jakrepatriantki z Wołynia, jegomatka i jej sąsiadki. Ale ichbrzydota, ich demoniczność wziętazostała zdiabłów Charchaja, a sama pozycjapostaci, czy nie przypominała starego obrazu pozniemczonych Holendrach? W domu ojca był przecież taki obraz "Kobietaprzy oknie". Jakaś Holenderka patrzyła w okno z lekko pochylonągłową. Baby Jana też tak gdzieś patrzyły,jakby przez okno. "Sztukajest jak dzwon myślał Jan. Gdy się gowytapia, wrzucić trzeba dotygla wiele różnych metali: miedź, brąz, złote pieniążki, srebro, żelazo. Im więcejbędzie metali, tym piękniej będziedzwonił". Z Charchajem oczywiścienie mógłby Jan o tym rozmawiać, zresztą nie miał ochotyna podobną rozmowę. Osamotności,tak. Jan nieznał nikogo innego,kto byłbytak bardzo samotny jak Charchaj. Przecież właśnie dlatego robiłsobie tenkrzyż na własnygrób. Nie wierzył,że znalazłbysię ktoś, kto by potem zrobił to dla niego. AlesamotnośćCharchaja była odmienna od samotności, jaką w sobie odczuwał Jan. Można by zaryzykować stwierdzenie, że samotność Charchajabyłazewnętrzna,a samotność Janawewnętrzna. Samotność Charchajapolegała na tym, że żył wśród obych iniechętnych, niktgo nie odwiedzał, co najwyżejdiabły, które tu przyszłyza nim aż z Wołosania. Inaczej Jan. Żył przecież wśród ludzi, miałżonę,syna, przyjaciół. Umrę. Wiem, że jeszcze wtym roku umrę powiedział naglestaryCharchaj. Rzekłto jednak tak pogodnie, nawet uśmiechając sięlekko ustami. , którewydawały się bardzo czerwone w zestawieniuz bielą jego brody. Jan przez chwilę pomyślał:żartuje. Lecz on mówiłpoważnie. Sołtysowi powiedziałem, że tobie, Janie, daruję wszystkie mojediabły. Te z szopy i te z chałupy. Mam też nowego diabła. Przez miesiącdo mnie przychodził,aż go wtopolę wsadziłem. Chcesz go zobaczyć? 112Nieczekałna odpowiedź. Zerwał się z kamienia i z młodzieńczażywością pobiegł za stodołę, zapewne do szopy, gdzie krył swoje diabelstwo. Po chwili wrócił z dużąnałokieć figurką, pomalowaną naczarno wodnymi farbami. Rzeźba była prościutka, z ledwie zaznaczoną twarzą. Zaskoczyło to Jana, bo przecież stary Charchaj zazwyczajwłaśnie całąuwagę kierował na gęby diabelskie, rzeźbiąc kozikiem ichprzerażającemaski. A tym razem, jakby mu nie starczyło wyobraźnialbo czasu. Może wraz zestarością, diabły, które nawiedzały Charchaja, gubiły swoje indywidualne rysy? A może stary Charchaj w miarę upływulat wzrok miał coraz bardziejprzygasły? Ijeszcze cośzaskoczyło Jana. Widły. W drewnianej dłoni diabełtrzymał żelazne widły. Malutkie, zrobionez grubego drutu. ZnowuCharchajowi jakby zabrakło umiejętności lub wyobraźni. Kiedyśwszystko robił zdrzewa. Pamiętał Jan jego rzeźbę: diabeł nad jeziorem. Mała scenka na desce, wszystko zdrzewa: drewniany diabeł przyczajony w drewnianych krzakach, jezioro drewniane,w desce wyrzezane fale. A turaptem żelazne widły. Aprzecież nie tak trudno mu byłozrobić widełki z gałązki. Te widły mogły być też zdrzewa bąknąłJan. Widły? zdumiałsię Charchaj. A potem roześmiał się ironicznie. Czy widział ktośdrewniane widły u diabła? Widły musząbyćżelazne, ażdziwne, że o tym niewiesz. Drewnianychdiabłów teżnie ma powiedział Jan. Nie ma zgodził sięCharchaj. Sołtysmówi, żew ogólediabłównie ma. Nie każdy może zobaczyć diabła. Aleja je widujęi dlatego je w drzewie przedstawiam. Widłyjednak muszą być żelazne,sam to zrozum. Inaczej nikt nie powie, że to prawdziwy diabeł. Bodiabeł ma zawsze żelaznewidły, a nie drewniane. Widły musząbyć jakprawdziwe. Jan skłonny byłzgodzić się z Charchajem. Może to zresztą Charchaj miał rację, a nie profesorowie z Akademii Sztuk Pięknych,ciwszyscy wielcy, wspaniali rzeźbiarze. Umowność? No tak. Ale musibyć jejjakaś granica. Diabłów chyba nie ma, ale przecież można jesobie wyobrazić. Można nawet swojewyobrażenia przedstawić. Leczjeśli chce się je zbliżyć do innego człowieka, uczynić swoje wyobrażenie wiarygodnym, trzeba dodać żelazne widły. Musi istnieć jedenelement jakpomost przerzucony między własną wyobraźnią a wyobraźnią tego, do któregoma przemówić. Widły. Diabelskie widły. W każdym dziele sztuki muszą być diabelskie widły. 1138 Mtźczyzna czterdziestoletni. Szto z taboju? znowuzapytał Charclfaaj. Zapewne w wyrazietwarzy Jana odkrył coś takiego, co znowu znn-asiło go do zadania tegopytania. Jan postawił ostrożnie diabłana trawie ust-óp Charchaja, który jużznowu siedział okrakiem na polnym kamieniui Jak żyliście, Charchaj? Dobrze czy źle? Stary zastanowił się. Nie zaskoczyło go tulcie pytanie. Lubił rozmowy o życiu, oświecie. Niejedno zapewne pwzemyślał, przebolał. Źle powiedział śpiewnie. Oj,źle źsyłem. Źle misię wiodło,nie takjak innym. A drugi raz? Gdyby wam przyszło dngi razsię urodzić? Staryaż rozpromienił się natę myśl. Leczradość zaraz w nimzgasła,twarz mu spochmurniała. Czarne brarine palce włożył w białąbrodę iszarpnąłnią jakby zezłością. Nie miałem szczęścia. Czymyślisz, że "w tym drugim życiu urodziłbym się królem, carem albo jenerałem? Może bym sięurodziłtakim, co mu oczy wydłubali,język ucięli albo na popiół go spalili ipopolach rozwiali? Nie, nie. Wolęjuż leżeć pod tym kamieniem, co gosam obrobię. Nie.Człowiek nie powinienctociećdrugiego życia. Tojedno trudno dobrze przeżyć. A diabły? Czy diabły poszłyby za wacniw to drugie życie? Zastanowiłsię:Nie wiemrzekł. Ale myślę, że cAybabyposzły. Im przecieżchodzi o duszę. A duszę miałbym tę sana^:-No takzgodziłsięJan. Duszynie można odmienić. Życiechyba tak,ale nie duszę. W takim razie diabły poszłyby zamną i wto drugie życiestwierdził Charchaj. Jan wstał zkamienia. Powiedział odchotząc:A ja, wiecie, chciałbym żyćdrugi ra^- Odnowa, od początku. Inaczej niż dotąd. Czuł, że powiedział głupstwo. Skorodusasy nie można odmienić, todiabły, którema każdy znas, pójdązanami i w todrugie żyde. I wszystko zacznie się od początku. XIXSłońce zachodziło za las. Było niemal amarantowe,jego barwa114raziła Jana. Pomyślał, że gdyby takiego koloru użył napłótnie,wyśmiano by go. Pomyślał również, że pejzaż, który go otaczał, byłw żfym guście, dostarczałprymitywnych wrażeń. To niebopodświetloneamarantem, kilka chmur na horyzonciepoczerwieniałych i podobnych dogroźnych rumowisk skalnych, czerwonekońce trzcin nadwodą i jezioro tak gładkie i granatowe, żewyglądającejak wielki,niefbremny atramentowy kleks. Jego płaszczyzna, równa i jakby bezpółtonów, wydawała się płaska i nieciekawa. I jeszcze stadko białychgęsi nazielonej łące, pokrytej amarantowymodblaskiem. Amaranti zieleń? Aż dreszcz przechodził Jana na myśl o zestawie tych barw. Przyroda była największym kiczem, tylko że ludzie nawykli do niego. Czerwieńceglanych ścian idachówekna domu ojca, prześwitującamiędzy poczerniałą zielenią starychklonów, podświetloneniebo przenigdynie powiesiłby w swoim domutakiego obrazka. A przecież kochałten pejzaż, tęsknił za nim,tuprzeżył tyle lat i tu lubiłpracować. Nie, przyroda niebyłakiczem,bo była prawdą. Kiczemstawałosię naśladowanie przyrody, bo byłokłamstwem. Sztuka tobyło poszukiwanie prawdy o świecie, może nawet o przyrodzie. Alechyba nie tej prawdy, która leżała na wierzchu, prawdypozorów. Tak,kiczdawał tylko pozór prawdy, prawdziwa sztukaszukała prawdy. A prawda kryłasię wnas samych, w naszych sercach i uczuciach. Oczywiście, Jan byłskłonny sądzić, że istnieje jakaś prawda poza człowiekiem i jego doznaniami. Ale komu potrzebna jest taka prawda? Zresztą był skłonnytakżesądzić, że łatwiej poznać prawdę poza człowiekiem niż tę w człowieku. Ludziejuż lecieli na Księżyc, alestawałosię oczywiste, że imdalej lecieli, nie stawali się przez to bliżsi sobie. Naukowcy nosili togęmądrości,artyści wciąż mieli piętno szaleńców. Któż jednak pozostawał bliski prawdy,tej prawdy,która najbardziejczłowiekafrapuje, a więc prawdyo sobie samym. Fizycy czylirycy? Jan podziwiał naukę, ale jednocześnie nią gardził. Napełniała gopodziwem myśl, że można komuś przeszczepić cudze serce, lecz jednocześnie tylko głupiec mógłby sądzić, że krając ludzkieserce zdołapoznaćludzkie uczucia. Nauka oczywiście przynosiłajakąś prawdę. Aleczy ta prawdamogła zainteresować Jana? Podziwiałmózg ludzki,który wymyśliłsamochód; Jan posługiwał się samochodem. Ale jakążprawdę o nim samym dawał mu jego samochód? To były tylko siedniiomilowe buty, nic więcej. Posługiwał się nim, ale odnosił się doniego z odrobiną pogardy. Skłonny był sądzić,że jedno nawet nieuda115. ne dziełoartysty jest w gruncierzeczy stokroć więcejwarte niż wynalazek samochodu, bo wynikało z wielkiejpotrzebypowiedzenia prawdyo sobie samym. Az jakiej potrzebywyniknął wynalazek samochodu? Z potrzebyporuszania się szybciej i z mniejszym wysiłkiem. Więcjakże tym nie gardzić po trosze? Przerażała Jana znikomośćprawdyo człowieku, jaką przynosiłanauka. Jaką prawdę o nim samym,o Charchaju, o Rafale, omilionie innych takich jak oni ludziprzyniosło odkrycie tajemnicy atomu? Jakąprawdę o człowieku można znaleźćnaKsiężycu, na Marsie czy na Wenus? Odkrycia ipodróże w głąbsztuki, które czynił każdyartysta, sto tysięcy razy bardziej zbliżałyczłowieka do prawdy o mm samym. A przynajmniej byłyjakąś próbądojściado tej prawdy. Janowi wydawało się, że toga mądrości, w jakąstroili się naukowcy, była w gruncie rzeczy podszyta niewiedzą, a bła"żeńskie stroje artysty miały kieszenie pełne prawdy o człowieku. Mimo wszystko jednakJansądził, że nauka jest próbą poznaniaprawdy o człowieku poprzez poznanie prawdy o świecie, albowiemczłowiekjest przecież cząstką świata. Sztuka zaś stała się próbą poznania świata poprzezpoznanie człowieka. Która z tych dwóch dziedzin szybciej zmierzała do celu? Ale gdyJan rozmyślał o swojej własnej sztuce, tejsztuce, która miała wyrażać prawdę onim samym,a zarazem prawdę o świecie, coraz częściej czułbezowocność poniesionychdotąd trudów. Może był kiepskim artystą? A może sztukarównież dawała tylko pozorną prawdę lub mówiąc inaczej:prawdępozorów. Albowiem co jego znajomość sztukimogła naprzykład mupomóc przy poszukiwaniu odpowiedzi, dlaczegoon, Jan,chce żyć poraz drugi, odnowa, od początku? Dlaczegochce byćkimś innym, niżjest? Odpowiedź znajdował tylko jedną: każdyczłowiek w większymlubmniejszym stopniu chce być kimś innym, niż jest,pragnie żyć nie tylkoprzez siebie, ale i poprzez innego człowieka, pragnie być sobą, a zarazem kimś innym, przeżywać swoje, a zarazem cudze życie, kochaći cierpieć przez siebie, ale i przez innych. Każdy człowiek pragniew swym jednym życiu przeżyć tysiące losów ludzkich. Po tochodzi dokina. Poto chodzido teatru. Po to bierze książkę doręki. W tymceluogląda obrazy. Człowiek nieustannie chce się zmieniać, przeistaczaćlub tylko identyfikować zinnymi ludźmi. Rodzi się już z tym pragnieniem ciągłych kreacji. A to pragnieniezaspokaja w nim sztuka. Dziecko, zaledwie zacznieraczkować, już chce odgrywać jakąś rólkę,116pragnie się przeobrażać, reżyserujemalutkie scenki, gdzie gra głównąrolę,tworzyteatr w życiu. Mówi: "Jestem teraz dziadem", "Jestembabą", "Jestem ojcem","Jestem matką", "Jestem doktorem". Bawisię w Indian, wżołnierzy,walczy, ginie,cierpi, zwyciężaw małymdziecinnym podwórkowym teatrze. Zabawy dzieci to nic innego jakprzeżywanie rozkoszy przeistaczania się. A zabawy dorosłych? Jeślimówmy, że sztuka nas wzbogaca, to myślimy, że sztuka daje nammożliwość stawania siękimś innymprzyjednoczesnym pozostawaniusobą. Obcowanie ze sztuką stwarza możliwość przeżyciatysiąca istnieńi losów ludzkich we własnym życiu. Dlatego ludzie nie potrafiążyć bez sztuki. Lecz w swym drugimżyciu Jan nie chciał być artystą. Możewłaśniedlatego, żenaprawdę,a niepoprzez sztukę, nie poprzezimaginacje czy identyfikacje, ale dosłownie pragnąłżyć po raz drugi, odnowa, odpoczątku. Żyć naprawdę, a nieodnosić tylkowrażenie, żeżyje poraz drugi. Nie, nie był samotny w swympragnieniu życiaporazwtóry. Od innych różnił siętylko tym, że chciał je przeżywaćnaprawdę, a nie w wyobraźniczy przez cudząwyobraźnię,nafilmie,wksiążce,w teatrze. Aleczy można żyćpo raz drugi nie kochając? Po cowogóle żyć porazdrugi,od nowa i od początku, jeśli nie będzie siękochać po razdrugi,od nowa, od początku? Zapewne stary Charchaj, mówiąco drugim życiu, niemyślało miłości, dlatego bałsię, że w drugimżyciumógłby stać się człowiekiemz wyłupanymi oczami, z odciętym językiem, człowiekiem, którego proch rozsypano by na cztery strony świata. Jan niechciałbyć ani carem, anikrólem,pragnąłtylko drugirazkochać. Może właściwie nie chodziłomu o to, aby żyć po razdrugi,a tylko o to, abykochać po razdrugi, od nowa i od początku. Chciałdrugiegożycia nie dlatego, żewierzył w swoje szczęście, gdystaryCharchaj wnienie wierzył,ale sądził, że niezależnie od tego, jaki byłbyjegodrugi los, warto przeżyć drugi razmiłość, od nowa i od początku. Druga miłość? Możedruga, może trzecia, może czwarta? W jednym życiu można przeżyć kilka miłości. On, Jan,też miał ichkilka zasobą. Ależadna nie była tak wielka, tak mocna, takupajająca, takpełna uniesień, bólui cierpień, jak ta pierwsza. Czy można zresztądwarazy przeżyć miłość w tej samej scenerii, wtym samym pokoju? Czyw ogóle jest możliwe,aby ten sam człowiek miał dwukrotnie tak samosilne doznania? Należało zmienić scenerię, przemeblować wszystko,może nawet zmienić pokój. I w ogóle zacząćmiłość jako ktoś inny. 117. Należało odmienić siebie, stać się kimś innym, właśnie zacząćdrugieżycie nie tylko pod innym szyldem, ale z zupełnie innym towarem zaladą. "Dlaczego znowu pomyślałem o miłości"? zastanawiał sięJan. Wiedział, że pomyślał o miłości, bo od dawna już widział Małgorzatę, siedzącąpod drzewemw wiśniowym sadzie na łące. Przykucnęławsparta plecami o pień ipatrzyła w jego stronę. Krótka sukienkanieosłaniała gołych ud, możedziewczyna nieświadoma była swej nieskromności. Dopiero gdy był tuż koło niej, podniosła się z trawy. Nie pójdziepan do lasu? spytała. Nie powiedział. Chciał jeszcze przejść się po łące aż nadkanał,łączący jezioroz drugimukrytym w głębi lasu. Poszłaza nim, ramię przy ramieniu. W wysokiej trawie pozostawały po nichdwie ciemne smugi. "Jest piękna" pomyślał o niejJan. Było w tym stwierdzeniunajwiększe zdziwienie. Wydawało mu się,że ma już od latugruntowane własne pojęcie o pięknie i brzydocie. Tadziewczyna z długimi, szczupłymi nogami, z biodrami chłopca i wystającymi obojczykami nie mogła mu się podobać. Jej długie, skośneoczy o sennych ijakby napuchniętychpowiekach powinny w nimbudzić niechęć. I obudziły przecież, gdytu przyjechał. Ateraz raptemwydała mu sięnadzwyczaj piękna. Miał ochotę wyciągnąć rękę i objąćjąramieniem, mieć przy swoich nogachjej szczupłenogi, przy swoichpiersiach jej małe, zaledwie zaznaczone piersi. Gdzie Rafał? zapytał ochryple. Wzruszyłaramionami:Poszedłspać. Zmęczyło go pływanie. Już bylinadkanałem. Woda w nim była czarna, pachniała wodorostami. Ciągnęło chłodem i wilgocią. Las za kanałem tworzył mroczną, nieprzeniknioną ścianę. Za ichplecami,gdzieś na łąkach nad jeziorem, porykiwało bydło. Spostrzegł, że dziewczyna drży. Zimno pani? spytał i zdjąłsweter. Bez słowanaciągnęła gonasiebie. Wyglądała w nim śmiesznie, jak w worku. Jan ominąłwielkikrzak olszyny nadbrzeżnej i wszedł na deskiwsparte na dwóch palach, wbitych wdno kanału. Toon pierwszyzbudowałtu kiedyś maleńki pomośdk, abymóc łatwiej łowić ryby118w kanale. Ojciec też tu chyba niekiedy łowił, bowymienił deski, kissdyspróchniały. Usiadłna krawędzi pomostu, nogi spuścił, sięgając nimiprawie doczarnej toni kanału. Zajęła miejsce obok niego,jej nogi też prawiesięgały toni. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie,że jest tak wysokajak on. Milczeli. A potem ona nieoczekiwanie zapytała z powagą:Czy wierzy panw miłość? Wmiłośćod pierwszego wejrzenia? Roześmiałsięcichutko. Dlaczego pan się śmieje? obraziłasię trochę. Jeszcze moment, a zapyta pani, czy lubię Niemena. Tak, lubięNiemena. Tak,wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Nie bardzorozumiem,dlaczego takiepytania mnie ośmieszają. Pan,jak się okazuje, też wierzy w miłośćod pierwszego wejrzenia. Doroślinigdy się wten sposób nie pytają. A o co się pytają? Oróżnesprawy. Najczęściej: gdzie panczy pani pracuje. Dorosłym sięwydaje, że nie wypada zastanawiać się nadtak błahymi sprawami, jak miłość od pierwszego wejrzenia. To nie jest błaha sprawa. Zapewne zgodził się. Ale sąważniejsze. To znaczy, dlawiększości dorosłych istnieją ważniejsze sprawy, jak, na przykład, zarabianie na życie. Jestem pewna, że pan często myśli o tej sprawie. Myli się pani. Nie wierzę panu. Panczęsto myśli o miłości. Skąd to przekonanie? Nie umiem tego panu wytłumaczyć. To się czuje. Z tegojakpan patrzyna kobietę. Rafał tak namnie nie patrzy. Ani żadenmężczyzna, którego dotądspotkałam. Pantak patrzy, że się wie: pan myślio miłości. Chyba każda kobieta to czuje. Nie każda. A jaka? Nie powiem pani. Czemu? Nie byłobydobrze, gdybym powiedział. Aleja chcę wiedzieć. Proszę, niech mi pan powie. Nie wolno mi tego mówić. 119. Pansięze mną drażni. Dlaczego? Proszę, niech mi pan powie. Co mam powiedzieć? Och, ja muszę to wiedzieć. To dla mnie bardzo ważne. Dlaczego? Bo to znaczy, że jestem jakaś inna niż wszystkie. Ależ nie. Nie jest paniinna. Więc dlaczego nie każdakobieta czuje, że mężczyzna myślio miłości? Każda to czuje. A przecież pan powiedział, że nie każda. Bo nie każda. Pan żartuje, aja poważnie brałam pańskie słowa. Nieżartowałem. Po prostu wykręcam się ododpowiedzi. Dlaczego? Bo to nie będzie dobrze, jeśli powiem prawdę. Nie rozumiem. Ta prawda nie będzie dobra anidla pani, ani dla mnie. Zresztądobrze. Powiem. Ale umówmy się, że nigdy do tej sprawy niewrócimy. Zgoda. A teraz proszę mi powiedzieć. Co?Pan znowu swoje? Jaka kobietawie,że mężczyzna myśli o miłości? Zakołysał sięna krawędzi pomostu, a potem pochylił twarz nadczarną tonią kanału. Usłyszałwłasnygłos, jakby wydobywający sięgdzieś zgłębi. Tylkotakobieta czuje, że mężczyzna myśli o miłości, którachce kochać tego mężczyznę. Podniósł głowę, spojrzałw niebo, jeszczenie dosyć poczerniałe,aby widać było na nim gwiazdy. Naziemi powiedział żyje tyle ludzi, co gwiazd naniebie,zresztą, może gwiazd jest więcej; tak mówią uczeni. Życie polega naszukaniuw tymmilionie ludzi istoty odmiennej płci, ale pod jakimśwzględempokrewnej. Może zresztągwiazdy teżsię szukają. I dlategoodbywają tę swojąwędrówkę? Akiedy się spotkają te dwie ludzkieistoty pod jakimś względem pokrewne, tood pierwszej chwili wiedzą,że ona jestdla niego, a ondla niej. Wybucha w nich miłość. Niezależnie odtego, czy onajest królową, a onpastuchem, czy ona jest mężat120ką, a on młodym chłopcemlub ojcem czworgadzieci. Kiedy si^ikająsię dwie gwiazdy,też dzieje się doś wielkiego. Niektórzy inó^, żenastąpiła katastrofa kosmiczna. Ale to chyba tylko takie nasze ludzkieokreślenie. Bo może to właśniejest coś wielkiego, wspaniałego? Oczywiścietakie spotkanie nie znaczy wcale, że tych dwoje ludzibędzieszczęśliwych,że się zbliżą do siebie nawetna odległość ramienia. Bywaprzecież i tak, że spotykają sięza późno. Albo że są jużtak u^kłaniw swojedotychczasowe życie, że rozum nie pozwala im się zbliżyć-Onijednakdobrze wiedzą, że byli dla siebie przeznaczeni. Ale bywa itak. że przezcałe życie nie spotka się na swej drodze istotysobie pokrewnej. Wówczasprzeżyło się życie bezmiłości, nawet bez smaku miłości,a tylko z jej przeczuciem. Myślę, że takich ludzi jest bardzo wiele- Alechyba więcej jest takich, co przeżyło miłość. Istnieje bowiem bardzoduża szansa spotkania istotysobie pokrewnej lub do niej zbliżoo! -Zdarzyłomi siękiedyś w obcym mieście wejśćdo kawiarni wypełnionej ludźmi. Wszyscy w niejbyli zajęci sobą, rozmową lub gazetą,rozmyślaniami lub po prostu wypoczynkiem. Ale zaledwie stałemw drzwiach, zauważyłem, że jakaś kobieta, bardzo zajęta rodowąz mężczyzną, nagle obejrzała sięw moją stronę. Gdyby ją zapytać,dlaczego się obejrzała, nie umiałaby tego wyjaśnić. Przecieżby^ takpochłonięta rozmową. A jednak coś zmusiło ją dotego, aby si obejrzeć. Tym kimśbyłem ja. Nasze spojrzenia spotkały się. Ona czuła, żeja myślę o miłości, a ja czułem, że tę kobietę potrafiłbym kochać. Aleja znalazłemstolikdaleko od niej przy oknie. Mężczyzna, który z niąsiedział, byłjej mężem, może kochankiem, może szefem. Zerknęław moją stronę raz i drugi, a potem nagle posmutniała, jakbyto wszystko, cojeszcze przed chwilą było dla niej tak ważne i ciekawe, terazraptem straciło swoją wartość, zblakło. A potem ona i on wstali iwyszli z kawiarni, ona zmusiła się, aby odchodząc nawet na nic niespojrzeć. Bo jesteśmyludźmi, a nie zwierzętami. A być człowiekiem1! ,toznaczy nosić na biodrach przepaskę i pęta konwenansu. U wilków czypsów ja już bymku niej szedł, stuliwszy uszy, a ona porzuciłaby swojegopartnera i w podskokach biegła minaprzeciw. Ale, jakpowijam,jesteśmy ludźmi. Istoty sobie przeznaczone, dla siebie stworzone,w upartymmilczeniu i bez uśmiechu mijają się naulicy, w tramwaju,w pociągu, i tylko ich spojrzenia krzyczą ku sobie. I potem ci ludzieczują sięjak ograbieni, przyduszeni ciężarem samotności. Tej samotności, którą sami nasiebie narzucili jak płaszcz. Dlatego na świecie121. tylkoczłowiek bywa tak bardzo smutny. Konwenans sznurujemuusta, wiążeręce, dławi naturalny odruch. Im większy konwenans, tymwiększe niebezpieczeństwo samotności. To, co zauważa się dziśw niektórych społeczeństwach, swoboda obyczajów, nie jest niczyminnymjak próbąwalki z niebezpieczeństwem samotności. Wydajemisię, że niesłusznie robią ci, co głoszą krucjatę przeciw swobodzie obyczajów, obawiając się chaosu i rozprężenia w stosunkach międzyludźmi. Nie rozumieją, że z tego chaosu wyłoni się wielki porządekOparty na doborze naturalnym. Swoboda obyczajównie oznacza, żekażdy będzie żył z każdym, ale łatwiej będzie się spotkać ludziomsobie pokrewnym, sobieprzeznaczonym. Jeśli bowiem w teorii będęmógł żyć z każdą istotą,która zechceżyć ze mną, w praktyce zechcężyć tylko zistotą, z którą najlepiej będzie mi się żyło, a więcsobieprzeznaczoną. A jeśli ta kobieta nie jest pewna,jaki mężczyzna jest jej przeznaczony? To znaczy,że jeszcze powinna szukać. A więc pan wierzy w miłość stwierdziła. No tak. Przecież cały czas mówię omiłości powiedział zdumiony, żego nie rozumiała. W tonie jej głosu wyczułjakby niechęć, a nawet wrogość. Powiedziałpan, żeskoroczułam,że pan myśli o miłości, jesteśmy dla siebie przeznaczeni. Mieliśmy o tymniemówić przypomniał. A właśnie że powinniśmyo tym mówić. Pan się myli. To niejest tak jak pan myślijej głos nabierałsiły. Odpierwszej chwili,gdypana ujrzałam,czułam, jak budzi pan we mnieniechęć. Takwielką niechęć, że miałam ochotę powiedzieć panucoś bardzozłego, dotknąć pana do żywego. Złości mnie pana udana obojętność wobecmnie, bo przecież wiem, że patrząc na mnie myśli pan o miłości. Każda kobieta wie, kiedy mężczyzna myśli o miłości. Ja też. Pan mówiłnieprawdę. Wstała. Jest mi zimno. Idę stąd burknęła. Jeszcze przez bardzo krótki czas słyszałszelest trawy nałące, poktórej szła do domu. Obejrzał sięza nią iwidział, jakwtapiała się wewszechobecny mrok. Siedziałna pomoście i choć odczuwał chłód,czekał aż do zapadnięcia nocy. Wydawało mu się, żemoże tym razem potrafi dostrz^tenieuchwytną dlaniego dotądgranicę międzywieczorem i nocą. Alenoc znowu go zaskoczyła. Nagle zobaczył gwiazdy na poczerniały"1niebie, gwiazdy, o których myślał, że idą ku sobie. XXKolację zjadł tylko w to-warzystwie swego ojca,bo Rafałi ^ał"gorzata poszli oglądaćjakąś audycję telewizyjną w klubie"Ruchu"wwiosce. Ojciecwciąż opowiadało swoim koniu, któregopojutrzezdecydował się odprowadzićna jarmark. Uczucie senności i zaożfi013'opadałociężaremna powieki Jana. Po kolacji wyniósłsię zara^ naswoje poddasze, legł na wyrku, nakrywając się kocem aż na gło^-Takczynił zawsze,kiedy mimo senności wiedział, że nie zaśnie,bojakaś nieprzyjemna myśl o tym,co zdarzyło mu się w ciągu diua'będzie go trapić. Mówił o sobie żartobliwie, że podobnie jak kro^posiada dwa żołądki, i on majakby dwaserca: wrażenia z dnia prz^'wa drugim sercem i dopiero sen, niekiedy bardzo późny, uśmi^^wnim tenproces. I właśnie teraz, a nie wówczas na pomoście0^kanałem, wzbierało w nim uczucie zażenowania, że okazałsię aż taKwielkim gadułą. Mówił tejdziewczynie osprawach, jakie nie były i memogły być dlaniejprzeznaczone, bo ani chyba pojąć nie potrafiła, amnie należałosię silić, aby je pojęła. Mówiłjej słowa, które w gruooerzeczy byłytylkodla niego istotne, mógł ten swój monolog wypoY^i"dzieówyłącznie we własnychmyślach. Okazał zupełny brak samoW'tycyzmu i ośmieszył się. Ta dziewczyna nie była i nie mogła być pa^1'nerką do takich rozmów: on, Jan, wykazał się starczym gadulstwem przypominał tym swego ojca, opowiadającego o koniu, choć ten zupełnie Jananie interesował. Rafał przy obiedzie także chyba powiedział za wiele iniepotrzebnie. Być może więc gadulstwo było ich cechą rodzinną, co w tym wypadku mogło być dla Jana pocieszające. Nękała go jednak myśl outracie samokontroli. Brakuje jej w młodości i nastarość; samokontrola słów związana jest zdojrzałością;młody rZ^^Bsłowa na wiatr, stary zrzędzi, nie zdając sobie sprawy, że jego gadafl1'nanikogo nie interesuje; tylko człowiek dojrzałysnuje słowataksa010ostrożnie, jak stawia kroki. Więc może uJana skończyłsię wiek 11"rzalośd, a uRafała jeszczenie zaczął? I nie miało to znaczenia, czy JB"mówił prawdę Małgorzacie, a ściślej, czy przekazywał jej to, co cziA. jest prawdą,skoro ta prawdaokazała się niepotrzebna. Tam, na pomoście,odniósł wrażenie, że niespodziewanie znalazł się bliżej tej dziewczyny, niż siedzieli obok siebie, a przecież siedzieli bardzo blisko. Wydawałomu się, że słyszygłos płynącydo niego z jego własnejgwiazdy. Był więc śmieszny. Chyba odsamego początku. Przecieżprzyjechał tu po coś,a raczej po kogoś. Jak załatwił tę sprawę? Czemusię zawahał? Dlaczegonie wyciągnął ręki dosyna, niekazał mu siadaćdo wozu i nie wrócił z chłopakiem do domu? Po co ta zabawa w chowanego, te podchody wzajemne, te zgrywyi gry? W końcu o co chodziw tej sprawie? Czy nieprzyjechał tujakoojciec Rafała? Co takiegospętałomu ręce już na samym początku? Tak, konwenans nowoczesności. Niemógł się zachować inaczej,skoro uważał się za człowieka nowoczesnego izatakiego chciałuchodzić. Musiał pozostać w stylu, który samsobie narzucił. Dobór naturalny? Swoboda obyczajów? Czyż odrzucanie konwenansu niestaniesięnowym konwenansem, który tak samo będzie nas pętał. On, Jan,wpadł we własne sidła. Co z tego, żete pęta nie są zrobione z konopnego sznurka,a z plastykowejżyłki. Dla spętanego nie maw tymżadnej różnicy. Janowi wydawało się, że jest wolny, bo porzucił starekonwenanse, a przyjął innystyl. Ale przecież musiał trzymać się tegostylu i tymsamym założył sobienowe pęta. A potem pomyślał o diabelskich widłach starego Charchaja, o tym,że za bardzo zagłębił się w świat imaginacji, gubiącwszelkie odniesieniado rzeczywistości. Powinien znaleźćteżelazne widły, wziąćna nieswoje sprawy. Drugie życie? No tak. Miał chyba racjętenaktorzynaz artystycznej knajpy. Z gadaniemo drugim życiu, od nowa, od początku możnażyć i sto lat. Zasnął z głową podkocem, z poczuciem wielkiej krzywdy, którąsam sobiewyrządził. Potemzbudził się jeszczenachwilę, gdy wróciłRafał z Małgorzatą. Wydało mu się, że słyszy ich głosy, później miałwrażenie, że ktoś wchodzi po schodachi zagląda doniego na jegostryszek. Zapewne był toRafał, spragniony nocnej szczerej rozmowyz ojcem. Ale Janmiałw sobie zbyt wiele żalu, aby prowadzić takiedysputy. Zbudził się swobodny, zuczuciem wielkiej lekkości"Ranek czynimądrym" przypomniał sobierosyjskie przysłowie. Była siódmarano. Zbiegł po schodach iwyszedł na podwórze,gdzie ojciec zaprzęgał do wozu siwą kobyłę. Na wozie leżał pług. 124Będę orał ściernisko i pod lasem powiedział stary. Śniadanie sam sobiezrobisz. W gaamku wpiwnicy jest mleko,a chleb znajdziesz w piekarniku. Wpiwnnicy stoi masło wglinianymgarnku, wiesz,w którym? WyjeżdżamrzekłJan. Umyję samochód, pójdę na gróbmatki i ruszam dodomu. A oni? stary spojn-załw oknadomu. Oni myślą o sobie- wzruszył ramionamiJan. Wyciągnąłrękę i dotkną^ pyska siwej. Pogłaskał miękkie jak puchwargi kobyły. Była stara, rctdała chyba siedemnaście lat,tu i ówdzie,szczególnie nakręgosłupie, o oblazła z niej sierść i prześwitywała skóra. Ale wydawałosię Janowi, żeoczy konia sąmłode,przyglądają mu sięz wielką uwagą i ciekawościaą. Rafała może ojciec sobie zatrzymać. Przyda się ojcu taki chłopak,no nie? uśmiechnął sie do starego. - Może będzie w tymjakaśsprawiedliwość? My porzucaliśmytę ziemię, a oni zapłacą za naszązdradę. Niech tu zostanie, jeślinie chce chodzić do szkoły. Tylkoprzez krótką chwilę zobaczył Jan w oczach ojca cośjakbyogromną radość. Leczona : zaraz zgasła. To nieprawda pokręcił głową. Ontu nie zostanie. Bo ipoco? Maszdo niego żal, że ci^nie słucha, żenie jest taki jak ty? A czy tymyślisz, że wy byliście tacy,. jak ja chciałem? Myślałem, że ojciecjjest z nas dumny uśmiechnął sięJan. Dumny? stary znoowupokręcił głową. Co toznaczy:dumny? Chwalę się wami, aleona. więcejsię wami chwalę, tym bardziej misię chce płakać. Kiedy tu przyjeżdżaciealboja jadę do któregoś z wasi patrzę na was, ogrania mn^e zdumienie; tosą naprawdęmoi synowie? To przecież jacyś obcy ludsrie. Coja wiemo was albo cowy wiecieo mnie? Przekonaszsię:ty też takbędzieszpatrzył na swojegosyna. Może tak musi być? Takchybabyćmusi potwierdził Jan. Poszedł otworzyć ojcu ^ramę. Stary wsiadł nawóz, cmoknął nakonia i wyjechał z podwórza po pochyłości skarpy. Jan jadł śniadanie wpustej kuchni imyślał: "Największą sztukąjest pogodzić się zwłasną Samotnością". I wydawało o1" sle' że Jestz niąpogodzony. Dlatego chyba czuł w sobie tę radość, jakiej jużdoznawał, gdy obudziła sięw nim myśl, aby zacząć żyć po raz drugi,od nowai od początku. Kyło w nim tyle radości, że prawie miał125. pewność:wyjdzie za chwilęz domu i zobaczy,że łąka jest bardzozielona, a wracając z cmentarza zajdzie pod las, do ojca, ina pewnozobaczy,jak biała jest stara kobyła. A potemodjedziei długo tuniewróci. Wyszedł na podwórze, wyprowadził samochód spodszopy. Wyciągnąłze studni wiadro wody,wyjął z wozu szczotkę i zabrał się domycia. Przecierał już szmatką szyby, gdy wyszła z domu Małgorzata,a za nią Rafał. Dzień dobry, tato powitał gosyn. Dzieńdobry panu rzekła dziewczyna. Miał wrażenie, żesłyszy w ich głosach jakbyakcent niepewności. Jakby strach lub niepokój. "Możekochalisię tej nocy iteraz jestwnich niepokój o los ichmiłości? " pomyślał Jan. Wyjeżdżam powiedział,niepatrzącna nich, zajęty wycieraniem szyb. Jeszcze tylko odwiedzę grób babci. I zarazwyjeżdżam,dlatego już teraz chcęwam powiedzieć "do widzenia". Nie będę waskrępować czekaniem na mój powrót. Wracasz do domu stwierdził Rafał,jakby coś w sobie rozważając. A dziśjestsobota. Dziadek mówił, że w sobotęprzyjedziestryj Stanisław. Nie zamierzaszsięz nim zobaczyć? Nie.A ja? zapytał nieoczekiwanie. Co: ty? udał zdumienie. Mam wracać z tobą czy jeszcze zostać? Z udaną obojętnością wytrzepałśdereczkę iznowu zabrał się dowycierania szyb. Nie chcę wtrącać sięw twoje sprawy sercowe rzekł. Niezamierzam również wracaćdo domu. Może to nie jest odpowiedniczas ani też odpowiednia sytuacja dla przeprowadzenia tego rodzajurozmowy, ale może teżkażda chwila jest dobra dlapowiedzeniaprawdy. Wydaje mi się, że wczoraj powiedzieliśmy sobie bardzo dużo. Aleniewszystko. Nie chcę być samotny jak dziadek. Niechcę żyć w poczuciu, że zostałem skrzywdzony, bo ty zacząłeś żyć własnym życiem. Spójrz na dziadka. Miał dwóch synów, a dziś jest sam jak palec i możejak pies wyć z tęsknoty za dziećmi. Jestim jużniepotrzebny. A ściślejmówiąc: jest impotrzebnyo tyle, o ile ma im coś do ofiarowania:połeć boczku, parę kwintali ziemniaków, worek mąki. Ja też jestem ciotylepotrzebny, o ilebędę dalej cięutrzymywał, łożył na twojewy126kształcenie, na twoje ubraniai rozrywki. Ale mnie takarola nie odpowiada. Te sprawy zapewnici matka. Nie chcę żyć, wiedząc że sięode mnie oddalasz coraz bardziej ibardziej,czepiać się ciebie i żyćpoprzez ciebie. Wydaje mi się, że mogę zacząć żyć odnowa, od początku, żyć przez siebie. Rafał milczał. SłowaJana chyba go bardzo zaskoczyły. Możeprzezkrótkąchwilę odniósł wrażenie, że ziemia usuwa musię spodnóg? Wiem, co czujesz dodał Jan. Czujeszto samo co i jaczułem,kiedy mój brat zabrał mi łódkę ipozostawił mnie na wyspie. Płyń teraz,przyjacielu, do brzegu. Sprawdzaj siebie. Wytrzepałszmatkę. Wrzucił ją do wnętrza Wozu. Zamknąłsamochód i pogwizdując, z rękamiw kieszeniach,wyszedł na drogę. Nieoglądał się zasiebie, ale dobrze wiedział, że Rafał z Małgorzatą stojąobok siebie i patrzą za nim. Szedł wolnodrogą przez wieś. Dzieńbył podobnie jak wczorajsłoneczny, ale bardziej wietrzny. Podmuchywiatru rozwiewały muwłosy i chłodziły twarz. Miał uczucie, że i w nim płonie jakiś żar, któryten wiatr studzi. Żałował już słów, które przed chwilą wypowiedziałdosyna isam nie bardzo wiedział, komuw końcurzucił wyzwanie:sobie czy jemu? A może im, to znaczy również tej dziewczynie? Azresztą możewcale nie żałował tego, co im powiedział? Skręcił na boczną drogę, wlokącą sięmiędzypolami aż na niewielkie wzgórze, zieloną kępępośród poczerniałych ściernisk. Las zamykałhoryzont ciemną obręczą,można było wyobrażać sobie, żedalej niema już nic. Zostali tu uwięzieni, jak w czyjejś ogromnej dłoni. Bu już ichspotykał, tych młodych, zbuntowanych, wściekłych,oskarżających poprzednie pokolenia? Rafałbył jeszcze chłopcem, dopiero wkraczał w wiek młodzieńczy. Jeszcze być możeokrąg świadomości zamkniętymiał jak ten horyzont. Ale co będzie, gdy wyjrzypoza las, jeśli już wczoraj zdobył się na oskarżenie, które mu rzuciłw twarz. Jemu? Pokoleniu, z którego wyrósł Jan i z którym, być może,musiałsię solidaryzować, choć to wydawało się mu zabawne. Tak, widziałich w Paryżu, wAmsterdamie, w Londynie. Porzucalidomy rodzinne, niekiedy dobrobyti bogactwo, aby zalegać stęchłenory,włóczyć się bez celu,wmawiać sobie i inny,że nie godząsięz zastanym porządkiem świata. Czy oburzali Jana? Czygardził nimi? Czy sądził,że należy ichzwalczaćalbo się do nich upodobnić? 127. Bawili go. Buntowali się przeciw zastanemu porządkowi świata,ale przecież mogli istnieć tylko dlatego, że istniał ten porządek. Negowali wszelkie wartości oprócz własnegodoznania i własnej swobody,ale mogli to czynić tylkodlatego,że stworzono przed nimite wartości. Oskarżaliwszystkich o dorosłość, która znaczyła zmieszczanienie,poddaniesię porządkowi świata pełnego znaków zakazu, i nakazunawszystkich rogachulic. Jana bawiło to, byłartystą, a toznaczyło nieustannie "buntować sięprzeciwkojakiemuś porządkowi. Czyżpragnienie,aby żyć po razdrugi, od nowa i odpoczątku, nie było także swoistym wyrazem buntuprzeciw dotychczasowemuporządkowi świata? Zabawna też byłamyśl, costałobysię,gdybyci wszyscy młodziwściekli stanęliwobecbuntu i wściekłości swoich rodziców? Któż miał bowiem, większe prawo do buntu niż dorośli, ci dojrzali, ci z pokolenia, które powoliodchodziło w den? Komu, jaknie im, mogły zaciążyćobowiązkiwobec swoich rodzin, swychdzieci, społeczeństwa? On, Jan, postawiłswegosyna właśnie przed takim faktem. TonieRafał, to właśnie Janzbuntował się przeciw istniejącemuporządkowiświata i zapragnął żyć po raz drugi, od nowa i od początku. To Rafałmusi starać się uśmierzyć bunt ojca i przeciw niemu akceptować istniejący porządek świata, a więc przejść z płaszczyzny buntu na pozycjęwalki z buntem. Jan dał synowi lekcję przewrotności intelektualneji odwrócił rolę. Odwrócił też istniejący porządek, wktórym ojcowieszukali drogi porozumienia z synami. Jan zmusił Rafała, aby naglezostał dorosły i odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za swojegoojca. Aleczy chłopak to potrafi? Wspiąłsię na wzgórek cmentarny i daleko pod lasem, tam, gdziezakręcała szosa, zobaczyłsiwą kobyłę swojegoojca. "On nigdyniemyślał obuncie" pomyślał Jan oswoim ojcu. Aleto chyba nie była prawda. Kiedyś, tak, kiedyś zapewne myśl o buncieobca była jegoojcu. Lecz czy dziś nie odkrywał w głosie starego owychakcentów podobnych dotych, które brzmiaływ głosie Rafała? Któżmógłzaręczyć,czy w starym od dawna nie narastał opór przeciwkotakiemu porządkowi świata, w którym synowie mogliskazać ojca nasamotność? Przed wejściem na cmentarz zatrzymał się. Dokądsięgał pamięcią,tenmały cmentarzyk wiejski zawsze wyglądał jak wielka kupa zielskai krzaków. Prowadziła do niego rozwalonabrama, ogradzały goskra128wkiplotuz przerdzewiałejsiatki. Nieraz bawilisię tutaj w chowanego,a byli tacy, którzy ukradkiempaśli tutaj bydło lub przychodzili,abywyciiićpokrzywy dlaświń. Czarnymrok zielski krzaków krył cementwe płyty grobowez obcojęzycznyminapisami, zrobionymi przezowyd "vanów. " Nowi mieszkańcy wsi (cmentarznależał także dokilku niedalekich przysiółków), ci Wołyniacyi Ukraińcyz Bieszczad,darzył dawniej cmentarz największą obojętnością, a może nawetodrotoą wrogości. Wzagrodach i domach, które zajęli, niezastalidawnychwłaścicieli,a wyobraźnia nie potrafiła ich skonkretyzować. Nie mli ich nazwisk,nie wiedzieli,jak wyglądają. Wprowadzając siędo olcych zagród, zamieszkując nie przez siebie zbudowane domy,przędz mieli poczucie jakiejś sprawiedliwości; tam, na Wschodzie,pozosawili przecieżwłasne zagrody, które też ktoś zajął. Czy myśleliniekiriy o tych, co stąd odeszli? Zapewne. Właśnie ten zarośniętycmeniirzprzemawiał do nich wimieniu tamtych, co tu kiedyś żyli. Żywinieli wtych rozmowach z przeszłościądość argumentów politycznydi historycznych, ale zdawali sobie sprawę, że racje ogólneniezawszt pokrywają się z racją jednostki. Okazało się bowiem, żeo wszystkim tutaj decydował własny jednostkowywybór. Każdyz tyct"vanów" czy ludzi piszących się obco, ale brzmiących tak swojsko, mógł zadecydować: zostaję czy odchodzę, jestem Polakiem czyNienitdn. I po wielu wsiach dużoich zostało, alewielu też odeszło. Więcnie byli oni aż tak bardzo obcy i wrodzy, skoro mieli prawowyboru: zostać czyodejść? Polem coraz rzadziejmyśleli o tych sprawach, itylkoten cmentarztkwił jak obceciało w pejzażu, który stał się nową ojczyzną. Bylizresztąjeszcze młodzi, tak jakojciec Jana przed dwudziestu pięciulaty. Stircy na ogół pozostali naWschodzie, mieli także prawo wyboru, jak ci tutaj: pozostać czy odejść. Dziadek Jana pozostał i wielutakicljak on. Pisali do siebie, jeździli w odwiedziny przez granicę. Tuprzyszły rodziny na ogółw średnim wieku, z dziećmi. Prawie samekobietyz dziećmi, z mężami w wojsku lub niedorostki. Cmentarz? Tobyło oś, co mogłozarosnąć chwastami, miejscezabaw dla dzieci,dzikie ustronie, uroczysko. Miły cmentarzna wzgórzu jest już ogrodzony nowiutkim płotem,bielejącym surowizną starannie ostruganych deseczek. Prowadzi doniego ozdobna brama na kutych ręcznie zawiasach. Zielska wypalono,a krzaki wycięto; tam dalej wśród starych drzew są groby o płytachManpnaczterdziestoletn129. z obcojęzycznyminapisami, tu bliżej świeżemogiły, drewniane i żelazne krzyże. Tak, przecież ojciec pisałkieiyś w liście, że na zebraniu wiejskimzobowiązali się wspólnie ogrodzić i uporządkować cmentarz. Ciekawe,bo przecieżrzadko potrafili wspólnieczegoś dokonać. Nie zdobyli się,żeby wyszlamlować kąpieliska we wsi, zasypać żwirem błotnistej drogido sklepu. A cmentarz ogrodzili. Kupili deski, ostrugali je, przycięli,wbili pale, założyli bramę, wypalili chwasty. Dwadzieścia pięć lat pobytututaj z dorosłych uczyniło' starców, którzy z czasem uważniejzaczęli patrzeć na zarośnięty wzgórek za wsią. Nie chcielileżećjak psywśród pokrzyw i zielsk. Coraz częściej na wzgórek z krzakamimusieliodprowadzaćswoich bliskich,podobnie jak ojciec Jana odprowadziłtu swoją żonę, matkę Jana. Jan -wyobrażałsobie, jak chętnie pomagałon przy budowie płotu. Robił to dla swojej żony, robił to dla siebie. Ten cmentarzprzestał ich razić,przestał być obcym ciałem w pejzażuich nowej wsi. Toprawda, że wśród starych drzew spotyka się tamnagrobkiz napisami w obcym języku. Ale tu obok są mogiły ichbliskich, z nagrobków i krzyży mówią znajome słowa. I dzieciom jużnie wolno bawić się tam w chowanego, niktnie pójdzie nacmentarzpo pokrzywy dla świń. Cmentarz, ostatnia domena i strefa obcości,stał się częścią ich wsi, ich pól i pastwisk,cząstką ich ojczyzny. Grób matkiznajdowałsię polewej stronie głównej alejki. Mogiłęgrodziły świeżedeski, u wezgłowia stał dębowy krzyż zChrystusem,który rzeźbił Jan i przywiózłgo tutaj samochodem. To był chybajedyny gest, jakiwobec zmarłej matki zrobił jeden z jej synów, i to ten,którego sztuki nigdy nie chciała- uznać. Zbliżając się do grobu matkiJan pomyślał osobie i o bracie swymStaśku. Obydwaj nie zdobyli sięna to, aby matce wystawić najskromniejszy choćby pomnik. Tylkoojciecogrodziłmogiłędeskami. Jan wyrzeźbił Chrystusa na. krzyżu. Grób ich matkibył najskromniejszy na całym cmentarzu, bo ich, tamgdzieśdaleko, pochłaniały jakieś wielkie sprawy, żyli tylko dla siebie,żyli szybko bez tchu. Wiele innych grobów miało pomniki. Czy cizmarlipozostawili lepsze, bardziej udane dzieci? Nie, oni też nie byliźli, też byli udani. Możewłaśnie za bardzo udani. Może za szybkoi zawysoko wyrośli jak modrzewiew świerkowym lesie. Ich los, ich dzieje,ich kariery przerosły chybaoczekiwaniatej skromnejwołyńskiej kobiety. Czytego naprawdę pragnęła? Czy tego chciał ojciec? Czygdybydziś mógł wszystko odmienić, nie wolałby zamiast chwalić się nimi,130mówić wszystkim, jacy to onisą wielcy, jak pięknie żyją,jak ogromnymi sprawami się zajmująi co znacząw świecie,czy nie wolałbymiećich oboksiebie,widzieć ich zgarbione plecy za pługiem albo na siodełkutraktora? Albopowracającychz lasu z mechanicznąpiłąna ramieniu? Czy przyzna się dotego,żewolałby martwić się, jak podzielićmiędzy nich te kilka hektarów, wykłócaćsięz nimio ojcowiznę,niżwidzieć ich obojętne spojrzenia,którymi obdarzajądom rodzinny, łąkę, sad,ziemię; jak z uśmiechem patrzą na jegosiwą kobyłę i radząmu, aby ją sprzedał. Wyszedł z cmentarzazgarniając z twarzy nitki babiego lata,którymiomotałgopodmuch wiatru od pól. Otarł potem dłoń o spodnie, alepalcewciąż miał jeszcze oblepione pajęczną. "O comam żal doRafała pomyślałJan. Żejesttakisam jak ja? "Jeśli nie chce się samotności, jest tylko jedno wyjście:żyć po razdrugi, od nowa iod początku. Rozpocząć to życie,póki jeszczenie jestna nie zapóźno jak dla jego ojcalub starego Charchaja. XXIOjciecniechętnie oddał mu pług. Nie wygłupiaj się powiedział. Ludzie pomyślą, że cośukradłeś albowyrzucili cię z posadyiu mnie szukasz roboty. Ale chyba miał jakieś pilne zajęcia w gospodarstwie,bo w końcupług oddał, asam wrócił do domu. Poletko było niewielkie, cztery zagony, ciągnące się klinem od lasudo szosy. Ziemiateż tumiała lichą glebę. Gdy się głębiej wcisnęłolemiesz, od razu wyłaziłnawierzchżółtawy piaseczek. Janzarzuciłsobie lejce na kark, mocno ujął wyślizgane rączki pługa i cmoknął nasiwą. Uprząż skrzypiała, ziemiacichutko szemrałarozcinana lemieszem i układała sięna boku. Od lasu przyleciały wrony i podskakującciężko szły wzdłuż bruzdy, szukając robaków. Orka tylko z początku okazała się przyjemna. Potem natrafił nakamienie, któreco chwila zgrzytały pod lemieszemi pług wyskakiwałz ziemi. Trzeba go byłomocno trzymać, aż ręce mdlały. Przy tej robocie nie mógł myśleć o niczym innym, bozaraz bruzda wychodziłakrzywo. Ale wkrótce zaczęło mu tosprawiać zadowolenie: nie mócmyśleć o niczym. Choćby o tym, że wkrótce wsiądziew samochódi pojedzie nie wiadomo dokąd. 131. Czy naprawdę nie wiedział, dokąd pojedzie? Czy naprawdę w tejchwili chciałjechać nie wiadomo dokąd? Gdyskończył oranie drugiego zagonu, czołomiał zalane potemi oblepione nitkami pajęczyn, która unosiła się w powietrzu, niewidzialna ilekka jakduch. Otarł pot wierzchem dłoni ispojrzawszy nalepką rękę pomyślał, że nie ma wcaleochoty jechać nie wiadomodokąd, może tu zostać, ba, powinien tu zostać. Ta ziemia, którą miałpod stopami i która sypała mu się do butów,byłaprzecież jego własnąziemią. On, Jan, może zostać tu na gospodarstwiei najpierwpomagaćojcu, a potem gospodarzyć samemu. Rafał powinien wrócić do domu,do matki. Rafał, a nie Jan musistąd odjechać. Drugieżycie? Nowawielka miłość? W wieku Jana jest czymś śmiesznym myśleć o podobnych sprawach. Najważniejsze to mocno stanąć na własnejziemi. Zbytdługo byłtylko artystą i stąd te jego dziwne ciągoty do drugiego życia. Czy zresztą nie powinien zdobyć się na jakąś powinność wobecojca? Jakże wymagać od Rafała czegoś więcej,niż sam ofiarowuje swojemuojcu? Szosąod domu nadchodziła Małgorzata. Była wbłękitnej sukience, z rozpuszczonymi włosami i koszykiem w ręku. Jan zobaczył ją,gdy zawracał konia pod lasem, potem,prowadząc bruzdę zbliżał siędoszosy. I tak szli ku sobie. Jan widział długie, szczupłenogi dziewczyny, obute tylko w lekkie klapki, i z daleka wydawało mu się, że onaunosisięw powietrzu. Niewiadomo dlaczegoraptem poczuł, że wszystko, co myślałprzed chwilą, było bzdurą; orząc tę ziemię wygłupiasię, jak to określił ojciec. Powinien stąd odjechać. Do domu czy gdziekolwiek indziej. Był ojcem dorastającego syna i powinien pamiętaćotym, że syn opuszczalekcje, a niebawić sięz nim wgrę dla dorosłych, wgrę, w której każdyz nich musiał coś przegrać. Gdyjuż był blisko szosy, a dziewczyna dochodziła do pola, gdzieon orał, zrozumiał, że jej pięknoi młodośćuderzały goboleśnie. Jejpiękność sprawiała muból, bo tak zawsze odczuwałpiękno. Inni wpadali w zachwyt, a onkurczyłsię z bólu. Że to pięknonie jest cząstkąjego, że niemoże zatrzymać go sobie na zawsze. Idę na grzyby powiedziała dziewczyna. Końsamsię zatrzymał na skraju pola, przy rowie odgradzającymszosę. Nie ma chyba grzybów. Za mało byłodeszczów odrzekł. 132Tak? W takimrazie nie pójdę do lasu odezwałasię wesoło. Postawiła koszykna ziemi,usiadła w rowie, twarzą do Jana. A Rafał? zapytał. Pan się jeszczeniminteresuje? Powiedział pan przecież: "Płyń,chłopcze, może nie utoniesz". Pan naprawdę ma zamiar odjechać bezniego? Tak.I rozpoczniepanto swoje drugie życie? Od nowa, od początku rzekł z uporem, choć przedchwiląmyślał, że to bzdura. Zdjął z karku lejce,wyciągnąłz kieszeni paczkę papierosów. Usiadł w rowie naprzeciw Małgorzaty, zapalił papierosa. Patrzyłananiego śmiejącymi się oczami, a on myślał: "Znowu jestem śmieszny". Wiedział już napewno, że ona wydaje musię piękna, mimo swychdługich i cienkich nóg, mimopłaskiejpiersi, wąskich bioder i wystających kościobojczyków. Na jej widokodczuwałwdążówprzejmującybólidlatego wiedział na pewno,żejest piękna. Ale może tenból miałzupełnie inne źródło? Czynie uświadamiał sobie, żecokolwiek robi,kimkolwiek zechcezostać, będzie zawsze tylko śmieszny. Będzieśmieszny poprzez bezradne usiłowania, aby siebie odmienić. Pan znowu myśli o miłości powiedziała zaczepnie. Nicnie odrzekł. Obejrzał się na konia stojącego w bruździe. Zamierzał wstaći zabrać się do dalszej roboty. Wyciągnęłarękę ischwytała szybującą bezszelestnie pajęczą nitkęfcabiego lata. Uśmiech zniknąłz jej twarzy. Nie chcę, żeby pan stąd odjeżdżał rzekła półgłosem. Dlaczego? Nie wiem. To znaczy, niechcęwiedzieć dlaczego. Czasamimyślę o panu z wielką niechęcią. Drażni mnie pan. Nie wiem, może topoprostu niepokój? Kiedy powiedział pan o swoim wyjeździe, chciałam zawołać:nie, nie, nie. Po comi to pani mówi? Bochcę,żeby panwiedział, co czuję. Ja wiem, copani czuje. A co? zaciekawiła się. Ach, to nieważne. Mówmy oczym innym. Kiedyja niechcę mówić o czym innym. Więc możemy milczeć zaproponował. I roześmiałsię. Ten dialogwydał mu się bezsensowny. 133. Z czego się pan śmieje? spytałapodęjnfiwie. Z pani. Ach, tak. Ze mnie. A co jest we mnie śmiesznego? Nasza rozmowa wydaje mi się śmieszna. Ma pan rację westchnęła. Nie tak chciałam z panemrozmawiać. Kiedy tuszlam, myślahn, że powiem panu co innego, niżpowiedziałam. Ale pan mnie irytuje i to dlategotak wyszło. Rozumiem pokiwał głową. Nic pan nie rozumie rozzłościła sięnie wiadomo dlaczego. Panu się wydaje tylko, ze pan wszystkorozumie. Ale tak naprawdęto pannicnie wie o tym, co ja myślę i co ja czuję. Samsiebie też pannie rozumie. Być może zgodził sięzupełnie szczerze. Podobam się panu? zapytała nieoczekiwanie. Tak.To znaczyz początku zupełniemi się paniniepodobała. Niejest pani wmoim typie. Ale potem sięzmieniło. Kiedy? Sam nie wiem kiedy. Może wtedy, gdy rozmawialiśmy o miłości? To pan mówił o miłości, a ja milczałam. A ja podobamsię pani? Nie.Na pewno, nie? Napewno. Pan mnie nawet złości. Dlaczego? Naprawdę wierzy pan, żemoże pan zacząć żyć od nowa, odpoczątku? Tak.To niemożliwe. Jestemza stary? Nie możnazacząć żyć drugi raz. W S.omało mi się tonie udało. Jak to było? Mówiłem przecież. Zepsuł mi się samochódi i zatrzymałemsięwS. Spacerując pomiasteczkuzobaczyłem ogłoszenieukamieniarza:"Pomocnika przyjmę od zaraz". I zgodziłem się. Fantastycznie! Zacząłem pracować. Potem poznałem młodąkobietę. Zakochaliście się w sobie. Jak w powieści zakpiła. 134Właśnie że nie. Ale cośtammiędzy nami kiełkowało. Jakaśnikła nadzieja. Może zresztą takie było tylko mojewrażenie? Niepotrzebnie jej nakłamałem,że jestem kierowcą, który stracił prawo jazdyitympodobne bzdury. Może trzeba było jej powiedziećprawdę? W każdym razie prawdasię wydała, ona pomyślała omnie, że jestemoszustem. Musiałemwyjechać z S. A bez kobiety niemoże pan zacząćnowego żyda? Tu nie chodzio kobietę, ale o miłość. Wydajemi się, że niemożna sięuwolnić odpierwszego życia,jeśli nas nie pochłoniemiłość. Drugie życie trzeba budować na miłości. Ach, więc todlategopan ciągle myśli o miłości? Zapewne dlatego. Ale dziwię się, że pani to wyczuła. Bo pan mi się podoba. Sam pan przecież powiedział, kiedykobieta czuje, że mężczyznamyśli o miłości. Alepanipowiedziała, że to nieprawda. Tak tylko powiedziałem. Zupełnie co innego myślałam. Pani takzawsze? Zawsze. Lubię kłamać, a pan? Nie.To drugieżyciebędzie zbudowane na kłamstwie. Czemu? Pan sobiewmówi, że pan żyje drugi raz. Właśnie tego nie chcę. Muszę się naprawdę zakochać. Inaczejtorzeczywiście będzie kłamstwo. Tak rzekła i zamyśliła się. Janostatniraz zaciągnął się papierosem i zgasiłgo wtrawie przydrożnej. Czy wie pan, po co do pana przyszłam? Skąd mam wiedzieć? Postanowiłam z panem skończyć. Co? podniósłręce do góry. Niech pan niekpi. Muszęz panem skończyć. Czy coś się zaczęło? zapytał. Niech pan nie udaje. Pan wie, co ja mam na myśli. Myślałem, że przyszłapani mnie zabić. Niech panprzestanie żartować rzekła zezłością. Pan sobieze wszystkiego stroi żarty. Chcepan wiedzieć, co jao panumyślę? Nie.135. A jednak panu powiem. Postanowiłpan zacząć drugie życie? To głupie. Toniemożliwe. Każdy rozsądny człowiek musisię roześmiać, gdy coś takiego usłyszy. I to mówi człowiek dorosły? Mam czterdzieści lat. Powinien pan zabrać Rafała i wracać z nim do domu,a nieszukać drugiego żyda. Mówi pani tonem mojej matki. De pani ma lat? Zresztąto panitutaj przywiozła Rafała. Niech go pani stąd zabiera. Pan jestojcem. No to co? Powiedziałem pani,że chcę zacząć od nowa. Niech pan będzie rozsądny. A cóżto? Dlaczego ja mam mieć monopol na rozsądek? Dlatego,że przeżyłemczterdzieści lat? Wstała gwałtownie. Podniosła głos. Nie uda się panu rozpocząć drugiego życia. To się nie możeudać. I nie chcę, żeby to się panu udało. Co pani na tym zależy? Nie wiem. Alenie chcę. Pan maprzewrócone w głowie. I wogóle pan się nie nadaje do żyda. Każda dziewczynapanawyśmieje. A poza tym pan nie może tak stąd odjechać i szukać tegodrugiego żyda. Pan musi zabrać Rafała i wracać do domu. Ma panżonę, syna, dom. Musi pan tam wródć. Nie.To już postanowione. Chdałacoś powiedzieć. Rozchyliła usta jak do krzyku. Jakbychciała wyrzudć zsiebie wybuchający w niej protest przeciwjego słowom. Ale nagle zacisnęła usta i usiadła w rowie. Poddągnęła kolanapod brodę. Tak powiedziała z rezygnacją. Panjest facetem, którykażdej dziewczynie może zawrócićwgłowie takimgadaniem. Ja wiem,że pan zrobi to, co pan postanowił. Czy to źle? Nieodpowiedziała. Pan naprawdę wierzy w tęmiłość? zapytała pochwili. Tak.Popatrzyłana niego z jakąś dziwną rozpaczą. Pan mi zrobił wielką krzywdę powiedziała. Wstałaz ziemi, podniosła koszyk i ruszyła w stronę domu. Znowu miał wrażenie, że ona nieidzie, tylkopłynie w powietrza,bo jej obute w klapki stopy niemal nie dotykały drogi. Zarzucił lejce na kark,chwydł rączki pługa, cmoknąłna siwą. Zaskrzypiała skórzana uprząż. Kobyła ojcabyła jednak bardzo starabo zaledwie trochępopracowała, a już szłaze zwieszoną głową. Janczłapał w bruździe z butami pełnymi ziemi. Nie odnalazłw sobie tejradośd,którą odczuwał, gdy wziął się do pracy. Wydawało mu się, żejest oszustem, okłamującymsamego siebie. "Kłamię lubjestem głupcem" myślał. Powinien był wiedzieć, że nigdzie stąd nie wyjedzie. Ale również nie zostanie tutaj, aby zastąpić swojego ojca. Niebędzierównież żył od nowa,odpoczątku, dlatego że jest to niemożliwe,niktna świede czegoś takiego nie zdołał dokazać. A Małgorzata? Przede wszystkimktóra Małgorzata? Żona czy tadziewczyna? Na szosiezapiszczały hamulce. Ktoś uchylił okno samochodu i kiwnął mu ręką. Jan szarpnąłlejcami, kobyłapodągnęłapług. Poczłapali on i końwstronę szosy. W ślad za nimiszły bruzdą czarnewrony. Zwozu wyszedł Stanisław. Za kierownicąsiedziała młoda kobietaw białej sukiencei zczarnymi, długimi włosami. Naoczach miaławielkie okulary, więc trudno było powiedzieć, czy jest ładna. Na tylnym siedzeniu dojrzał Jan córkę Stanisława, Zuzię. Też była w okularach, ale osilnych szkłach. Włosy miała jasne, kręcone jak u barana. Ostatni razwidziałJan swego brata chyba przed dwoma laty. Stasiekbył wtedy nieco otyłym panem umundurowanym wstrój urzędników:dobrze skrojony garnitur, białakoszula, krawat, i denkie czarne budki, w ręku trzymał aktówkę. Ot, pracownik służby dyplomatycznej,uprzejmy, powśdągliwy,chłodny. Świadomość, że Jan jest artystą, jakby paraliżowała Stanisława. Jan miał wdąż wrażenie,że brattrochę się go obawia. Mieszkali zresztą od lat w dwóch różnychmiastach, to musiało stwarzać odrobinę obcośd między nimi. Brat artysta? Dla Staszka każdyartystatobył ktoś, kto w każdej chwili możezrobićcośnieobliczalnego,nietaktownego, niepoważnego. Gdyczasami spotykali się przykawiarnianymstoliku, Staszek zdawał się z nieustannym niepokojem śledzić każdy gest Jana. Byćmoże, oddychał z ulgą,gdy rozstawali sięi wsiadali do swoich samochodów. A teraz na szosieobok samochodu stał mężczyna o fortowejsylwetce, bez śladu brzucha. Nosił biały golf, obcisłe spodni z białegoteksasu. Ogorzała twarz, czarne włosy z siwymi skroniami. Wspaniały,. dojrzały mężczyzna, za jakimszalejąkobiety. Śmiał się szeroko,ukazując białe, równe zęby, które błyszczały w ogorzałej twarzy. Janie, drogi chłopie wołałjuż zdaleka, otwierającramiona. Czy wiesz, czyją ziemię orzesz? Moją. Tak, moją. Twoja ziemia jestnad jeziorem. Pamiętasz, jak ojciec podzielił. Cha, cha, cha,świetnegomam parobka. Ciągnie cię do ziemi, prawda? Mnie też ciągnie. Z samochodu wyszła Zuza. Zgrabna, wysoka, szczupła dziewczynaw bardzo krótkiej sukience. Szpeciłyją grubeokulary iodrobina niechęci uwydatniona w wyrazietwarzy, w skrzywieniu ust. Stryj orzeza głęboko powiedziała,podającrękę Janowi. Niechstryj spojrzy napole. Hę żółtej ziemi. Może lepiej było puścićtutaj kultywator, a dopiero na wiosnę przyjść z pługiem i oraćpłytko. Stryjorze pod ziemniaki? Nie wiemuśmiechnął się Jan. Wszedł w ramiona brata,uściskali się. Stasiekpachniałdobrą wodą kolońską, uściskmiał mocny,serdeczny. Pozwól, że ci przedstawięmoją żonę. Beata, to mójbrat, Jan,artysta rzeźbiarz. Opowiadałem ci o nim. Była chyba orokstarsza od Zuzy. Ruchy miała powolne, pełnegodności. Zgrabne, wysokie piersi i wspaniałe nogi, ceręśniadą, z delikatnym brązowym meszkiem. Cha, cha, cha Stanisławśmiał się głośno, za głośno,tak sięwydawałoJanowii to go drażniło. Jesteś zaskoczony, co, chłopie? Ślub wziąłem w lipcu, a w sierpniu wyjechaliśmy do Jugosławii naurlop. Niepisałem otym do nikogo, ani do ojca, ani do ciebie. Miałem, chłopie,kupę kłopotów zrozwodem,bo Stefania nie chciała sięzgodzić. Narobiła brewerii i skandali,karierę, zdaje się, mam najakiśczas z głowy. Miałem dostać placówkę, chyba nie dostanę. Ale czy tonajważniejsze? Takuprzejmie przytaknął Jan. W Iławie widzieliśmy świetny lokal nad jeziorem. Pojedziemydziś potańczyć, co, chłopie? zapytał. I znowu się roześmiał głośno. Rozruszamy cię. Więcej życia, bo inaczej zawał, rozumiesz? Przyjechałeś do ojca po boczek? Cha, cha, cha tubalnieśmiał się Stanisław. Dobry jest tenJanek, słyszycie? Właśnie przez całą drogę zastanawialiśmy się, cozrobimy, jeśli ojciec zechcenasobdarować boczkiem, o którympisał. Nie weźmiemy,to poczuje się obrażony. A my boczku niejadamy. To138znaczyjadamy ale niewiele, więc co z nimzrobić? Zapakujemy nimlodówkę, to będzie zawadzał. Weź boczekpowiedział Jan. Jateż trochę wezmę Powiedz mu, że a potrzeba ziemniakówna zimę. Ucieszy się. Cha, cha, cha, ziemniaki mówisz, chłopie. Nie mam piwnicyNo, wyobraź sobie, nie mam piwnicy. Załatwiłem nowe mieszkanieale bezpiwnicy. 'Spoważniał:Któryś z nas powinien ojca zabrać do siebie. Ja swojedużemieszkanie straciłem przezten cholerny rozwód, ale może ty? Nie pojedzie stwierdził Jan. Ja też tak myślę westchnął Stanisław. I zaraz znowu sięroześmiał:Nie sądziłem, że cię zobaczę zapługiem. To nasze pole,powiedziałem do Beaty. A ona nato: "Jakiś chłop tam orze. Za młodyna twego ojca". A to ty, Janek, cha, cha, cha. Oracz wspaniały. No,wrzuć ten pług nawóz iwracaj do domu. Klepnął Janaw plecy. Wsiedlido samochodu i odjechali. A Janwcalenie znalazłw sobie ochoty, żeby przerwać orkęisłuchaćgłośnego śmiechu brata. Miał uczucie,że znowuzostał skrzywdzony. Nie,raczej nie skrzywdzony,tylko wystrychnięty na dudka. GdyJantoczył wsobie jałowe dialogi o życiu po razwtóry, od nowa i odpoczątku, jego brat po prostu rozpocząłnowe życie, w nowym mieszkaniu bez piwnicy. "Odmłodniał"pomyślał Jan, zdając sobie sprawę, że to określenienie mówi całejprawdy o jegobracie. Bo Stasieknawet za młodu nie lubił siębawić, ubierałsię bez cieniakokieterii czyekstrawagancji, charakteryzowała go powaga nadwiek. "Ciekawe, czybędą mieli dzieci? " zastanawiał sięJan. Zapragnął nagle wrócić do domu ojcai porozmawiać z bratem,dowiedzieć się, jakgłęboko zaszła w nim przemiana, czybyła praw^dziwa, czy tylko udana, czy nowy kostium, który wdział Stanisław,dobrze na nim leżał, a co najważniejsze, czy Stanisław czułsię w nimdobrze. "Co zrobił Stasiek zeswoim pierwszymżyciem? zastanawiał się Jan. Odrzucił je? Zapomniał o nim? Przekreśliłje? Czy teżstworzył koegzystencję międzyswoim pierwszym i drugim życiem? "Potem doznał uczucia, że cośgo ssie. Jakby nosiłw sobie ogromnego solitera. Ale bardziejniż zazdrość męczyła Jana myśl, że zostałokradziony, Stasiekznowu zabrałmu łódkę. Nie, nie o to chyba chodziło. Wydawałomusię, że Stasiek zabrałmu możliwość dojścia do139. jakiejś prawdy. Odebrano mu wielką szansę, a zarazem nadzieję. Stanisław pokazał mu, że można żyć od nowa i od początku, że to, cobyło niemal niemożliwe, okazało się w gruncie rzeczy bardzo proste. Czy więc warto było kusićsię o coś takiego? W południe przyszedł na poledziadek. Idź do domu powiedział a ja dokończę roboty. Czekajątam na ciebie. Stasiek wziąłsię za gotowanieobiadu, wszyscy mupomagają. Jan niemal ze złością rzucił ojcu lejce. Pytałem ojca, czy można żyćod nowa, od początku, po razdrugi. Ojciec tylko potrafi się żegnać nabożnie, kiedy takie myśli przychodzą do głowy. Stasiek się nie żegnał, tylko ma nową żonę, nowydom, żyje drugi raz odnowa i od początku. I co ojciecna to? Oczy starego jasnoniebieskie pobiegłypo polu. Na chwilęzatrzymały się na polnej gruszy, ale tam chyba nie znalazły dostatecznego oparcia, bo pobiegły w stronęlasu. Coty chcesz ode mnie? zakaszlał. Ja ciebie nie rozumiem. Ty zawsze coś chciałeś ode mnie, aja nie mogłem zrozumieć, czego tychcesz. To samo mówiła matka. Nie rozumieliśmy, czego ty od naschcesz. Powiedz mi, co jamam zrobić? Powiedzieć Śląskowi,żebysobiezabrał tę nową żonę i przyjechał tu ze starą? Czy to ja żyłemz jego żoną? Ja żyłem inaczej, a on też inaczej. Czy przez to przestałbyć moim synem? Za dużo myślisz, Janek. Niepotrzebnie tyle myślisz. Co komu przyjdzie ztwojego myślenia? Dawniej ludzie mówili, żeczłowiek ma tylko jednożycie, ale teraz, kto wie? XXII Szli przez las szeroką przesieką, gdzie środkiem biegławąska ścieżka, a na poboczu rosły kwitnące wrzosy. Stanisławi Beata trzymali sięza ręce, mocno splótłszy palce. Stanisław raz poraz pochylał głowęi szeptałcoś do ucha Beaty, a ona śmiała się z ową wspaniałą swobodąkobiety, która wie, że jest kochana. Jan nie mógł ich obserwowaćprzez cały czas, boco chwila mu ich zasłaniały plecy Rafała alboMałgorzaty. Janpatrzył na syna i myślał, że chłopak wystrzelił w góręzbyt wysoko i garbi się trochę, jakby nieco zawstydzony swoim wzrostem. Spoglądał teżna Małgorzatę, dotykał wzrokiem jej włosów naszyi i ramionach, i pragnął, żeby odwróciła głowę i obejrzała się na 140 niego. Czy czułate jego spojrzenia? Co myślała idąc tak obok Rafała? Janowi towarzyszyła Zuza. Przyczepiła się doniego już na początku spaceru,usta jej się niezamykały. Była chciwarozmowy, w samochodzie chybanie dopuszczano jej do głosu; Stanisław i Beatabylizbyt zajęcisobą, aby wysłuchiwać jej tyrad, nieznośnych zresztą. Rafałem i Małgorzatą,zdaje się, odrobinę gardziła, a wkażdym razie ichtowarzystwo wydawało sięjej mało interesujące. Więc z koniecznościtylko Jan musiał wysłuchiwać o orkach jesiennych, o poplonach,potem o życiu węgorzy, co nawet go trochęzainteresowało. Jeśli w przyszłości obejmę pegeer, musi być ze stawamimówiła. Rybymnie ciekawią. Ale wciążrozważam, czy po skończeniu rolnictwanie zacząć studiować chemii. Chemia, stryju, wkraczadorolnictwa, a skutki możeto dać nieobliczalne. W dobrym i złymsensie. Czy stryj wie, że na przykład DDT niewydziela się zorganizmu? Jeśli sypnie się go na liściekapusty, żeby zlikwidować liszki, a tękapustę potem zje zając albo krowa, stryj upoluje zająca i zje pasztetalbo z tej krowy zrobi pieczeń wołową i zje, to wraz z nią połknieDDT. Czyżby? zdziwił sięJan. A potem umrę, zjedzą mnierobaki, które zostaną połknięte przezwróble. Te znowu zje kot, kotazaś przejedzie samochód. W ten sposóbłańcuch się urwie. Słuchaj,Zuza, ile ty właściwie masz lat? Dwadzieścia dwa. Jesteś prawiczka? Zaczerwieniła się. Poprawiła okulary nanosie i podniosła odważnie twarz w stronę Jana. Przepraszam, ale co to stryja obchodzi? Robisz wrażenie niedopieszczonej. Stryj też sprawia podobne wrażenie. Słusznie zgodził się Jan. Stryj jest taki sam świntuch jak ojciec. Ojcu się nie dziwię, alestryjowi? Stryj jest przecież artystą. No toco z tego? Wydaje misię, że obcowanie ze sztuką oczyszczaczłowieka. Myliszsię. Bruka. Jeszcze jak bruka. Zresztą, wyznam ci w tajemnicy, że zamierzam zerwać ze sztuką. Pragnę wtej materii zasięgnąć twojej rady. Powiedz mi szczerze: czy człowiek może żyć po razdrugi, to znaczy, czy może sobie powiedzieć pewnego dnia, że zrywa 141. z sobą samym, staje się innym, rozpoczyna życie od nowa, od początku? W tymswoim nowym życiunie chciałbym pozostać artystą,a kimś zupełnie innym. Więc powiedz mi swoje zdanie: możnażyć porazdrugi? Można. W pewnym sensiemój ojciec takzrobił. Bez przerwymówi, że zaczął żyć od nowai że to jest dopiero życie. Mówi to szczerze? Chyba tak. Przecież stryj chyba sam widzi, jak on sięzmienił. Czuje sięszczęśliwy, a tonajważniejsze prawda? Zapewne. Ale czy tobie on nie wydaje się śmieszny? Jakstryj to rozumie? Bądź co bądź, ma te czterdzieści trzy lata, siwe włosy i dorosłącórkę. Ożenił się z twoją rówieśnicą. Beata jestmoją przyjaciółką ze studiów. Jesteśmy na jednymroku. Nie maszdo niej żalu, że twojej matce zabrała męża, a tobieojca? Przecież ojca mi nie zabrała. On pozostaje nadal moim ojcem. A co do matki, oczywiście, miałam trochę żalu do Beaty. Aleostatecznie to nie są moje sprawy, aoni wkońcu jakoś je między sobą załatwili. Nie kochasz matki? Kocham. Ale zdecydowałam się zostać przy ojcu. Kobieta, nawet jeślito jestmatka, pozostaje jednak także kobietą,któraw pewnym wieku wydaje się nieznośna. Ciągle odnosiłam wrażenie, że matkama do mnie jakąś cichą pretensję. Może oto, że jestem od niej młodsza? Kłóciła się ze mną o mój sposób bycia, omoje stroje, o tysiącgłupich spraw. Z ojcemnigdy nie mamżadnych konfliktów. Aojciec nie wydaje ci się śmieszny przez to,że udajenieustannie tokującego głuszca? Owszem kiwnęła głową. Ale mnie wszyscy mężczyźniwydają się bardzo śmieszni. Rozumiem. Wydają mi się śmieszni, ale to nie znaczy, że ich nie lubię. Nawet ich wolęod kobiet. Możewłaśnie dlatego, że są tacy śmieszni. Nie bardzo rozumiem. A właśnie. Chodzi mi o to, że u mężczyzn wszystko jest takiewyraźne i przez to w gruncie rzeczybardzo uczciwe. A kobietysą 142 zakłamane. Mężczyzna, jeśli kłamie, to przynajmniej wie, że kłamie. A kobieta nawet okłamuje samą siebie. Tak. Mężczyźni są uczciwsi. Ale jednocześnie zabawni. Zabawni przez swoją prostotę, pamstryjowi przykład. Rozmawiamy zesobą najwyżej pół godziny i stryjmnie od razuzapytał, czy jestemprawiczką. Dlaczego? Stryj patrzy namłodą dziewczynę i myśli:ciekawe, czy ona ma kochanka. I stryj o tozapytał w prostocieducha, mając zresztą bardzo czyste, jaks^dzęintencje. Po prostuta sprawa stryja zainteresowała. A kobieta? No, naprzykład Beata. Znamy się przecież kilka lat i sądzę, że jąteż tasprawa ciekawi, ajednak niech stryj sobiewyobrazi, ona nigdy mnieo to nie zapytała. Ale ponieważ stryjjest szczery, więc i ja będęszczera: nie, nie jestem prawiczką. I co z tego? Ulżyłomi. Co takiego? Doznałem ulgi słysząc,że się nie marnujesz. A wiesz,o czympomyślałem? Zrobiło mi się żal, że nie mam córki. Wydaje mi się,żez córką łatwiej bym się porozumiał, tak jakz tobą. Ale, niestety, mamsyna. To chyba się domyślasz, w jakiej jatu jestem sytuacji, w jakiej tusytuacji jest Rafał i ta jego dziewczyna. Wiem. Powiedział mi to Rafał zaraz po naszym przyjeździe. Zwiał z domu, a stryj za nim tu przyjechał. Nie. Przyjechałemtuw swoich sprawach. Tak stryj mówił, ale chyba w rzeczywistości jest inaczej? Trudno midogadaćsię z Rafałem. Dlatego dochodzę downiosku, że przyjemniej jest mieć córkę niż syna. Córka, wydaje misię,potrafizrozumieć albo ojca,albo matkę. A syn zazwyczaj nie rozumieani swojego ojca, ani swojej matki. Co też stryj mówi? Notak. Czy sądzisz,że Rafał myślałby o mnie tak jakty,gdybym postąpił podobnie jak twój ojciec? Potępiłby mnie. Przyjąłbyto jako wrogi akt przeciw sobie. Jest taki zacofany? Ach,nie oto chodzi. Wyobraźsobie, że twojamatka btórzesobie teraz za mężadwudziestodwuletniego chłopaka, twojego kolegęze studiów, co pniej pomyślałabyś? Wariatka. No widzisz. A o ojcu tak niepomyślałaś. Twoje pretensje i ^ie\43. chęci do matki wynikają właśnie z faktu, że ona pragnie pozostawaćmłoda, nie chce być tylko matką, to znaczy starszą, godną szacunkupanią, matkującą dorosłej córce. Rafał równieżchciałby we mnie widzieć starszego pana, godnego ojca. Oczywiście tego, co mówię, nie wolno uogólniać. Pewnie, że tego niewolno uogólniać. A co doRafała, radzę stryjowi wziąć go za karki zabrać do domu. Chłopakpowinien się uczyć, a nie romansować. Masz rację. Tak powinienem zrobić przytaknął Jan. Tylko że tak nie zamierzam zrobić. Nie mogli dalej rozmawiać, bo Stanisław dał hasło do powrotu. Alenajpierw zaczęli rwać wrzos i układali go w ogromne bukiety,które Beata zamierzałazabraćdla znajomych w Warszawie. Na krótką chwilę Jan znalazł siętwarzą w twarzz Rafałem, w niewielkim oddaleniu od innych. Przycupnęli obok dużej połaci wysokiegowrzosu,jakby na skraju fioletowego dywanu. Głośno brzęczałypszczoły, buczał trzmiel, bzyczały muchy. Gdy Jan pochylił twarz kuziemi, uderzył go zapach leśnego igliwia, które o krok od nich grubąwarstwą zaścielało ziemię pomiędzy korzeniami grubych sosen. Nieodjedziesz, prawda? zapytał Rafał. Spotkali się wzrokiem. Jana przemknęło przykre wrażenie, że oczychłopca są smutne. Szczupłe palce Rafała zamknęły się na kępce wrzosu,ale jej nie zerwał, tylko zamarł i czekał na odpowiedź ojca. Jannaglepomyślał, że Rafał jest przecież tylko osiemnastoletnim chłopcem, który cokolwiek czyni, czeka napochwałę alboprzyganę ojca. Teraz Jan powiniengo był zganić,powiedzieć krótko: "Zbieraj się,wyjeżdżamydo domu". Możena to czekał? Lecz dlaczego on, Jan,nie potrafił się nato zdobyć, choć to niby takie proste i oczywiste? Dziśnie wyjadę. Tak rzadko widujęswojego brata. zabrzmiało to jak usprawiedliwienie. Bezwiednie spojrzeli w stronę Stanisława i Beaty. Obydwoje stalina ścieżce w przesiece, Stanisław układał bukiet wdłoniach żony. Alenie dotykał wrzosów, tylko jej rąk. Układanie bukietu nie było niczyminnym jak pretekstem do spotkania się rąk. Co o nichmyślisz? spytał Jan. Chłopak odwrócił wzrok. Był zawstydzony, jakby Janschwytał gona podpatrywaniujakiejś gorszącejsceny. Kochają się wzruszył ramionami. Tak. To ich usprawiedliwiakiwnął głową Jan. 144 ' To dlaczego mnie nie chcesz usprawiedliwić? Dlaczego masz domnie żal? A może obraziłeś sięo to, comówiłem ci wczoraj przyobiedzie? Jan pogardliwie wykrzywił usta. I ton jego słów również był pogardliwy. Prosiłem cię, żebyś nietraktował mnie jak swojego kolegę. Coto znaczy: obraziłem de? Czy takie określenia są właściwew stosunku: ojciecsyn? Jesteś częścią mnie. Ileż to razy własna ręka, noga czynawet głowa odmawiała mi posłuszeństwa? Co sądziłbyśo człowieku,który obraziłbysię nawłasną rękę dlatego, że ta w pewnej chwili gozawiodła? Mogę zżymać się na jej słabość, ale nie mogę się naniąobrażać. To nieprawda, że jestem twoją ręką powiedział. Nic na świecie nie jestw stanie zmienić naszego wzajemnegopowiązania. Nicna świecie nie zdoła zmienićfaktu, że ty jesteś moimsynem, a ja twoim ojcem. Możemy się kochaćlub nienawidzić, możemywszystko wokół nas zmienić, ale tego niepotrafimy odwrócić czyprzeinaczyć. To jedyna niezmiennawartość na świecie, bo resztasprawpozostaje względna. A jednak dzieci odchodzą odrodziców, nie rozumieją się wzajemnie. Ty też pozostawiłeś swego ojca. Ale czy on, pozostawiony tutaj, przestałbyć przez to moimojcem? Zgoda. Ale co wynika z tego faktu? Nic. A zarazem wszystko. Zależy jak dla kogo. O co ci chodzi? Przecież tak łatwo mnie zrozumieć. Zakochałem się i uciekłem z dziewczyną. Przecież wiesz, że chcę wrócić. Z tobą. Możemy nawet zaraz wsiąść w samochód. Zależy ci na tym,żebympublicznie albo tylkoprzed tobą wyznał skruchę? Jesteśograniczony przez swój egoizm wybuchnął Jan. Dlaczego wciąż myślisz tylkoo sobie? Był na siebie zły za ten wybuch. Przecież takna zdrowy rozumchłopak mówił rzeczy bardzo rozsądne. On, Jan,chyba przyjechałtutaj właśnie poto, abyusłyszeć te słowa. Niestety, w tym czasie stałosię coś takiego, co te słowa uczyniło nieważnymilub tylko mało znaczącymi. Czy Rafałrzeczywiście tak był zajęty sobą, że tegonie dostrzegał? Czynaprawdę egoizm dziecijestaż tak wielki, że poprzezwłasne doznania nie widządoznańi przeżyć swoich rodziców? Prze145 10 Mężczyzna czterdziestoletni. cięż dziś rano wyjaśnił wszystko Rafałowi. Czyżby te wyjaśnienia doniego nie dotarły? O co ci chodzi? zdumiał się chłopak. Czy naprawdęnie zrozumiałeś, że uciekając z domu nie tylemnie obraziłeś, ile przeobraziłeś. C2ynie pomyślałeś, że ten fakt możemieć nieobliczalne skutki nie dla ciebie,ale dla mnie? I choćty jużw tej chwili pragniesz wrócić do domu, toja tam wrócić nie chcę? Zaszeleściły wrzosy. To było tak, jakby ktoś kartki książki odwracał. Kłócicie się? spytałaMałgorzata. Jan wstał. Czuł do siebie niechęć za słowa, któreprzed chwiląwypowiedział do syna. Hej! Hej! Wracamy! nawoływał Stanisław. Podczas powrotnej drogiJanniósł wsobie wewnętrzne napięcie. Jakby oczekiwał na coś bardzo ważnego,coś dramatycznego. Pragnął tego i zarazem bałsię. To jednak, czego się lękał, ana co zarazem oczekiwał, nie stałosię wówczas, lecz znacznie później. xxm W stajnibyło ciemno, siwa kobyła ojca stanowiła w niej tylkoJaśniejszą nieforemną plamę. Jan wyciągnął rękę i w ciemnościachdotknął szorstkiejzmierzwionej grzywy. Zaczął gładzić siwą pokarku,na chwilę zakrył dłońmi chrapy. Kiedy Rafał był mały, Jan też go lubiłtak gładzić, właśnie po szyi, po karku, zakrywał mu dłonią usta, z największą przyjemnością słuchając, jak zachwycony dzieciak bulgoczepod tą dłonią, udając indora. Lubiłteż Jan, gdy Rafał wspinał mu sięna kolana, apotem zaczynał całować, a raczej ślinićgo wilgotnymipocałunkami. I wtedy chybanigdy nie czuł ciężaru ojcostwa, a w każdym razie myśli, któredręczyły go dzisiaj, były mu zupełnie obce. Niesądził nawet, że coś takiego może człowiekowi przyjśćdo głowy. A potem nagle skończyły się te głaskania, siadania na kolanach,pocałunki. Dlaczego sięto stało? Kiedy? Miał na to gotową odpowiedź: gdy Rafał zaczął stawać się dorosły,gdy w szafce Jana zaczynało brakowaćskarpetek, które potem znajdował w szafce Rafała. Odkrywał w niej swoje swetry, wdzianka, krawaty, koszule. Chłopak chciał siadaćna kolanach Jana, wciąż jeszcze 146 chciał być głaskany i bulgotać pod dłonią ojca. Ale Jan robił to ws^ysko rzadziej, a wreszcie nawet zżymał się, kiedychłopakusiłował goobjąć albo pocałować. W stajniraptowniezapaliłosię światło:zabłysła zakurzona żarówkapod sufitem. Nie dawała wiele blasku, ale jednak oślepiłaJana i nachwilę mocnozacisnął powieki. Gdyje otworzył, do stajni wkraczałojciec z przetakiem w ręku, a za nim szła Zuza. Za Zuzą ostrożnie,żebysobie nie uwalać butów w gnoju,zaglądali Małgorzata iRafał. Szukaliśmy stryja powiedziała Zuza. Przecież mamy jechać do Iławy. Jan poczułsię jak przestępca. Zapomniałem o tym wyjeździe wybąkał. Przyszedłem tutaj, bo lubięzapach końskiegopotu. Przypomina mi dzieciństwo. Ach, tak? Stryj jestsentymentalny stwierdziła Zuza. Takisentymentalizm bywazgubny. Stryj rozkoszuje się zapachem końskiego potu, ale nie pomyśli,że ten koń jest już stary, nicniewart i dziadekpowinien go sprzedać. Skończył się jego wiek produkcyjny. Tyle jestteraz wart, ile ważą jego gnaty. Małgorzata i Rafał stali wciążw drzwiach stajni, żeby sobie butównie zabrudzić. Dziadek zatrzymałsię przy żłobie, sięgnął ręką do przetakai podsunął siwej garść owsa. A Zuza,nie bacząc, że jejszpilkigrzęzną wkońskim nawozie, obchodziłakobyłęze wszystkich stroni perorowała: Tyle samo zeżre koń młody, silny, zdolny do pracy co koństary, niezdolny do pracy. A jednak,choć od roku namawiam dziadka, żeby pozbył się siwej,dziadek wciążją trzyma w stajni. Jutro pójdę na targ pokornie rzekł dziadek. Gdybypolskichłop częściej sięgał poołówek i kartkę i robiłrachunki, owiele lepiej wyglądałaby nasza gospodarka. Ale dziadekteż jest sentymentalny jak stryj, którylubi zapach potu końskiego. Mój Boże, że też mnie nigdy nie przyszło do głowy zastanawiać się, jakpachnie koń. No, on pachnie koniem i koniec. Sądziłam, że dla sH-yjajest ważne, jak pachnie kobieta, a nie koń. Rafał zaśmiałsię grubo, dziadek uśmiechnął się półgębkiem. 2?nowu podsunąłkoniowigarść owsa, co irytowało Zuzę: I po co dziadek daje jej owies? Dziadekjest przywiązany dotego konia, prawda? Aha zgodził się stary. 147. Do ziemi, do pługa, do swoich miedz też dziadek jest przywiązany? Aha. A czy dziadek nie pomyślał, że koń nie jest mu potrzebny,skoro we wsi jest Kółko Rolnicze? Myślałem o tym odparł dziadek. Wciąż otym myślęi dlatego jutro siwą zaprowadzę na targ i sprzedam. Po co mi koń? Masz rację, Zuza, nie na darmo uczysz się o tych wszystkichsprawach. Co mnie, ciemnemu chłopu, równać sięz tobąpod względemrozumu. Jeśli mówisz, że konia powinienem sprzedać, to powinienem,i tak zapewne zrobię. To mówiąc znowu sięgnąłdo przetakaz owsem. To czemudziadek jej owies podsuwa? oburzyła się Zuza. Dziadek z ogromnym zdumieniem spojrzał na swojądłoń, pełnąowsa. No tak. Dlaczegojej daję owies? zapytał zezdziwieniem. Nie wiem, dlaczego jej daję owies. Może robię to dlatego,że zawszejej dawałem owies? A więc przyzwyczajenie tryumfująco zawołała Zuza. Kobyła odkryła owies w dłoni staregoi wpakowała w nią swójpysk. Nie będę dawał jej owsa groźnie powiedział dziadek. Tynawetnie wiesz,jak tościerwo osłabło w ostatnim czasie. Gdy jadę domiasta, pod każdą górką się zatrzymuje i odpoczywa. Po co trzymaćtakiego darmozjada? Koń mi w ogóle niepotrzebny, skoromamywewsi KółkoRolnicze i traktor. Do niczego nieprzydatne to ścierwo, a jają jeszcze owsem pasę. Sam się sobie dziwię, że nie mam dosyć rozumu, abyzerwaćz takim głupim przyzwyczajeniem. Siwawyjadła już owies z dłoni, stary sięgnął doprzetaka. Zuzachwyciła dziadkazarękę. Dziadek znowu chce dać jej owsa? Przecież sam dziadek mówiłprzed chwilą, że dla takiego konia szkoda ziarnka. Tak mówiłem? zdziwił się dziadek. Zajrzał do przetaka. Taka tu odrobina, że nie warto z nią wracać dospichrza. Pozwól, Zuza, że dam jej tę odrobinę. Przecież sięz nią rozstaję? Damte trochę owsana rozstanie, rozumiesz? A jutro z samego rana pójdęna targ, sprzedam ją na mięso. Mnie już koń niepotrzebny, bojest we 148 wsi KółkoRolnicze i traktor. Takie ścierwo z torbami mnie puści. TyZuza, masz rozum, ho,ho. Nie lada jaki będzie z ciebie agronom'Inaczej będzie wyglądała nasza gospodarka, jak tacy ludzie jak tywezmą się za nią. Końto darmozjad. Tak jest. Nicwięcej, tylko darmozjad. To mówiąc resztkęowsa z przetaka szybciutko wsypał siwej dożłobu. Potem pogroził jej pięścią. Sprzedam cię jutrorano rzekł groźnie. Czuł potrzebę wytłumaczenia się z tego owsa, który wsypał koniowi. Człowiek sięprzyzwyczaił do konia i tak to jest. Bardzo głupie przyzwyczajenie powiedział. Wyszli ze stajni. Noc byłapogodna, gwiaździsta,ale bardzo chłodna. Zuza zatrzęsła się w swojej sukieneczcebez rękawów. Ubrana byłana dansing. Zapewne już wsiadali do samochodu, ale niemogli znaleźćJana, a potemzobaczyła dziadka przemykającegoz przetakiemdostajni. Nie wytrzymała, żebydziadkowi lekcji nie udzielić. Jedziemy! rzekła rozkazująco do Jana. Na szosie przed zagrodąstał naświatłach samochód Stanisława. Jan wyprowadziłswój wóz spod szopy i też wyjechał na szosę. Zuzawsiadła do samochodu ojca, Małgorzata powiedziała do Rafała: Lubię jeździć na przednim siedzeniu. Usadowiła się obok Jana i tak pojechali doIławy, gdziebyłnowowybudowany nocny lokal nad jeziorem. Całą drogę milczeli. Jakby umówili się ze sobą, że żadne z nich sięnie odezwie, nie uczyni nawet próby,aby powiedzieć choćby jednosłowo. A przecież były jakieś niedokończone rozmowy między JanemiRafałem, między Janem i Małgorzatą. Może mieliświadomość, żesłowa oddaląich od siebie, a nie zbliżą? "Coś się stanie. Cośsię zaraz stanie" myślał Jan, bo chwilamiczuł, żemocno bije mu serce iściskasię w piersi, jakby na myślo czymś smutnym. Co się mogło stać? Wypadek na szosie? Zwolniłszybkość wozu,pozwalając,abywyprzedził go samochódStanisława. Po chwili czerwone światła wozu brata zniknęły za zakrętem. Jechał wolno, bo wydawało mu się, że ma przeczucienieszczęścia. Na szosie zresztą snuły się jesiennemgły. Zalegałyprzy rowach, przymałych rzeczułkach, nad podmokłymi łąkami. Wpadali w nie nagle,światła wozu ślepiły raptownie i Jan inocno przyciskał hamulce, bojąc 149. się, że wpadnie na wóz chłopski lub rowerzystę. Alepo chwili mgłaustępowała równieraptownie i reflektory cięły mrok jak dwa ostrenoże. A potem ni stąd, ni zowąd Jan zrozumiał, że nie nosi w sobiepoczucianieszczęścia, a po prostu kocha dziewczynę, która siedziobok niego i tak jak on nieruchomo spogląda przez szybę. Toprzyśpieszonebicie serca, które chwilamiodczuwał,tonie było nicinnego jak ogarniające go pożądanie, a bolesne uczucie skurczusercawpiersiach to była świadomość miłości, której nie można spełnić. "Kocham ją" powtarzał w myślach zradosnym zdziwieniem. Odkrycie tego faktu zaskoczyło Jana. Ja-kże mało wiedział o miłości on, czterdziestoletni mężczyzna, który już przecież kochał,i wydawało musię, że powiniendostrzegać każdy jej objaw. Wydawało musię zawsze,że miłość wzbiera w człowieku jak rzeka zgodziny nagodzinę, z minuty na minutę. Można obserwować, jak ogarnia wczłowieku coraz większe połacie uczuć. A tymczasem został zaskoczonyjak sztubak. Amoże nie ma na świecie nikogo, kto znałby wszystkiereguły miłosnej gry? Jeślikochał,powinien był przecież coraz częściejmyśleć o Małgorzacie, pragnąć corazczęściej przebywać z niąlubtylko przy niej. A tymczasem on wciążunikał towarzystwa dziewczyny. Myślał o wszystkim i o wszystkich z wyjątkiem jej jednej. A terazraptem obudził się w rwącej,potężnej rzece. A może to właśnie byłopodejrzane, że unikał spotkania z Małgorzatą, unikał nawet myślenia o niej. To było właśnie nienaturalne,że niemyślał o kimś, kto był tak blisko, czyja obecność narzucała musię niemal bez przerwy. Czyżby stał sięaż tak naiwny, aby sądzić,żewystarczy nie myśleć o kimś, a miłość odejdzie jak listonosz spoddrzwi, gdy nikt mu nie otwiera? "Kochamją" powtarzał,ale już bez zdziwienia. Ostrożnie zerknął na profil dziewczyny, spojrzał na jej obnażonekolana, bielejącew mroku. I ten profil wydał mu się ptasi, drapieżny,jakby siedziała obok niego ogromna sowa. Wydawało mu się, że ztejdziewczyny emanuje jakaśgroźba; on, Jan, musisię ratować przedniebezpieczeństwem. Nie wiedział, jak się ratować, jakoddalić od siebie miłość,ale rozum mówił mu, że powinien uciekać przed miłością,bo niesieonaw sobie groźbę. Te wszystkie myślibyły"zabawne:tak niedawno mówił sobie, żechcezacząćżyć odnowa, od początku. Potem mówiłsobie, że nie 150 można żyć od nowa,od początku, jeśli nie SPOtka sie nowej wielkiejmiłości. I wszystko to spadło już na niego a Po wszystkim miał tęwielką miłość. Iraptem zaczął się bać doznawał uczuciazagrożenia. Wielka miłość? Skąd wiedział,że to '^ właśnieta wielka miłość? "Małgorzata mi się po prostu bardzo Podoba powiedział sobie. Ale natychmiast wiedział, że kłamie,on'Jan'tak zawsze naturalnywobec kobiet, tak bezpośredni nawet wówczas pragnął odnich miłości,gdy tę miłość dawał i brał' on' Jan' był teraz zuPełnieinny. Unikał tej dziewczyny, unikał nawet jej. Być może,miłość jest zawsze inna albo to, co brałza miłość lub coprzeżywał zkobietami, to były tylko nudy byćnaturalny i bezpośredni, brał i dawał z siebie to' co miał w sobie i conazywał miłością, a co, być może, miłością nie. było. Kocham ją"jeszcze raz powtórzył SObie 31 zapytał: kogo kocham? Tę dziewczynę która obok mnie siedzi? Tę dziewiętnastoletnią dzierlatkę? Z^smń Pysiami i spiczastymikolanami, z wystającymi kośćmi obojczykami Tę dziewczynę,o którejnic niewie iz którą nie bardzowie,o czym mówić? Nie, to było zbytnieprawdopodobne, jakz kiepskiego romansu, To byłow zlym Scie,w złym stylu. On, Jan, dałsię tylko pon^0 ^a82^0myślii uczuć. Winęza teigraszki wyobraźni ponoszą oni ^^cy, cała ich trójkaw samochodzie,bo milczą, żadne nie po^ ani słowa, i"^ o czymśrozmyśla, a on,Jan, nagle pomyślał o mi^"- wiec Qależycośpowiedzieć, przerwać milczenie. Tak, Jan pow^" coś P0^^3^. Wszystkojedno co. Nawet coś zwykłego, bar^111180' DaP^^1^' że Jużniedaleko do Iławy. Ale nic nie powiedział. Nagle zrobiło' mu się żal' że mógł spłoszyć uczucie miłości, które w sobie odczu^' Bo Już sam nie wiedział: bał się tego uczucia czy w nimzasmakował. Skręciłna podjazd dorestauracji z rozświetlonym czerwonymświatłemneonu. W lipcu i sierpniu Przebywało tu zawsze wielesamochodów, rojno było na pobliskich campingach, rozciągającychsię wzdłużbrzegu jeziora. Teraz choć przecież latozaledwie minęłojuż tylko czarny wóz Stanisława zajął miejsce Na podjeździe. Przezduże okna widziało się pustestoliki zakryte serwetami. Naparkiecie tańczyły trzy pary. Orkiestra gra wolno jakby od niechcenia. Dźwięki muzyki, wypływającej przez Poa.NJa^ się leniwie w gęstym mroku krzewów i drzew' porastających parking. 151. Małgorzata i Rafał wysiedli z wozu, gdy tylko Jan stanął przedrestauracją. Jan skinął głową,dając im dozrozumienia, abynie czekalina niego. Weszli, a Jan ustawił samochód obok wozubrata, zamknąłstarannie wszystkie drzwiczki. Grzebałsię z tym, sprawdzając zamknięcie po kilka razy. Przez chwilężałował, że dał się namówić naprzyjazd tutaj. W domu ojca mógł uniknąć towarzystwa Małgorzatyi syna, mógł teżuniknąć widoku uszczęśliwionej i przez to jakby trochę głupiej twarzy brata. Stał w mrokudrzewnie kwapiąc się z wejściem. Chciał w sobierozstrzygnąć chociaż jedną sprawę:czy naseriomówił i myślał o własnej ucieczce,o tym drugim życiu od nowa i od początku. Narastałow nim obrzydzeniedo samego siebie, że nie potrafi siebie zgłębići niewie, czego chce i cozamierza zrobić. Każda myślo tej sprawie natychmiastodlatywała jak ptak uwolniony z klatki,a on okazywał się zamało zręczny, aby ją uchwycić i upewnić się co do własnych pragnień. A zamiast tamtych, któreuciekły, nadlatywały inne,chętne do uchwycenia. Myślał oS. , o tych dziwnych,jakby ze snu godzinach spędzonych u kamieniarza, na ławce w parku miejskim, o rozmowie z Elizą. Wydawałomu się, że tam,w S. , był szczęśliwy, choć dopieroterazo tymwiedział. Orkiestra przestała grać. Uświadomił sobie, że nie może tu stać bezkońca. Poszedł więc do wejścia z jednymtylkopostanowieniem:niebędzie tańczył z Małgorzatą, nie będziesię starał do niej zbliżyć podżadnym pozorem. Było bowiem dlaniego oczywiste, że powie o swojejmiłości. Powie o tym, choć w tym momencie będzie sobą gardziłi myślał,że jest śmieszny. A przecież bawił sięświetnie. Opowiadałdowcipy, tańczył z Zuzą,z Beatą. Jego początkowe uprzedzeniewobec niej (tak, był uprzedzony, teraz tosobie uświadamiał; nie wierzył, że jej zainteresowanie Stanisławem było szczere i bezinteresowne) zniknęło po kilku tańcachi przelotnych rozmowach. Czy kochała Stanisława? Najważniejsze, żeczuli się ze sobą dobrze, a onbył z nią szczęśliwy. Powiedziała mu to szczerze i dlatego poczułdoniej nawet cośw rodzaju żywejsympatii: Czy kochampana brata? Niewiem. Wielu patrzy na mnie jakna ulicznicę, która korzysta zmiłości dwukrotnie starszego mężczyzny. Pan mnie teżpotępia,wiem otym, czuję to kiwała głową, choćJan gorąco zaprzeczał. Ale powiem panu, że z nikim dotąd nie było 152 mi tak dobrze jak z nim. Czy kochałamjuż w swym życiu? Chyba tak. Miałamkilku chłopców, obchodzili się zemną brutalnie. Nie, nie bilimnie. Mówili tylko: "Nie bądź głupia,Beata. Mam dwadzieścia lat,czymyślisz, że przez całe żyde można mieć jedną dziewczynę? I ty niebądź zazdrosna". Aja byłam zazdrosna. Przeżyłampiekło zazdrościi teraz nareszcie odpoczywam. Przy nim. Bo wiem, że siedząc przymnie myśli tylko omnie, a nie o żadnej innej kobiecie, że żadna innamu się nieprzyśni. A potem przystole Jan nagle zadał bratu pytanie: Czy sądzisz, że żyjesz po raz drugi, od nowa, od początku? Nie powinien byłsię pytać tak natarczywie. Ale właśniewtedyorkiestra miała chwilę przerwy irozmowa, jaką wiedliprzy stole, straciła swojetempo. Janspojrzał w okno wychodzące na jezioro i przystań, zobaczyłmrok nocy iraptem zapragnąłwreszcie rozstrzygnąćw sobie tę dręczącą go kwestię: wrócićz Rafałem, czy jechać gdzieś,szukać tego, co wydawało mu się, że powinien szukać, bo nazwać tegonawet się nie ośmielał. To jednak nie było mądre i potrzebne pytanie. Janowi wydawałosię, że wszyscy, niewyłączając Stanisława, zesztywnieli. Uśmiech natwarzy Stanisława zamienił się w jakiś wymuszony grymas. PatrzyłnaJana karcąco. Znowu z tą odrobiną podejrzliwości, jakąmiał dawniejwobec Jana-artysty. Wzruszył ramionami: Zacząłemżycie z inną kobietą. To wszystko. Nie mam drugiegożycia odpowiedziałz powagą. Czy myślisz, że możnasię drugiraz urodzić? Rafałuśmiechnął się tryumfująco. Tak, w tym momencie jakbywróciła mu pewność siebie. Położył dłoń na ramieniu Małgorzaty,a ona przyjęła to jakcoś sobie należnego. Tak odpowiedział Jan. Sądzę, że można żyć po raz drugi,od nowai od początku. Straciłeś wielkąszansę. To znaczy, że ty. zaczął kpiąco Stanisław. To znaczy, że ja spróbuję żyć po razdrugi twardo odrzekłJan. I tak sądził. Możeprzez zwykłąprzekorę. A może dlatego, że niechciał stracić nadziei. Miał uczucie, że Stanisław rzucił mujakieś wyzwanie, które, on, Jan, powinien podjąć w imię tej właśnie nadziei. W tejchwili gardził bratem. Jeśli Stanisław nie wierzył, że możnażyć po raz drugi, od nowa i od początku,to jegopostępek stal się 153. w oczach Jana tylko usankcjonowaną przez prawo rozpustą, zachcianką nie duszy, lecz zmysłów. Stanisław zamieniłzwiędłe ciało swojejżony namłode ciało Beaty. Przy nowej żonie odkrył, że obudziły sięw nim zmysły, które usnęłyprzydawnej. Co wtym wielkiego? Coniezwykłego? Czy on, Jan, mógł mu czegokolwiek zazdrościć? I co tomiałowspólnego z tym, czego on, Jan, zapragnąłi co chciał osiągnąć? Spotkał wzrok Małgorzaty. Po razpierwszy, odkąd tu przyjechali. Nieodwrócił oczu. Patrzyli na siebie w jakimś wielkim zapamiętaniu,z uporem, którymusiał zwrócić uwagę otoczenia. Ale nie wiedzieli o tymalbonie chcieli wiedzieć. Twarze im stężały, wydawało się, że todwiemartwe maski patrzą na siebie z dwóch krańców restauracyjnego stołu. "Kochamcię" myślałJan. A potem położył sobie dłoń naustach, jakby zląkłsię, że słowate wypowiegłośno. XXIV Noc byłapogodna i ciepła. Odjeziora ciągnął mocny, orzeźwiającyzapach wody: ażzachłysnęlisię nim, opuszczając zadymioną restaurację. Wraz z tym zapachem Jan doznał uczucia budzącej się w nim siły. Otwierając drzwi samochodu pogwizdywał wesoło: był szczęśliwy, bowydawało mu się, żeominął wszystkie pułapki, jakie zastawił na niegolos. Miał także pewność, że rozpocznie kiedyś swoje drugie życie, może nie zaraz, niejutro anipojutrze. Ale na pewno rozpocznie je, gdytylko uregulujeswoje sprawy zRafałem. Odwiezie chłopaka do domu,poczeka naprzyjazd żony, odda gopod jej opiekę i zrobi podobnie jakRafał:pozostawikartkęz kłamliwymisłowami, że nie był dość kochany i rozumiany. Odejdzienagle. I jak nożem przetniewszystkie nici,które łączyć gomogą z przeszłością. Miłośćdo tejdziewczyny? Ta raptem odkryta miłość? Nie, niechciał być Stanisławem, podstarzałym mężczyzną, który zapłonął żądzą do młodej dziewczyny. Nie chciał gardzićsobą i wydawało mu się,że potrafi sobie tę miłość wyperswadować. Jaką miał zresztą pewność,że to byłamiłość,a nie tylko pożądanie, które minie, gdy znajdzie sięw bezpiecznej odległości od tej dziewczyny? Czy przy Małgorzaciepotrafiłby się stać kimśinnym, kimś nowym? Co mogłamu ofiarowaćta dziewczyna oprócz swego młodego ciała? Czy była zdolna okazaćmu pomoc, gdy zechce stać się innym i spróbuje żyć od nowa iodpoczątku? 154 Trzaskałydrzwiczki w samochodzieStanisława. Z gęstego mrokudrzew usłyszał Jan cichy głos Małgorzaty. Siadaj donich, Rafał. Chcę porozmawiać z twoim ojcem. O czym? Otobie i o mnie. Siadajdowozu stryja, rozumiesz? Chcę z nimpojechać sama. Rafałposłuchał jej,bo bardzo gnębiła go niepewność. Zapewnewielokrotnie już gorzko żałowałswego postępku. W restauracji udawał, że dobrze się bawi, tańczył przeważnie z Małgorzatą, ale, byćmoże, wolałbyteraz spać na tapczaniew swoimpokoju, aby obudzićsię rankiem ipójść do szkoły. Nie mógł się czuć dobrzew tym świeciedorosłych, którzy rozpoczęli albo chcieli rozpocząćdrugie życie,gdyonledwie zaczął swoje pierwsze. Małgorzata silnym ruchem otworzyła drzwiczki. Jedziemy powiedziała rozkazująco. A Rafał? zapytał, udając, żenie słyszał rozmowy. Pojedzie z pana bratem. Chcę z panem porozmawiać. O czym? Onas odpowiedziała krótko. Stanisław już ruszyłz podjazdu. Jan przekręcił kluczyk w stacyjce,wrzucił bieg i wolnopuścił pedał sprzęgła. Otoznalazł sięw pułapce,której nie przewidział. Wpadł w nią, gdy był niemal pewien, że ominąłwszystkie niebezpieczeństwa. Jakiś czas jechali tuż za wozem Stanisława, spoglądającw czerwone tylne światełka. Ale Stanisław zaczął sięoddalać coraz bardziej. Miałlepszy wóz. Jan nie zdołał utrzymać tempa. Zwolnijpowiedziała Małgorzata. Nagle zaczęła mu mówićna "ty". Chcę, żebyś mnie uważnie wysłuchał. Iposłusznie zwolnił. Wszystko, co czuł i postanawiał jeszcze przedchwilą, wydało mu się jużbardzo dalekie. Jeszcze przed chwilą ktośzupełnie inny wsiadał do samochodui brał w ręce kierownicę. Męczyszmnie powiedziała Małgorzata. Męczysz mniez całym okrucieństwem człowieka, który ma przewagę. Nie bardzo rozumiem. Nieudawaj,że nie wiesz, o co chodzi. Od początku udajesz. Odpierwszejchwili, gdy tuprzyjechałeś, zacząłeś grać tę ohydną komedię. O czym ty mówisz? Nie wiesz, o czym? zawołała z taką złością, że aż się przera155. ził. Bawisz się moim kosztem. Z dziwną radością patrzysz, jak sięmęczę. Masz przewagę swego wieku, doświadczenia, wszystkiego. Bawisz się mną. Chwilami nienawidzęcię takbardzo, że mogłabymde zabić. Nic nie powiedział, bo bał się, żekażde jego słowo wznieci w niejgniew. Powiedziałam ci, żemyśliszciągle o miłości iże ja to czuję. Tobyło kłamstwo. Ani przez chwilę nie czułam, żemyślisz o miłości. Toja myślałam wciąż o miłości. Tylko ja. A ty? Dla ciebie wszystkobyłoważniejsze ode mnie: pływanie na wyspie, wyścigi z synem, sprawdzanie się, spacery. Anirazu nie zatańczyłeś ze mną. Nienawidzę cię zato, żeistniejesz, żew ogóle się narodziłeś. Wyobrażam sobie, jaksięśmiałeś w duchu, gdy zrozumiałeś, że ciękocham. Pokochałam cię odpierwszego wejrzenia. Możesz sięz tego śmiać, możesz mówić, że takamiłość nie istnieje, a ja ciebie tak właśnie pokochałam. Poczułam to,gdy tylko przyjechałeś, gdy zobaczyłam cię idąc z pomostu. Stałeśz ojcem na podwórzu i przyglądałeś mi się z ironicznym uśmieszkiemna ustach. Pamiętam każde słowo, którepowiedziałam do ciebiei które ty powiedziałeś. "Jestem Małgorzata" mówiłam. A ty ażsięoburzyłeś. Bo twoja żona też ma na imię Małgorzatai byłeś oburzony,że ktoś jeszcze ośmiela się nosićimię twojej żony. Czy nie widziałeś, żedejuż kocham? Nie. Och, jak głupia jest miłość, że potrzebne są jej słowa. Czy nierozumiesz, żekiedy myślęo tobie albo patrzę na ciebie, wszystko mnieboli? Głowa, ręce, nogi. Ten ból przenika mnie aż do głębi, aż dobrzucha, nie daje mi spać, odbiera mi chęć do żyda, wibrującwe mniejak ogromny dzwon. Jedzmy stąd, rozumiesz? Skręć w którąkolwiekstronę. Wszystko mi jedno, dokąd pojedziemy ico się z nami stanie. Przecież chcesz żyćpo razdrugi. Tak powiedział. Więcna co czekasz? Zacisnął ręce na kierownicy. Wydawało mu się, że jej gładka powierzchniajest jedynym twardym punktem oparcia, bo wszystko inneleci gdzieś wprzestrzeń, rozsypuje się z jakimś ogromnym hałasem. Rozpaczliwiei na próżno szukał w głowie słów, które mógłby przeciwstawićjej namiętności. Zniknęła w nim radość. Czuł się nieszczęśliwyi bezradny. Kazała 156 mu decydować, gdy on jeszcze nie chciałdecydować. Dlaczego niepozostawiała muczasu do namysłu? Czemu miał wybierać zaraz, natychmiast? To była właśnie młodość, robić coś zaraz, podejmowaćdecyzję w ułamku sekundy, a potem, po chwili przekreślaćwszystkoi bezwielkiego żaluosądzać, że się zrobiło krok najbardziej fałszywy. On był dojrzały,zbyt chyba dojrzaływ zestawieniu z jej sposobemmyślenia. Postanowienia wyrastały wnim powoli, oglądał jejak ogrodnik, o różnych porachdnia, przy różnym oświetleniu, przy różnejtemperaturze. Chciał ocenićich zaletyi wady. A jeśli już zerwie takąwyrośniętą roślinę, to nie po to, abyjątylko powąchać i zaraz odrzucić. Milczał. I jechał. Aby jak najszybciej znaleźć się koło domu ojca,bowtedy może ona zawaha się, pozwoli mu odłożyć decyzję napóźniej. Cóżjej miał odpowiedzieć? Że niebył inie jest przygotowanyna decyzję? A czy można być przygotowanym na miłość? Toprawda, żemówił o życiu po raz drugi, od nowa i od początku. Był nawetzdecydowany spróbować żyć inaczejniż dotąd. Ale czychodziło o to, aby zamienić niewolę zobowiązań moralnychna niewolę miłości? Wydawało mu się,żejeszcze przed chwilą był po stokroćszczęśliwszy. Bardziej wolny był marząc o miłości, tęskniąc za nią,myśląc o drugim życiu i czyniąc nieśmiałepróby, aby to życie sobiestworzyć niż teraz, gdyta miłość ogarnęła go jak powódź. Niechciał żyć tak jak Stanisław, który tylko zamienił jednąkobietę nadrugą. Jaką miałpewność,czy stanie się innym przy Małgorzacie? Ale ona zdawała się nie czekać na jegosłowa. Była wniej jakaśogromna potrzebawypowiedzenia siebie i swoich uczuć. Znowu zaczęła mówić: Powiedziałeś mi, pamiętasz, że ruch gwiazd naniebie tonicinnego jak odwieczne poszukiwanie siebie. Broniłam sięprzed tąmyślą, broniłamsię przed sobą, ale to było ponad moje siły. Nagleodkryłam, żeświat jest pełen miłości i nic naświecienie ma znaczeniaoprócz miłości. Odkryłam to, bo zrozumiałam, że kocham. I że kocham właśnie ciebie. Kocham de, choć de zupełnie nieznam, nie wiemnic o tobie, nawetnie wiem, co myślisz i czy mnie potrafiszkochać. Ale co mogęuczynić,jeśli na myśl o tobie ogarnie mnie tak wielki bóli zarazem radość. Czy wiesz, że doznaję lękuna myśl, że mogłabym dedotknąć? Czywiesz, jaksię bałam, gdy pomyślałam, że możesz mnie 157. zaprosić do tańca? Bałam się,że wtedy ogarnie mnie coś takiego, żeserce mnie zadławi i udusi, po prostu umrę. Powiedz, czyto niejestmiłość? Powiedz,dlaczego cię kocham? "Jeszcze trzy zakrętyw lesie, a potem będzie kanał i jezioro, i domojca" pomyślał Jan. Lecz jednocześnie nie chciał,żeby to był jużkoniecich podróży, bomiał przeczucie, że taka chwila jak teraz nie powtórzy się już nigdywięcej. "A może ja jej wcalenie kocham" pomyślał. Bodlaczegobył taki spokojny, niemal drętwy? Dlaczego z taką obojętnościąobserwował drogę i tak wyraźnie, może wyraźniej niż zazwyczaj, widział natablicy rozdzielczej wozuwszystkie kolorowe wskaźniki: temperatury,ciśnienia oleju, benzyny. Dlaczegoprzyhamowywał, gdy należało tozrobić, i przyspieszał, gdyprostowałasię przed nim szosa? Dlaczegotak łagodnie wchodził w wiraże, tak byłopanowany i taki jak zawsze. Tak, właśnietaki jak zawsze. Zatrzymaj się! krzyknęła. Zapiszczały hamulce. Zahamował posłusznie, choć już widać byłokanał i most, za którym rozciągały się polaojca. Ogarnęła ich cisza i mrok nocy. Siedział sztywny. Nawet ręce trzymał wciążna kierownicy i nie poruszył głową, aby spojrzeć nadziewczynę, choć i tak nie zobaczyłby w ciemnościach jej twarzy. Ona poruszyła się, zmieniając położenie nóg. Usłyszał szelest ocierających się o siebie pończoch na jej udach i ten szelest cichy, aledrażniący obudził w nimnagłe pożądanie. Odwrócił się do Małgorzaty. Palce jego rąkwczepiły się w jej włosy; ustami znalazłjej usta. Dłonie dziewczyny zatrzepotały za jegoplecami. Odniósł wrażenie,że nakrywającją sobą, jakby nakrył dłoniąmotyla, który bije skrzydłami. Chodźmystąd powiedział, odpychając jej twarz od swojej. Wyszli z samochodu. Nie uświadamiał sobie, jak długo, którędyi dokądszli, trzymając się mocno zaręce. Pamiętał, że odczuł tylkoszarpnięcie za rękę i usłyszał szelestpodśdółki leśnej. Pociągnęła go nasiebie, a potem dłonie zaplotła na karku. Pozostała wtejmiłości bierna, jakby samo zbliżenie z nim jużdawało jej szczęście. Jego miłość była nieśmiała iwstydliwa jak miłośćchłopca. Ich usta nie rozłączyły się ani na chwilęi trwały w tymzbliżeniu dłużej niż żądza. A potem,kiedy już oderwał się od jej usti dotknąłwargami jej oczu, przekonał się, że płakała. 158 Podnieśli się z leśnego igliwia. Szli wolno, ale już pokill"i krokachpożądanie ogarnęło ich na nowo. Nie tak gwałtowne jak przed chwilą,lecz tak samo nieodparte. Przystanęli i znowu całowali się aż do granicy pełnej rozkoszy. Jak długo potem wracali do samochodu? Minutę, iflożedwie. A przecież w tych kilkuchwilach przebyłogromny kawał drogi, byćmoże, przeżył to swojedrugie upragnione żyde. Ale zarazemczuł,żeznajduje siędopiero u proguczegośwspaniałego. Ta dziewczyna stanowiła jakiś wielki świat, w który zapragnął przeniknąć. Może zresztąten świat był tylko w nim, a ona jedynie pokazałamu dr7gę do jegowłasnego świata, który wsobie przeczuwał, za którym tęsl^mł. Uczucia, jakich doznawał, wydawałymu się niezwykłe. Nie umiałby powiedzieć, na czym ta niezwykłość polegała. Może na przejmującym gowrażeniunieustannej ekstazy i jakiejś ogromnejradości, żektoś taki jakMałgorzata rzeczywiście istnieje, nie jest snem, marzeniem, lecz kimś, kogo można dotknąć, nawet dotknąć ustami. Miałwrażenie, że znalazł się w słońcu, łagodnym i ożywczym; gdzieś bardzodaleko w pamięcimajaczyły zarysy świata, który, wydawała mu się, żeopuścił na zawsze. Nic go już nie obchodziłten świat i to, c0 się w nimdziało. Wydawało mu się, że gdyby do końca swoich dni miał miećw oczach obraz tej dziewczyny, słyszeć tylko jej szept, a ciałem i swoimi dłońmi dotykać jejdala, toby mu towystarczyło, nie pragnąłbyniczego więcej, nie tęskniłby za niczym innym. Noc, dzie0. wieczór,zapach morza i szum lasu mógł towszystko odrzucić od siebie jakbalast, aby łatwiej lecieć gdzieś w przestrzeń,trzymającją ^a rękę. Czy stał się kimś innym? Tak. Mógł przysiąc, że jest kimśinnym. Naglespotkał się ze sobą nie znanym. Nie umiałbypowiedzieć, naczym polegałata "inność". Może właśnie na tym, że niczego poza niąnie pragnął, że wszystko poza nią było dla niego tak doskonale obojętne? A conajdziwniejsze, ta nowa miłość nie przypominała pierwszej. Tamta dodawała mu mocy do działania, budziła chęć dożyC^a- Z tamtą Małgorzatą pragnął wdąż gdzieś iść między ludzi, obnosić się zeswoją miłościąjak z nowym strojem, który wszyscy powi0111 podziwiać. Tamtej chciałzbierać kwiaty na łące, przynosić najp1? ^1116]52książki, pokazywać najpiękniejsze obrazy i zachwycaćsię zachwytemw jej oczach. Z tamtą pragnąłżyć tysiące lat. Az tą? Todziw"- 2 tąMałgorzatą gotów był umrzeć. Tak, po prostu umrzeć. Zastygnąćz niąw tej miłości jak dwa owady w bursztynie. 159. Dla tamtej pragnął stać się wspaniałym, czytał jej wiersze i wymyślał najczulsze słowa. Dlatej chciał być niczym, pragnął przy niej milczeć i pozostawaćw bezruchu, ale z nią, przy niej, w niej. I czy nie byłto najlepszydowód, że stał siękimś innym? Właśnieteraz otwierała się przed nim ta jedynamożliwość, aby żyćod nowai od początku. Ale czy naprawdę chciał drugiegożycia? Tego istnieniapodzielonego na sekundy, minuty, godziny, dni i miesiące niepotrzebnego i w gruncie rzeczy bezużytecznego działania, w którym szczęściei radość miłości zaczynają ciążyć jak kieszeń objuczona bilonem. Umrzeć? Tak, właśnie teraz, zaraz umrzeć, zastygnąć z nią w szczęściu,w wiecznym trwaniu. Czy ta noc, która ich otaczała, ten nieprzeniknionymrok i cisza, nie były już przedsmakiem śmierci? Żyć drugi raz po to, aby z przerażeniem spoglądać na własną twarzw lustrze, z lękiem słuchać cykania zegara, żyć w wiecznej trwodze, żemiłość umrze jakczłowiek na nieznaną chorobę, spostrzegać, jak Bógzniża ku ziemi swoje niebo i obnaża nijakość. Opuścić jeden dom, abyzmozołem stworzyć drugi, słuchać płaczu dziecka, którestaje się dorosłym i obraca sięprzeciw naszym sercom? Być niewolnikiem istać sięznowu niewolnikiem, słuchającym rozkazów własnych zobowiązań? Będziemy ze sobązawsze. Ty i ja. Tyi ja powiedziała i potem powtarzała te słowa, jakby nie była pewna, czy pojął ich sens, albojakby jąupajały. Takodrzekł. A potem zobaczyli naszosie światła ich samochodu. Obok stałRafał iwsparty plecami odrzwiczki, patrzył w mrok, w tę stronę, skądnadeszli. Nie było was tak długo,więc wyszedłem naprzeciw powiedział. Byliśmy na spacerze wyjaśnił Jan. Ale wydawało mu się,że to nie on, a ktoś inny powiedział za niegoto kłamstwo. XXV Rozstali sięz sobą bezgestu, bez słowa. Jak gdyby nigdy nic sięmiędzy nimi nie zdarzyło, nie było miłości i słów, od których, zdawałosię, nie ma już odwrotu. Może to obecność Rafała tak na nich po160 działała? W mroku sieni usłyszał Jan głuche "dobranoc" Małgorzaty,apotem skrzypnęłydrzwi kredensowego pokoju, gdzie narozkładanym łóżeczku spała Zuza,a dla Małgorzaty pozostała kanapa z wystającymi sprężynami. Beata i Stanisław zamieszkali na piętrze, w pokoju, który nazywano gościnnym. Obokbył drugi pokój, który ojciec niekiedywynajmował wczasowiczom. Tutaj teraz przeniósł się Rafał itylko cienkąściankąbył oddzielony od stryszkuJana. Pięli się obydwaj po ciemnych schodach,trzymając się wyślizganejdrewnianej poręczy. Dobranocpowiedział Jan i pchnął drzwi od stryszku. Nie usłyszał odpowiedzi, więc przystanął. Chcę wrócićdo domu rzekł Rafał. To dobrze skinął głową, choć syn nie mógł w ciemnościachdostrzec tego gestu. Możesz się zabrać do Warszawy zestryjem. Jutro rano wyjeżdżają. A z Warszawy pojedziesz pociągiem. Chcę wrócić z tobą. Wzruszył ramionami. Powiedziałem ci, że niezamierzam wracać. Dlaczego? A dlaczego ty opuściłeś dom? Napisałeś,że nie byłeś dosyćkochany i nie rozumiałem cię. Ja czuję to samo. Gniewaszsięna mnie stwierdził. Wdąż masz żal o tenlist. Czy naprawdę niechcesz mnie zrozumieć? Przecież chyba kochałeś. Nawet napewno wiem, że mocno kochałeś. A wtedy byłeśgotówna wszystko, byle być ztym kimś. KochaszMałgorzatę? Ach, nie umiem mówićw ten sposób. Możeją kocham,aledlaczegoty chcesz,żebym ci to powiedział? I dobrze ci z nią? Nie wiem. Samnie wiem. Nie mam skaliporównawczej. Tywiesz, kiedy ci jest dobrze, a kiedy źle. Ja wiem tylko wtedy, gdy jestmi źle. A że było mi dobrze,to wiem dopiero później. Więcdlaczegochcesz wracać do domu? Ona jest tutaj i pewniepragnie tu pozostać. Nicnie wspominała o wyjeździe. Mówiłaz tobą o mnie? Tak. Mówiła,że chcesz wrócić, i prosiła, żebym się na ciebie niegniewał. 161 11 Mężczyzna czterdziestoletni. Wcale jej o to nie prosiłem. Zrobiła to ze swejwłasnej inicjatywy. Domyślałemsiętego. Ale nie powiedziałeś mi, dlaczego chceszwracać do domu, skoro ją kochasz i jest ci z nią dobrze. Muszę wrócić do szkoły. Dziwię się, że mnie o topytasz. Czynaprawdęniezależy ci na tym, cosię ze mną stanie? Owszem. Lecz nie zamierzam ciędo niczego przymuszać. A Małgorzata? Co zrobić, jeśli nie zechce wrócić? zapytałRafał. Zamierzasz ją zmusić? Chcesz mnie iją zmusić do powrotu? Ona pragniezostać i tymyślisz zostać. Powiedz, co robiliściew lesie? Nie wierzę w wasz spacer. Cośbyło między wami. Co? Nie każmi mówić wyraźnie. Dajspokójtej sprawie powiedział spokojnie Jan. Gdybyłeś młodszy, mogłem cię zmusić, abyśpostępował tak, jaktegochciałem. Teraz jużnie, bo nie wiem, czy mnie posłuchasz. Czujesz siędorosłym. Ale proszę cię i ty nie zmuszaj mnie do niczego. Mamtaksamoprawo do życia jak ty, jakMałgorzata. W końcu o co ci chodzi? Dlaczegochcesz,żebym z tobą wródłdo domu? Po co? Jak to: po co? Po co się wraca do domu? Jamuszę iść doszkoły, a typowinieneś rzeźbić. Wkrótcewródmatka. A właśnie. Musisz wrócić. Musi być jak dawniej,ty, ja, matka. Tak byłodobrze, ale ja otym nie wiedziałem. Mówiłem ci, że nigdyniewiem,kiedy jest dobrze, dopiero później to rozumiem i czuję. Skąd wiesz, czy mnie było dobrze. Dlaczego myślisz tylko o sobie? Powiedziałem ci, że chcę żyć drugi raz, od nowa i od początku. Wyśmiałeś to moje pragnienie, ale nie miałeś racji. Ono jestwe mniebardzo głęboko. Przedeż tononsens. Chcesz żyć jak stryj? Ciszejsyknął. Oni tu śpią za drzwiami. Jeśli chceszrozmawiać, wejdź do mnie. Weszlina stryszek, usiedli obok siebie na wyrku Jana. Żadenz nich nie kwapił się, aby przekrędć kontakt elektryczny. Może czuli,że wdemnościach będąbardziej szczerzy? Wyjaśnij mi, co rozumiesz przez to drugie życie? Czy i dla mniejest w nim miejsce? zapytał Rafał. 162 Nie. Zamyślił się. Po chwili znowu zapytał: Dlaczego jesteśtaki inny? Jaki? No, inny. Jakbyś nie był moimojcem. Rozumiem, co masz na myśli. Ale co innego jest dla mnie ciekawe:nie podoba ci się miłość stryjado Beaty? Miłość? zaśmiał się dchutko. Sądzisz,że ona go kocha? Tak. Ona go niekocha. Alepowiedz mi prawdę: co jest między tobąi Małgorzatą? Czy musiszwracać do tej sprawy? Muszę. Chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć, czymożna wierzyć ludziom. Dziewczynom? Zawsze ri mówiłem, żebyśim nie wierzył rzekł żartobliwie Jan. A tobie? Niekiedy de okłamywałem. Gdy byłeś mały i chdałeś lodów,mówiłemd, że w sklepie lodów nie ma, a to nie była prawda, bo lodybyły, tylko ja się bałem o twoje gradło. A teraz? Co teraz? Czy teraz też mógłbyś mnie okłamać? Tak. Dla twojego dobra. Więc nie można ci wierzyć? Można. Dlaczegod mam wierzyć, jeśli sam mówisz,że możesz skłamać? Bo nie robię niczego, co mogłobyd zaszkodzić. Ale nie chcesz wródć ze mną do domu. To zupełnie inna sprawa. Chcesz miećto jakieś drugieżycie, w którym nie mabyć animatki, ani mnie. Mogę to zrozumieć tylko tak: tobie już na mnieniezależy, chcesz się ode mnieuwolnić. Ja dto ułatwiłem przez swojąudeczkę, prawda? Zrozumiałem, że jesteśjuż w wieku, wktórym przestałem dbyć potrzebny. Chyba że traktujesz mnie jako źródło utrzymania materialnego. Matkad to zapewni, nie obawiaj się. Nigdy de tak nie traktowałem. 163. Zakochałeś się w dziewczynie, która miała wolny wrzesień i bezcienia żalu rzuciłeś dla niej dom rodzinny, ojca, szkołę. Czy nie przyszłod na myśl, żeja mogę uczynić podobnie? Wierz mi, nie żądam odciebie żadnej ekspiacji. Co toznaczy "ekspiacja"? Żal za grzechy. Wmawiasz sobie, że nie jesteś mi potrzebny. Tylko dlatego takmyślisz, że uciekłem i napisałem głupi list. Ale te fakty nic nie znaczą. Jesteś mi potrzebny ichciałbym, żebyśmy razem wrócili. Z Małgorzatą? Adlaczego by nie? Przecież sama tu nie pozostanie? Powiedz,co było między wami? Czy coś zauważyłeś? Onastała się inna, odkąd przyjechałeś. Na czym polega ta "inność"? Tosię nie da wytłumaczyć. Ja toczuję. O czym ona ztobąrozmawiała? Otobie. Nie wierzę. To trudno. A teraz idź spać, jest już bardzo późno. Jeśli chceszjutrorano zabrać się ze stryjem. A ty nie wrócisz? Nie. Więc ja także nie wrócę. Wstałz wyrka iwyszedł. W ciemnościach potknął się oprógi zawadził ramieniem o framugę drzwi. Potem jego kroki zadudniłyza ścianą. Jan zapaliłświatło elektryczne. Zezłością szarpnął krawat rozwiązując ciasny supeł podbrodą. Usłyszał ciche kroki na schodach. Na stryszek weszła Małgorzata. W płaszczyku, z torbą podróżną w ręku. Jedziemy powiedziała cicho. Jestem gotowa. Nie mogłamsię tej chwili doczekać. Takdługo rozmawialiście. Rzuciła torbę na łóżko, objęła Jana, całowaław szyję, w policzki,w usta. Potem pieszczotliwym gestem zacisnęła mu krawat pod brodą. Tak rzekł Jan. Jedziemy. To nawet lepiej, że teraz niżpotem. Samnie wiedział, dlaczego powiedział to zdanie. Dlaczego lepiejmiało byćteraz niż potem? 164 Pośpiesznie wrzucał do nesesera porozrzucane po stryszku rzeczy. To było wspaniałe, że właśnie ona narzuciła mu decyzję. On męczyłbysię jeszcze bardzo długo, obezwładniony przez tysiące wątpliwości. Małgorzata pomogła mu zrobić ten ostateczny, najważniejszy krok kuzerwaniu z przeszłością. Ona również ułatwi zrobienie pierwszego kroku w tym nowym, drugim życiu. W przeciwnym raziena zawsze jużpozostanie okaleczony, noszący w sobie jakąśnie spełnioną nadziejęi nieugaszone pragnienia. Jeśli nie zdecyduje się żyćpo raz drugi, odnowa i od początku, nigdy już nie będzie się czuł szczęśliwy. A czywarto żyć ze świadomością, że nigdysię jużnie zazna szczęścia? Jestem szczęśliwapowiedziała Małgorzata. Tak szepnął, upychając swoje graty. Położyła mu rękę na ramieniu. Zaczekaj, spójrz mi w oczy poprosiła. A gdy stanął naprzeciw nieji spojrzał jej woczy, rzekła:Wierz mi, nigdy nie będziemytego żałowali. To, co robimy, jest piękne isłuszne. Takpowiedział Jan. Zasuwając zamek nesesera, zobaczył w drzwiach Rafała. Chłopakstał w progu w promienich światła i trzepotał powiekami, jakby oślepiony nagłym blaskiem lub zdumiony widokiem ubranej w płaszczMałgorzaty. Wyjeżdżamy powiedziała do niego wyzywająco. Chciał coś odrzec, drgnęłymu nawet usta. Ale może skurcz gardłazdusił w nim słowa lub nagle zrozumiał, że cokolwiek powie, będzieśmieszny albo żałosny. Janowi wydało się, że on tylkoprzez chwilęspoglądał na Małgorzatę, a potemjuż patrzył wciąż na niego,jakbyspodziewał się, że Jan powie coś takiego, co zburzy obraz, jaki zobaczył. W ostrym świetle żarówkitwarz chłopca była płaska ibiała,piękna w tej bieli, uduchowiona i czysta. Włosy miał zmierzwione nadczołem, z kokieteryjnieaż nad prawą brew zwisającym kędziorem. Mężczyzna? Nie, zmartwiony chłopak, bezradnie czekający, aż ojciecjednymsłowem lub gestem rozstrzygnie wszystko i wyjaśni. Jutro zabierzesz się ze stryjem rzekł Jan. Miał ochotę wyciągnąćrękę i pogłaskać syna po głowie, ale lękałsię, że chłopak uchyli się przed tym gestem, tak jak on, Jan, często sięuchylał przedpodobną pieszczotą ze strony syna. Jan uchwycił ucho nesesera i stanął przed Rafałem, gotów dowyjścia. Małgorzata też wzięła swojątorbę. Chłopiec przezchwilę stal 165. nieruchomo tarasując im drogę. Lecz potem ustąpił,wszedł w cieńkorytarza i w milczeniu czekał, aż wyjdą. Jan uświadomił sobie raptem, że, być może, żegnają się na zawsze. To,co się tu dzieje w tejchwili,jestwłaśnie rozstaniemz pierwszym życiem, z wszystkim, co dotej pory kochał, a tego chłopca chyba kochał najbardziej. Kochał gojakąś dziwnąmiłością, bo jednocześnie ciążyła mu świadomość ojcostwa. Kochałgo, a zarazem czuł niechęć,jakby poczucie, że jest ojcem,zniewalało go do tej miłości, której nie chciał, a która mimo to wnimżyła. Może powinien był rzec coś, co by usprawiedliwiało jego postępek? Ale przecież już chybawszystkozostało powiedziane. Więc co jeszczemówić w takiej chwili? Jakie gesty wykonywać,jeśli staje się coś, czegonie można odmienić ani gestem, ani tym bardziej słowem? "Po latach zrozumie, tak jakja pojąłemswegoojca" pomyślałJan. I przeszedł mimo Rafała. Przeszedł ku czemuś, co nazywał życiempo raz drugi, od nowa i od początku. Przechodząc mimo, nawet nie spojrzał w stronęchłopca. I tak niezobaczyłby w ciemnościach jego twarzy, lecz to niemiałożadnegoznaczenia. Znał tę twarz jak własną, a może nawet lepiej. Pamiętał, żekiedygo Małgorzata przywiozła ze szpitala, ta twarz wydawała mu siębezwyrazu, nijaka, bezduszna. A potem zkażdym dniem i tygodniemodkrywałna niej coś nowego i niepowtarzalnego, coś, co było z niegosamego, z Jana, a zarazem nie było z niego. Późniejodnajdywałw chłopcu własne gesty, własny stylchodzenia, mówienia, poruszaniasię i wysławiania, wydawało mu się, że ogląda siebie w lustrze, coirytowało go, bo było zbyt karykaturalne. Czy on, Jan, zachowałby sięteraz wtakiej samej chwili i sytuacjitak samo jak Rafał. Czy w milczeniu i pokorze odstąpiłby oddrzwi,aby przepuścić ojca, któryodchodzi z jegomiłością? Czyrozumiałbyojca, który odchodził, aby zacząć swoje nowe, drugieżycie? Na schodach zawahałsię, przenikniętyprzeczuciem, że powinienjednak coś powiedzieć. Nie przychodziło mu namyśl żadne właściwesłowo. A po sekundzie już pragnąłbyć stąd jak najdalej. Od tegodomu, od milczącej sylwetkisyna. "Boli mnie pomyślał. Takierozstanie z sobą samym musi boleć". Stanowczym krokiemzszedł na dół, aza nim lekkim krokiemschodziła Małgorzata. 166 Cześć, Rafał powiedziała odwracając się na ostatnim stopniu. Rzuciłate słowa w ciemność, która była nagórze, w milczeniektóretam pozostało. Wsiedli do samochodu. Jan uruchomił silnik, świecąc reflektoramiwyjechali na szosę. Byłaczwarta rano, do świtu pozostała jeszcze co najmniej godzina. Pragnął, aby ten świt zastał go daleko stąd,bo pomyślał,że to będziepierwszy dzień w jego nowym życiu. A zresztą daleko czy blisko jakie to miało znaczenie? Jestjużkimś innym, odmienionym. Staniesię ważne nie to, co było, ale co jest i co będzie. Spojrzał na Małgorzatę. Siedziała skupiona, z dłońmi na kolanach, z oczamiwpatrzonymiw światła reflektorów, posuwających się poszosie. Natychmiast wyczułajego spojrzenie, bo odwróciła twarz,uśmiechnęła się nikłym, aleradosnym uśmiechem. Czy pomyślałeś, dokąd mamy jechać? zapytała. Nie odrzekł zdumiony, że naprawdę o tym nie pomyślał. Roześmiała się. On też nagle odczuł przypływ radości. Tak, był wolny, zupełnie wolny. Mógł ze sobą robić, co chciał, i zacząć życie od nowa i od początku. W jakim mieście chciałbyś żyć? zapytała. Zastanowił się. W Warszawie mieszka Stanisław, więc Warszawa mi nie odpowiada. Może Kraków? AlboTrójmiasto zdecydował sięnagle. W Trójmieście będzie terazłatwiej o pokój, bo skończyło się lato. Rozejrzę się za jakąśrobotą. Będziesz rzeźbił? Nie wiem. Chyba nie. Ale może tak, będę rzeźbił. Tylko inaczejniż dotąd. Albo nie. Nie będę rzeźbił. Sprzedamsamochód i kupimymałe gospodarstwo. Lubię ziemię. W cenie dobrego samochodu mieścisię nawet spore gospodarstwo rolne. Ale ty może wsinie lubisz? Ach, nie. Ja nie wiem, co lubię. Może właśnieto polubię? Nie wiem, czy mi sprzedadzą ziemię rozmyślał głośno. Niemam przecież uprawnień rolniczych. Ale tonic trudnego jezdobyć. Zapiszę się na kurs albo zdam egzamin. Zanim zdecyduję sięna jakieś konkretne gospodarstwo, zdążę ukończyć kurs. Przecież jestemsynem rolnika, urodziłem się na wsi iwychowałem. Wolałabym sad powiedziała Małgorzata. Sad z ulami. Czy to bardzo drogie? Nie. Ale zupełnienie znam się na pszczołach. 167. To dobrze. Razem te sprawy poznamy. Nie będęmiała uczucia,że żyję na twój koszt. Albo nie ożywiła się. Przecieżpo twoimojcu pozostaniegospodarstwo. Pojedziemy teraz nad morzei powrócimy tutaj, gdy nie będzie już ani twego brata, ani Rafała. Wtedy rozmówisz się zojcem. On chyba będzie szczęśliwy,żepowróciłeś. Założymypasiekęi sad. To dobry pomysł zgodził się. I pomyślał: "MójBoże, jakie to proste. Żyć drugi raz od nowa i odpoczątku". I pomyślał również, że ona ma rację. Ojciec będzieszczęśliwy, że jeden z synów doniego powrócił i wziął się zaziemię. Poco szukać szczęścia gdzieś daleko, skoro czeka na niego jego rodzinnazagroda. Umilkli, poddając się poruszonej wyobraźni. Uświadamiali sobie,że ich rozmowa jest jakby jakąś pięknązabawą, uprawianą w dzieciństwie. Rozmową o tym, kim chciałoby się być, i co chciałoby się robić. Ale najpiękniejsze było jednak to, że była to rozmowapoważna, samisobie wybierali swój los. Czy jest ktoś szczęśliwszy ode mnie? zapytała Małgorzata. Tak. Chyba ja powiedział Jan. I tak czuł naprawdę. To szczęście było w nim jak radosne poczuciepędu. Mijali zakręty w lesie. Białesłupki ze szkiełkami odblaskowymipołyskiwały czerwono jak rozpalone na moment węgielki. Wydawałomu się, że jest demiurgiem, który sam siebie stwarza izaznaje szczęściatworzenia, jest ptakiem, który wraz z czerwonymi iskrami wzlatujew czarną noc na poszukiwanie świtu. Nie ma dlaniegoznaczenia aniprzestrzeń, ani czas; wszystko jest pędemi dalą, która nie makresu. Na wirażach światła reflektorów przebiegały po pniach leśnych. Jan przypomniał sobie, jak w dzieciństwie przebiegał patykiem posztachetach płotów,a patyk głośno terkotał. Ale bieg świateł odbywałsięjak na niemymfilmie. Pnie drzew niknęły w mroku, zapadały sięw ciemność. Wydawało mu się, że gdzieś w tej ciemności kryje sięblada twarz Rafała, milcząca, jakby wycięta z fotografii,którąJannosił w portfelu. XXVI Na wąskich ulicach Susza paliły się lampy jarzeniowe, rzucając 168 niebieskawe światło na wyłożonąkostką jezdnię, która wydawała sięzielonkawa. Kres nocy zapowiadałana ulicach obecność dozorcóww kurtkach koloru terakota, upodabniających ich do wielkich nieruchawych biedronek. Zmiatali z jezdni pierwsze jesienne liście. Mały, kanciasty budynek stacji kolejowej czarnym kształtem ostrorysował się na tle nieba poszarzałego od świtu. Przed wejściemnadworzec w samotnej taksówce szofer drzemał z czołem opartym nakierownicy. Uliczką nadchodzili dojeżdżający do pracy ludzie, o twarzachwybladłych i niewyspanych. Na klombie przed stacją kwitłyastryczerwone, żółte i fioletowe. W blasku jarzeniowej lampy i mdłejpoświaty rodzącegosię dnia wyglądałyjak osypane popiołem. Jan zakręcił przy klombie istanął pod lampą, naprzeciw drzwi dostacji. Cosię stało? zapytała Małgorzata. Język miałsztywny. Z trudem poruszał mu sięw ustach. Otej porze kiedyśodchodził stąd pociąg do Ł. powiedział. Rozumiem i gwałtownie chwyciław usta powietrze. Jakby jącośprzestraszyło. Zgasiłsilnik. Nie patrząc na Małgorzatę wysiadł z auta i podszedłdodrzwi. Otworzyły się zpiskiem, a zamknęłyz jazgotem. Z niezwykłą wyrazistością zobaczyłkorytarz wyłożony brudnymi kafelkami i szerokieokienko kasy. Wszybie napotkał swoją twarz i oczy, którewydały musię nienawistne i kłamliwe. Potem zerknął narozkład jazdy wiszącynad okienkiem kasy. Za dwadzieścia minut Małgorzata odjedzie, a onpowróci do Rafała. Wrócił, niosąc bilet w dwóch palcach, jak obrzydliwegoowada. Niepodał go Małgorzacie, tylko położył przed nią na desce rozdzielczej. Nie mogęzrobić inaczej rzekł cicho. Dopiero teraz odważył się na nią spojrzeć. Zobaczył zaciśnięteusta,przymknięte oczy i łzy na policzkach. Gdyby nie płakała, czułbysię o wiele gorzej. Kocham cię. zaczął. Przerwała mu. Nie chcężadnych wyjaśnień. Przynajmniej teraz nie kłam. Sięgnęła do torby po chusteczkę. Otarła łzy, głośno zatrąbiła nosem. Jesteśpodłypowiedziała. Od początku wiedziałeś, że tak 169 12 Mężczyznaczterdziestoletni. zrobisz: odwieziesz mnie na dworzec. Powiedz: naprawdę chciałbyśżyć po raz drugi, od nowa i od początku? Tak. Zląkłeś się? Nie. Tylko kazałaś mi wybrać. A to jest ponad moje siły. Niepotrafię wybrać. Przecież właśnie wybrałeś. Tak. Bo myślę, że ja już umiem cierpieć, aon jeszczenie. Dlaczego muszę wybierać między tobąa nim? Spotkajmy się w Ł. Pojutrze. Za tydzień. Nie. Możemy się spotkać jeszcze dziś wieczorem. Nie. Dlaczego? Już nie wierzę w twoją miłość. Zawsze będziesz musiałstanąćprzed jakimś wyborem. Nie chcę zawszeprzegrywać. Twój brat potrafił się zdecydować, potrafił rzucić wszystko dla nowej miłości, a tyokazałeś się tchórzem. Przez całe życie będziesz marzył odrugim życiui nigdy go nie przeżyjesz. Czy nie rozumiesz, że Rafał mnieznienawidzi? A zresztą to niejest najważniejsze. Nie chcę,żeby on swoje życie rozpoczynał od wielkiej klęski. Będzie zawszeprzegrywać, bo nie starczy mu odwagi, abyo cokolwiek walczyć. Mierzysz go własną wiarą. Za rok będzie się z tego śmiał i opowiadałkolegom,że wynalazł dziewczynę dla swojego ojca. Może. Lecz jeśli nie? A tynie masz prawa żyć dla siebie? To są tylko słowa. Coto znaczy: żyć dla siebie? Czy można żyćtylko dla siebie? Uwolnij mnie od niego,a pójdę z tobą. Daj mi trochęczasu. Niech on oswoi się z myślą, że cię stracił. Będziemysię spotykać, a potem wyjedziemy. Nie chcę. Dlaczego? To już nie będzie to samo. Będzienawet lepiej. Nie. Kocham de. Nieprawda. 170 Przysięgam. Nie wierzę ci. Kocham ciębardziej niż kochałem swoją żonę. Ale syna kochasz więcej. Niegadajgłupstw. Kocham go inaczej. To jużbezznaczenia. Dlaczego? Nie wiem dlaczego. Alenie chcę już z tobą zaczynaćtego drugiego żyda. Upokorzyłeśmnie. A więc to tylko sprawaambicji. Nie tylko. Wiem już, że nigdy nie będę kochał nikogo tak, jak dębie. Skądwiesz? Wiem. I jeśli mi nie pomożesz, nie zdołam żyć po razdrugi. Nigdy nie będziesz miał dosyć odwagi. Przedeż ja się niczego nie boję. Ja po prostu nie chcę złamaćRafała. A mnie nie łamiesz? Asiebie? My jesteśmy silniejsi. Tak ci się tylko wydaje. Miłość powinna czynić nas silniejszymi. Ach, miłość. Wydaje mi się,że de już nie kocham. Zastanowiła się chwilę: Tak. Wiesz, to dziwne, ale cię już chyba nie kocham. To byłotakie głupie, dziewczęce odurzenie. Wydaje mi się, że nachwilę zwariowałam, ale teraz już jestem trzeźwa i normalna. Nie mogłabymkochać takiegomężczyzny jakty. Niejesteś w moim typie. Jesteś zamało męski. Przypominasz starą, rozklekotaną babę. Ty też nie jesteś wmoim typie. Chuda,spiczaste kolana,wystającekośd obojczyków, płaskie piersi. Ale mimo to de kocham. Gadamy głupstwa. Zaraz przyjedzie podąg. Spotkamy się jutro wieczorem, w kawiarni "Róża". O siódmejwieczorem. Nie przyjdę. Będę na ciebie czekał. Po co? Chcę żyć po raz drugi, od nowa i od początku. Już nie ze mną. Dlaczego? 171. Muszę skończyć studia. Masz mnie za idiotkę, która przekreśliswoje plany? Ty chceszżyćpo raz drugi, ale w swoim pierwszym życiurealizowałeś swoje zamierzenia. Jadopiero zaczynamżyć po raz pierwszy. A czy będzie mi się kiedyś chciało żyć po raz drugi, tego niewiem. Zgłośsię do mnie zadwadzieścia lat. I tylko tyle mi powiesz? Tak. Coś zachrobotałonad ich głowami. W głośniku stacyjnym zatrzeszczały niezrozumiałe słowa. Mój pociągsię zbliżapowiedziała. Chwyciła torbę, którależała na tylnym siedzeniu. Wróci moja żona, rozmówię się z nią. Rafałteż już zapomnio tejhistorii. Przeniesieszsię na studia do innego miasta, a ja tampójdęza tobą. Nie. Dlaczego? Czy nie rozumiesz,że to już nie będzie to samo? Otworzyła drzwi i wyskoczyłaciągnąc za sobą torbę. Nie odprowadzaj mnie burknęła, kiedywysiadł z wozu. Ominęła budynek stacyjny i bocznym wejściem weszła od razu naperon. On szedł za nią, o krokw tyle. Świtało. Szyny wybiegały z lasu, nad którym rozmazała się smugapomarańczowego światła. Na peronie byłosporo ludzi,ale Jandostrzegł ich tylko na ułamek sekundy. Potem widział jedynie Małgorzatę i słyszał narastające, jakby dobywające się spod ziemi, dudnienie kółpociągu. Będę czekał na ciebiejutro o siódmej powtórzył. Niecierpliwie potrząsnęła głową. Mówiłam ci, że nie chcę. Pociąg miałjeszczezapalone światła. Dwa nikłe, jakby już gasnąceogniki wyskoczyły z lasu i biegłyim naprzeciw. Potem uderzył ich pędpowietrza i otoczył kłąbpary. Wskoczyła na stopnie wagonu. Ktoś z niego wychodził, poczekałana stopniu i zaraz weszła na korytarz. Będęczekał osiódmej zawołał Jan. Potrząsnęłaprzeczącogłową. Jeszcze na chwilę zobaczył jej twarzza szybą zamkniętych drzwi. Pociąg ruszył. Podniósł rękę na pożegnanie, ale zaraz ją opuścił, bo jużnie wi172 dział Małgorzaty. Czyjeś barczyste plecy w skórzanym płaszczu zasłoniły całe okno. Wrócił do samochodu i zaraz odjechał. W lesie znowu napotkałnoc,która blaskowi dnia ustąpiła wąski pas nieba nad szosą,miedzywierzchołkami drzew. Pędził przez mroczny las, jakbyścigając zmykającą noc. Miał uczucie, że wypłynęła z niego wszystka krew. Kim był? Czy tylko tchórzem, który zląkł sięwyrzutów sumienia? Jego postępek był mały czy wielki? Nosił znamiona tchórzostwaczy wielkoduszności? Kto przykłada miarę do tych spraw, kto ważyich ciężar? Gdzie są ci, co będągo osądzać? Kto jestsprawiedliwy? Kto wie, gdzie przebiega granica obowiązku ojcawzględem syna? Czynie ten sam instynktkaże mu kochać dziecko, co i kobietę? Czy nie tosamoprawo zachowaniagatunkubudzi w nas pożądanie do kobiecego ciała i tkliwość względem własnego dziecka? Czym jest miłość jedna, a czym druga? Jeśli są zgoła czymś różnym, jakby z innejmateriiutkane, czemu te dwie tak różne potęgi potrafią się zderzyć? A możeto,co sięrozegrało w Janie, to był tylko zwykły dramatpostaw? Czemu się przedw niemu nie zbuntował? Przedeż chdał żyćpo raz drugi, od nowa i od początku, a to już było jakimśbuntemprzeciwograniczonośdludzkiego doznania i bytowania. Czyż naprawdęna tejziemi, oprócz milionachorób i błota po kostki, musiałyczłowieka jeszcze dręczyć zmory sumienia? Czyżnie dosyć zniewalanasograniczoność własnego bytowania, abyśmyjeszcze mieli narzucaćna siebie pęta zasad moralnych,zmiennych jak wiosenne niebo? Czyżniepopełnił przed chwilą zbrodni na sobie samym? Oto wstawał dzień, który miałbyć pierwszym dniem jego drugiegożyda. Myślał o sobie jak o umarłym, bo zabił sam siebie. To umarłyczłowiek prowadził samochód wów świt, którymógł napawać tylkowstrętem. Wydawało mu się, że nie ma nic brzydszego od owych brudnych szarośd nocy, odchodzącej w las, od czerwonawejpoświaty,która podnosiłasię nad wierzchołkami drzew. Myślał ztrwogą onadchodzącym dniu, o wszystkich tych dniach, które będziemusiał przeżyć, rozpamiętując swoje tchórzostwo. Wydawało mu się, że w tymżydu, którebędzie musiał dalej prowadzić,nic go już nie czeka; będziejak w lustrze oglądał własne powtarzające się gesty i miny. Oto most i kanał z czarną jak smoła wodą. Zza zakrętu wyłoniłysię czerwone śdany domu i na prawo rozlało się jezioro zperłowąpoświatą wczesnego ranka. 173. Ojciec wyprowadzał z obory krowę i cielę. Krowauwolniona odłańcuchaprzy korycie rzuciła się w buraki przy łące i stary pobiegłtruchcikiem, żeby ją przyczepić do palika na łące. Jan zjechał samochodem pod szopę i ustawił goobokwozu Stanisława. Wyskoczyłz samochodu iszybkim krokiem wszedł do domu. Wdrapał się naschodyi skierował do pokoju, gdzie spał Rafał. Chciał jak najszybciejusiąść nakrawędzi łóżka, dotknięciem ręki zbudzić chłopca i powiedzieć mu: Wstawaj. Wracamy dodomu. Wyobrażał sobie zaspane i zdziwione oczyRafała. Te oczy z długimi jak u dziewczynyrzęsami. A Małgorzata? Odjechała do domu. Pociągiem. Chłopiec będzie milczał,wdąż jeszcze oszołomiony widokiem ojca. A Jan powie dalej: Maszdo mnie żal, że ją namówiłem dowyjazdu? Ale doszedłem downiosku, że tak będzie lepiej. Dlaciebie i dla niej. Wtedy dopiero chłopak powie niewyraźnie: Przecież zdawało mi się. Wywnioskowałem, że odjechaliścierazem. Co ty? Żartujesz? wzruszy ramionamiJan. I doda szorstko: Ubieraj się. Po śniadaniu wracamy do domu. Otworzył drzwi. Z sąsiedniego pokojudoszedł go szmer rozmowy. To już obudzili się Stanisław i Beata. Zachwilę wstanąi wezmą sięza śniadanie. Łóżko Rafała byłopuste. Gładziutka poduszka, koc równo złożony w kostkę. Tu nikt nie spał tejnocy. Janwyszedł na korytarzyk. Dzień dobry,Beato zawołał poprzez drzwi. Dzieńdobry odkrzyknął Stanisław. Nie ma u was Rafała? U nas? Chyba jeszcze śpi odpowiedziała Beata. Zbiegłna dół izajrzał do pokoju kredensowego. Zuza spała nawersalce. Miała rozchylone szeroko usta i cichutko pochrapywała. Pod drugą ścianą na łóżkupościelbyła zmięta i rozrzucona. Małgorzata chyba położyła się spać,a potemnagle wstała, ubrała sięi poszła na górę do Jana. 174 Wszedł do kuchni,a potem wybiegł na podwórze. Na ścieżce dojeziora spotkał ojca,powracającegoz łąki. Nie widział ojciec Rafała? Chyba śpi. On nie lubiwcześnie wstawać. Minął ojca i wbiegł na pomost. Deski zadudniły pod butami. Krokiwybijały dziwny, niepokojący rytm. Uwiązana do sznura łódź leżała na wodzie nieruchoma, jakwielkamartwaryba. Jan dotknąłdłonią swegoczoła. Był to niezrozumiały dla niegogest, jakby poprzez swoją dłoń szukał kontaktu z własnymi myślami. Czoło miał spocone. Uczuł w sobie strach. Wydawało mu się, żenastąpiło coś nieodwracalnego,czego on, Jan, byłsprawcą. W trzcinach raptem zaskrzeczał grubo stary kaczor. Jan ażdrgnął, jakby go ktoś niespodziewanie uderzył. "O Boże, czyżbympowrócił zapóźno? " pomyślał. Pobiegł z powrotem przez most. Jego buty wybijały rytmszybki,coraz szybszy. Pobiegł wzdłuż jeziora. Rafał! wołał w stronę porastających bagnoolszyn. Głos miałochrypły jak ów kaczor w trzcinach. Wyobraźnia podsuwała mu straszneobrazy, które wywoływały najego czole nowe krople potu. To był zimny pot, czułjego chłód. Jakbyktoś nagłowęzakładał mu zimne, żelazne obręcze i ściskał je aż dobólu. Chłopiec zrobił jeden fałszywy krok. Potem chciał zawrócić. A on,Jan, jego ojciec, zamiast mu pomóc, jeszcze gopopchnął dalej wpoczucie winyi samotności. On, Jan, obrabował go z pierwszejmiłości. Mówił sobie, że synniemoże być dla niego rywalem,a przecieżpotraktował go jak partnera w jakiejś rozgrywce. Kto tu wygrał,a ktoprzegrał? Tylko on, Jan, miał coś do przegrania. Rafał! krzyknął. Pobiegł brzegiem kanału,wspiął się na nasyp szosy,na most. Rafał! Rafał! wołał. Słyszał tylko własny głos i szum swojej krwi. Na moście przystanął, otarłdłonią spocone czoło. Dotknął językiem warg, ale językbył suchy, jakby miał w ustach kawał drzewa. Nienawidził siebie. Swoich myśli i uczuć. Przechylił sięprzez poręczmostu i szukał czegoś w czarnej toni. Zobaczył pływający liść 175. i zabrakło mu tchu, bo nagle odniósł wrażenie, że to twarz ludzka, że widzi czyjeś martweoczy. Rafał powiedział cicho, choć znowuchciał krzyknąć. Powracał do domu szosą, gdzie na czarnym asfalcie leżały już jasne promienie słońca. Zuza szłaz ubikacji za stodołą. Miała napućhniętą od snu twarz i rozczochrane włosy. Dlaczego stryj biega po łące jak oszalały? zapytała. Szukam Rafała. A on nie śpi? zdziwiła się. Czy stałosię coś? Nie, nic sięnie stało. Małgorzaty też nie ma wpokoju. Może śpi uniego? Wyjechała. Odwiozłem ją na dworzec. Stryj zrobiłsłusznie kiwnęła głową i ziewnęła. Mąciła wgłowie Rafałowi. Chłopak powinien sięuczyć. On ją kocha. Wzruszyła ramionami. Jeszcze dziesięć razy będzie kochałtak samo mocno jak teraz. A szkołętrzeba skończyć, no nie? Słusznie zgodził się Jan. Stryj jest za bardzo wyrozumiały powiedziała. Boję się, żeby sobiecoś złego niezrobił wybąkal Jan. On? Czy stryj go nie zna? To egoista. Nie wierzę nawetw tę jegomiłość do Małgorzaty. Boję się. O co? Chyba śpi. Właśnie, że nie spał tej nocy. Nie wiem, gdziejest. E, stryj jest przewrażliwiony. Tak, tak, zaraz go poszukam. Możeśpi wswoim pokoju powiedział Jan iposzedł na górę. Nie wierzył jużsobie, że był w jego pokoju i zobaczył puste łóżko. Chciał wierzyć, że nie był tamwcale, nic niewidział ipowinien tam pójść,aby się przekonać, czy Rafał nie śpi. Ale gdy tylkowspiął się po schodach i stanął w drzwiach, znowu jużna pewno wiedział, że^ył tutaj inie znalazłRafała. Z drugiego pokoju wyszedł Stanisław, aza nim Beata. Znosili na dół swoje małe walizeczki. Jesteś ranny ptaszek powiedziała Beata. Odwiozłem Małgorzatęna dworzec wyjaśnił. 176 Tak? uśmiechnęła się. Zdecydowałeśsię przerwać synowskie amory. Czy to ładnie, Janie? Sądzisz, że źle zrobiłem? Ależ nie, żartowałam. Chłopak powinien wrócić do szkoły. Majeszcze czas na miłość. Stanisław rzekłsentencjonalnie: Na miłość nigdy nie jest za wcześnie, ani za późno. Chodź,Beata. Trzeba zrobić śniadanie. Zeszli na dół,a Jan wdąż stał oparty oframugę, i przez uchylonedrzwi widział puste łóżko Rafała. Czuł się bardzoźle. Pomyślał, że jest człowiekiem, który uparł się,aby znaleźć dla siebie jakieś nowemiejsce w życiu, a wyskoczyłz właściwego sobie miejsca. Gdybyż zresztą chodziło tylko o niego. Czy nienadeszłapora, abypojął,żecoraz częściej będzie przegrywał? Skrzywdził Rafała i Małgorzatę, bo chciał mieći ją, ijego. Bo chciałbyć sobą i zarazem kimś innym, a to przecież nie było możliwe. Patrzył na puste łóżko, jakby wierząc uparcie, że za chwilę zobaczyna nim śpiącego chłopca. Strachbudził w nim wrażenie,że ktoś zimnąrękąsięgnął po jego serce itrzyma je w dłoni jak ptaka. Zabolały go skronie. Ból narastał, a w końcu stał się niemal nie dozniesienia. Gdzie jest Rafał? Chciał krzyczeć, ale milczał, ściskającdłońmiskronie. Na dole, przechodząc korytarzem, Zuza nuciła: "Bo miłość jest niepokojem. " A potem oderwał się od framugi drzwi i wszedł na swój stryszek. Zobaczył Rafałaśpiącego na jego wyrku. Chłopakbył w ubraniu. Jan podszedł ostrożnie do chłopca i dotknął jegoramienia. AleRafał nie obudził się. Jan słyszał jego równy oddech, dostrzegł lekkorozchylone usta syna. Chłopiec spał twarzą wpoduszcei ślinił się jakmałe dziecko. Rafał! powiedział głośno Jan i silniej ścisnął ramię syna. Rafał, czaswstawać. Wracamy do domu. Chłopiecodwrócił się nawznak. Patrzył na Janaprzytomnie. Tak? Zaraz? usiadłna wyrku i otarł dłonią usta. OdwiozłemMałgorzatę na dworzec. Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli wrócimy sami. A ty pewniesądziłeś, że de tuzostawię? Nie. Ani przez chwilę takniemyślałem rzekł chłopiec. 177. XXVII Stanisław, Beata i Zuza odjechali zaraz po śniadaniu. Jan równieżwytoczył wóz na szosę. Rafał rzucił swój worekpodróżny na tylne siedzenie i usiadł na przednim, gotów do drogi. Był poważny,skupiony, spokojny. Nagle wydał się Janowi bardzo dorosły. Z jakąś odrobiną wyższościpatrzył na Jana, gdy tenposzedł na chwilę na koniec pomostu, abywłożyć dłoń do wody. Wten sposób od lat Jan żegnał swój dawny dom. Wracając przez podwórzeJan zobaczył, że ojciec wyprowadza zestajni siwąkobyłę z kantarem na pysku. Dziś pójdę jąsprzedać powiedział do syna. Kowal Malawka jedziewozem na targ, to się z nim zabiorę. Ludzielecą naKsiężyc, a jabędę karmił to bydlę? Tak powinienem zrobić, prawda? Jan nic nie powiedział,więc stary mówił dalej: Może jej nikt nie kupi, bojest stara ibędę ją musiał trzymać ażdośmierci. Ludzie lecą na Księżyc,sam rozumiesz, że takiego obżartucha trzymać tu dłużej nie mogę. Kółko Rolniczema maszyny, damsobie radę bez konia. Stanisław mówił:niech ojciec sprzeda tego konia. Zuza też mówiła. Nie mogębyć zacofany. Jan kiwnął głową. Czy nie szkoda ojcu dnia? zapytał. I tej drogi natarg? Przecież muszę ją sprzedać. Ludzie lecą naKsiężyc i sam rozumiesz, żenie mogę być zacofany. Wiem, że ojciec siwejnie sprzeda. Jak to: nie sprzedam? Przecież idę z nią na targ. Ojciec na targpójdzie, ale nie sprzeda. Za stara,prawda? Nie. Tylko ojciec po prostunie sprzeda. Jak to: nie sprzedam? Właśnieże sprzedam. Ludzie lecą naKsiężyc, sam rozumiesz. Rozumiem powiedział Jan. Rozumiem, że ojciecpójdziena targ, ale siwej niesprzeda. Ojciec niemoże być inny, niż jest. Ja teżchciałembyć inny, ale się nieudało. Pogłaskał kobyłę po pysku i poszedł do samochodu. Wracali przez Ciechocinek, pełen kwitnących jesiennych kwiatów. 178 Jan zatrzymałwóz obok kawiarni na wolnym powietrzu, nakrytejdachem zżaglowego płótna. Stoliki były tu niewygodne, kiwały się za najlżejszym dotknięciem. Na żelaznychkrzesłach siedzieli ludziejużstarsi, kobiety otyłe, z nogami jak wałki. Tylko na skraju tarasu zobaczyli młodą dziewczynęz jasnymi długimi włosami,rozpuszczonymi na plecach. Jan pił wolno gorącą kawę. Rafał kręciłsię na krześle, raz po razodwracając głowę do dziewczyny. Uśmiechnęła siędo mnie powiedział. Dziewczyna była ładna. Krótka sukienka odkrywała długie, szczupłe nogi. Jej twarz nosiła wyraz sennego zamyślenia. Jest ładniejsza od Małgorzaty rzekł Rafał. Tak zgodził sięJan. Ale pamiętaj, że zawsze będzie jakaśdziewczyna ładniejsza od twojej. Małgośka nie jestmoją dziewczyną. Byliśmy razem u dziadka. Ale dziewcząt jest dużo. Widzisz, jaka ta jest ładna? O czym ona myśli,jak sądzisz? Omiłości powiedziałJan. E tam, zaraz o miłości. Może myśli ojakimś ciuchu, który majej koleżanka. Ty nie znasz dziewcząt, tato. Todziwne, a przecieżmiałeś, zdaje się,wiele kobiet. Tak. Ja też będęmiał wiele. Chciałbym dużo przeżyć. Po co? Jak to: po co? Jeśli się już żyje na tym świecie, to trzeba naprawdę żyć. Mocno. Żyć wielerazyironicznie stwierdziłJan. A co? Może nie? zaczepnie powiedział chłopak. Trzebażyć wiele razy. Ty też chciałeś. Tylko że ci się nie udało. Tak zgodził się Jan. DRODZY CZYTELNICY W organizowanym przez redakcję miesięcznika "Płomyczek" plebiscycie "Bestsellery nastolatków" w 1997 roku wzięło udział ponad 1280 dziewcząt i chłopców z klas od II do VIII. Każdy uczestnikzgłosił 10 propozycji. Łącznie zaproponowano ponad 350 tytułów ulubionych książek, z czego lektury stanowiły tylko około 40%. Wynikiplebiscytu na najpopularniejsze książki ogłoszono w numerze 5"Płomyczka", a na najpopularniejszychautoróww numerze 6 z 1997 roku. Faworytami byli oczywiście autorzy kilku zgłoszonych utworów,choć w czołówce znaleźlisię również twórcy poczytnych serii,jak naprzykład Małgorzata Musierowicz iZbigniew Nienacki. Wśród autorów pierwszą piątkę tworzą: Lucy Maud Montgomery,HenrykSienkiewicz, Kornel Makuszyński, Małgorzata Musierowiczi Adam Bahdaj. NaszAutor, Zbigniew Nienacki, znalazł sięna czternastym miejscu. Wśród książek bezapelacyjnie wygrała Ania z Zielonego WzgórzaL. M. Montgomery, na drugim miejscu znalazłsię Ten obcyIrenyJurgielewiczowej, na trzecim Robinson Cruzoe Daniela Defoe, naczwartym Tajemniczy ogród Frances Elizy Burnett, na piątym Szatanz siódmej klasy K. Makuszyńskiego, na szóstym W pustyni i w puszczyH. Sienkiewicza, ana siódmym seria "PanSamochodzik" ZbigniewaNienackiego. Tak wielkie uznanie młodych Czytelników dla Zbigniewa Nienackiego i jego twórczości było dla nas zachętą do podjęcia próby kontynuacji tej poczytnej serii. Za zgodą Spadkobierców Autora skontaktowaliśmy się z JerzymSzumskim, który po dłuższym namyśle zgodził się podjąć towyzwanie. Itak oto po 17 tomachautorstwa Zbigniewa Nienackiego wydaliśmy pierwszy napisany przez Jerzego Szumskiegopt. Kindżal Hasan-beja. Zachęcony jego dobrym przyjęciem Jerzy Szumski przygotował dwie kolejneksiążki: Bursztynowa Komnata, tom 1: Wilczyca z jantaru i tom 2: Krzyż i podkowa. Planuje też napisaniekolejnych tytułów: Złoto Inków, Floreny z Zalewa, Zaginiony pociąg. Z licznych listów wiemy, że dorośli CzytelnicyksiążekZbigniewaNienackiego niegdyśchętnie sięgali po tomy z serii "PanSamochodzik"i dziś niekiedyz rozrzewnieniem wracają do lektur swego dzie- 180 ciństwa i młodości. Dlatego pozwalamy sobieprzypuszczać, że ucieszytakże ich informacja o tym, że seria "Pan Samochodzik" niezamknęłasię wraz ze śmiercią jej twórcy, Zbigniewa Nienackiego. Mamy nadzieję, żerównież kontynuatortejserii przygodowejznajdzie uznaniemłodszych istarszych Czytelników. Wszystkim życzymy przyjemnejlektury naszych książek. Wydawca.