SYBIRACY ж -oz- if Redakcja składa serdeczne podziękowanie za dofinansowanie druku książki naszym stałym Sponsorom: Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Warszawie, Małopolskiemu Urzędowi Wojewódzkiemu w Krakowie oraz Autorkom publikowanych w książce wspomnień: P.Jadwidze Jasiukiewicz z Gdańska, P. Leokadii Woźniak-Orlickiej z Poznania za Ich osobisty udział w kosztach wydawniczych TAK BYŁO... SYBIRACY @ RATUNKIEM BYŁA NADZIEJA Autorzy wspomnień: Eugenia ILECZKO-ŁUDZIK Janina JAGIELSKA Ryszard i Jadwiga JASIUKIEWICZOWIE Jolanta MATUS-KOCZUROWA Barbara MEDVEY Helena ROSZKOWSKA Włodzimierz TOWPASZ Leokadia WOŹNIAK-ORLICKA Związek Sybiraków Oddział w Krakowie Kraków 2005 Wybór i opracowanie: Zespół Komisji Historycznej Związku Sybiraków Oddział w Krakowie Zespół redakcyjny: Aleksandra Szemioth, Teodor Gąsiorowski, Anna Gęgotek, Stella Gołdgart, Małgorzata Kaplita, Anna Semkowicz, Bożena Stojanowska-Rajchman, Leopold Walczewski, Agnieszka Winiarska, Zofia Zemlak, Janusz Żuławski Korekta i projekt okładki: Komisja Historyczna Na okładce: Cmentarz w Kazachstanie - fotografia ze zbiorów H. Roszkowskiej Druk książki został dofinansowany przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Warszawie дл і, ^ Urząd Województwa Małopolskiego ^^S&bUShS^ Ї{Н ■\ Wygnie I f/Se*», Printed in Poland Н)Щ © Copyright by Związek Sybiraków w Krakowie 2005 © Copyright by Drukarnia GS sp. z o.o., Kraków 2005 ISBN 83-88879-12-Х Skład i łamanie: PIKTOGRAF Druk i oprawa: Drukarnia GS sp. z o.o., Kraków йоь WPROWADZENIE Losy Polaków na Syberii to temat rozległy, wielowątkowy i różnorodny. Ma on swą długą historię. Represyjne zesłania Polaków, buntujących się przeciwko rosyjskiemu zaborcy, władze carskie rozpoczęły już w XVIII wieku, podczas Konfederacji Radomskiej. Nasilające się ilościowo fale zesłań znaczyły kolejne zrywy wolnościowe naszego Narodu - Konfederacja Barska, Insurekcja Kościuszkowska, Powstania: Listopadowe i Styczniowe, rewolucyjne ruchy w latach 1905-1906 - zaludniły polskimi patriotami bezkresne przestrzenie azjatyckich obszarów Imperium Rosyjskiego. Ofiarami tych zsyłek byli głównie mężczyźni, uczestnicy walk zbrojnych lub działań konspiracyjnych. Carskie metody walki z politycznymi przeciwnikami zostały przejęte i „udoskonalone" przez komunistyczne władze na Kremlu, których decyzjami wywożono na Sybir już nie grupy więźniów, lecz tysięczne rzesze ludności cywilnej - kobiety, starców, dzieci. Dotyczyło to mniejszości narodowych w Związku Radzieckim, podejrzewanych o nieprzychylność dla nowej władzy. Jako jedni z pierwszych represjom byli poddani Polacy pozostali na przedrozbiorowych Kresach Rzeczpospolitej, których kilkaset tysięcy wywieziono w latach 1936-37 do Kazachstanu, gdzie dotychczas przebywają w zwartych grupach osadniczych. Po 17 września 1939 roku, kiedy to Armia Czerwona przekroczyła granice Rzeczpospolitej Polskiej, na zagarniętych przez nią terenach rozpoczęła się eksterminacja ludności 5 \ polskiej na niespotykaną dotychczas skalę. Zapoczątkowały ją aresztowania tysięcy osób cywilnych, głównie mężczyzn. Później nastąpiły masowe deportacje całych rodzin. Wywożono zarówno obywateli polskich zamieszkałych na tych terenach przed wybuchem II wojny światowej, jak też i wielkie grupy ludności przybyłej z Polski Centralnej - uciekinierów z terenów okupowanych przez Niemców. W czterech głównych akcjach deportacyjnych wywieziono łącznie ponad milion osób cywilnych. Deportacje były niezwykle sprawnie zorganizowane i realizowane według wcześniej sporządzonych imiennych spisów, opracowanych przez służby NKWD, przy współpracy miejscowych donosicieli. Masowe deportacje miały miejsce 10 lutego, 13 kwietnia, na przełomie czerwca i lipca 1940 roku oraz w maju i czerwcu 1941 roku. Pomiędzy tymi głównymi akcjami wywózek trwał nieprzerwanie proces deportacji mniejszych, kilkusetosobowych, grup (m.in. w maju 1940 r.) Dokładna liczba deportowanych jest trudna do ustalenia, wokół tego problemu trwają obecnie dyskusje historyków. Według polskich źródeł emigracyjnych w okresie od 17 września 1939 roku do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku ze wschodnich terenów Polski ubyło co najmniej milion siedemset tysięcy obywateli polskich, wliczając w to około 250 tysięcy aresztowanych, 230 tysięcy żołnierzy wziętych do niewoli we wrześniu 1939 r. i podobną ilość obywateli polskich wcielonych przymusowo w latach 1940-1941 do Armii Czerwonej. Ilości te podaję za Julianem Siedleckim (J. Siedlecki: „Losy Polaków w ZSRR w latach 1939-1986", Londyn 1988, wyd. II). Kolejna fala represji, aresztowań i deportacji nastąpiła w latach 1944-1945, kiedy działania wojenne na froncie sowiecko-niemieckim przesunęły się na zachód. Armia Czerwona wkroczyła ponownie na tereny II Rzeczpospolitej, a wraz z nią służby i wojska NKWD. Aresztowania i zsyłki do łagrów dotyczyły w tym czasie głównie żołnierzy Armii Krajowej. Niemal 6 równocześnie wznowiono akcje deportacyjne ludności cywilnej z terenów Kresów Wschodnich. Dotychczas nie ustalono dokładnych ilości deportowanych. Niektóre źródła podają przybliżone dane, wg. których w latach 1944-45 wywożono 2 do 2,5 tysiąca osób miesięcznie. W miarę przesuwania się frontu na zachód podążały za nim formacje NKWD. Kontynuowały one aresztowania żołnierzy AK również na terenach Polski centralnej i zachodniej. Proceder ten trwał do początku lat pięćdziesiątych. Aresztowani, po okrutnych śledztwach, trafiali do łagrów na terenie ZSRR, z wyrokami od 8 do 20 łat pozbawienia wolności. Informacje te, z konieczności skrótowe, dają przybliżone pojęcie o rozmiarach problemu. Nie byłyby one kompletne bez wspomnienia o zbrodni katyńskiej - mordzie dokonanym na 15 tysiącach oficerów polskich, jeńcach wojennych z września 1939 roku, oraz 7 tysiącach cywilów, aresztowanych w tym samym czasie. Wyrokiem najwyższych władz sowieckich zostali oni straceni wiosną 1940 roku. Ta najbardziej spektakularna zbrodnia nie wyczerpuje jednak całości strat polskich - w łagrach, w miejscach deportacji i w transportach zginęły setki tysięcy obywateli polskich. Ci, którzy przeżyli, wydostawali się z ZSRR różnymi drogami: z Armią gen. W. Andersa w 1942 г., z I Armią Wojska Polskiego w 1943 г., w ramach akcji repatriacyjnej lat 1945-46 i po długiej przerwie w repatriacji 1955-1959- Nie wszyscy zdołali wrócić, tysiące pozostały tam i dotąd żyją bez szans na powrót do Ojczyzny. Do Kraju nie powróciły również tysiące osób, które, uratowane przez Armię gen. W. Andersa, ze względów politycznych wybrały życie na emigracji w krajach Zachodu. Względy polityczne, a konkretnie działania reżimu uzależniającego Polskę powojenną od władz ZSRR, spowodowały również i to, że cały przedstawiony tu problem eksterminacji dokonywanej na obywatelach polskich przez władze sowieckie był tematem zakazanym w Polsce Ludowej. 7 Prawda na ten temat może być wypowiadana publicznie dopiero od czasu wielkich przemian politycznych w 1989 roku. Do dziś jednak nikt z przedstawicieli władz Rosji nie wyraził wyrazów ubolewania, ani nie przeprosił Polski i Polaków, nie poprosił o przebaczenie za popełnione zbrodnie. Na fali przemian mógł powstać Związek Sybiraków, skupiający żyjących jeszcze świadków tych ponurych wydarzeń. Związek nawiązał do tradycji przedwojennej organizacji o tej samej nazwie, w której działali dawni, jeszcze carscy, zesłańcy syberyjscy. Jednym z głównych celów Związku jest dawanie świadectwa o przeżytych represjach, co winno przyczynić się do powstania wiarygodnych opracowań historycznych tego okresu i poszerzenia wiedzy społecznej o sowieckich represjach. Celowi temu służy działalność Komisji Historycznej Oddziału Związku Sybiraków w Krakowie, w miarę jej ograniczonych możliwości. W 1995 roku Komisja rozpoczęła skromną działalność wydawniczą, w oparciu o zgromadzone w jej Archiwum zbiory wspomnień i dokumentów. Zapoczątkowano dwie serie wydawnictw książkowych -wspomnieniową, zatytułowaną „Tak było... Sybiracy", i dokumentacyjną p.t. „Materiały źródłowe do dziejów sybirackich". W obydwu wypadkach są to publikacje zaledwie przyczynkowe, mamy jednak nadzieję, że chociaż w małym stopniu posłużą prawdzie historycznej. Aleksandra Szemioth (Tekst jest przedrukiem Wstępu do 2 tomu serii „Tak było... Sybiracy" powtarzanym w następnych tomach serii) OD REDAKCJI Kolejny, już 12-ty tom z serii „TAK BYŁO... Sybiracy" zawiera wspomnienia ośmiu osób - ofiar represji sowieckich w latach II wojny światowej i po jej zakończeniu. Relaq'e Eugenii fleczko-Łudzik, Janiny Jagielskiej, Ryszarda i Jadwigi Jasiukiewiczów, Jolanty Matus-Koczurowej, Barbary Medvey, Heleny Roszkowskiej, Włodzimierza Towpasza i Leokadii Wożniak-Orlickiej - to opis bardzo trudnej egzystencji obywateli polskich deportowanych w latach 1940-1941 z Kresów Wschodnich do różnych części ZSRR. Kiedy je wywożono, wraz z ich rodzinami, miały od 8 do 15 lat. Skrajnie trudne warunki bytu i przymusowa praca, pomimo młodego wieku, trwały dla nich przez długie 5-6 lat. Wszystkie wróciły do Polski w 1946 roku. Wspomnienia Autorek są zróżnicowane, tak pod względem formy, jak i objętości tekstów - są bardziej lub mniej szczegółowe. Wszystkie dają prawdziwe świadectwo przeżyć, uwiarygodnione ponadto dołączonymi dokumentami i fotografiami oraz - w jednym przypadku - własnymi ilustracjami rysunkowymi. Zwracają uwagę powtarzające się opisy dobrych kontaktów z ludnością miejscową. Zupełnie inne doświadczenia ukazuje krótki tekst wspomnień Włodzimierza Towpasza, który jako sierżant WP, dostał się w dniu 17 września 1939 roku do niewoli radzieckiej. Z obozu internowanych uratowała go wymiana jeńców w listopadzie 1939 roku, ale w zamian trafił do jenieckiego obozu w Niemczech. Dwoje kolejnych Autorów - to więźniowie łagrów sowieckich, ofiary represji za polską działalność patriotyczną na Kresach, po ich aneksji przez Związek Radziecki. Janina Jagielska, aresztowana w grudniu 1944 roku na Wileńszczyźnie, została skazana na 5 lat obozu pracy i wywieziona do łagru w Korni ASRR. Uwolniona wcześniej, wróciła do Polski w styczniu i 1947 roku. W chwili aresztowania miała 20 lat. Skrótowa forma wspomnień, podkreśla dramatyzm przeżyć Autorki. 9 Ryszard Jasiukiewicz, uczeń klasy maturalnej gimnazjum w Wilnie, za przynależność do konspiracyjnej organizacji „Biały Orzeł", został aresztowany w grudniu 1947 roku i otrzymał wyrok 10 lat łagru o zaostrzonym rygorze. Początkowo był w łagrze w rejonie Poćmy, a następnie w miejscu najgorszym - w łagrach Kołymy. W więzieniach i obozach przebywał łącznie przez 8 lat. Opis grozy tych lat przedstawiają dwa teksty - jeden skrótowy, w formie życiorysu, napisał osobiście, nieżyjący już, Ryszard Jasiukiewicz, a drugi - bardziej szczegółowy, opracowała jego żona, Jadwiga Jasiukiewiczowa. Ten dwugłos uzupełniają liczne dokumenty i kilka fotografii. Wszystkie publikowane wspomnienia mają walor autentyczności, są świadectwami niepodważalnymi. Ich różnorodność ukazuje szerokie spektrum wielu wątków tego samego dramatu - cierpienia zesłańców polskich w ZSRR. Setki tysięcy deportowanych lub więzionych w łagrach - to ofiary dotąd nieukaranej zbrodni władz Związku Radzieckiego. Siłę konieczną do przetrwania dawała zesłańcom ich wiara w Bożą Opatrzność i płynąca z niej nadzieja na sprawiedliwą odmianę losu. O tej nadziei piszą wszyscy Autorzy wspomnień; stało się to inspiraq'ą nadania książce tytułu Ratunkiem była nadzieja. Zgodnie z przyjętą zasadą - ingerencje redakcyjne w tekstach wspomnień ograniczono do niezbędnego minimum. Kilka wprowadzonych zmian miało na celu wyeliminowanie powtórzeń i niejasnych sformuowań. Dokonano nielicznych poprawek pisowni nazw geograficznych i dat wydarzeń historycznych. Inne wyjaśnienia, przekłady zwrotów rosyjskich i rusycyzmów - podano w przypisach. Wykonano też tłumaczenia lub opisy rosyjskich dokumentów (oprócz jednego) i opracowano biogramy Autorów wspomnień. Pragniemy, by prezentowana książka przyczyniła się do lepszego poznania polskich losów syberyjskich. Zespól Redakcyjny Komisji Historycznej Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków Kraków, sierpień 2005 r. Eugenia ILECZKO-ŁUDZIK WSPOMNIENIA Z DEPORTACJI DO ZWIĄZKU SOWIECKIEGO Eugenia Ileczko-Łudzik z domu Cybulska, córka Szymona i Rozalii z domu Mazur, urodziła się 27grudnia 1927 roku w miejscowości Petlikowce Stare w powiecie Buczacz, województwo tarnopolskie. W1935 roku umarła jej matka. Rok później ojciec ożenił się po raz drugi z Rozalią Podczaszy. Mieszkała we wsi Kowalówka w powiecie buczackim, gdzie rodzina posiadała gospodarstwo rolne. Przed 1939 rokiem była uczennicą miejscowej szkoły podstawowej. W dniu 20 czerwca 1940 roku, wraz z całą rodziną - z ojcem, macochą, bratem Janem i przyrodnim bratem Paw^ łem - została deportowana przez władze sowieckie do północnej części Rosji, do obwodu Wołogda, do przysiółka Turniga. Tam, mieszkając w barakach w skrajnie trudnych warunkach, musiała razem z dorosłymi pracować przy wyrębie lasu, a miała wówczas 12 łat; do pracy był zmuszony również jej 11-letni brat Jan, a kilkuletni Paweł ciągle chorował i zmarł w 1941 roku. Po zawarciu tzw. Układu Sikorski-Majski (30.VII. 1941 г.), który m.in. spowodował amnestię dla Polaków osadzonych w łagrach i więzieniach oraz uwolnienie od dozoru policyjnego przetrzymywanych w specjalnych obozach pracy (spec-posiołki) - została razem z innymi rodzinami zwolniona z pracy w lesie i przetransportowana z północy na teren środkowego Powołża, w okolice Ulianowska, Tam pracowała w sowchozie, także w ciężkich warunkach egzystencji. W 1942 roku urodził się jej przyrodni brat Witołd. W sowchozie przebywała do wiosny 1946 roku. 12 Do Polski wróciła w maju 1946 roku i zamieszkała w województwie koszalińskim, w miejscowości Pieniężnica, pracowała w gospodarstwie rolnym, które rodzina tam otrzymała. Wyszła za mąż za Piotra Ileczko. Kiedy jej brat Jan, a potem także jej syn Włodzimierz, zostali zatrudnieni w zakładach przemysłowych w Krakowie-Nowej Hucie, wówczas z całą rodziną w 1958 r przeniosła się do Krakowa. Zamieszkała w Nowej Hucie, gdzie oboje z mężem podjęli pracę w spółdzielni mieszkaniowej. Owdowiała w 1984 roku. W1987 roku wyszła drugi raz za mąż za Jana ludzika, krakowianina. W lutym 1989 roku została członkiem tworzącego się w tym czasie Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków. Wkrótce po tym, w 1990 roku, napisała swoje wspomnienia z przymusowego pobytu w Związku Radzieckim. Jej prosta relacja daje autentyczne świadectwo ciężkich przeżyć polskiej rodziny wywiezionej przez radzieckich najeźdźców. Eugenia Ileczko-Łudzik zmarła w Krakowie 11 października 2001 roku. W Krakowie zmarli również jej rodzice- ojciec w 1978 roku, a macocha w 1995 roku (p. Rozalia Cybulska była członkiem Związku Sybiraków Oddział w Krakowie. Do Związku należą także obaj bracia Autorki wspomnień - Jan i Witold Cybulscy). \ Gdy Sowieci wkroczyli do naszej miejscowości Kowalówka w powiecie Buczacz, deportowano nas na północne tereny Rosji. Było to 20 czerwca 1940 roku. Była noc, do mieszkania weszło trzech ludzi: dwóch Ukraińców i Sowiet z karabinem. Usłyszeliśmy: „wstawaj i ubieraj się". Dzieci płakały, a tato wołał: „strzelaj, bo ja nie pojadę". „Strzelać nie będziemy, a ty i tak pojedziesz". Ubraliśmy się, powpychali nas na wóz. Wzięliśmy to, co mieliśmy na sobie. Ktoś wrzucił na wóz poduszkę, pie-rzynkę i pół metra pszenicy. Z rodzicami byłam ja, brat Janek i mały brat Pawełek. Dowieziono nas do miejscowości Mona-sterzyska i załadowano do hali. Byliśmy tam dobę. Następnie samochodami przywieziono nas na dworzec w Tarnopolu. Z Tarnopola wieziono nas w wagonie towarowym. Zaryglowali drzwi i otwierali, gdy ludzie płakali z pragnienia i głodu. Wyprowadzono dwóch mężczyzn i pod konwojem przynosili w wiadrze wodę. Jechaliśmy około półtora miesiąca do miejscowości Witigra, a stamtąd statkiem do Wołogodzkiej obłasti1. Następnie rozwieziono wszystkich do lesorobów2. Nas dowieziono do baraków do przysiółka Turniga. Był lipiec - zastaliśmy o tej porze bardzo niską temperaturę, mama rozchorowała się i mały Pawełek też. Pawełek ciągle krzyczał: Jeść, jeść". Gonili do roboty do lasu. Tato zachorował na nogi, nie mógł wstawać. Był tam lekarz Żyd, który się wystarał, żeby tatę, sąsiada Oblast' (ros.) - obwód, województwo. Lesorub (ros.) - drwal. Zapewne zawieziono Polaków na tzw. lesopunkty (ros.) - miejsca wyrębu lasu. 15 z baraku, Pawlikowskiego i dziewczynę Wojtowicza zawieźć do szpitala. Wieziono ich wozem około 40 kilometrów. Mnie z bratem Jankiem goniono do roboty w lesie. Ja miałam 12 lat, a brat 11 lat. Mama z głodu dostała kurzej ślepoty. Straciła wzrok, potrzebowała opieki, a dzieckiem nie miał się kto zająć. Stary człowiek Rosjanin ostrzył piły, myśmy cięli drzewa i musieliśmy wykonywać normę. Byliśmy słabi, nie mogliśmy wykonać normy. Pracowaliśmy płacząc, codziennie otrzymywaliśmy 20 dkg chleba na osobę. Brat Janek również zachorował na nogi, nie mógł wstać. Ja z siostrą Wojtowicza i córka Pawlikowskiego postanowiłyśmy udać się w odwiedziny do szpitala. Głowę miałam w strupach, lekarz dawał mi puder do zasypki i to mi pomagało. Idziemy bardzo długo i nie wiemy, czy w dobrym kierunku. Zobaczyliśmy po drodze kilka baraków. Spotkaliśmy starszą kobietę, która spytała: „Dokąd wy, dzieci, idziecie?" „Idziemy do szpitala w odwiedziny". Ja was zaprowadzę do szpitala, ale chodźcie do mnie, bo już noc, a droga daleka". Pościeliła słomę, przyniosła kożuchy do przykrycia, dała z samowaru herbaty i marmoladą z czerwonych borówek posmarowała chleb. Z płaczem położyłyśmy się spać. Bałyśmy się tej kobiety, bo wyglądała na czarownicę, owinięta była dużą chustką. Rano podała nam w misce ciepłej wody do umycia się. Mówi: „Myjcie się dzieci i nie bójcie się mnie. Ja was zaprowadzę, tylko żeby nikt o tym nie wiedział. Mnie by zabrali do więzienia i ja bym nie przeżyła". Idziemy, podprowadziła nas pod szpital. Obok szpitala był barak i kilka kiosków. Kobieta schowała się za kioskiem. Tato nas ujrzał, jak stałyśmy przy bramie. Tato poznał przychylną sobie pielęgniarkę, pochodzącą z Ukrainy, i ona nam umożliwiła wejście do szpitala prosząc, żeby nikt się nie dowiedział, kto otworzył drzwi. Wskazała, na której sali leży ojciec. Tato się rozpłakał, Pawlikowski również. Tato spod łóżka wyjął suchary i kilka kostek cukru, żeby zanieść do domu. Tato w szpitalu podsłuchał rozmowę pielęgnia- 16 rek, które się naradzały, że jak nie będą dawać mu jeść, to nie będą podkładać basenów. Tato wówczas chciał wstać, żeby się obsłużyć samemu, i wtedy upadł. Pomogły pielęgniarki wstać, a tato powiedział im, dlaczego wstał. Wystraszyły się, żeby nie dowiedział się lekarz. Wyszłyśmy ze szpitala, a ta ruska kobieta na nas czekała. Doszłyśmy pod jej barak i ona chciała, ażebyśmy przenocowały, bo nadchodzi zmrok, a do domu daleko. Bałyśmy się, że jak zobaczą naszą nieobecność, to będziemy ukarane, bo nie było nas dwa dni. Po dojściu do naszych baraków było już bardzo ciemno. Córka Pawlikowskiego miała kurzą ślepotę, o zmroku traciła całkowicie wzrok i trzeba było ją prowadzić. Weszłyśmy do baraku - mama z Jankiem płaczą, że wezmą nas do więzienia i nie będziemy żyć. Mama mówi: „Starszy policzył ludzi i zauważył waszą nieobecność. Powiedzieli, że wyście uciekli za Morze Czarne", nie wiedziała wtedy co to Morze Czarne i gdzie to jest. Popłakałam się. Ktoś puka, wchodzi starszy baraku i mówi: „Cybulska3 i Pawlikowska do komendanta". Zastałyśmy u komendanta drewniany stół i lampę naftową na nim. Wszedł komendant stalinowiec - wysoki, barczysty mężczyzna. Pięścią wali w stół i bluźni: Job wasza mać Polaczki, dokąd wyście uciekli, zamknę was w więzieniu, przepadniecie, jeść nie dostaniecie". Trzęsiemy się ze strachu i płaczemy, a on krzyczy aż się pieni. Wyszedł, a my usiadłyśmy na podłodze w kącie, a on wrzeszczał: „Wstać - i dokąd była ucieczka". Tłumaczę, że my nie uciekałyśmy, tylko byłyśmy odwiedzić ojców w szpitalu. Krzyczał: „Milcz". „Gdzie my uciekniemy jak my dzieci i drogi nie znamy". Proszę o litość, a on krzyczy: „Milcz - Zamkniemy was o chłodzie i głodzie". Wyszedł... Weszła jego matka, mówiąc: „Nie płaczcie, ja go o was prosiłam, to was puści". Pogłaskała nas po głowach: „Musicie być cicho, żeby nikt się nie dowiedział". Stoimy, znowu wchodzi komendant i ponownie nakrzyczał. Zadzwonił dzwonkiem i wszedł starszy baraku, odprowadził nas do baraku. Zastałam mamę i brata płaczących. Następnego dnia przyszedł lekarz, powiedział, że pojedzie do szpitala i rozezna, jak się czuje ojciec. Przyniósł mi znowu pudru na moją twarz. Swędzenie od wszy drapałam, i z tego cała głowa była w strupach. Za kilka dni tato przyjechał ze szpitala. W 1941 roku wybuchła wojna sowiecko-niemiecka. Komendant poszedł na front. Kazano nam się pakować, wywieziono nas na statek na Wołgę. Wołgą płynęliśmy około miesiąca. Dawano nam zupę i udostępniono kąpiel w łaźni, byliśmy okropnie zawszawieni. Brakowało mydła i proszku do prania. Dojechaliśmy do Uljanowska4: tutaj zachorował Pawełek. Mamę z nim zawieźli do szpitala, a nas do Melekesu. Następnie nas i jeszcze jedną rodzinę (Rudniccy) furmanką zawieziono do kołchozu5 w ruskim Melekesie. Tato naprawiał szorki6 dla koni, bo nie mógł pracować w polu. Półtora roku pasłam owce, a Janek pracował w polu. Dostaliśmy wiadomość, że przyjeżdża mama z Pawełkiem. Do miasta poszłam piechotą, bo tato nie mógł ze mną iść. Na dworcu spotkałam mamę z Pawełkiem. Za wagonem ujrzałam, a następnie zabrałam spleśniały chleb. Mama znowu poszła do szpitala z ciężkim krwotokiem. Później chodziła z Jankiem do lasu ścinać drzewo. Trzeba było dziennie ułożyć normę: siedem kubików7 drzewa. Najgorzej było zimą, bo trzeba było robić drogi w śniegu i cięcie było trudne. Przez całe lato wyznaczyli mnie do pracy w wojskowym ogrodzie. Było już wtedy lepiej, ------------------ 4 Uljanowsk - obecnie Symbirsk. 5 Kołchoz - kollektiwnoje choziajstwo (ros.) - rolnicza spółdzielnia produkcyjna. 6 Szorki - części uprzęży końskiej. 7 Kubik (ros.) - m3. 18 bo dostaliśmy jedzenie w stołówce. Praca była od wschodu do zachodu słońca. Na zimę był powrót do lasu. Podczas kurzawy śnieżnej na noc wygnali mnie do młócenia zboża. Nie mogli motoru zapalić i rano zwolnili mnie do domu całą mokrą. Bydło zdychało z głodu. Zdechłe jałówki wywozili w pole, a ja chodziłam tam z tatą. Kroiliśmy to mięso i jedliśmy. Chodziliśmy do lasu na bazie z leszczyny, tarliśmy je na proszek i piekliśmy placki. Wiosną zbieraliśmy zmarznięte po zimie ziemniaki i z tego krochmalu też były placki, trochę z ziemią. Tato był ciągle chory i dlatego trudno było przeżyć. Z Jankiem pracowaliśmy na utrzymanie rodziny. W ogrodzie przez nieuwagę Rosjanka rozcięła mi stopę motyką. Pomocy udzielił mi lekarz - polski Żyd z Krakowa. Wyczyścił ranę i założył mi szwy. Robił mi codziennie opatrunki, pomagała mu jego żona. Nazywał się Klugel, a żona Żula. Wojskowi chcieli mnie wziąć do szpitala, ale tato nie zgodził się. Chorowałam dwa miesiące i przeniesiono mnie do pracy w kuchni. Pomagałam myć i sprzątać. Kuchnia i stołówka były w ziemiance8. Trudno było coś z jedzenia ukraść do domu, bo pilnowali. W październiku po zbiorach w ogrodzie kończyła się praca w kuchni. Znowu w zimie pracowałam z Jankiem w lesie. Obcinane gałęzie nosiliśmy do domu na opał w piecu. Z bratem spałam na piecu, tato z mamą na pryczy. Urodził się brat Witold w jesieni, w październiku, było bardzo zimno i trzeba było więcej nosić opału. Przydzielono mi pracę w lesie w dalszej odległości od kołchozu. W okresie wiosennym mieszkaliśmy w ziemiance w lesie. Wysłał nas trzy brygadzista pociągiem do miasta po chleb. Kupiłyśmy trzy worki chleba. Jechałyśmy pociągiem towaro- Ziemlanka (ros.) - lepianka. 19 wym. Pociąg nie zatrzymał się w miejscu, gdzie wysiadałyśmy. Wyrzuciłyśmy chleb, koleżanki wyskoczyły na zakręcie torów, a ja bałam się wyskoczyć. W końcu przeżegnałam się i wyskoczyłam z dziesięciometrowej skarpy. Leżałam z pół godziny, bo miałam poocierane ręce, nogi i twarz, a w głowie straszny szum. Nie wiedziałam, gdzie jestem, którędy iść. Po chwili ujrzałam koleżanki. Doszłyśmy z chlebami do ziemianki, tu mnie opatrzono i zawieziono do lekarza. Leżałam trzy tygodnie chora. Następnie dostałam pracę w kołchozie przy owcach. W kołchozie dostawałam od Rosjanek butelkę mleka do domu, to można było zrobić zupę. Brat Witold ciągle chorował, były obawy czy przeżyje. Dostałam przydział do pracy przy bydle w pobliżu lasu. Pasłam bydło, ale się bałam, bo w tym rejonie były wilki i często zagryzały bydło. Tato po mnie wychodził. Przechodziliśmy koło wymłóconej sterty słomy. Z tej słomy utłukliśmy jeszcze 30 kg pszenicy. Tłukliśmy w gilzie armatniej i gotowaliśmy. W lesie dostawaliśmy po kawałku chleba, topiliśmy śnieg do picia. Jak przyjechał Sikorski do Rosji, dostaliśmy paczki z odzieżą i żywnością. W paczkach były konserwy mleczne, tłuszcze, zupy sproszkowane. Trochę wszyscy poubieraliśmy się. Pomyśleliśmy, że już wkrótce skończy się nasza męka, że wkrótce wrócimy do Polski, a tymczasem Sikorski zginął i więcej pomocy już nie było9. Niektórych powoływali do wojska na front. Tato miał o 4 lata przekroczony wiek do poboru, a ja byłam o rok za młoda. To nas nie wzięli. Wzięli za to Rudnickiego. Zaczęłam już myśleć, że do Polski nie wrócimy, po co człowiek rodził się na taką mękę. I tak dalej trzeba było męczyć się i znosić tę ciężką katorgę do marca 1946 roku, do czasu, kiedy tato dostał wezwanie, aby Chodzi o układ Sikorski - Majski (pomiędzy Rządem Polskim na uchodźstwie a Rządem ZSRR) w lipcu 1941 r. i jego zerwanie wiosną 1943 r. Generał Sikorski zginął w lipcu 1943 r. w katastrofie lotniczej. 20 stawił się do repatriantów10 polskich w Melekesie w celu załatwienia formalności związanych z wyjazdem do upragnionej naszej Polski. Nazajutrz poszłam z tatą po odbiór wypisanych dokumentów na wyjazd, a po powrocie z tymi dokumentami poszedł tato do kołchozu prosić o podwiezienie nas do dworca kolejowego w odległości 10 km. Na drugi dzień przyjechał Rosjanin saniami zaprzęgniętymi w parę wołów i odwiózł nas do pociągu. Na pożegnanie podał rękę ojcu i mówi: „Skażesz Cybulski - do swidanija kołchoz, a przyjedziesz do Polszy, to skażesz zdrawstwuj kołchoz, bo u was też będą kołchozy i nic nie gadaj o Rosji, bo możesz tu wrócić"11. Wróciliśmy do Polski w kwietniu 1946 roku do PUR-u12 w Człuchowie i osiedlili nas na Ziemiach Odzyskanych i tak się zakończyła ta nieszczęsna okrutna tułaczka. 10 Spisy Polaków na repatriację przeprowadzał Związek Patriotów Polskich w ZSRR. Skażesz (ros.) - powiesz; do swidanija (ros.) - do widzenia; zdrawstwuj (ros.) - witaj. PUR - Państwowy Urząd Repatriacyjny. 21 "^Іч ( ХІ./ # «І н /« ' ІЧ* V i W-. E ■ ! , ż, Г$ * -^ -~ o m-І »««***■£»¥*/ '-^/^t--»,f, ^^,'^й.*-^">'--.'1Х;^...л-----r^----"-«—---»»-. zgłosi? sij uo'raieVt'racjlt-ЗзЬ'^У^^вІ.ІЮІв?'!» przedstawiając 'następujące dokumenty: ."..?&-^Tf f^'?f;"V?-?/.,.г,г^^Тгґ:^~.Г., — - - i,'-.' ..' ^Va - ■ raCŁ-ry.r—. »■:-»____' ~,^.Л*Л—т-ггт!- zostaj и odia utiaisjiiŁjai *'^|i4jio rejestru pod póz.?;!*,, lazeis z ftia zoetajCft^wjlSMia. jęgot4ona ;'f.: £*•?:%-,'*■/', V,-.,.'.,. 'АіеЛвіІв'і'гоі urodzenia) j „.._i_ "'j" "••*•*"•*** j fiiciorfa i rok urod.wUa do lat 16) ■■JI^-Aa» ft> ' i dzieci Ш.., , , Wydano dnie».{.;.......Г... •.;: .-. .Г/. ?. ,... ^ ,, (л ( WAZ3A UWAGA:.. BiaiwJWe zaiwiaf iowod osobisty tle; nie może s/uzyó jako a^3, ł&'" Zaświadczenie rejestracyjne wydane Szymonowi Cybulskiemu 16.ІХ.1942 r. przez męża zaufania Ambasady RP w Melakesie. 22 ? У ...»■*»!.'. fj".!-TlpOKj^f>, .' 19 W' с T^ ДО-ЩЯСбиХВДГ Шиыону-Каряовдчу. ' Лосоц>'!ікі 1і'рі:га .{ypjsBOKOa почтовое оїдовенлз дцдо:жі«їг рн.Зологодскол оси.. і la тдашюо Вами эачшенас лдоаокоцу Ipoi-ypopj' ообб-іри,что ікігоріш;:^:.;,; [.рсосриї }стаііовлоно,чтс За пово- тво роалааовано Л деньги пс-шш в доход іооударетва, ~~~-------~~" -tif——f *—^; " ■ *~ 1*9 'г ГИіЄКЗР Przekład dokumentu Pieczęć podłużna dwujęzyczna w jęz. ros. i ukraińskim Treść pieczęci: Prokuratura ZSRR Prokurator Monasterzyskiego r-jonu Tarnopolskiego obw. 8.II №041 m. Monasterzyska Prokurator Monasterzyskiego r-jonu Tarnopolskiego obw. 1941 Ob. Cybulski Szymon s. Karola Lesopunkt Turniega. Poczta Kurżenskoje Adomski rejon Wołogocki Obwód W związku w Waszym podaniem do Adomskiej Prokuratury zawiadamiam, iż w wyniku sprawdzenia ustalono, że zostaliście przesiedleni do wschodnich obwodów ZSRR jako osadnik, a majątek spieniężono i pieniądze przekazano na skarb państwa. Prokurator Doroszenko 23 Janina JAGIELSKA RELACJA i wspomnienia z pobytu w łagrach sowieckich w latach 1944-1946 Janina Jagielska, z domu Tomasze-wicz, córka Józefa i Anny, urodziła się 13 grudnia 1922 roku w miejscowości Postawy w powiecie Dzisna na Wileńszczyźnie. Dzieciństwo i wczesną młodość spędziła w miejscowości Królewszczyzna koło miasta Głębokie, w województwie wileńskim. Przed 1939 rokiem ukończyła czteroletnie Gimnazjum Ogólnokształcące. Po wybuchu II wojny światowej i napaści armii ZSRR na Kresy Wschodnie pozostała w swojej miejscowości i tam przetrwała okres okupacji sowieckiej, a od 1941 roku - okupacji niemieckiej. Pracowała, przypuszczalnie jako urzędniczka, na stacji kolejowej w Królewszczyźnie. Po ponownym wkroczeniu na Wileńszczyznę wojsk i władzy radzieckiej, została wkrótce aresztowana przez policję polityczną NKWD. Aresztowanie odbyło się w miejscu pracy, 13 grudnia 1944 roku (w dniu jej urodzin; skończyła 22 łata), po czym razem z dużą ilością innych aresztowanych została przewieziona do Mołodeczna. Powodem aresztowania był bezpodstawny donos o rzekomej pomocy świadczonej Niemcom oraz przynależność do harcerstwa przed wojną. Po miesięcznych przesłuchaniach (bezprzewodu sądowego), została skazana na 5 lat zesłania do obozu pracy za zdradę ojczyzny- ZSRRO). Z Mołodeczna, już po wyroku, przewieziono ją do Grodna, gdzie była więziona w bardzo ciężkich warunkach przez kolejny miesiąc. W marcu 1945 roku, więziennym transportem, została dowieziona do łagru w rejonie miejscowości Urdoma, na północ 26 od miasta Kotłas, w obwodzie Archangiełskim, w Autonomicznej Republice Korni. Przebywała tam, w kilku obozach, do listopada 1946 roku. Dramatycznie trudny okres pobytu w łagrach opisała w swoich bardzo skrótowych, niemal lakonicznych, wspomnieniach; dołączyła trzy dokumenty. Niestety nie mogliśmy uzyskać większej ilości danych biograficznych nieżyjącej już Autorki tych wspomnień. Wiadomo jedynie, że po powrocie do Polski zamieszkała w Tarnowie i wyszła za mąż za lekarza medycyny. Przypuszczalnie ukończyła studia zootechniczne, gdyż taki zawód podała w ankiecie wpisowej do Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków w lutym 1989 roku. Wówczas przekazała swoje wspomnienia, napisane w 1981 łub 1982 roku. Kontakt z Krakowem urwał się po tym, kiedy przeniosła się do nowo powstałego Oddziału Związku Sybiraków w Tarnowie. Janina Jagielska zmarła 1 lipca 1990 roku w Tarnowie. Kilka lat później zmarł również jej mąż, dzieci nie miełi. Janina Jagielska - nazwisko panieńskie - Tomaszewicz Imiona rodziców: Józef, Anna. Urodzona: 13-12.1922 w Postawach na Wileńszczyźnie Dzieciństwo i okres do momentu aresztowania spędziłam w Krółewszczyźnie pod Głębokiem na Wileńszczyźnie - w 1939 r. ukończyłam 4-letnie Gimnazjum Ogólnokształcące. I. ARESZTOWANIE I ŚLEDZTWO Zabrana zostałam w dniu 13.12.1944 r. z miejsca pracy na stacji kolejowej w Krółewszczyźnie, skąd doprowadzono mnie na posterunek milicji sowieckiej. Po kilku dniach i spędzeniu większej ilości osób z okolicy, przetransportowano nas pod eskortą do Mołodeczna. Pierwszy okres to śledztwo. Zostałyśmy umieszczone w jakimś domu mieszkalnym. W pokoju zgromadzono około 10 osób, bez żadnych wygód socjalnych. Siedziałyśmy na podłodze - za okrycie służyło to, co zdążono zabrać z domu, względnie to, co ktoś z rodziny dostarczył jeszcze w miejscu aresztowania. Na śledztwo byłam doprowadzana co noc; od godziny 22.00-23.00 do 5.00-6.00 rano. Przesłuchiwanie trwało około miesiąca. Śledztwo prowadził ten sam kapitan NKWD1, nazywał się Łopuchów. Przyczyną pozbawienia wolności był donos podpisany przez 3-ch komunistów, który odczytano mi w pierwszym dniu śledztwa. Treść tego pisma odnosiła się do okresu pracy w czasie NKWD - Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł (ros.) - Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych. 29 okupacji niemieckiej na tej samej stacji kolejowej w Królewsz-czyźnie. Ponieważ w tamtych latach miałam nieźle opanowany język niemiecki, Niemcy wykorzystywali moją umiejętność do tłumaczenia niektórych tekstów polskich, musiałam też być tłumaczem w pewnych konfliktach między pracownikami - Polakami i administracją niemiecką. Zarzuty: I. Posługiwanie się językiem niemieckim na korzyść Niemców, co było przyczyną wysyłki wielu osób na roboty przymusowe w głąb Rzeszy, lub innych represji, jak więzienie. Wyjaśniałam, że w wypadkach, gdzie ujawnienie prawdy mogłoby spowodować taką sytuację - tłumaczenie moje wypadało zawsze na korzyść inwigilowanego, pomimo że byłam świadoma konsekwencji, gdyby prawda została odkryta przez okupanta. П. Podejrzenie, a nawet pewność, co do przewożenia tajnych dokumentów niemieckich na Łotwę (odwiedziłam dwukrotnie krewnych). Kapitan ten wytoczył mi w związku z tym zarzuty, że nie przekazywałam tej dokumentacji partyzantce radzieckiej. Ш. Przynależność do harcerstwa przed 1939 r. - jako dowód przedłożył zdjęcie w mundurkach harcerskich z koleżankami. W tym wypadku odpowiadałam zawsze twierdząco - zaznaczając, że harcerstwo było naszą polską organizacją młodzieżową. Śledztwo prowadzone przez tego enkawudzistę toczyło się prawie wyłącznie wokół tych 3-ch zarzutów. Każdej nocy wszystko co powiedziałam było bardzo dokładnie protokołowane, a nad ranem, gdy już słaniałam się ze zmęczenia, podpisywałam niezliczone ilości papieru. Te wielogodzinne śledztwa prowadziły do ogromnego zmęczenia i wyczerpania psychicznego. Po kilku dniach kapitan udoskonalił swój system śledczy. Z kabury wyciągał nagan, bawił się nim, rozbierał na części, rozładowywał, ponownie wkładał naboje do bębenka, celował w ścianę, a potem we mnie grożąc, że o ile nie przyznam się, zabije mnie. Taki styl śledztwa trwał już do końca. Nierzadko 30 z sąsiedniego pokoju dochodziły odgłosy przekleństw w języku rosyjskim, uderzenia głowy o ścianę i krzyki katowanych. Wyczerpanie nerwowe związane ze śledztwem wywołało bezsenność na wiele tygodni. W ostatnim dniu oświadczył mi, że jestem jako obywatelka radziecka skazana na 5 lat zsyłki za zdradę ojczyzny, a potem dodał - na nowo będzie mnie jeszcze sądzić nowa władza polska. To ostatnie zdanie tak utkwiło mi w sercu, że po powrocie do kraju niepewność i strach towarzyszyły mi jeszcze przez wiele lat. O potwornej sowieckiej machinie śledczej niech świadczy fakt, którego świadkiem byłam przez wiele dni mego tam pobytu. Pewnego dnia wprowadzono, a raczej wepchnięto dwie Rosjanki w mundurach wojskowych, jedna była sierżantem, a druga nosiła stopień oficera, była piękną przystojną blondynką. Śledztwo rozpoczęło się prawie natychmiast w niezwykle brutalnej formie. Dziewczyny były wyprowadzane z cel pośród przekleństw, a po zakończeniu przesłuchań wrzucano je do celi jak zbędne tłumoki. Pewnego ranka, tę Rosjankę, która miała stopień oficera, wprowadzono do celi na wpół przytomną, z okrwawioną twarzą, z powybijanymi zębami. Wtedy dopiero rozpoczęły się żalić nad swym losem. I cóż się okazało? W czasie działań wojennych w sierpniu 1944 r. na terenie Białorusi obydwie wpadły do niewoli niemieckiej. Niemcy całą grupę jeńców rosyjskich razem z tymi dziewczynami umieścili w stodole w jednej wsi. W nocy kilku mieszkańców tej wioski (Polacy) uwolnili jeńców, wskazując kierunek, w jakim mogły się znajdować wojska sowieckie. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności obydwie dotarły do swoich. Dopiero teraz rozpoczęła się ich gehenna. Dowództwo za to, że wpadły do niewoli, oskarżyło je o zdradę ojczyzny. Dalszy ich los nie był mi znany, gdyż w międzyczasie przeniesiono mnie do więzienia. Utrata wolności groziła za najmniejsze posądzenie. Białorusinkę z Mołodeczna zamknięto za to, że wykupiła za 2 kg słoniny od strażnika niemieckiego 2 jeńców sowieckich - współpra- 31 ca z okupantem. Razem ze mną w wagonie na etap znajdowała się staruszka Polka spod Lidy za to, że Niemcy przechowali w jej stajni zarekwirowanego konia. Donosy ogromną falą napływały do NKWD. П. WIĘZIENIE W MOŁODECZNIE I GRODNIE Do zakończenia śledztwa, które przypuszczalnie trwało około miesiąca, gdzieś w drugiej połowie stycznia przeniesiona zastałam do więzienia. W celi znalazło się 12 kobiet, posadzka stała się naszym legowiskiem, żywienie: kromka chleba i zupa „ba-łanda". Pewnej nocy otwarły się drzwi, a rozkaz „zabierajcie się" postawił nas na nogi. Uformowany pochód więźniarek dotarł do stacji kolejowej, a po załadowaniu do bydlęcych wagonów transport jeszcze o świcie ruszył w kierunku Grodna. W Grodnie zapędzono nas do pomieszczeń starego klasztoru (karmelickiego?). W olbrzymich celach stłoczono po kilkadziesiąt osób (30-40). Były to zimne o grubych murach kazamaty i tak jak wszędzie - lodowata posadzka i zgięte ramię stały się naszym posłaniem. Pozostała monotonia oczekiwania, dni płynęły, a potem zaczęły się gubić w czasie i ciężkim niepokoju. Mając w pamięci deportacje z lat 1940-41 - byłyśmy pewne, że podróż na daleki wschód jest nieunikniona. Przygnębienie stawało się coraz głębsze, a klasztor z dnia na dzień napełniał się nieszczęśnikami - kobiety i mężczyźni, młodzi, starcy, księża. Napięcie rosło - klasztor stał się olbrzymim zbiorczym obozem. Ш. TRANSPORT - ETAP W pierwszych dniach marca 1946 r. o godzinie 2-3 rano, rozwarły się znowu drzwi cel i jeszcze raz padł rozkaz „zabierajcie się". Zgarnęłyśmy nasze nędzne tobołki i po ustawieniu 32 się w czwórki, popędzane przez uzbrojonych w pistolety strażników, wpędzono nas do ciężarowych samochodów. Zima była jeszcze w pełni - śnieg i trzaskający mróz. Czarne samochody ruszyły na dworzec grodzieński pod rampę, gdzie stał przygotowany pociąg, składający się z bydlęcych towarowych wagonów, przerażająco długi. Szybko wypędzono nas z samochodów i wtłoczono do wagonu około 80 kobiet. Na razie nie było mowy o siedzeniu. Rozpoczęły się przepychanki, kłótnie, każda z nas chciała sobie wywalczyć jakiś wygodny kąt, co na razie było iluzją. Dobytek w formie tobołków chciano gdzieś ulokować. Każdą z nas przerażał otwór w podłodze - „ubikacja o najwyższym standardzie światowym". Piecyk, który stał w jednym kącie wagonu, nigdy nie został rozpalony, nie było opału. Otwory górne wagonu były zadrutowane kolczatką. Gdy szary świt rozjaśnił nieco ciemności nocy i zbladły światła rampy, w pewnej odległości od pociągu poczęli powoli i nieśmiało gromadzić się ludzie z Grodna i okolicy, przeważnie kobiety z dziećmi. Z tłumu nieśmiało zrazu, a potem coraz natarczywiej odzywały się wołania połączone z płaczem i łkaniem, pytania o swych najbliższych. Od czasu da czasu ktoś krzyknął przez otwór: „tu jestem", „żegnaj matko, niech Bóg prowadzi" - i wiele, wiele pełnych rozpaczy urywanych zdań. Padały imiona, nazwiska, nazwy miejscowości. Najbliżsi stali w oddaleniu od wagonów zamknięci kordonem enkawudzistów - wręczenie najskromniejszej paczki było niemożliwe. W jakiś niewyjaśniony sposób dowiedziałyśmy się, że gdzieś dalej na stacji stoi pociąg z repatriantami do Polski. Enkawudziści na podstawie listy wysupływali z wagonów przez siebie podejrzanych i przewozili ich do więzienia, przygotowując nowy transport w kierunku przeciwnym. Działy się tam podobno sceny nie do opisania. Dla nas było to uderzenie, które odbierało resztki nadziei. Pociąg ruszył pośród odgłosów płaczu, krzyków, pożegnań i modlitwy tych co żegnali i tych zamkniętych jak bydło. 33 O dziwo, po kilkunastu godzinach jazdy, każda z nas znalazła miejsce siedzące lub stojące. Pociąg kierował się na północny wschód. Wagony były szczelnie zamknięte, otwierano je raz w ciągu dnia, gdy podawano wodę z lodem do picia, kromkę chleba i kawałek kaszanki. A temu wszystkiemu, tej głodowej biesiadzie towarzyszył straszliwy łomot drewnianym młotem o ściany i dach wagonu. Sprawdzano czy deski wagonu są całe - w ten sposób opiekowano się nami, „chroniono" nas przed pokusą wybrania wolności. I niewiarygodne - w którymś z mroźnych dni rozległy się okropne krzyki i strzały strażników, ścigających bohaterską uciekinierkę z sąsiedniego wagonu - tryumfalne ordynarne śmiechy enkawudzistów i rozpaczliwy płacz nieszczęsnej były wyraźnym znakiem, jak to się zakończyć musiało. A mróz wzrastał w miarę jak pociąg przesuwał się na wschód. Transport powoli mijał miasta: Smoleńsk, Jarosławl, Rybińsk. W Jarosławiu urządzono nam wśród trzaskającego mrozu kąpiel. Bez osuszania, po wciągnięciu zawszonej i brudnej odzieży, zapędzono nas z powrotem do wagonów. Mijały dni i noce pełne smrodu, zaduchu i zimna. Eszelon minął miasto Kotłas, a transport wlókł się dalej. Wreszcie któregoś dnia zatrzymał się pośród zaśnieżonych rozległych równin w rejonie miejscowości Urdoma i rzeki Wyczegda. IV. OBÓZ-ŁAGIER W zupełnie odludnym miejscu wyładowano 200 kobiet, pomiędzy którymi znalazłam się i ja. I popędzono nas jak stado owiec na odstrzał gdzieś do obozu, którego na szarym i smutnym horyzoncie dostrzec nie było można. Brnęłyśmy po pas w śniegu, a uzbrojeni konwojenci rozjeżdżali na nartach jak owczarki, gnając nas w wiadomym sobie kierunku. 34 Ten pierwszy mój podobóz składał się z równolegle do siebie usytuowanych ziemianek2, długości około 60 m, z dwoma wejściami. Mniej więcej w połowie ziemianki stal gliniany piecyk, którego zadaniem było ogrzanie grubej obsypanej ziemią budowli. Piętrowe prycze biegły w dwu rzędach z przejściem w środku. Po kilku dniach ścięto nam włosy. Równolegle z tym zabiegiem specjalna komisja składająca się z oficerów NKWD dokonała przeglądu i oceny zdatności do pracy każdej z nas, typując właściwą kategorię. Były to upokarzające godziny. Wszystkie z nas otrzymały kategorię I-szą, a więc uznano nas za zdolne do najcięższych prac w lesie i obciążono najwyższą normą wydajności pracy. Naiwność nasza była bezgraniczna - nie zdawałyśmy sobie sprawy, że wrzucono nas do straszliwej i bezlitosnej maszyny. Ostatnia, IV-ta kategoria była przeznaczona dla osób starych, niedołężnych, wyznaczonych do czynności porządkowych. Otrzymałyśmy zimowe ubrania robocze, na które składały się: watowana kufajka, spodnie, na to długa kufajka (buszłat), męskie kalesony i koszula, watowane pończochy (czułki), które ochraniano przed zamoczeniem i zniszczeniem specjalnie uformowanymi kawałkami opon (czunie, łączone i przytwierdzane z ogromnym trudem każdego ranka przy pomocy drutu). Po kilkunastu dniach otrzymała każda z nas koc, podobno rzecz, o której w latach wcześniejszych nikomu nawet się nie śniło. Okrycie głowy - czapka watowana. Ubrania letnie: Frontowe drelichowe ubrania, bluzy i bryczesy, nierzadko wyplamione. Jako osłona przed komarami służyły nakomarni-ki, sporządzone z białego płótna i siatki opadającej na szyję i tam wiązanej - ochrona ta nie była skuteczna. Jako obuwie w okresie letnim służyły trepy o grubej drewnianej podeszwie i brezentowym wierzchu. Obuwie to doprowadzało wiele z nas Ziemianka (ros.) - lepianka. 35 do niespotykanych udręk - marsz w czasie odwilży po ciężkim i grząskim terenie powodował, że po kilkudziesięciu krokach wnętrze buta wypełniało się zimną nieprzyjemną mazią. Odpoczynek w nocy zamieniał się w walkę z wszami i pluskwami. W czasie krótkiego lata dostawałam się na stryszek na szczycie ziemianki, gdzie na suchym piasku zasypiałam na kilka godzin. Oprócz ziemianek w obrębie obozu znajdował się barak z kuchnią, magazynem, stołówką i czymś, co nazywano izbą sanitarną. Obóz zabezpieczony był opłotowaniem z pali i drutu kolczastego, na jego czterech narożach stały 4 drewniane wieżyczki, na których znajdowały się uzbrojone posterunki. Warunki higieniczne i sanitarne w ogóle nie istniały. Wodę dostarczano wyłącznie do picia, a mycie odbywało się przy pomocy śniegu i odrobiny płynnego mydła. Całe tygodnie chodziłyśmy brudne, śmierdzące i zawszone. W dodatku po kilku tygodniach wszystkie z nas zostały dotknięte świerzbem. Ta męcząca choroba skóry towarzyszyła mi w ciągu całego pobytu w łagrach. Brak było jakiegokolwiek leku. Wyleczyłam się dopiero po powrocie do Kraju. Wyżywienie uzależnione było od wykonania normy - po kilku dniach pracy w tajdze zrozumiałam, że normy nigdy nie wykonam i skazana jestem od początku na chroniczny głód - a może śmierć w tej straszliwej głuszy. Śniadanie o świcie składało się z zupy (bałanda) i kromki chleba od 5-Ю dkg, na obiad podobna zupa dowożona do lasu, po przyjściu z pracy zupa i podobna ilość chleba jak rano. Osoby wykonujące plan otrzymywały większą ilość chleba, nie pamiętam już teraz ile to wynosiło, oraz na dodatek wieczorem prażony groch lub kukurydzę. Zupa składała się z ciepłej wody i pewnej ilości ziaren kukurydzy. Stosunki i atmosfera wśród towarzyszek niedoli były znośne, a nawet dobre. Każda z nas znosiła swój los wyjątkowo cierpliwie. Nie dochodziło do tarć i kłótni, nawet, gdy w późniejszym okresie doszlusowały do naszej ziemianki 2 brygady recydywistek Rosjanek. Ich obecność 36 dała o sobie znać zniknięciem całego naszego dobytku pewnego wieczoru po powrocie z lasu. Od tego dnia doszła do naszego obozowego życia jeszcze jedna zmora - złodziejstwo. V. PRACA O godzinie 5-tej rano wchodził do ziemianki mężczyzna (dyżurny), który zawołaniem: „podjom"3 zrywał nas obolałe i przypominał, że rozpoczął się nowy dzień mordęgi. Założenie ubrania, osłonięcie nóg przed mrozem, drutowanie kawałków opon stawało się z dnia na dzień coraz większym wysiłkiem, szczególnie po kilkunastu dniach, gdy głód i mordercza praca w lesie powoli, a potem coraz szybciej poczęły wycieńczać organizm. Takie pojęcia czy określenia, jak mycie, toaleta, szczotka do zębów, z wolna ulegały zapomnieniu. Potem każda z nas brała swoją blaszankę i kierowała swe kroki do kuchni. Po godzinie takiej kotłowaniny prawie w ciemnościach - (mrok ziemianki rozświetlał nikły blask namiastki lampy naftowej, sporządzonej z puszki blaszanej i knota zanurzonego w nafcie) - zbierałyśmy się przed bramą. Tam „strzelec" przejmował grupę więźniarek - około 30 osób i pod bagnetem nakazywał wymarsz w kierunku lasu. Drogi prowadzące do miejsca pracy zawsze były inne, zawsze brnęłyśmy po pas w śniegu i ani razu nie przeszłyśmy drogą przetartą. Marsz trwał w jedną stronę około 2 godzin (5-15 km), a praca trwała od świtu do zachodu słońca. Na miejscu w głębi lasu strażnik nakazywał nam zgrupować się w jednym miejscu, a sam nacinając korę na drzewie siekierą oznaczał w formie kręgu zonę - granicę, której przekroczenie groziło śmiercią. Sama praca polegała na wykonaniu normy dziennej, dla większości z nas niewykonalnej - wycinanie drzew (wyłącz- Podjom (ros.) - pobudka. 37 nie iglaste) przy pomocy pił, po zwaleniu obcinanie konarów, gałęzi, które następnie należało spalić. Kłody po oczyszczeniu piłowano na kloce, które układano w sagi. Norma dzienna wynosiła 3 m3. Wszystko to odbywało się w śniegu po pas. Powoli jako tako wysuszone łachmany na skutek obsypywania się śniegiem, który częściowo się topił w czasie spalania gałęzi, ulegały zawilgoceniu i przenikliwy ziąb zaczynał przenikać całe ciało, drażniąc aż do bólu zmienione na skutek świerzbu części skóry. Praca obowiązywała przy temperaturze 43 stopni poniżej zera. Niewiele pomagała wyziębiona zupa, którą przywożono do lasu. Podejście do każdej czynności - wyciągnięcie gałęzi, przeniesienie jej do ogniska - stawało się z wolna problemem -czy podołam. Praca siekierą czy piłą była połączona z nieludzkim wysiłkiem, a przyspieszone bicia serca były coraz dłuższe. Pragnienie odpoczynku stawało się tak natrętne, że tylko strach powstrzymywał przed ułożeniem się na śniegu. Ruchy stawały się coraz wolniejsze. Lekkie ożywienie następowało przed zakończeniem pracy. Szybko to jednak mijało, gdy grupa prawie w ciemności zaczynała przebijać się w śniegu z kłodą drzewa na ramieniu w kierunku obozu. Należy podziwiać niezwykle prymitywną, ale przemyślaną, metodę wyłuskiwania resztek sił z nas - więźniarek, bez poganiania, bez krzyków w czasie pracy. Wszelkie zamiary, myśli, pragnienia w zbolałym mózgu koncentrowały się wyłącznie wokół czarnej skibki chleba, jak zdobyć go więcej. A droga do tego celu była jedyna - wykonać normę - a więc popędzanie było zupełnie zbędne. Nigdy nie przekroczyłam nawet 1/2 normy. Z początku sądziłam, że krótka pora letnia przyniesie ulgę - nic bardziej złudnego. Najpierw gwałtowne odwilże i roztopy spowodowały, że drogi do pracy stały się prawie nie do przebycia. Potem gwałtowne upały zatykały dech i wyciskały ostatnie zdawałoby się krople potu. Roje komarów, które pojawiły się równocześnie ze zmianą pogody, atakowały ze wszystkich stron, pomimo siatek kłuły niemiło- 38 siernie. Na skutek nie trzeba było długo czekać - zapadłyśmy wszystkie na malarię. Tropikalne burze, które od czasu do czasu szalały pośród tej straszliwej tajgi, łamiąc z hukiem drzewa jak zapałki, potęgowały obcość tej ziemi. Nawet nocny odpoczynek nie dawał najmniejszej ulgi, widmo pracy w dniu następnym i szarpiący głód sprowadzały koszmarny, ciężki i męczący sen. Po 6-ciu miesiącach, wyniszczenie osiągnęło taki punkt, że ja i kilka moich koleżanek nie mogłyśmy dotrzeć do lasu (dochodiagi4). W punkcie sanitarnym leczenie polegało na mierzeniu przez sanitariusza temperatury, która oscylowała pomiędzy 35 a 35,5 stopni. Po kilku dniach zjawiła się komisja, która po oględzinach skierowała nas do obozu szpitalnego na „odpoczynek" pod Urdomą. Leczenie trwało około 14 dni. Jednak bezruch i coś zbliżonego do łóżka (prześcieradło i poduszka) zrobiły swoje. Gdy doszłyśmy do sił, zatrudniono nas na plantacjach przy zbieraniu warzyw i niektórych wcześnie dojrzewających roślin okopowych (marchew, buraki). Hodowano tam nieznaną mi roślinę okopową o nazwie turnieps5 - ta ostatnia była też dodawana do „bałandy". Podczas tych prac polowych mogłyśmy sobie przyrządzić jedzenie z warzyw, które zbierałyśmy. A gdy nastała druga arktyczna zima i ponownie powróciłam do lasu, po kilku tygodniach stanęła przede mną groźba ponownego wyniszczenia. Jednak Opatrzność czuwała nade mną - ktoś z administracji dostrzegł, że mam nieźle opanowany język rosyjski w piśmie, dzięki czemu zostałam zatrudniona przy rozliczaniu normy współwięźniów. Był to trzeci obóz. Zwolnienie przyszło w listopadzie 1946 r. Ogromne oddalenie od kraju i rodziny, sytuacje terenowe, które nie zawsze pozwalały nawet marzyć o udanej ucieczce, Dochodiaga (ros.) - człowiek w stanie skrajnego wyniszczenia. Turnieps (ros.) - rodzaj rzepy pastewnej. 39 postępowały i nakładały się ogromnym cieniem na stan psychiczny współwięźniów. A jednak znajdowali się desperaci, którzy decydowali się na prawie beznadziejną w swym efekcie ucieczkę. Los tych ludzi był straszny. Na zawsze zapadło w mej pamięci zdarzenie, gdy więzień Litwin zdecydował się na ucieczkę. Po kilku godzinach nieobecności doprowadzony został do obozu, wytropiony przez specjalnie w tym celu szkolone psy. Mieszkańcy obozu musieli utworzyć szpaler, przez który ten nieszczęśnik był wolno prowadzony przez uśmiechniętych enkawudzistów i psa wilka. Poszarpane ubranie zwisało w strzępach, na odkrytych częściach ciała sączyła się krew, widoczne były rany kąsane. Było to memento dla nas wszystkich. CHOROBY! 1. Najwcześniej dotknięte zostałyśmy chorobą skóry - świerzbem, który towarzyszył mi do końca mego tam pobytu. Na skutek nieleczenia i brudu, tworzyły się powikłania w postaci ran a nawet ropni, których dokuczliwość zaostrzała się, gdy odzież ulegała zawilgoceniu. 2. Po kilku miesiącach pojawiły się oznaki szkorbutu wywołujące chwiejność zębów, postępujące osłabienie. 3. W pełni okresu letniego, pomimo ochronnych siatek, łagier opanowała malaria. Najciekawsze to, że atak malaryczny połączony z wysoką temperaturą występował w lesie w czasie pracy. Większość z nas pokładała się pokotem tam, gdzie rozpoczęłyśmy pracę. Wyjątkowo te koleżanki, które nie mogły dotrzeć do obozu o własnych siłach, dowożono na furmankach. 4. Ukoronowaniem tej kolekcji schorzeń było wyniszczenie (stan dochodiagi) 40 Współtowarzysze niedoli z tego samego transportu z Grodna: 1. Zofia Rusiecka - Wołkowysk 2. Janina Piechocińska 3. Ewa Karpowicz 4. Irena Kozłowska 5. Irena Kuran 6. Grażyna Koziorowska 7. Wanda Laskowska - Grodno 8. Truskolaska 9. Janina Gulmantowicz 10. Leokadia Szydłowska - Połczyn k. Mołodeczna 11. Żula Trzeciak 12. Aleksandra Wrzosek spod Brześcia 13. Edward Zamojć - prawdopodobnie z Oszmiany 14. Józef Jeleniecki - Królewszczyzna - Armia Krajowa - brał udział w akcji „Ostra Brama"6 - wywieziony do Kaługi. Akcja „Ostra Brama" - pod koniec wojny dowództwo Armii Krajowej zaplanowało ogólnopolskie powstanie zbrojne, pod kryptonimem Akcja „Burza", która na Wileńszczyźnie nosiła nazwę Akcja „Ostra Brama". 41 •я; 4 .ONOMOCW OKRĘCWTf ІЇ£_Л?І %ji/9~ 2>-ЛЫ*Ь POLSKIEGO" КОІІїЛЬ ■"------- ^..уЖ-'-гГ ~:\,Ж Г _ ' WYZWOLENIA NARQO"4Ą~0 ], BF/-' ;•" .' ' ,--■-' . _ „ >*Ąś.,ą^:- EWAKUACYJNY AEi(0S£ Tomasiewicz•Janina o.Józefa ;##- H>1 '7 . • Quo >TQ*rf .-..* Г.і^-----, , * % ,* BarodGwosci- .£SlakŁaJ_ « «.rttr.bsuK тюдгаеа ?, Roali- B;»lor»Aiei.SRR »»e.We fes::», «йг.і* rtWtcnUCkHgśWjW М**Г° Км**Ы fjWe: «V *Х11»і« *Ц9"0 Л-^----------'---------.......... ---------V p-c-s * fil є;; иа'итлз !з;і пішт „а-<Т^уе.й_____с^?чг ^гй*° г*:'>^* t a**ł^kyt5w/śbo" й5Г їда? * щн'іішииііі S8I Dokument ewakuacyjny wydany Autorce wspomnień przez Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego (PKWN) Brześć, 7.XII. 1946 r. 42 лп*>; СЭУМАРНСМ, £ć,0 ' ZAŚWIADCZENIE T-^^f^zĄ^^^j na prawo ewakuacji do Polski 1! 1. *' t^o^kko, ІШІ9. ІШ4 оїї*) Urodzsny w reku........__ ........„ ,„,..,,,,____м Miejsce urodzenia ЛЫ*М&Ш1^._________Ыш^тШ^ШЛШ ^^ *_* . - ■ •.",.• powrsoa г Rosji иаїаіше miejsca гаянезгхдша------.___________-----,—*—.......... Ew^tiaje цщ 4Q .„.BiałYst^k powiat "і»іі*ч 1 » Styczni 394 '«Ас pnik ад ГГ"" ,5Uy* /i / 1ft|Wy? iarodowegifY / № І Zaświadczenie uprawniające do ewakuacji do Polski wydane 1.1.1947 r. przez pełnomocnika PKWN w Baranowiczach. ■' ■ ■ Проігітеегат рміаи і • ы с и»р»Уляря .-Ніркішторг» СССР J • , ' - Zaświadczenie uprawniające Janinę Tomaszewicz do otrzymania prowiantu na podróż wydane przez NKWD (karta prowiantowa) - data wydania nieczytelna. Ryszard i Jadwiga JASIUKIEWICZOWIE RYSZARD JASIUKIEWICZ - WIĘZIEŃ KOŁYMY fotografia z 1956 roku Ryszard Jasiukiewicz, syn Bronisława i Kazimiery z domu Rutkowskiej, urodził się 16 listopada 1929 roku w Lidzie, w województwie nowogródzkim, gdzie mieszkał z rodzicami do jesieni 1939 roku. Jego ojciec był zawodowym podoficerem w 5 Pułku Lotniczym w Lidzie. Po wybuchu 11 wojny światowej (kiedy jego ojciec walczył U> kampanii wrześniowej, a po jej klęsce opuścił Kraj z całą eskadrą, by przez Francję dotrzeć do Anglii) razem z matką przeniósł się do Niemenczyna koło Wilna. Od 1944 roku rozpoczął naukę w polskim gimnazjum w Wilnie. Tam, w warunkach okupacji polskich Kresów przez ZSRR (drugiej z kolei), zaangażował się w antysowiecką konspirację W organizacji Gwardia Białego Orła. W grudniu 1947 roku, kiedy był już w klasie maturalnej, został aresztowany przez radziecką policję polityczną KGB. Śledztwo, w więzieniu w Wilnie na Łukiszkach, trwało ponad pół roku. W trybie zaocznym otrzymał wyrok skazujący na 10 lat łagrów o zaostrzonym rygorze; był oskarżony na podstawie paragrafu 58- za działalność antyradziecką. Wyrok odbywał początkowo w łagrze w okolicy miejscowości роста, w Mordowskiej Autonomicznej Republice Radzieckiej, po roku, w jesieni 1949 г., został przewieziony do łagrów o najgorszej sławie - na Kołymę. Trafił do kopalni złota i uranu. Warunki pracy i egzystencji obozowej były wyniszczające dla organizmu ludzkiego. Dzięki młodzieńczym siłom przetrwał w nich prawie 6 lat, do marca 1955 roku, kiedy został zwolniony z łagru przedterminowo na podstawie tzw. „zaczotów" czyli zaliczeń (czas odbywania kary w obszarach północnych ZSRR 46 mnożono przez ustalony współczynnik zwiększający), jednak bez prawa opuszczania Kołymy. Już jako „wolny" pracował id osadzie Jagodnoje, której nie mógł opuszczać bez pozwolenia KGB. Dzięki staraniom stryja mieszkającego w Gdańsku, który przysłał potrzebne dokumenty, w listopadzie 1955 roku uzyskał pozwołenie na powrót do Polski, który nastąpił w styczniu 1956 roku. Osiedlił się na stałe w Gdańsku. Pracując, kontynuował naukę - ukończył, w trybie zaocznym, szkołę techniczną w Warszawie i uzyskał tytuł mistrza w specjalności galwanotechnika, ponadto ukończył zaocznie technikum ekonomiczne w Gdańsku. W marcu 1957 roku ożenił się z Jadwigą Łukaszewicz, swoją sympatią z czasów gimnazjalnych w Wilnie; mieli jednego syna, Wiesława, który zginął tragicznie w 2001 roku. Pracował w Gdańskich Zakładach Metalowych, następnie w przedsiębiorstwie „ELMOR" i innych - wszystkie związane z przemysłem okrętowym w Gdańsku. W 1979 roku, z powodu złego stanu zdrowia, przeszedł na rentę inwalidzką. Pod wpływem namów rodziny i przyjaciół, gdy był już wolny od pracy zawodowej, miał zamiar spisać swoje dramatyczne wspomnienia z sowieckich łagrów. Powstały jednakże jedynie bardzo powściągliwe notatki - relacje o aresztowaniu, przesłuchaniach i pobycie na Kołymie - w kilku wersjach, krótszych, lub nieco poszerzonych; wolał o swoich losach opowiadać. Do obecnej publikacji wybrano z rękopisów tych notatek takie fragmenty, które łącznie dają chronologiczny lecz skrótowy zapis wydarzeń - od uwięzienia do powrotu do Kraju. Ryszard fasiukiewicz zmarł w Gdańsku, 10 lipca 2003 roku. 47 • «.. ^p в в- 1 s 4 ч 2- я* 1 £ p S-o ° • O O и »* 5&" л (Ї 1" z? S -&■ ff- -§Ł 8 ]§ & & & er Ę SF^ cL #" ч^ З -< 5 5; сґ Q^ .IŁ О- К О 5? їй га S' 'S 5. О 3 en ~, ISllili 3 N Я -^ " й I £. $• £ о ^ 8 я Z- 'А В S. N- оГс м ■іШ Si -ГЕ ^ н ^ о a g^ з кт> Uli Р N- „ -О й *•»• тз § Л W,V ТІ П, S і V А) ел О 1 ^ -• 5* Ś и, N e' 9 — 7=' і? 1 Ryszard Jasiukiewicz, syn Bronisława i Kazimiery z domu Rutkowskiej, urodził się 16 listopada 1929 roku w Lidzie, w województwie nowogródzkim, gdzie mieszkał z rodzicami do jesieni 1939 roku. Jego oj-/otogmfia z 1956 roku с^с ЪУ* zawodowym podoficerem w 5 Pułku Lotniczym w Lidzie. Po wybuchu II wojny światowej (kiedy jego ojciec walczył w kampanii wrześniowej, a po jej klęsce opuścił Kraj z całą eskadrą, by przez Francję dotrzeć do Anglii) razem z matką przeniósł się do Niemenczyna koło Wilna. Od 1944 roku rozpoczął naukę w polskim gimnazjum w Wilnie. Tam, w warunkach okupacji polskich Kresów przez ZSRR (drugiej z kolei), zaangażował się w antysowiecką konspirację w organizacji Gwardia Białego Orła. W grudniu 1947 roku, kiedy był już w klasie maturalnej, został aresztowany przez radziecką policję polityczną KGB. Śledztwo, w więzieniu w Wilnie na Łukiszkach, trwało ponad pół roku. W trybie zaocznym otrzymał wyrok skazujący na 10 lat łagrów o zaostrzonym rygorze; był oskarżony na podstawie paragrafu 58- za działalność antyradziecką. Wyrok odbywał początkowo w łagrze w okolicy miejscowości Роста, w Mordowskiej Autonomicznej Republice Radzieckiej. Po roku, w jesieni 1949 г., został przewieziony do łagrów o najgorszej sławie - na Kołymę. Trafił do kopalni złota i uranu. Warunki pracy i egzystencji obozowej były wyniszczające dla organizmu ludzkiego. Dzięki młodzieńczym siłom przetrwał w nich prawie 6 lat, do marca 1955 roku, kiedy został zwolniony z łagru przedterminowo na podstawie tzw. „zaczotów" czyli zaliczeń (czas odbywania kary w obszarach północnych ZSRR 46 mnożono przez ustalony współczynnik zwiększający), jednak bez prawa opuszczania Kołymy. Już jako „wolny" pracował w osadzie Jagodnoje, której nie mógł opuszczać bez pozwolenia KGB. Dzięki staraniom stryja mieszkającego w Gdańsku, który przysłał potrzebne dokumenty, w listopadzie 1955 roku uzyskał pozwolenie na powrót do Polski, który nastąpił w styczniu 1956 roku. Osiedlił się na stałe w Gdańsku. Pracując, kontynuował naukę- ukończył, w trybie zaocznym, szkołę techniczną w Warszawie i uzyskał tytuł mistrza w specjalności galwanotechnika ponadto ukończył zaocznie technikum ekonomiczne w Gdańsku. W marcu 1957 roku ożenił się z Jadwigą Łukaszewicz, swoją sympatią z czasów gimnazjalnych w Wilnie; mieli jednego syna, Wiesława, który zginął tragicznie w 2001 roku. Pracował w Gdańskich Zakładach Metalowych, następnie w przedsiębiorstwie „EŁMOR" i innych - wszystkie związane z przemysłem okrętowym w Gdańsku. W 1979 roku, z powodu złego stanu zdrowia, przeszedł na rentę inwalidzką. Pod wpływem namów rodziny i przyjaciół, gdy był już wolny od pracy zawodowej, miał zamiar spisać swoje dramatyczne wspomnienia z sowieckich łagrów. Powstały jednakże jedynie bardzo powściągliwe notatki- relacje o aresztowaniu, przesłuchaniach i pobycie na Kołymie - w kilku wersjach, krótszych lub nieco poszerzonych; wolał o swoich losach opowiadać Do obecnej publikacji wybrano z rękopisów tych notatek takie fragmenty, które łącznie dają chronologiczny lecz skrótowy zapis wydarzeń - od uwięzienia do powrotu do Kraju Ryszard Jasiukiewicz zmarł w Gdańsku, 10 lipca 2001 roku. 47 Ryszard Jasiukiewicz WSTĘP Mam zamiar opisać swoje przeżycia w obozie radzieckim. Ale od czego zacząć? Czy mi się to uda? Czas wiele już zatarł w mojej pamięci. Minęło już prawie ćwierć wieku jak jestem w PRL. Nie mam wykształcenia i może porywam się »z motyką na słońce". Jakiś głos wewnętrzny mi mówi - spróbuj. Chciałem już wcześniej, ale ciężka praca nie pozwalała mi. Teraz mogę pomyśleć, mam czas, jestem na rencie. Wiele jest książek o przeżyciach rodaków w obozach hitlerowskich i można o tych barbarzyństwach pisać. Natomiast o obozach radzieckich zbyt dużo informacji nie ma i w ogolę w PRL to jest tabu. Tysiące naszych rodaków z terenu Wileńszczyzny i Lwowa zostało wywiezionych w głąb Rosji. Taki sam los spotkał Litwinow* Łotyszy, Estończyków, Ukraińców, Białorusinów oraz samych Rosjan. Dla odbudowy potencjału gospodarki Kraju Rad p° " woJ" nie światowej trzeba było coraz więcej rąk do pracy- Sprawą tą, ściślej dostarczeniem ludzi do pracy, zajęło się N^WD . No i popłynęły transporty „ludzkiej siły" na najróżniejsze budowle komunizmu. UWIĘZIENIE Był rok 1947. Dwa lata po zakończeniu II wojny światowej. Większość ludności polskiej opuściła rodzinne ziemie Wileńszczyzny, udając się w ramach tzw. repatriacji na Ziemie Odzy- NKWD - Narodnyj Komlssariat Wnutriennich Diel (ros.) - Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych. 49 skane (w powojennej Polsce). Tuż po wojnie w Wilnie istniały dwa gimnazja polskie - III Gimnazjum Męskie i V Gimnazjum Żeńskie. Później, w związku ze zmniejszającą się ilością młodzieży, pozostało tylko V Gimnazjum, koedukacyjne. Byłem właśnie uczniem ostatniej, maturalnej, klasy. Mieszkałem w Wilnie, moja matka zaś 25 km od Wilna, w miasteczku Niemenczyn. W każdą sobotę jechałem do matki po prowiant, a w niedzielę wracałem z powrotem. W tym czasie nie było regularnego połączenia autobusowego, jechało się więc okazyjnie, przeważnie samochodem wiozącym drewno z pobliskich lasów do miasta. I tak, pewnej niedzieli, wracając do miasta wysiadłem na Antokolu2, bo tam zatrzymywali się przeważnie kierowcy, obawiając się kontroli. Była jesień i nastąpił już zmierzch, gdy po zeskoczeniu z samochodu ruszyłem chodnikiem. Zauważyłem na jezdni pomału jadącego łazika - Willysa. Kiedy dochodziłem do kościoła świętych Piotra i Pawła, ulica była prawie bezludna. Wtem podeszło do mnie, od tyłu dwóch ludzi, wzięło mnie pod ręce i błyskawicznie znalazłem się w owym, zauważonym przeze mnie, pojeździe. Tutaj od razu mnie zrewidowano. Samochód zawrócił i niebawem znalazłem się w piwnicy. Był to tzw. oddział operacyjny NKWD (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych). Zaczęło się śledztwo. Trwało ono sześć dni i nocy. Muszę przyznać, że mnie nie bito, ale parę razy traciłem przytomność. Przez 3-4 doby nic w ustach nie miałem, ani jedzenia, ani wody. Najgorsze było to, że przez cały czas musiałem stać twarzą do ściany - dzień i noc. Prowadzący śledztwo oficerowie zmieniali się co 3-4 godziny. Kiedy padałem z nóg, oblewano mnie wodą i śledztwo prowadzono dalej. Wreszcie uznano, że wstępne śledztwo zostało zakończone. Głodnego i zmarzniętego, w nocy, przewieziono mnie do MGB3 (Ministerstwo Bezpie- Antokol - dzielnica Wilna. 3 MGB (ros.) - Ministierstwo Gosudarstwiennoj Biezopasnosti. 50 czeństwa Publicznego), znajdującego się przy ul. Mickiewicza naprzeciw placu Łukiskiego. Jest to ogromny gmach w kształcie czworoboku. Wjechaliśmy od tyłu w wielką żelazną bramę i samochód zatrzymał się na dziedzińcu. Zauważyłem tam jakieś klatki, wysokie na 3 metry, bez zadaszenia. Dwóch strażników wprowadziło mnie do budynku, gdzie wsadzono mnie do tak zwanego „boksu". Jest to pomieszczenie tak małe, że można w nim tylko stać, nie można nawet przykucnąć. Po jakimś czasie otworzono „boks" i wyprowadzono mnie do bardzo dużego pokoju, w którym nie było żadnych mebli. Naprzeciw stało dwóch drabów w fartuchach, z dużymi nożami w ręku. Kazali mi rozbierać się do naga. Struchlałem! Myślałem, że to już mój koniec! Kazali mi się nachylić, popatrzyli w zadek i polecili odejść na bok. Całe moje ubranie zostało centymetr po centymetrze przeszukane i pozbawione wszystkich guzików, klamerek itp. Po przeszukaniu, kazano mi szybko się ubierać. Przyszedł strażnik i zabrał mnie do podziemi. Strażnicy byli przeważnie bardzo wysocy. Był taki zwyczaj, że strażnik wykręcał więźniowi rękę do tyłu i podnosił do góry, sprawiało to ból. I tak trzeba było prawie biegiem podążać przed strażnikiem. Więzienie śledcze znajdowało się w podziemiu. Pierwsze moje wrażenie było okropne. Zanim trafiłem do celi, przeszliśmy co najmniej siedem krat. Cały korytarz był podzielony kratami na części, w których było po pięć cel. W każdym takim ogrodzeniu znajdował się strażnik - miał pod swą pieczą 5 cel i był zamknięty. Po otwarciu drzwi jednej z tych cel - prowadzący mnie strażnik pchnął mnie do jej wnętrza. Była to cela pojedyncza lecz znajdowało się tam sześć osób i ja byłem siódmy. Było bardzo duszno i moi współtowarzysze mieli na sobie tylko kalesony. Od razu padły pytania: - Co słychać na wolności? - Co piszą gazety? - Za co siedzisz? 51 Nikt specjalnie nie chciał opowiadać o sobie, ponieważ wszyscy byli w trakcie prowadzonego śledztwa i każdy bał się żeby sobie nie zaszkodzić. Towarzystwo było doborowe. Dwóch Rosjan, dwóch Litwinów, jeden Żyd i nas dwóch Polaków. Mój współziomek dostał obłędu - było mi go bardzo żal. Nie wytrzymał psychicznie. Dosłownie chodził po ścianach. Wdrapywał się do małego okienka i krzyczał: Józka chcą zarżnąć, zabić - ratujcie mnie". Wówczas otwierały się drzwi i strażnik wyprowadzał go. Po godzinie wracał cały mokry, ale już bardziej spokojny. Czasami walił w drzwi i krzyczał, że chce do śledczego, bo wie gdzie jest zakopana broń i czołgi. Trudno uwierzyć, że człowiek może się tak zmienić, jest to coś niesamowitego. Ten wyraz twarzy, wygląd oczu, rąk. Po paru dniach zabrano Józka i więcej go nie widziałem. Więźniowie w celach często się zmieniali - jednych zabierano, nowi przybywali. Na śledztwo wzywano przeważnie w nocy. Czasami prowadzono przesłuchanie przez całą noc. O godzinie szóstej była pobudka, a o 22°° wszyscy musieli spać. W dzień spać czy leżeć nie było wolno. Strażnik co chwilę zaglądał przez judasza i jeżeli zauważył, że ktoś spał, nawet siedząc, to za karę kazał stawać w kącie twarzą do ściany. Trzymał tak więźnia dwie, trzy, godzimy. Dnie strasznie się dłużyły, trzeba było znaleźć jakieś zajęcie. Z chleba robiliśmy guziki, domino, szachy, krzyżyki. Graliśmy więc w szachy i w domino. W czasie gry, jeśli któryś z nas był w nocy na przesłuchaniu - siadał tyłem do drzwi i tak siedząc spał. Dzień wyglądał w ten sposób, że po pobudce polewając się wodą z kubła przemywaliśmy oczy nad „kiblem". Zaraz po tym otwierały się drzwi i dwóch wynosiło „kibel", Następnie rozdawano czarną „kawę" bez cukru oraz kromkę chleba. Po śniadaniu wyprowadzano nas na spacer do poprzednio wspomnianych klatek na dziedzińcu, gdzie można było zobaczyć tylko niebo, no i wdychać świeże powietrze. Spacer trwał 10-15 minut. Zo- 52 stawało dużo czasu do obiadu. Bardzo często przeprowadzano rewizję, odbywał się też tzw. obchód lekarza lub naczelnika więzienia. Wreszcie rozdawano obiad. Przez małe okienko vv drzwiach podawano 750 gramów zupy - lury, przeważnie rybnej, z małą kromką chleba. Po obiedzie czekało się i marzyło, kiedy wreszcie będzie kolacja i spać! Trudno było się przyzwyczaić do żarówki, która paliła się dzień i noc. Głowy nie wolno było nakrywać kocem i trzeba było leżeć głową do drzwi. Sen był często zakłócany przez wezwania na śledztwo. Otwierało się okienko i strażnik krzyczał пр.: „na literę B!" Więzień musiał odpowiadać nazwiskiem zaczynającym się na literę B. Wówczas strażnik otwierał drzwi, więzień musiał się prędko zbierać i z ręką wykręconą do tyłu, prawie biegiem strażnik doprowadzał go do pokoju śledczego. Śledztwo trwało czasami do rana. Najbardziej nieznośne było siedzenie lub stanie przed świecącą jaskrawym światłem lampą. Mnie specjalnie nie torturowano, jedynie parę razy dostałem porządnie po szczęce. Może miałem trochę szczęścia - mój śledczy, w randze kapitana, był bardzo przystojnym mężczyzną, toteż kobiety tam zatrudnione nie dawały mu spokoju, dzwoniąc co chwilę do jego gabinetu. Śledztwo toczyło się normalnie tak, że siedziało się w odległości około 3 m przed ogromnym biurkiem, na brzegu krzesła, a śledczego prawie nie było widać, ponieważ prosto w oczy więźnia świeciła oślepiająca lampa. Trwało to całymi godzinami, czasami całą noc. Przesłuchania ciągnęły się około 4 do 5 miesięcy. Wreszcie został podpisany raport o zakończeniu śledztwa. Pomimo niewiadomego wyroku sądu - wielka ulga, że minęła nieskończoność przesłuchań. Po kilku tygodniach, późną wiosną, otworzyły się drzwi celi - wywołano moje nazwisko i kazano zbierać się z rzeczami. Oznaczało to przemieszczenie do innej celi albo do innego więzienia. 53 Zaprowadzono mnie do kancelarii więzienia i tam odczytano wyrok. (...) ŁAGRY Byłem oskarżony z paragrafu 58 punkt 10 za działalność antyradziecką i skazany zaocznie przez sąd - tzw. „Trojkę" (Osoboje Sowieszczanie4) na 10 lat łagrów o zaostrzonym rygorze oraz na konfiskatę mienia. Po ponad półrocznym śledztwie w Wilnie i otrzymaniu wy-i roku, zostałem wywieziony do Mordowskiej ASRR5, do stacji Poćma. Przebywałem tam w łagrze (Tiernikowskije łagieria) około jednego roku. Jesienią 1949 roku trafiłem na „etap". Po ponad miesięcznej jeździe znalazłem się w porcie Buchta Nanino na Dalekim Wschodzie, gdzie grupowano więźniów do przewozu na Kołymę. Po kilku tygodniach załadowano nas na statek. 7 listopada 1949 roku znalazłem się w porcie Magadan (Takucka ASSR). Po krótkim pobycie w Magadanie - „sprzedano" mnie do kopalni złota i uranu, położonej 200 km na północny wschód od posioł-ka6 Miakit. Warunki nie do opisania. Wszyscy mieliśmy numery na plecach, na kolanie i na czapce oraz byliśmy pod specjalną strażą KGB7. Mój numer - E2-404 - nazwiskami nie operowano. Istniałem jako numer, nie jako człowiek. Trojka Osoboje Sowieszczanije (ros.) - trzyosobowa grupa specjalna, uprawniona do wydawania wyroków w sprawach politycznych.. 5 ASSR - Awtonomnaja Socjalisticzeskaja Sowietskaja Riespublika (ros.) - Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka - w byłym ZSRR enklawa wewnątrz republiki radzieckiej, zamieszkała przez daną grupę ludnościową; korzystała z pewnej autonomii. 6 Posiełok (ros.) - osiedle, osada 7 KGB - Korpus Gosudarstwiennoj Biezopasnosti (ros.) - Wydział Bezpieczeństwa Publicznego. Zostałem zwolniony 22 marca 1955 roku, przedterminowo, ponieważ istniały tzw. „zaczoty"8 - za 1 dzień liczono 3 dni. Pod eskortą oficera KGB, już jako „wolnego obywatela", przywieziono mnie do posiołka Jagodnoje i dano pracę. Otrzymałem tzw. „wilczy bilet", z którym musiałem raz w miesiącu meldować się u oficera KGB i bez specjalnego zezwolenia nie mogłem opuszczać posiołka. Od 5 kwietnia do 4 listopada 1955 roku pracowałem w bazie zaopatrzenia Dalekiej Północy. Od mego stryja, zamieszkałego w Polsce, otrzymałem zaświadczenie, że jestem obywatelem polskim i że on pragnie mnie sprowadzić do Polski. Dzięki temu zaświadczeniu wezwano mnie do KGB i wydano specjalną przepustkę z poleceniem natychmiastowego wyjazdu do Magadanu. Tam, w KGB, znalazło się nas 18 osób. Przewieziono nas do portu i załadowano na statek. Żegnaj Kołymo! Po pięciu dniach statek przypłynął do portu Sowietskaja Ga-wań9. Tu oczekiwał nas oficer, który przywiózł nas do Chaba-rowska, gdzie formowano transport do Polski. Po miesiącu wreszcie załadowano nas do pociągu. Transport liczył około 800 osób. Przeważnie byli to ludzie, których z rodzinami wywieziono z Wileńszczyzny. Nas z Kołymy, bez żadnych dokumentów, ulokowano w osobnym wagonie. Po miesięcznej podróży, 6 stycznia 1956 roku, znaleźliśmy się w Przemyślu. Pół transportu skierowano do Sanoka. Umieszczono nas w koszarach. Nie mieliśmy żadnych dokumentów, ale naczelnik transportu miał w kopertach nasze dokumenty, które prawdopodobnie przekazał UB. Zamiast dokumentów otrzymałem kartę repatriacyjną, kiedy wyjeżdżałem do stryja zamieszkałego w Gdańsku. 8 I zacziot (ros.) - tu: zaliczenie. 9 Gawań (ros.) - przystań, port. 55 Jadwiga Jasiukiewicz, z domu Lu-i kaszewicz, córka Piotra i Jadwigi z Wino-] gradzkich, urodziła się 27 maja 1927 r. ] w Wilnie. Mieszkała z rodzicami i z młod- i szą siostrą pod Wilnem, w Kolonii Wileń- j skiej. Jej ojciec był pracownikiem Dyrekcji Kolei. Przed wybuchem II wojny światowej uczyła się w miejscowej szkole podstawowej. Po 1939 roku, podczas kolejnych okupacji - sowieckiej, niemieckiej i ponownie sowieckiej - kontynuowała I naukę, częściowo na tajnych kompletach. Po zakończeniu wojny, pomimo aneksji Wilna przez Zwią- \ zek Radziecki, pozostała na miejscu i tak jak cała jej rodzina '■ nie skorzystała z możliwości tzw. repatriacji w granicepowojen- \ nej Polski. Uczyła się w Wilnie, w V Gimnazjum przy ul. Ostrobramskiej, które jako jedyne miało jeszcze polski język wykłado- \ wy,- tam zdała małą maturę. Dużą maturę zdała w 1952 roku, już w języku rosyjskim, w Nowej Wilejce. Studia wyższe rozpoczęła na uniwersytecie w Leningradzie, gdyż wybranego kierunku - języki słowiańskie - nie było na\ uniwersytecie w Wilnie. Po roku powróciła do Wilna, na wydział filologii rosyjskiej. W 1955 roku musiała przerwać studia i rozpoczęła pracę I nauczycielską. W marcu 1957 roku, na zaproszenie krewnej, dostała po- \ zwolenie na wyjazd na stałe do Polski. Zamieszkała w Gdańsku, do którego nieco wcześniej przyjechał, uwolniony z łagru na Kołymie, jej narzeczony Ryszard Jasiukiewicz. Ich ślub odbył się 3 sierpnia 1957 roku. 56 W Polsce pracowała jako nauczycielka języka rosyjskiego, równocześnie zdołała ukończyć studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej i na Uniwersytecie Gdańskim, uzyskując w 1972 roku magisterium z filologii rosyjskiej. Pracę w szkolnictwie kontynuowała do przejścia na emeryturę w 1987 roku. W2001 roku zginął w tragicznym wypadku jej jedyny syn, Wiesław, a dwa lata później zmań jej ukochany mąż, Ryszard. Po stracie męża, zajęła się uporządkowaniem jego dokumentów i notatek dotyczących uwięzienia i lat udręki w sowieckich lagrach. Na ich podstawie oraz dzięki zapamiętanym opowiadaniom męża - napisała szczegółową relację, zatytułowaną: „Ryszard Jasiukiewicz - więzień Kotymy". Opracowanie to publikujemy równocześnie z zapiskami wspomnieniowymi autorstwa Ryszarda Jasiukiewicza. Obydwie relacje są zbieżne i wzajemnie się uzupełniają, a ich uwiarygodnieniem są dołączone dokumenty, których część została uzyskana w ostatnim czasie z archiwów rosyjskich i litewskich. Jadwiga Jasiukiewicz RELACJA ŻONY Edmund Ryszard Jasiukiewicz, syn Bronisława i Kazimiery z d Rutkowskiej, urodził się 16 listopada 1929 roku w Lidzie woj' nowogródzkie. Do 1939 r. mieszkał tam z rodzicami. Wychowywany był w duchu głębokiego patriotyzmu i umiłowania ojczyzny. Uczęszczał do szkoły podstawowej o.o. Pijarów w Lidzie Ojciec Ryszarda był podoficerem zawodowym 5 Pułku Lotnicze' go. Kiedy rozpoczęła się II wojna światowa brał udział w walkach o Polskę. Walczył również w polskim dywizjonie w Anglii W tym czasie jego 10-letni syn Ryszard udał się z matką w jej strony rodzinne, tj. do Niemenczyna - 20 km od Wilna gdzie pozostawał przez całą okupację bolszewicką i hitlerowską Najbliżsi krewni matki pielęgnowali tradycje patriotyczne Brat matki, wuj Stanisław, przed wybuchem drugiej wojny światowej należał do Narodowców1. W czasie okupacji Wileńszczyzny przez armię bolszewicką w społeczeństwie polskim narastać zaczęła chęć stawiania oporu i walki z najeźdźcą. Była to oczywista odpowiedź na deportacje Polaków i ich rodzin w głąb ZSRR. W roku 1941, po wkroczeniu hitlerowskich Niemiec, swoją działalność na terenie całego kraju rozpoczęła Armia Krajowa Niemenczyn był bardzo prężnym i dobrze zorganizowanym ośrodkiem. W domu Rutkowskich odbywały się spotkania organizacyjne i tajne narady. Tu właśnie wyrabiano dokumenty dla osób ukrywających się przed wywózką na roboty do Niemiec dorastający Ryszard był naocznym świadkiem tych wydarzeń ^еппеГ " Nar°dOWa Dem°kraCJa - Partla Prawi«™ w Polsce miedry- 59 W działaniach konspiracyjnych brały udział całe rodziny łącznie I z księdzem proboszczem. Na początku 1942 roku, pod zarzutem wałki w szeregach Ar-1 mii Krajowej, aresztowano młodszego wuja Ryszarda - Bolesława. 12 września 1942 roku został on bestialsko zamordowany przez I Litwinów w Ponarach koło Wilna. Miał dziewiętnaście lat... O nim i o całej niemenczyńskiej grupie AK-ców napisała pani 1 H. Pasierbska w książce zatytułowanej „Wileńskie Ponary". Ryszard, tak jak inni chłopcy w jego wieku, szkolony był] w niemenczyńskich lasach jak obchodzić się z bronią. Uczył] się strzelać. Opiekował się nimi zawodowy wojskowy. W tenj sposób, jako młody człowiek, włączony został do działań ruchu I oporu. W lipcu 1944 roku razem z wujem Stanisławem i od-1 działem „Niemenczyn" zmierzał do Wilna. Mieli wziąć udział w akcji „Ostra Brama". W drodze dowiedzieli się jednak, że | bolszewicy zatrzymują AK-owców, rozbrajają ich, a następnie i internują. Zawrócili więc do domu, schowali broń i czekali паї dalszy rozwój sytuacji. Ryszard miał pseudonim Jaś". W 1944 г., gdy Wilno ponownie znalazło się pod okupacją bolszewicką, zaczął uczęszczać do V Gimnazjum koedukacyj-J nego w Wilnie przy ul. Ostrobramskiej. W maju 1945 roku wojna się skończyła, ale nie dla wszystkich. W lasach ukrywali się AK-owcy. Powstała nowa organi-J zacja WIN2. Rozwijała się konspiracja. Ryszard przez pewien! czas udzielał się w PURz-e (urząd do spraw repatriacji). Wspo-J minął, że często zapisywał na wyjazd do Polski niedawnych] AK-owców pod zmienionymi nazwiskami i adresami. Ostatni transport repatriacyjny odjechał w roku 1947. On sam nie wyjechał, został z matką. Nie mieli jakichkolwiek informacji o losach ojca. Czekali na powrót najbliższych. W 1947 r. był już w klasie maturalnej. 2 WIN - organizacja podziemna „Wolność i Niezawisłość". Wśród polskiej młodzieży nie ustawał duch patriotyzmu i walki przeciwko okupacji ziem polskich przez ZSRR, który zagarnął je na podstawie zdradzieckiego Układu Jałtańskiego. Ryszard, tak jak i inni, zaangażował się w pracę konspiracyjną. Kolportował prasę podziemną - odbijaną na powielaczach gazetkę „Orzeł Biały". Brał udział w uroczystościach z okazji rocznic narodowych, organizowanych samorzutnie w domach prywatnych. W szkole należał do zespołu tanecznego, który wykonywał polskie tańce narodowe. Nauczyciele także utrzymywali ducha polskości. Mieszkał w Wilnie na stancji przy ul. Koszarowej 22. W każdą sobotę jeździł do Niemenczyna do matki. W tym czasie nie było regularnego połączenia autobusowego. Jechało się okazyjnie. 14 grudnia 1947 r. wracał do domu przygodną ciężarówką. Musiał wysiąść na Antokolu, niedaleko kościoła św. Piotra i Pawła. Dalej szedł już pieszo. Nagle został ujęty z tyłu pod pachy przez dwóch mężczyzn. W mgnieniu oka znalazł się w „łaziku" stojącym przy chodniku. Najpierw zrewidowali go, czy nie ma przypadkiem broni, lecz znaleziono tylko w jego teczce trzy główki kapusty i kawałek chleba (tak ubogo żywiono się wtedy). Zawieziono go do budynku zajętego przez KGB przy ul. Kościuszki. Tak wspomina: „Znalazłem się w ciemnej, wilgotnej piwnicy, tylko na korytarzu paliła się mała żarówka. Siedział tam żołnierz z karabinem. Zaraz na drugi dzień rozpoczęły się przesłuchania, które trwały aż sześć dni, w ciągu których nie otrzymywałem żadnego jedzenia. Poratowała mnie ta kapusta. Zjadłem ją z największym apetytem. Spałem na betonowej posadzce w płaszczu i czapce, dygocąc z przejmującego zimna. Najgorsze były przesłuchania, trwające nieraz dzień i noc. Kazano mi stać godzinami twarzą do ściany. Nogi mi puchły, traciłem przytomność. Wówczas lano na mnie wodę, a kiedy odzyskiwałem przytomność, znowu stawiano pod ścianą. Traciłem rachubę czasu. Bito mnie po twarzy. Ostatniej nocy w piwnicy obudził mnie krzyk: „Podni- 61 majsia!"3; dwóch strażników z automatami wyprowadziło mnie i kazało wsiadać do więziennego samochodu". Ryszard znalazł się na ul. Ofiarnej. Wsadzono go najpierw do „boksu" - pomieszczenia tak małego, że można było w nim tylko stać, następnie do dużej pustej sali, gdzie dwóch drabów w fartuchach z dużymi nożami w rękach kazało mu się rozebrać do naga. Myślał, że to już z nim koniec, tymczasem chodziło o przeszukanie całego ubrania centymetr po centymetrze i poobcinanie wszystkich guzików, klamer itp. Zajrzano mu do odbytu i powiedziano, żeby się ubierał. Przybyły strażnik po wykręceniu Ryszardowi rąk do tyłu i podniesieniu ich do góry, co było bardzo bolesne, poprowadził do celi, znajdującej się w podziemiu. Korytarz był poprzedzielany kratami, w każdym takim ogrodzeniu siedział strażnik, mając pod swą pieczą pięć cel. Trafił do pojedynki, w której znajdowało się sześć osób. Jeden z towarzyszy niedoli postradał zmysły. Zachowywał się przerażająco: to usiłował wdrapywać się na ściany, to krzyczał: „ratujcie mnie!". Strażnik wyprowadzał go i po godzinie wpychał z powrotem do celi mokrego, ale spokojnego. Po kilku dniach ów więzień został zabrany. Dzień rozpoczynał się o szóstej rano, kończył o 22-giej godzinie. Na śniadanie kubek czarnej „kawy" i kromka chleba. Potem spacer 10-15 minutowy w spacerniku - klatce, gdzie można było widzieć tylko kawałek nieba i pooddychać nieco świeżym powietrzem. Na obiad zupa-lura, przeważnie rybna i mały kawałek chleba. Na kolację to samo, co na śniadanie. Spanie było uciążliwe przy świecącej pod sufitem żarówce, przed której światłem nie wolno było nakryć głowy. Gryzły pluskwy i wszy. Poza tym w nocy wzywano na śledztwo. Otwierało się okienko w drzwiach i strażnik wołał пр.: „na literę B". Więzień musiał odpowiadać nazwiskiem zaczynającym się na tę literę. Strażnik Podnimajsia (ros.) - wstawaj. 62 otwierał drzwi i należało szybko ubrać się i z ręką wykręconą do tyłu prowadził na śledztwo. Przesłuchanie trwało nieraz do rana, ale po takim udręczeniu nie można było nawet przysnąć w ciągu dnia w celi. Strażnik co chwilę zaglądał przez „judasza" i jeśli zauważył siedzącego śpiącego, za karę kazał mu stać twarzą do ściany dwie - trzy godziny. Na śledztwie więzień siedział przed ogromnym biurkiem lub stołem na brzegu krzesła w takiej odległości, że prawie nie widział przesłuchującego, przy tym był oślepiony silnie świecącą lampą, skierowaną mu prosto w oczy. Ryszarda przesłuchiwał śledczy kpt. Szczurów. Miał chłopak szczęście, ponieważ ów przystojny oficer był bardziej zainteresowany flirtem ze swoimi współpracownicami niż śledztwem. Niemniej pięć miesięcy niekończących się wezwań na śledztwo, podczas których nieraz zdarzało się bicie po twarzy, dało się dostatecznie we znaki. 15 maja 1948 zapadł zaoczny wyrok z paragrafu 58 art. 1 „za zdradę ojczyzny" - 10 lat w obozie o zaostrzonym rygorze. Po zakończonym śledztwie i odczytaniu wyroków przewieziono go na Łukiszki, skąd po pewnym czasie przetransportowano z więzienia na stację towarową w Wilnie, gdzie czekały towarowe wagony, do których ładowano 40 - 50 osób i - w warunkach urągających wszelkim zasadom traktowania ludzi - odjazd w nieznaną dal. Po kilkunastu dniach jazdy, prawie bez jedzenia i picia, transport dotarł do Mordowskiej ASRR do stacji Poćma. Tu Ryszard został przewieziony do osady Ja was w Briańskich lasach, gdzie mieściły się Tiernikowskije tagry, pamiętające czasy carskie. Panował tam straszny głód, więźniowie wyjedli całą trawę, nawet korzenie były wydarte z ziemi i zjedzone. Jeśli buty były skórzane, moczyli je i ssali po kawałku aż do powolnego przełykania, zjadali robaki, wszystko co się ruszało lub rosło. Władze obozu postawiły tablice ostrzegawcze: „nie jedz cykuty" - była to roślina silnie trująca. W wodzie, którą pito, pływały gnijące trawy, jakieś łodygi. 63 Przydziałowy skąpy chleb był bardzo czarny i ciężki. Kostka o wymiarach kilku centymetrów ważyła 300 g. Nie wykluczone, że w takich warunkach mogło dochodzić do kanibalizmu. Śmierć kosiła obficie. Ryszardowi - młodemu wtedy i odpornemu organizmowi - udało się przeżyć. Po 2 latach, a więc późną jesienią 1950 г., więźniów zebrano na placu obozowym, dokąd przyjechali „kupcy" i oglądali każdego, wybierając tych, którzy mieli jeszcze trochę ciała. Ci zakwalifikowani mieli odbyć podróż na Daleki Wschód. Ryszard znalazł się wśród nich. Pociąg składał się z wagonów zwanych „stołypinkami"4. Każdy przedział to oddzielna cela, w której musiało zmieścić się 10-12 osób. Okna zakratowane i zasłonięte, w drzwiach też kraty. Na końcu wagonu po jednej i drugiej stronie uzbrojeni wartownicy. Najgorzej było z załatwianiem potrzeb fizjologicznych. Strażnik otwierał drzwi, kiedy miał ochotę, i wrzeszczał „skoriej"5. Po wyjściu na korytarz więzień dostawał kopniaka i poślizgiem trafiał w łapy drugiego strażnika. Ten wpychał go do ubikacji i za moment wyciągał, odsyłając kopniakiem do celi. Korytarz był jak ślizgawka, ponieważ więźniowie często kończyli tam załatwianie się. Panowała biegunka z powodu karmienia zasoloną rybą. Chorzy, nie mogąc wytrzymać, błagali bezskutecznie o wypuszczenie ich do ubikacji. Kiedy po ponad miesięcznej podróży pociąg dotarł do portu Buchta Wanino, wielu więźniów już nie żyło. W Buchcie Wanino był przygotowany obóz pod gołym niebem. Tu miesiąc więźniowie-zesłańcy czekali na okręt, a więź- 1 niów było kilka tysięcy. Czasem raz w tygodniu dawano jakąś zupę. Padały deszcze, na skutek czego powstało straszliwe bło- 4 Stołypinki (ros.) - wagony do przewożenia więźniów. 5 Skoriej (ros.) - prędzej. 64 [0 i ci nieszczęśliwi pod gołym niebem dniami i nocami na nim przebywali. Trwało to kilka tygodni. Tak umęczonych na duszy i ciele skazańców załadowano jak bydło na okręt, który wiózł ich 6 dni i nocy Morzem Japońskim i Ochockim do Magadanu w Jakuckiej ASSR. Przed załadowaniem na statek wszystkich zapędzono do łaźni. Ubrania i obuwie oczyszczono z błota, ale nie wysuszono. Ludzie mokre rzeczy założyli na siebie. W takim stanie zostali załadowani na dno statku. Płynęli tydzień, im bardziej oddalali się od brzegu, tym lód na ścianach statku był coraz grubszy. Na parę dni przed końcem podróży miał pół metra grubości. 6 listopada 1950 r. Ryszard znalazł się w Magadanie. Tu po wyjściu na ląd, przy 50-stopniowym mrozie więźniów w drelichach, marnym obuwiu, głodnych i wystraszonych zapędzono do łaźni. Po wyjściu z niej otrzymali prawie mokre ubrania, bo „przeszły" odwszalnię. Wydano im odzież z numerami na czapce i prawej nogawce. Musieli pokonać kilka kilometrów do środków transportu, które rozwoziły ich do miejsc przeznaczenia. Ryszard został wywieziony do kopalni złota i uranu, 300 km od Magadanu, na północny wschód od miejscowości Miakit nad rzeką Kołymą. W tym czasie nie posiadał imienia i nazwiska, był numerem E2 - 404, który był namalowany na plecach, kolanie i czapce. Został skierowany do pracy jako tzw. „zabojszczyk" - to ten, który zakłada w ścianie materiał wybuchowy. Było to bardzo niebezpieczne, w każdej chwili groziło śmiercią. Musiał wykonywać swoje czynności w ciągu 10-12 godzin, tak jak wszyscy, aby była wypracowana norma potrzebna do otrzymania pół kg chleba i manierki zupy-lury, w której pływały tylko rybie oczy. Czasami dawano ok. 200 g kaszy, polanej naparstkiem oleju. Oczywiście łyżka, nie mówiąc o widelcu czy nożu, nie była do jedzenia potrzebna. Wystarczył palec, skórka chleba i wreszcie język. Wymarsz z baraku do kopalni miał miejsce o 6-tej rano po posiłku (jeśli można go tak nazwać), po ustawieniu się w szereg grupami, przeliczeniu przez nadzorców wśród ich przekleństw 65 i obraźliwych krzyków. Wokół oświetlona zona, ponieważ w zimie trwającej w tym klimacie 10 miesięcy, świecił tylko księżyc, słońce ukazywało się na bardzo krótko w ciągu dnia, było więc ciemno wtedy, kiedy wyprowadzano i przyprowadzano więźniów z pracy. Przy wyjściu ogromna tysiącwatowa lampa elektryczna, której światło raz żółkło, raz oślepiało swym blaskiem, bo dopływ energii się zmieniał. Oświetlone druty kolczaste z wieżyczkami strażniczymi, także wyrobisko, do którego podążali skazańcy na katorżniczą pracę. Odbywała się ona prawie przez cały czas w lodowatej wodzie przez 10-12 godzin. Koniec jej następował po usłyszeniu sygnału, ale trzeba jeszcze było zebrać narzędzia, odnieść je do składu, zdać, ustawić się do przeliczenia i to często kilkakrotnie, ponieważ konwojenci - półanalfabeci wciąż mylili się. Towarzyszyły temu naturalnie ordynarne słowa. Silniejsi towarzysze pracy także operowali niewybrednymi wyrazami. Wreszcie następował wymarsz, droga prowadziła utartym korytarzem między dwoma potężnymi zwałami śniegu. Ten ostatni był przekleństwem, jak cała złowieszcza Rołyma, bo gdy sypał, tysiące więźniów musiało łopatami go odgarniać, żeby mógł przejechać samochód. Wkoło pilnowali ich konwojenci z psami. Najgorsze były „purgi"6, kiedy padał bardzo gęsty śnieg i wiał porywisty wiatr, który mógł człowieka zmieść daleko od baraku. W wiecznej zmarzlinie odnajdywani byli dopiero na wiosnę. Między barakami rozciągnięte były liny, wzdłuż których, trzymając się mocno, należało się posuwać. Dobrze jeśli starczyło na to sił, a przemarznięte ręce to wytrzymywały. 50-stopniowy mróz przedostawał się przez dziurawe rękawice, trzeba było je wciąż reperować, o ile było czym. Dłużej trwające „purgi" sprawiały, że nieraz przez cały tydzień niemożliwe było przywiezienie prowiantu, co od- Purga (ros.) - zamieć. 66 bijało się zarówno na więźniach i tak wynędzniałych, ale także na straży, a było jej niemało: naczelnicy, nadzorcy, dziesiętnicy, kierownicy robót, konwojenci i inni. Powrót do baraków nie był taki skory, gdyż najpierw (wprawdzie nie co dzień) wszyscy musieli się udać do odległego lasu po drewno przygotowane przez drwali, by zaciągnąć po polanie do baraku w ten sposób ogrzewanego. Kiedy wreszcie utrudzeni ponad wszelką miarę ludzie znaleźli się przy swoich narach i mogli pozdejmować z siebie mokre buszłaty7 i buty - nie mieli gdzie ich suszyć. Przy palenisku mieściło się niewiele. Wobec tego ci, którzy nie mieli szczęścia „załapać się" od razu, musieli warować w nocy, jeżeli do tego czasu wytrzymali. No i wreszcie upragniony „obiad" dostarczony bardzo późno, czasem nawet przed północą. Na sen więc nie pozostawało wiele czasu, wiadomo zaś, iż jego brak zabiera więcej sił człowiekowi aniżeli głód. Więzień zasypiał natychmiast, kiedy przestawał się ruszać, czasem nawet stojąc. Śniły mu się przeważnie bochenki chleba, które płynęły, płynęły w przestworzach. Chleb bowiem stanowił istny skarb, nawet ten przydziałowy. Było go zbyt mało, a czasami w ogóle go nie dostarczano nie tylko z powodu „purgi", również na skutek roztopów wiosną. Warunki, w jakich znalazł się Ryszard, mogły wykończyć najzdrowszego człowieka. On jakoś wytrzymywał. I ten wieczny smród i zaduch w baraku, spowodowany załatwianiem się do kibla. I wszy, które były szczególnie dokuczliwe, gdy nieco ociepliło się w baraku. Wówczas bezwiednie każdy się drapał i to do krwi, skutkiem czego pozostawały trwałe ślady na skórze. Destrukcyjny wpływ na każdego miał także stan psychiczny. Do poniewierki dochodziło jeszcze to, co działo się wokół. Panoszyli się tzw. „błatniacy". Byli to kryminaliści, nieraz recydywiści. Oni dyrygowali wszystkimi, straż była wobec nich bez- Buszłat (ros.) - rodzaj kaftana. 67 radna, cóż dopiero więźniowie polityczni - osądzeni z paragrafu 58 - ci nie mieli żadnych szans. Każdy sprzeciw wobec ich poleceń groził śmiercią. Zajmowali w baraku najlepsze miejsca na narach, tj. najwyżej, bo tam było najcieplej i mniej smrodu od kibla. Odbierali współtowarzyszom każdą rzecz, jaka im się spodobała, na oczach wszystkich. O skorzystaniu z paczki, jeżeli ktoś ją otrzymał, nie było mowy, stanowiła ona ich własność. Co najwyżej łaskawie pozwolili z niej coś właścicielowi uszczknąć. Tam, gdzie był Ryszard, tzw. „urki"8 byli oddzieleni od więźniów politycznych. O ich wyczynach dowiadywali się z opowiadań innych. Od pracy się uchylali, grali wciąż w karty. Bywało tak, że przegrywający nie mając już dać niczego w zastaw proponował nogę, rękę a nawet głowę nadzorcy. I wywiązywał się z tego. Posługiwali się nożami bądź dusili sznurem. Wszyscy poza nimi to byli „frajerzy", natomiast respekt mieli jedynie wobec lekarzy w szpitalu obozowym, a to z tego powodu, że spodziewali się od nich zwolnienia z pracy, symulując chorobę, czy przyznania im inwalidztwa. Lecz jeśli lekarz odmówił, zabijali jak innych. „Błatniacy" - inaczej „urki" - stanowili istną plagę obozową. Złodzieje byli silniejsi od władzy. Co za paradoks - rozmyślał Ryszard - można bezkarnie czynić zło, podłość - i żyć. Oszustwo, nienawiść do wszystkich oraz czerpanie z tego korzyści wzbudza w otoczeniu strach, a u niewyrobionych psychicznie podziw i poszanowanie. Do pewnego tylko czasu mógł snuć takie rozważania. Coraz bardziej słabł, więc i myślenie było trudniejsze. Praca ponad siły nie zrównoważona odpowiednim wyżywieniem doprowadziła do tego, że chudł w zastraszającym tempie. W końcu ważył 36 kg, co przy jego wzroście 180 cm sprawiało, że wyglądał jak cień człowieka. Był to stan tzw. „dochodiagi", nie mogącego Urki (ros.) - kryminaliści. 68 poruszać się, nawet mówić. Takich przynoszono na noszach do obozowego szpitala. Tutaj, leżąc w cieple, przewracając się z boku na bok, aby nie powstały odleżyny, mając większe racje żywnościowe, dochodzili w ciągu paru miesięcy do jakiej takiej formy. Można sobie wyobrazić, jak Ryszard - ten piękny kiedyś chłopiec - teraz bezkrwistymi palcami przyciskał do ust upragniony kawałek chleba i jadł pragnąc wrócić do życia. Instynkt samozachowawczy mu to dyktował, mobilizując moce duchowe, tkwiące w każdym człowieku. Każdy więzień marzył o tym, aby dostać piętkę od chleba. Było nawet powiedzenie wśród skazańców: „wsiu nocz' nie spał, gorbuszku zdał"9. Wrócił do pracy, do współtowarzyszy, dostał nieco lżejszą pracę. W tych nieludzkich warunkach przeżył 8 (osiem) lat! Do 1955 г., kiedy został zwolniony z obozu na tzw. „wolno-je posielenije"10, miał różne zatrudnienia: jako tynkarz, cieśla, wypompowywał wodę z kopalni (otkatczik), prał odzież w wodzie, do której była wrzucana soda kaustyczna zamiast mydła czy proszku. Wypalało to skórę na rękach. Latem pracował przy wyrębie lasu, drewno było potrzebne do obudowy kopalni i do baraków na nary. W lesie była kilkuosobowa grupa i dwóch „bojcow"11 do pilnowania. Mieszkali w ziemiance, przywożono im suchy prowiant, ale nie zawsze, byli permanentnie głodni. Trochę ratował ich „czyfirok" - wywar z herbaty - 50 g zalane niewielką ilością wody w puszce, bo garnków nie mieli, gotowany dość długo. W puszce zostawał wywar na parę łyków. Skąd brali herbatę? Otóż za ryby złowione w strumieniach, oddawane kierowcom - tzw. „wolniaszkom"12, oni przywo- Wsiu nocz' nie spał, gorbuszku zdał (ros.) - całą noc nie spałem, na piętkę czekałem. Wolnoje posielenije (ros.) - osiedlenie na wolności. Bojec (ros.) - żołnierz. Wolniaszka (ros. potoczne) - człowiek wolny. 69 zili herbatę. Pracując w lesie Ryszard przyjrzał się brygadziście - człowiekowi całkiem niewykształconemu - który nie umiał właściwie obliczać normy wykonywanej przez więźniów, tym samym pozbawiał ich właściwych racji żywnościowych. Zaproponował mu pomoc, mierzył i liczył metry sześcienne spiłowanego i pociętego drewna. Od razu wydajność się powiększyła, a nadzorca otrzymał pochwały. Zadowolony nadzorca pytał Ryszarda: „Kakoj ty instytut kończył"?13. W biurze nie wiedzieli, że to więzień oblicza, myśleli że mają tak mądrego brygadzistę. Lato, chociaż krótkie na Kołymie, też dawało się we znaki poprzez maleńkie muszki, zwane „moszkarą", które oblepiały wprost twarze. Trzeba było zakładać siatki przed nimi, lecz trudno było przez nie oddychać, a na uniesienie ich nie pozwalały owe muszki. Ryszard od wiosennego słońca przy lśniącej bieli śniegu omal nie oślepł. Miał owrzodzone oczy, nie pomogły okulary zrobione z gazy i pomalowane chemicznym ołówkiem, jakie robili sobie więźniowie. Musiał znaleźć się w szpitalu, gdzie uratowano mu wzrok. Dużo przeszedł w ciągu tych lat w istnym piekle, jakim była Kołyma, ale nie załamał się. Utrata wszelkiej nadziei prowadziła bowiem do aktów samobójczych. Ryszard widział takich, którzy to zrobili. Zanim rzucili się pod pędzący wagonik lub świadomie oddalili się od zony14 wiedząc, że za chwilę wartownik strzeli im w plecy, krzyczeli: „Ludzie, to nie ma sensu tak dalej żyć, lepiej wcześniej ze sobą skończyć!". Niby logiczne... ale istnieje coś takiego jak instynkt samozachowawczy. Ryszard widział taki przypadek - pewien więzień chciał samookaleczyć się, aby uzyskać inwalidztwo, które zapewni mu zwolnienie z pracy. Podważał kilofem olbrzymi głaz, by runął na jego nogę. Gdy to 13 Kakoj ty institut kończył? (ros.) - jaką uczelnię ukończyłeś? 1 Zona (ros.) - odgraniczona strefa. 70 się stało, w ostatnim momencie uskoczył przed nim. Jeżeli służba obozowa stwierdziła przypadek samookaleczenia, więzień otrzymywał dodatkowe lata do odsiedzenia w obozie. Inną pokusę stanowił pomysł ucieczki. Graniczyło to z szaleństwem, gdyż wiadomo było, że oznacza to pokonanie trasy przecinającej Kołymę, liczącej dwa tysiące kilometrów, przy tym w terenie, gdzie przełęcze są za przełęczami, wąwozy za wąwozami a podłoże to grząski i mokry mech w rzadkim lesie tajgi. Spanie możliwe tylko w napotkanej pieczarze, o ile się taką znajdzie. Przygotowana w obozie w ciągu długich miesięcy zimy żywność - z narażeniem na donos innego więźnia, który za to otrzymywał trochę machorki do skręta w gazecie (podobno właśnie gazeta zapewniała lepszy smak poprzez zapach farby drukarskiej) - wyczerpywała się i było jej za mało do zakończenia ucieczki. Ale rozumowanie zdesperowanego więźnia, podejmującego taką próbę, było następujące: tak i tak czeka mnie w obozie śmierć z głodu i wyczerpania, więc czy nie lepiej będzie, jeżeli spotka mnie ona poza drutami kolczastymi i okrutnymi strażnikami z nastawionymi lufami karabinów. Zakosztuję choć na krótko wolności! Bez bicia i ciężkiej pracy, bez poniżenia. Ryszard zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę. Zawierzył Opatrzności. Dotrwał do 1953 r. kiedy zmarł Stalin. Życie w łagrze poprawiło się: nie wydzielano chleba, stał nakrojony na stołach, każdy mógł zjeść, ile chciał. Posiłki były lepsze. Na terenie obozu pojawiły się sklepiki (łarki), w których można było kupić cukierki, herbatniki a czasem nawet konserwy. Wprowadzono „zaczoty" - jeden dzień pracy liczono za trzy. Zaczęto dawać po kilka rubli. 22 marca 1955 r. został zwolniony z obozu pracy na Kołymie. Nie był już więźniem Nr E2 - 404, ale nie był też człowiekiem wolnym. Dostał tak zwany „wilczy bilet". Był przewieziony pod konwojem do osady Jagodnoje i przekazany pod stały nadzór MGB. Nie miał prawa opuszczać tego miejsca, raz w miesiącu 71 musiał zgłaszać się do naczelnika MGB i rejestrować swą obecność. Naczelnik MGB skierował go do pracy przy wyrębie lasu, lecz on odważył się zlekceważyć to skierowanie i sam zaczął szukać zatrudnienia. Mieszkańcami osady byli ludzie, którzy przed laty, tak jak teraz Ryszard, zostali zwolnieni z łagrów i skazani na „wiecznoje posielenije" na Kołymie. Pobudowali domki z odpadów drewna, kawałków desek, dykty, założyli rodziny i organizowali sobie życie „na wolności". Było tam wielu Niemców, którzy w latach 40-tych zostali tu zesłani znad Wołgi. Ryszard po zwolnieniu z łagru zamieszkał u jednego z nich. Niemiec ten okazał się człowiekiem życzliwym i starał się Ryszardowi pomóc. Był szefem miejscowej stołówki, powiedział żeby Ryszard przychodził na obiady, a służbie polecił: kiedy przyjdzie ten człowiek to macie mu nalewać tak: „z dołu gęste, a z wierzchu tłuste (snizu poguszcze, a swierchu pożyrie)". Ten Niemiec radził mu, by zajął się sprzedawaniem pierożków, który to specjał popularny w Rosji, sprzedawany niemal na każdym rogu ulicy, rokuje niewątpliwą opłacalność. Sprawa zatrudnienia była już prawie załatwiona, ale niestety w kadrach dopatrzono się, że Ryszard był sądzony z § 58 art.l, i odmówiono zatrudnienia. Były więzień polityczny nie może sprzedawać pierożków. Musiał szukać innej pracy, znalazł ją w magazynach zaopatrzenia Dalekiego Wschodu „Dalstroj". W tym czasie nie zgłaszał się do naczelnika MGB. Kiedy któregoś dnia spotkał go przypadkowo, ten spytał dlaczego nie zgłosił się do pracy w lesie, a gdy dowiedział się o miejscu zatrudnienia Ryszarda, powiedział: „Nu i chitryj ty Polaczok". Teraz mógł pisać do rodziny i przyjaciół. Napisał więc też do Wilna do swojej szkolnej sympatii, do której ostatni list wysłał w 1948 r. Wróg skazał go na wieczną tułaczkę na dalekiej Kołymie, ale Bóg miał swoje plany, jakże inne od tych ludzkich, a może „nieludzkich". 72 W 1955 r. obywatele polscy mieszkający w Polsce mogli wysyłać zaświadczenia - wydawane w Warszawie - krewnym, którzy byli Polakami i nie z własnej woli znaleźli się na terenie ZSRR- Takie zaświadczenie wysłał Ryszardowi jego wuj Stanisław, który mieszkał od 1945 r. w Gdańsku. Ryszard otrzymał to zaświadczenie w październiku 1955 r. Udał się do naczelnika osady Jagodnoje, który spytał go: „choczesz jechat' w Polszu"? Ryszard odpowiedział: „konieczno"15, otrzymał zgodę. To była ogromna radość i jednocześnie niedowierzanie, czy to prawda, czy sen? Była to cudowna prawda! Za kilka dni był w drodze do Magadanu z dokumentami w zalakowanej kopercie. W listopadzie 1955 r. znalazł się na pasażerskim statku. Takich szczęśliwców tego dnia z Kołymy odpływało 18. Statek płynął 5 dni i zawinął do przystani Sowiet-skaja Gawań. Tu czekał na nich oficer MGB, który przewiózł ich do Chabarowska. W Chabarowsku Ryszard czekał miesiąc, aż uformuje się transport zesłańców. Były tam całe rodziny, wywiezione z Kresów Polskich do Chabarowskiego Kraju. Tym transportem wracało około 800 osób. Więźniowie z Kołymy, a było ich 18, byli wiezieni oddzielnie. Jeden wagon był dla nich przeznaczony, ponieważ nadal byli uważani za element szczególnie niebezpieczny. Nie mieli dokumentów. Jechał z nimi specjalny wysłannik MGB z Moskwy, który wiózł dokumenty. I tak 6 stycznia 1956 r. dojechali do Przemyśla, gdzie przejął ich i dokumenty oficer w polskim mundurze. Następnie zawiózł zesłańców do Sanoka. Tam Ryszard otrzymał kartę repatriacyjną i kredytowy przejazd do Gdańska (11.01.1956). Choczesz jechat' w Polszu? (ros) - chcesz jechać do Polski?; konieczno (ros.) - oczywiście. 73 Po miesiącu zaczął pracę i powoli przyzwyczajał się do nowego życia. Nawiązał serdeczny kontakt listowny ze swoją sympatią Jadwigą, która nadal mieszkała w Wilnie. Z 8 lat i 2 miesięcy katorgi najbardziej zaciążyła w pamięci Ryszarda Kołyma, o której Warłam Szałamow16 w swych „Opowiadaniach Kołymskich" (Gdańsk 1991, w przekładzie J.Baczyńskiego) pisał na podstawie własnego wieloletniego tam pobytu: „Ten stalinowski łagier śmierci to Oświęcim bez pieców. Setki kopalni głębinowych i odkrywkowych, tysiące ich oddziałów, odkrywek, szybów, dziesiątki tysięcy przodków uranowych, ołowiowych, wolframowych..." ale też „Wpodziemiach Kołymy znajduje się nie tylko złoto, cyna ale i nie dające się zniszczyć ludzkie ciała. Wszystko zostało nienaruszone, powykręcane palce rąk, ropiejące palce nóg, kikuty po odmrożeniach, rozdrapana do krwi sucha skóra i płonące głodowym blaskiem oczy. Bo „Na Kotymie ciała nie przekazuje się ziemi, łecz kamieniom. Każdy z naszych bliskich, którzy zginęli na Kotymie, każdy z rozstrzelanych, zabitych, których głód pozbawił życia może być rozpoznany choćby po dziesiątkach lat. Trupy czekają w kamieniu, w wiecznej zmarzlinie" Przy pochówku przywiązywano do lewej nogi aresztanta numer sprawy. Na szczęście Ryszarda to ominęło, po przyjeździe 6 stycznia 1956 r. do PRL-u żył szczęśliwie długie lata z poślubioną swą ukochaną koleżanką z lat szkolnych z gimnazjum na Ostrobramskiej w Wilnie. To była rekompensata za to, co wycierpiał. Nasuwa się pytanie: jak to wygląda na dziejowej wadze Temidy: na jednej szali niewinność młodziutkiego ideowego chłopaka, na drugiej przerażająco niewspółmierna „kara"? Za co? Szałamow Warłam (1907-1982) - pisarz rosyjski, wieloletni więzień łagrów. 74 RyszardJasiukiewicz, Wilno, 1945/46 r. Ryszard Jasiukiewicz przed aresztowaniem, Wilno, 1947 r. 75 Ryszard Jasiukiewicz, zdjęcie wykonane w łagrze w styczniu 1955 r. Ryszard Jasiukiewicz, po zwolnieniu z łagru, marzec 1955 r. 76 Chabarowsk- w czasie oczekiwania na wyjazd do Polski- grudzień 1955 r, z lewej strony Ryszard Jasiukiewicz. Dom Kultury wjagodnoje.na Kołymie. 77 Jedno z pierwszych zdjęć wykonanych w Polsce (1956 r.) Jadwiga Jasiukiewi czowa. 78 Najszczęśliwszy dzień ^sr^i«~«**, ' się po 10 latach. lazjum w Wilnie < ■ 1944-1948) następnieprzeniesione na Antokol. 79 : І i' Варшава і:Л ГОГТЯОрЯ \ьь Ь г, ПМ-ШЛІД КОГО ІОІЧОНОЛ м Се.І-лі - 5874/15 У Д О С Т О Ь Е Р Е Н И Е Настоящим удостоверяется, что и П. СЯ польск і| граждан ЙН,ПО; тональности - РуТКСПСіПГК СтаїНіСЛвВ ИоСйфОБИЧ ...;.,... ' . . 7 г. Про«ивз ї;;-і!і, Гй5?:Ь".---1':-:^щ ул.Пбрт!/зь:;п и заявил (п) чіо же.і сіь члена (ои) своїй іемьи: \\ ■ тип : •■'■ і :■: . ^ ] ■ . і ■ . '. :* - ^ Мегаденоко-'і области., , , ....„-.„;„..... УказанНи.'- принадлежи!! '.ОЯ .....национальности и 17, сентября 1939 г. СОСТОЯЛ ПОЛЬСКИМ Ц Президиум Варшавского Горсовета > чвдиум Совета Министров m 19. 6. 19J0 изъявляет СОГЯаСИС НО прИСЗЛ ПЫШ«1№.:1 ' ПО ВЫ.ЧОВу ДЯДИ . КОЮ] обязал СЯ . обеспечить пі .. •* в Польшу. 4 »і 11 ІЗ N и 11 Р. <_ f g С 8" 1*8 Е2 ; PREZYDIUM ВЛПУ \ЛП()Г)()ПК.1 «• ni. st. WAKS/AWir: WTDZ1 W. SPOŁECZNO-ADMINISTlUCYrw Warszawa, ад, ».•: ZAŚWIADCZENIE Niniejszym stwierdza się, że do Prezydium Rady Narodowej w ra. st. Warszawie zgłosił (aj się obywatel polsk, - narodowości ,,.... .. ....... urodź.. t-4.-?T... L9.C"x. zam, ...., ,,.,.•" . ■ iZ"Z ..... '„'... . .. r.............; __......;__': i oświadczył (a), ze pragnie sprowadzić członka (ków) swej rodziny: na terenach Wymień.......... narodów i w dniu 17 września 1939 roku vi m. p. , upoważnienia ^Pmiyumtn Rady Mlnislroy, któr . /пЬ"Лі-її ..; Л w pi» ^гл ;i ,іЦ« dó Polski, . - Sm i 153 wina '•-." ' -' - Трудовая книжка Фамилия J(s(№tL~ Имя Отчество. Год рождения -Яг №9 Образование: начальное, среднее^ высшее (аозтргауть) Профессия „ . ~». 'Z-s. Подпись..в^адеАща Трудмйй книжки -» . Дата эансда«».ня Трудоаой жшжкя ■fj. &4bft-C*AJŁ. nS3~r Książeczka pracy Nazwisko Imię Imię ojca Rok urodzenia Wykształcenie: Zawód Podpis nieczytelny Data wypełnienia książeczki „18" kwietnia 1955 r. Jasiukiewicz Edmund - Ryszard Bronisław 1929 niższe, średnie, wyższe (podkreślić) robotnik niekwalifikowany Książeczka pracy Ryszarda Jasiukiewicza strona tytułowa i jej tłumaczenie na język polski; obok druga strona książeczki i jej przekład. 82 СВЕДЕНИЯ 0 MBOte Сведения о приеме ма работе и увольнении работу, перемещении по (с указанием причин) ЪАп.* л ****** гА £/> ал С^д./іл.і*. _и.' ♦ P@Ba£5fe^^z: (йокуме&т, ero дата ы mutpj 2JJL_..... ШМ^ %^и^Ш!&^#т& Мі4&аік__ Informacje o pracy nr wpisu Data Informacje o przyjęciu do pracy i zwolnieniu (zpodaniem przyczyn) Podstawa wpisu (dokument, jego data i numer) rok miesiąc Dzień i 2 3 4 Zarząd Główny Budownictwa Dalekiej Północy „Dalstroj" i. i. 3. 1955 IV 5 Przyjęty do pracy w dziale zaopatrzenia No 421 SJPK jako magazynier składowy z dnia 5.IV.55 1955 ГХ 13 Przeniesiony na stanowisko magazuniera No 129/k składu technicznego z dnia 14.ІХ.55 1955 M 4 Zwolniony na podstawie paragrafu 44 „a" No 146/k KZOT, na własną prośbę z dnia 4.ХІ.55 Kierownik Biura Zaoptrzenia Technicznego Pieczęć okrągła (Korniejenko) podpis nieczytelny 83 _ с о 1: u Ó- w #• s ppprzaaaisga aa_ier.s . • *»i-ta'Ewi£cMj;;is aepairiaata «г.. Д Г.. a) Splata i -Jpi^kHłJWf* i J' . , в} <-й1а,'ш->іій^; ийввЧвісо panie-Cslie),... ."..* -z {«przeSaioga" aa-.ieńetńa. Тпіапй ,. . , __, . _....... # Ісіайо жЬІ^Ш^^ГТІ^У.^?^'"-^'. ........ nac-;iet». pć.olci'cifcicj aa.tkl . &?&ф\/3ФІ,?Чг . t. ,,,,.,, ■Stńa б;-ліїиу'-( nisflisb -"ли? ,,ЯА|1,"в:->іа}.«^?г,'#^. .' . . . Oz;? и акхо'аів оС- І9"9 ї.Ло '«йііі'.rtecnaj • апіапіг- ncswiai»' іЬіапа ?ойаг Ьггчіепів ^w« 4*»>*^p*f$4-; ......... Ояоїу_'ва ątrjgsenlwjioh івіоаг-tmgl, іігапізк-( fisioci '*,oną -J с£:е6. i<. •у; '», Bas ^ .**^ аазэцу. . *ys » . .i» ..»■» «>„*,аг. *-•■«■» * t.r.lr-.teś '.-.■■■ >/ кіл'ЯОЇ 8 Л si^aa—lttiw Obj>sratolEt«a, idody,Jakie.■/V*f/feffTa^, .... г!$аІа'рзі:с nx Seta gr.paw.WÓj.MBisea .altu;; or •<.:.«'- ■& с;. o 1539 'r.poast ■ 'одо* ■ ММйвк • W*ł "И %№£&Ъ'. т ііо krają'<^^«^<ИрФ ,*fS§£? Й^И&РДОМн^ , рггь,1 довгої; ".ipsiorzc .sin .uu.,;a^a?,ota»5-nit;i;soa,,z.iit іояяі- Karta ewidencyjna wydana R. Jasiukiewiczowi w Punkcie Repatriacyjnym w j Sanoku 11 stycznia 1956 г.; obok druga strona dokumentu. 84 14. Stosanat fio ■■» .alby eejgfeji>OTj,i;u*ie,is:iuay s-uiyl:,. stopieni fK$| a) ao Itj9 r ..«._,- . ."'.:'_. ._•'_'. ." • •••-,.i • • »•/. ;..... b) и assaeie es jap . 4 .....v,.\ ,-, ,,*,", i , , .,»'•» . 4.,. c) 20 ел ko ucseniti wojny. »-. . . ... . . .'-i.,,". V:* * . ,."$,,, 15. Cs? Щ- tarany вазі. p^ee»"ióca'n«» kiatiycgiisisi grzoz fogo, , . n. p tleli o toltosnar..ola<,U: f'4*^T«%f /H»l 4*f 'Г*уі*иГе?і'* 16. B3tc. •:. ок»1іЬ'аао«?Зи»радао;лвіг JPolaki . ЛРР*?. f^ftf^T,..... -y//^K^«fr * /»*^»*»..^»p"«. ł^. f*9ęr~* "w«f j.*^.^- • , ^^ ^. • 11 111 щи iu ««i - ";"Г^, ~ ' j і 19. Cate—1-fewatr—os>ióoaeso '%за$.'*и, .■/*v*.yt',**t;'.".' < "yK®?, . . . , 29. Bata w^jajjfii^iBepcHsriiMiteaiio.-^JetoCLoale do,ru4atei.(BłeJ4W»«* . . рая. Wj. . 5M^;r^v.^>>^*.%/l5 .;...... 21» Pata Bfjalenis plsec £элоеоо^щ%о-Г31Ш.го.8к1вхвв«гк1а.4гврз*1А:вЙ . ви rouzlcy ca osiodl. ■. 'y.» ..;•.•;■*;, *... .--.". .ч..г#:;.:, •,,>.. <' « . J Za, Ssta s-ŁlaroremłB. aa. ijwiosa^hłatótuEoiiatzlaoyJaogO; »■.". , , . '■ 2*. Pnta siderowanlE. re.patxiaiłtei, na.osoeulei^ri'KtertŁa'aieaio-{jafe-»i .• i-ŁsUny aaresjji.eŁejfee-.pBaey,-. • . .-..j. >,» • *..»ii ^,-.>. . . .i 84ч, -Br* *• " * * * " •- *• .* '•*'.* 1""*,.* * \ *^' Dąts рзйЗаоІі-: ^isas.aa о'апойьоео^ВДШ» о atierooa.ata ropart;>;at: , '. na osioui.l śatiua,. ., i , ._ , .,..« ,(",.»«•,;* .*'.»,»«;... ..... 25. pita nyp;.eoeftla.j;?|oeaei.: (і.гвіеігіь! twoi,-;;), •. ... щі, .,.,,. .'. , ZC. laua иоіайЬяевіа, . .'.';. .'.' ... , . »■»•'.• » «•' '» » ... ?Э-. Jas Яг.л.*' ?V -, otrz;'or.:.a,n łj bitt►-*/'(*<♦ .^f, г?. ","ast-< zapEtriaał'3 .;•■■; -«' • < -t^-oaao/irozay-póagis^pytj.ijs^; 85 Karta repatriacyjna wydana R. Jasiukiewiczowi w Punkcie Repatriacyjnym w Sanoku 9 stycznia 1956 r. 86 Dokumenty dotyczące aresztowania, wyroku i pobytu w łagrach Ryszarda Jasiukiewicza uzyskane obecnie z archiwów rosyjskich i litewskich. ARESTą' SANKĆIONUOiW""" . NUTAIH^AS (areśtui) ПОСТАНОВЛЕНИЕ (на арест) 194.Zm.......«OOP3 МГБ ступившие материяяы о преступной деятельности £ года ро пай области,ЕСЄР,сояяк, п*,'„п (pacanie, yardas, teyo yardas Sr .id. — Фамипия, яма. et'..... СССР.из семьи стзжащвго,учащаяся.У-а польской гимнваии.грамот- S^BS14 ладяедся .TOaciiiBjtniŁ,ііонід>а»ояипипн(іі>1 ..падавїїьвоt шдідвої гд- ^ '■*''-. (bet kuria Forma різйізі [sdżstyti — я произвольном извожвиии даато" раэаериутао, п5а5яатачвекой оргавизацив"ГВАРДІЙ БЕЛОГО ОРЛА".в. которую аввербоваа в У^'и arta areslo ЬШІІіиГПО ІПГІГУУиГ» — MOTI.fi З^Цвояцв 1947 года.С момента вступления в подпольную органиаацию ЯОЗКЕ-«нл авванев'иа дЗліНЙ¥ьТШфГЄрЗЬ^аШГ;ГТ°вастощіій момент являв- * из аитоа обсі Щ^овфом организационного отдала опарасивво»! групш"ВИЛШ" шд._Ясавдо- ^■■-■®ЖШЯ.,.ВВи.шмавт активное уаастаа.ж антисоветской двятедьноеіи Каяизавии,печатая и распространял среди населения антисоветс.зд.е шетов ^0Рйаывающив поляков к вооруженной борьбе с Советской вяастью.В август ЩаЧе вместе с другимя участниками организации участвовал а сборе даяел :Радств с населения на нужды организации. - * * ecyzja o aresztowaniu Ryszarda Jasiukiewicza zatwierdzona przez Prokuratora Wojskowego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Litewskiego Okręgu Przygranicznego wydana w Wilnie 16grudnia 1947 r. 87 LTSR - Л( fllS SAUBUMO LIAUOIES К0MiSAflT!ATAS ый Комиссариат Государственной Безопасности ор°дер№30455..... і « ■ ' . ж .............ДНЯ _..а Valstybes Saugumo_ŹuUf. &Ш. *&№JUO--u£ "T Гос. Безопасности UW£ea?~q виїдена) i fSuu^uioc^ t jb. Я^а^е 9<^Ш 3 LTSR Va!stybes Saugymo Uaudtes Kcmisaras "Найодиый Комиссар Гос. Безопасности ЛССР ЪТЩ VSLK Trećio Skyriaus ЧкіітШіт Начальник Третьего Отдела НКПв'ЛСОР'7 '•mas: Rozkaz rewizji i aresztowania R. Jasiukiewicza z dnia 16XII 194 •rt] x A/ / rttfWWb ШШСТРА Г0СЗВ30П*СЯ.ЛССР /Ł Ą/J f полк tó\jfac^£ę^-ć*if/tffAł & /F „ ' Я uapTa ТГ4Є годе, фу :-ffff. ^'■■:*$ fi* /х £ШЯІМ ОЖШІШІШіЖШЗЗШ У І П^моИвнжЛіу делу * 12838 /. . -ті /ЇЙ ОБВИНЕНИЙ: ^ ^ уі-------- ^ ,А vJft' KOQjKiSęOjppFO Мечислава Игнатьевича,1' (f ^ffc ШЦвМвртМ "ейа = а Станиславовича, »i' 3. РУСЙЦСОГР "вана Станиславовича, ■-----4. WKRSSPIa г"еславе Казимире гкчэ, 5. РАШІЕВИЧА Михаила Ивановича, -6. БОГДАНОВИЧА Иосифе АльфонсовЕчз, V. С!«!Ш8!'Т-1А Мечислава Адольфовича, .ст. в совершении преступлений,предусмотренных ст.с 58-1"а*,58-8 U 58-II УК PÓ*CP. -8, ЙШ0ВСК0Г0 Ваіуіава Антоновича, 9. ЯЖОБСКОГО Леонарда Иосифовиче, 10. СГНЧИНСКОГО Войтаха-Ритарда Иосифовича. ':Іії\ ЯСВКК8КЧА Здмукда-Ритарда Ероиясяа-^- во вич а,__________ - 12. БРОДОВПКОГО-МАРЬЯНА ЕоТЯІСовИча, -13. ЛИСОВСКОГО Неслава Квэниировкча, Vl4. Я-ГЛКЕВИЧА Ивана Ивановича, 15. ЗЕ^КТЛА Казимира Викентьевича, Cj> ' 'J Akt oskarżenia z dnia 18 III 1948 r. i propozycja wyroku dla grupy Po-akow z Wilna, członków organizacji konspiracyjnej „Gwardia Białego na"- pierwsza strona dokumentu w języku rosyjskim. 89 [lya-kopua 2-ł їбТ~НаР7І?ЗЇП.А Степана Ивановича, 17» СЕІЇАШК0 Франца Стани ел а во веч а, 18» РАЧКОВСКОГО Антона Александровича, 19. ЮХНЕВІГТА Ивана Ивановича, 20. ГАЙДАМОВШЧА Михаила Андреевича, 21. БИЛЬКВЭДЧА Казишра Івановича, 22. К0ЛАШЕВСК0Г0 Тадеуша Вапдааовича, V 23. ОСТРОУХ Антона Івановича, 24.. ТРУХАНОВЕЧА Ленгина Иосифовича, 25* ВАЛШЕВІЧА Петра Константиновича, 26. КОВАЛЕВСКОГО 7)зафа Ивановича, • 27. КИЛЬДга Вацлава Лядвиковкча,_ w ,28» КОЗЛОВСКОГО Юрия Степановича, _ v , 29» СШАНОВЙЧА Ришарда Казимаровача, J ЗО* СТЕФАНОВИЧА Казимира Константиновича, а со ае сшвнйитп5аотуплв ни й, ар еду сма тре иных от. от »' 58—X a ,58—IX Ш-, PUwCP* V3I» ЩЩУТКЕ8ЙЧА Зигиунда Станиславовича, Гя в 'сб|ятагеяиі~М!5сх'ітлвний»пр еду смотренных ст«17дгч- 32* ЛЯХОВИЧА Иосифа Болеславовича, в совершения прес ту плени ж, преду смотренного ст. 58-10 часть 1-я УК РСФСР "и \/ ,увЗ» КЛИЇЇАШЕВСКОГО Чеслава Иосифовича, в соввршениТ~пр«ступлвния предусмотренного ст. 58-12 УК РСФСР» Ми-нистерствои Государственной "Безопасности Литовской ССР а декабре 1947 года вскрыта и ликвидирована антисоветская повстанческая организация.изчисла поляков,под назва-ниваТвердая Белого Орла" /иГБ0п/іДвйст8овавшая на территории Вильнюсского уезда, Лито вехой ССР. Dokument z dnia 18 III 1948 г. - strona druga w języku rosyjskim. 90 „TWIERDZĘ" ZASTĘPCA MINISTRA BEZPIECZEŃSTWA PAŃSTWOWEGO LIT.SRR PUŁKOWNIK LEONÓW (podpis) 18 marca 1948r. (pieczęć) WNIOSEK OSKARŻAJĄCY (według sprawy Na 12838) NA PODSTAWIE OSKARŻENIA 1 .Mieczysława KOWALEWSKIEGO, syna Ignacego, 2.Czeslawa MACUTK1EWICZA, syna Stanisława, ЗЛішRUSIECKIEGO,syna Stanisława, «(.Czesława TYSIULEWICZA, syna Kazimierza, 5.Micbała RAHCEWICZA , syna Jana, ó.Józefit BOGDANOWICZA, syna Alfonsa, T.Mieczysława SINKIEWICZA , syna Adolfa, \v związku z przeszepstwami przewidzianymi w art, ап.58-Г'а" , 58-8 І 58-FI K.K. RSFRR, 8, Wacława ZAŁKOWSKIEGO» syna Antoniego . 9Xeonarda PASZKOWSKIEGO . syna Józefa , lO.Wojciecha-Ryszarda STYCZYŃSKIEGO, syna Jozefa, il.Edmunda-Ryszarda JASIUKffiy. 1 i i. lawa, <-"*"" 12.Mariana BRODOWSKIEGO, syna Józefa, n.Czestawa LISOWSKIEGO, syna Kazimierza, 14 Jana JANUSZKIEWICZA , syna JANA , . n 15.KazimierzaWI£JKSZA, syna Wincentego, i6.stefana Naruszewicza' , syna Jana, IZFranciszka SIEMASZKO, syna Stanisława, IS.Antoniego RACZKOWSKIEGO , syna Aleksandra , 19 Jana JUCHNIEWICZA , syna Jana, 20.Michała GAJDAMOWICZA, syna Andrzeja, 21 .Kazimierza BILKffi WICZA, syna Jana, 22. Tadeusza KOŁASZEWSKffiGO, syna Wacława, 23.Antooiego OSTROUCHA , syna Jana. 24.Longina TRUCHANO WICZA, syna Józefa, 25.Piotra BALUKIEW1CZA, syna Konstantego, 26 Jozefa KOWALEWSKIEGO, syna Jana, 27. Wacława KJLDYSZA, syna Ludwika, 28. Jerzego KOZŁOWSKIEGO, syna Stefana, 29.Ryszarda StMANOWICZA ,syna Kazimierza, : 30,Każimierza STEFANOWICZA, syna Konstantego, w z wiązku z przestępstwami .przewidzianymi w апагі.58-Га" ,58-11 K.K RSFRR 3 LZygmunta MACUTKIEWICZA .syna Stanisława w związku z przestępstwami, przewidzianymi w агі.Т7,58-Іа,58-її K.K, RSFRR 32.Józefa LACHOWICZA .syna Bolesława, ( w związku z przestępstwami .przewidzianymi w art.5S-I0 cz. ł-ej K.K, RSFRR 33.Czesława KLIMASZEWSKIEGO ,syna Józefa w związku z przestępstwem, przewidzianym w art.58-I2 K.K. RSFRR. «SatiL1!?7'' Г" Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego Lit.SRR została odkryta i zlikwidowana І.ІІШ?»*"** ^ntzacjapo^tańcza-Gwardti Białego Orła';tołająca na terenie ^wratu Wtóbego, Dokument z dnia 18 III 1948 r. - przekład polski stron 1 i 2. 91 W dalszej części dokumentu zamieszczone są akty oskarżenia w stosunku do wszystkich wymienionych w spisie 33 osób. W stosunku do Ryszarda Jasiukiewicza oskarżenie brzmi: 6. Edmund - Ryszard JASIUKIEWICZ, syn Bronisława, ur. w 1929r., poch. z Lidy, obwodu grodzieńskiego, Białoruskiej SRR z rodziny chłopów małorolnych, Polak, obywatel ZSRR, piśmienny, wolny, do zaaresztowania członek WXKZM, uczeń gimnazjum nr. 5, zam. w Wilnie przy ulicy Ker= naves 22 m.7. O TO, ŻE: Od maja 1947r. był przewodniczącym oddziału propagandy organizacji antyradzieckiej"GBO", ostatnio zaś oddziału organizacyjnego grupy operacyjnej „Wilja". Należąc do organizacji, sporządzał ulotki antyradzieckie, zbierał przymusowo środki pieniężne na rzecz organizacji. W grudniu 1947r. wybrał 3 uczestników organizacji i skierował do Macutkiewicza do tak zwanego oddziału bezpieczeństwa dla dokonania akcji terrorystycznej przeciwko Geczysowi. TZN. o popełnienie przestępstw, przewidzianych artart. 58-Г"а" i 58-11 K.K. RSFRR. 92 NA PODSTAWIE POWYŻSZYCH DANYCH: SĄDZIŁBYM: prawe śledczą No. 12838 z oskarżenia W. Żółkowskiego, ML Koralewskiego, L.Paszkowsldego i in., w liczbie 33 sób, skierować na rozpatrzenie do Narady Specjalnej przy Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR. fiaisterstwo Bezpieczeństwa Państwowego Łit. SRR proponuje ustalenie wymiaru kary: Wacław ŻAŁKOWSKI, syn Antoniego Mieczysław KOWALEWSKI, svn Ignaceeo Leonard PASZKOWSKI, syn Józefa Wojciech STYCZYŃSKI. svn Józefa Czesław MACUTKffiWIci, syn Stanisława Edmund JASIUKIEWICZ, svn Bronisława Marian BRODOWSKI, syn Józefa Czesław LISOWSKI, syn Kazimierza Jan JANUSZKIEWICZ, syn Jana ; Jan RUSIECKI, syn Stanisława Czesław TYSIULEWICZ, syn Kazimierza : Michał RAJKEWICZ, syn Jana -. Józef BOGDANOWICZ, syn Alfonsa . Kazimierz WTEJKSZA, syn Wincentego Longin TRUCHANOW1CZ, svn Józefa Stefan NARUSZEWICZ, syn Jana 25 lat 25 łat 15 lat 10 lat 25 lat to te 10 lat 10 lat 10 lat 25 lat 25 lat 25 lat 25 lat 10 łat 10 łat 10 te Franciszek SIEMASZKO, sra Stanisława Antoni RACZKOWSKI; syn Aleksandra ■ i L jan JUCHNIEWICZ, syn Jana ■ j L Michał GAJDAMOWICZ, syn Andrzeja jb| MieczysławSINKffiWICZ, syn Adolfa ■ и Kazimierz BliKJEWICZ, syn Jana ,tj Tadeusz KOŁASZEWSKI, syn Wacława к Antoni OSTROUCH, syn Jana Ej, Piotr BALUKIEWICZ, syn Konstantego Ij6. Józef KOWALEWSKI, svn Jana 27. Wacław KILDYSZ, syn Ludwika 28. Jerzy KOZŁOWSKI, syn Stefana ! 29. Ryszard SIMANOW1CZ, syn Kazimierza i 30. Kazimierz STEFANOWICZ, syn Konstantego 131. Zygmunt MACUTKIEW1CZ, syn Stanisława 132. Józef LACHOWICZ, syn Bolesława !: 33. Czesław KLIMASZEWSKI, syn Józefa 10 lat 10 lat 10 lat 20 lat 25 lat i Oki 10 lat Siat Siat 10 lat 10 lat 8 lat 10 lat 5 lat «lat Siat Siat Wniosek'oskarżający został sporządzony łSmarca I948r. wm. Wilno. NACZELNIK DZIAŁU 2 WYDZIAŁU CZĘŚCI DOCHODZENIOWEJ MINISTERSTWA BEZPIECZEŃSTWA PAŃSTWOWEGO Lit. SSR PORUCZNIK DANILCZEW (podpis) „ZGODZILI SIĘ": ZASTĘPCA NACZELNIKA 2 WYDZIAŁU CZĘŚCI DOCHODZENIOWEJ MINISTERSTWA BEZPIECZEŃSTWA PAŃSTWOWEGO Lit. SRR KAPITAN LEONÓW (podpis) •NACZELNIK CZĘŚCI DOCHODZENIOWEJ MINISTERSTWA BEZPIECZEŃSTWA PAŃSTWOWEGO Lń-.SSR PODPUŁKOWNIK SOŁOID (podpis) Końcowa część dokumentu w sprawie śledztwa grupy 33 oskarżonych -Propozycja wysokości wyroków (strony 31 i 32polskiego przekładu). 93 Biuro tłumaczeń Gedimino pr.2, Wilno Z języka litewskiego tłumaczył....................Treść art.293KK RL jest mi znana. ć rfZŁ/Лі. гойл-і*Л--*.-?<г /А^^лгіу^ \s / j) Daiva Manzurovieni Ja............................notarjusz...<<<.....biura notarialnego m.Wilna potwierdzam podpis tłumacza...ШШсШМ' /14&t£lk&> №.. ofoooo Repertorium Taksa notari Notariusz Ostatnia 33 strona przekładu dokumentu - pieczęcie biura tłumaczer w Wilnie i podpis translatora. 94 АРХИВНАЯ СПРАВКА В Государственном архиве Российской Федерации имеются следующие сведения в отношении Ясюкевича Эдмунда (Ришарда) Брониславовича: Ясюкевич Э. родился в 1929 году в г. Лида Гродненской области. Арестован органами МГБ Литовской ССР 12.12.1947 года. Решением Особого совещания при МГБ СССР от 15,05.1948 года Ясюкевич Э. обвинялся по ст. 58-1 УК РСФСР (измена Родине) и был приговорен к 10 годам лишения свободы. Освобожден из мест лишения свободы Магаданской области (Севвостлага) 22.03.1955 года по отбытии срока наказания, с применением зачетов рабочих дней. Заместитель директора архива [ЖМІМ \' і ■ 0,8ІМаринин №38 «06» февраля 2004 г. Zaświadczenie z Archiwum W Archiwum Państwowym Federacji Rosyjskiej znajdują się następujące informacje dotyczące Jasiukiewicza Edwarda (Ryszarda) syna Bronisława: Jasiukiewicz E. urodził się w 1929 r. w mieście Lida obwodu grodnieńskiego. Został aresztowany przez organy Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego Litewskiej SRR 12.12.1947 roku. Na mocy decyzji Grupy Specjalnej przy MBP ZSRR z dnia 15.05.1948 roku Jasiukiewicz E. został oskarżony na podstawie paragrafu 58-1 Kodeksu Karnego RFSRR (zdrada Ojczyzny) i skazany na 10 lat pozbawienia wolności. Zwolniony z miejsca pozbawienia wolności obwodu magadańskiego (obóz północno-wschodni) w dniu 22.03.1955 roku po odbyciu terminu kary, z uwględ-nieniem zaliczenia dniówek roboczych. Zastępca dyrektora Archiwum O.W.Marinin Pieczęć okrągła Podpis nieczytelny Zaświadczenie z archiwum o pobycie Ryszarda Jasiukiewicza w łagrze w Magadanie i przekład dokumentu. 95 МИНИСТЕРСТВО ИНОСТРАННЫХ ДЕЛ РОССИЙСКОЙ ФЕДЕРАЦИИ W K-35-9Z іУЛЛ Приложение: архивная справка, на 1 листе. Министерство Иностранных Дел Российской Федерации свидетельствует свое уважение Посольству Республики Польва и в ответ на ноту № ЗІ-І-5322-90 от 10 октября ШЛ года имеет честь препроводить архивную справку о работе Ясюкевича Эдмунда-Рыварда Брониславовича на территории Магаданской области в 1951*1955 гг. Одновременно Министерство сообщает Посольству, что Йсюкевич Эдмуид-Рышард Бронеелавович находился в местах лишения свободы с 12 декабря І9Й7 г. по 22 марта 1955 г., в том числе на Территории Магаданской области с 6 ноября Ї950 г. Министерство пользуется случаем, чтобы во»обновить Посольству уверения в своем высоком уважении. Москва, «V" иЛ>М-£ 199} года ПОСОЛЬСТВУ РЕСПУБЛИКИ ПОЛЬША г.Москва Pismo Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Rosyjskiej z dnia 21. VI. 1993 r. do Ambasady Polskiej w Moskwie w sprawie pracy Ryszarda Jasiukiewicza w latach 1951-1955 na terenie obwodu magadańskiego. 96 Ministerstwo Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej Nr K-35-92/1231 Ministerstwo Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej wyraża swój szacunek Ambasadzie Polskiej i w odpowiedzi na notę No 31-D-5322-90 z dnia 10 października 1991 roku ma zaszczyt załączyć zaświadczenie z archiwum na temat pracy Jasiukiewicza Edmunda - Ryszarda syna Bronisława na terytorium obwodu magadańskiego w latach 1951-1955. Równocześnie Ministerstwo zawiadamia Ambasadę, że Jasiukiewicz Edmund - Ryszard syn Bronisława znajdował się w miejscach pozbawienia wolności od 12 grudnia 1947 r. do 22 marca 1955 г., w tym na terenie obwodu magadańskiego od 6 listopada 1950 r. Ministerstwo korzysta z okazji, aby zapewnić ponownie Ambasadę o swoim głębokim poważaniu Moskwa, „21" czerwca 1993 roku do Ambasady Polskiej miasto Moskwa Pieczęć okrągła Załącznik: Zaświadczenie z archiwum, na 1 stronie. polski przekład pisma z 21. VI. 1993 r. 97 АРХИВНАЯ СПРАВКА В документах государственного архива. Магаданской области имеются сведения, что гр.Ясюкевич Эдмунд-Ршард Брониславович, 1929 года рождения, уроженец г.Лида Гродненской области, нахо- . дилея и работал на. территории Магаданской области: - с 01 игая 1951 года, по 31 сентября 1951 года - лесорубом с полным рабочим днем; - с 01 октября 1951 года по 30 ноября 1951 года - грузчиком с полным рабочим днем; - с 01 декабря 1951 года по 31 марта 1952 года. - лесорубом с полным рабочим даем; - с 01 игая 1952 года по 30 ноября 1952 года - лесорубом с полным рабочим днем; - с 01 января 1953 года, по 30 апреля 1953 года. - забойщиком с полным рабочим днем; ■> .. - с 01 мая 1953 года по 31 мая 1953 года. - штукатуром с полным рабочим днем; - с 01 июня 1953 года по 30 июня 1953 года. - дорожником с полным рабочим днем; - с 01 июля 1953 года по 31 июля 1953 года. - плотником с полным рабочим днем; - с 01 августа 1953 года, по 30 сентября 1953 года - штукату ром с полным рабочим днем; - с 01 октября 1953 года по 31 октября 1953 года. - плотником-ремонтником с полным рабочим днем; - с 01 ноября 1953года. по 30 ноября 1953 года. - откатчиком с полным рабочим днем; - с 01 января 1954 года по 30 января 1954 года - бункеровщиком с полным рабочим днем; - с 01 февраля 1954 года, по 31 мая 1954 года. - откатчиком о поливм рабочим даем; - с 01 июня 1954 года по 30 июня 1954 года, - бункеровщиком с полным рабочим даем; - с 01 июля 1954 года, по 31 июля 1954 года. - забойщиком с полным рабочим днем; - с 01 августа. 1954 года, по 31 сентября 1954 года - лебедчиком шахты о полным рабочим даем; - с 01 октября 1954 года по 31 декабря 1954 года - забойщиком с полным рабочим днем; Załącznik do pisma z 21. VI.1993 г. - wyszczególnienie rodzaju zatrudnienia R. Jasiukiewicza w poszczególnych okresach, str. 1. 98 _ с 01 января 1955 года, по 22 марта 1955 года, - в должности прачки с полным рабочим днем. Załącznik do pisma z 21. VI. 1993 г. - str 2. Zaświadczenie z Archiwum W dokumentach Archiwum Państwowego obwodu madagańskiego znajdują się informacje, że ob. Jasiukiewicz Edmund - Ryszard syn Bronisława, urodzony w 1922 roku w mieście Lida obwodu grodnieńskiego, znajdował się i pracował na teryterium obwodu magdańskiego: - od 01 lipca 1951 roku do 30 września 1951 roku - w charakterze drwala w pełnym wymiarze godzin; - od 01 października 1951 roku do 30 listopada 1951 roku - w charakterze tragarza w pełnym wymiare godzin; - od 01 grudnia 1951 roku do 31 marca 1952 roku - w charakterze drwala w pełnym wymiarze godzin; - od 01 lipca 1952 roku do 30 listopada 1952 roku - w charakterze drwala w pełnym wymiarze godzin; - od 01 stycznia 1953 roku do 30 kwietnia 1953 roku - w charakterze górnika przodowego w pełnym wymiarze godzin; - od 01 maja 1953 roku do 31 maja 1953 roku - w charakterze tynkarza w pełnym wymiarze godzin; - od 01 czerwca 1953 roku do 30 czerwca 1953 roku - w charakterze pracownika drogowego w pełnym wymiarze godzin; - od 01 lipca 1953 roku do 31 lipca 1953 roku - w charakterze cieśli w pełnym wymiarze godzin; Załącznik do pisma z 21. VI. 1993 r. - polski przekład str. 1. 99 - od 01 sierpnia 1953 roku do 30 września 1953 roku - w charakterze tynkarza w pełnym wymiarze godzin; - od 01 października 1953 roku do 31 października 1953 roku - w charakterze cieśli remontowego w pełnym wymiarze godzin; - od 01 listopada 1953 roku do 30 listopada 1953 roku - w charakterze taczkarza w pełnym wymiarze godzin; - od 01 stycznia 1954 roku do 30 stycznia 1954 roku - w charakterze ładowacza w pełnym wymiarze godzin; - od 01 lutego 1954 roku do 30 maja 1954 roku - w charakterze taczkarza w pełnym wymiarze godzin; - od 01 czerwca 1954 roku do 30 czerwca 1954 roku - w charakterze ładowacza w pełnym wymiarze godzin; - od 01 lipca 1954 roku do 30 lipca 1954 roku - w charakterze górnika przodowego w pełnym wymiarze godzin; - od 01 sierpnia 1954 roku do 30 września 1954 roku - w charakterze obsługującego wyciągarkę w kopalni w pełnym wymiarze godzin; - od 01 października 1954 roku do 31 grudnia 1954 roku - w charakterze górnika przodowego w pełnym wymiarze godzin; - od 01 stycznia 1955 roku do 22 marca 1955 roku - w charakterze pracza w pełnym wymiarze godzin; P.o. dyrektora Archiwum Państwowego obwodu magadańskiego N. B. Primienko Pieczęć okrągła Podpis nieczytelny No 197 30.11.92 r. Załącznik do pisma z 21. VI. 1993 r. - polski przekład str. 2. 100 PROKURATURA GENERALNA REPUBLIKI ŁIEEWSKISJ £02709 Wilno, Gogclio 4 ZAŚWIADCZENIE Potwierdza, Se 3asiukavi6 BJaund-Riśard syn Bronisława, urodzony * rotoi 1929, zamieszkały w Wilnie, Kernoves 22-7, wobec którego była bezprawnie zastosowana represja, odbył * aiejscach pozbawienia «olnosoi e. Magadan. kraju Chabarow-skiego od 12 grudnia 1947 roku do 22 marca 1955 rota i * zesłaniu - wiadomości nie ma. Zgodnie % Ustawą Republiki litewskiej od 2 Baja I99O s. "0 przy-róceniu praw osobom, wobec których była zastosowana represja za opór roiymom okupacyjnym" on jest niewinny przed Republiką litewską i jemu przywrócone są »-szyskie prawa. niniejsze zaświadczanie jest podstawą do zaliczenia ■••skazanego w nim okresu do ««ełkiego rodzaju stetu, a równiej wypłaty osobie represcwsnej lub jej spadkobiercom odszkodowania i zwrotu mienia zgodnie z trybem, ustalony» ustawaai Republiki litewskiej. Odszkodowanie wypłaca się organami finansowymi eiasta, rejonu, na terenie których osoba zamieszkiwała do represji. Sprawy zwrotu skonfiskowanego mienia lub zwrotu jego kosztów rozstrzygają organy władzy wykonawczej samorządu tych aiast, rejonów, na terenie których znajdowało się to mienie, Zastępca prokurora generalnego Republiki litewskiej /podpis, pieczęć/ Wilno, 10 października I99O r. Nr.13/18879-89 Tłumaczyła z litewskiego Krystyna Miakotina. LATORS BUREAU ,Ź O D1 S " "zUNGSBORO .ZOTK- Zaświadczenie wydane przez Prokuraturę Generalną Republiki Litewskiej 10.X. 1990 r. stwierdzające, że Ryszard Jasiukiewicza był bezprawnie pozbawionego wolności w latach 1947-1955 (przekład wykonany w Wilnie). 101 Jolanta MATUS-KOCZUROWA OCALONE OD ZAPOMNIENIA (...) Weź na zawsze tych stepów kazachskich wspomnienie, A gdy Ci kiedy w życiu zabraknie przestrzeni, Niech Ci obraz tych stepów rozpręży ramiona, Niech dusza się rozszerzy „ciasnotą" zmęczona. (Fragment wiersza Ludwiki Kownackiej zmarłej w 1945 roku w moskiewskim więzieniu) Jolanta Koczur z domu Matus, córka Romana i Aspazji z domu Nutu, urodziła się 3 lutego 1924 roku w Warszawie. Jej ojciec był zawodowym oficerem, służył w 23 pułku piechoty we Włodzimierzu Wołyńskim, a w latach poprzedzających II wojnę światową pełnił funkcję komendanta organizacji STRZELEC w Stanisławowie, gdzie mieszkał z rodziną. W 1939 roku ukończyła III klasę gimnazjum w Stanisławowie. Po wybuchu wojny jej ojciec przedostał się na Węgry. 13 kwietnia Fotografia z 2005 r. 1940 roku, razem z matką i bratem została deportowana do Kazachstanu, do sowchozu we Fiodorowskim rejonie Ku-stanajskiego obwodu. Tam musiała ciężko pracować w bardzo trudnych warunkach egzystencji. W1944 roku umarła jej matka. Do Polski wróciła z bratem i ze swoją małą córeczką w czerwcu 1946 roku. Odnalazła rodzinę i zamieszkała w Bochni, gdzie kontynuowała przerwaną naukę- zdała małą maturę, następnie dużą maturę, po czym, już w Krakowie, odbyła kilkustopniowe kursy języka rosyjskiego, i rozpoczęła pracę nauczycielską w УШ Liceum Ogólnokształcącym w Krakowie, której nie zmieniła aż do przejścia na emeryturę w 1979 roku. Pracując ukończyła rusycystykę na wieczorowych studiach w Uniwersytecie Jagiellońskim. W 1950 roku wyszła za mąż za Leona Koczura,- w tym związku urodziła się jej druga córka. Od 1989 roku należy do Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków. Swoje wspomnienia z pobytu w Kazachstanie napisała w 1998 roku. Sposób ich przedstawienia jest trochę nietypowy - w tok wspomnień z okresu zesłania są wplecione relacje o dwukrotnym ponownym pobycie Autorki w tych samych miejscach, ale już po wojnie, w 1968 i w 1988 roku. Porównanie dawnych i współczesnych wrażeń jest bardzo interesujące. Związek Strzelecki; w skrócie STRZELEC - tajna organizacja paramilitarna założona z inspiracji J. Piłsudskiego w 1908 roku; jej członkowie w 1914 r. wstąpili do Legionów. W 1919 r. reaktywowana przez W. Sieroszewskiego jako patriotyczna i sportowa organizacja młodzieżowa. ^ 104 Słusznie ktoś powiedział, że już najwyższy czas, żebym coś napisała z okresu „specpieriesieleńca "1, bo na pewno coraz mniej pamiętam, no i mogę po prostu... nie zdążyć. Tej ciężkiej fizycznej pracy, jaką kazano nam wykonywać, tych warunków, w jakich mieszkaliśmy, tych upałów w lecie i mrozów w zimie, głodu, jaki nas nękał, z pewnością nikt nie zapomni. Albo - czy można zapomnieć śmierć 39-letniej matki? Chorowała zaledwie 2 tygodnie, czuła zbliżającą się śmierć i wpatrzona dziwnie wyostrzonym wzrokiem mówiła: „ja nie chcę iść za jezioro". Sama nie poszła. Została zaniesiona w trumnie, otoczona śpiewającymi żałobne pieśni Niemkami. To było 16 listopada 1944 r. - ziemia zamarznięta dwa metry w głąb. Nie była pierwszą Polką „za jeziorem". Osady, kołchozy czy sowchozy2 budowano nad jeziorami, bo można było się umyć, napoić bydło, a w zimie nanosić kamysz3 na opał. Na wiosnę chłopcy podbierali dzikim kaczkom jajka na jajecznicę. Brat z kolegą zrobili ją ze 100 jaj. I właśnie za takim jeziorem pochowaliśmy pana Adolfa Kamińskiego, który umarł pierwszy. W tym też grobie pochowana została jego żona Wanda. 12 km od nas, w kołchozie Traktowyj, też byli Polacy. Zaraz po naszym przyjeździe umarł na dyfteryt Waldek Bobrowski i tam został pochowany. W dniu, w którym chowaliśmy panią Spiecpieriesieleniec - spiecjalnyj pieriesieleniec (ros.) - zesłaniec. Kołchoz - kollektiwnoje choziajstwo (ros.) - rolnicza spółdzielnia produkcyjna; sowchoz - sowietskoje choziajstwo (ros.) - państwowe gospodarstwo rolne. Kamysz (ros.) - trzcina, sitowie. 105 Wandę, matka Waldka odkopała go, przywiozła trumnę do nas i pochowała wnuka razem z dziadkami. Moja Mama pochowana z prawej strony, a mama Waldka, bez trumny, owinięta w prześcieradło, z lewej. Na środku wbito duży, żelazny, zrobiony z rurek krzyż. Zabrałam ze sobą trochę ziemi, mam ją do dzisiaj. I wtedy postanowiłam, że kiedyś przyjadę, muszę. I udało mi się to w 1968 roku, a więc po 22 latach. Jeździli nauczyciele rusycyści na koszt Kuratorium Oświaty do Moskwy na uniwersytet im. Lumumby. Kurs trwał 6 tygodni. Do południa zajęcia, a potem zwiedzanie na własną rękę. Udało się też pojechać i mnie, w grudniu 1968 roku, ale za własne pieniądze. Małe piwo - jadę do Moskwy, a tam ... kto to wie? Na drugi dzień po przyjeździe do Moskwy wysłałam list z propozycją przyjazdu do Szury (koleżanka Kazaszka), a koleżanka przysyła mi 30 rb. na samolot. Do wyjazdu znalazła się druga chętna, która zostawiła tam matkę. Pozwolenie z uniwersytetu, pozwolenie z milicji, telegram do koleżanki i pakujemy się. Huczał cały „Lumumba", że dwie Polaczki zamiast w Moskwie chcą świętować Nowy Rok w Kazachstanie. Co oni poni-mali? Ni czerta4 - „Bałdy Iwanowny" (głupole). Sylwestra spędziłyśmy u Wańki-buchaltera i jego żony. Była Szura z mężem Murzatajem i my z Jadzią (koleżanka z Polski). Nie widzieliśmy się 22 lata, a rozstaliśmy się mając właśnie tyle lat. Oczywiście każdy opowiedział o sobie, a potem zaczęliśmy wspominać. W 1939 roku mieszkaliśmy w Stanisławowie. 17 września zjawili się na ulicach naszego miasta Sowieci. Początkowo nie wiadomo było, czego oczekiwać. Chodziłam do Państwowego Żeń- Ponimali (ros.) - rozumieli; ni czerta (ros.) - ani trochę. 106 skiego Liceum. Zjawili się z filmami jak „Wołga, Wołga", „Cyrk", potem urządzono zabawę. Siedziałyśmy pod ścianami w auli razem z gronem, zabrzmiała muzyka i Sowieci prosili nas do tańca - ani jedna uczennica nie zatańczyła. Potem były uroczystości z okazji rocznicy rewolucji5. Przed trybuną otworzyłyśmy parasole i przeszłyśmy w milczeniu. Skończyło się tym, że usunięto nas z budynku. Przeniesiono nas do męskiej szkoły i w klasach było nas po 60-80 osób. To nie była nauka, a kpiny. Zresztą musiałam zająć się domem, bo Mama leżała chora. Wyrzucono nas z mieszkania. W podwórku był parterowy dom, do którego sprowadziliśmy się. Znajomi odstąpili nam dwa pokoje. Trochę mebli zabraliśmy, a większość Mama sprzedała, bo trzeba było mieć pieniądze. Oczywiście, po wszystko trzeba było stać w kolejce. W styczniu zaczęto mówić o aresztowaniach policjantów i wojskowych, o wywózkach osób cywilnych. Do głowy nikomu nie przyszło, że to dotyczy także i nas. Późną jesienią wyniosłyśmy z Mamą i wrzuciły do stawu w parku naboje, bagnet i szablę Ojca. Spaliśmy spokojnie do 13 kwietnia 1940 roku. O 4. rano obudził nas i przeraził łomot do drzwi. Wpadło ich kilku, coś bałakali6, czego nikt nie rozumiał. Na migi kazali nam usiąść w rogu i nawet nie dali się ubrać. Pogrzebacz, nóż do papieru i jeszcze coś ułożyli koło pieca. Odczytali nasze nazwiska i kazali się pakować, bo jako rodzina oficera pojedziemy w głąb Rosji. Leżące zegarki, budzik i lornetkę Ojca zabrał ko-mandir7, żołnierze tylko patrzyli. Jeden pomagał i Ojca oficerki i pelerynę wsadził do balii. Mama wyrzucała, a on znowu wsadzał. W rezultacie Mama wyrzuciła. Dopiero potem uświadomiliśmy sobie, że to by się przydało. Ten żołnierz chciał nam pomóc, bo dobrze wiedział, co nas czeka. Chodzi o rewolucję październikową w 1917 r. Bałakali (ukr.) - gadali. Komandir (ros.) - komendant. 107 Mieszkaliśmy na parterze, więc już o 6. rano przed domem było zbiegowisko i nie tylko. Ze zdumieniem patrzyłam, jak do pierwszego pokoju wpadła jakaś kobieta, otworzyła okno i zaczęła wyrzucać pozostawione przez nas rzeczy. Nie dało się zabrać wszystkiego. Stojąc przez chwilę przy oknie wychodzącym na ogród pomyślałam o ucieczce. Dobrze, a nawet bardzo dobrze, że tego nie zrobiłam. Cóż, potem podjechała „limuzyna", czyli ciężarówka, na którą żołnierze wrzucili nasze bagaże i Kamińskich z Olszewską, potem wsadzili nas i powieźli. Takie ciężarówki pełne kobiet, dzieci i starców - wrogów władzy sowieckiej - nadjeżdżały ze wszystkich stron miasta. Na dworcu stały bydlęce wagony z pryczami i dziurą w podłodze. Wrzucano do nich nasze rze-1 czy, nas popychano. Kto był pierwszy, zajmował miejsce na pryczy. Mieliśmy szczęście. Wprawdzie okno było zakratowane, ale zawsze to okno. Przejść się, żeby się załatwić, to był koszmar, a sama funkcja fizjologiczna jeszcze gorsza. Ktoś jednak powiesił jakiś koc. Jadło się mało, bo pewnie nikt extra zapasów nie miał. Myśmy mieli jeden chleb i skrzynkę marmolady. O 3. w nocy dawali gorącą kaszę. Do czego się ją brało i czym jedliśmy, już nie pamiętam. Do picia nie było nic. A potem była przesiadka, bo przecież oni mieli szerokie tory. Następny koszmar. Wreszcie dojechaliśmy do płaskiego, pustego miejsca i pozwolono nam rozprostować nogi. To był Ural. Po dwu godzinach „wsiadać" i dalsza podróż. W sumie jechaliśmy 17 dni. 1. maja wyrzucono nas z wagonów w szczerym polu i znów podjeżdżały „limuzyny" ciężarowe i znowu ładowano nas „jak leci". Dobrze, że pozwolono każdemu mieć swoje bambetle. Dzień był piękny, słoneczny. Siedząc na bagażach mogliśmy obserwować krajobraz: jak okiem sięgnąć, od horyzontu do horyzontu, czarno, równo. Od czasu do czasu trochę śniegu. 108 Okazało się, że wieźli nas 3,5 tysiąca km, że jesteśmy w Kazachstanie. Tak zaczęło się moje wychowanie w Azji. Sowchoz był nowy. Miał zaledwie 7 lepianek, ósma lepianka t0 z jednej strony sklep, z drugiej „kontora" czyli biuro, skład ze zbożem i 3 długie „bazy" - stajnie dla krów i owiec. Przywieziono nas 8 rodzin, a osób 23 razem. Dominowa z córką Wiktorią Lenius (obie umarły w Polsce); Niewiarowski z żoną (pochowana tam); Stefa Kot; Sitkowa (umarła w Polsce) z synami: Marianem (umarł w Polsce) i Józefem; Zofia Szrajer z synem He-siem i córką Belą (wyjechali podobno do Izraela); Adolf Kamiński z żoną Wandą (oboje tam pochowani) i córką Jadwigą Olszewską (zmarła w Polsce); Stefania Tutak z córką Radusią (zmarła w Polsce) i synem Witoldem; Skerlowa z córką i z synem; moja Mama Aspazja (tam pochowana), mój brat Liwiusz i ja. Po naszym przyjeździe cała wieś, kto żyw, zleciała się - jak się okazało - oglądać „panów". Mieli to na mityngu zapowiedziane, a na afiszach były namalowane grubasy z cygarem. Jakież było ich rozczarowanie, gdy zobaczyli kobiety z dziećmi i jednego staruszka. Każdą rodzinę umieszczono u Rosjan, a przecież każdy z nich miał tylko jedną izbę. Weszliśmy do środka i usiedli zmęczeni, brudni, głodni, spragnieni. Za nami weszły Kazaszki z dziećmi i wszyscy kucnęli w kuchni pod ścianą patrząc na nas. Pod ścianą stało łóżko, obok - pod oknem stolik, kufer i znowu okno. Na środku, od sufitu, wisi kołyska na sprężynce. Wystarczy od czasu do czasu lekko pchnąć i dziecko kołysze się. Na prawo była ława pod kątem prostym i piec z leżanką obok. Na tej leżance miała spać Mama z bratem, a ja na ławie. Mieliśmy spać, ale się nie dało - zaświecona zapałka pokazała ścianę czarną od uciekających pluskiew. Podpalaliśmy je, żeby jak najwięcej zniszczyć. Smród był okropny. Z czasem nikt nie czuł ich obecności. Przyzwyczajenie czy zmęczenie? Jak już wspomniałam, weszło za nami do izby kilka Kaza-szek z dziećmi i zaczęli się na nas gapić spod ściany. Kobiety 109 te ubrane były jak Cyganki, tylko na głowie miały dziwnie zawiązane chusteczki. Podeszła do nas gospodyni i coś ba-łakała. My nic. Wtedy wzięła nasze prześcieradło i przyniosła chleb. Dotarło do nas, o co chodzi. I tak się zaczął handel wymienny. W wolne dni jechało się wołami do kołchozów. Nauczyliśmy się zaprzęgać woły i poganiać: „cob" - w prawo, „cobe" - w lewo i batem delikatnie w prawego, albo w lewego byka. Kołchoźnicy mieli zboże i ziemniaki, bo dzięki urodzajowi w 1939 roku dużo dostali na „trudodni"8. W sowchozie płacili śmieszne pieniądze, brakowało ludziom na wykupienie kartkowego chleba przez miesiąc. Dziecko w tej „lulce"9 było chore, więc Mama postanowiła je ochrzcić. Wańka (późniejszy „bratik"10) był chrzestnym, a ja chrzestną. Dostaliśmy po kromce chleba posmarowanej śmietaną. Uczta! W trzecich drzwiach tej lepianki mieszkał Kazach z dwiema żonami. Kupa dzieci: moje-twoje-nasze-wasze. Starsza żona w lecie jeździła do kołchozów i szyła zarabiając ziemniaki i zboże na zimę. Natomiast w zimie ona siedziała w domu z dzieciarnią, a młodsza szła do pracy. Te chałupy to były ziemianki, albo lepianki, nie wiem, jaka różnica. Robiono je ze skib ziemi. Potem „tynkowano" mieszaniną łajna krowiego, końskiego i gliny. Jak to wyschło - bielono. Okna i drzwi były z drzewa. Okna miały szybki, ale nigdy się nie otwierały. Pierwsza nasza praca była w stajni. Należało oczyścić z podściółki stajnię owiec. Podściółka miała 5 lat, nie byliśmy więc w stanie tego wykonać. To kazali robić „kiziak", czyli opał na zimę. Z wyrzuconego z bydlęcej stajni gnoju 8 Trudodień (ros.) - dniówka robocza. 9 Lulka (ros.) - kołyska. 10 Bratik (ros.) - braciszek. 110 robiło się ogromne, wysokie do kolan koło, lało się tam wodę i miesiło nogami. Słoma kaleczyła nogi, gnój szczypał. ■Wieczorem myło się w jeziorze. A na skaleczenia należało po prostu sikać. Była to na pewno dezynfekcja. Gdy to łajno było jak masło, robiło się w specjalnej formie cegły, albo lepiło się - dosłownie - bochny chleba. I to schło w słońcu. Należało je tylko od czasu do czasu odwrócić. A potem układało się dookoła ziemianki i było to ocieplenie. Tym też w zimie i w lecie po prostu paliło się, to był opał. W zimie kosiło się szuwary na opał, w lecie chodziło się po stepie i zbierało suche łajno krowie na „teraz". Gdy poszłam pierwszy raz, to oczywiście wsadziłam rękę w świeży placek. Na błędach człowiek się uczył i uczy. W lecie jeździło się, albo szło odwracać siano lub zboże skoszone. Gdy wyszło się rano, to doszło się w południe (wg słońca w dzień, a gwiazd w nocy, doskonale wiedzieliśmy, która jest godzina; oczywiście w przybliżeniu) do „horyzontu" i siadło. Wtedy beczkowozem przywożono zupę i wodę. Po wypoczynku, czyli przerwie obiadowej, szło się z powrotem i prawie na wieczór dochodziło do wsi. Jeżeli prace były daleko w stepie, to stawiali tam wagon z pryczami, robiono kuchnię polową i tam się spało. Właśnie wtedy, w stepie, uczył mnie agronom (zamarzł) pisaty i czytaty. A może ktoś ciekaw, jak wyglądało ranne lub wieczorne mycie? W ogóle nie wyglądało, bo nikt się nie mył - nie było w czym i nie było czym. Słusznie twierdził traktorzysta, że po pierwsze od brudu nikt nie umarł, a po drugie - po co się myć, skoro na drugi dzień i tak się wysmaruje. A że wszy? Człowiek zmęczony zasypia snem kamiennym i nie czuje ani wszy, ani pluskiew. Zresztą każdy ma wszy pod skórą i porami wychodzą. Nikt mi nie chciał uwierzyć, że nigdy przedtem nie widziałam ani wszy, ani pluskwy. Ponieważ byłam bardzo pojętna, to nauczyłam się szybko rozróżniać odzieżowe, głowowe, no 1 tyfusowe. Mogłam być ekspertem. Ш Gdy już naumiałam się „bukw", to zostałam „ucziotczikom"uj notowałam kto ile zaorał, zagrabił, skosił, przewrócił. Lubiłam tę pracę, bo była lekka i w dodatku miałam konia. Była jedynie uzda, siodła nie było, tylko worek z sianem. Gdy odjechałam daleko, zsiadałam z siwka, on pasł się, a ja patrzyłam na zachód i błądziłam myślami po znajomych mi miejscach w Kraju. Byłam na zesłaniu jako „spiecpieriesielenka" na 5 lat. Przypomniało mi się wtedy, jak odmawiając wieczorem z Ojcem pacierz modliłam się za zesłańców. Dlaczego Ojciec kazał mi się za nich modlić? To znaczy odmawiałam „wieczne odpoczywanie". Potem pracowałam jako „zawchoz"12. Wiadomo było, że przychodząc do pracy ze zbożem baby miały długie, zawiązywane w kostkach gacie, sypały więc do nogawek pszenicę, albo miały specjalne kieszenie. Do mojej „kieszonki" wchodziło wiadro pszenicy. A potem żarna - bardzo ciężka praca. A nie daj Boże narazić się władzy. Niemka naraziła się i za 1 kg pszenicy poszła na rok do więzienia zostawiając na łasce sąsiadów dwoje małych dzieci - 5 i 3 lata. Jestem więc „zawchozem" i oszukuję na wadze. Muszę, bo ten, który mi wręczył klucze, przyznał się, że na pewno brakuje 1000 kg. A przecież i u mnie uprawlajuszczyj13 pobrał nocą 3 worki pszenicy do zmielenia w młynie. Na pewno dostał on i na pewno ten, który wiózł. Ja nie. Który mnie oszukał? Do dzisiaj nie wiem. Pewnie Adam. Ukradł kiedyś prosiaki i mięso ukrył w piecu. Właścicielka chodziła od chałupy do chałupy i znalazła! A w domu jednej Kazaszki znaleziono worek pszenicy. Szukali jej męża-dezertera. Jego nie było. - Skąd pszenica? - pyta enkawudzista14. Bukwa (ros.) - litera; ucziotczik (ros.) - rachmistrz. Zawchoz - zawiedujuszczij choziajstwom (ros.) - administrator. Uprawlajuszczij (ros.) - przewodniczący. Enkawudzista - pracownik NKWD; NKWD - Narodnyj Komissariat Wnutrien- nich Dieł (ros.) - Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych. 112 - Zawchoz dała za masło i za śmietanę. Wołają mnie i pytają. Wyparłam się i mówię, że musiała ukraść. Na szczęście było to koło ich chałupy, w której mieszkało pewnie ze sześć rodzin. I ci Kazachowie stanęli w mojej obronie. Pyszczyli na nią, nie wiem, co mówili, ale widać było, że na nią krzyczą. Enkawudzista był Kazachem, więc rozumiał. Skończyło się na niczym. Więcej do pracy jej nie brałam. A więc kradną ci, którzy są w składzie, kradną ci, którzy wiozą na step do siania, kradną ci, co sieją. Powrót zboża po żniwach jest ten sam: kradną ci, co koszą, ci, którzy wiozą do składu, ci, którzy pracują w składzie. Nic więc dziwnego, że ci, którzy sieją, wiedząc o tym sieją naokoło, a w środku nic nie ma. Można to tylko zobaczyć z lotu ptaka. Stojąc na brzegu, nie było mowy, żeby nawet z konia zobaczyć. Zimą 1941 roku były wybory. Kto oddał głos, dostawał pół le-pioszki, 5 pielmieni15 i kieliszek wódki. Przygotowywały to baby w domu ówczesnego sprzedawcy. W kontorze był stół nakryty szmatą, zrobiono kotary i za nimi urna. Dyżurowali mężczyźni. Byliśmy głodni, bo już 2 dni oprócz kawałeczka chleba i wody nie było nic. Mamasza16 (u której do śmierci Mamy mieszkaliśmy), poszła też razem z babami „striapat"' - gotować. Już był wieczór, jak głodna poszłam tam, może czym poczęstują. Wygoniły mnie. Poszłam do kantoru, patrzę, a chłopy chrapią na podłodze, a na stole leżą 3 zegarki. Cap za te zegarki i wracam do bab. Daję im łup i opowiadam, co się tam dzieje. - Jolanta mołodiec17, siadaj, zaraz coś zjesz. I rzeczywiście długi stół był zastawiony szklankami i pierogami. Dookoła siadły baby, a ja na kufrze. Obok leżały lepioszki, świeże, pachnące. Ktoś nalał po pół szklanki wódki, toast jakiś i lu! Pierwszy raz w życiu piłam wódkę. Pamiętam, że było mi Lepioszka (ros.) -placuszek; pielmieni (ros.) - uszka z mięsem; kontora (ros.) - biuro. Mamasza (ros.) - mateczka. Mołodiec (ros.) - zuch. 113 wesoło, śmiałam się i ukradłam dwie lepioszki. Parzyły bardzo, bo wsadziłam za pazuchę. Po pewnym czasie Mamasza dała mi olbrzymi czugun (żeleźniak) i kazała iść do domu. Szłam, lazłam chyba na czworakach, ciągnąc ten garnek po śniegu. Mama się przeraziła, a ja ze śmiechem wyjęłam dwie lepioszki i poszłam spać. Spałam dwie noce i dzień. A Mama zamieniła wódkę na pielmieni, były więc 2 porcje dla nich dwojga (dla Mamy i brata), no i lepioszki. Najgorszy okres, to chyba zima i wiosna 1942 roku. Stary Kazach Skak mawiał: - Korowa podochniet - czełowiek nie podochniet. Korowa nie podochniet - czełowiek podochniet18. I zdychało - na szczęście - bydło. Było zdrowe, zdychało z głodu. Zdejmowano skórę, patroszono i ładowano po 2 tusze na sanie. Właziło się do takiej krowy i nie wiało, było cieplej, a byki idą spokojnie same za saniami. Pierwsze sanie to był „zawchoz". Wyjeżdżało się pod wieczór, żeby dojechać 12 km do kołchozu. Tutaj karmiono woły w stajni, ludzie byli w stajni, tylko ja brałam serca, wątroby i szłam do Polek gotować. Jakie to było wstrętne, bo bez soli. Dwa lata soli nie było wcale. Pewnego wieczoru nie miały Polki opału. Połamaliśmy kołchozowe sanie - zupa i mięso ugotowało się, a ja w tym czasie przespałam się u nich w ciepełku. Co to się działo! Co się działo rano, jak spostrzegli brak sań. Konno jeździli do chat, jeżeli dym szedł z komina, to zaglądali, czym palą. Nie znaleźli. Rano jechaliśmy 35 km i na wieczór by-! liśmy na miejscu. Na następny dzień odstawiało się te tusze do składu, a do domu wracało się już na głodno. Wiosną wrzucano mięso do wykopanych jam i oblewano kreozotem. Nie pomogło. Ludzie wycinali, my też, całe połacie mięsa i jedli, bo byli głodni. My też, więc jedliśmy „dochlati-nu"19. I dzięki temu przeżyliśmy. Skak miał rację. Korowa (ros.) - krowa; podochniet (ros.) - zdechnie. Dochlatina (ros.) - padlina. 114 Drzwi w domach były na 3 strony świata. Jak zasypało domy, to zawsze znalazł się ktoś, kto swobodnie wyszedł z chaty i odkopywał sąsiada. W tym 1942 roku wieś była całkowicie zasypana. Słychać było dudnienie jadących sani, a do pracy wołano przez komin. Mieliśmy tylko drzwi odkopane i zrobione ze śniegu schody. Od wiosny 1944 r. zaczęłam pracować jako sekretarka dyrektora sowchozu. Dom był drewniany, w środku ściany z dykty dawały 3 pomieszczenia: gabinet sekretarza partii, gabinet dyrektora i duży pokój, w którym urzędował Wańka-buchalter, dwie „damy" zesłane z Kaukazu - jego pomocnice, kasjer Agbaj i ja - sekretarka. Szura była dyrektorem „rabkopa"20 (raboczij kooperatiw)20, a Murzataj głównym mechanikiem. Był też „żywotno wod"21, ale on często siedział w domu na piecu goły, bo żona prała jego jedyne spodnie i jedyną bluzę - uszyte z worków. Pewnego razu ukradli z kasy pieniądze przywiezione na wypłaty. Co się działo! Najbardziej wrzeszczał sekretarz partii Kazach - po rosyjsku, natomiast po kazachsku wtrącał od czasu do czasu: „niesie nie bój, nic ci nie będzie". Siedział Agbaj 3 dni na NKWD w powiecie i wrócił. Przyschło. Naczelnik NKWD był też Kazachem. A ja, jako sekretarka, pisałam atramentem „prikazy"22. Brakło mi papieru, więc spisałam cały śpiewnik ks. Siedleckiego (zły Papier, bo błyszczący) i całego „Faraona" Prusa. Potem poszłam szukać czegoś, na czym można by pisać, i znalazłam gruby tom. Raboczij koopieratiw (ros.) - spółdzielnia robotnicza. Zywotnowod (ros.) - hodowca bydła. Prikaz (ros.) - rozkaz. 115 Jak bardzo się ucieszyłam! Jaka byłam z siebie zadowolona! Niestety, radość moja trwała bardzo krótko, bo to się okazały być dzieła Lenina! Gdy to zobaczył I sekretarz, narobił wrzasku j na całą wieś. Niestety, tylko po rosyjsku: „pod sud wraga!23". I podał. Płaciłam przez pół roku 25% z pensji. To był mój trzeci sąd. Dwa pierwsze były „za proguł"24 - bez wyroku. Dyrektora zmieniono. „Nastała" nam Jekatierina Stiepanow-na, zasłużona przodownica - dojarka. Baba jak rzepa, rosła, tęga. Babsztyl. Wtedy też „nastała" epidemia tyfusu plamistego, i Ludzi (nie przygotowanych) ładowano na ciężarówki i wieziono do szpitali. Byłam chora ja i pani dyrektorka też, więc obie chodziłyśmy z ogolonymi głowami, nikim się nie przejmując. Włosy zresztą mi wyrosły - piękne, kręcone, ale rzadkie. Zgoli- ! łam je powtórnie - wyrosły badyle. Pani dyrektorka bardzo mi ufała, bo sprawozdania z prac polowych pisałam lipne, dostała więc nagrodę, zjechało się naczalstwo25, pojedli, popili i odjechali. W polu nikt z nich nie był, a w polu jeden traktor, i to zepsuty. Najważniejsze, że nasz sowchoz był przodujący! Często wróżyłam pani dyrektorce za talerz dobrej zupy. Mogłam wróżyć, bo wszystko wiedziałam, natomiast ona nie wiedziała, że ja zwolniłam z zesłania dwie rodziny! Jak to zrobiłam? Napisałam, że są zwolnione na własną prośbę, że mogą jechać do domu. Pieczęć okrągła, podpis dyrektorki (oczywiście podrobiony), no i mój - sekretarki. Gdyby mnie dorwali, na pewno byłabym odstawiona na białe niedźwiedzie, i to na wieki wieków amen. A tak? - Maliczenko pojechali na Ukrainę. Nie wiem, co było z nimi. Natomiast moja rówieśnica Swietłana Liakaw z mamą i ciocią dotarły na Kaukaz i dostałam od nich list. Dojechały szczęśliwie. I dobrze. 23 Pod sud wraga! (ros.) - do sądu wroga! 24 Proguł (ros.) - nieobecność w pracy. 25 Naczalstwo (ros.) - kierownictwo. 116 W Nowy Rok 1968 pojechałyśmy na farmę nr 1 do mojej Mamaszy" i mojego „bratika Waniuszki". Poznałam wszystkich, a oni mnie nie bardzo. W każdym razie radość była nie do opisania. Zaraz zjawili się dawni znajomi. Każdy chciał mnie zobaczyć. Ja też pytałam o parę osób. Niektórzy nie wrócili z wojny, inni zmarli, jeszcze inni wyjechali. Domów przybyło. Domy drewniane, malowane, ale mój „magazin"26 stoi jak stał - też pewien okres mego życia, mojej młodości. I znowu wspomnienia. W 1941 roku zatrudniono mnie jako sprzedawcę. Poprzedniczka dostała 4 lata za manko. Jak się ma 17 lat, to jest się najmądrzejszym, dlaczego ze mną miałoby być inaczej? Załapałam się. Piekarką była właśnie „Mamasza". Mieszkałyśmy u niej. Jedna izba oddzielona piecem od jednej ściany i podparta na śYodku grubą belką. W sklepie rano rozdawałam chleb na kartki. Towaru z półek nikt raczej nie kupował, chociaż był bardzo atrakcyjny: szczotki do bielenia, żelazne guziki, odiekołon, duetu27, a najważniejsze to... popiersia Lenina i Dzierżyńskiego. I oto pewnej nocy, o północy, walenie do drzwi. - Tu mieszka sprzedawca? -Tak. - Chodź do sklepu! - A kto woła? -NKWD. 26 . Magazin (ros.) - sklep. Odiekołon (ros.) - woda kolońska; duchi (ros.) - perfumy. 117 Nogi miałam jak z waty. Otwieram sklep, a oni wykupili wodę i perfumy. Po prostu wypili! Ponieważ „Mamasza" nie umiała ani czytać, ani pisać, wszelkie obliczenia robiłam ja. Ze 100 kg mąki musiało być 140 kg chleba. Mimo że podkradałyśmy sporo mąki, wychodziło te 140, bo chleb osiągał wymagany ciężar „dzięki" niedopiecze-niu. Chleb ten pieczony był w foremkach, które smarowałyśmy towotem. Nikt nie chorował, nikt się nie domyślił. W jednej foremce były 3 kg chleba, nic więc dziwnego, że jak ktoś dostał 0,50 lub 0,20 kg, to zjadł na poczekaniu. W domu 1 kg wystarczał dla 5 osób na dzień. A tutaj Mama zjadała sama cały kilogram. Do tego raz dziennie „pochliobka" - woda z mąką. Taka zupa. Musiałam mieć dla nas więcej kartek. Ja pisałam spisy pracujących i „iżdiwiencew"28 (starzy i dzieci). Nie było łatwo wymyślać rosyjskie nazwiska dla „martwych dusz", żeby nie podpaść. Ja się po prostu nie zastanawiałam nad tym, że ryzykuję. Chleb musiałam mieć, skoro już byłam przy nim. Przecież Polki (pp. Tutakowa i Sitkowa) oraz państwo Niewiarowscy dostawali podwójne porcje: „za wczoraj i dzisiaj" lub „za dzisiaj i jutro". „Mamasza" miała męża i 6 synów, Wiera dwoje dzieci i już nie pamiętam, komu jeszcze pomagałam. Nadszedł dzień remanentu. Pożyczyłam 200 rb. i włożyłam do kasy. Była supe-rata 180 rb. Co robić? To gorsze niż manko. Ale do odważnych świat należy, a ja byłam odważna. Było ich dwóch. Zaproponowałam im, żeby się podzielili. Wynik remanentu u Polaczki29 był: 23 kopiejki manka! Właściciele krów mieli obowiązek oddawać państwu 1,40 kg masła topionego. Ja to masło odbierałam wydając „kwitancje". I oto dostaję „powiestkę"30 do wojska, do Armii Kościuszkowskiej. Mowy nie ma - co z Mamą i z bratem? Co robić? Biorę 28 Iżdiwieniec (ros.) - będący na czyimś utrzymaniu. 29 Polaczka (ros.) - Polka. 30 Powiestka (ros.) - tu: wezwanie. 118 5 kg masła topionego i jadę do „wojenkomatu"31. Daję masło lekarzowi i wracam do domu z kartką, na której do dzisiaj nie wiem, co było napisane. Najważniejsze, że wróciłam. Dobrze, a co z masłem? Miałam cholerne szczęście. Przyszło zawiadomienie, że mam przyjechać „po towar". Jadę więc z „uprawla-juszczym" parą koni 30 km. Co za wspaniała jazda, przepiękny step, pachnący. Piękny na wiosnę i w lecie. Przepiękny. Odbieramy towar: 1 kołnierz futrzany, 1 koszula męska, 5 kg mydła, 2 flagi (bańki) wódki. Od 6-й lat była to pierwsza i ostatnia dostawa. Cukru i słodyczy, materiałów, butów nie było nigdy. W tym okresie oczywiście. I co? On zabiera koszulę i kołnierz oraz kawałek mydła, ja też biorę kawałek. Do podziału pozostało 4,5 kg mydła i wódka. Potrzebna mi wódka. Idziemy więc nocą do sklepu z dwoma wiadrami. W jednym woda. Nalewam wiadro wódki, wlewam wiadro wody. Skąd miałam butelki, nie wiem. Rozlałam do butelek i schowałam. Przyjechał facet po masło. Dostał, ile było, a za te 5 kg dostał 2 1 wódki. Ucieszył się bardzo, na pewno, a ja na drugi dzień wg spisu sporządzonego przez kierownika rozdałam ludziom mydło i wódkę. A może była to woda? Przecież na pewno nie ja jedna wpadłam na taki pomysł. I jeszcze jedno wspomnienie z okresu mojej pracy w sklepie. Ze sprawozdaniem musiałam pojechać aż 35 km. W tamtą stronę jechało kilka sań, a więc konie szły za saniami same, spokojnie. Do domu wracałam już sama. Jeden z takich powro- • • tów wypadł w piękny, słoneczny dzień. Przez wieś koń ciągnął bez zastrzeżeń, ale ze wsi za nic nie chciał wyjechać - stoi i ma mnie w nozdrzach. Na szczęście wyszło jakieś chłopisko i odkryło, że koń nie ma uzdy, zrobił ją więc z bata i pojechałam. Ułożyłam się na dnie sań do słonka, a koń człapał. W pewnym momencie spostrzegłam, że koń strzyże uszami i zaczyna przyspieszać. Usiadłam zdziwiona, rozglądam się i z przerażeniem Wojenkomat (ros.) - Wojennyj Komissariat (ros.) - Komisariat Wojskowy. 119 widzę za nami wilka. Jednego, ale zawszeć to wilk. „Odprowadził" nas do samej wsi. Odetchnęłam. Odtąd już nigdy sama nie jeździłam. Po mnie sklep „odziedziczyła" moja Mama. Remanent, już po jej śmierci, wykazał duże braki, ale wsio32 spisano na straty. W południe 1968 r. poszłam na grób Mamy i Polaków. Nad grobem sterczała czarna rura. Poprzeczka wbita obok. Jak okiem sięgnąć - śnieg. Nie jest on jednak biały w blasku słońca, a raczej niebieskawy. Nie jest też puszysty. Pokryty delikatną, skrzącą się jak diamenty skorupką. Oczy bolą patrzeć. Śnieg po kolana, nie wiem ile jest grobów - nie widać. * Pamiętam, że oprócz Polaków byli tutaj pochowani Niemcy. Dwoje dzieci i dorosły mężczyzna. Nie pamiętam, w którym roku wypuszczono z „trudarmii"33 Niemców. Wychudzeni, głowy poowijane w szmaty i nogi - szkielety. Szukali swoich rodzin. U nas zostało dwóch, leżeli w stajni między krowami. Obaj zmarli w zimie. Jednego wrzucono do starej studni, już bez wody. Wiosną psy odgryzły rękę. Trafiła im się gratka. Tego drugiego po prostu „na cmentarzu" zasypano śniegiem. Na wiosnę pewnie pochowano. (A czy ktokolwiek uwierzy, że psy jedzą guano? Jak strasznie muszą być głodne, jeżeli dosłownie wylizują jeszcze ciepłe, gdy 32 Wsio (ros.) - wszystko. 33 Trudarmia - trudowaja armia (ros.) -bataliony pracy przymusowej w dawnym ZSRR. 120 się człek załatwia. Obrzydliwe to, żeby się człowiek nie mógł spokojnie wypróżnić). Rosjanin, taki „batiuszka"34 z długą do pasa, siwą brodą musiał u nas być do końca wojny. Był z Białorusi. Wrócił do domu szczęśliwie, bo napisał do kogoś. A skąd się u nas wziął? Uczestnik rewolucji 1917 r. w pewnym okresie jeździł (prikaz partii) po zakładach pracy i opowiadał, jak to było u boku Lenina. Zapytany przez kogoś, dlaczego nic nie mówi o batiuszce Stalinie, odparł: „wtedy o Stalinie jeszcze się nie słyszało". Za to on usłyszał: „dziesięć lat!". No i odsiedział w Madaganie. A potem znowu wróciłam myślami do Mamy. Drobna, szczupła, wychuchana. Jak ona nienawidziła tych ludzi. Po rosyjsku umiała tylko kląć: „idi kibini, matieri!". Oczywiście źle mówiła, ale mówiła nawet wtedy, gdy wytłumaczyłam jej, co to znaczy. Przestała palić, bo była tylko gazeta i machorka-samosiejka. Każdy sam siał, suszył, krajał. Prawdziwa „krajanka" - takie kołki. W zimie Mama nie pracowała, bo ani w co się ubrać, ani nie miała sił, natomiast w lecie szła z całą czeredą dzieci plewić zboże, bo było zarośnięte olbrzymimi chwastami. Osiwiała mając lat 36, więc zwracano się do niej „babuszka"35. Płakała. Najbardziej jednak płakała wtedy, gdy jej krowa zjadła ostatnią nocną koszulę. Koszula „wyprana" wisiała na sznurku koło chałupy. Przyszła krowa i zjadła 3/4. W czym potem spała, nie wiem. Płakała także, gdy przyszło jej czyścić krowie jelita i żołądki z odchodów, spełniała bowiem rolę »go\vnoczista"36. Przy fizycznej i psychicznej strukturze Mamy podobnych powodów do płaczu miała wiele na co dzień. Batiuszka (ros.) - ojczulek. Babuszka (ros.) - babcia. Gownoczist - gownoczistitiel (ros.) - czyściciel nawozu. 121 Nie pamiętam, jak długo stałam na tym cmentarzu i dumałam. Ocknęłam się, gdy poczułam, że skostniałam. Chyba bym nie doszła do wsi, na szczęście przyjechali po mnie autem. Ciepło byłam ubrana, nie tak jak 22 lata wstecz. Widocznie młodość mnie (i innych) grzała. Dzieciaki całą zimę siedziały w domach, w krótkich koszulinach. Kiedy starsi wracali „na obiad", to maluchy wskakiwały w ich za duże buty, także w za duże czapki na głowę (spadały na oczy) i wybiegały na słonko bez względu na mróz. A przecież mróz był tak silny, że bykom krew z nosów się lała, a jeżeli w stajni ptak wyleciał z gniazda - zamarzał, padał. Maluchom jakoś nic się nie działo, chociaż Dima miał straszne czyraki i Mamasza „zamawiała". Mój brat Liwiusz na środkowej kostce prawej ręki miał 32 brodawki i Skak - stary Kazach-wodowoz37 zlikwidował je. Ziutka i mnie wyleczył z malarii. Ataki jej zaczynały się co drugi dzień o 9.00 rano. Prędko zamykałam sklep i pędziłam do domu. Niestety nie pomagały wszystkie bambetle rzucone na mnie, nie pomagała gorąca herbata, ani butelka z gorącą wodą. Jak skończyły się te okrutne dreszcze, to zaczynała się czterdziestostopniowa gorączka. O chininie mowy nie było, więc ataki powtarzały się codziennie o 9. rano, a potem dwa razy dziennie - o 9- rano i 3- po południu. Leżałam jak Łazarz już kilka dni. Nie byłam w stanie podnieść nawet ręki z osłabienia. Któregoś dnia leżę na zapiecku słaba tak, że nie miałam siły oczu otworzyć. Wchodzi Skak, a mnie zaczyna trząść. Popatrzył, kazał dać sobie chemiczny ołówek, przysunął stołek, siadł obok mnie, splunął na czoło, rozmazał i coś tam z lewa do prawa napisał - jak gdyby po arabsku. Mama nie wierzyła w „czary" i stanęła sobie z drugiej strony pieca. A Skak naplul mi „na mostek", rozmazał i coś napisał. Czynności te powtórzył na dłoniach i na stopach. Czoło Wodowoz (ros.) - woziwoda. 122 zawiązał kosynką38, nakrył mnie po samą szyję i kazał się nie myć. Dostał za to paczkę herbaty, a Kazach za herbatę oddałby chyba diabłu duszę, i poszedł. Trzęsionka skończyła się natychmiast i nie wróciła gorączka. Do dzisiaj nie miałam więcej ataku malarii. A napisy wytarły się w takiej kolejności, w jakiej zostały napisane: czoło, mostek, ręce, stopy. Zawołałam go do chorej Mamy. Przyszedł, popatrzył, pokiwał głową - „nie" - i poszedł. A jak Mama przeżywała, gdy powiedzieli jej, że ja umarłam. Leżałam wtedy w szpitalu na tyfus plamisty, ale już siedziałam z ogoloną głową, wychudzona, zmizerowana, słaba. Pielęgniarka posadziła mnie przy oknie i widziałam, jak Mama biega od okna do okna i wypatruje. Nie poznała mnie. Kilka razy przebiegła, przebiegła dosłownie, a ja nie miałam siły zastukać palcem w szybę. Dopiero stanęła obok pielęgniarka, zastukała w okno, Mama zatrzymała się, popatrzyła i się rozpłakała. 35 km jechała wołami po moje ciało i przez całą drogę płakała. A to umarł w sali obok 15-letni Kazach, który zjadł, przedawkował sporysz. Nie wiem, kto był na jego sali, na mojej, dużej sali, było 8 łóżek i 8 chorych osób: - matka po porodzie z dzieckiem; - chłop z gruźlicą chodzący w koszuli do pasa; - dziecko chore na dyfteryt; - babka na żółtaczkę; - 3 osoby, w tym ja, po tyfusie plamistym; - jedna po tyfusie brzusznym. Wyzdrowiałam, przyjechali po mnie, a ja lewą nogę mam sztywną. Wsadzili na chodok39 - za wsią lato w pełni, step pachnie - zemdlałam. Postawili wóz przed chałupą. Leżałam pod wozem, a nogę wystawiałam na słońce. Pewnie też było Kosynka (ros.) - trójkątna chustka. chodok (ros.) - wózek. 123 plus 40 stopni. I przeszło. Chorowały też p. Tutakowa i p. Sitkowa. Tutakowa była długo, długo ślepa, Sitkowa głucha, no a ja kulawa. Było, minęło. I nie wróci więcej. I oto nadszedł (w r. 1968) dzień powrotu do Moskwy, a nas nie ma kto odwieźć. Wszyscy pijani jak bele. Na szczęście Szura zorganizowała wehikuł i znalazła kierowcę nawet dość trzymającego się na nogach. Jechałyśmy małą cysterną, w której było wapno do dezynfekcji stajen. Było zimno i ciasno, więc nogi miałyśmy podkurczone. „Stiep da stiep krugom"40, więc mógł facet jechać zygzakiem. I jechał. Ale wstąpiliśmy jeszcze do wsi, gdzie Jadzia miała grób mamy i chwilę porozmawiała ze znajomymi. Samolot odlatywał wcześnie rano, więc nocowałyśmy w pokoju „dla inostrancew"41 - po co im taki pokój? Miałyśmy łóżka i pościel. Tubylcy kimali w poczekalni na ławkach. Jak w kalejdoskopie przesuwały mi się obrazy z przeszłości przed oczyma. Różnica była ta, że w kalejdoskopie kolorowo, a u mnie było szaro. Tylko jabłko do dziś widzę czerwone. Miasto Kustanaj oddalone było o 80 km. Nikt tam nie jeździł, bo nie było takiej potrzeby. Kustanaj było ostatnią stacją kolejową, no i trzeba było mieć „komandirowku"42. Według mnie nikt nie czuł takiej potrzeby wyjazdu. Przecież urlopów nie było, wczasów nie było, to po co i dokąd jechać? Chłopcy pierwszy raz zobaczyli pociąg i jechali nim wtedy, gdy brano ich do woja. A baby? Sto lat taka mogła żyć i z miejsca się nie ruszyła. A ja pojechałam „po diełam"43 i trafiłam na bazar. Oko 40 Stiep' da stiep' krugom (ros.) - tylko step wokół - cytat z rosyjskiej pieśni ludowej. 41 Inostraniec (ros.) -cudzoziemiec. 42 Komandirowka (ros.) - delegacja. 43 Po dielam (ros.) - tu: służbowo. 124 mi zbielało, tyle różnego towaru. Nagle patrzę - jabłka. Piękne, czerwone, duże. Kupiłam jedno dla brata na urodziny. Po powrocie schowałam do walizki. Co to się działo! Ktokolwiek wszedł, pyta: „co tu tak pachnie?" A brat stwierdził: „tu pachnie jabłkami, a przecież to jest niemożliwe". Okazało się, że jeden jedyny raz za 6 lat było to możliwe. Czy uda mi się być jeszcze kiedyś w Pierwomajce? Bardzo bym chciała. I żeby to było w lecie. Step jest wtedy przepiękny, pachnący, kolorowy. Granatowe wody jezior, dzikie ptactwo. Trawa wysoka, w górze śpiewające skowronki i słońce, słońce, palące słońce. Mam do dziś apaszkę, którą nosiłam na głowie - jest wypalona od słońca. Kwiaty w stepie bajecznie kolorowe, takie nasze w miniaturowym wydaniu. Wiśnie okrutnie kwaśne na malusieńkich krzaczkach, a poziomki!... Całe łany dorodnych, słodkich poziomek. Kładłam się na trawie i jadłam tak długo, aż miałam dość. Już nie mogłam. A te wschody i zachody słońca w krótkie letnie noce! Słońce - olbrzym czerwony właził gdzieś na horyzoncie do dziury, a z drugiej strony już pokazywała się zorza. Takiego granatowego nieba i takich gwiazd ostro świecących nigdy więcej nie widziałam. A fatamorgana wczesnym rankiem? Widać było za mgłą domy oddalone o 12 km i doskonale słychać było szczekanie psów. A w zimie step jest srebrny, skrzący się, właściwie niebiesko-srebrny. Oczy bolały patrzeć w dal, a wciąż patrzyłam „za jezioro", czyli na zachód. Tam była moja Ojczyzna. Czy ją jeszcze kiedyś zobaczę? • Zobaczyłam, wróciłam. I co? Zatęskniłam za Pierwomajką, nie mogłam przestać myśleć podczas posiłków - ja już jestem syta, a tam tyle ludzi głodnych! Ludzi prostych, dobrych, niczemu nie winnych. Marzyłam o powrocie. Udało mi się po 22 latach, a teraz marzyłam o ponownej wizycie w Pierwomajce. 125 Udało mi się to w 1988 roku! Po 42 latach od powrotu i 20 latach od pierwszego pobytu w roku 1968. W marcu 1985 r. zasiadł na moskiewskim tronie Michaił Gorbaczow. To on rzucił hasła: „pieriestrojka", „głasnost"' i „usko-renije"44. Chwała mu za to, bo można było bez problemu udać się do Matuszki45 Rosji. Jak ja na to czekałam, jak czekałam! Dwadzieścia lat - od 1968 roku do 1988. Na wiosnę 1988 brat Liwiusz, córka moja Inna i ja zjawiliśmy się w konsulacie rosyjskim z zapytaniem, jakie są szanse wyjazdu do Kazachstanu. Wypełniliśmy jakieś druki, daliśmy zdjęcia. Nie mogłam się doczekać odpowiedzi. Po miesiącu jednak nadeszła: możemy jechać na miesiąc. Brat zrezygnował, zostałyśmy we dwie. I co się okazało (o tym dowiedziałyśmy się już na miejscu - w Pierwomajce). Otóż zjawia się we wsi NKWD i szuka Wiery Szajrer. Co się biedaczka strachu najadła! Ona - Rosjanka wyszła za mąż za Niemca, a stało się to nad Wołgą. Gdy wybuchła wojna, on trafił do „trudarmii" (tam zmarł), ona z synem i córką została wywieziona wraz z innymi Niemcami. Cały ten kraj, gdzie było wielu Niemców (potomkowie tych od czasów carycy Katarzyny), też przesiedlono. Córka jej zmarła i została pochowana „za jeziorem". Wiera po dwóch czy po trzech latach odkopała trumienkę i zaglądnęła do środka. Podobno prochy były kolorowe. Kolorowe od materiału sukienki. Otóż tę Wierę pytano, czy może wskazać grób Matus. Przytaknęła. Następnie informowano się, czy jest stołówka i hotel, bo przyjadą „Po- 44 Pieriestrojka (ros.) - przebudowa; głasnost' (ros.) - jawność; uskorienije (ros.) przyspieszenie. 45 Matuszka (ros.) - mateczka. 126 Haki". Dyrektor zapewnił, że jest wszystko, dostał też prikaz, że ma nam służyć pomocą. Nie było ani stołówki, ani hotelu, a pomoc marna. Zabrałyśmy papierki-dokumenty, konserwy, 5 butelek wódki, po 1000 rubli na głowę i bardzo dużo szminek. Wiozłam również tabliczkę z nazwiskami pochowanych i wieniec z nieśmiertelników. To był październik 1988 roku. Do Moskwy dojechałyśmy szczęśliwie. Dzięki szminkom kupiłam bilety na pociąg do Kustanaju. 35 godzin jazdy, tylko! Także dzięki szminkom miałam wsio bez kolejki. W wagonie sypialnym (innych nie ma) noc przeszła spokojnie. Długo nie mogłam zasnąć, myśli kłębiły się w łepetynie. Znowu przed moimi oczyma przeleciały (tym razem) 42 lata - szmat czasu. Tyle lat ma jadąca ze mną córka Inna. Jest inna, bo po ojcu Agbaju (Kazach) skośnooka, czarna jak kruk, aż granatowa. Urodziła się po trzech dniach mego wycia z bólu 28.01.1946. Była przy mnie „babka", bo „wraczicha"46 pojechała do miasteczka.Dostałam gorączki popołogowej, więc Agbaj siadł w zaprzężony w 2 konie „chodok" i popędził 35 km po lekarkę. Przywiózł, zrobiła zabieg i zaraz ją odwiózł. Oczywiście wrócił, ale konie „zagnał" - po prostu padły. Chyba najbardziej była wystraszona „wraczicha", bo gdybym umarła - 5 lat nie jej. Zastanawiałam się, czy ojciec Inny żyje, czy się zobaczą. Dziadek córki był chanem, a więc i w niej płynie błękitna krew. Na pewno, bo ma absolutnie wielkopańskie maniery. Pamiętam, jak „babka" przynosiła mi Inne do pracy na karmienie, zawiniętą w jakieś szmaty, i nazywała ją „kyrpuszyszyn" czyli „żół-wik"; mnie nazywano „karakuł" - oczy czarne. W tym okresie 4 krowy dawały pół litra mleka. Dyrektorka kazała dawać to mleko mnie. Gotowałam z niego kisiel: mleko i mąka ziemniaczana własnej produkcji. Bez soli, bez cukru, a jakie to było pyszne, Wraczicha (ros.) - lekarka. 127 Nie rozumiem tylko, dlaczego po powrocie do Polski taki kisiel mi nie smakował - pewnie mleko nie takie, no i mąka ziemniaczana kupna. Nocami jadłam gotowane buraki, też bez cukru, bez soli, nie mówiąc o innych przyprawach. Pyszne były. Podobno w ciąży ma się zachcianki. Co by się stało, gdyby mi się np. zachciało lodów? Nie, to było niemożliwe, bo nie pamiętałam ich smaku. Jeżeli kiedykolwiek rozmawiałyśmy z Polkami o jedzeniu, to 99% marzyło o schaboszczaku, ziemniakach i kapuście. Ja o bułce z masłem i szynką, do tego herbata z cytryną. Oczywiście nie zwykła bułka, a kajzerka. Mieliśmy z bratem ogródek, wszyscy mieli. Grodziło się gnojem z pobliskiej stajni. Rosła w nim kapusta, cebula, marchew, pietruszka i tabak47. Codziennie rano podlewało się. Wszystko rosło pięknie i cieszyło oko. Niestety, wpadły krowy, stratowały, zeżarły. Ostał sie tylko tabak, a raczej liście, z których brat robił mi tytoń. Paliło się w gazecie. Był nawet taki kawał: kiedy Ruscy byli w Krakowie, pyta jeden drugiego: - „Krakowska" - choroszaja gazieta? - Choroszaja. - „Echo" - choroszaja gazieta? - Choroszaja. - A „Trybuna"? - Nie znaju, nie kurił48. 47 Tabak (ros.) -tytoń. 48 Choroszaja (ros.) - dobra; nie znaju, nie kurił (ros.) - nie wiem, nie paliłem. 128 Rok 1988. Obudziłam się rano. Zbliżaliśmy się do Wołgi-(„Wołga, Wołga mat' rodnaja, Wołga russkaja rieka".49) Przez most jechaliśmy 5 minut! Aż strach było pomyśleć, gdyby tak most się załamał. Do Fiodorówki (obecnie Dżarkul) przyjechałyśmy na 19-30. Ciemno, choć oko wykol, i strasznie. To był w dodatku piątek i jakieś święto. Na peronie straszne typy młodych ludzi. Nogi ugięły się pode mną. Na szczęście był też milicjant, do którego zaraz się zwróciłam i mówię, o co mi chodzi: - Mnie to nie interesuje - mówi. - Powinniście mi pomóc. - Odprawię pociąg, przyjdę. Ktoś podszedł do mnie i kazał telefonować. Gały wywaliłam - telefonować? I rzeczywiście, zabrał mnie milicjant do swego biura, coś szperał w papierach, wreszcie wykręcił numer i mówi: - Nie trwóżcie się, tu milicja, ale mam dla was dobre wieści. Gdzie Iwan Aleksandrowicz? Ktoś mu coś odpowiedział i wtedy on oddał mi słuchawkę. Usłyszał, że Wania nie żyje, i nie chciał mi tego sam powiedzieć. Powiedziała mi Wani żona Wiera. Przyjechali z bratem samochodem osobowym i popędziliśmy w piękną gwiaździstą noc. Gadaliśmy prawie do rana. Zatrzymaliśmy się u Wiery, bo miała 3 pokoje, kuchnię, nawet wanna była, ale kąpali się nadal w „bani", czyli łaźni, z której w zimie mężczyźni wyskakiwali nago, tarzali sie w śniegu, a potem dawaj nazad50 do bani. Nie chciało mi się wierzyć, że domy są drewniane, koło chat rosną rajskie jabłuszka, jest telewizja, lodówka, pralka, palą węglem, no i elektryczność, a myśmy przez 6 lat mieli „koptiłki": Wołga, Wołga... (ros.) - Wołga, Wołga, matka rodzona, Wołga rzeka rosyjska - cytat z rosyjskiej pieśni. Dawaj nazad (ros.) - ruszaj z powrotem. 129 buteleczka z naftą, korek z ziemniaka, przez środek blaszana rurka z knotem, a knot z waty, a wata z kołdry. Tę resztkę z kołdry już zostawiłam, nie t>ralam. Nie było co. Oczywiście nie było już pieców, do których można było się przytulić w zimie, bo były ciepłe. Często w zini°we wieczory siedzieliśmy z Piet'ką i grali: on na bałałajce51, a 'f- na gitarze. Siedmiostrunowa była. Ukradli. Zamieszkałyśmy więc u Wiery. Ja, cała w skowronkach, chodziłam od znajomych do znajomych. Wiera Szajrer mieszka z synem, synową i dwoma wnukami. Jak mieszka! Przypomniała mi, jak jej malutkiego syna Wanię sadzałam na ladzie i on zjadał okruszki. Długo to trwało, nim nauczyłam się krajać „jak w aptece". Ona też dostawała więcej chleba Spotkałam Bielecką. Mąż Adam umarł. Doskonale pamiętam narodziny ich dzieci- Miało pewnie dwa miesiące, jak zamiast smoczka ssało kiszony ogórek. Przyjechała moja ówczesna przyjaciółka Szura z mężem. Mają ośmioro dzieci. Nie wiem, kto jeszcze był, bo nawet nie pamiętałam wielu osób. Niestety, mowy nie było, żebym codziennie była na grobie Mamy i Polaków. Na fermę 2 - obecnie wieś „Drużba" - było 8 km, a może 12. W zimie chodziłam z kilkoma osobami w soboty wieczorem, aby na niedzielę być w domu. Biały śnieg skrzypi, gwiazdy migocą, mróz napewno 40 stopni. Co chwilę zmieniano się, tzn. ktoś inny szedł pierwszy, bo łatwo zgubić drogę. Kilka razy na mnie wypadło. Szliśmy w milczeniu i nagle słyszę: „ej, Jołan-ta!", oglądam się, a za mną nie ma nikogo, Śmiali się ze mnie i wreszcie kazali iść na końcu. Nie wiem dlaczego zboczyłam z drogi. Bałałajka - rosyjski ludowy instrument muzyczny. 130 Ludziska ciekawi byli zobaczyć nie mnie, a Inkę - skórę zdartą z ojca. Przyszedł z żoną stryj Inki, oboje rozpłakali się jak bobry... ze szczęścia. Zaprosili nas do siebie na „biszparmak", a może „biszbarmak"? Ogromna misa na środku dywanu, dookoła biesiadnicy: albo siedzący po turecku, albo - jak Neron - leżeli na boku. Gospodyni chodzi z miednicą, ręcznikiem i dzbankiem z wodą, każdy po kolei myje ręce, bo przecież „to" się je „ręcami": pośrodku miski mięso, a dookoła ciasto na makaron w całości. Każdy bierze kawałek mięsa i ciasta. Ince dano widelec. Siedziała na środku, jako gość honorowy. W prezencie dali jej kołderkę i puchową poduszkę, a mogła zażądać, co chciała. Ot, taki zwyczaj, czy obyczaj. К propos zwyczaje - kazachska kobieta rodzi zawieszona na sznurze wiszącym od sufitu. Dookoła w izbie siedzą w kucki baby, za oknami dzieci. Jeżeli urodzi się syn, to dzieciarnia pędzi do dziadków. Kto pierwszy oznajmi wesołą, szczęśliwą nowinę, dostaje z domu, co chce. Córka nie jest powodem do radości. Pamiętam piękną Kazaszką Sarę. Urodziła 12 (dwunastu) synów. W trzecim miesiącu życia umierali. Według mnie to były zakażenia. Otóż kołyska była malutka, malusieńka, bo Kazachowie urzędowali na podłodze. W materacyku była dziura, u wylotu której zawieszona była buteleczka. Jeżeli chłopczyk, to siuraka wsadzano do tej buteleczki. Jeżeli to dziewczynka, to miała wetknięty patyczek, koniec którego był w buteleczce. A zdawałoby się, że byli czyści. Młodzi już nie, ale starzy szli załatwiać się z czajnikiem wody. Oczywiście kucały kobiety i kucali mężczyźni - podmywali się. Polacy nie przyzwyczaili się za całe 6 lat załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne o 10 kroków od ludzi. Zawsze szukali ustronnego miejsca. Teraz każdy ma własne drewniane WC. Byłam u dyrektora i u przewodniczącego wiejskiej rady - nie mogą pomóc, nie mają ludzi. Jedynie mogą przywieźć ziemię. 131 Miałam 5 butelek wódki, dokupiłam jeszcze 5 i Bajzak (stryj Inki) załatwił żelazny krzyż i ogrodzenie, a nawet farbę na pomalowanie. Na drugi dzień pojechaliśmy samochodem na cmentarz. Wiera z synem, synową, Bajzak, Inna i ja. Wysiadłam z auta i pędzę sama. W pewnym momencie stanęłam jak wryta. Pełno grobów ogrodzonych płotami drewnianymi lub żelaznymi. Groby z napisami i fotografiami, pełno sztucznych kwiatów, ale każdy w inną stronę - jak kto chciał. „Mego" grobu nie ma. Odwracam się, pytam Wierę, a ona mówi: - Stoisz na grobie. Patrzę pod nogi - może nie całkiem równa ziemia, ale nigdy by mi do głowy nie przyszło, że to ten olbrzymi ongiś grób. Uwierzyłam na słowo, chociaż do dzisiaj nie jestem przekonana. Ziemię przywieźli, zwalili. Dużo ziemi.. Wańka z żoną Iriną zabrali się żwawo do pracy i usypali kopiec. Oczywiście pomagała Inna i Bajzak. Przywieźliśmy jakieś krzewy, które posadzono, wbito krzyż, zawieszono tabliczkę i wianek, powbijano żelazne ogrodzenie (z furtką) i malowaliśmy. Ja osobiście bardziej pomalowałam siebie, więc Inka poradziła mi zaprzestać tej czynności. Przestałam i zapatrzyłam się w step. Jesień była pochmurna, wietrzna, ale świeczki paliły się. Oczywiście robiłam zdjęcia. Marnie wyszły, bo film miałam ruski, czyli byle jaki. Potem odwiedziliśmy mego „bratika" Wanię. Mamasza już umarła. Nie wiedziałam, co z ojcem Wańki. Ożenił się! Nie do wiary - ożenił się? Doskonale go pamiętam: niski, zarośnięty, brudny i w dodatku śmierdzący gnojem. Nigdy się nie mył.'Za dolną wargę wkładał „szakszę" i bez przerwy spluwał. „Szaksza" to była mieszanina pyłu tytoniowego z wapnem. Spał z synami na pryczy. Dzieciaki dostawały na wieczór po kawałku chleba, połowę zjadały, a połowę chowały pod szmatę, którą miały pod głową. Rano niektórym brakowało chleba, zaczynała się więc bijaty- 132 ka. W końcu złapano złodzieja - był nim ojciec rodziny. Ten oświadczył: „nie pracują, nie muszą jeść!". Od tego momentu wieczorem zjadali całość. Mój „bratik" Wania był moim rówieśnikiem, a pracował jako pomocnik weterynarza - felczer. Pewnego razu zjechało na-czalstwo z felczerem z centrali. Do Wańki-felczera dali go na noc. Miał swój kawałek chleba, dostał „kipiatok"52, siedzi i żuje. W pewnym momencie podchodzi do Mamy i mówi po polsku: - Pani Polka z Polski? -Tak. - Panią zesłali? - Tak. - A ja głupi sam przyjechałem. Musi pani wiedzieć, że byłem komunistą, ale już nie jestem. Wyleczyłem się. Jakie te Polaki durne - po co Bereza53? Kto komunista - do Sojuza54. Raz dwa odechce mu się komunizmu. Więcej nie widzieliśmy go. Nie wiemy, co się z nim stało. To był polski Żyd. O, przepraszam! To był polski Jewrej"55 - bo tak się kazali Żydzi nazywać. Podobno słowo „Żyd" jest obraź-liwe, jak dla Polaka „Lach", dla Rosjanina „kacap", dla Ukraińca „chochoł", dla Czecha „Pepik". 52 53 Kipiatok (ros.) - wrzątek. W Berezie Kartuskiej (Polska międzywojenna) w latach 1934-1939 znajdował się obóz dla więźniów politycznych. Sojuz (ros.) - związek; tu: Związek Radziecki. Jewriej (ros.) - Żyd; Żyd (ros.) - obraźliwe określenie Żyda. 133 Wieczorem na bardzo krótko przyjechał ojciec Inki. Gdy odjeżdżałyśmy miała 3 miesiące, a zobaczył ją mającą 42 lata. Mało mówił, raczej patrzył i pewnie oczom swoim nie wierzył. Był pewien, że ja Inne oddałam do domu dziecka. Fakt pozostaje faktem, że dwie kobiety - Polka i Rosjanka - namawiały mnie, żeby Inkę zostawić. „Wrócisz do Polski - mówiły - i pies z kulawą nogą nie będzie wiedział, że miałaś dziecko". Odpowiedziałam: „Gdybyście były pijane, to bym zrozumiała, ale jesteście przecież trzeźwe". Zresztą w Polsce znalazła się ciocia, która też mi „radziła z gorącego serca", żeby oddać Inkę do adopcji. Jeszcze ci dobrze zapłacą" - zachęcała. Bałam się nocy: pluskiew i stonóg. Wiera mnie zapewniła, że tego paskudztwa już nie ma. Pamiętam, jak mi stonoga wpadła do ucha, myślałam, że zwariuję. Wsadziłam do ucha palec - wyjęłam połowę, a te 50 nóg dalej tam szalało, dopiero jak Mama nalała mi do ucha wody - wypłynęła reszta. Od tej pory spałam w chusteczce na głowie. Na wszelki wypadek założyłam i teraz. No bo jak tamte sto nóg wpadło do talerza, to się wyrzuciło, a zupę zjadło do końca. Najgorsze zupy były z owsa. Spluwało się po każdej łyżce wsadzonej do otworu gębowego. Pełno było kłujących wąsów. Makabra. W 1945 roku jako agronom pracowała niejaka Graf zesłana z Leningradu. Pewnie miała coś wspólnego z carycą Katarzyną, bo wskazuje na to nazwisko56. A Liwiusz na jakiejś szkapie jeździł 12 km po gazety. Nadszedł kwiecień, maj 1945. Roztopy takie, że nawet konno nie można było pojechać po te gazety. Graf (ros.) - hrabia. 134 Nikt się tym specjalnie nie przejmował. Radia też nie było, bo po co i komu było ono potrzebne? I oto 16 maja nasza agronom wybrała się końmi do sąsiedniego kołchozu, ale w innym kierunku niż po gazety. Można powiedzieć, że wróciła natychmiast. Mowę zawsze miała „soczystą", a w tym momencie zapluła siebie, dyrektorkę, buchaltera i mnie. Długo to trwało, nim zrozumieliśmy, że 9 maja skończyła się wojna, że cały So-juz miał dzień wolny, naród szalał. Myśmy też chcieli zaszaleć, ale nie było szans. W/każdym razie w sowchozie wrzało. Baby płakały z radości czekając na mężów i synów. Co ja myślałam? O powrocie bez Mamy. Co my powiemy Ojcu? Parę listów od Ojca dotarło do nas. W pierwszym „cieszył się", że jesteśmy na żyznej Ukrainie. Uświadomiłam go, że nasza Fiodorówka (w Rosji ich masa) leży za Uralem. W którymś z rzędu napisał, że kocha Mamę po 18 latach tak samo jak w dniu ślubu. A jeszcze w innym, pisanym 3 miesiące wstecz (dobrze to pamiętam), napisał tak: „Śniło mi się, że Jola odeszła szukać pracy. Nie pozwól jej oddalać się, bo przecież ona jest w wieku cielęcym." I faktycznie. Byłam w Fiodorówce, szukałam pracy z mieszkaniem. Nie zdążyłam, bo mi Mama kazała wracać, no i pokazała list. Nadszedł 1946 rok. Zaczęły dochodzić słuchy o naszym powrocie do Polski. I rzeczywiście. Dostaliśmy wiadomość, że się mamy zgłosić z końcem kwietnia u naszego prezesa57 po papiery i 1 maja 1946 nastąpi wyjazd. Dano nam jedną parę wołów zaprzężonych do wozu. Na wozie resztki naszego dobytku i najważniejsze - suchary na drogę. Na tych bagażach siedziała osiemdziesięcioletnia pani Niewiarowska. Kto powoził, nie wiem. Woły zresztą same idą drogą. Wyruszyliśmy w południe. 57 Chodzi o przedstawiciela Związku Patriotów Polskich. 135 Przed nami 35 km. Wszyscy pieszo, w milczeniu wolnym krokiem za wozem, ja z 3-miesięcznym dzieckiem na ręku. Zaglądałam, czy się nie udusiło. Musiałam ją przewinąć. Położyłam ją więc na śniegu, żeby zmienić pieluchę-szmatę. Ani nie kichnęła. Doszliśmy późną nocą. Wóz jechał ulicą i pewnie koło wpadło w koleinę, bo wóz się zachwiał, Niewiarowska spadła i zabiła się. Na drugi dzień my ładowaliśmy się do wagonów, a mąż i Stefa pochowali ją. Na pewno bez trumny, bez tabliczki, może w prześcieradle? Natomiast mnie zdrętwiały ręce i chyba usnęłam. Gospodyni chwyciła Inkę na ręce i wrzasnęła: „ono chyba zamarzło!", bo nóżki były odkryte. Położyła ją na piecu. Byłam tak otępiała, że do mnie to nie dotarło. Ani nie zakaszlała! I znowu ten 1 Maja. Siedzimy w wagonach towarowych, ale już otwartych i nagle pociąg zagwizdał i ruszył. Co to się wtedy działo! Niektórzy ludzie byli jeszcze na bazarze, gdy usłyszeli gwizd i zobaczyli ruszający pociąg, biegli co sił na przełaj i wskakiwali, gdzie się dało. Nigdy nie uprzedzano, jak długi jest postój, a ludzie szli do pierwszego wagonu po prowiant, który rozdawał prezes. Ja też raz poszłam. Pociąg rusza. Kto sprytniejszy, wskakuje obojętne do którego wagonu, a ja przerażona stoję. Wreszcie nikogo nie ma, ale i pociąg już nie posuwa się żółwim krokiem, zdecydowałam się więc i skoczyłam na boczne schodki koło buforów, bo do wagonu było za wysoko. Tego, co przeżyłam, nie umiem opisać. Zmarzłam, wręcz skostniałam, a musiałam się trzymać zimnego żelaza, bo pęd powietrza mógł mnie zdmuchnąć. Jechaliśmy tak miesiąc i przez miesiąc czasu dziecko nie było kąpane. My też nie myliśmy się. Na szczęście karmiłam ją piersią. Po czym miałam pokarm? Po sucharach? A co z pieluchami? Nie pamiętam. Na zesłaniu byli też dziadek i babcia Spuziakowie z wnuczką Wandą Kamińska. Oni podali się za Ukraińców. Oboje umarli, a Wandy nie chciano wypuścić, bo wracały tylko osoby narodo- 136 wości polskiej i żydowskiej. Tymczasem ona nie chciała zostać, przesiadała się więc na każdej stacji do innego wagonu i za każdym razem prezes wrzeszczał, żeby ją ujawnić, bo nas wszystkich zawrócą. Nikt jej jednak nie chciał zadenuncjować. Przyszła kolej na nasz wagon. Weszła i nocowała. Rano patrzymy - granica. Jesteśmy otoczeni zwartym pierścieniem żołnierzy. O rany! Kładziemy Wandę pod moją pierzynę i zabraniamy nawet oddychać. Ja z bratem i córką leżymy na dole. Wchodzi Rusek z listą, wyczytuje, trzeba się odezwać. Popatrzył, policzył i pyta: - Czy jest ktoś, kogo nie wyczytałem? Zapadła najcichsza cisza, a ja wtedy mówię: - Tak, moja córka. I pokazuję na niemowlaka. Machnął ręką i wyszedł. Długo trwała jeszcze cisza w wagonie, oj długo. Na pierwszej polskiej stacji chodziła jakaś pani i pytała o sieroty. Wandzia poszła z tą panią i ślad po niej zaginął. Co robiła? Jak jej tam było? Może jeszcze żyje? Pytania te pozostają bez odpowiedzi. Dowieźli nas do Poznania i ustawiono pociąg na bocznym torze. Wprawdzie było ciemno, ale postanowiłam iść na zwiady. Weszłam do holu obdarta, podeszwy oderwane, brudna i widzę dwóch panów i panią ubranych jak z żurnala. Pomyślałam: „nie dziwię się, że była rewolucja, ja bym z nich zdarła te ubrania". Poszłam jednak dalej. Zapachniało mi chlebem i znalazłam pomieszczenie z półkami, na których do sufitu leżał chleb. Pewnie gębę rozdziawiłam na taki widok. Pytam: - Czy mogę kupić chleb? - Tak - pada odpowiedź, a ja dalej: - Naprawdę mogę kupić? - Tak - i facet robi głupią minę, a ja nadal nie wierzę, więc znów pytam: - Mogę kupić cały bochenek? - Oczywiście, czego się dziwisz? Wreszcie kupiłam bochenek i dawaj biegiem do wagonu z krzykiem: 137 - Mam chleb!!! Pani Sitkowa mówi: - Poczekaj, znajdę nóż. Nim go jednak znalazła, chleb był rozerwany i zjedzony. Chłopcy poszli po następny. Na drugi dzień każdy dostał darmowy bilet tam, gdzie chciał. Pani Sitkowa do Kurzeszyna, pani Tutakowa do Opola, a my z bratem i córką do Bochni. Wymieniliśmy adresy, które przydały się przy późniejszych spotkaniach, bo utrzymujemy kontakt do dzisiaj. Niestety, z tych dziewięciu osób zostało nas już tylko sześć. Kraków, lipiec 1998 Fot. 1. Так wyglądaliśmy w dzień powrotu po 6 latach w „Raju". Brat boso, ale w futrzanych portkach i kurtce. Ja w dziurawych butach, bez bielizny. Córka Inka - 4 miesiące. Fot. 2. Liwiusz Matus, brat Autorki, po powrocie do Polski w 1946 roku. 139 щ '■■'-'-»«1 'fti-jnflttiJ ШР v • «■-.! щ 1ЩР*^ ИИРРРЧ^^^Щ ' J : г"~.---------------------------- "Щ-_____^НЬй Fot. 3. Tak wyglądał dom po 20 latach. Za „naszych" czasów był „otynkowany" i pobielony łajnem z gliną. Został, czekał na mnie 20 łat! Jeden jedyny- to był sklep. Fot. 4. W tym grobie spoczywają: Aspazja Matus, Wanda i Adolf Ka-mińscy, Maria i Waldemar Bobrowscy (matka i syn). Wieś „Drużba", woj. Kustanaj, pow. Fiodorowka. Zdjęcie z czerwca 2000 r. Barbara MEDYEY MOJE WSPOMNIENIA Pamięci drogich mi osób, które walczyły i zginęły za Ojczyznę. ."'V. Barbara Medvey z domu Kwietniewska, córka Piotra i Heleny z domu Kaweckiej, urodziła się 8 kwietnia 1925 roku w Staszowie w województwie kieleckim, zdięae z 2005 r. Dzieciństwo spędziła w miejscowości Dzi- sna, w północnej części Wileńszczyzny, gdzie jej ojciec był kierownikiem szkoły podstawowej. Tam ukończyła szkołę podstawową i rozpoczęła naukę w gimnazjum. W1936 roku urodziły się jej dwie siostry bliźniaczki. Po wkroczeniu armii radzieckiej na teren wschodniej Polski władze radzieckie aresztowały jej ojca (w nocy z 1 na 2 listopada 1939 г.), który już nie powrócił do rodziny- zaginął bez wieści, nie zdołano uzyskać żadnej informacji o jego łosie. W dniu 13 kwietnia 1940 г., razem z matką i z dwiema małymi siostrami, została deptortowana do Kazachstanu, do wsi Sosnówka w Pawłodarskim obwodzie. Tam przebywała, ciężko pracując, przez sześć łat, do czerwca 1946 roku. Po powrocie do Polski zamieszkała w Krakowie i podjęła naukę w Szkołę Pielęgniarskiej. Zrezygnowała ze studiów medycznych, by jak najprędzej rozpocząć pracę zarobkową i móc pomagać matce i niedorosłym jeszcze siostrom, które zamieszkały w rodzinnym Staszowie. Po ukończeniu szkoły w 1948 roku, rozpoczęła pracę w sanatorium dla dzieci chorych na gruźlicę w Zakopanem. W 1950 roku wyszła za mąż i zamieszkała w Krakowie. Jej mąż, Artur Medvey, za przynależność do Armii Krajowej i udział w tzw. Akcji „ Ostra Brama ", został aresztowany w 1944 roku przez NKWD i więziony w łagrach sowieckich; po licznych 142 staraniach rodziny powrócił do Polski w 1949 roku; zmarł po ciężkiej chorobie w 1961 roku. Po śmierci męża, pracując nadał i wychowując samotnie dwoje dzieci (córkę i syna) - zdołała kontynuować naukę; w latach 1961-1963 ukończyła klasy licealne i zdała maturę. Pracowała w dalszym ciągu w zawodzie pielęgniarskim, na coraz wyższych stanowiskach. Ze względu na zły stan zdrowia, po 26 łatach pracy przeszła na rentę (od 1993 roku ma I grupę inwalidztwa), mieszkała nadał w Krakowie opiekując się swoją matką, która zmarła w 1995 roku. W1999 roku przeniosła się z Krakowa do Jaworzna, by przy pogarszającym się stanie zdrowia być błiżej mieszkającej tam rodziny. Do Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków zapisała się zaraz po jego powstaniu, w lutym 1989 roku. Obecnie jest członkiem Oddziału w Jaworznie. Wspomnienia z Kazachstanu napisała w kwietniu 1989 roku; są one ważkim świadectwem czasów zniewolenia. DZIECIŃSTWO Moi rodzice pochodzili z Polski centralnej, a pobrali się w 1921 r. Ojciec Piotr był nauczycielem, a Mama Helena nie pracowała zawodowo. Przyszłam na świat 8.IV.1925 r. w domku mojej babci Michaliny w Staszowie, woj. kieleckie. Dziadek Karol już wtedy nie żył. Mama postanowiła mnie odchować przy babci i dopiero w 1927 r. wyjechałyśmy obie do Mira, pow. Stołpce (Kresy Wschodnie), do Ojca, który objął posadę kierownika szkoły powszechnej. Mieszkaliśmy przy szkole, należał do nas sad i duży ogród warzywny, a także trochę pola. Mama hodowała ptactwo, świnie, krowę, oraz stołowała parę osób. Tam rozpoczęłam naukę od drugiej klasy, bo już umiałam czytać i znałam tabliczkę mnożenia. Chciałam opisywać dzieje -mojej rodziny opierając się wyłącznie na swojej pamięci. Chodzi też o moje uczucia i odczucia, które może nie były zgodne z uczuciami dorosłych. Lata wczesnego dzieciństwa są ubogie, jeśli chodzi o wspomnienia. Mama urodziła się w 1898 roku w Wiśniowej k/Staszowa, a Ojciec w 1897 r. w Koprzywnicy k/Tarnobrzegu. Dziadek postanowił, że mój Ojciec będzie uczył się szewstwa. Ojciec mój pragnął uczyć się dalej i za wiedzą matki uciekł do Ostrowca. Tam, dając korepetycje i mieszkając kątem u dalszej rodziny, mógł ziścić swoje pragnienia. Wstąpił do Legionów, był kontuzjowany, otrzymał Krzyż Niepodległości. W 1919 roku rozpoczął pracę jako nauczyciel w Staszowie, a w 1927 r. otrzymał posadę kierownika szkoły powszechnej w Mirze k/Nowogródka. Tam mieszkaliśmy przez б lat. Rodzice utrzymywali różne kontakty ze znajomymi i z ro- 145 dziną, która przyjeżdżała do nas w lecie. Brat Mamusi mieszkał w Wilnie i ja często bywałam tam z Mamą. Wujek mieszkał przy ul. Mickiewicza 1/2 (obecnie Lenina) naprzeciw Katedry. Ciocia pokazywała mi różne ciekawe obiekty, byłyśmy często na cmentarzu na Rossie, w Ostrej Bramie, w Katedrze. U wujostwa zobaczyłam gramofon i radio na słuchawki. Tam słuchałam płyt, między innymi Mieczysława Fogga „Synku mój", przy której zawsze płakałam. Rodzina przyjeżdżając do nas do Mira przywoziła pudełka ciastek z cukierni od Gajewskiego lub Strałla. W Mirze uczyli mnie Wanda Hulpowska i Władysław Więcław. Utrzymywali z nami kontakty po wojnie, pan Więcław do dnia dzisiejszego. Przenosząc się z Mira do Dzisny rodzice sprzedali drób, świnie i wiele rzeczy z gospodarstwa. Pieniądze złożyli na książeczce oszczędnościowej na kupno domku z ogrodem. Na miejsce Tatusia przyjechał pan Balicki, pewnie wymienili się miejscami. Zamieszkaliśmy przy ul. Ziemiańskiej 7 w parterowym domku. Dzisna, miasto podupadłe po wojnie, miała swój herb: łódka z żaglem na niebieskim polu. Posiadała dwa przedmieścia, z których jedno było po stronie Sowietów i nazywało się Łunaczarsk. Miasto leżało w widłach dwóch rzek: Dzisny i Dźwiny - i ucierpiało dużo na skutek działań I wojny, dużo domów 2-piętrowych było na wpół zburzonych. Na naszej ulicy było siedem domków, w dwóch mieszkały rodziny Rosjan, którzy zostawili majątki za Dźwiną. Rozmawiali w domu po rosyjsku. Jeden domek wynajmowała pani Helena Chrzczonowiczowa, babcia przyszłego mojego męża Artura. W miasteczku żyli Polacy, Białorusini, Żydzi i Rosjanie. Dzisna była miastem emigrantów, którzy przywieźli ze sobą cząstkę innego świata i chcieli swoje zajęcia tu kontynuować. Dzisna była małym miastem. Miała około 5 tysięcy mieszkańców, a do stacji kolejowej było 30 km. Było to dziwne miasteczko, nie tylko przeze mnie za takie uważane. A co o nim piszą poeci? 146 Białorusin Dymitr Kasaty w 1935 roku napisał wiersz pt. „Moje miasteczko". Piękne jest moje miasteczko! Ma park, aleje, dwie rzeki, Kilka rozbitych budowli I widok bardzo daleki. Przez Dzisnęjest most drugiej klasy, Dużo kamieni na brzegu, Gimnazjum, księgarnia, dwie kasy I wyspa jest Batorego. Ludzie tu chodzą poważni, Cisi, potulni i prości. A w widiach Dzisny i Druji1 Pomnik świetlanej przeszłości. Miasto to - ongiś królewskie, Dziś- smutne, szare, rozdarte, Świeci pustkami i nudą, Nędzą do murów przyparte. Jeszcze jeden poeta, Polak, Jan Huszcza tak opisał Dzisnę: „Miasteczko młodości": Kościelny krzyż, cerkwi kopula, Drewniane trotuary I nuda, co jak mgła się snuła! Wieczorem - dźwięk gitary! Dźwięk gitary i srebrne dźwięki Aż dwóch rzek pod księżycem. (ja o gitarze piszę z lękiem, Krytyków nie zachwycę!) Druja - nazwa odcinka Dźwiny. 147 Gmach mi się jawi gimnazjalny, Na horyzoncie lasy. Cóż, staję się sentymentalny, Tam moje dobre czasy. Popadii córka, czarna Lidka, Słynęła z wdzięków ciała. Na złość studentom więc elitka U Lidki się zbierała. Gdy trąby zwały na obchody, To wtórowały krowy I szli strażacy z beczką wody, Grzmiał frazes mocarstwowy. Rzadziej niż dzwony tam dzwoniła Maleńka dwuzłotówka, Czyli- nie w każdym domu była Przy drzwiach ciężka zasuwka, Magister Dworman, cichy nader Syn żydowskiego cieśłi, Pięć łat czekał na posadę, Aż z brzytwą go znałeźłi. Tan z trudem w pierwsze metafory Jak w jaką sieć dziurawą Łowiłem drzewa i kolory, Zachodów tarczę krwawą. Tam na cmentarzach w lip gęstwinie Są drogie mi mogiły. Miasteczko dobre, w niby- drwinie L łzy się pomieściły. Ślę moje „Kwiaty polskie"2 skromnie Na dwóch rzek srebrzące pluski I jeszcze nieraz chyba wspomnę Piosenki białoruskie. „Kwiaty Polskie" - poemat J. Tuwima 148 Wiersz pochodzi z tomiku „Podróż sentymentalna" Jana Huszczy, literata, mieszkającego obecnie w Łodzi. W swojej twórczości wspomina on często Dzisnę i Kazachstan. Być może dorośli widzieli życie w Dziśnie inaczej, z jego biedą, zamieraniem. Ja opisuję to miasteczko tak jak pamiętam, to miejsce późnego dzieciństwa, gdzie było mi dobrze. Gleby piaszczyste, dużo jezior, jeziorek, głazów, kamieni, pagórków jako pozostałości polodowcowych, dużo lasów. Mimo, że powiat nazywał się dziśnieński, władze powiatowe miały swoje locum w Głębokiem oddalonym o 70 km. Do najbliższych stacji kolejowych w Prozorokach - Polewaczach czy w Ziabkach było ponad 30 km. Miasteczko posiadało światło elektryczne z elektrowni bogatego Żyda Binbada, mającego oprócz tego młyn i tartak. Światło wyłączano o godz. 24-ej. Pan Binbad dawał światło kościołowi, cerkwi i bożnicy bezpłatnie. Początkowo w Dziśnie byłam jedynaczką, a kuzynka Zosia uczyła się w seminarium nauczycielskim w Trokach k/Wilna. Mama zajmowała się domem, który słynął z gospodarności, czystości, zadbania. Miała brata w Wilnie, z zawodu krawca; ubrania i sukienki szyte były w Wilnie. Tatuś miał cichy głos i cicho poruszał się. Rodzice nie kłócili się przy mnie, chociaż często nie rozmawiali ze sobą, a ja to przeżywałam. Byłam chowana jakby pod kloszem, o wielu sprawach nie miałam pojęcia. Życie poznawałam z książek dla dziewcząt, które nie odzwierciedlały wszystkich problemów życia. Wzrastałam w atmosferze wielkiej ufności i wiary w ludzi. Wydawało mi się, że wszyscy są nam życzliwi i uczynni. Na wiosnę 1934 r. zachorowałam ciężko na dur osutkowy. Byłam pierwszym przypadkiem tego roku w mieście, ale nie jedynym. Pamiętam okres rekonwalescencji, byłam chuda i miałam ostrzyżone włosy. Jak wyszłam pierwszy raz na podwórko, była wiosna i duża kra płynęła po Dźwinie. Uczyłam się dobrze, a życie pokazało, że dobrze się nauczyłam (trudno, żeby córka kierownika szkoły miała złe stopnie). Byłam zdyscyplinowana i nie korzystałam z żadnych przywilejów. 149 Od szóstego roku życia jeździłam na łyżwach i w Dziśnie byłam jedyną w 1934 r. dziewczyną, która jeździła na łyżwach i miała na imię Barbara. Jeździłam również na nartach i umiałam pływać. Chłopcy z naszej ulicy i sąsiednich zawsze mi towarzyszyli. Tatuś nie pozwalał mnie straszyć i nie bałam się ciemności. Bardzo pragnęłam mieć rodzeństwo. Koleżanką moją była Stefcia Podgórska, córka starszych rodziców. Ojciec jej był rejentem. Mieli majątek na Podolu i dużo przeszli podczas rewolucji w 1917 r. Miałam dużo kolegów i sympatię, którą był Mietek Wnuk, mój rówieśnik, jedynak, syn policjanta, ładny chłopak. Oczytany, mógł dużo opowiadać o Powstaniu Styczniowym i o Legionach. Z kolegów wymienić należy Artura Medveya, którego spotkałam po wojnie i który został moim mężem, a także Janka Kuchcińskiego. W 1935 roku zmarł Marszałek Polski, Józef Piłsudski. Nosiłam po Nim żałobną opaskę i widziałam, że Tatuś jest smutny. Powiedział: „trzeba było z Nim być, żeby Go ocenić". Tatuś udzielał się społecznie, prowadził różne szkolenia w ramach LOPP-u3 i innych. Przemawiał z trybuny na uroczystościach państwowych w dniach 3-go Maja i 11-go Listopada. Na Dźwinie, rzece granicznej, były dwie wyspy, jedna, im. Stefana Batorego, należała do Polski, druga do Sowietów. Na naszej wyspie pasły się krowy, które przepływały część rzeki. Zdarzało się, że prąd zniósł krowę i ona popłynęła na stronę sowiecką, słychać było umowne strzały, nasi jechali łódką i przywozili krowy. W zimie, gdy lód pokrył rzeki, widać było ślady stóp prowadzące za granicę i z powrotem. Często osoby owinięte prześcieradłem przekradały się na tamtą stronę. Widać było małe domki, w których nikt już nie mieszkał. Sowieci obchodzili swoje święta idąc w pochodach z transparentami blisko brzegu, żeby było widać z naszej strony. Myśmy świętowali swoje święta państwowe i kościelne specjalnie nie chodząc nad brzegiem. LOPP - Liga Obrony Przeciwlotnicze) i Przeciwgazowej. 150 W tym okresie w Dziśnie nikt nie miał auta, ani motoru, lecz za rok czy dwa przyjechał chirurg, dyrektor szpitala, i miał auto, a motor kupił urzędnik poczty. Do stacji Głębokie zaczął jeździć prywatny autobus. Dużo osób zaczęło kupować rowery, ja też dostałam, ale dopiero jak byłam w I ki. gimnazjum. Opisując moich rodziców, chcę podkreślić, że miałam bliższą więź z Ojcem, Mama była surowa, nawet za bardzo. 27.Х.1936 roku urodziły się moje siostry - bliźniaczki Krysia i Danusia. Był to okres przełomowy w moim życiu. Bardzo kochałam moje siostry i zajmowałam się nimi w każdej wolnej chwili, na bok poszły koleżanki i koledzy. Trzeba było myśleć o nauce i zdać egzamin do gimnazjum. W gimnazjum obowiązywał mundurek granatowy, płaszcz z niebieskimi wypustkami. W liceum wypustki były czerwone. Gimnazjum trwało 4 lata, a liceum dwa. Języka niemieckiego uczył Żyd Gustaw Safrin, łaciny Wołoszczuk, gimnastyki Jan Markiewicz, biologii Z. Gier-gowich, geografii Anna Wiełłowiczówna, rysunków i robót M. Szczyrbuła, dyrektorem był Józef Mężyk, historyk. Woźnym był Kuzinowicz, który mówił: „ja i pan dyrektor". Książki do nauki szanowało się, a na koniec roku szkolnego sprzedawało. Mrozy były duże i gdy temperatura spadała do -25°, na szkole i gimnazjum powiewały flagi na znak, że zajęć nie ma. Ja kiedyś przyszłam do gimnazjum z białym nosem, rozcierałam go na sucho, a potem smarowałam naftą z wazeliną (recepta Taty). W Dziśnie miałam możność poznania prawdziwej zimy, wiosny, lata i jesieni. Podczas zimy codziennie kąpał się w przerębli profesor gimnazjum Mołczanow. Chodził zawsze bez czapki i szalika. W 1935 r. przystępowałam do I-ej Komunii Św., razem ze mną chodził na naukę religii Turek Me-dvey (późniejszy mąż). W 1937 r. przeprowadziliśmy się do innego domku,5-cio pokojowego, przy Alejach Poniatowskiego 7. Naprzeciw był szpital na 100 łóżek, dyrektorem był Maksymilian Omelianowicz, chirurg. W nowym mieszkaniu miałam własny pokój, mogłam 151 czytać po nocach. Proboszczem był ks. Jan Romejko, który był gościem u nas na imieninach rodziców. Ks. J. Romejko po wojnie był w Olsztynie proboszczem kościoła Serca Jezusowego. W 1937 r. zdałam do gimnazjum im. Grzegorza Piramowicza, które mieściło się w dawnym carskim więzieniu z czerwonej cegły. Wokół gimnazjum były piachy po kolana, szło się z trudem. Po drodze mijało się cmentarze, prawosławny i katolicki. W gimnazjum były lekcje religii, na które przychodzili: ksiądz, pop i rabin, i każdy z nas uczył się własnej religii. W klasie było kilkoro Żydów, którzy nie pisali w zeszytach w sobotę, reszta też wtedy mało pisała. Nie pamiętam, żeby ktoś kogoś obraźli-wie przezywał. Tak przeszły dwa lata. Turek z babcią wyjechał do Nowogródka, znajomość z Mietkiem uległa ochłodzeniu, a ja zakochana byłam w Bolku, licealiście. Uczyłam się dobrze, uważano mnie za spokojną, opanowaną i bardzo poważną. Nadeszły wakacje, sierpień 1939 roku. Mama wyjechała do Wilna, a do nas przyjechała kuzynka Zosia, która wkrótce otrzymała telegram, że mąż jej został powołany do wojska. Zaraz też wróciła Mama z Wilna, opowiadając, że widziała dużo nowo powołanych żołnierzy na ulicach, mieli nowe buty i pasy. Moi rodzice zdecydowali się kupić coś na zapas. Idąc do miasta spotkali burmistrza pana Kucharskiego. Dowiedziawszy się o zamiarze zrobienia większych zakupów, odpowiedział, że on nie może tego zrobić, bo to by wywołało panikę. Mogę go zrozumieć, bo był sam z żoną. Moi rodzice kupili worek cukru, soli, mydła, świece i zapałki. Potem dzieliła się Mama tym cukrem z jego żoną i księdzem Romejko. Kupili też dwa prosiaczki z zamiarem chowania ich. Moje siostry dobiegają 3 lat. Są ładnie ubrane, jedna na różowo, druga na niebiesko. Mama z Wilna przywiozła im barankowe płaszczyki zimowe, białe śniegowce i rajtki. Nie są podobne do siebie, Krysia jest niższa i szczuplejsza. Siostrami zajmowała się niania Bronia, która sama miała dwoje dzieci. Siostry były często na spacerach, w lecie w głębokim wózku, w zimie 152 w specjalnych sankach, okryte poduszką, ciepłymi szalami. Śnieg nie przeszkadzał w spacerach, wracały do domu całe ośnieżone. Ja przebywałam z nimi chętnie i nie uważałam tego za ciężar czy krzywdę, chociaż teraz z perspektywy lat trochę inaczej na to patrzę i myślę. Nawet na randki z Bolkiem chodziłam z siostrami. Randka - wielkie słowo - spotykaliśmy się, ale nie było obejmowania i całowania, ściskania, co wydaje się dziwne w obecnych czasach. Przed wojną przyjeżdżał do nas wujek Józef Grabowski, komendant policji z siedzibą w Prozo-rokach. Jego żona Maria była kuzynką Mamy, nie mieli dzieci. Nadszedł dzień 1 września 1939 r. czyli początek wojny wywołanej przez Niemcy. Mieszkając na cypelku najbardziej wysuniętym na północ, nie słyszeliśmy wybuchów ani strzałów. Tatuś słuchał radia i kiedyś do kogoś powiedział, że my tu jesteśmy jak u Pana Boga za piecem. Czy mój Ojciec nie przewidział zagrożenia ze strony wschodnich sąsiadów? W sklepach było coraz mniej towaru. Potrzebne mi były buciki, w sklepie były, ale takie w sam raz, nic na wyrost. Po trzech dniach chodzenia Mama kupiła je. Nie służyły mi długo, bo noga rosła. Tatuś został komendantem obrony miasta Dzisna. Był wciąż poza domem. Nadszedł dzień 17 września 1939 roku. O świcie ktoś zastukał w moje okno. Był to nauczyciel - Jusz-kiewicz w mundurze strzelca, który prosił zawiadomić Ojca, że Niemcy bombardują kolej (30 km). Usłyszałam też strzały. Nauczyciel pobiegł i uszedł gdzieś 300 m, został postrzelony z bliska w brzuch przez żołnierzy sowieckich. Widząc to, moja profesorka geografii wzywała pomocy. Ze szpitala wybiegli sanitariusze z noszami. Wzięli pana Juszkiewicza od razu na stół operacyjny, na którym zmarł. Ojciec przed chwilą wrócił, ale usłyszał moją rozmowę, zaraz wstał i poszedł do strażnicy KOP-u4 inną drogą, był w rannych KOP - Korpus Ochrony Pogranicza. 153 pantoflach skórzanych, z rewolwerem u pasa. Dowiedziałam się, że podchodząc do strażnicy, zobaczył żołnierzy w furażerkach, którzy chwycili go za ręce. Ojciec powiedział: „przestańcie żartować", ale usłyszał, że rozmawiają po rosyjsku. Mając liczebną przewagę Sowieci zdobyli strażnicę, a Ojca trzymało dwóch żołnierzy pod płotem. Potem jako pierwszego pognali go pieszo przez Dźwinę, sami płynęli łódką. Następnych Polaków: burmistrza, policjantów: por. Giergowicha, por. Domo-lewskiego, przewieźli na łódce. W nocy wypuszczono mężczyzn ubranych w cywilne ubrania, mundurowych zatrzymano. Wrócił też Ojciec. Przez dzień co chwila dzwoniono do naszych drzwi, byli to żołnierze sowieccy prowadzeni przez naszych mieszkańców-komunistów, znanych i nieznanych mi. Pytali o Ojca i broń, a ja dziwiłam się czego oni chcą od Broni, naszej niani. Przyszedł najpierw Gryckiewicz, potem Miszka, parobek adwokata Gijewskiego, dalszych aktywistów nie pamiętam, czy nie znałam. Miszka przyszedł po raz drugi już sam, coś Mamie radził. Chciał się zrewanżować za pożyczenie mu pieniędzy, gdy się żenił. Siedziałyśmy przestraszone. Mama posłała mnie do sąsiadów, nauczycieli, ale oni nie otworzyli drzwi i kazali wracać do domu mówiąc, że ich to samo czeka. Tak zaczęła się moja edukacja - poznanie psychiki ludzi i ich drugiej twarzy. Słyszę jakąś muzykę, nieznajomą mi melodię. Przed naszym domem był pomnik Józefa Piłsudskiego. Na postumencie była umieszczona głowa Marszałka. Grupka mężczyzn z opaskami czerwonymi na rękach zrzuciła głowę Marszałka, wydarła płaskorzeźbę z pomnika i napis. Następnie wciągnęli na maszt czerwoną flagę. Było to dla mnie wielkim przeżyciem. Coś się skończyło. Patrzyłam na tą scenę przez okno, a hymn „Wyklęty powstań ludu ziemi"5, dotychczas nieznany mi, uderzał swoją „Wyklęty..." - pierwsze słowa „Międzynarodówki" - hymnu komunistycznego. 154 melodią, jakoś dziwnie piskliwą. Może to nasi Zydkowie tak grali? Ojciec wrócił nad ranem cały przemoczony. Opowiadał mi, jakie obdarte dzieci widział po drugiej stronie Dźwiny. Ojciec zaczął chodzić do szkoły, gdzie wprowadzono naukę w języku białoruskim. Ja chodziłam do gimnazjum do III ki., a obecnie to była 7-а klasa dziesięciolatki. Był nowy dyrektor - Rosjanin. Niedługo cieszyłyśmy się obecnością Ojca. Zaraz było najście w nocy i kazano odnieść radio na milicję, a potem w nocy 2 listopada 1939 roku zostałam obudzona przez sowieckiego żołnierza, a gdy wstałam, moje łóżko zostało wywrócone. W drugim pokoju siedział przy stole Ojciec, a za nim drugi żołnierz z karabinem i bagnetem. Był też obecny mężczyzna, mieszkaniec Dzisny, w cywilu. Cały stół zawalony był korespondencją, różnymi papierami, leżał duży atlas geograficzny, duże wydanie Albumu Królów Polskich. Na brzegu leżał zegarek Ojca. Przeszukali cały dom, łącznie z piecami, z namoczoną w balii bielizną do prania. Spisano protokół, zażądano walizki i spakowano leżące papiery, Krzyż Niepodległości, inne odznaczenia i dyplomy. Kazano Ojcu ubrać się i gdy brał z szafy kilka chusteczek do nosa, zapytano: „co to jest?" Ojciec znał język rosyjski, odpowiedział, że to są nosowyje płatki6. Mama płakała, Tatuś wyszedł z domu i kazał mi zamknąć drzwi wejściowe. Tak rozpoczęło się nasze życie bez Ojca. Początkowo siedział w piwnicy strażnicy KOP-u i czasami go tam widziałam. Potrafiłam siedzieć całymi dniami w oczekiwaniu czy nie wyjdzie Ojciec. Niania przyprowadzała moje małe siostry, wolno było podawać obiad. Moje siostry biegły do Ojca, obejmowały go i po swojemu pytały, czy smakował obiadek, czemu nie przychodzi do domu. Miały wtedy pełne 3 lata. Mama rozpa- Nosowoj płatok (ros.) - chustka do nosa. 155 czała, nie jadła, często leżała odwrócona do ściany, a dzieci były małe i nie rozumiały jakie nieszczęście spadło na naszą rodzinę. Starałam się je przygarnąć do siebie i zająć się nimi. Już nie mieszkamy sami w nowym mieszkaniu. Bogaty Żyd, właściciel domku, został wyrzucony z młyna i zamieszkał z rodziną w 2-ch pokojach. Mieli syna i 3 córki, żona była w ciąży. Był ruch w domu, ciągle przychodzili inni Żydzi, coś radzili. Jakoś żyliśmy mając trochę zapasów, po chleb były potworne kolejki bezpardonowe. Młodzi mężczyźni potrafili po głowach przejść i zeskoczyć tuż przed drzwiami sklepu. Ludzie trochę nam pomagali i to ludzie, od których tej pomocy nie oczekiwałyśmy. Przynosili chleb, jabłka a nawet przyniesiono 20 rb., gdy przestały kursować polskie pieniądze. Pewnego dnia więźniów przewieziono do Berezwecza, był to budynek poklasztorny, 70 km od Dzisny. Trudno tam było dojechać, a zima była ciężka. Mama pojechała z kimś saniami i podała paczkę z sucharami, cebulą i tytoniem. Było to nasze ostatnie doręczenie czegoś naszemu Ojcu. Kiedyś, siedząc pod strażnicą, usłyszałam rozmowę mężczyzny ubranego po chłopsku z żoną. On polecał żonie przywieźć nam worek zboża - „Bo ja siedzę z kierownikiem szkoły, który opowiada nam różne historie i uczy jak postępować w więzieniu by zachować zdrowie. Chcę pomóc jego żonie". To był Michał Borejko, spotkałyśmy się z nim w Kazachstanie. Jego żona za kilka dni po tej rozmowie przywiozła nam worek zboża. Była to Rozalia Borejko, która potem jechała z nami z dwojgiem chłopców do Kazachstanu. W lutym podczas wielkich mrozów była pierwsza wywózka Polaków. Byli to leśnicy i osadnicy, którzy za zasługi w I wojnie dostali ziemię na terenach przygranicznych. Tak wywieziono moją koleżankę z klasy Jadzię Kondracką. Przysłała jeden list, była w pobliżu Archangielska, pracowała w lesie. Opowiadano, że dużo osób, w tym dzieci, zamarzło w tej podróży. Była przecież sroga zima tego roku. 156 POBYT W KAZACHSTANIE Nadchodzi kwiecień 1940 roku, leży pełno śniegu, który powoli zaczyna tajać. Wracałam ze szkoły, gdy zobaczyłam Mamę. Szła niespokojnie. Powiedziała, że ściągają ludzi mających konie i po zarejestrowaniu ich każą zgłosić się następnego dnia. Prawdopodobnie będzie wywóz następnych Polaków. U naszych sąsiadów-współlokatorów ruch, Żydzi donieśli, że ich wywiozą. Ojciec rodziny został parę dni temu aresztowany, a żona jego 10 dni wstecz urodziła córeczkę (piąte dziecko). Nie wiedziałam co Mamie radzić. Zaczęłyśmy szyć worki z lnianych dywaników. Miałyśmy worek ususzonych sucharów z ciemnego chleba. Parę dni przed tym Mama odkopała pudełeczko z biżuterią. Wcześniej rodzice popakowali w skrzynki różne przedmioty, garnki, porcelanę, srebro, kilimy, serwety. Paczki zabito gwoździami i wyniesiono na strych. W czyje dostały się ręce? Około północy zapukał oficer sowiecki z dwoma żołnierzami. Było nas dwie rodziny. Sprawdził ilość osób zgodnie z posiadaną listą. Zobaczył śpiące moje siostry i kazał pakować się, a ich nie budzić. Na zapytanie - dokąd jedziemy i co wziąć, nie odpowiedział. Nic nie bronił przy pakowaniu, a różnie się zdarzało w innych rodzinach. Był to wczesny ranek 13-IV. 1940 roku, wsadzono mnie z siostrami i tobołkami na furmankę i zawieziono do rynku do Domu Ludowego. Tam też zwozili inne rodziny. Mamę przyprowadzono w towarzystwie dwóch żołnierzy z karabinami trochę później. Przybiegła niania Bronia, pomogła jeszcze coś spakować i wzięła część rzeczy do siebie. Mama zamknęła dom i odruchowo schowała klucz do kieszeni. Gdy już wszystkich z listy zwieźli do dużej sali (w międzyczasie moje siostry co chwilę chciały siusiu i ja prosiłam żołnierza przy drzwiach o wyjście z nimi do ustępu), zaczęli nas rodzinami ładować na furmanki i wieźć w stronę Ziabek (30 km oddalonych) do stacji 157 kolejowej. Droga była trudna, miejscami dużo śniegu wybitego kołami, głębokie koleiny. Furmanka przechylała się raptownie z jednej strony na drugą, zdawało nam się, że powypadamy z wozu. Oficer podchodził od czasu do czasu i poprawiał siedzące siostry. Mama często wysiadała i szła pieszo, a gdy podjechałyśmy pod stację, odeszła daleko, mogła odejść całkiem, ale jak zostawić dzieci? Przywieźli nas pod szereg stojących wagonów towarowych, specjalnie przygotowanych. Po obu stronach od drzwi wagonu były po dwie prycze i po jednym odsuwanym okienku. Oprócz prycz znajdowało się urządzenie drewniane składające się z kwadratowej skrzynki, od której odchodziło na zewnątrz wagonu wąskie drewniane korytko. Było to miejsce do załatwiania spraw fizjologicznych. W naszym wagonie uzgodniono, że nie będziemy z tego korzystać, byłoby nie do wytrzymania. W innych wagonach porobiono rodzaj parawaników z koców i korzystano, ale słychać było kłótnie z tego powodu. My korzystałyśmy z momentów kiedy pociąg stał, otwierano drzwi i wypuszczano nas po kilka pod wagon. Z obu stron stali żołnierze z karabinami i bagnetami. Mnie osobiście trudno było to uskutecznić. Ratowała mnie noc, nocnik i śpiąca przy okienku Mama. My zajęliśmy lewą stronę wagonu razem z naszymi gospodarzami domu, Żydami. Przypominam, że u nich było 10-dniowe dziecko. Po drugiej stronie wagonu jechali państwo Maculewiczowie, młoda osoba Wacia Kopalińska z rodziną i jeszcze jakiś mężczyzna z rodziną. W jednym z wagonów jechali żołnierze i pielęgniarki. Gdy pociąg stanął, słychać było stamtąd śmiechy i piski. Kiedy pociąg jeszcze stał na stacji w Ziabkach, okoliczna ludność przynosiła mleko i chleb dla ludzi w wagonach. Odjeżdżając z Dzisny zostawiłyśmy dużo rzeczy polecając Bronisławie - niani wziąć je. Na stacji kolejowej w Ziabkach zjawił się sąsiad, Żyd Chaim Friedmann, i wyłudził od Mamy oświadczenie, że Mama jemu pozostawia rzeczy pozostawione 158 w domu. Ktoś chce te rzeczy zabrać, a on je uratuje. Chciało mu się jechać tyle kilometrów i wyrwać ostatek dobra. Do niego dołączył się drugi Żyd - Ziarnka też mieszkający w tym mieście i wziął część rzeczy. Jak później się okazało, to wywieźli nasze rzeczy do siebie nie mając dla nas współczucia. Część mebli zabrał urzędnik sowiecki, który zamieszkał w naszym mieszkaniu i zapłacił Friedmannowi 73 ruble. Ten przesłał nam te ruble. Ruszyliśmy w drogę przy drzwiach zamkniętych od zewnątrz. Z naszego wagonu wezwano na bok mężczyznę, a gdy wrócił, prosił, żeby nie rozmawiać przy nim na tematy polityczne, bo on podpisał zobowiązanie, że będzie donosić. Nie pamiętam, w którym dniu otwarto drzwi i kazano wyjść mężczyznom z dwoma wiadrami. Przynieśli wiadro kipiatoku7 i wiadro gotowanej kaszy jaglanej polanej olejem. Z początku nie jedliśmy tego, każdy coś z domu miał. Prawie każdy wiózł słoninę czy boczek, no i chleb czy suchary. My miałyśmy dżem z zielonych pomidorów. Kilka razy pani M. dawała po kawałku słoniny ludziom starym, chudym, którzy podeszli pod wagon. Na stacji w Mińsku uderzyło mnie to, że ludzie pracujący przy szynach są jednakowo ubrani w waciaki, nic do siebie nie mówią, nie uśmiechają się. Jakaś głucha cisza. Na każdej stacji kolejowej była budka z napisem „kipiatok". Gotowano wrzątek i wydawano ludziom za darmo, gdy podchodzili z naczyniami do kranu. Wtedy kobieta siedząca wewnątrz budki odkręcała kurek i dawała wodę. Moje siostry zwracały na siebie uwagę, bo jako bliźniaczki w jednym wieku, jednakowo ubrane, miały białe płaszczyki, czapki, rajtuzki i śniegowce. Często Rosjanie nazywali je łabędziami. Jednego dnia żołnierz chciał je wyprowadzić na spacer, one upierały się, że z Basią. „No to dawać Basię". Gdy zobaczył, że jestem prawie dorosła (15 lat), nie pozwolił nam wyjść. Nasza Kipiatok (ros.) - wrzątek. 159 sąsiadka z pryczy pani B. spytała jedną z pielęgniarek, gdzie nas wiozą. Odpowiedziała, że na jug - południe. Mamy już wszy głowowe i ubraniowe, jedzie malutkie niemowlę ani razu nie kąpane, pieluszki nie prane. Na jednej stacji pani M. wzięła wiadro i poszła do parowozu z prośbą o gorącą wodę. Wtedy dopiero obmyto niemowlę i przepłukano pieluchy. Każdy z nas był ubrany grubo w kilka rzeczy. Ja miałam dwie halki, sukienkę, spódnicę, bluzkę, sweter a na to szlafrok, kilka par pończoch na nogach. W wagonie w czasie podróży porozbie-rałyśmy się, ja jechałam w szlafroku i tak spałam. Siostry były niespokojne, płakały o byle co, drapały się, gdy rozebrałam je, miały w koszulkach wszy usadowione przy szwach. Jechaliśmy smutni, milczący, zamyśleni, niepewni swego losu. Mijamy Ural, jedziemy wolno, jest półmrok, bo góry dają cień. Stoi drogowskaz z napisem „Europa", a na drugim ramieniu „Azja". Wszyscy posmutnieli, dokąd nas wiozą? Żegnaj Europo! Czy każde nowe pokolenie Polaków musi doświadczyć pobytu na Syberii?. Gdy pani B. zwróciła się do pielęgniarki z wyrzutem, gdzie ten jug, ta odpowiedziała: „przecież jug". Mogli przecież nas wieźć do Archangielska. Po przejechaniu Uralu żołnierze nie zamykali drzwi wagonów, otworzyliśmy je na pewną szerokość i nieraz siedziałyśmy ze spuszczonymi nogami. Jak wspomniałam wcześniej, do stojących wagonów podchodzili starzy mężczyźni i prosili o coś do jedzenia. Ubrani byli w spodnie i koszule lniane, byli boso. Dawaliśmy im chleb i słoninę, porywali jak coś cennego, nie wiedzieli jak dziękować. Jadąc eszełonem8 w niewiadomym kierunku śpiewałyśmy wciąż pieśni religijne, błagalne: „Z tej biednej ziemi", „Serdeczna Matko", „Kto się w opiekę odda Panu swemu", „Matko Najświętsza", „Do serca Twego", „Kiedy ranne", „Wszystkie nasze dzienne sprawy", Eszełon (ros.) - transport. 160 a także Godzinki do Najświętszej Marii Panny. Odgłosy śpiewanych pieśni dochodziły też z innych wagonów. Po długim czasie dojechałyśmy do jakiegoś miasta czy miasteczka. Był to Pawłodar, miasto wojewódzkie (obłast'). Wyładowali nas na ciężarówki i zawieźli na brzeg Irtysza, szerokiej, nie-regułowanej rzeki. Jadąc ulicą widziałam małe domki z płaskimi dachami. Przed domami często leżały wywrócone płozami do góry sanie. Przed domkami siedziały kobiety czarnowłose, takie same dzieci o skośnych oczach, płaskich twarzach. Pełno piasku na ulicach, prawie nie było drzew. Nikt nie kierował nami, wszystkiego bałyśmy się; załadowali nas na statek. Złożyłyśmy swoje toboły w przejściu, a na nich położyłyśmy bliźniaczki, same stałyśmy podpierając sobą toboły i dzieci, narażone na potrącania przechodzących i otwierających drzwi do kabin. W pewnej chwili nie wytrzymałam, zeszłam do ładowni, tam położyłam się na podłodze i zasnęłam. Czy Mama zeszła, nie pamiętam. Przypłynęliśmy do Siemijarska, gdzie wyładowano nas na brzeg Irtysza. To było miasto powiatowe, podobne do Paw-łodaru: piasek, małe domki z płaskimi dachami, parę drzew. Ludzie podobni z płaskimi twarzami - to Kazachowie. Początkowo nazywaliśmy ich Kirgizami, ale oni na to obrażali się. Jesteśmy Kazachowie - mówili. Każda rodzina polska siedziała przy swoich tobołkach, co jadła - nie pamiętam, w każdym razie nikt nam nie dawał nic. W nocy był przymrozek, a w dzień grzało słońce. Niebo bez chmur. Zaczęły przyjeżdżać furmanki, zaprzężone w woły, z różnych kołchozów9 i zabierać poszczególne rodziny. Początkowo zabierano rodziny, gdzie byli mężczyźni, potem - gdzie byli dorastający chłopcy. Tak odjechał mój kolega Mietek Wnuk z matką. Nikt nas nie zabierał na razie, jako siła robocza moje siostry, trzy i półletnie, nie przedstawiały wartości. Kołchoz - kollektiwnoje choziajstwo (ros.) - rolnicza spółdzielnia produkcyjna. 161 W dzień często szalały burze piaskowe. Niby na horyzoncie pojawia się chmurka, a tu, zamiast deszczu, wiatr niosący piasek z wielką siłą. Piasek wdzierał się wszędzie, do oczu, uszu, ust, we wszystkie szparki ubrania. Ja często chodziłam wokół miejsca koczowania prowadząc moje siostry. Raz podeszły dwie dziewczynki i po rosyjsku zapraszały nas do siebie. Ja nie mam odwagi pójść. Za chwilę przychodzi rezolutny chłopiec i zaprasza nas do siebie. Ja tłumaczę, że nie mamy czym płacić itp., ale on nalega. Poszłam z siostrami. Był to młody brat tych dziewczynek, który założył się, że nas przyprowadzi. Oni też nazywali moje siostry łabędziami. Ojciec tych dzieci był felczerem i w czasie I-szej wojny zetknął się z Polakami, trochę rozumiał po polsku. Nakarmili nas i zaproponowali nocleg na podłodze. Mama zgodziła się na to, przyniosła nasze toboły z poduszką i kołdrą, a sama została na mrozie. Z Siemijarska odjechałyśmy jako jedni z ostatnich w szóstym dniu pobytu w tym miasteczku do wsi i kołchozu Sosnówka (Sosnówka). Była to wieś oddalona od powiatu 120 km, leżąca blisko Ałtajskiego Kraju. Dziwna była podróż tymi wołami i wozami. Wóz nie miał drabin, tylko takie skrzynie w kształcie trumny bez górnej deski. Służyły do wożenia ziarna. Ciągnęły nas woły zaprzężone w jarzmo, wołano na nich „cob" lub „cobe". „Cob" oznaczało skręt w lewo. One ciągnęły wolno, poganiano je kijami, ale wciąż ciągnęły wolno. Był to 21 dzień naszej podróży. Nie pamiętam jak długo jechałyśmy do Sosnówki. Przywieziono nas do Sosnówki do domku, który nazywał się Klubem, składał się z izby i kuchni. Tam nas zrzucono z siedemnastoma rodzinami i oświadczono, że jesteśmy polskie pany, krwiopijcy, wyzyskiwacze, darmozjady, że tu mamy zginąć. Przywieziono nas na stracenie. Niektóre kobiety mówiły po białorusku, a jedna chciała się przypochlebić i mówiła: Ja wasza, u mnie mały tobołek, a u Polek większe toboły". Była to żona policjanta z dwójką dzieci. Obok nas była pani Mirzwiń-ska z synkiem Mirkiem, który wciąż płakał, że chce do babci i dziadka. Była pani Strzałkowa, nauczycielka, z dwójką dzieci. 162 Było nas około 17 rodzin i tylko jedno małżeństwo - pp. Ma-culewiczowie, reszta same kobiety z dziećmi. Pan Maculewicz wkrótce spoczął na cmentarzu w Sosnówce. Cała wieś przemaszerowała przez Klub przyglądając się nam. Słychać było wypowiedzi: „Przecież to normalne kobiety i dzieci. Nie mają rogów na głowach. Są do nas podobne". Nikt z nich nie przyniósł kubka mleka ani kawałka chleba. Tam też po raz pierwszy dowiedziałyśmy się, że u nich nie ma cukru, ani mydła, bo wszystko wysyłają do Polski. Zaraz też chciały coś u nas kupić czy otrzymać w prezencie. Były ubrane w bluzki, spódnice marszczone, bez butów. Były to Rosjanki, Kazasz-ki nie przychodziły. Wieś była duża, około 1000 mieszkańców, z których większa część była Rosjankami czy Ukrainkami. Mama wzięła prześcieradło pod pachę i poszła na wieś, żeby coś dostać do jedzenia. Trafiła do domku Rosjan Żylinych10. Weszła i powiedziała po rosyjsku: „do widzenia". Tak zaczęła się znajomość z tą rodziną. Przyniosła litr mleka i małą bułeczkę chleba pszenno-razowego, wymienioną za prześcieradło. Dalej jesteśmy w Klubie, ale nasze Polki zaczynają się rozglądać za kątem i pracą dla siebie i wyprowadzają się. W Klubie zjawia się mężczyzna w podkoszulku i spodniach za dużych na niego, skrojonych do butów z cholewami, ale on przychodził boso. Był ważny, my, bojąc się, słuchałyśmy go z uwagą. Nazywał się Zacharen-ko, my tytułowaliśmy go towarzyszem komandirem11. Stykałyśmy się z nim przez cały czas naszego pobytu w Sosnówce. Starał się pokazać swoją ważność, ale p. Podworska najczęściej nie dawała za wygraną. Kłóciła się z nim ze śmiechem, a on tylko mówił: „nu Podworska smotri"12. Ona też często powtarzała wierszyk: Autorka podaje nazwiska rosyjskie w różnych wersjach językowych - rosyjskiej lub polskiej. Komandir (ros.) - komendant. Smotri (ros.) - tu: uważaj. 163 Otpotopa do sowieta Nie widieła żopa swieta, A kogda priszoł sowiet, Żopa uwidieta swietli- Do spółki z paniami Podworską, Strzałkową wynajęłyśmy pokój u rodziny Żylinych. Było nas 10 osób w pokoiku 17-18 m2. Każda rodzina zajęła jeden kąt z łóżkiem, reszta spała na podłodze. W czwartym kącie była płyta kuchenna. Wynajęto nam pokój za sukienki, na razie na trzy miesiące. Pierwszej nocy nie mogłyśmy spać, dzieci budziły się, płakały, gdy Mama zaświeciła świeczkę, zobaczyła mnóstwo uciekających robaków, wielkości biedronek, tylko płaskich. Ciało piekło, do rana nie zasnęłyśmy. Rano gospodarze powiedzieli, że to są klopy - pluskwy, należy wynieść sprzęt na dwór i sparzyć wrzątkiem. Ginęły dorosłe osobniki, ale jaja zostawały i zabieg należało powtarzać. Każda rodzina gotowała w swoim garncz-ku, rano zacierkę zabielaną mlekiem, a na obiad jakąś zupę. Rodzina Żylinych składała się z rodziców i córki Nadii, mojej rówieśnicy. Mieli syna w armii i córkę zamężną, mieszkającą niedaleko. Nazywałyśmy gospodarza Dieduszka, a gospodynię Babuszka14. Dziadek był cieślą, robił grabie do kołchozu. Źle słyszał. Jego obejście było zadbane, wszystko naprawione. Każ- j dy dom we wsi miał swoją studnię i wodę wyciągało się przy pomocy żurawia. Domki Rosjan miały dachy spadziste, a Kazachów płaskie. Niedługo po przybyciu do Sosnówki zachorowała siostra Krysia, jedna z bliźniąt. Miała biegunkę, była to czerwonka. ------------------ 13 „Ot potopa" (ros.) .. ■ -Od potopu do rady Nie widziała d... światła. A kiedy przyszła rada, D... zobaczyła światło. 14 Dieduszka (ros.) - dziadzio; babuszka (ros.) - babcia. 164 Krysia wychudła, co chwila szła na ręce do kogoś innego. Cierpiała. Przyszedł dieduszka i mówi, że ją wyciągnęło, trzeba będzie robić dużą trumnę. Co czuła moja biedna Mama? Krysia jednak zwalczyła chorobę, była słaba, ale chciała chodzić i jeść. Nie miała siły, ale Mama uczyła ją chodzić od nowa, opasując ręcznikiem. Miała wielki apetyt i to na mięso. Mieliśmy jedną szyneczkę naszej małej świnki. Mama kroiła ją na chleb, a ona zjadała mięso i prosiła jeszcze. Chleb zostawiała na razie. Dni biegły. Polki chodziły do sielsowietu15 - gminy i szukały pracy. Odpowiadali zawsze to samo. Mają pracę tylko dla swoich. We wsi była mleczarnia, gdzie kilka Polek znalazło zatrudnienie, kilku innym, w tym Mamie, zaproponowano wyczyszczenie i wylepienie rowu odprowadzającego ścieki. Polki zrobiły to bardzo dokładnie i dobrze. Otrzymały pochwałę: „nasze kobiety nie zrobiłyby tego tak dobrze". Potem Mama najęła się do piłowania i rąbania drzewa w mleczarni. W ciągu dwóch dni napiłowała i narąbała 4 m3 drzewa. Odbiła sobie prawą dłoń, która zaczęła obierać. Ile Mama się nacierpiała, nie mogła spać, zeszczuplała jeszcze bardziej. Babuszka przyniosła w miseczce zsiadłego mleka, trochę ulżyło, ale nie pomogło. Poprosiłyśmy Halinkę Smolską - dyplomowaną pielęgniarkę o pomoc. Polacy nie mieli lekarstw, zwróciła się do felczera, ale on nie miał żadnych lekarstw. Ktoś poradził, żeby poszła do weterynarza. On dał ichtiol w maści i w płynie (na spirytusie). W Polsce takiego lekarstwa nie ma. Lekarstwa te pomogły Mamie, ropa przerwała skórę, zrobił się otwór, przez który ona spływała. Mama już nie cierpiała, a była to prawa ręka. Początkowo otrzymywałyśmy listy od moich kolegów, koleżanek, znajomych. Otrzymałam od koleżanki paczkę, a w niej zeszyty, suszone skórki jabłek i cztery książki: „Krzyżacy" Sielsowiet - sielskij sowiet (ros.) - rada wiejska. 165 Sienkiewicza, „Mocni ludzie" Ossendowskiego, „Macierz" Ro-dziewiczównej i „Garbuska" Marii Świderskiej. Paczkę przysłał mój kolega Janek Kuchciński. W liście pisze, że podał paczkę mojemu Ojcu do Berezwecza, ale od marca 1940 roku już nie przyjmowano paczek. Pisze ksiądz Jan Romejko - proboszcz z Dzisny, a nawet przysłał trzy paczki zawierające mąkę i miały być kawałki słoniny, a były książki kazachskie. Pisały nasze ciocie z Wilna, starały się nam pomóc i zawarły umowę z rodziną Szantyrów. Oni przysyłali paczkę nam, a ciocia tyle dawała ich siostrze znajdującej się w Wilnie. Ktoś z Dzisny przysłał nam wiersz pt. „Pismo na Sybir": W głębinie syberyjskich rud Wytrwajcie dumni, niezawiśli. Nie zginie Wasz bolesny trud I lot wysoki Waszych myśli. Nadzieja, siostra nieszczęśliwych, Rozproszy kiedyś mroczny cień I zbudzi rześką radość w żywych. Nadejdzie upragniony dzień. Miłości światło i przyjaźni Dojdzie Was przez ponurą noc, Jak do katorżnej Waszej kaźni Mój wolny dziś dochodzi głos. Okowy swe rzucicie precz, Runą ciemnice, brzask zaświta, Wolność na progu Was przywita I bracia Wam oddadzą miecz. Wiersz ten napisał A. Puszkin16, przetłumaczył J. Tuwim17. Myśmy go przyjmowali jako wiersz napisany przez Polaka. Podnosił nas na duchu, wyrażał nasze przeżycia i niedolę. Cho- 16 Puszkin Aleksander (1799-1837) - poeta rosyjski. 17 Tuwim Julian (1894-1953) - poeta polski. 166 ciaż wydawało się nam, że niesłusznie cierpimy, nie brałyśmy udziału w czynnym sprzeciwie i za co nas skazali na wygnanie? Czy być Polakiem - ma zawsze oznaczać prześladowanie i ciężkie przeżycia? Mija lato, nasze mamy wynajmują się do pomocy - byle co robić, za parę ziemniaków czy talerz zupy. Zbliża się wrzesień, Mama i inne Polki zapisują swoje dzieci do szkoły. Ja do 7-mej klasy, inni też, ale po sprawdzeniu wieku cofają ich do 5-ej klasy. Szkoła ma tylko 7 klas w ramach dziesięciolatki. Przychodzę do klasy i widzę, że uczniowie ścieśniają się, żebym nie mogła usiąść. Zostaje wolna ławka ostatnia, słyszę głosy: „Żeby Polaczka nie siadała ze mną". Siedzę więc sama. Nauka odbywa się po rosyjsku, jeszcze nie umiem pisać ani czytać, ale szybko się uczę. Na razie piszę polskimi literami, książek brakuje. Pierwszą piątkę otrzymuję na lekcji o konstytucji. Pamiętam pierwszą odpowiedź: „ziemia za kołchozami zakreplajetsia w biespłatnoje i biessrocznoje polzowanije, tj. nawieczno - kołchozy otrzymują ziemię bezpłatnie i bezterminowo na wieczność". Od tego momentu otrzymywałam coraz więcej piątek. Byłam mocna w matematyce i geometrii. Coraz więcej miałam przyjaciół, którzy zwracali się do mnie o pomoc w nauce. Chłopcy próbowali mnie obejmować, co u nich było przyjęte. Nie piszczałam, ani nie wyrywałam się, tylko mówiłam: „chcesz żebyśmy żyli w przyjaźni, to weź ręce". Z dziewczynek pomagałam najwięcej w nauce Tatarce Rai Gubajdolinej, córce naczelnika poczty. Nie mogła zrozumieć geometrii, wbijała na pamięć definicje, ale jak oznaczyła kąty inaczej, już nie umiała wybrnąć. Dyrektorką szkoły była Zoja, córka Dymitra Słuszajewa, ładna kobieta i mądra. Pochodziła z europejskiej części Związku Radzieckiego. Mąż jej był chory na gruźlicę, siedział przed domem spuchnięty, nie pracował. Mama sprzedała jej balową suknię z tafty i dwie koszulki z jedwabiu. Nosiła je jako sukienki. Zoja uczyła nas rosyjskiego. Wychowawczynią była Sroczynina. 167 Za dobre wyniki otrzymałam 25 rubli nagrody, co wtedy można było kupić - nie pamiętam. Mrozy były duże, do -45° i śniegu było dużo. U Żylinych przemieszkaliśmy cały rok, tzn. też pierwszą zimę. Płaciłyśmy sukienkami, więc córka Nadia miała ich pełno w swoim kuferku. Mieszkanie miałyśmy z opałem. Pierwszej zimy poszłam na łyżwy. Miałam swoje buty i łyżwy! Na drugi dzień chłopcy z klasy zapraszali mnie na inne ślizgawki. Oni przywiązywali łyżwy do wojłoków, lub mieli własnej roboty z drewna i grubego drutu. Tak powoli zrodziła się przyjaźń ruskich dziewcząt i chłopców w stosunku do mnie. Obok Żylinych mieszkał w małym biednym domku kolega z klasy, Piotr Nazarenko, często po mnie zachodził, gdy szedł do szkoły, szliśmy razem po ciemku, a śniegu było dużo. Zapoznaliśmy się z prosem, mąką prosianą, kaszą jaglaną. Z mąki prosianej nie dało się. upiec chleba, tylko placki na wysokość patelni. Mąka miała ostre otręby, które kaleczyły jelito, był kłopot z wypróżnieniem. Na wiosnę 1941 roku, gdy śnieg zaczął tajać, a leżał 6 miesięcy - od października do marca - cała wieś, tj. kobiety i dzieci, szła na pola kołchozowe masaczyć, tzn. zbierać kłoski. My też wybrałyśmy się, ale zaczął śnieg padać i wróciłyśmy; tego roku była to jedyna nasza wyprawa. Chciałabym opisać wieś, w której przyszło nam mieszkać 6 lat. Sosnówka - duża wieś. Miała trzy główne równoległe ulice ciągnące się przez całą wieś i kilka mniejszych idących w poprzek. Uderzał brak drzew przy domach i mnóstwo żurawi studziennych przy domach. Domki były jednakowe, zawierały pokój i kuchnię. W kuchni sporo miejsca zajmował ruski piec, na którym się gotowało, piekło, no i spało na piecu. Cegły każdy robił sam dla siebie z gliny, ale nie wypalano ich, tylko suszono, przewracając z boku na bok. Domy były utykane trawą lub mchem i grubo smarowane gliną mieszaną z nawozem lub trawą. Drzwi i okna niemalowane, miały kolor szary. Dachy 168 były budowane w ten sposób, że układano obok siebie cienkie żerdzie, a potem grubo, bardzo grubo, smarowano je gliną wymieszaną jak wyżej. Było tej gliny dużo, mieszało się nogami na ziemi i podawało wiadrem na dach. Smarowanie gliną wymagało pomocy innych osób. Na wiosnę razem z topniejącym śniegiem spływała częściowo glina i trzeba było na zimę znowu smarować dach i dom. Obsypywano domy do okien ziemią, żeby było cieplej. Nawóz krowi miał różne zastosowanie. Dodawało się go do gliny do smarowania domów. Robiono opał na zimę - mieszając kiziak ze słomą lub trawą i lepiąc bryły, które suszyło się na słońcu, a zimą paliło się tym w piecu. Wysuszone łajno też się zbierało i używało jako opału. Łajno rozdrobnione z wodą służyło jako farba zielonkawa do ozdabiania ścian wokół okien, malowało się tym palenisko i wejście do pieca, a także smarowało się podłogę w domach, gdzie było tylko klepisko, zapach z czasem znikał. Wieś otaczał z jednej strony las sosnowy, stąd nazwa. Pola orne były oddalone od wsi kilkanaście kilometrów, podobnie i łąki. Wieś była podzielona na 4 brygady i każda miała wydzielone pola orne. Tam stały baraki dla ludzi i bydła. Kołchoźnicy wyjeżdżali na orkę i w barakach pozostawali aż do ukończenia siewu. Mieszkali w zaimkach18, w szeregu baraków. Po ukończeniu siewu kołchoźnicy wracali na wieś na dzień do domów, żeby wykąpać się w bani - łaźni i uprać swoje ubranie. Zaraz następnego dnia wyjeżdżali na sianokosy w inne miejsca. Teren był równinny, step ciągnął się kilometrami. Mieszkało się niby w namiotach zrobionych z patyków i przykrytych skoszoną trawą. Po sianokosach wracano na zaimki na żniwa. W zimie część ludzi pracowała przywożąc siano i karmiąc konie, woły i owce kołchozowe. Koni było mało, służyły do wożenia brygadierów i przewodniczącego sielsowietu, tzw. bielsiendy - nie Zaimka (ros.) - tu: niewielka osada. 169 wiem jak przetłumaczyć to słowo, które oznaczało pogardliwe nazwanie władzy. Pracujących w kołchozie rozliczano wg trudodni, czyli dni pracy. Wszystkie czynności miały normy i można było pracować cały dzień i zarobić tylko pół trudodnia lub trzy czwarte, ale kowal za dzień pracy miał półtora trudodnia. Na koniec roku płacili w/g zarobionych trudodni w zależności od urodzaju i oddanego państwu ziarna. Każdy kołchoz miał narzucony plan i wg tego musiał państwu oddać ziarno, niezależnie od urodzaju, od zasiewu powierzchni. Różnie przypadało ziarna na trudodień, np. 200 gramów. Dziwne nam się wydawało, że można było na koniec roku być winnym kołchozowi (zwłaszcza dotyczyło to kobiet). Wynikało to z tego, że pracując na zaimkach z daleka od domu korzystano z jedzenia kołchozowego, co było potem odliczane od zarobków. Dawano początkowo codziennie 800 gramów chleba, a potem, z latami, coraz mniej aż do 200 gramów chleba dziennie. Jeśli przez dzień nie zarobiono trudodnia, a na niego przypadało 200 czy 300 gramów, to na koniec roku wynikało zadłużenie. Otrzymywany chleb był ciężki, jakiś surowy, do tego dostawało się czaj19 - wodę zabielaną mlekiem, na obiad przeważnie zacierkę lub rwane kluski, czasem kapuśniak ale bardzo rzadko, na kolację znowu czaj, do tego chleb otrzymany rano. Z perspektywy dzisiejszych dni trudno wyobrazić sobie, ile jest tego chleba, i że nic więcej nie można zjeść, znaleźć do jedzenia czy kupić. Raz czy dwa razy podczas żniw czy orki przywożono barana i gotowano szurpę - rosół. Dostawałyśmy po kawałku mięsa, jakie ono było smaczne! Zwykle bielsienda dostawała cynk, że będzie baran, i przyjeżdżała na obiad, dostawała duże porcje, kosztem kołchoźników. Jeśli pamiętamy, że było 4 brygady, to mogli pożywić się co jakiś czas, jeżdżąc po brygadach. Rwane Czaj (ros.) - herbata. 170 kluski na wodzie nazywały się gałuszki. Wcale nie dostawałyśmy jarzyn. O tym jedzeniu trudno było pracować fizycznie. Orano w cztery woły, koszono trawę maszyną do koszenia, ciągniętą przez dwa woły. Młócono w młockarni poruszanej koniem, który chodził w kieracie, przewiewano ziarno we wialniach ręcznie kręconych. Skoszone trawy zgrabiano maszyną w długie wałki, które potem po dwie kobiety zgarniały w kopki, a następnie układano w stogi. W pierwszym roku nie brano nas do pracy w kołchozie. Nasza rodzina żyła w pierwszym roku ze sprzedaży ubrań damskich, prześcieradeł. Zbliża się wiosna 1941 r. i gospodarze Żylinowie wypowiadają nam mieszkanie, tłumacząc, że syn Ilia wróci ze służby czynnej i będzie się żenić. Rozdzielamy się i każda rodzina szuka mieszkania na własną rękę. Podworska przyjmuje pracę woźnej w szkole z kątem na spanie. Pani Strzałkowa wyprowadza się, nie pamiętam do kogo, a my na drugi koniec wsi, pod las, przy drodze prowadzącej do młyna i tartaku. Naszą gospodynią była Matriona Kiriłłowna Sotni-kowa. Była to Rosjanka, wdowa, nazywałyśmy ją Babuszka - babcia. Na końcu wsi stały na uboczu dwa domki, jeden Sotnikowej, drugi rodziny Badajewych. Zajęliśmy sami pokój. Mieszkając w trzy rodziny nie kłóciliśmy się, ale było różne dogadywanie, że więcej szmat, była zawiść, jak zwykle u ludzi. Każda miała swoje dzieci. Mama rzucała się na każdą możliwość zarobkowania. Miała troje dzieci, w tym dwoje nie mogących zarobić na siebie. Walka o zdobycie jedzenia czy opału to było prawdziwe bohaterstwo ze strony Mamy. Mieszkańcy wsi nazywali naszą gospodynię wiedźmą i przepowiadali nam tylko miesiąc mieszkania u niej. Mieszkałyśmy 5 lat i od niej odjechałyśmy do Kraju. Babuszka była ładną kobietą o grubym głosie. Co chwilę rugała po matuszce, matieriłaś20. Pochodziła z Ukrainy. Do Kazachstanu Matierifsia (ros.) - kląć. 171 przyjechała z całą rodziną męża, ale jeszcze za cara. Wolno im było wziąć tyle ziemi ile zechcą. W czasie rewolucji mężczyźni poginęli, jej mąż wrócił z niewoli, a tu wpadli biali czy czerwoni21 żądając podwody. Wyskoczył z pościeli i pojechał zapominając dokumentów Został rozstrzelany jako czernobandit. Miała jedynego syna Maksyma, który za jakieś wypowiedziane słowo został skazany na 15 lat obozu i przebywał na Kołymie. Jego żona Pasza i córeczki Nadia i Wala mieszkały w Siemipałatyń-sku. Wakacje szkolne spędzały u babki, a i cały rok też, zwłaszcza w czasie wojny. Nasz pokój miał 4 okna, z tego dwa tylko podwójne, dwa łóżka, stół, dwa taborety, dwa ucięte pnie do siedzenia i płytę kuchenną. Pokój był zimny, pojedyncze okna przez całą zimę były zamarznięte na 5 cm lodu. Kuchnia Ba-buszki była mała, miała ruski piec, a zimą piecyk z blachy żelaznej, który szybko ogrzewał kuchnię. Grzałyśmy się u Babuszki nieśmiało. Mama siedziała sama w pokoju. Tak było zimą. Po miesiącu od wyprowadzenia się do Babuszki wybuchła wojna niemiecko-rosyjska. Był to dzień 22 czerwca 1941 roku. Wstrząs dla wszystkich. Rozpoczęła się mobilizacja mężczyzn i odjazdy do wojska. Mężczyzn odprowadzano do końca wsi tłumnie, często z muzyką, kobiety zawodziły i płakały. Czy miało się pogorszyć dla nas? Byłyśmy pełne obaw, przygaszone. Babuszka otrzymała list od syna, że zwolniono go z obozu do armii. Wiadomości dochodziły tylko z gazet. Jedyna łączność ze światem. Był telefon na poczcie, ale myśmy nie korzystali - bo i dokąd. Nie pamiętam, żeby Ruscy gdzieś dzwonili. Moje siostry bawiły się teraz z ruskimi dziećmi, z wnuczkami Babuszki, zwłaszcza z Walą, starszą o rok od nich, jej siostrą Nadią, o trzy lata starszą, i Lizą Badajewą, młodszą o rok. Liza, jak tylko wstała rano, niemyta i rozczochrana szła do nas; Biali - przeciwnicy rewolucji październikowej, czerwoni - bolszewicy; czernobandit (ros.) - czarny bandyta. 172 zrozumiałe - tu było więcej dzieci, ale ona często chciała być górą, przechwalała się lub przewodziła. Dzieci nasze czasami nie poddawały się i kłóciły, Liza z płaczem szła do domu, ale za parę godzin znowu przychodziła. Czasami Babuszka ją wypraszała mówiąc, że ma większy dom i niech tam idzie. Sąsiedzi nie odważyli się coś powiedzieć Babuszce, bali się jej języka, nikomu nie była dłużna. Badajew mówił o niej - czort nie baba. Jego żona przychodziła pożalić się na męża. Badajew brał udział w wojnie japońskiej, zobaczył trochę świata. Był bardzo pracowitym człowiekiem i wszystko umiał zrobić. Jego obejście było wzorowo urządzone, wszystko z głową, z pewnymi usprawnieniami, jakie były możliwe w tych okolicznościach. Lutował garnki, wstawiał dna do nich, szklił okna. Opiekował się i prowadził suchą destylację drewna dla kuchni w kołchozie, tzw. smołzawod. Obecna żona była drugą, miał z nią dwóch synów, obecnie w armii, i małą córeczkę Lizę. Gdy wybuchła wojna, przywiózł z Siemipałatyńska córkę Marię z I-go małżeństwa z dziećmi. Zięć został powołany do armii. Sotnikowa-Babuszka znała ludzi w Sosnówce, umiała wróżyć, przychodzili do niej często po rady, a gdy wszyscy mężowie poszli do wojska, a nie było od nich wiadomości, karty były jedyną nadzieją i pociechą. Stawiała dobrze i raczej utrafia-ła. Nam też stawiała, mówiąc zawsze: „wiernioties' na rodinu" - wrócicie do ojczyzny. Nie umiała pisać, więc ja pisałam do syna w jej imieniu. Jestem w posiadaniu jednego takiego listu. W późniejszych latach robiłyśmy z Babuszka rękawiczki i skarpety na drutach. Babuszka robiła paczki dodając suchary i posyłała na front. Ja dyskretnie pisałam parę miłych słów i wkładałam do wnęrza rękawiczki. Otrzymałam kilka odpowiedzi, ale żadna nie dochowała się. Potem jednak front przesunął się w głąb Związku Radzieckiego i korespondencja ustała z frontem i z Wileńszczyzną. Było coraz gorzej, głodniej. Otrzymałyśmy list od wujka Józefa Grabowskiego, który był zesłany na półwysep Kola. Dzię- 173 ki porozumieniu Sikorski - Majski22 dużo Polaków z obozów i więzień zostało zwolnionych. Wujek dostał się do Armii Andersa, do obozu w Tatiszczewie, potem Jangi-Julu. Chciał nas zabrać, ale Mama nie wiedziała jak się ruszyć z miejsca. Halina Smolska, dyplomowana pielęgniarka, napisała podanie i wzięto ją do Armii Andersa. Potem ściągnęła rodzinę, ale wszyscy byli dorośli lub prawie dorośli, łatwiej znieśli daleką podróż. Ja również mając 17 lat napisałam do armii podanie, wbrew woli Mamy, o przyjęcie na sanitariuszkę, ale nie otrzymałam odpowiedzi. Do naszej wsi przyjechał do żony, p. Borejkowej, jej mąż, o którym wcześniej wspominałam. Wszystkie Polki pytały jego o swoich mężów. Siedział on w więzieniu z naszym Ojcem w Dziśnie, w Berezweczu, a potem w Orszy. Później ich rozdzielili, jeden na lewo, drugi na prawo. Ojciec trafił na lewo w kierunku Smoleńska i do lasku katyńskiego, a on został żywy. Zaraz jego żonie ulżyło się, on zaczął pracować w kuźni, przybyło jeszcze jedno dziecko - Waluś. Zjawił się też pan Regini ciężarówką i zabrał rodzinę, żonę, szwagierkę i dwóch synów (jeden z padaczką). Bardzo się spieszył i widać było, że nie obchodzi go los innych Polaków. Przyjechał w mundurze Armii Andersa mąż pani Budzyńskiej, przedwojenny sierżant. Urządziliśmy uroczyste spotkanie pana Budzyńskiego, coś tam upiekły nasze panie, pani Bogucka z Pińską śpiewała różne arie operowe, a ja deklamowałam wiersz pt. „Dojdziemy", który pamiętam do dziś. Może nie wszyscy, ale dojdziemy, Może nie wszyscy, jak zechce Bóg, Ale na pewno wszyscy będziemy Szukać do Polski zaszczytnych dróg. Żołnierzu Polski, wieczny tułaczu, Znany tak chlubnie z historii kart, Chodzi o układ między Rządem Polskim w Londynie a Rządem ZSRR w lipcu 1941 r. 174 Nową wędrówkę los Ci dziś znaczy, Raz jeszcze pokaż, co jesteś wart. Na grobach braci wyrosłe krzyże Wskazywać będą kierunek dróg. Już coraz bliżej, do Polski bliżej. Wolność niesiemy, niech zginie wróg! Dużo Polek nie wiedziało nic o swoich mężach, my też. Pisałyśmy do różnych miast do NKWD23. Różne przychodziły odpowiedzi, najczęściej: brak w rejestrze. Przeglądając te odpowiedzi, zaciekawiło mnie pismo z XII 1940 roku, że śledztwa w sprawie męża jeszcze nie zakończono. Pismo pochodziło z Wilejki, a przesłane było do Kazachstanu do Sosnówki. Szukałam Ojca pisząc do różnych Polaków. Otrzymałam wiadomość, że jeden wywieziony, pan Krywko, otrzymał list od syna, który pisze, że jest z nim Piotr Kwietniewski, że napisze więcej. Był w Armii Andersa, ale więcej nie napisał. Chociaż po wojnie nawiązałam z nim kontakt, nie mógł nic więcej powiedzieć na temat pobytu Ojca. Wujek Józef znalazł się z Armią w Persji i stamtąd przysłał nam paczkę przez pośrednika z Tel Avivu, w której znajdowały się: sweter, kalesony, ręcznik, aparat do golenia, żyletki, gęsty grzebień, igły i nici. Wujek przeszedł szlak bojowy z Armią Andersa, walczył pod Monte Cassino, gdzie stracił 90% zdrowia, osiedlił się w Anglii i wkrótce zmarł. Nie wiem skąd pojawiły się wśród nas różne przepowiednie: „a imię jego 44" lub „Krzyż splugawiony razem z młotem padnie"24. Nie mogę ich przytoczyć z pamięci. NKWD - Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł (ros.) - Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych. „A imię jego czterdzieści i cztery" - cytat z „Dziadów" A. Mickiewicza; „Krzyż splugawiony..." - cytat z tzw. „Przepowiedni Wernyhory", szczególnie popularnej w czasie wojny. 175 Pewnego dnia przyjechało kino objazdowe z filmem „Zoja Kosmodiemjańska". W filmie przedstawiono okropności wojny i bestialstwo hitlerowców. Film ten zrobił duże wrażenie na widzach, przybliżył im obraz brutalności wojny, bezpośredniego zetknięcia się z wrogiem i jego postępowaniem. Na tym filmie Zoja została powieszona, a przedtem torturowana. Ten film podziałał mobilizująco na Rosjan i bardziej ich zjednoczył. Nic jeszcze nie wspominałam o Kazachach. W Sosnówce większość mieszkańców była Rosjanami lub przesiedlonymi Ukraińcami. Kazachowie byli w mniejszości, ale były w okolicy wsie tylko kazachskie. Płaskie twarze, czarne włosy, oczy czarne, skośne. Kobiety i mężczyźni mieli małe stopy i krzywe nogi. Ubierali się wg swojej tradycji - kobiety nosiły spodnie, na to sukienkę z długimi rękawami, zapinaną pod szyją, ze stójką. Na to długi serdak bez rękawów, włosy splatały w warkocze. Młode dziewczęta wplatały we włosy paski materiału z naszytymi pieniędzmi metalowymi. Miały różne pierścionki, obrączki również z pieniędzy oraz po kilka metalowych bransoletek. Chustki na głowę wiązały w inny sposób. Nie składały na ukos, tylko brzegiem pojedynczym nisko nad czołem ponad uszami wiązały z tyłu. Tworzyło to niby krótki welonik. Suknie i chustki były z płótna bawełnianego, ale przez nich farbowane na blade kolory zielony czy różowy. Mężczyźni nosili spodnie, wcięte kurtki i na głowie tiubietiejki - okrągłe czapeczki ze stożkowym dnem ozdobione haftem. W zimie nosili czapki podbite futrem - małachaje. Przed rewolucją i zaraz po niej Kazachowie żyli zajmując się hodowlą bydła, pasterstwem, mieszkali w jurtach wysłanych wojłokami. Siedzieli na podłodze w kucki. Pili dużo herbaty. Teraz mieszkali w domkach podobnych do ruskich z płaskimi dachami. Dalej spali i jedli na podłodze, siedząc przy okrągłym stole o krótkich nogach. Pod ścianami leżały zwinięte kołdry i wojłoki. Jedli mięso wołowe, baranie, mleko i potrawy z mąki. Nie uprawiali żadnych warzyw. Przy wielkich uroczystościach gotowali całego bara- 176 na, racząc najważniejszego gościa baranią głową z mózgiem, popijając wywarem z mięsa. Piekli podpłomyki, robili syrczyki składające się z mąki i sera, ulepione w wałeczki, które suszyli na słońcu i składali do drewnianych naczyń. To było całe ich menu. Przy domach trzymali psy, które dziwnie szczekały ochrypłym głosem. Nie miałam bliższych kontaktów z Kazachami, chociaż niektórzy przychodzili do Babuszki po coś. Źle mówili po rosyjsku, wypijali samowar herbaty aż zaczynało im się odbijać, wtedy odwracali kubki czy szklankę, co oznaczało koniec picia. Przychodzili z pytaniem o herbatę, ale naszej nie chcieli nazywając ją familijną, oni szukali kirpicznogo czają, tzn. herbaty uformowanej w kształcie małej cegiełki. Można ją było wymienić na mąkę, ale trzeba było ją mieć. Mówili, że ich boli głowa jak nie piją czaju; żuli też tytoń. Będąc w 7-mej klasie uczyłam się języka kazachskiego, wtedy mieli alfabet łaciński, tylko parę liter było trochę innych, za naszego pobytu zmieniono alfabet na rosyjski. Dziś pamiętam parę słów: nan - chleb, mektepte - szkoła, sabak - lekcja, pszak - nóż, kyzył - czerwony, kara - czarny. Babuszka opowiadała o ich wcześniejszych zwyczajach. Kazach nie był piechurem, odległości pokonywał konno; żeby łatwiej było jeździć konno, chłopcom po urodzeniu specjalnie wiązali nogi ciasno przy kostkach, a między kolanami wsadzali kawałek drewna. Taraz tego nie robili. Nie mieli swoich stad bydła, pracowali w kołchozie, ale najczęściej jako pastuchy lub woźnice. Nie widziałam, żeby orali lub wykonywali inną ciężką pracę fizyczną. Gdy mężczyźni ucztowali, kobiety tylko usługiwały, a znajdowały się obok. Był to naród, który miął wielką śmiertelność niemowląt okołoporodową a i późniejszą. Byli muzułmanami, ale nie widziałam, żeby się modlili. Bliżej ich nie znałam. Polki, które trafiały do wiosek kazachskich, sprzedawały swoje rzeczy w szybkim tempie i jeśli nie przeniosły się do wiosek Rosjan, ginęły z głodu. Tak sprzedała wszystko nauczycielka, 177 Krystyna Niezbrzycka, mająca trzy małe córki. Jesh^Po ka^chaa ła coś sprzedać z ubrania czy pościeli, jak ,eden Kazach wszędy i powiedział śmiesznie niską cenę np. 1/2 bochenka chleba to cała wieś przeszła i nikt nie dał więcej. Pani Niezbrzycka przerosła sie do małej wsi Polanka należącej administracypie do Sosnówki, a tworzącej osobną piątą brygadę w kołchozie. Pani Niezbrzycka pracowała jako księgowa w brygadzie^ Klimat tego obszaru Kazachstanu był wybitnie kontyne^ ny, mroźne zimy, gorące lata. śnieg leżał od P^^± nLa. śniegu było dużo, wiały silne wiatry -Ьшапу, które niosły suchy śnieg i zasypywały domy równo z dachemUna-szei gospodyni drzwi małej sionki otwierały się do wewnątrz rwSncel la łopata, siekiera i pfla Trzeba b^kapjd tunel od drzwi, żeby wydostać się z domu. Lato było^suche i gorące, lecz tylko przez dwa miesiące me tarzały się przy mrozki w nocy Rośliny musiały się spieszyć z wegetacją. Fazy księżyca miały wpływ na zmianę pogody. Jeśli wiał butan, to wS tydzieh lub dwTbudność obserwowała księżyc, znała, ,ego fazy i ustosunkowywała się do nich. Młody miesiąc - młodzik przynosił radość, nadzieję na lepsze, zwłaszcza dla tego, kto,go zobaczył. Było dużo wróżb związanych z młodym^ -esiącm każdy zastanawiał się w jakim momencie go zobaczył, czy ,est syty, zadowolony, czy coś pełnego niesie. Pozostało mi to do dziś, zwracam uwagę na księżyc Rosjanki kisiły barszcz, obcinały włosy, gdy był^młody księ żvc żeby przybywało. Młode dziewczyny, gdy zobaczyły mło-d^eSc olraTały się dookoła na lewej pięcie, bra^chę ziemi spod tej pięty i wkładały pod poduszkę. Co się przyśni Z2 % sP3£. Trzecia lub czwarta kwadra ***££* być wykorzystana, żeby coś zmalało lub wyniosło się. Przykład ni piku u mojej nogi wyrosła duża brodawka poradzono mi uprząść z konopi nitkę i patrząc na księżyc liczyć odwrotu- od 10 9, 8 itd. i wią^ć węzełki. Potem nitkę włozyc pod plętkę drzwi jak nitka zgnije, brodawka zginie. Tak tez się stało. Kto 178 miał dużo robactwa, pcheł czy pluskiew, próbował je wywieźć wkładając do pudełeczka lub papierka i wynosił na skrzyżowanie dróg, rzucał zawiniątko w jedną z dróg, nie oglądając się wracał drugą drogą. Efektów nie sprawdziłam. Wiem, jak trudno było walczyć z robactwem. Były pluskwy, pchły, najczęściej w szparach podłogi, no i wszy we włosach i ubraniu. Przechodziły one z jednej osoby na drugą. Iskanie się było powszechnym i niewstydliwym zjawiskiem. Rosjanki iska-ły się przy pomocy ostro zakończonego noża, skrobiąc skórę głowy zamiast mycia. Myśmy też się obiskiwały i wyczesywały, nie bardzo pomagało. Nie dało się wyplenić. Przez cały okres pobytu w Sosnówce miałyśmy wszy. Początkowo miałyśmy ze sobą mydło Schichta z Polski, a gdy się skończyło, nie można było kupić. W pierwszym roku pobytu dowiedziałyśmy się, że przyszło mydło do kooperatywy25 (aż z Siemipałatyńska, 170 km). Poszłyśmy z gospodynią do kolejki na całą noc, z tym, że do północy nie wolno było się ustawiać, wszyscy chodzili luzem, a po północy (nikt nie miał zegarka) ustawiałyśmy się w kolejkę do rana. Tak dostałam jedną kostkę szarego mydła. Później mydło nie przychodziło, musiałyśmy sobie radzić. Robiło się ług z popiołu drzewa osikowego. Trzeba było daleko iść po drzewo osikowe, spalić, popiół zebrać, zalać wrzątkiem i przykryć szmatą. Gdy popiół opadł na dno, woda była śliska. Myłyśmy w niej włosy, prały i szorowały podłogi. Wiosna przychodziła nagle, słońce grzało i śnieg szybko topniał. Ziemia nasiąkała wodą i trzeba było się spieszyć z siewem i sadzeniem. Wiosną i latem prawie nie było opadów, najwyżej jeden deszcz. Niebo czyste, błękitne. Rzadko pojawiała się chmura, która rosła, zajmowała połowę nieba, cieszyła nadzieją deszczu, a tu zrywał się 'wiatr silny i niósł piasek. Wieś była w kłębach piasku, a deszczu ani kropli. Gleby były piaszczyste, Kooperatiw (ros.) - spółdzielnia. 179 miejscami słone, te ostatnie miały kolor szary lub czarny, a w lecie były pokryte solą. Warzywa uprawiało się w swoisty sposób. Kopało się ziemię słoną, robiło dołki, do których wsypywało się piasek zmieszany z kompostem i dopiero wsadzało rośliny. Tak uprawiano ziemniaki, kapustę, buraki, cebulę, czosnek i pomidory. Ogórki sadzono na grządce z kompostu, w którym też robiono dołki, dawano ziemię i S£dzono ogórki, pilnując, żeby nie zmarzły w nocy. Przykrywało się je na noc. Obok wsi ciągnęły się ogrody - kapuśniaki, gdzie sadzono ziemniaki, kapustę, buraki. Każdy kapuśniak miał swoją studnię, z której wydobywało się wodę ręcznie lub przy pomocy kija. Ludzie podlewali codziennie swoje warzywa do opróżnienia studni. Pomagałam w podlewaniu sąsiadom i Babuszce, czyli dwie studnie i dwie na kapuśniakach. Byłam młoda, nieprzyzwyczajona do dźwigania ciężarów. Był to duży, za duży wysiłek dla mojego kręgosłupa, ale nikt o tym nie myślał, a ja chętnie szłam do ludzi, by coś zarobić. Drzew owocowych nie było, jagód też. Na kartoflisku rosły jagody słodkawe zwane paślonem. Niedaleko wsi była sorga - moczary, a tam rosły brzozy, osika i czarna porzeczka. Chodziło się na jagody, ale nie można było długo wytrzymać z powodu kłucia komarów, których było bardzo dużo. Komary były również we wsi, oprócz nich moszki (małe muszki). Chcąc odgonić komary i muszki ludzie rozpalali ognisko, na które rzucano podsuszone krowie łajno lub niedosuszoną trawę, żeby było dużo dymu. Jak robiono zapasy na zimę? Ziemniaki, buraki, kiszone ogórki i kiszone pomidory przechowywano w piwnicach, które nie były pod domem, tylko osobno budowane. Wykopywano duży dół kwadratowy, a w nim budowano z drewnianych belek ściany i sufit; było podwójne zamknięcie, które uszczelniało się słomą, szmatami i zasypywało ziemią, a w zimie śniegiem. Cała piwnica była grubo obsypywana ziemią. Wchodziło się tam raz na jakiś czas, niosąc za sobą rozżarzone węgle, żeby nie obniżyć temperatury piwnicy. My miałyśmy malutki kącik na ziemniaki. Kapustę trzeba było zarobić lub wymienić. 180 Zimą Mama wydzielała nam jedzenie - 3/4 litra mąki i tyleż ziemniaków. To musiało starczyć na 4 osoby, bo chociaż siostry miały 5, 6, 7 lat, zjadały tyle samo co ja z Mamą, zrozumiałe - rosły. Na śniadanie była zacierka z ciemnej razowej mąki, zalana pół litrem mleka, na obiad z kolacją, czyli drugi posiłek i ostatni w dniu, były: zupa ziemniaczana, ziemniaki z zacierką, ziemniaki zasypane kaszą jaglaną, ziemniaki z kapustą kiszoną, czasem pomaszczone łyżką topionego masła; każda z nas dostawała jednakową porcję. Nie piekłyśmy chleba, bo za dużo wyszłoby mąki, nie gotowałyśmy ziemniaków w całości, też z tego powodu. Mama chcąc zrobić siostrom przyjemność, najczęściej w czasie choroby, gotowała im po jednym ziemniaku. Patrzyłam na te ziemniaki jak na rarytas, ale nie miałam żalu, że dla mnie nie było. Bardzo kochałam moje siostry i one mnie. Byłam ich drugą matką. Gdy pracowałam przy orce przez 12-cie dni, otrzymywałam 12 porcji chleba, to zjadałam tylko cztery, a osiem przywoziłam do domu dla sióstr i Mamy. Dzięki wydzielaniu jedzenia starczało go na dłużej. Jak wyglądała pewnego roku orka? Długa zima i brak karmy spowodowały padnięcie dużej ilości wołów. Nie było kim orać. Zapadła decyzja ze strony Rady Gminnej, że kołchoźnicy muszą dać krowy, które mają ciągnąć pług. Przypominam sobie ten obrazek: krowy ryczą, gonione w obcą stronę przez płaczące właścicielki, głaskane, przytulane. Kołchoźnice zawodziły: „ona nasza karmicielka", jednocześnie rozumiały, że jest to potrzeba chwili. Kołchozy muszą dać ziarno na front. Krowy pędzone co najmniej 12 km, zmęczone, zaprzężono do jarzma. Krowy nie umiały chodzić równo w zaprzęgu i w bruździe, szarpały szyją wprzód, w tył, ryczały. Serce bolało patrzeć na mękę zwierząt. Po jednym dniu miały poranione szyje i nie dały mleka, bo pracowały i nie były na pastwisku. Niektóre krowy zwrócono gospodyniom, inne jakoś się wciągnęły. Zaprzęgano je w dwie pary połączone z boku sznurem czy łańcuchem. Jedna osoba szła za pługiem, druga prowadziła krowy lub woły, poganiając 181 i zwracając uwagę czy idą równo w bruździe. Ja byłam poganiaczem, ręce pościerane do krwi, a nogi podeptane przez bydło też do krwi. Nie miałam własnego obuwia, chodziłam w butach Ojca które ocierały mnie niemiłosiernie, ale nie dało się chodzić 'boso Zostałam pochwalona przez żonę przewodniczącego kołchozu, że moje krowy choclzą jak „czasy" - zegar. Nie mogłam się równać z kobietami ani dziewczynami miejscowymi. Męczyłam się i trudno mi było dźwigać ciężary, czy podawać słomę lub siano na widłach na stóg. Kiedyś przydzielono mnie do wiania zboża, we dwie kręciłyśmy korbą młyna wialnie, pracowałyśmy cały dzień i wieczór do zachodu księżyca. Nienawidziłam pełni księżyca. Trzeba było pracować przy wialni dzień i dużą część nocy. Stary kołchoźnik powiedział: „Woły padną, jeśli nie da się im odpocząć rano czy wieczorem". Zwierzęta musiały odpocząć, a ludzie? Większą uwagę zwracali na zwierzęta, nie na ludzi, mówiąc, że za padniętego wołu można iść do więzienia, a za człowieka nie. Na zaimki wożono wodę w beczkach dla bydła, do kuchni i dla nas. Można było dostać 1/2 litra wody i co w tym myć - twarz? ręce? Czy jako kobieta inną część ciała? Śniadanie - chleb i czaj - było o świcie, potem orka, przerwa na obiad - zwierzęta muszą odpocząć. My zjadaliśmy zupę i zamiast odpocząć trzeba było się zbierać na prasówkę - wiadomości z frontu i apel o lepszą pracę. Ja często układałam się na ziemi pod ścianą i myślałam, żeby już nie żyć. Bolało mnie całe ciało. Nie myliśmy się (brak studni), nie prali. Raz na dwa tygodnie brygadir26 puszczał do domu na dzień - wymyć się i uprać odzież. Brygadirem był Zacharenko, wspominany wcześniej przeze mnie w okresie gdy przyjechałyśmy do Klubu. Przyjeżdżał do Brigadir (ros.) - brygadzista. 182 domu, zmuszając, żebym jechała na zaimkę do pracy. Z perspektywy czasu mogę się domyślać o co mu jeszcze chodziło. Miałam 17 lat, ale wtedy nie rozumiałam tego - i dzięki Bogu. Szłam posłusznie do każdej pracy. Nie uśmiechałam się, nie żartowałam, co stwarzało pewien dystans. Kiedyś wezwano go do rejonu (120 km), zastępował go jednooki, kulawy stary mężczyzna. Mnie po-strzykło w kręgosłupie między łopatkami, nie mogłam się ruszyć, zwłaszcza poruszać rękami; żeby darmo nie dawać mi jeść z-ca brygadira odesłał mnie do domu. Nie pamiętam w jaki sposób leczyłam swój postrzał, chyba tylko nacieraniem. W tym czasie dowiedziałam się, że jest praca w leschozie27 (leśnictwie). Zostałam przyjęta do pracy jako strażnik do obserwowania z wysokości (wysokiej wieży) pożaru. Tam była umieszczona tarcza z podziałką i wskazówką, obracałam wskazówką zgodnie z dymem, schodziłam na dół i z domu leśnika dzwoniłam do głównego leschozu. Stamtąd zawiadamiano leśników w leśniczówkach i ci, mając do dyspozycji konie i wozy, wyjeżdżali do gaszenia pożaru. Wieźli ze sobą pługi i łopaty. Po krótkim okresie pracy przeniesiono mnie do biura na telefonistkę. Pracowała tam Zina Ostro wierchowa, moja koleżanka z 7-mej klasy i jej zawdzięczam tę pracę. Chodziłam na dyżury popołudniowe i nocne. Była to dla mnie o niebo lepsza praca, w pomieszczeniu, a w nocy mogłam wyciągnąć się na stole z telefonem przy uchu i liczydłem pod głową. Zarabiałam 105 rubli oraz 5 kg pajka (przydział mąki) i to było najcenniejsze i najważniejsze. Tak urwałam się z pracy z kołchozu, do którego już nie wróciłam. Komandir Zacharenko po powrocie z rejonu, przy spotkaniu ze mną powiedział, że miałam szczęście, bo on by mnie nie zwolnił z kołchozu. Chyba szczęście miałam, bo nie dałabym rady tak ciężko pracować przez tyle godzin. Kłopoty z kręgosłupem od tego czasu pozostały mi do dziś. Leschoz - lesnoje choziajstwo (ros.) - gospodarstwo leśne. 183 W barakach na zaimkach były prycze, na których spali wszyscy pokotem, przykrywając się czym kto miał. Dziewczęta spały z chłopcami czy z mężczyznami i to było normalne. Na sianokosach spało się w namiotach zrobionych z cienkich kijów i pokrytych sianem. Spałyśmy we dwie. Raz musiałam gotować zupę w kotle wkopanym w ziemię. Nie umiałam gotować, mimo, że był kawałek mięsa, woda i sól, nie bardzo mi to wyszło, za dużo soli i wody. Co myśleli mężczyźni? Chyba „polaczka biełoruczka"28. Gdy robiłyśmy kopki siana, natrafiałyśmy na mnóstwo żmij, zwiniętych pod skoszonymi wałkami traw. Ludzie rzucali się na nie i zabijali, ale co by było, gdyby któraś ugryzła? Miejscowi mówili, że śmierć następuje przed zachodem słońca. Próbowano ratować ugryzionego, wysysano ranę lub przypiekano rozżarzonym prętem żelaza. Przy mnie żmija nie ugryzła nikogo. Trawa nie była taka jak u nas. Wąska, wyschnięta, o blado-zgniłym kolorze. Ciekawe było zielsko pierekati-pole, wyglądało jak żebra piłki. Dzięki swemu kulistemu kształtowi toczyło się po stepie, często tworząc zapory pierzaste, gdy kul takich zebrało się więcej. Bardzo dużo rosło piołunu. Czasami dużo go było w pszenicy. Chleb upieczony z takiej mąki był bardzo gorzki, ale ludzie jedli. Mama wymieniła worek ziarna pszenicy, okazało się, że był w niej piołun. Mama przebrała ten worek i mąka nie była gorzka. W Kazachstanie udawały się arbuzy i dynie. Podczas żniw przywieziono wóz arbuzów na zaimkę, każdy dostał arbuza; wybierało się dojrzałe naciskając rękami, gdy słychać było trzeszczenie pod rękami, arbuz był dojrzały. Ale czy nie można było posadzić ich tyle, żeby nie tylko raz w jesieni można je było dostać w kołchozie, bo pracując w leśnictwie nie mogłam na nie zarobić? Babuszka podsunęła nam myśl, żeby posadzić 28 Polaczka biełoruczka (ros.) - Polka próżniaczka. 184 w lesie na polance arbuzy. Wzeszły, kwitły, ale owoce były małe, przydałby się chociaż jeden deszcz i lepsza ziemia, a nie piasek. Pola arbuzowe nazywano bachczami. Po przyjeździe do Sosnówki nie wolno nam było się oddalać ponad 3 km od wsi. Od czasu do czasu przyjeżdżało NKWD z rejonu, zwoływano Polki zawsze późnym wieczorem. Raz wiem, że enkawudzista krzyczał na Mamę stukając pistoletem o stół i nazywał ją szpionką Sikorskiego (szpieg), a Mama słabo mówiła po rosyjsku. Na samym początku pobytu wymógł na pani Jadwidze Żabkowej zgodę, że zostanie donosicielką. Wiem jak bardzo przeżywała swoją pisemną zgodę. Miała jednego syna, którego bałwochwalczo kochała, i dla niego to zrobiła. Wkrótce dostał zapalenia wyrostka robaczkowego i p. Jadwiga wyjechała do miasta na operację i tam pozostała, a potem wyjechała do Persji z Armią Gen. Andersa. Miejscowa ludność nie miała żadnych dokumentów, gdy jednak wyjeżdżali do rejonu do Siemipałatyńska służbowo lub prywatnie otrzymywali sprawkę (zaświadczenie) z sielsowietu. Stosunki między władzami sowieckimi a polskimi przedstawicielami odbijały się na stosunkach miejscowych władz do nas. Tak było po umowie Sikorski - Majski, a potem po utworzeniu Związku Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską29 na czele. Jak się przechodziło po wsi, często wyrostki śpiewały w ślad za nami piosenkę: „Pomniat psy atamany, pomniat polskije pany konarmiejskije naszy sztyki. (Pamiętają psy atamani, pamiętają polscy panowie czerwonoarmiejskie nasze bagnety"30). Umowa Sikorski-Majski podpisana w Londynie 30 lipca 1941 r. dotyczyła utworzenia Armii Polskiej na terenie ZSRR i „amnestii" dla Polaków tam więzionych. Związek Patriotów Polskich został utworzony przez grupę komunistów polskich wiosną 1943 r. po wyprowadzeniu Armii Andersa z ZSRR. Wasilewska Wanda (1905-1964) - polska pisarka i działaczka komunistyczna. Po wojnie pozostała w ZSRR. „Pomniat psy atamany..." - fragment piosenki o wojnie domowej w Rosji (1917-1920). 185 Nie zdarzało się, by ktoś ze starszych zgromił ich za to. Widocznie w domu mówiono na ten temat i przyzwalano. Starsi nie robili nam przykrości. Byli to prości ludzie, kierujący się własnym uczuciem i własnymi przeżyciami, a niemało przeżyli podczas rewolucji 1917 roku. Mało było starych mężczyzn na wsi, zostali w większości rozstrzelani przez różne wojska czy bandy. W lesie było dużo drzew, na których były wycięte krzyże w korze na pamiątkę rozstrzelanych tam ludzi i młodych dziewcząt, które w/g relacji mieszkańców były zgwałcone, a następnie rozstrzelane. W naszej wsi były następujące urzędy: sielsowiet (rada wiejska), szkoła, poczta, szpitalik, początkowo tylko ambulatorium, i sklep. W sklepie sprzedawano dwa razy w roku wódkę: z okazji I-go maja i 7-go listopada31. Z początku pobytu można było dostać naftę, zapałki i wodę kolońską. Z czasem tej ostatniej zabrakło, kupowali ją mężczyźni i pili, a nafty brakło. Raz sprzedawali zapałki, ale do zapałek musiało się kupić okropne rękawiczki z jednym palcem z owczej wełny, które kosztowały 50 rubli! Mieszkańcy wsi zaczęli używać krzesiwa, składającego się z kawałka krzemienia i kawałka żelaza. Trzymało się kawałek suszonej waty, na którą padała iskra. Dmuchało się na watę podkładając kawałek gazety, no i zapalało się szczapki drewna. Gdy zabrakło nafty w sklepie, ludzie zaczęli radzić sobie kupując nielegalnie od kierowców ciężarówek ropę naftową. Robiono kopciłki. Były to małe buteleczki z benzyną czy naftą, w której był knot zrobiony własnoręcznie i wsunięty w rurkę metalową, umocowaną w butelce przy pomocy metalowego krążka, obejmującego rurkę. Kopciło to, ale świeciło. Moja praca w leschozie trwała od kwietnia do października. Zimą siedziałam w domu. Nauczyłam się robić na drutach i ro- зГУнйс^ск- rocznica rewolucji październikowej w Rosji (1917-1920). 186 biłam chusty z frędzelkami na głowę z owczej wełny. Miały one dookoła ażurowy szlak. Podglądałam u Niemców szlak ażurowy na prześcieradle i przeniosłam go na szal i tym sposobem miałam pierwszeństwo w zamawianiu. Z czasem Hanka Miecie-licówna odrobiła mój wzór i była moją konkurentką. Zrobiłam takich chustek 55. Robiłam też swetry, ale dla własnych potrzeb, pończochy, spódnice, szale, rękawiczki. Jak już wcześniej wspomniałam, robiłam rękawiczki i skarpetki, które gospodyni wysyłała na front w paczkach. Bolały mnie plecy, bo siedziałam całymi dniami u gospodyni w kuchni, ona w tym czasie przędła wełnę, watę czy konopie. Lubiła opowiadać i słuchać. Ja czasami czytałam jej książki, a nawet tłumaczyłam polską książkę, była to „Macierz" Rodziewiczównej32. Współczuła bohaterce Po-kotynce. Czytałam nowele Czechowa33. Bardzo podobał mi się poemat „Diekabristki", a właściwie „Rosyjskie kobiety" N. Niekrasowa34. Dotyczył żony dekabrysty, hrabiego Wołkońskiego, która dobrowolnie jedzie na zesłanie za mężem. Dekabryści to uczestnicy buntu przeciw carowi w 1825 r. Pochodzili ze znanych, bogatych rodów. Wcześniej wspominałam, że koleżanka przysłała mi cztery książki. Ktoś z Polaków miał II i III tom „Ogniem i mieczem" Sienkiewicza, a mój kolega Mietek Wnuk mieszkający w innym kołchozie - Mało-Władimirskoje - miał „Pana Wołodyjowskiego" Sienkiewicza. Pożyczał mi tę książkę i przeczytałam ją kilkadziesiąt razy. Chciałabym coś więcej napisać o Mietku Wnuku. Jechał tym samym co my eszełonem razem z matką. Był on moją sympatią w szkole powszechnej, teraz spoglądaliśmy na siebie, ale nie rozmawialiśmy. To moja wina, uważałam, że Rodziewiczówna Maria (1863-1944) - pisarka polska. Czechow Antoni (1860-1904) - nowelista i dramaturg rosyjski. Niekrasow Mikołaj (1821-1878) - poeta rosyjski. 187 wszystko przepadło i nie należy myśleć o chłopcach. On odjechał wcześniej, bo jako siła robocza był więcej wart, a jego matka, znająca się na pracy w polu, również. Mietek dowiedział się gdzie jestem i pisał jakiś czas. Potem była przerwa w pisaniu i z końcem roku 1943 otrzymałam list pełen entuzjazmu. Mietek był w Armii Kościuszkowskiej, walczył, był w Brygadzie Pancernej im. Boh. Westerplatte w stopniu st. sierżanta. To był jedyny list. Dowiedziałam się, że doszedł pod Warszawę, tam został ciężko ranny i zmarł. Jego ojciec wrócił do Polski z Zachodu i mieszkał z żoną w Łobezie, woj. koszalińskie. Udało mu się przeżyć i wrócić. Oboje z żoną już nie żyją. Korespondowałam z Bronią Jasińską, mieszkającą w Siemi-jarsku z rodzicami i młodszym rodzeństwem. Starszy brat Janek uciekł z transportu i przeżył wśród dalszej rodziny. Om początkowo trafili do kazachskiej wsi i zaraz sprzedali wszystkie rzeczy, przenieśli się do Siemijarska i tam egzystowali trochę lepiej. Bronia pracowała jako fryzjerka, strzygła mężczyzn. Żywiła ich rzeka Irtysz, gdzie łowili ryby, wyławiali gałęzie czy deski na opał. Wspominam ją z wdzięcznością, często pisała, była mężem zaufania35, przekazywała i żądała różnych spisów i wykazów. Kartki czy list od niej wiały nadzieją. W 1943 roku postanowiono we wsi otworzyć 8-а klasę dziesięciolatki. Zapisałam się do tej klasy. Mieliśmy nowy przedmiot - wojennoje dieło - przysposobienie wojskowe. Uczył nas jakiś zwolniony z frontu żołnierz. Uczył nas strzelać, rzucać granatem, czołgać się itp. Miałam najlepsze wyniki z celności w strzelaniu. Była nauka o człowieku, Rosjanki wstawały i nie odpowiadały - niby że wstyd, wydawało mi się to niezrozumiałe. Wstałam i wyśpiewałam całą lekcję. Pisałyśmy na gazetach lub starych książkach. Atrament robiono z sadzy lub chemicznego ołówka. Przed lekcją gimnastyki nauczycielka za- 35 Mężowie zaufania - przedstawiciele władz polskich w terenie. 188 powiadała, aby dziewczynki przyszły na lekcję w majtkach, na ogół chodziły bez. Listy pisało się na skrawkach papieru, składało się w trójkąt i wrzucało do skrzynki. Oni najczęściej posyłali bez znaczka z tak zwaną dopłatą, żeby doszły do adresata, który płacił podwójnie i nie obrażał się. Wspominam o listach, które doszły, a ile nie? Pisała do mnie Rosjanka, Marusia Owstajenko z Czał-daju, wcześniej uczyła się i mieszkała u Babuszki, która w małej kuchni przyjmowała na mieszkanie za przywiezienie drzewa z lasu. Później mieszkał u niej chłopak, Sasza Koniuchow. Pewnego dnia zaczął się bardzo drapać, Babuszka stwierdziła, że ma świerzb - czesotkę. Tak było faktycznie. Przeprowadziła kuracje przeciwświerzbową. Wymyła go w gorącej wodzie, posmarowała go kiszonym ogórkiem, a potem śmietaną zmieszaną z prochem (wyżebranym u leśnika) - pomogło. Wszyscy Rosjanie mieli z ubrania to co na sobie. Kobiety miały więcej, bo kupowały od Polek. Gorzej było z mężczyznami, koszulę nosili aż spadła z pleców przepocona. W cenie były koszule i prześcieradła, z których te koszule mogli uszyć. Spali bez prześcieradeł i bez poszew na kołdry. Kołdry mieli uszyte z kwadracików różnokolorowych materiałów (resztek). Futra ani złoto nie przedstawiały dla nich większej wartości. Płacili tyle co za prześcieradło, wobec czego żadna z Polek nie pozbyła się futra, o ile je miała. Mama miała ze sobą futro selskinowe kupione w sierpniu 1939 roku. Nie miała go na sobie ani razu, wróciło z nami do kraju i nosi je moja córka. Miałyśmy ze sobą dużo koszul męskich, prześcieradeł, kawałków materiałów. Wszystko zostało wymienione. Mama popruła kołdry i sprzedała pokrycie. Sprzedała w końcu Ojca ubranie. Tuż przed wojną Tatuś kupił ubranie, w którym bardzo go lubiłam. Gdy Mama zaczęła je przygotowywać do sprzedaży, ja oblewałam się łzami, dotykając jak żywego człowieka. Mama skrzyczała mnie za to mówiąc: „jak wróci Ojciec, to i ubranie będzie". Zapeszyłam jednak tę sprzedaż. Kupiła je rodzina Dierewienko, gdzie było 189 kilkoro dzieci, czy nie siedmioro? Jeden z nich chodził ze mną do szkoły; miało być ileś ziemniaków i 10 litrów mleka. Nie zapłacili nam nic i Mama nie poszła go odebrać, a ja widząc w tym ubraniu ich syna, dalej roniłam łzy. Rozstawałyśmy się ze wszystkim, co można było sprzedać, a raczej wymienić na żywność. Mieszkając u Babuszki Sotnikowej Mama zaczęła chodzić „masaczyć" czyli zbierać kioski zbóż z gospodynią lub Polkami. Wybrałam się i ja kilka razy, ale nie udało mi się nic zebrać, bo przeważnie zaczynał padać śnieg i trzeba było wracać. Zbieranie kłosów to był cały proceder. Wychodziła na pole niemal cała wieś, kobiety z dziećmi. Trzeba to było robić wczesną wiosną, gdy śnieg zaczynał tajać i ciemniały pola. Szło się pieszo, wcześnie rano. Jak już wspominałam, pola uprawne były oddalone 12, 15, 20 km od wsi. Wracało się późnym wieczorem. Gdy było dalej, wracało się drugiego dnia. Kobiety zabierały płachtę jako fartuch, kawałek kija lub grubą butelkę. Zbierane kłosy pszenicy lub prosa były wilgotne; suszono je na wietrze, następnie młócono na płachcie kijem lub butelką, odwiewano plewy na wietrze. Zbierano ziarno w różnej ilości, niesiono w woreczku umocowanym na plecach. Uprawa żyta nie udawała się, a pszenica była mała, najwyżej do kolan dorosłego człowieka. Mama wracała z popuchniętymi i podrapanymi od ścierniska nogami i rękami. Zbieranie trwało kilka dni, kobiety brały coś do jedzenia i piły wodę ze śniegu. Często władze kołchozu przepędzały ludzi, odbierano woreczki i wysypywano zebrane ziarno na ziemię. Jeżeli wyprawa była dalsza, kobiety łączyły się w kilka, słomę składały w kupkę, podpalały, grzały wodę i układały się do snu na ciepłym popiele. W nocy były przymrozki. Mama wracała bardzo zmęczona, ledwo trzymając się na nogach. Często nie miała siły wrócić, inne Polki dawały mi znać i ja wychodziłam naprzeciw i pomagałam Mamie wrócić do domu. Było to jedyne zaopatrzenie w ziarno. W miesiącach, w których pracowa- 190 łam, dostawałam pajok - przydział - 5 kg mąki. Przy obecnym kupowaniu wydaje się to dużo, ale ta mąka była za chleb, za kluski i za wszystko. Uzbierane ziarno trzeba było zanieść do młyna do zmielenia. Tam pobierano 10% mąki na rozkurz. Czasami żądano przyniesienia drzewa na opał. W młynie pracował reklamowany z wojska Karp Harasz-czenko. Współczuł Polakom i czasami ułatwiał zmielenie. Jeśli w kołchozie mielili pszenicę, puszczał proso Polek, ta mąka była lepsza, bo po drodze zebrała trochę mąki pszennej. Była to mąka razowa, raz przepuszczona przez kamień młyński. Młyn był parowy, ogrzewany drzewem. Z córką młynarza Maryną utrzymuję korespondencję do dziś, mieszka w Siemipała-tyńsku. Jak oceniłabym gospodarkę rolną w Sosnówce? Byłam młoda, nie znałam się na rolnictwie, ale często dziwiła mnie niegospodarność ludzi i brak logiki. Pracowali „na dziś" tylko. Brak deszczów w lecie nakazywał wykorzystać wilgoć po topniejącym śniegu. Trzeba było zmobilizować wszystkie siły i jak najprędzej zaorać i posiać ziarno. Praktycznie orali jak się dało i w jednym roku orali jeszcze w czerwcu. Ziemia była twarda, tak że oracze siadali na pług, ale nie pomagało, nie wchodził w ziemię. Wszyscy wiedzieli, że nic nie wyrośnie z tego, a trzeba było oddać państwu ziarno - tzw. plan. Kołchoz wykazywał się posiadaną ilością hektarów ziemi ornej i z tego obszaru musiał oddać ileś tam ziarna. Uprzątali zboże dość niedbale, nikt nie miał im za złe, bo skąd by brały się kioski, na które cała wieś chodziła, by je zbierać. Zdarzało się, że głodni ludzie siali piasek, a ziarno zabierali dla siebie. Czy nie powinni byli uprawiać takich rodzajów zbóż, które tu w tych warunkach klimatycznych udawały się, np. proso, trochę pszenica, a nie żyto, którego uprawę nakazywała góra, a które nie udawało się, a traciło się siły, by je posiać? Jak opowiadali starzy gospodarze, w czasach, gdy gospodarowali indywidualnie, uprawiali to co się udawało. Step dawał możliwość wypasu bydła rogatego, 191 owiec. Proso pozwalało hodować różnego rodzaju ptactwo domowe. Nadmiar mleka i jego przetworów pozwalał na utrzymanie świń; gospodarze uważali, że psy kiedyś miały lepiej niż oni - gospodarze teraz. Każdy gospodarz chował obecnie po jednej krowie, owcę i parę kur. Trzeba było oddać tyle a tyle państwu wg planu: mleka, mięsa, wełny, jaj. Był to rabunek dla tych ludzi. We wsi nikt nie chował świni. Step dawał tyle siana, ale po najmniejszej linii oporu stawiali stogi siana gdziekolwiek, najczęściej tam gdzie koszono. W zimie spadały śniegi, nie można było znaleźć tych stogów, ani do nich dojechać. Woły kołchozowe nie miały co jeść, padały z głodu. Na wiosnę te co pozostały wychodziły do pracy słabe i bardzo chude. Czasami odstępowano część wołów za siano innemu kołchozowi. Wiosną, gdy śnieg stajał, ukazywały się stogi brązowo gnijącego już siana. Czy nie można było stogów ustawiać bliżej wsi lub w ogóle we wsi w lecie, kiedy wszędzie można dojechać? Postępowanie z wołami było czasami okrutne. Bito je, a gdy który nie mógł iść, nawet ukręcano mu ogon, aż do odpadnięcia. O ludzie! W Sosnówce oprócz Polaków byli Ukraińcy, którzy dobrowolnie przyjechali z przeludnionej Ukrainy. Kołchoz pomagał im pobudować się, dawał budulec. Oni chcieli uprawiać tak jak na Ukrainie - jabłka, gruszki. Posadzili drzewka owocowe, które siedziały i nie rosły. Chyba żałowali decyzji. Mężczyźni poszli do wojska, a kobiety i dzieci zostały. Po przyjeździe Ukraińców przywieziono całe rodziny Niemców znad Wołgi. Mieli oni tam Autonomiczną Republikę36 Niemców Nadwołżańskich. Ich rodzice czy dziadkowie byli sprowadzeni do Rosji za carów, jako dobrzy fachowcy. Mówili Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka - w byłym ZSRR, enklawa wewnątrz Republiki Radzieckiej, zamieszkała przez daną grupę ludnościową; korzystała z pewnej autonomii. 192 po niemiecku. Czy obawiano się ich kontaktów z hitlerowcami, czy były te kontakty? Nie wiem. Nie brali ich do armii, a za jakiś czas wzięto mężczyzn do trudowoj armii (armia pracy) do kopalń, a kobiety zostały. Sprzedały to co miały z ubrania, rzucały się do pracy w kołchozie. Cierpiały wielką biedę. Zaczęły niektóre wyjeżdżać do większych miast, żeby pracować w fabryce czy w zakładzie ze stołówką. Po Niemcach przywieziono plemiona kaukaskie Czeczenów i Inguszów. Byli mahometanami, modlili się publicznie, klęcząc na ziemi i bijąc pokłony. Mówili swoim językiem, a bardzo słabo po rosyjsku. Były to duże rodziny, a mężczyźni mieli po kilka żon i dużo dzieci, ale nie wszyscy. Czeczeni pobudowali sobie domki, a koło każdego ustępy z niskim ogrodzeniem z trzech stron. Jego można było widzieć, tylko on podczas fizjologicznej czynności nie mógł nikogo widzieć. Szli do tych przybytków niosąc wodę w wysokich dzbankach. Używali jej do podmywania się. Jedna z rodzin mieszkała u sąsiadów Badaje-wych, było to małżeństwo z małymi dziećmi. Kobieta dźwigała ciężary, a mężczyzna szedł swobodnie obok. Oni nie szli do pracy do kołchozu, potem zaczęli kraść, chodzili podobnie jak my na kioski, okradali w zimie piwnice, które stały luzem obok domów. Tak została okradziona piwnica naszej gospodyni. Nie nawiązywaliśmy z nimi bliższej łączności, a nawet obawialiśmy się ich. Mieli dziki wygląd, zarośnięci, ubrani w baranie czapki, płaszcze o specjalnym kroju, wąskie w pasie, dołem rozszerzone. Któregoś dnia przyszedł Czeczen do gospodyni naszej i zaczął mówić, że chce się ze mną żenić. Parsknęłam śmiechem, za co zostałam zgromiona przez Babuszkę: „chcesz, żeby nas spalił". Zaczęła mu cierpliwie tłumaczyć, że my mamy już papiery na wyjazd do Polski. Prosiłam z ciekawości, żeby zapytała, dlaczego chce się ze mną żenić, przecież nie zamieniłam z nim jednego słowa. Odpowiedział: „ona jest pracowita". W tym środowisku, a także u Rosjan, zwracano na to uwagę. 193 Rosjanka Lena Kuzniecowa, z którą pracowałam, uczyła mnie wielu czynności, również mówiła: „gdy wróci mój brat Aleksander z wojska, nie odjedziesz do Polski". Z Leną i jej córką Walą koresponduję do dziś. Mieszkają w Nowokuzniecku. Nie przypominam sobie jak i czy chorowały moje siostry na inne choroby wieku dziecięcego. Pamiętam jak chorowały na koklusz, gorzej go znosiła Danusia, która częściej kaszlała i miała krwawienia z ust i nosa, dookoła było pełno plamek krwi. Nie chodziło się do lekarza, była początkowo felczerka, podobna z wyglądu do ropuchy (jak wieść niosła, była wysiedlona spod Moskwy za nieudaną skrobankę). Oglądała się za młodymi mężczyznami i miała dwoje nieślubnych dzieci. Robiła co chciała w ambulatorium. Podczas wojny gdzieś wyjechała. Przyjechał lekarz Niemiec z żoną lekarką, ale o nich później. Moje wspomnienia przychodzą dużą lawiną i nie sposób przenieść je wszystkie na papier. Jak obchodziłyśmy swoje święta na obczyźnie? Nie pamiętam jak było u Żylinych, dopiero u Babuszki Sotnikowej. W Wigilię Bożego Narodzenia przygotowywałyśmy kolację, piekłyśmy pierożki drożdżowe nadziewane ziemniakami lub kapustą. Do picia był napój z buraków. Zamiast opłatka, dzieliłyśmy się chlebem. Zapraszałyśmy Babuszkę razem z wnuczkami. Ba-buszka namawiała Mamę, żeby dała najeść się do syta dzieciom w ten wieczór. Za dwa tygodnie37 Babuszka urządzała kolację i nas zapraszała. Potrawy były takie same, dodatkowo pierożki z burakami, solone ogórki i pomidory. Nie było dzielenia się chlebem i składania życzeń. Przed Świętami wybrałam się do lasu z siekierą i przyniosłam małą sosenkę. Wstawiłam ją do taboretu odwróconego do góry nogami i ubrałam guzikami i różnokolorowymi nićmi sprutej wełny. Radość dzieci była ogromna. Cała czwórka dzieci brała Wigilia w Cerkwi Prawosławnej wypada w dniu 6 stycznia. 194 się za ręce, skakała wokół, śpiewając co kto umiał. Dzieci bez przerwy rozbierały i ubierały na nowo sosenkę. Święta Wielkanocne podkreślałyśmy podobnie i zapraszałyśmy Babuszkę z wnuczkami. Ona zapraszała nas na świąteczne śniadanie w swoje święta. U nich był zwyczaj, że na dragi dzień Świąt Wielkanocnych gospodynie pakowały jedzenie do węzełka i szły na cmentarz na groby bliskich. Kłaniając się grobom mówiły „Christos woskries" - „Chrystus zmartwychwstał", inni odpowiadali: „rzeczywiście zmartwychwstał". Następnie częstują przyniesionym jedzeniem znajomych i same zostają poczęstowane. Można było poczuć się sytym na cmentarzu. Cmentarz nie był ogrodzony, piasek sprzyjał rozsypywaniu się mogił, krzyż postawiony szybko przewracał się. Polacy z Sosnówki zostawili dwa groby - małej Alusi Nowak i starszego pana Ma-culewicza. Nie wiem czy wszyscy Rosjanie obchodzili święta religijne w podobny sposób co nasza Babuszka. W wielu domach pojawiły się ikony powieszone w kącie izby i przybrane firaneczkami. U naszej Babuszki też była ikona. Ona modliła się i uczyła swoje wnuczki modlitwy. Podczas wojny zelżało prześladowanie religii, ludzie wieszali obrazy i sami dziwili się w jaki sposób przez tyle lat mogli je w ukryciu przechowywać. Słyszałam, że w większych miastach pojawili się duchowni prawosławni, którzy udzielali sakramentów chrztu i ślubów, nieraz jednocześnie. Odbywały się nabożeństwa, podczas których śpiewał chór na głosy. Byłam na takim nabożeństwie w Pawłodarze w drodze powrotnej do kraju. Ze świąt obchodzono u Rosjan Nowy Rok, I-go Maja i 7 Listopada; w czasie tych dwóch ostatnich świąt formował się pochód i szedł kawałek ulicą do gminy od poczty. Niesiono portrety Stalina i Lenina oraz transparent z hasłem. Przed tymi świętami początkowo przywożono wódkę, żeby naród mógł się cieszyć. Z biegiem lat wojny już nie przywozili wódki, mężczyzn było mało, a kobiety raczej nie piły. 195 Polacy często śpiewali pieśni nabożne, błagalne: „Z tej biednej ziemi", „Serdeczna Matko", „Matko Najświętsza". Jak wspominałam już, śpiewałyśmy jadąc eszełonem, a także mieszkając u Rosjan Żylinych. Było nas tam trzy rodziny. Jakie było moje wzruszenie, gdy Nadia, córka Żylinych, w 1979 r. napisała tytuły pieśni, które śpiewałyśmy, wspomniała także Jeszcze Polska nie zginęła". Śpiewałyśmy „Rotę" i „Z dymem pożarów", widocznie śpiew ten był nam potrzebny, nie wystarczała modlitwa. Śpiew przynosił ulgę, rozładowywał napięcie, obawę, ciężar i niepewność. Cały czas podczas pobytu w Sosnówce miałyśmy nadzieję powrotu do kraju. Nadzieja dawała nam siłę przetrwania. Nadzieję dawały rozmowy i listy, które przychodziły z poszczególnych wsi w Kazachstanie. Coś ktoś słyszał, dowiedział się, że już, już. Żądano różnych wykazów rodzin polskich, to też nas utwierdzało w pewności, że może wkrótce... Z inicjatywy Wandy Wasilewskiej i Oskara Langego38 powstał Związek Patriotów Polskich. Powstał zalążek Armii Polskiej. Zaczęto wzywać naszych chłopców na komisję do Siemijarska (120 km), a potem zabierano do wojska. Tak poszedł Michał Borejko, Romek i Kazik Maculewiczowie, Romek Turzyński. Stając na komisję spotkali się z Mietkiem Wnukiem z Ramada-nu, który również poszedł do Polskiego Wojska. 12.Х.1943 roku nasi chłopcy przeszli chrzest bojowy pod Lenino, ale o tym dowiedzieliśmy się później. Romek Turzyński zginął, przyszło zawiadomienie o śmierci. Miał 18 lat. Przed odejściem do Armii, Kazik Maculewioz ożenił się z felczerką Szura - Rosjanką. Pochodziła z europejskiej części Kraju Rad. Była delikatna, inteligentna i bardzo cierpliwa. Kazik chciał, żeby matka miała opiekę, gdy on będzie w wojsku. Szura została w ciąży, urodził się synek, którego nazwano imieniem ojca. 38 Lange Oskar (1904-1965) - wybitny ekonomista, profesor. 196 W zimie 1943/44 chodziłam do 8-ej klasy, o czym wspominałam wcześniej. Nadchodzi wiosna, trudna, głodna. Mama znowu chodzi na kłosy z gospodynią. Poszły na dalej położone pola innego kołchozu. Nocowały w jakiejś opuszczonej łaźni. Wracając do domu, podczas odpoczynku, Mama zaczęła sprawdzać garderobę, w której, jak okazało się, była duża ilość wszy, tak że otrzepywała je ręką. Musiało ich być znacznie więcej niż przeciętnie. Wszy odzieżowe gromadzą się przy szwach po wewnętrznej stronie ubrania. Wkrótce Mama położyła się do łóżka i nie mogła wstać, prosiła żeby dać jej trochę spokoju, odpocznie i wstanie. Włożyłam termometr pod pachę (nie pamiętam czyją był własnością) - za chwilę temperatura ponad 39°. To było w maju 1944 roku. Tak zaczęła się choroba Mamy - tyfus osutkowy, popularnie nazywany plamistym. Poszłam do lekarza Niemca i prosiłam, żeby przyszedł, odmówił, kazał przywieźć Mamę do szpitala. Jedna z Polek, pani Wróblewska, zainteresowała się nami, zapytała się czy jeszcze coś mamy z męskich rzeczy. Miałyśmy kilka krawatów ojca. Wybrała trzy ładniejsze i sama poszła do tego lekarza. Nie odmówił jej prośbie i przyszedł do Mamy. Oglądnął wysypkę i zaczął nam tłumaczyć, że trzeba odwieźć Mamę do szpitala, że on tam jest, a jak przyjdzie kryzys choroby, będzie mógł zrobić zastrzyki z kamfory. Przekonał mnie, a ja uprosiłam Mamę, żeby pozwoliła się zawieźć do szpitalika. Siedziałam godzinami na stopniu szpitalika. Okna były zamalowane wapnem, ale przez małą szparkę zerkałam na leżącą Mamę. Mama leżała i na nic nie reagowała. Widziałam, że ma obcięte włosy i bez przerwy sięga do głowy i drapie się. Powoli wracała jej przytomność. Widziałam, że coś je. Lekarz Niemiec przechodząc widział mnie siedzącą. Nie miałam odwagi zapytać go o zdrowie Mamy. We wsi zjawili się mężczyźni, którzy sprzedawali małe rybki, a raczej zamieniali je na ziarno. Rozporządziłam się i wymieniłam kubek ziarna na te malutkie rybki. Usmażyłam je i zanio- 197 słam Mamie. Nie chciała tego jeść, a ja byłam niepocieszona. Jeszcze raz rozporządziłam się ziarnem i wymieniłam je na dwie pary pantofli dla moich sióstr. Wierzch miały brezentowy, a spód z gumy. Siostry bardzo cieszyły się, bo chodziły boso, ale w krótkim czasie brezent skurczył się a guma dziwnie rozciągnęła się i pantofle stały się takie wykrzywione jak rogi. Mama skrzyczała mnie i ja byłam niepocieszona. Pewnego dnia, lekarz przechodząc koło mnie powiedział, że mogę Mamę zabrać do domu. Biegłam jak na skrzydłach do domu. Za radą gospodyni, poprosiłam leśnika mieszkającego u sąsiadów Badajewów, a mającego konia, o przywiezienie Mamy. To było 4 czerwca 1944 roku. Włożyłam Mamie zimowy płaszcz i wojłoki. Tak ubraną wzięłam na ręce i wyniosłam ze szpitalika na furmankę, gdzie trzymałam ją na kolanach, i wniosłam do domu. Mama była słaba, płakała, zachowywała się jak dziecko. Była brudna, ubrudzona kałem i dalej sięgała palcami do głowy. Zajrzałam do głowy z obciętymi włosami, a tam roiło się od wszy różnego koloru, ciemnych, czerwonych i beżowych. Myłam głowę i wyczesywałam wszy gęstym grzebieniem. Mama płakała, że jest głodna i pachną jej pomarańcze, pachniały Jej też w szpitalu, aż musiała odwracać głowę by nie czuć tego zapachu. Jest czerwiec, prawdziwy przednówek. Dowiedziałam się tam, co naprawdę oznacza to słowo. Zapasy skończyły się lub kończyły, w ogródku jeszcze nic nie wyrosło. Jedynym pożywieniem było mleko, ale Rosjanie też odczuwali brak pożywienia, Pamiętam, poszłam do jakiegoś domku z prośbą o sprzedanie (czy wymienienie) trochę mleka. Rosjanka długo tłumaczyła, pokazując siedzące na piecu ruskim troje dzieci, całkiem nagie. Piły tylko mleko i nie mogła nam dać - zrozumiałam to. My miałyśmy cztery kury, które przezimowały w izbie i zaczęły nieść jajka. Postanowiłyśmy nie jeść ich, zbierać i sprzedać za ziarno. Mama płakała, że chce jeść, zaczęłam te jajka gotować i dawać Jej. Nie było potem co sprzedać. Mama chciała coś 198 kwaśnego, nic nie miałam w domu. Poszłam do Badajewych i za wymycie dużej podłogi z desek zarobiłam dwa litry serwatki i było coś kwaśnego. Podłogę myło się specjalnie, skrobiąc dużym nożem raz obok razu, podobnie jak stolnicę (nazywało się to skobleniem). Ja znowu pracuję w leśnictwie, a po pracy pomagam podlewać ogródki i opróżniam cztery studnie. Wspominałam o kurach, skąd u nas kury? Gospodyni sprzedała nam 10 jaj i posadziła swoją kwokę na jajkach. Wylęgły się kurczaki, pilnowałam je, ale nie zawsze udawało mi się. Niewiadomo skąd zjawiał się jastrząb, który jak kamień spadał na ziemię, porywał kurczątko i odlatywał. Tak się powtarzało i zostały tylko cztery kurczęta. Wyrosły na kury i każda z nas przyswoiła sobie jedną kurę, a one nabrały naszych cech. Moja była największa, Mamy mniejsza, ale pracowita, prawie codziennie znosiła jajko, a dwie małe, chude, nie bardzo niosły się. Należały do moich sióstr. Te kury zimowały pod stołem, karmiło się je byle czym, najczęściej obierkami i otrębami. Dziwiłam się, że wyżyły w tych warunkach. Przeżyły dwie następne zimy i poszły pod nóż, gdy wyjeżdżałyśmy do Kraju. Tylko Krysia uratowała swoją kurę. Przeganiała ją i płakała. Zostawiłyśmy ją gospodyni. Babuszka miała psa Moriaka (marynarza) z białą krawatką na szyi. Lubiłyśmy go. Czułyśmy się bezpieczniej, gdy był na podwórku, szczekał, dawał znać. Którejś nocy obudził mnie hałas, pisk, ktoś uderza o nasze okno. Uświadomiłam sobie po chwili, że to nasz pies piszczy, skacze do okna. Wyskoczyłam z łóżka i wołałam: „Babuszka! wilki!" Babuszka momentalnie wstała, włożyła wojłoki i kożuch, chwyciła widły i wyskoczyła przed dom wołając psa. Zobaczyła pięć wilków, które odeszły słysząc jej krzyk i uderzenie widłami o płot i zmarznięty śnieg. Pies leżał przez tydzień, piszczał gdy się go dotykało, ale wylizał się z tego. Moja siostra Krysia lubiła zwierzęta, pies siedział pod stołem, a ona coś jedząc dawała mu, a on ani mlasnął, tak cicho się zachowywał. Nie miałyśmy za dużo, same byłyśmy głodne. Żywy inwentarz gospodyni składał się z krowy biało- 199 czerwonej, chudej, o bardzo małym wymieniu. Dawała mało mleka i dziwię się, że właścicielka ją trzymała. Nie lubiłyśmy jej, była dzika, a gdy zobaczyła coś na płocie wiszącego, zaraz zjadała. Sąsiedzi też jej nie lubili, właśnie za to. Oprócz krowy była biała owieczka - Wala, od małego wychowywana przez Babuszkę. Była łagodna. No i parę kur, które były u gospodyni. Krowę i białą owieczkę zabierał pastuch Kazach na pastwisko i przyganiał raz w porze obiadowej, drugi raz wieczorem. Wilk skoczył pewnego razu do pasącego się stada i wyrwał bok owieczce Babuszki. Trzeba było ją dorżnąć, ku wielkiej rozpaczy właścicielki. Podobnie wilki urządziły cielaka, który pasł się w pobliżu domu, nagle z lasu wyskoczyły dwa wilki, wyrwały mu bok i trzeba było dorżnąć cielę. Krowa nikomu nie dawała się wydoić tylko Babuszce. Raz trzeba było to zrobić. Przyszła nasza Polka, ubrała się w bluzkę, spódnicę Babuszki i chusteczkę na głowę. Krowa była niespokojna, kręciła się bez przerwy, wąchała osobę i dała połowę porcji mleka. Diabeł nie krowa. W jesieni 1944 roku przeczytałam w gazecie „Kazachstańska prawda" małą notatkę, schowaną wśród olbrzymich artykułów: „Dnia I-go sierpnia 1944 w Warszawie wybuchło powstanie. Powstanie zostało zdławione". Przeżyłam wiele czytając tę wzmiankę, rozmyślałam, że znowu Polakom się nie udało, ale mimo wszystko poderwali się do walki. Dopiero w Polsce dowiedziałyśmy się o prawdziwym przebiegu powstania i wielkich ofiarach krwi. A czy „przyjaciele" tylko tyle mieli do powiedzenia? Nasze wiadomości o tym co się działo na terenie Kraju były skąpe. Konferencja w Jałcie, granica Polski wg linii Curzona39 - były to Konferencja w Jałcie odbyła się 5 lutego 1945 r. Uczestniczyli w niej przedstawiciele trzech mocarstw: ZSRR, USA i Wielkiej Brytanii. Na tej konferencji ustalono podział Europy powojennej na dwie strefy wpływów. Polska dostała się do strefy podporządkowanej ZSRR. Curzon George Nathaniel (1859-1925) - polityk brytyjski. W r. 1920 przedstawił projekt granicy wschodniej Polski, projekt ten został przyjęty na konferencji w Jałcie. 200 dla mnie sprawy niezrozumiałe, a jednocześnie bolesne. Wielcy politycy bez naszej obecności dyktowali i decydowali o naszej ziemi, Wilno, Lwów i inne miasta mają odejść. Front posuwał się, a raczej cofał się, jeśli chodzi o Niemcy, napawało to nas nadzieją. Kiedyś zaszedł do Babuszki Żyd z Polski będący w Kazachstanie. Nazywał się Segal. Opowiedział o obozie w Majdanku, o tym, że jego rodzina cała tam zginęła. Nie mogłam sobie wyobrazić tej okropności. Otrzymałam od niego w prezencie książeczkę pt. „Wybór pism A. Mickiewicza", wydrukowaną w ZSRR z ramienia ZPP. Pewne tytuły szokowały mnie i wydawało mi się, że ziemia usuwa się spod stóp: „Do przyjaciół Moskali", „Socjalizm", urywki z „Trybuny Ludów"40. Były też urywki z „Pana Tadeusza". Nieraz żałowałam, że w Polsce nie nauczyłam się na pamięć więcej wyjątków z „Pana Tadeusza". - „Litwo! Ojczyzno moja, Ty jesteś jak zdrowie..." Przeżywałam wzruszenie recytując ten fragment wstępu. W gimnazjum, gdy był zadany wiersz do nauczenia się, odbębniło się go i wyrecytowało byle jak. A teraz te strofy były jakby własne, własnym uczuciem i tęsknotą. Podobnie było z książką Sienkiewicza „Krzyżacy". Nie mogłam jej czytać, przerywałam, by znowu wracać do niej. Doświadczyłam przemocy, wojny, utraty Ojca, domu, inaczej przeżywałam okrucieństwo i niedolę innych osób. Nie mogłam pogodzić się z Mickiewiczem - jak on mógł zachwalać socjalizm, zresztą w książce były urywki, specjalnie dobrane, byśmy mogły pogodzić się z tą władzą i tym ustrojem. To miało być lepsze, jaśniejsze, sprawiedliwsze, ale ja tego tak nie odbierałam. Pewnego lata kopałam grządkę w słonej, twardej ziemi, widocznie odgniotłam sobie prawą dłoń. Zaczęła mi obierać, po- chodzi o utwory Mickiewicza wyrażające idee zbliżone do socjalizmu; wiersz „Do przyjaciół Moskali" jest skierowany do dekabrystów - uczestników powstania przeciwko caratowi w grudniu 1825 r. 201 dobnie jak u Mamy w pierwszym roku pobytu. Dłoń narywała, była czerwona, gorąca. Z bólu przecięłam żyletką skórę, ale nie pomogło, od dłoni szła czerwona pręga. Babuszka poradziła mi bym poszła do Marfy Łoginowej, która w chorobie pomagała ludziom i zwierzętom. Ona zażądała ode mnie trochę wosku, skąd go wziąć? Pani Borejkowa miała kawałek świecy woskowej, dała mi ją. Marfa wlała ciepłej wody do miski, roztopiła wosk, moczyłam rękę w wodzie, a ona lała wosk coś szepcząc. Byłam u niej kilka razy i wszystko przeszło. Po pierwszym razie cofnęła się pręga, a potem przez przeciętą skórę zaczęła spływać ropa. Innym razem zrobił mi się liszaj na nodze, który powiększał się coraz bardziej. Smarowałam rosą z szyby, chemicznym ołówkiem. Nie pomogło. Ukrainka mieszkająca naprzeciw leschozu posmarowała go popiołem zmieszanym ze śliną i przeszło. Na nogach porobiły mi się wrzodzianki. Na jednej nodze miałam 19 wrzodzianek, a na drugiej 17. Tak trwało 5 miesięcy, całą zimę. Zaczynało się od pęcherzyka, potem tworzył się strupek, wokół którego był pierścień pęcherzykowaty, strupek powiększał się, pierścień też. Nie mieliśmy lekarstw, poradzono mi owinąć nogi szmatką umoczoną we własnym moczu. Opierałam się początkowo, brzydziłam się. Zmęczona tymi dolegliwościami zaryzykowałam. Po paru razach nogi zostały wyleczone. Nie wiem gdzie tkwi tajemnica. Wspominam o tych sprawach dziwnych, ale prawdziwych, doświadczonych na sobie. Kobiety rosyjskie dawały się napić niemowlętom z biegunkami trochę rozpuszczonego nadmanganianu potasu, niektóre zostały uratowane, bo im pomogło. Wspominałam o wojłokach - pimach. Były one bardzo drogie. Robiono je z owczej wełny przy pomocy jakiegoś kwasu. Katano - czyli filcowano. Sprawa rozbijała się o ten kwas, który przywożono aż z Siemipałatyńska. Nosiło się je jedną zimę, podeszwy przecierały się; trzeba było podszyć podeszwy cholewkami z innych pimów i znowu się nosiło. Mama załatwiła 202 pimy dla mnie i dla moich sióstr, sama nie miała i przez zimę nie wychodziła z domu. Bez pimów nie można było być długo na mrozie. Ja nieraz próbowałam wyskoczyć po wodę w swoich skórzanych bucikach, nie czułam nóg po powrocie. Mama miała swój płaszcz zimowy, na głowę zakładałyśmy chusty zrobione przeze mnie. Ja miałam spódnicę uszytą z płaszcza i kurtkę z mojego płaszcza gimnazjalnego. Na nogach bardzo grube pończochy z gorszego gatunku wełny owczej. Nasze niewymowne składały się z samych łat. Siostry miały płaszczyki uszyte z męskich płaszczy, otrzymanych w ramach pomocy. Kto uszył - nie pamiętam. Swetry i spódnice były z owczej wełny, zrobione przeze mnie. Na lato miałam sukienkę bez rękawów, uszytą z obrusa. Co się dało to prułam. Serwetę z jedwabnego kordonku poprułam i używałam do cerowania, chociaż do tego się nie nadawała. Z popielatej podszewki miałam uszytą bluzkę, która potem zaczęła pękać na plecach z powodu powiększenia się obwodu biustu. W lecie nie dało się chodzić w dzień boso, piasek był bardzo gorący. Można było zasypać gorącym piaskiem jajko, a białko ścięło się. Rosjanie chodzili w czym mieli - jakieś buty, a najczęściej pimy (wojłoki) obcięte jak kalosze. Znalazłam stare kalosze, obcięłam podeszwy i próbowałam przyszyć paski z materiału i chodzić bodaj jeden dzień. W roku 1942 zmarła Nadia Badajewa, matka 5-cioletniej Lizy. Była bardzo szczupła i wyglądała staro, nie miała zębów i często leżała. Poproszono mnie, żebym posiedziała przy niej, bo mąż jej ma coś do załatwienia. Przyszła młoda felczerka, zrobiła jej zastrzyk z kamfory strzykawką wyjętą z tekturowego pudełka. Ona wciąż leżała na lewym boku i pytała czy nie idzie Badaj. Nie szedł. Naraz odwraca się na wznak, oczy w sufit. Ja nie myślę o śmierci, ale biegnę do Babuszki Sotnikowej. Ona poderwała się, bierze Lizę na rękę i pędzi za mną. Badajewa kona. Woła do niej: „Nadia, Nadia - powiedz coś, tu Liza, tu twoja córka". Badajewa już nic nie powiedziała. Liza płakała 203 chyba ze strachu, a ja byłam zupełnie jak sparaliżowana. Był człowiek i nie ma go. Była to pierwsza śmierć w mojej obecności. Nie mogę jej zapomnieć do dziś, staje mi przed oczyma przy każdej następnej śmierci osób umierających w mojej obecności. Zjawiły się kobiety, ściągnęły zmarłą na podłogę i zaczęły ją myć dokładnie, włącznie z włosami. Ja stałam jak nieprzytomna. Po umyciu ubrały ją i ułożyły na tapczaniku drewnianym. Zaczęły zawodzić, czyli z płaczem i żalem mówić o jej pracowitym życiu i o sieroctwie dzieci. Badajewa miała jeszcze dwóch dorodnych synów w armii i obaj zginęli. Jedna z Polek zwróciła uwagę, że jestem za młoda, żeby być przy zmarłej. Mama wywołała mnie od nich, a ja nie byłam zdolna do żadnej pracy czy myślenia. Pochowano ją na cmentarzyku za wsią wśród sosen i piasku. Ta sama Polka powiedziała do mnie, żebym po powrocie do Polski nie wspominała, że byłam przy śmierci, że będzie to przeszkodą w zamążpójściu. Nie mogłam tego pojąć. Dlaczego? Po pogrzebie pasierbica, mająca dwoje dzieci, bała się nocować sama i prosiła mnie, żebym przychodziła. Chodziłam i nie bałam się, tłumacząc sobie, że byłam dla zmarłej dobra, szczera, nie brzydziłam się jej i czy za to miałaby przyjść w nocy i mnie straszyć? Za co? Liza więcej przebywała u nas, myśmy jej współczuły, była dzieckiem małym, ojciec jej miał 72 lata. Pośrodku wsi był sosnowy rzadki lasek zwany borkiem. Stały w nim ściany dużego klubu na miejscu spalonej cerkwi. Nie miał szczęścia, do wojny stał 15 lat niedokończony i podczas wojny też. Do tego lasku chodzili gulat'41 chłopcy i dziewczęta. Słychać było wieczorami ich śpiew. Śpiewali na głosy, najczęściej „czastuszki", piosenki składające się z pojedynczych zwrotek, które można było śpiewać w różnej kolejności. Często Gulat' (ros.) - tu: bawić się. 204 były dowcipne. Śpiewano stare romanse i różne wojskowe piosenki. Niektóre z nich umiałam. Czy ktoś z Polaków chodził do borku - pewnie tak, ja nie chodziłam. Mieszkałyśmy na uboczu i to chyba było przyczyną, poza tym dziewczęta rosyjskie zachowywały się dość swobodnie, wydawało mi się niestosownym w takim okresie śpiewać, cieszyć się, tańczyć. Nie miałam racji, trzeba było śpiewać i nauczyć się tańczyć trepaka. Był to taniec z przytupywaniem, młodzi tworzyli krąg, wskakiwał do środka chłopak lub dziewczyna i trzymając się pod boki tańczyli solo, a potem przytupywali przed chłopcem lub dziewczyną stojącymi w kole. Ten lub ta wychodzili z koła i zaczynali tańczyć już we dwoje, ale bez trzymania się. Gdy się zmęczyli, zaczynał ktoś inny tańczyć. „Gulat"' chodzili i nasi chłopcy, póki ich nie zabrali do wojska. Młodzież żuła często siarę, czyli topioną żywicę. Robili to nad parą, żywica topiła się i kapała do wody. Po wytopieniu była elastyczna, miała kolor mleczno-kremowy, a smak żywicy sosnowej. Podczas wojny nie otrzymywałyśmy listów z Wileńszczyzny ani z centralnej Polski, będącej pod okupacją niemiecką. Przychodziły listy z różnych kołchozów, najwięcej od Broni Jasińskiej z Siemijarska. Były one dla nas wielką pociechą i chcę jej chociaż w tym miejscu podziękować za to. Nie udało mi się z nią nawiązać kontaktu w Polsce. Otrzymywałyśmy listy od wujka Józefa póki był na terenie Kraju Rad. Dochodziła do nas pomoc z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, ale my byliśmy na końcu tego łańcucha i ile sit musiała przejść ta pomoc. Dostawałyśmy okruchy. Raz otrzymałyśmy dwa męskie płaszcze, naszywki miały rosyjskie, czyli były zamienione. Nasi działacze rządzili tą pomocą jak chcieli i karmili Rosjan z NKWD. Widać było w drodze powrotnej co mieli na sobie i czym się przykrywali. Bóg z nimi. Kiedyś przyjechała do wsi pani Wazgirdowa, rozmawiała ze mną, stwierdziła, że jestem samotnicą i że mam wrażliwą psy- 205 chikę. Poleciła mi po powrocie przeczytać książki Cronina42. Od niej dowiedziałam się, że do matki Mietka Wnuka przyszło zawiadomienie o jego śmierci, tzw. pochoronne. Przeżyłam to, nikomu nie zwierzając się. Coś się skończyło i nie można było tego naprawić, zmienić. Robiłam sobie wyrzuty, że częściej do niego nie pisałam tkliwiej, bo ile lat przeżył ten wspaniały chłopak - tylko 19. Poeta Jan Huszcza po wojnie poświęcił jego pamięci wiersz „Pamięci Mietka": 1. Kiedyś odjeżdżał, żeby dostać Broń i gwiazdki w szkole riazańskiej, Zbiory pszenicy słał i prosa, Chleb dla frontu step kazachstański. Kiedyś odjeżdżał, głos harmonii Przyjaciół z sioła cichnął długo, Piołun z tawułą biegł pod konie, Step gasł sierpniową mglistą smugą. Młodziutki, jeszcze nie zdążyłeś Wśród wielu oczu spotkać takich, W których dla Ciebie blask i miłość I ranek śpiewny, lot i ptaki. 2. Od Oki szedłeś, a tęsknota Ciążyła bardziej niż broń twoja, Aż kraj się w brzozach zaszamotał, Powitał dymem, ogniem w bojach. Brzegi rysując i ławice Nad Wisłą ranek wschodził rdzawy, Gdyś upadł, chyba w Twych źrenicach Płonącej zastygł błysk Warszawy. Cronin Archibald (1896-1981) - pisarz angielski. 206 Słuchając Wisły, w szumie nieraz Twoje imię także słyszę. Kto w walce padł, ten nie umiera Lecz jest żyjącym towarzyszem. („Podróż sentymentalna") W 1943 roku moje siostry Krysia i Danusia poszły do szkoły. Danusia interesowała się nauką, opowiadaniami, czytaniem. Zaglądała przez ramię wnuczkom Babuszki, które były starsze i też chodziły do szkoły. Nauczyła się czytać zanim poszła do szkoły. Gdy ja czytałam Babuszce książkę, Danusia stała cichutko jak myszka, przysłuchiwała się. Krysia z Walą wolały biegać, bawić się niż słuchać opowiadań. A jak dzieci bawiły się? Zbierały szmatki i wymieniały je na niby na mleko czy ziemniaki. Nie miały lalek, a nam nie przyszło do głowy by je zrobić im ze szmatek. Cały wysiłek skoncentrowany był na zapewnieniu jakiegoś minimum jedzenia. Wszystkie trzy zachorowałyśmy, miałyśmy krwawiące dziąsła, Mama zdobyła cebulę i dawała nam zjeść, pomogło. Siostry uczyły się bardzo dobrze, dostawały nagrody: 5, 10 rubli. Rozmawiały wszędzie po rosyjsku, a po polsku tylko w domu. Czytały i pisały po rosyjsku. Jak to się stało, że gdy dorosły wszystko zapomniały? Czy traktowały to jak sen, czy myśmy wspominając ten koszmar wyrobiły w nich niechęć i niepamięć do języka rosyjskiego? Podczas wojny przychodziło dużo pochoronnych, wydawało się, że wszystkie kobiety brały udział w takiej żałobie. Były kobiety, które od początku wojny nie miały żadnej wiadomości od swych mężów czy synów. Gdzie byli? Czy w niewoli, ale oficjalnie nie mówiło się o niewoli. Zaczęli wracać pomału inwalidzi wojenni. Pierwszy wrócił Miszka Kołbasin z amputowaną lewą ręką, którą stracił na wojnie fińskiej43. Każdy wracający, z braku Wojna fińska - wojna ZSRR z Finlandią w zimie 1939/40 r. 207 mężczyzn, był wysoko ceniony. Kołbasin zaraz rozszedł się ze swoją żoną i ożenił się ze sprzedawczynią sklepu. Miała być lepsza, wyżej stojąca w hierarchii społecznej. W szkole uczył przysposobienia wojskowego - zwykły żołnierz, ale nie był zarozumiały. Przewodniczącym kołchozu został Szewców, inwalida, nie z wojny. W jednym czasie kilka dziewczyn urodziło nieślubne dzieci, których był ojcem. Żona jego w tym czasie też urodziła dziecko. Okazało się, że przetrwał te wszystkie lata powojenne i w połowie lat siedemdziesiątych przeszedł na emeryturę. Zima 1944/45 była równie trudna i ciężka jak poprzednie. Pociechą było cofanie się Niemców, a więc nadzieja na koniec wojny i nasz powrót. Nadzieja nas podtrzymywała na duchu, ale trzeba było być realistą i myśleć jak zdobyć coś do zjedzenia, bo jeszcze jesteśmy daleko od Kraju. Wielki optymizm był nieraz szkodliwy, bo odsuwał myśl o postaraniu się o produkty na jeszcze jedną zimę, i wiele rodzin naprawdę głodowało. Zbliżał się koniec wojny, ludzie gromadzili się przy poczcie, gdzie był jedyny telefon i jedyna łączność z rejonem. Ja też byłam przy poczcie, już Berlin zajęty. Wreszcie przyszła wiadomość o bezwzględnej kapitulacji Niemiec. Rosjanie krzyczeli z radości, śmiali się, obejmowali i całowali. Zaraz utworzył się pochód, który przeszedł główną ulicą wsi. Ja stałam koło szkoły, nie dołączyłam do pochodu. Myślałam o tym, co będzie z nami. Coraz więcej mężczyzn wracało do wsi. Rosjanki cieszyły się, a my nadal wygnane, samotne i pełne niepokoju. Przecież działania wojenne toczyły się na naszej ziemi, jakie były wzajemne stosunki między ludnością polską a żołnierzami radzieckim? Tu i tam zdarzało się słyszeć, że Polacy któregoś żołnierza pobili. Wrócił chłopak, Ukrainiec, z defektem kręgosłupa, powłóczył nogami i chodził o kulach. Rozeszła się po wsi wieść, że to Polacy go tak urządzili. Głosy w stosunku do nas były nieprzyjazne: „my tu ich karmimy, a oni naszych synów biją". 208 Bałam się chodzić po wsi. Babuszka poszła zaciągnąć języka - okazało się, że chłopak zalecał się do Polki i Polacy bardzo go pobili. Babuszka nas pocieszała, że pewnie chciał zgwałcić lub to zrobił i musiał ponieść karę. Nie pamiętam jego nazwiska. Wracający z wojny mężczyźni byli obładowani „trofiejami" czyli zdobyczą. Najczęściej były to zegarki, patefony, czasami rower. Gdy wrócił ojciec nauczycielki Zieleńcowej, ona przyszła do szkoły mając zegarki na obu rękach, nogach i w kieszonce (kieszonkowy) marynarki. Nazywali ich zegarmistrzami. Któregoś dnia przyszła do nas pani Niezbrzycka, nauczycielka, mieszkająca w Polance oddalonej o 7 km od Sosnówki. Trzymała gazetę w polskim języku. Gazeta była stara, ale zawierała wiadomość o zawarciu porozumienia między ZSRR i polskimi władzami. Prawie na ostatniej pozycji była mowa o repatriacji przedwojennych obywateli polskich narodowości polskiej i żydowskiej do Kraju. To już było coś. Poczułyśmy się raźniej. Istnieli mężowie zaufania we wsiach, podlegający mężom zaufania w rejonie, a ci w obłaści44. W naszej wsi była pani Niezbrzycka, a częściowo ja, posyłałam wykazy Polaków. Żądano od nas różnych wykazów dotyczących rodzin polskich, co napawało nas nową nadzieją. To było nam potrzebne do przetrwania. Żądano od nas dokumentów o potwierdzeniu naszej polskości, wmawiając co niektórym urodzonym na Białorusi, że są Białorusinami i należą do ZSRR i powinni tu pozostać. Wszyscy starali się jak mogli o wyjazd. Nasza Mama szykowała się do przeżycia następnej zimy i jej mądrość i zapobiegliwość pozwoliła nam przeżyć i tę zimę. Chodziła na kłoski, zarabiałyśmy kopiąc ziemniaki u ludzi (za dzień pracy wąskie wiaderko - koło 6 kg ziemniaków plus zupa w porze obiadowej). Ja zbierałam ziemniaki pozostawione na polu kołchozu po wykopkach. Nie było tego dużo, ale zawsze Obłast' (ros.) - obwód, województwo; rajon (ros.) - powiat. 209 coś. Pół litra masła topionego na zimę to było wszystko, ale i to było dużo. Mama mówiła: „lepiej zostawmy, a nie głodujmy". Ja przez lato 1945 roku pracowałam dalej w leschozie do października włącznie. Do leschozu przysłano nowego kierownika - wdowca z małą córeczką Był chory na gruźlicę. Ożenił się z Rosjanką wdową, która przeżyła blokadę Leningradu. Wszyscy z jej rodziny zginęli lub zmarli. Ona nie miała zębów, które, jak mówiła, powyjmowała palcami. Z jej opowiadań wynikało, że ludzie tam przeżyli piekło. Blokada miasta, brak dowozu czegokolwiek. Mróz, brak wody, opału, a przede wszystkim żywności. Jedli psy, koty, koninę, nawet mięso z trupów ludzkich. Małżeństwo to nic prawie nie miało do ubrania. W lecie ktoś jechał do Siemipałatyńska i Mama dała do sprzedania buty ojca, lakierki, których we wsi nikt nie chciał kupić. Nie udało się też sprzedać ich w mieście. Żurawlew, kierownik leschozu, zobaczył je i zażądał dla siebie. Ja nie powiedziałam tego Mamie, a on poszedł do gminy i zapisał mnie do pracy w kopalni węgla w Karagandzie. Otrzymałam zawiadomienie. Mama była w terenie gdzie pracowała. Zawiadomiłam ją i Mama w nocy wracała do wsi. Towarzyszyła jej pani Miecie-licowa. Mama płakała mówiąc: „lepiej by mi ucięli prawą rękę, niż ją wzięli". Ja też rozpaczałam. Żurawlew powiedział, żeby mu dać lakierki, to załatwi dla mnie zwolnienie z wyjazdu. I tak się stało. Czy to był podstęp czy naprawdę musiałabym wyjechać? - bo kilka osób wyjechało. Gdy minął październik, skończyła się moja praca telefonistki w leschozie. Postanowiłam zostać i pracować jako koniuch - stajenny. Do moich obowiązków należało jeździć do lasu po drzewo. Jechałam sama i musiałam znaleźć kogoś drugiego, z kim mogłabym drzewo piłować, ładować itp. Nie pamiętam kto to był, ale nauczył mnie spuszczać drzewo z pnia. Podpiłować odpowiednio z dwóch stron wyżej i niżej, zaklinować, żeby nie zacisnęło piły. Drzewo padało, niby ukierunkowane, ale trzeba było uważać, żeby nie spadło na człowieka. Po spuszczeniu drzewa 210 trzeba było odrąbać lub odpiłować gałęzie, następnie pień drzewa popiłować na odpowiednie w stosunku do wozu czy sań kawałki. Pnie przywiązywałam łańcuchem lub sznurem. Nie pamiętam jak długo wytrzymałam, ale raczej krótko. Kiedyś jechałam na oklep koniem opłotkami wsi, gdy zobaczyłam dwa biegnące wilki, jeden większy, drugi mniejszy. Zaczęłam na nie krzyczeć, oglądnęły się i nie zmieniając tempa biegły dalej. Podczas wojny ludzie spotykali inne wilki, grzywiaste. Tłumaczono, że przesunęły się one dalej na wschód z dala od działań wojennych. W tym okresie dowiedziałam się, że potrzebna jest pielęgniarka do szpitalika, zgłosiłam się nie mając przygotowania teoretycznego ani praktycznego. Lekarzem był ten sam Niemiec, który leczył Mamę na tyfus, jego żona też była lekarką, bardzo nerwowa, pracowała też fełczerka Szura, Rosjanka. Siostra, bez przygotowania teoretycznego, śmiało podchodziła do pewnych zabiegów i mnie pouczała. Lekarz dał mi do nauki podręcznik pielęgniarstwa. Miałam potem zdawać przed nim egzamin. Pracowałam początkowo w ambulatorium, gdzie szczepiono przeciwko ospie i durowi. Ospę szczepiono piórkiem do pisania, a dur strzykawką i igłą. Stawiałam bańki ambulatoryjnie i pacjenci po zabiegu wracali do domu mimo dużego mrozu. Wydawałam proszki, które zlecano zażyć przed czy po jedzeniu w zależności od schorzenia. Proszki robiłyśmy same, pakując do papierków sodę czyszczoną. Pacjent brał proszki, które pomagały, bo wierzył, że jest leczony. Zgłaszały się matki z niemowlętami chorymi na biegunkę. Nie było czym leczyć. Były dzieci z chorymi uszami, które ropiały, a w ropie były małe robaczki w następstwie złożenia jaj przez muchy w uchu dziecka. Dzieci zostawione bez opieki leżały i cierpiały. Leczyło się to wlewając do ucha dziecka ciepłe rozpuszczone masło i robaki ginęły. Za moją pracę dostawałam 120 rubli (80 rubli szklanka soli w cenie paskarskiej) i 5 kg pajka mąki. Po pewnym czasie przeniesiono mnie do pracy w szpitaliku na zmiany po 12 godzin. W jednej sali dwie osoby chore na dur 211 brzuszny, nieprzytomne, leżały jak kłody. Nic się przy nich nie robiło. Wyżyją lub umrą - tak podchodzono do tego. Razem z nimi leżał stary Niemiec, chory na malarię, ataki miał co trzy dni. Nie było chininy, żeby go leczyć. Obok niego leżał chłopiec pięcioletni, Niemiec, spuchnięty do pasa z głodu. Rano przywieźli Niemkę, która leżała na ulicy, a zmarła z głodu i zamarzła. Wyglądała jak konar drzewa z powyciąganymi rękoma. Była przerażająco chuda. Z nią przywieźli dwoje dzieci: 12-let-nią dziewczynkę i 5-cio letniego chłopca. Obydwoje spuchnięci od stóp do pasa. Dziewczynka miała twarz staruszki, przeraźliwie chudą, widać było tylko zęby i zmarszczki. Widzę do dziś jej twarz. Przyjęto dzieci do szpitalika, dziewczynka w nocy zmarła, a chłopcu kołchoz przydzielił 5 kg otrąb pszenicznych na wyżywienie. W charakterze salowych pracowały dwie Niemki, starsza i młodsza. Młodsza piekła trzy placki z otrąb i rzucała jak psu temu dziecku, bez jednego ciepłego słowa. Obrzęk cofał się. Chłopiec milczał, nie płakał. Temu Niemcowi z malarią żona przynosiła coś do zjedzenia i ja pozwalałam jej posiedzieć przy mężu. W następnym pokoju leżało 10-cioro dzieci z sierocińca, najmłodsze miało 2 latka. Większość miała szkorbut. Dom Dziecka dał im mąki na 10 dni, a oni dalej leżeli, ale bez jedzenia. Jak można było pracować i znosić patrzenie głodnych dzieci, najmłodszy zaraz płakał, gdy się wchodziło do sali. Starsza Niemka miewała dyżury ze mną, miała dobre serce, przynosiła dwie garści gotowanych w łupinie ziemniaków, wielkości wiśni. Ja na dyżur dostawałam od Mamy blina45 z prosa. Obie nie jadłyśmy, tylko obdzielałyśmy tą odrobiną jedzenia wszystkie dzieci, żeby jakoś przeżyć ten dyżur. Zima 1945/46 była najgorsza, najbardziej głodna. Leżał też dorosły Niemiec, u którego z nogi ciekła ropa. Fryda, młodsza Niemka, wymyślała go, pluła przy nim i zmieniała mu szmaty. Wkrótce zmarł i gołego, owiniętego Blin (ros.) - rodzaj naleśnika. 212 w prześcieradło pochowano na cmentarzu bez postawienia jakiejś tabliczki. Był to kwiecień 1946 г., nasz odjazd był tuż, tuż. Nie wiem jaki był koniec tych pacjentów, ale pozostali w mojej pamięci. Taki był początek mojej kariery pielęgniarskiej. Pamiętam pacjenta z Ałtajskiego Kraju, który leżał z odciskiem czy wrastającym paznokciem. Opłacił się lekarzowi produktami żywnościowymi i został przyjęty. Nie był uciążliwy, dowiedział się o naszym losie i kazał przyjść do siebie do Alek-siejówki, to mi sprzeda pud (16 kg) ziemniaków i da trochę kapusty kiszonej. Poszłam w jedną stronę 15 km i przyniosłam w sumie te 20 kg na plecach. Szłam przez las sama, nikogo nie spotkałam na drodze. Na szczęście. Do tej wioski Aleksiejów-ki poszła Mama z Babuszką po wódkę, którą kupiły za ruble, a można ją było sprzedać po pół litra za 5 kg mąki lub wóz sączków sosnowych. Mówiło się, że za pół litra połowę ZSRR można kupić. Tam Mama poznała trzy rodziny Polaków, które przeniosły się do Sosnówki, bo nas było tu więcej. Te panie pochodziły z Pińska. W okresie zimy nadchodziły różne pisma, informujące jakie dokumenty należy przedstawić, by móc wyjechać do Polski. Mama jechała okazją na ciężarówce 60 km podczas mrozu do Siemionówki, by dostarczyć moją metrykę, która miała udowodnić, że pochodzimy z centralnej Polski. Z Siemionówki ktoś podwiózł metrykę do rejonu do Siemijarska. Mama wróciła ledwo żywa, tak bardzo przemarzła. Okazało się, że ja z powodu pełnoletności muszę mieć oddzielną kartę repatriacyjną, do której potrzebne są trzy zdjęcia. Osiem Polek razem ze mną i Rosjanka Szura, która wyszła za mąż za Polaka, wyruszyło 2-go lutego 1946 roku pieszo do Siemijarska oddalonego o 120 km. Należało zrobić zdjęcia i złożyć je w NKWD w rejonie. Wyszłyśmy o świcie trzymając się linii telefonicznej. Na plecach miałyśmy woreczki niby plecaki z jakimś chlebem pszennym lub prosianym. Wieczorem doszłyśmy do wsi zamieszkałej przez Tatarów oddalonej o 30 km. Szura - felczerka miała 213 znajomą pacjentkę, która leczyła się z powodu bezpłodności. Pozwolono nam położyć się w kącie przy drzwiach. Tatar, jej mąż, wrócił z wojny, udawał wielkiego mędrca, a na ścianie na honorowym miejscu wisiał irygator (zdobycz wojenna). Świtem wyszłyśmy w dalszą drogę do wsi z przewagą ludności rosyjskiej - Siemionówki, oddalonej od wsi tatarskiej o 30 km. Byłam zmęczona, co chwilę jadłam śnieg, przedarły się miejscami podeszwy w pimach i wdzierał się tam śnieg powodując różnej grubości wybrzuszenia, co utrudniało chodzenie. Zobaczyłyśmy leśniczówkę, oddaloną najwyżej o 200 m od nas, ale nie byłam w stanie tam dojść. Siadłam zrezygnowana na śniegu, któraś z Polek pomogła mi wstać i doprowadziła do leśniczówki. W leśniczówce, gdzie pracowali Polacy, poczęstowano nas wrzątkiem, ruszyłyśmy do wsi i każdy ulokował się u znajomych. Ja trafiłam do pani Wazgirdowej, gdzie poczęstowano mnie zupą, nagrzano wody do wymoczenia nóg. Polacy z Siemionówki poradzili nam i pomogli wynająć Kazacha z koniem i sankami, żeby móc dojechać do rejonu, czyli dalsze 60 km. Na tym odcinku miało nie być żadnej wsi. Było lżej iść, bo plecaki leżały na saniach, no i trochę każda podjeżdżała. Nie dało się za długo siedzieć na saniach z powodu mrozu. Przed zachodem słońca udało się nam dotrzeć do Siemijar-ska i zrobić zdjęcia. Miały być gotowe na następny dzień. Ja zatrzymałam się u rodziny Broni Jasińskiej, z którą korespondowałam. Oni mieli przy sobie ojca, który umiał coś zrobić, zarobić, zmajstrować, łowił ryby w Irtyszu, wyławiał płynące kawałki drewna. Żyli trochę lepiej niż my. Bronia pracowała w artieli46 jako fryzjerka na męskim dziale. Była ładnie ubrana, włosy obcięte, była bliżej ołtarza NKWDzistów i pomocy materialnej, która szła przez rejon. Wyglądałam jak jej matka, a nie rówieśnica. 46 Artiel (ros.) - spółdzielnia. 214 Jadąc do Kazachstanu miałam długie włosy splecione w warkocze sięgające bioder, teraz były to mysie ogonki zaplecione w koszyczek. Stwierdziłam, że jestem jak człowiek z lasu. Nie mówiłam, tylko słuchałam nowości. Przenocowałam tam. Po południu odebrałyśmy zdjęcia, oddały w NKWD i ruszyłyśmy w drogę powrotną. Słońce chyliło się ku zachodowi, a my wracamy trzymając się znowu słupów telefonicznych. Trafiamy na parę chat. Wchodzimy do jednej z nich. Mieszkają w niej stary Kazach i Kazaszka. Nie mówią po rosyjsku. Pytają czy my mamy „nan" - chleb. Boimy się ich i idziemy dalej. Przeszłyśmy 30 km do samotnego baraku, który stał w połowie drogi do Siemionówki. W jednej połowie baraku mieszkała rodzina kazachska, druga połowa przeznaczona była dla podróżnych. Przez całą izbę ciągnęła się prycza, palił się mały piecyk z kotłem, w którym grzała się czy gotowała woda z roztopionego śniegu. Wyciągnęłyśmy się na tej pryczy, jedna obok drugiej, w ubraniu i obuwiu. Przed świtem wyruszyłyśmy do Siemionówki dalsze 30 km. Tam przenocowałyśmy u tych samych rodzin. O świcie wyruszyłyśmy dalej, doszłyśmy do wsi tatarskiej i przenocowałyśmy u tego samego Tatara. Droga powrotna była cięższa od samego Sie-mijarska. Zawiewał suchy śnieg. Zmieniałyśmy się co jakiś czas na przodzie, każda następna szła po śladach poprzedniczki. Pierwsza torowała drogę. Ze wsi tatarskiej wyszłyśmy o świcie i doszłyśmy do Sosnówki, gdy jeszcze było widno, słońce chyliło się ku zachodowi. Był to siódmy dzień naszej drogi i 240 km w nogach. Jak wspomniałam, była z nami Szura - felczerka, która dzielnie znosiła tę wyprawę, a ile wymówek musiała wysłuchać od władz sowieckich, że chciało się jej wyjść za Polaka. Cierpiała również słysząc przykre słowa od swojej teściowej. Po zakończeniu wojny zjawiło się dwóch oficerów zdemobilizowanych czy ozdrowieńców. Postanowili się ożenić. Jeden ożenił się z Rosjanką Niusią, drugi z Polką, która nazywała się 215 Waleska. Wydawało nam się dziwnym, że chciała wyjść za Rosjanina, gdy już była nadzieja powrotu. Zamieszkali w Siemijarsku, urodził im się synek. Waleska postanowiła nie wracać do Kraju, mimo że koledzy męża otwierają jej oczy na postępowanie męża i namawiają do wyjazdu. Komendant NKWD namawia ją również do wyjazdu i obiecuje załatwić dokumenty w ciągu jednego dnia. Ona zostaje w Kazachstanie. Gdy wracałyśmy do Kraju, zaszły-śmy do niej pożegnać się. Mąż spał, dziecko też, ona smażyła jakieś placki. Potem dowiedziałyśmy się, że mąż ją zostawił i ona 2 dzieckiem przyjechała do Leningradu, poszła do pracy, a synek do żłobka. Jej mąż z kolegą żenili się dalej, w każdym kołchozie, jeszcze nie wspomniałam o opale. Pierwszy rok u Żylinów pokój był wynajęły z opałem. U Babuszki Sotnikowej musiałyśmy radzić sobie same. Pokój był zimny, dwa okna pojedyncze, całą zimę grubo zamarznięte. Siennik też przymarzał do ściany. Ubierałyśmy się szybko rano i szłyśmy do kuchni, gdzie był mały piecyk blaszany - żelezianka, który zaraz po podpaleniu dawał ciepło. Skąd wziąć drzewa? A mieszkałyśmy przy lesie. Nieraz można było wymienić wódkę na wóz sączków lub dostać za wódkę woły z saniami i samemu przywieźć. Sączki szybko się paliły, na ile mogło ich starczyć przy takim mrozie. Dopomagałyśmy sobie kradzieżą z pobliskiej smołami, która była obok, a kierował nią i pracował w niej sąsiad Badajew. Przywożono pnie drzewa, piłowano i rąbano na mniejsze kawałki, wkładano drzewo do kotła, przykrywano pokrywą, przysypywano ziemią, podpalano pod kotłem i rozpoczynał się proces suchej destylacji drewna. Z tyłu wypływała smoła i skipidar - terpentyna. Gdy przestawano palić, otwierano kocioł i wyrzucano zwęglone kawałki drewna, jeszcze gorące i charakterystycznie trzeszczące. Babuszka i ja późno w nocy wybierałyśmy się po drzewo lub węgiel. Każda brała większe polano i niosła do domu, tam rąbałyśmy i do świtu wypalałyśmy w piecach, my pod blaszką. Jeśli był tylko węgiel, miałyśmy przyszykowane worki, nakładałyśmy węgiel, który trzeszczał, a odgłos roznosił się daleko w mroźną noc. 216 Badajew był bardzo oddany pracy, może się domyślał, ale nas nie złapał, a my robiłyśmy wszystko, by nas nie zauważył. Ile razy idąc z tym kradzionym węglem czy drzewem płakałam i obiecywałam sobie, że nic w przyszłości nie wezmę cudzego. Ale jak było przeżyć bez tego opału. Obok domu leżały trzy cienkie pnie sosny na wypadek kontroli. Z czasem teren smołami ogrodzili bardzo wysokim płotem z desek. Przełaziłam go bez trudu, nabierałam dwa worki węgla i podawałam Babuszce. Później i inne osoby podkradały węgiel, a gdy przywieźli Czeczenów, oni w biały dzień brali co widzieli i nikt nie zwrócił im uwagi, bo się ich bano. Doszło do tego, że nie było co wkładać do kotła i kierownictwo smołami objął kierownik młyna i tartaku Karp Haraszczenko. Nie udało mu się skutecznie zabezpieczyć drzewa przed kradzieżą. Doczekał końca wojny, a gdy przeprowadzili elektryfikację wsi i młyn był lepszy, chcieli go zdjąć z funkcji. Przeżył to bardzo, dostał wylewu do mózgu i zmarł. Ale to już było dobrych kilka lat po naszym wyjeździe. Badajew mając 75 lat postanowił przywieźć sobie żonę z Sie-mipałatyńska. Była to, także jak druga żona, Mordowka, przyjechała z 16-letnią córką. Mordwini zamieszkiwali w europejskiej części ZSRR. Było ich około miliona, stolicą tej autonomicznej republiki był Sarańsk. Wyglądem nie różniły się od Rosjanek. Nowa gospodyni zaprowadziła nowe rządy. Zachłanna, nieto-warzyska, zmusiła męża, żeby odwiózł córkę Marię z dziećmi do Siemipałatyńska. Nie zajmowała się Lizą, która coraz więcej przebywała u Babuszki lub szła z płaczem do ojca. On nie umiał jej przytulić, pocieszyć, pogłaskać. Dla nas było to pozbawienie pomocy za pracę u tej rodziny. Córka Maria była słabego zdrowia i korzystała z naszej pomocy, za co skromnie płaciła, ale nie wyzyskiwała. Dlatego też ostatnia zima była dla nas jeszcze trudniejsza. Nie wspomniałam, że na własność kupiła Mama okropne żelazne łóżko bez siatki, tylko z prętami poprzecznymi. Drugim zakupem była drewniana skrzynka, w której przechowywały- 217 śmy przywiezione szmatki. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Schowane nie budziły zazdrości i chciwości u ludzi. Z biegiem lat skrzynka opustoszała; kiedyś pod nieobecność Mamy pochwaliłam się Babuszce pokazując haftowany komplet na kredens oraz kilka kawałków atłasowej podszewki. Miało to skutek taki, że wymówiła nam mieszkanie, tłumacząc, że musi sprawić swojej wnuczce Nadii sukienkę. Uspokoiła się, gdy Mama zapłaciła jej tym haftowanym kompletem za trzy miesiące mieszkania. Była to moja wina i nauka. Straciłyśmy jeszcze jedną ładną rzecz. Przez moje wspomnienia przewija się osoba Babuszki Sot-nikowej. Wspominam ją dobrze, mimo różnych przykrych momentów. Nie była wyzyskiwaczem, współczuła nam, rozumiała nas, pocieszała, tłumaczyła nasze sny na pocieszenie. Stawiała karty i ciągle przed nami była długa droga z radością. Zawsze znalazła jakąś radę czy pocieszenie, gdy widziała nasze załamanie. Chociaż nie umiała pisać ani czytać, interesowała się wszystkim. Prowadząc bardzo skromne wdowie gospodarstwo, nie miała lekkiego życia. Przy dwóch kolejnych spisach dodała sobie lat, żeby jej nie zmuszano do pracy w kołchozie. Podczas pobytu u niej do każdej swojej inicjatywy zdobycia żywności czy opału wciągała nas, a tym samym pomagała. „Gdy wrócicie do Kraju, wspominajcie mnie, a może uda się wam przysłać czarnego jedwabiu na sukienkę" - mówiła. Tylko takie miała życzenie. Udało mi się po wielu latach i perypetiach wysłać jej czarny jedwab na sukienkę. Nie uszyła dla siebie, ale dała wnuczce Nadii, u której mieszkała w Siemipałatyńsku. Otrzymała od nas list z serdecznymi podziękowaniami, bo to jej się należało. Znała życie i umiała wydać właściwą ocenę jego przejawów. Tak mówiła: Jest wojna, nasi synowie oddają życie, a wspomnicie, że gdy wojna się skończy, Niemcy i Rosjanie, będący u władzy, będą się odwiedzać i pić kawę". Zaprzyjaźniłam się z dorosłą kobietą Leną Kuzniecową. Przyjechała na okres wojny do swojej matki, która słynęła ze skąp- 218 stwa. Lena umiała wszystko robić koło domu jak mężczyzna, kosiła wspaniale i uczyła mnie wielu czynności podczas pracy. Pracując w kołchozie tworzyłyśmy dobraną parę i wydajną. Bracia jej byli na wojnie, a zwłaszcza jeden - Aleksander, za którego chciała mnie wydać, o czym wcześniej wspominałam. Miałam ze sobą lalkę, która zamykała oczy, nie sprzedałyśmy jej i wisiała na ścianie zaszyta w szmatkę. Gdy moje siostry zachorowały, zawsze dawałam im pobawić się tą lalką zamiast lekarstwa. Po chorobie znowu ją zaszywałam i dalej wisiała. Wróciła do Polski. Po przyjeździe do Sosnówki, niektóre Polki prosiły znajomych Rosjan, by nie mówili o nas źle do NKWDzistów, którzy przyjeżdżali do Sosnówki. Pamiętam odpowiedź buchaltera z kołchozu Mirosznikowa na prośbę pani Podworskiej: „a co my możemy o was powiedzieć, przecież my was nie znamy. Jeżeli wy o sobie nie powiecie źle, my nie będziemy mogli też o was powiedzieć źle". Współczuł Polkom, były to młode, przeważnie 30-letnie kobiety z małymi dziećmi. Powołano go do wojska, więcej nie widziałyśmy go. Polki przewyższały zdolnościami Rosjanki. Kiedyś na kawałku pola położyło się zboże, nie można go było skosić. Przyszły Polki i sierpami zżęły zboże. Na każdym stanowisku rzetelnie wywiązywały się ze swoich obowiązków. Ktoś powiedział: „Polki pochwalić, bo pracują jak zwariowane". Moralności Polek nic nie można było zarzucić. Walczyły o przetrwanie swoje i swoich dzieci w sposób godny. Jeżeli chodzi o naukę, to również dzieci Polek uczyły się lepiej od dzieci Rosjan. Moje siostry również dobrze się uczyły, zwłaszcza Danusia. Babuszka zazdrościła nam tego i nieraz krzyczała na swoje wnuczki, że nie dorównują Polkom. Krysia chętnie nas wyręczała, chodziła po mleko wymienione lub zarobione, zaganiała owce do stajni. Ja całymi dniami w zimie siedziałam robiąc na drutach, aż do bólu w plecach. Wieczorem wychodziłam z Babuszka na podwórko przynieść wody, drzewa, uprzed- 219 nio spiłowanego. Pomagałam we wszystkim Babuszce, cokolwiek by nie robiła. Myłam podłogę, bieliłam ściany, lepiłam ściany czy dach. Rąbałam drzewo, piłowałam z nią do spółki, kopałam ziemię. Banuszka sama poiła bydło, dawała siana krowom i baranom. Obora była zimna, drzwi nieszczelne z desek, krowa stała na twardym gruncie, zmarzniętym. Nie podścielało się słomy. Mocz i kał krowy zamarzał, Babuszka wyrzucała go przy pomocy łopaty na kupę słomy. Przydawało się to do robienia kompostu do ogrodu. Mały cebrzyk drewniany służył do mycia się, mycia podłogi, pojenia bydła, wlewania pomyj. Z naczyń miała Babuszka 2-3 miski emaliowane, drewniane łyżki, spodki, szklanki, kubki emaliowane. Gotowała w czugunach - żeliwnych garnkach do gotowania w ruskim piecu. Garnki wsuwano i wysuwano przy pomocy koczergi - specjalnego uchwytu. Patelnia była bez uchwytu, wsuwało się ją do pieca przy pomocy specjalnego uchwytu na kiju. Czasami gotowałyśmy w ruskim piecu poświęcając emaliowany garnek i czajnik. Zapytałam moją Mamę, jak oceniłaby ona Babuszkę. Odpowiedziała, że dobrze. Jej w pewnej części należy zawdzięczać nasze przetrwanie. Uczyła swoje wnuczki modlitwy, uczyła je dzielić się z ludźmi ostatnim kawałkiem pożywienia. Jak ktoś przyszedł żebrać, nie chowała ze stołu jedzenia, tylko przełamywała na połowę kromkę i dawała proszącemu. Mówiła do wnuczki: „weź chleb w lewą rękę i daj od serca". Kto żebrał? -Kazachowie, Czeczeni, Cyganie. Polacy nie żebrali, żyli bardzo skromnie, pracując ile się da i gdzie się da. Przeżywałam myśl, że będę musiała iść żebrać. Może dlatego pracowałam gdzie się dało. Po powrocie do Kraju nie umiałam przez długi czas odmówić żebrzącemu w imię mojego lęku przed żebraniem w Sosnówce i w podzięce, że nie musiałam tego robić. Mama pracowała w lecie gdzie się dało, pasła krowy, była nocnym stróżem szpitalika. Naprzeciw szpitalika był budynek sielsowietu - gminnej rady, kiedyś widziała przez okno jak 220 wzywali ludzi do budynku i zmuszali do podpisania pożyczki narodowej. Zawsze przy tym leżał rewolwer na stole. Pewnej nocy przez trzy godziny przekonywali mężczyznę już starego do podpisania pożyczki. On cicho mówił, że nic nie ma, skąd ma wziąć, ale oni tak długo rozmawiali, że wreszcie machnął ręką i podpisał. Ja też podpisałam pożyczkę, bo zarabiałam. Druki pożyczki narodowej47 trzeba było oddać w powrotnej drodze, bez zwrotu pieniędzy. W naszej wsi nie było wielbłądów, ale w innych, zwłaszcza kazachskich, były. Zaprzęgano je do wozów lub małych sani. Wydawały przeciągły pisk. Z ich sierści, po uprzedzeniu, robiono szale cieplutkie i miękkie koloru jasnobrązowego. Trudno było dostać wielbłądzią sierść i była droga. Przeglądając zachowaną korespondencję z okresu 1940-41 r. z Dzisny, przypominam sobie starania nauczycielki, pani Pałusz-kowej, która chciała nam pomóc, przysyłając paczki. Przesyłała też pieniądze za sprzedane nasze rzeczy. Miała duże przykrości by coś wyrwać z naszych rzeczy i nam przesłać. Szarpała się z sąsiadami Żydami, którzy zagarnęli nasze meble, i z Bronisławą - nianią. Pani Pałuszkowa napisała przekaz na 130 rubli i wysłała Czesia, syna niani, na pocztę. On napisał nowy przekaz i wysłał 80 rubli. Nie mogła sobie dać z tym rady, że ktoś w takiej chwili próbuje nas okraść. Najgorsze z tego, że Bronia oglądnąwszy przekaz powiedziała: „wziął, bo potrzebował". Och matki, jak reagujecie na taki czyn? Po naszym odjeździe w kościele była odprawiona Msza św. w intencji wywiezionych osób. Nasza Bronia przesiadywała teraz u nowych lokatorów - Sowietów. Z wielkim trudem udało się wyrwać od niej parę ścierek na woreczki, żeby wysłać paczkę do nas. Używała naszych rzeczy, szczury gryzły kilimy. Nie wiem, jaki los ją spotkał. Nie Chodzi o pożyczkę państwową. 221 szukała po wojnie ona nas, ani my jej. Pani Pałuszkowa wysłała 5 paczek, z tego my otrzymałyśmy tylko jedną. Należy się jej chociaż w tej formie uznać wysiłek i podziękować. 20.111.1941 roku wysłał paczkę Janek Kuchciński, mieszkaniec Głębokiego. Otrzymałyśmy tę paczkę i byłam mu wdzięczna. To była jedyna wiadomość od niego. Miał powołanie do wojska do czołgów. Po wojnie w biurze adresowym nie znalazłam jego adresu. W roku 1944 napisałam list do Dzisny do kolegi Igora Buckiego. Otrzymałam odpowiedź od Kazimierza Kani, pracownika poczty, że Bucki wyjechał do Wilejki, że Niemcy spalili most, kościół, cerkiew, szpital. Podał adres nauczyciela pana Paradowskiego, a jego żona z córkami wyjechała pod Warszawę. Otrzymywałyśmy jeszcze kartki i listy od Cioci Tereni i Irki z Wilna. One przeszły na własnej skórze działania wojenne, a teraz, gdy front przesunął się na zachód, myślały o tym jak wyjechać. W ramach repatriacji wylądowały w Łodzi. POWRÓT Moje wspomnienia zaczęłam spisywać w 1979 roku, a obecnie piszę opierając się na wcześniejszych zapiskach. Nie spisywałam wspomnień o podróży powrotnej, a trwała ona 7 tygodni. Do Krakowa dotarłyśmy w dzień Zielonych Świątek. Wojna skończyła się, a my wciąż jesteśmy w Sosnówce z myślą, że już, już odjedziemy. Tak przeszło lato, jesień, zima, najbardziej dokuczliwa. Już dostarczyliśmy potrzebne dokumenty i wszystkie rodziny wybierają się do Polski. Kilka razy było fałszywe ogłoszenie, że już mamy wyjechać, ale widocznie z powiatu nie przyszedł rozkaz. Wreszcie nadszedł ten dzień, podstawiono kilka furmanek zaprzężonych w woły, załadowaliśmy się ze swoim skromnym dobytkiem w postaci węzełków. Niektóre Polki rozliczały się 222 z pracy w kołchozie i okazało się, że były winne, kazali im zapłacić rublami. Nie miały, wiec pani Borejkowej kazali zdjąć obrączkę z palca. Żegnałyśmy się z Babuszką, ona odprowadziła nas duży kawałek drogi razem z wnuczkami i Lizą - sąsiadką. Upiekłyśmy chleb z mąki, którą miałyśmy, żeby było co zjeść w drodze. Zawieźli nas do oddalonego o 60 km Ramadanu -po rosyjsku sieło48 Mało-Władimirskoje. Tam padłam w objęcia matki Mietka Wnuka, mojej byłej sympatii. Zaprowadziła mnie do swoich gospodarzy, pokazać gdzie mieszkali i usłyszeć jak wychwalali Mietka. W Ramadanie załadowali nas na auto ciężarowe i zawieźli 34 km dalej do przystani Mostik nad Irtyszem. Ulokowałyśmy się w opuszczonym domu bez drzwi i okien, każda rodzina w jakimś kąciku. Czekamy na przypłynięcie statku. Jemy co mamy, ale kończy się upieczony chleb, a tu 5 czy 6 dni czekamy. Przypomniałyśmy sobie, że do Babuszki zajeżdżał jadąc do młyna kulawy Rosjanin Koniuchow. Zawsze przechwalał się co to on nie ma w domu, jaki on zaradny. Postanowiłyśmy go odszukać. Znalazłam jego domek i żonę, dobrą kobietę, która pozwoliła nam z reszty posiadanej przez nas mąki upiec chleb. W domu duża bieda. Trzeba było uzbierać na polach suchego łajna krowiego. Nazbierałyśmy dwa worki, napaliłyśmy w ruskim piecu i upiekłyśmy chlebki. To nas ratowało, bo skąd wziąć coś do jedzenia. Wreszcie statek przypłynął, załadowaliśmy się i popłynęli do Pawłodaru. Tam na placyku otoczonym domami koczowały rodziny polskie. My też. Najgorzej było w nocy, słychać było krzyki, groźby, że nas zabiją, ktoś krzyczał, ktoś go zatrzymywał, a my bałyśmy się. Wyszłam do studni po wodę i spotkałam siostry Niemki, które były w Sosnówce, a teraz są w Pawłoda-rze. Mieszkają w hotelu robotniczym na dużej sali, ale zaprosiły mnie i moje siostry na nocleg do siebie, nocowałyśmy na Sieło (ros.) - wieś. 223 podłodze, ale zawsze to pod dachem. Nie pamiętam, ile było tych nocy. Z tymi Niemkami pracowałam kiedyś w kołchozie. Czekamy na podstawienie pociągu. Dostajemy na osobę 5 kg niedopieczonego chleba, po kawałku wędzonych żeberek baranich, troszkę okrągłego groszku i po jednym pudełku konserw rybnych z makreli. Konserwy były amerykańskie, groch też. Żeberka baranie zupełnie pozbawione tłuszczu, podczas gotowania nie dawały ani jednego oczka. Chleb wkrótce zaczął pleśnieć i trzeba było go wyrzucić. Czy nie szkoda? Podstawili wagony towarowe i kazali nam je myć. Zrobiłyśmy to z ochotą. Po załadowaniu jeszcze czekamy. Zestaw wagonów duży. W jednym z wagonów zachorowała Polka na tyfus. Cały wagon nie może jechać. Boimy się, szepczemy, że nie przyznamy się do choroby, byle tylko jechać; w naszym wagonie jedzie kilka rodzin, ale pamiętam tylko panią Miecielicową z dwiema córkami. Trzymałyśmy się razem i razem gotowały. Pani Miecielicową miała duży imbryk emaliowany i w nim gotowałyśmy te żeberka i groch na dwie rodziny. Każda rodzina miała dwie cegły i zbierała szczapki drewniane by na tym gotować jedzenie, początkowo w Pawłodarze, a potem w drodze. Gdy pociąg stawał, wysypywali się ludzie, kładli cegły, rozpalali drewienka i coś gotowali. Po drodze udało się nam wymienić konserwy rybne na ziemniaki. Zupa była bardziej urozmaicona. Gdziekolwiek pociąg się zatrzymywał, nigdy nie wiedzieliśmy na jak długo. Ruszał niespodziewanie i wtedy kobiety chwytały garnki, często z niedogotowaną zupą, cegły i w biegu wskakiwały do wagonu; trzeba je było wciągać do wagonów, które nie miały stopni. Miały być jakieś deklamacje, występy artystyczne w drodze powrotnej. Nic z tego nie było. Były ciche pretensje i żal do ludzi z rejonu49, którzy odróżniali się wyglądem, ubraniem i żywnością, którą wieźli. My byliśmy na końcu łańcuszka Chodzi o powiatową placówkę ZPP. 224 pomocy przesyłanej z Ameryki i otrzymywaliśmy prawie nic, same resztki. Sprawdzono nasze wagony, czy nikt nie choruje. Ukrywano chorych, byle jechać. W Omsku zrobili nam odwszenie. Myślałam, że pozwolą umyć się w łaźni. Nic z tego. Rzeczy zdjąć, powiesić na specjalnym stojaku i przejść korytarzem na golasa do drugiej sali, gdzie wyjeżdżały nasze ubrania, gorące, pachnące spalenizną. A co z głowami i włosami? Przejechaliśmy przez Ural, przez miasto Czelabińsk czy Świerdłowsk i tak znaleźliśmy się w Europie. Nasz transport, podobno jedyny, jechał przez Moskwę. Dzieci do lat 12-stu otrzymały po dużej białej bułce i po 2 metry niebieskiego kre-tonu na sukienki. Moje siostry otrzymały taki przydział. Mama z siostrą Krystyną i panią Miecielicową z córką opuściły w Moskwie wagon i wybrały się popatrzeć, względnie coś kupić do jedzenia. Pociąg ruszył, a one nie wróciły. Ja rzuciłam się na kolana i modliłam się cały czas o znalezienie Mamy. Wyobrażałam sobie, że przepadną, a ja zostanę tylko z jedną siostrą. Polki współczuły mi, ale żadna nie pocieszała mnie słowami: „znajdą się, nie martw się". Czy i one myślały, że nie spotkam się z Mamą? Gdy przyjechałyśmy do Smoleńska, na peronie oczekiwały nas Mama z Krysią i pani Miecielicową z córką. Przyjechały bez biletów pociągiem osobowym. W powrotnej drodze często podchodziła miejscowa ludność do wagonów, ale nie mogłyśmy ich obdarowywać, jak to robiłyśmy 6 lat wcześniej. Sami byliśmy nędzarzami. Ja ubrana byłam w spódnicę z owczej wełny, bluzkę z podszewki płaszcza, pękniętą na plecach, i papcie kupione przed wyjazdem od Czeczenki. Spód był z zeschniętej skóry, a wierzch z płaszcza żołnierskiego. Dziewczynki były boso, w sukienkach przerobionych z Mamy sukienki, miały teraz 9 lat. W Smoleńsku podszedł do wagonu stary człowiek na bosaka z długą siwą brodą. Zwóciła się do niego kapitanowa Szlezingierowa i pytała: „Powiedzcie dziadku, kto zabił polskich oficerów? Niemcy?", a sta- 225 rzec pochylił mocno głowę i wyszeptał: „nie, nie Niemcy". Pod Smoleńskiem miał być Katyń, gdzie zostali zastrzeleni polscy oficerowie. Niektóre Polki chciały pójść tam, ale im odradzono, że nie wszyscy wracają co tam poszli. Przecież niektórzy oficerowie mieli dalsze rodziny na Wileńszczyźnie, które wybrały się po przejściu frontu do Katynia. Różny był ich los, podobno krążyły tam jakieś bandy, które napadały. Dojechałyśmy do Brześcia, wyładowali nas z wagonów szerokotorowych na stację. Mieliśmy oczekiwać na wagony z mniejszym rozstawem kół. W Brześciu poszłyśmy na targ, było dużo jedzenia do kupienia. Ludzie mówili po białorusku, ale rozumieli po polsku. Byli jacyś obcy dla nas. Kąpałyśmy się w rzece Bug. Mnie spuchły kolana. Czekałyśmy wciąż na podstawienie wagonów. Podstawili jeden zestaw wagonów brudnych od węgla. Polki wymyły te wagony, które po umyciu odjechały. Podstawiono następny zestaw wagonów i ten został wymyty, wyszorowany. Zabrano go również. Byłyśmy wściekłe. Gdy podstawiono trzeci zestaw wagonów towarowych, nie od razu poszłyśmy go myć. Upewniłyśmy się czy to dla nas. Tak, był dla nas. Załadowaliśmy się i ruszyliśmy ku granicy polskiej. Do każdego wagonu wskoczyli celnicy rosyjscy. Do naszego wskoczył mężczyzna. Przestraszyłyśmy się. Młoda pani Pietkiewicz powiedziała: „a ten tu po co?". Mężczyzna zaraz kazał jej pokazać bagaż. Obejrzał małą walizeczkę i nic nie powiedział. Gdy mijaliśmy granicę, pociąg zwolnił i celnicy zeskoczyli z wagonów. Okazało się, że dwa wagony poddali gruntownej rewizji. Jechały tam Polki pracujące w zołotych priiskach - kopalniach złota. Mieszkały w baraku, miały stołówkę, były lepiej ubrane niż my z kołchozów. Gdy pociąg stanął na polskiej ziemi, kobiety wyskakiwały z wagonów, całowały ziemię, klękały i żegnały się. Byłyśmy bardzo wzruszone, nie da się tego opisać. W powrotnej drodze na terenie Kraju Rad mijały nas różne pociągi. W jednym jechali młodzi mężczyźni w zakratowanych 226 wagonach towarowych. Przy każdym wagonie jechał żołnierz z karabinem i psem na smyczy. Ogromne reflektory oświetlały wagony z dwóch stron. Żal nam było ich, ale bałyśmy się podejść, oni wykrzykiwali niecenzuralne słowa. Mijały nas pociągi wiozące zdemobilizowanych żołnierzy radzieckich. Na stacjach podchodzili do naszego pociągu, mówili o Polsce, pokazywali kiełbasy, mówili o cenach, co nam się wydawało bardzo drogo w porównaniu z cenami przed wojną. Zapraszali do wagonów, w których jechali do domu, żeby pochwalić się zdobyczami wojennymi. Bałyśmy się i nie chodziłyśmy oglądać. Na jednej ze stacji jakiś żołnierz pyta się, czy ktoś jest ze Sosnówki. My zgłosiłyśmy się. Ja zapytałam o nazwisko i dowiedziałam się, że nazywa się Aleksander Kuzniecow. Jaki dziwny przypadek. Był to ten Sasza, za którego mnie chciała wydać jego siostra Lena. On również chciał pokazać swoje zdobycze wojenne. Nie poszłyśmy oglądać, tylko we trzy dziewczyny chodziłyśmy z nim wzdłuż naszego wagonu. Na pożegnanie poprosiłam go przekazać pozdrowienia siostrze Lenie ode mnie. Co wieźli jako trofeum wojenne? Były to patefony, rowery, zegarki. Jechali weseli, z wagonów dochodziły odgłosy muzyki patefonowej. Namawiali nas do pozostania w Kraju Rad, bo Polska jest bardzo zniszczona. My jednak pragnęłyśmy jak najprędzej stanąć na polskiej ziemi. Pamiętam stację Biała Podlaska, weszły polskie siostry z odznakami Czerwonego Krzyża. Interesowały się chorymi i dziećmi. Mnie posmarowały jodyną opuchnięte kolana. Jechałyśmy dalej, kierując się bardziej na północ. Dojechałyśmy do Gniezna, dowiedziałyśmy się, że dają nam gospodarstwo, a kto u nas mógł się tym zajmować? Nie było Ojca, nie miałyśmy brata. Mama zaczęła się buntować i inne Polki też, tłumacząc, że mamy rodziny na południu Polski. Zebrało się nas więcej i załadowano nas do 2 wagonów towarowych, które doczepiano do różnych składów pociągów. Pozostałe rodziny dojechały do miasteczka Łobez, woj. koszalińskie. W Tunelu pod Krako- 227 wem kilka nas wysiadło z wiadrami po wodę, był słoneczny ranek, dzień Zielonych Świątek. A tu pociąg ruszył, a my we trzy zostałyśmy. Zaraz zjawili się młodzi mężczyźni, poszli do zawiadowcy, żeby nas odprawił innym pociągiem. Wypytywali o przeżycia. Zaczęli nam współczuć, mówiąc: „co oni tam z Wami wyprawiali, jeżeli tu na ziemiach polskich gwałcili kobiety". Patrzyłyśmy na siebie nie wiedząc co powiedzieć. Nie byłyśmy zgwałcone, ale jak udowodnić. Byli to chłopcy z lasu - partyzanci. Wsadzili nas do pociągu pasażerskiego, my obdarte, na bosaka, z wiadrami, a tu widzimy kobiety ubrane ładnie, modnie. Żadna do nas nie przemówiła jednym słowem. Dojechałyśmy do Krakowa. Początkowo mieszkałyśmy w wagonie, a potem przeniosłyśmy się do baraków przy ul. Prądnickiej. W baraku dostawałyśmy jedzenie - chleb, kawę, zupę na obiad. Nie mogłyśmy się najeść. Bliźniaczki biegały po dokładkę, zupy przeważnie były z fasolą lub grochem. Dostałyśmy tran do picia jako lekarstwo. Przydzielono nam pomoc pieniężną w wysokości 1000 zł na osobę. Były też paczki z Ameryki, ale zaraz zjawili się rysownicy, którzy portretowali nas zabierając za to pół paczki, a w ogóle przydział był pół paczki na osobę. Mama zgłosiła się do PUR-u50 po jakąś odzież. Wystrojone panie wyniosły podartą sukienkę dla mnie i miały czelność powiedzieć: „przyzwyczaiłyście się do łachmanów, czego więc chcecie". Mama chciała robić awanturę, to zaraz pani wyniosła letnią sukienkę w kolorze żółtym, która była cała. Dostała też półbuty używane na obcasie, które wkrótce rozleciały się. Oprócz tego dostałam spódnicę welwetową i żakiet w kratkę. To było całe moje wyposażenie. Nasze współtowarzyszki podróży z Gniezna do Krakowa, a mające tu rodziny, przyszły do wagonów wystrojone od Państwowy Urząd Repatriacyjny. 228 stóp do głów. Rodzina wcześniej postarała się na ich konto o przydział odzieży ładnej, całej i eleganckiej. My w Krakowie nie miałyśmy nikogo. W barakach mieszkałyśmy dwa miesiące. Mama nie potrafiła zająć twardego stanowiska i ruszyć się z baraków i Krakowa. Dużo osób wyprowadziło się gdzieś, brali pracę dozorców lub inne. Pozostało niedużo rodzin lub samotnych osób. Zachowywali się skandalicznie, wyzywali, bili się, pili wódkę itp. Mama zdecydowała się opuścić niegościnny dla nas Kraków i wyjechać w rodzinne strony. Wszelkie próby znalezienia pracy i mieszkania w Krakowie kończyły się niepowodzeniem i mówieniem: „jedźcie na Ziemie Zachodnie". Ja zapisałam się do Szkoły Pielęgniarskiej w Krakowie, a Mama z siostrami pojechała na inną poniewierkę do Staszowa. Potem losy potoczyły się inaczej i wszystkie znowu znalazłyśmy się w Krakowie, ale to już było na początku lat pięćdziesiątych. POSŁOWIE Po przyjeździe do Krakowa, rozpoczęłam naukę w Szkole Pielęgniarskiej. Mama z siostrami wyjechała pod Sandomierz, gdzie przez dwa lata poniewierała się po piwnicach. Władze gminy przydzieliły pokój Mamie, ale wyszedł sąsiad - szewc z siekierą i oznajmił, że nie wpuści do pokoju, bo on ma tam magazyn skóry. Mama nie potrafiła wywalczyć tego pokoju. Potem za ciężkie pieniądze wynajęła pokój z kuchnią ku wielkiej radości moich sióstr, które nie chciały wyjść z mieszkania. Dosyć miały poniewierki. Nie mogła Mama znaleźć pracy, ksiądz polecił Mamę do pracy kucharki w przedszkolu Caritas. Nie trwało to długo, bo przedszkole objęły zakonnice. Mama rozpoczęła starania o uznanie Ojca za zmarłego, co nastąpiło w 1948 г., a potem o uzyskanie renty rodzinnej. Będąc na praktyce w szpitalu, spotkałam babcię mojego kolegi szkolnego, Artura. Kolega przysyłał listy z obozu nauczno- 229 issledowatielskiego51 z okolic Moskwy. Prosił o starania w ambasadzie o jego powrót do Kraju. Był partyzantem IV Brygady Narocz na Wileńszczyźnie. Żołnierze Brygady zostali otoczeni przez wojska radzieckie i wywiezieni w głąb ZSRR. Wrócił do Kraju w styczniu 1949 roku. Spotkaliśmy się w Zakopanem, gdzie pracowałam, zaręczyliśmy się i pobrali. Mieliśmy dwoje dzieci - syna i córkę. Po czterech latach małżeństwa mąż zachorował i po siedmiu latach choroby zmarł w 1961 roku, mając 35 lat. Dom mój, a właściwie pokój we wspólnym mieszkaniu, był domem Mamy i moich sióstr, dopóki nie zdobyły średniego wykształcenia. W chwili powrotu do Polski miały po 9 lat. Wspomnienia z pobytu w Kazachstanie towarzyszyły nam w naszych rozmowach. Co roku wysyłałam list do naszej Ba-buszki i co roku nie było odpowiedzi. Nie dawałam za wygraną. Napisałam list do gminnej rady z zapytaniem o Babuszkę. List został wrzucony w Moskwie przez sąsiada będącego na wycieczce. Gmina odpowiedziała podając adres Babuszki. Napisałam i znowu bez odpowiedzi. Znajoma siostry, Rosjanka, proponuje, że weźmie list do Moskwy, wrzuci i stamtąd przywiezie odpowiedź. Tak też się stało. Przyszła serdeczna odpowiedź. Babuszka po śmierci synowej zamieszkała z wnuczkami. Przy powtórnym wyjeździe znajomej Rosjanki do Moskwy posłałam Babuszce paczkę z czarnym jedwabiem, bo tak obiecywałam przy wyjeździe. W krótkim czasie otrzymałam list od Lizy Bada-jewej, sąsiadki z Sosnówki. Liza mieszkała w Alma-Acie. Skończyła studia i uczyła w szkole. Chciała nas odszukać, bo dla niej dzieciństwo to Polki. W tym celu przyjechała do Siemipałatyń-ska, do Babuszki. Tam dowiedziała się o naszym liście, a tym samym o adresie. Napisała do nas z prośbą o przysłanie zaproszenia. Wysłałyśmy. Przyjechała z mężem i dziećmi. Gościłyśmy ich razem z siostrami przez trzy tygodnie. Nauczno-issledowatielskij (ros.) - naukowo-badawczy. W obozie tego rodzaju pod Moskwą byli zatrudnieni więźniowie 230 Mąż Lizy, Włodzimierz, chciał odszukać grób swego ojca, który zginął w okolicy Gdańska i tam został pochowany. Włodzimierz miał 2,5 roku, gdy matka otrzymała pochoronną52. Pojechał do Łężyc razem z moim zięciem, ale konkretnego grobu nie znalazł. Wszyscy Rosjanie byli ekshumowani i pochowani na małym cmentarzu. Grobami tymi opiekował się kierownik szkoły, który przyjął i gościł Włodzimierza i mojego zięcia. Włodzimierz był wdzięczny za opiekę nad grobami, za spokój wokół mogił i mnóstwo kwiatów tam posadzonych. Liza straciła czterech braci na wojnie. Będąc w Polsce zwiedzali kilka miejsc na południu Polski. Za rok przysłali zaproszenie. My - trzy siostry postanowiłyśmy pojechać do Ałma-Aty. Pojechać do Kraju Rad tym razem w innym charakterze. Był rok 1976. Gospodarze starali się uprzyjemnić nam pobyt u siebie. Zawiadomili i zaprosili obie wnuczki naszej Babuszki, Nadię i Walę. Wala przyjechała z dwiema córkami. Wspominałyśmy dawne ciężkie czasy głodu i chłodu. Włodzimierz chciał drogą nielegalną zawieźć nas do Sosnówki, gdzie mieszkałyśmy w czasie wojny. Zrezygnowałyśmy z tego zamiaru, nie chcąc narazić gospodarzy na nieprzyjemności. Poza tym nie czułyśmy się zbyt dobrze, by wybrać się w taką podróż. Jazda do Siemipałatyńska - 22 godziny pociągiem, a jeszcze 170 km do Sosnówki. Liza mieszkała na nowym osiedlu w bloku, w dwupokojowym superkomfortowym mieszkaniu. Poznałyśmy kilka rodzin o różnym standardzie mieszkaniowym. Wszędzie starano się nas serdecznie ugościć. Byłyśmy też w domku, zwanym Chruszczowówką. Domek miał 4 izby, 4 wejścia i 4 rodziny, bez żadnych wygód. Niektóre rodziny dobudowały dużą sień, żeby poszerzyć swój metraż. Wiera, stryjeczna siostra Lizy, mieszkała w małym domku swoich rodziców. Uroczy domek z ogródkiem i okiennicami, 52 Pochoronnaja (ros.) - zawiadomienie o śmierci żołnierza na wojnie. 231 zadbany, czysty i unowocześniony. Córka Wiery, Marina, towarzyszyła nam w różnych wyprawach w Ałma-Acie. Pisze do nas do dziś. Obecnie wyszła za mąż i spodziewa się dziecka. Ałma-Ata - inaczej „ojciec jabłek" - była początkowo stanicą wojskową i nazywała się Wiernyj. Jeden z dowódców stanicy przywoził sadzonki drzew i namawiał do sadzenia. Teraz słynęła z jabłek, pomidorów, winogron, moreli. Burzono małe domki i budowano olbrzymie, bogato wystrojone gmachy. Cała zieleń była nawadniana przy pomocy arików-strumyczków wzdłuż każdej ulicy. Nawadnianie jest centralnie regulowane. Dla uzyskania cienia, sadzono z obu stron wzdłuż chodników drzewa. Jest tam gorąco i mało opadów. Liza traktowała nas jak kogoś bliskiego. O naszej wizycie rozeszło się wśród dziewcząt z Sosnówki, obecnie kobiet mieszkających w różnych miastach. Napisała do nas Nadia Żylina, córka naszych pierwszych gospodarzy. Ona przeniosła się z Sosnówki na Krym, gdzie mieszka z mężem i córkami. Przysłała nam zaproszenie. Tym razem tylko we dwie z Krystyną pojechałyśmy pociągiem na Krym. Nadia mieszka w ośrodku doświadczalnym Akademii Nauk. Dzierżawi domek z ogródkiem. Wyposażenie domku mniej niż skromne, a to z winy męża - alkoholika. Mąż jej, były żołnierz Armii Czerwonej, doszedł do Berlina i brał udział w walkach o wyzwolenie polskiego miasta Grudziądza. Nadia straciła podczas wojny dwóch braci. Zwiedziłyśmy Symferopol i pojechałyśmy autobusem turystycznym wzdłuż brzegu Krymu do Jałty. Tam, w przejeździe stateczkiem po morzu, mogłyśmy zobaczyć pałac Lewadijski, w którym podpisany został układ w Jałcie, odbierający nam wschodnie tereny. Był to rok 1979. Podczas pobytu na Krymie zachorowałam na anginę, z wysoką temperaturą wracałam z siostrą do Kraju. W roku 1980 wysłałam zaproszenie do Nadii i jej córki, ale ona wahała się i nie przyjechała. Za rok odwołano wyjazdy i przyjazdy. Nadia pisze do mnie regularnie co miesiąc do dnia dzisiejszego. Piszą do mnie: Wala, 232 córka Leny Kuzniecowej, Marusia Haraszczenko, córka młynarza mieszkającego w Siemipałatyńsku, lekarka Raisa, kuzynka Nadii i Wali Sotnikowych. Gdy ogłoszono stan wojenny, prawie wszystkie Rosjanki przysłały po paczce żywnościowej z cukrem i ryżem itp. Moje kontakty z Rosjanami spotykają się z różnymi opiniami Polaków. Mało kto pochwala. Uważają, że nie umiałyby się wznieść ponad nienawiść. Może ja nie umiem nienawidzieć. Utrzymuję kontakt z czterema rodzinami byłych Sybiraczek, jedna już zmarła. Trzy pozostałe nie dowiedziały się o losie swoich mężów - gdzie zostali rozstrzelani, w którym z masowych grobów spoczywają. Siostry moje pracują i czują się względnie dobrze. Obie mieszkają na Śląsku. Nasza Mama, już staruszka, mieszka ze mną. Mój syn ukończył uczelnię wojskową, mieszka w Szczecinie, ma dwie córki. Córka moja ma dwóch synów i mieszka w Jaworznie. Jestem inwalidką, zmiany w kręgosłupie, kilka przebytych operacji, ból w kolanach nie pozwalają cieszyć się życiem i wnuczętami. Wszystko stało się dużym problemem. Kraków, kwiecień 1989 roku. Helena ROSZKOWSKA WSPOMNIENIA dla moich dzieci, a opowieść dla tych, którzy nie znają przeżyć Polaków na „nieludzkiej ziemi" Helena Roszkowska z domu Kalisz, córka Mikołaja i Karoliny z domu Strugała, urodziła się 25 maja 1923 roku w miejscowości Horodenka w województwie stanisławowskim. Jej rodzice posiadali tam gospodarstwo o powierzchni 15 hektarów, które kupili po I wojnie światowej w ramach państwowej akcji popierania osadnictwa rolnego na terenie Kresów Fotografia z 1982 r. Wschodnich. Była szóstym dzieckiem w licznym rodzeństwie - sześć sióstr i dwóch braci. Przed wybuchem II wojny światowej ukończyła szkołę podstawową w Horodence. W tym czasie dwie jej starsze siostry wyszły za mąż. W dniu 10 lutego 1940 roku z całą rodziną - rodzice, sześcioro dzieci oraz babka (matka matki), a także brat matki z żoną - została deportowana przez władze sowieckie do Kazachstanu, do miejscowości Majkain-Zołoto w Pawłodarskim obwodzie. Była tam zmuszona do ciężkiej pracy fizycznej - początkowo w cegielni, a później w kopalni. W czasie pobytu na zesłaniu umarli jej oboje rodzice, babka i starszy brat. Drugi z braci wstąpił do Armii gen. W. Andersa; po wojnie pozostał na emigracji. Do Polski wróciła z trzema siostrami oraz wujem i ciotką w 1946 roku, w ramach akcji repatriacyjnej. Zamieszkała w Krakowie. Pracowała w zakładzie introligatorskim, a następnie w sklepie papierniczym, aż do przejścia na wcześniejszą emeryturę w 1979 roku. W 1958 roku wyszła za mąż za Mateusza Roszkowskiego. Jest matką dwóch synów, a obecnie ma już czworo wnucząt. Do Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków należy od 1989 roku. Swoje wspomnienia z przymusowego pobytu w Kazachstanie napisała w październiku 1991 roku. 236 Pochodzę z rodziny rolniczej. Ojciec mój, Mikołaj Kalisz, był kilkakrotnie w Ameryce i za zarobione pieniądze kupił od państwa 25 morgów ziemi w Horodence, kolonia Klucze. Założył duże gospodarstwo rolnicze, a 4 morgi obsadził owocowymi drzewami. Rodzice moi pochodzą spod Krakowa, mama Karolina z domu Strugała z Bolechowie k/Krakowa, a ojciec z Wyciąż też k/Krakowa. Rodzeństwo moje: Józef, Zofia, Katarzyna, Jan, Maria, Janina i Wanda; ja byłam między Marią a Janiną. 10 lutego 1940 r. o godz. 3-ej rano załomotano kolbami karabinów do drzwi. Zdziwieni zapytaliśmy - kto tam? Usłyszeliśmy „otkrywaj"! (otwieraj). Weszło kilku wojskowych uzbrojonych, między nimi jeden cywil (Polak lub Ukrainiec). Kazali nam natychmiast się ubierać i dali na to bardzo krótki czas. My wszyscy w płacz - gdzie mamy jechać w czasie zimy i co z nami zrobią. Ojcu kazali stać w miejscu, a nam przygotowywać sobie coś na drogę. Mama, najprzytomniejsza z nas wszystkich, zaczęła pakować pościel, pierzyny, poduszki, coś włożyła do wiaderka do zjedzenia, parę łyżek i nóż, tłuszcz, chleb. Po upływie godziny kazali wychodzić z domu. Przed domem czekały na nas sanie, na które musieliśmy wsiąść. Tak bez śniadania zawieźli nas do punktu zbornego w szkole podstawowej. Tam zobaczyliśmy naszych sąsiadów - Polaków. I tak wszyscy - starcy, chorzy, młodzież, dorośli - wyruszyliśmy kolumną saniami na kolejowy dworzec towarowy (6 km), gdzie na bocznicy stały już przygotowane dla nas wagony towarowe. Na ścianach wagonów były porobione półki z desek do spania, a wycięty otwór w podłodze służył za ustęp. W wagonie było nas upchanych około 65 osób. Nie sposób opisać 237 płaczu i lamentu w tym zimnym wagonie i bez ciepłej strawy. Na środku wagonu stał piecyk żelazny i parę kawałków węgla. Cały skład pociągu liczył 65 wagonów. Okna w wagonie były zakratowane i zabite deskami. Ściany wagonu były nieszczelne, przez szczeliny hulał wiatr i zimno. Do każdego wagonu było przydzielonych dwóch uzbrojonych żołnierzy sowieckich. Wieźli nas jak niebezpiecznych przestępców. Przez cały czas podróży byliśmy ubrani w dzień i w nocy ze względu na zimno. W drugim dniu podróży dostaliśmy zupę - lurę - tyle, że ciepła, w której pływało kilka ziaren kaszy jaglanej. Wtedy zaczęła się rzecz straszna: prawie wszyscy dostaliśmy rozstroju żołądka i biegunki, a tu w podłodze tylko jedna dziura! Niczym nieosłonięta, a więc każdy załatwiał się na oczach pozostałych towarzyszy niedoli. W czasie podróży, co 2-3 dni zatrzymywał się cały transport na jakieś stacji, w drzwi waliły kolby karabinów i odzywały się głosy strażników wywołujące 2-3 „czełowieka"1 z dwoma wiadrami i workiem po zupę i chleb. Tego chleba właściwie nie można nazywać chlebem - było to coś czarnego, piekącego i gorzkiego. Cały ten przydział rozdzielano na 65 osób, lecz nie zaspokajał on głodu. W czasie transportu na jednej ze stacji zabrano do szpitala mojego brata Józefa, który już wyjeżdżając był poważnie chory na nogi. Nie wiemy do dziś, w jakiej miejscowości był zabrany. Przez cały czas transportu byliśmy ciągle przeliczani przez żołnierzy NKWD2. Gdy nas dowieźli do miasta Pawłodar, kazano nam wyładować się na ośnieżony plac w czasie silnego mrozu. Następnie wpędzono nas do zimnego baraku i tak czekaliśmy do następnego dnia, aż przyjechały ciężarowe samochody bez plandek i ruszyliśmy w nieznane. 1 2-3 czełowieka (ros.) - 2-3 ludzi. 2 NKWD - Narodnyj Komissariat Wnutriennich Diel (ros.) - Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych. 238 Z uwagi na duże nieprzejezdne zaspy przywieziono nas z powrotem do tego samego baraku. Na następny dzień dowieziono nas do odległego o 135 km Majkainu-Zołoto. Przerażająca to była droga otwartymi samochodami w czasie silnego mrozu i zawiei, bez ciepłej strawy. W czasie trwania całej podróży, która trwała miesiąc, nie otrzymaliśmy ani odrobiny wody, nie było mowy o zachowaniu higieny osobistej, tak że w końcu pojawiły się wszy. W Majkainie-Zołoto umieszczono nas w długim baraku, upchano nas ile weszło jak śledzie w beczce. W baraku nie było żadnego sprzętu - ni krzesła ni stołu, po prostu gołe klepisko. Spało się na tym klepisku, za materace służyły płaszcze i kurtki. Nie byliśmy osamotnieni w tym gromadzkim baraku - towarzyszyły nam wszy i dodatkowo pluskwy. Po jakimś czasie mojemu wujkowi udało się zorganizować pomieszczenie o pow. 15 m2 i tamże zamieszkało 5 rodzin, razem 19 osób. Oczywiście spało się nadal na podłodze. Warunki już były na tyle znośne, że pozbyliśmy się wszy. Zaraz w pierwszych dniach przyjazdu do Majkainu zgłosiliśmy się do pracy, aby otrzymać kartki żywnościowe, no i zarobić na wykup chleba i niewielki przydział kaszy. Trzeba zaznaczyć, że kartki były np. na cukier, kaszę, olej, chleb, lecz z wykupem były poważne trudności z uwagi na brak w sklepie tych artykułów. Z obecnego miejsca zamieszkania znowu nas przeniesiono do innego baraku, gdzie otrzymaliśmy mieszkanie na dwie rodziny - pluskwy i tutaj niemiłosiernie nas obgryzały. W czasie lata chodziliśmy spać z dala od baraku w nadziei, że tu pluskwy dadzą nam spokój, ale gdzie tam - i tu pluskwy nas cięły. Głównym naszym pożywieniem był czarny chleb w ilości 20-30 dkg dla dzieci i starców niepracujących, 0,5-1,0 kg dla pracujących w zależności od zakwalifikowania. To była norma dzienna. Ja i moja siostra Marysia otrzymałyśmy przydział pracy w cegielni. Brat Janek otrzymał przydział do kopalni złota. Ja- 239 sia i Wandzia były małoletnie. Ojciec pracował jako stróż, lecz nie trwało to długo, bo bardzo się przeziębił i wkrótce zmarł w sierpniu 1940 r. W tym samym roku zmarła nasza babcia. Pracowałyśmy z siostrą w cegielni przy formowaniu cegieł - norma wynosiła 650 sztuk cegieł na 8 godzin, co było bardzo trudne do wykonania. Glinę w formie ubijało się gołymi rękami i te formy z gliną o wadze 20 kg przenosiło się na brzuchu na miejsce, gdzie schły, a miałam wtedy 16 lat. Tam pracowałam z Adelą Ogarek i Marią Gałdyn, które mieszkały wraz ze mną. Jak ciężka to była praca niech świadczy fakt, że któregoś dnia pod koniec pracy, kiedy kładłam na ziemi ostatnią formę z cegłami, poczułam w krzyżu wielki ból i już nie mogłam się wyprostować. Taka pochylona z pomocą koleżanki dowlekłam się do baraku, skąd zabrano mnie do szpitala, gdzie przeleżałam dwa tygodnie. Po wyjściu ze szpitala natychmiast skierowano mnie do tej samej pracy przy wyrobie cegieł. Na skutek wycieńczenia organizmu zaniewidziałam - dostałam tzw. „kurzej ślepoty". To samo spotkało moją koleżankę Adelę Ogarek. Muszę nadmienić, że wielu Polaków chorowało na „kurzą ślepotę". Brak witamin spowodował u mnie schorzenie dziąseł - szkorbut. Na leczenie tego schorzenia otrzymałam receptę na 1 kg kiszonej kapusty! Gorzej było z „kurzą ślepotą", bo nie zwolniono mnie z pracy, pracowałam na zmiany, wracając wieczorem do domu człowiek błądził. Po jakimś czasie znów przeniesiono nas w inne miejsce do tzw. „Płoszczadki"3, do szałasów zbudowanych z dykty (ściany), a dach z worka, gdy był deszcz zalewało całe pomieszczenie. Tak mieszkaliśmy do zimy, kiedy to przeniesiono nas ponownie do nowo wybudowanych przez Polaków baraków. Baraki zbudowane były z niewypalonej dużej cegły. W zimie w tych barakach było niemożliwie zimno, gdyż cegły były mokre i przemarzały do wnętrza pomieszczenia. Ploszczadka (ros.) - placyk. 240 Jednak tutaj mieliśmy już jaki taki komfort - spaliśmy na pryczach wykonanych przez nas z kradzionych desek. Praca w kopalni rudy złota Następnie zostałam przeniesiona z moją koleżanką Adelą z cegielni do „szachty"4 - kopalni złota, która znajdowała się od miejsca mojego zamieszkania około 4 km. Zostałyśmy przydzielone do ciężkiej pracy ładowacza rudy do wagonu, na trzy zmiany. Norma załadowania wagonu była bardzo wysoka, trudna do zrealizowania dla człowieka wycieńczonego. Jako 17-letnia dziewczyna musiałam dorównywać w pracy mężczyznom, którymi byli Kazachowie. Inne kobiety miały lżejszą pracę. Zaznaczyć tutaj trzeba, że Polacy byli zdani na wyżywienie z przydziału, czyli głodową wegetację. Natomiast Kazachowie mieli dodatkowo swoje wyżywienie zdobyte w kołchozach5 przez ich rodziny. Praca w kopalni była bardzo ciężka i niebezpieczna. Była to kopalnia odkrywkowa. Wiejący silny wiatr strącał z góry kamienie i można było oberwać po głowie, gdyż wyrobisko było na głębokości 50-60 m. Rękawice robocze otrzymywaliśmy tylko w zimie, natomiast latem pracowało się bez rękawic, a więc na rękach tworzyły się bąble, które następnie pękały i powstawały otwarte rany, co nie zwalniało z dalszej pracy. Któregoś dnia wagonik załadowany urobkiem o wadze około 1 tony najechał mi na palce u nogi - paznokcie zostały ściągnięte wraz z butem. Pracowało się nie 8 godzin, lecz aby wykonać normę zmuszeni byliśmy pracować 16 i więcej godzin. I proszę sobie wyobrazić, jaki powstawał bałagan, gdy następna zmiana, która przyszła do pracy na swoją godzinę, zmuszona była czekać, aż poprzednia zmiana zwolni stanowiska pracy. Najtrudniej było pracować w odkrywkowej kopalni w zimie, kiedy mróz osiągał do -65°C, do tego dochodziła często zamieć 4 Szachta (ros.) - kopalnia. 5 Kołchoz - kollektiwnoje choziajstwo (ros.) - rolnicza spółdzielnia produkcyjna. 241 śnieżna, która wszystko zasypywała śniegiem. W taki dzień nie było możliwe dokonywanie urobku rudy, a nie było mowy abyśmy byli bezczynni. W jednym z takich dni dziesiętnik Kluczników zwolnił część pracowników do domu, zaś mnie i koleżanki Adeli nie zwolnił, lecz przydzielił do grupy mężczyzn - Kazachów i polecił odrzucać śnieg, aby przygotować miejsce pracy na dzień następny. Była to syzyfowa praca, gdyż, co usunęliśmy śnieg, to zawierucha ze śnieżycą zasypywała z powrotem. Ja wtedy odmroziłam sobie twarz i ręce, na twarzy wyskoczyły mi pęcherze, jak po oparzeniu. Po okładach śniegiem pęcherze popękały i zaczęło się wyciekanie bezbarwnej cieczy. Widząc to dziesiętnik Kluczników pozwolił mi schronić się do budynku maszynowni wyciągu, ale tylko na 15 min., po czym znowu musiałam odrzucać śnieg. W zimie wszystkie prace w kopalni były wykonywane jeszcze przy temp. -45°C. W czasie takiej ostrej zimy (innych w Kazachstanie nie ma), wracając z pracy do domu na „Płoszczadkę" okropnie marzłam, gdyż byłam słabo odziana - nie było w co się ubrać. Zmarzły mi nogi i uda tak, że stały się drętwe, wtedy przykucnęłam - zdawało mi się, że w ten sposób trochę się ogrzeję, ale to nie pomogło, czułam narastający ziąb i ostatkiem sił i woli ruszyłam w drogę do domu. I chyba w ten sposób uratowałam się przed zamarznięciem. Aby skrócić sobie drogę do pracy wynajęliśmy u Kazacha mieszkanie w ziemiance. W czasie wichury śnieżnej w zimie ziemianki były bardzo często zasypane śniegiem po dach. Aby wyjść z takiej ziemianki trzeba było pomocy sąsiadów, którzy przychodzili odkopać śnieg i w ten sposób uwalniali mieszkańców. Któregoś dnia w taką zimę jakaś zabłąkana krowa wpadła przez dach do sieni naszej ziemianki. Mieliśmy niedostatek wody. Nie było studni. Wodę dostarczano nam rurociągiem do „wodokaczki"' (zbiornik drewniany). Bardzo często woda była słona, nienadająca się do picia. 242 Woda była racjonowana na talony. I tej wody często brakowało. W zimie radziliśmy sobie topiąc śnieg. Palić też nie było czym. Nie dostawaliśmy żadnego przydziału paliwa. Radziliśmy sobie różnie. Pracując w kopalni, zabierałam przygotowane przez Kazachów kawałki stempli kopalnianych i tym paliło się w piecu. W tym czasie mój wujek pracował w stolarni, skąd też zabieraliśmy odpady drewna. Tubylcy, czyli Kazachowie, radzili sobie z opałem w ten sposób, że wypędzając krowy latem na step, szli za każdą krową z wiaderkiem dotąd, dopóki krowa zrobiła kupę. Tak uzbierany nawóz mieszano z przywiezionym z kołchozu sianem, robiono „kiziaki" (placki), którymi oblepiano ściany swoich domów i w ten sposób suszono. Chyba była to trzecia czy czwarta zima naszego pobytu na „nieludzkiej ziemi", kiedy to ja z moją koleżanką Adelą wyprosiłyśmy u naczelnika kopalni wypożyczenie konia z saniami, którymi wybrałyśmy się do kopalni węgla odległej od nas około 40 km (nazwa kopalni Szybtykoł). Gdy wracałyśmy z węglem do domu, zrobiła się zamieć śnieżna, drogę nam zasypało a zbliżał się wieczór. Jakiś czas koń sam wyczuwał drogę, gdy śniegu zaczęło przybywać, koń stanął. Musiałyśmy odgrzebywać nogami ślady drogi i w ten sposób posuwałyśmy się naprzód. W dali zobaczyłyśmy światła domów Majkainu. Ogarnęła nas radość, gdyż miałyśmy już tylko około 3 km do domu. Ale niestety nasz koń upadł na śnieg i ani rusz do przodu. Zrozumiałe, koń też był wykorzystywany jak my - niewolnicy, bez dostatecznej ilości paszy i wody. Do pracy pociągowej w kopalni były używane konie, które były wygłodzone, szczególnie w zimie, bo w lecie wypędzano je w step, gdzie mogły skubnąć suchej trawy. Przez cały czas naszego pobytu w Majkainie, tj. przez 6 lat i 3 mieś., warunki bytowania nie zmieniły się na lepsze. W kopalni słyszeliśmy tylko ze strony nadzoru pokrzykiwanie: „Dawaj, dawaj, skoriej dawaj! rabotaj!"6 Dawaj... (ros.) - ruszaj się, szybciej pracuj! 243 Ponieważ praca w kopalni ciągle się przedłużała do 16 godz. na zmianę, a nasze siły i zdrowie były coraz gorsze, postanowiłyśmy z koleżanką Adelą zastrajkować! I po 8 przepracowanych godzinach zeszłyśmy ze stanowiska i poszłyśmy do domu, mówiąc innym koleżankom Polkom, aby tak samo uczyniły. Zgodziły się na to i odeszły z miejsca pracy. Gdy to zobaczył dziesiętnik Kluczników, zaczął wołać, abyśmy wróciły do pracy. Wtedy te inne koleżanki wróciły do pracy - obleciał je strach. Bez nas cała zmiana nie mogła pracować. Po porzuceniu przez nas pracy powstało wielkie zamieszanie, ponieważ zostało zatrzymane wydobycie rudy przez naszą zmianę. Główny naczelnik Łapko zaraz zwołał wszystkich pracowników zmiany i zrobił zebranie ze straszliwym krzykiem i groźbą, że takich jak my trzeba ogniem przypiekać i wywieźć na białe niedźwiedzie. I tak może by się stało, gdyby nie interwencja naszych współtowarzyszy Kazachów i nowo mianowanego zastępcy głównego naczelnika, Maczucha, który wystosował pismo obronne, a także pojechał do Pawłodaru interweniować i bronić nas. Nasz wyczyn strajkowy rozszedł się szerokim echem wśród władz, gdyż to musiało być wyjawione przy uzasadnieniu niewykonania zadań - normy. Dzięki tej obronie żyjemy i jesteśmy dziś w Polsce. Po tym incydencie zostałyśmy karnie przeniesione do pracy na poziomie 90-100 m pod ziemią. Moja koleżanka Adela jako pomoc przy „zabojszczyku" (górnik kopiący rudę kilofem) do odwożenia taczkami urobku, rudy, a ja otrzymałam pracę „pod-sobnej"7, tzn. moim zadaniem było odbierać od zabojszczyków stępione już kilofy i wynosić je na powierzchnię do kuźni. Trzeba zaznaczyć, że kopalnia nie posiadała dźwigu osobowego, trzeba było schodzić i wychodzić po drabinach. Wyobraźcie sobie, jak ja z kilkoma ciężkimi kilofami na jednej ręce wychodzę czy schodzę po drabinie trzymając się tylko jedną ręką drabiny! Taką operację wykonywałam 4-5 razy na zmianę. Moim zada- Podsobnyj (ros.) - pomocniczy. 244 niem było też rozstawianie światła w tunelach, gdzie pracowali „zabojszczyki". Światło stanowiła „olifa", był to pojemnik metalowy na ropę naftową z zanurzonym knotem. Te lampy dawały bardzo mało światła, a poza tym niemożliwie kopciły i tworzyły w tunelu dym i czad, trudno było oddychać. „Zabojszczyki", którzy pracowali w najniebezpieczniejszych miejscach, walczyli o świece! Czasem któremuś udało się taką świecę otrzymać.Tu-nele były bardzo niskie i stale musiało się być pochylonym. Zdarzało się, że lampy „olify" na skutek podmuchu gasły. Jeżeli ktoś w tym czasie znajdował się w odległym tunelu, jeżeli był sam, nie mógł się ruszyć z miejsca, gdyż groziło mu zabłądzenie. W takiej sytuacji znalazła się i moja koleżanka Adela, która od połowy zmiany, tj. przez 4 godz., oczekiwała na pomoc. Od dźwigania codziennie po drabinie kilofów siły moje się wyczerpały i zachorowałam; lekarz dał mi „sprawkę" (zaświadczenie o niemożności wykonywania w dalszym ciągu tej pracy) wnioskując o przeniesienie mnie do innej, lżejszej pracy; wówczas przydzielono mnie do pracy u stolarza, gdzie przepracowałam kilka miesięcy. Po pewnym czasie górnicy upomnieli się, by chleb dla nich był sprzedawany na terenie kopalni, chodziło o to, by nie musieli wystawać w długich kolejkach. Na terenie tej kopalni była już stołówka, w której można było chleb sprzedawać. W stołówce można było kupić zupę „uchę" sporządzoną z ryb i nielicznych krup kaszy. Wówczas naczelnik Łapko wyznaczył mnie do sprzedawania chleba, co mnie ogromnie uradowało, gdyż pomyślałam sobie - no teraz będę miała więcej chleba. Ponieważ byłam sumienna i rozważałam chleb sprawiedliwie, okazało się, że po naklejeniu bloczków brakowało mi 1 kg chleba! Musiałam dołożyć ze swojego przydziału! Tu przyszedł mi z pomocą magazynier piekarni Kurtukow Kola, często do wagi dorzucił mi bochenek chleba. Mama przez te całe lata pracowała w kopalni odkrywkowej, odrzucała wywiezioną rudę na zwały. Wysypisko to stanowiło kilkumetrowej wysokości wzgórze. W czasie zimy było tam 245 niemiłosiernie zimno. Wiadomo - bez ciepłej odzieży, a nogi poowijane szmatami. Często wracała do domu cała skostniała. Odzieży ani obuwia nie można było nigdzie kupić, przydziału też nie otrzymywało się. Mama skądś zdobyła chodnik, z którego uszyła mi spodnie! W roku 1944 była bardzo ciężka zima, jeść nie było co, palić nie było czym, w tym to roku była epidemia tyfusu, który zabierał nie tylko najsłabszych. Były rodziny, z których po kilka osób umierało naraz z zimna i głodu. Także i grzebać nie miał kto ani w czym, bo trumny nie robiono dla każdego. Była rodzina 12-osobowa (nie pamiętam nazwiska), a przy życiu zostały tylko 2 osoby. Zmarłych wywożono na stole odwróconym do góry nogami, ciągniętym po śniegu. Cmentarz był oddalony od Majkainu 2 km, w stepie. Niektórzy wywozili tam zmarłego zimową porą i tak niepogrzebanego zostawiali, gdyż nie miał kto wykopać grobu w zamarzniętej ziemi. W tymże 1944 r. zachorowałyśmy - najpierw wszystkie siostry, a na końcu nasza Mama, ciocia i wujek Strugała. Zabrano nas wszystkich do szpitala, gdzie warunki były okropne, począwszy od wyżywienia, do ogrzewania. Ja przechodziłam chorobę najciężej. Mama nie przetrzymała choroby i zmarła w szpitalu. Mój naczelnik Łapko kazał zrobić trumnę i dał podwodę (konia i sanki), a także posłał pracownika Kazacha do wykopania grobu. Mamę do grobu odprowadziłyśmy w czwórkę, oprócz siostry Wandzi, która była jeszcze słaba i mała, nie miała ciepłej odzieży, na dworze była przecież sroga zima. Okazało się, że grób był za wąski i musiałyśmy trzykrotnie poszerzać wykop, a następnie własnymi rękami zasypałyśmy grób. Tutaj muszę się cofnąć ze wspomnieniami do roku 1941, kiedy nastąpił werbunek Polaków do wojska8. Wtedy zgłosili Chodzi o Armię gen. Andersa. 246 się wszyscy młodzi Polacy w tym i nasz brat Janek. Werbunek był podzielony na dwa etapy: ci, którzy poszli pierwsi, byli bardzo źle traktowani przez Rosjan, a nawet pozostawieni samym sobie bez opieki i wyżywienia, nie przekazani właściwym władzom. Toteż wielu zginęło z zimna i głodu, inni poodmrażali ręce i nogi. Brat Janek poszedł w drugim etapie i szczęśliwie wraz z Armią Andersa przekroczył granicę; był w marynarce. Moja siostra Janina mając niepełne 12 lat poszła do pracy, przypisując sobie rok, aby zastać przyjętą do pracy. Pracowała jako sprzątaczka w sklepie w przedsiębiorstwie „Prodsnab"9. Mimo ciężkich zim i słabego odzienia wytrwała przez wszystkie lata. Sprzedawca Kazach, przy którym pracowała siostra Jasia, zrobił manko (pił dużo wódki), sprawa była w sądzie i na milicji. Wtedy kilkakrotnie przetrzymywali po parę godzin moją siostrę i przesłuchiwali ją, zapytując m.in. z kim Kazach pił. Straszyli siostrę wywiezieniem z Majkainu i tym, że nie powróci do domu. Mimo gróźb siostra Jasia nic im nie powiedziała. Na koniec sprawy jeden z milicjantów podszedł do siostry, poklepał ją, po ramieniu mówiąc - „mołodiec"10, co miało znaczyć: jesteś dzielna, żeś nic nie powiedziała. Siostra Marysia miała 14 lat w chwili wywozu i również podała mylną datę urodzenia dodając sobie 2 lata. Pierwszy rok pracowała w cegielni, a po roku przeniesiono ją do pracy do przedsiębiorstwa „Prodsnab" do rozdzielczego magazynu żywności, gdzie miała b. ciężką i nienormowaną pracę. Często musiała pracować w nocy, gdy przyszedł transport towarów i trzeba go było rozładować i przenieść do magazynu, co właśnie ona robiła, a były to worki po 50 kg. Była to najczęściej mąka do wypieku chleba i ziarno, które wydawano rencistom na kartki zamiast chleba. Prodsnab - Prodowolstwiennoje snabżenije (ros.) - zaopatrzenie w żywność. Mołodiec (ros.) - zuch. 247 Przywozili tam też do tego magazynu wszystkie inne towary, które były następnie rozdzielane do stołówek ogólnego wyżywienia. Siostra Marysia pracowała tam z dwiema Kazaszkami i ze wszystkim musiały sobie radzić, to znaczy z transportem i przenoszeniem towarów. Marysia miała bardzo ciężką pracę, ale nie rezygnowała z niej, bo tam mogła coś ukraść do jedzenia, co nam pomagało do przeżycia. Czasem przyniosła w kieszeni trochę ziaren pszenicy, a czasem kilka garści mąki. Latem przywożono arbuzy, to też w trójkę organizowały sobie ile się dało. Niestety nie było mięsa, owoców ani ziemniaków. Toteż przez 6 lat jadłyśmy dwa lub trzy razy ziemniaki, które w znikomych ilościach przywożono do stołówki. Zdarzyło się, że jeden Kazach zabił krowę - bo nie miał czym jej wyżywić w zimie. Skórę z tej krowy moja Mama przyniosła do domu, opaliła, oparzyła, zeskrobała resztki sierści i pokrajaną w drobne kawałki ugotowała z mąką, którą akurat przyniosła siostra Marysia. Była to dla nas nie lada uczta! Innym razem Mama uzbierała wyrzucone przy stołówce obierzy-ny z ziemniaków, wymyła, wypłukała i na odrobinie jakiegoś tłuszczu przysmażyła - też było wspaniałe jedzenie! Ciągłym naszym marzeniem było powrócić do Polski i najeść się do syta chleba i ziemniaków. Jedna z zesłanek, Zofia Piwowarczyk, ułomna i niezdolna do pracy, chodziła do stołówki i z głodu oblizywała ości z ryb już przez kogoś zjedzonych. Wyciągała też haczykiem z kanału obok stołówki wylane tam resztki pożywienia. Na skutek niedożywienia już w pierwszym okresie naszego pobytu na „nieludzkiej ziemi", tj. w 1940 г., zapanowała ogólna biegunka. Jeżeli ktoś dostał biegunki, to wiadomo było, że to już koniec jego życia, gdyż nie było na to ratunku w tamtych warunkach. W chwili naszej deportacji nasza najmłodsza siostra miała 6 lat. Ponieważ byliśmy w ciągłej nadziei powrotu do Polski, siostra nie poszła do rosyjskiej szkoły, natomiast uczęszczała 248 na prywatne nauki, których udzielała polska nauczycielka. Gdy władze rosyjskie dowiedziały się o tym, natychmiast zabroniono dalszej nauki. Po roku przerwy, gdy nic się nie zmieniało w naszej sytuacji, posłaliśmy Wandzię do szkoły rosyjskiej. Wandzia też najczęściej wystawała w kolejkach po zakupy, gdy coś rzucili na kartki, a także po wodę, gdzie trzeba było stać czasem godzinami. Bo woda była dostarczana rurociągiem z odległości 80 km i jak w tym systemie bolszewickim był niedostatek wszystkiego, także brakowało i wody. No i wreszcie doczekaliśmy się nadziei na powrót do Polski! I wtedy zaczęły się kłopoty. Władze żądały polskich dokumentów osobistych. Nasi rodzice już wtedy nie żyli. Z domu nie mieliśmy żadnych dokumentów, z których wynikałoby, że jesteśmy Polkami. Toteż władze nie chciały nam wydać kart repatriacyjnych, bo twierdziły, że nie wiedzą czy jesteśmy Polakami! Ogarnął nas niesamowity strach i rozpacz! Zwróciłam się wówczas z prośbą do znajomego Polaka, zesłanego z Białorusi, p. Wirszyckiego, o interwencję za nami. Żył on w dobrej komitywie z NKWD. Przyrzekł, że postara się załatwić naszą sprawę. Na skutek zabiegów p. Wirszyckiego otrzymałyśmy potrzebne dokumenty, ku wielkiej naszej radości. Droga powrotna wiodła nas przez Moskwę, gdzie do naszego transportu wyszła Wanda Wasilewska11. Przyjechaliśmy wreszcie do Brześcia, gdzie musieliśmy czekać parę dni na przeładowanie do polskich wagonów. W czasie postoju w Baranowiczach po polskiej stronie poszliśmy do kościoła podziękować Panu Bogu za powrót. Jeden z Polaków z naszego transportu zagrał na organach „Boże coś Polskę"! Wtedy rozległ się płacz i szloch radości! Przez całe 6 lat pobytu na zesłaniu nie słyszeliśmy głosu organów ani pieśni re- 11 Wasilewska Wanda (1905-1964) - polska pisarka, komunistka, działaczka Związku Patriotów Polskich w ZSRR. 249 ligijnych. Nie było tam też jakiejkolwiek kaplicy ani też księdza, żyliśmy bez pociech religijnych. Do Polski przyjechaliśmy w maju 1946 r. Cały transport dojechał do Łobeza k/Piły w Poznańskiem. Kto gdzie mógł tam się osiedlał. Ja z siostrami i trzema innymi rodzinami załadowaliśmy się do wagonu, którym przyjechaliśmy do Krakowa, bo tu mieliśmy rodziny. Obecnie z mojej rodziny pozostały przy życiu tylko dwie osoby - ja i moja siostra Janina. Helena Kalisz-Roszkowska Kraków, 1991 r. Autorka - Helena Kalisz Cl) z siostra 7^/ї„ ■ • іуг S10stra Zofią i siostrzenicą Basią - 1939 Helena Kalisz - zdjęcie zrobione po powrocie do Kraju, 2 latapo wojnie 251 Kazachstan: grób Matki Autorki - Karoliny Kalisz; przy grobie stoją: 1 - wujek Kazimierz Strugała, 2- Helena Kalisz, 3 - Wanda Kalisz, 4 - żona wujka, 5- Janina Kalisz, 6- Maria Kalisz. Majkain-Zołoto, 1944 r. Kazachstan: cmentarz; przy grobie stoją: 1 - Helena Kalisz: 2 - Maria Kalisz, 3- wujek, 4- ciotka, 5- Wanda Kalisz, 6- Janina Kalisz. Majkain-Zołoto, 1944 r. 252 Kazachstan: grób babci Zofii Strugała; przy grobie stoją: 1 - wujek Strugała, 2 - żona wujka, 3 - Helena Kalisz, 4- Wanda, 5-Janina, 6- Maria. Majkain-Zołoto, 1944 r. Kazachstan: grób Ojca Autorki-Mikołaja Kalisza; przy grobie stoją.-1 - wujek Kazimierz Strugała, 2- Hełena Kalisz, 3 - Maria Kalisz, 4 - Janina Kalisz, 5- Wanda Kalisz Majkain-Zołoto, 1944 r. 253 АРХИВНАЯ СПРАВКА В документах Государственного архива имеются сведения о работе в горном цехе трео*в "Майкаинзолото" гр-ки Калиш Хелены (Гелены) Николаевны с Авраля 1941 года по май 1942 года в должности нагребщивы 4 резряіда, о июня 1942 года по январь 1944 года в должности нагрвбвцфщ 4 разряда и откатчика 3 разряда, о февраля 1944 года по ноябрь 1944 года в доякности откатчика 3 разряда и о декабря 1944 >foań по 1945 год в продовольственном магазине "Зологопрояснаб" в должности подаобной работнищ. Директор Государственного архива ПаэлояарсуоВ свлаотм >.-/. 'Va-h Л.В.Шевелева 02.03.78 Ш К-76 лк. Zaświadczenie potwierdzające pracę Heleny Kalisz w latach 1941— 1945 w kombinacie górniczym „Majkain-Zołoto" przy różnych rodzajach zatrudnienia - praca fizyczna w kopalni złota oraz - w ostatnim okresie - w kopalnianym sklepie spożywczym. 254 *T^*-:a ;оі,|ко-ЯА0гібскА komis/а "mieszaka f ,...> | DO SPRAW EWAKUACJI Г i om tmnttnnttl polskiej i оь„ Ілім-* . v, . J ?» t :■, . « .. .... '; ■,.". .lijn^M. zymi- /► iły .aj «■- • -"«• ■УЙ»..... ju'ajt się «таг j'c2łonkanii swej rodziny { ki na s*dstawie Umowy 'г "toto 6 lipfd **$$7&M '.-.• / ... *;-ji ,, i , . . ■■■к - і ? ' V і&й&'і! 19-1 4. ЯягГя repatriacyjna Heleny Kalisz (obecnie Roszkowskiej). 255 Włodzimierz Towpasz, syn Grzegorza i Stefanii z domu Wechter, urodził się 30 stycznia 1908 roku w Krakowie. Po uzyskaniu matury ukończył Wyższe Studium Handlowe w Krakowie. Służył w Wojsku Polskim: w latach 1927 do 1928 Fotografia sprzed 1939 r. w 26 pułku piechoty we Lwowie - służba czynna z poboru, a następnie, od sierpnia 1928 do września 1939 roku w 20pułku piechoty w Krakowie w stopniu starszego sierżanta - służba zawodowa. W lutym 1936 roku ożenił się z Janiną Mało; przed wojną urodził się ich syn, Andrzej (1938-1994). Brał udział w walkach Kampanii Wrześniowej w swojej jednostce- 20 pułku piechoty pod dowództwem pułkownika Kazimierza Brożka i dowódcy III batalionu 20 p.p. - majora Tytusa Brzósko. Szlak bojowy: Pszczyna - rejon Tarnowa - Biłgoraj - Tomaszów lubelski. Po rozproszeniu pułku dotarł do Buczacza w województwie tarnopolskim. Tam, po agresji radzieckiej na wschodnie tereny Polski, został internowany w dniu 17 września 1939 roku przez Armię Czerwoną i osadzony w obozie Talica, na północny wschód od Moskwy. Pod koniec listopada 1939 roku, w ramach wymiany jeńców, został przekazany w Brześciu nad Bugiem oddziałom niemieckim i osadzony w Stalagu nr XIII A w Norymberdze. Otrzymał numer jeniecki 29698 w kompanii 53- W styczniu 1940 roku został przeniesiony z obozu w Norymberdze do Riedenburga i tam pod nadzorem wojskowym pracował w kamieniołomach, w rzeźni i na roli. W czerwcu 1940 roku, zwolniony spod dozoru, pracował nadal w kamieniołomie i jako drwal w lesie, 258 następnie w mleczarni w Beilgriess, skąd 6października 1940 roku zdołał uciec i przedostał się do Krakowa. W Krakowie początkowo musiał się ukrywać. Od 1943 roku pracował w niemieckiej firmie tekstylnej w Krakowie (na podrobionych dokumentach). Równocześnie włączył się w konspiracyjną pracę polityczną Polskiej Partii Socjalistycznej; do spotkań członków PPS służyło jego mieszkanie przy ulicy św. Sebastiana 22 w Krakowie. W lutym 1942 roku wstąpił do Związku Walki Zbrojnej- Armii Krajowej, do jednostki „Żelbet"; przyjął pseudonim „ Wyrwa". Był dowódcą plutonu, następnie dowódcą pododcinka oraz prowadził szkolenie w konspiracyjnej szkole podchorążych i w szkole podoficerskiej (w latach 1942-44); od października 1944 roku został przeniesiony do WSOP (Wojskowa Służba Ochrony Powstania) na stanowisko adiutanta płk. Piotra Frankowskiego, pseudonim „Aleksander", inspektora WSOP Kraków-Stare Miasto. W styczniu 1945 roku oddziały AK zostały rozwiązane; 15 .X.1945 roku ujawnił swoją działalność polityczną i wojskową w czasie okupacji. Po wojnie pracował w różnych przedsiębiorstwach w Krakowie; na częstą zmianę pracy miała wpływ jego działalność okupacyjna, zwłaszcza przynależność do AK - były to represyjne działania władz PRL, zwłaszcza w okresie stalinowskim. Był zaangażowany w działalność społeczną w różnych dziedzinach; należał do ZBoWID-u (Związek Bojowników o Wolność i Demokrację) i do Związku Inwalidów Wojennych PRL. Za służbę wojskową, działalność konspiracyjną i za pracę społeczną otrzymał szereg odznaczeń: I. Od Rzeczpospolitej Polskiej 1) w roku 1943 - Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami 2) w roku 1938 - Medal za Długoletnią Służbę II. od Rządu RP na uchodźctwie 1) w roku 1945- czterokrotnie Medal Wojska 2) w roku 1945- Krzyż Armii Krajowej 259 III. od Polskiej Rzeczpospolitej ludowej 1) w roku 1979- Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. 2) w roku 1965- Krzyż Walecznych 3) w roku 1959- Krzyż Partyzancki 4) w roku 1947- Medal Zwycięstwa i Wolności W lutym 1989 roku, jako jeden z pierwszych, zapisał się do Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków. Do zbiorów Komisji Historycznej Związku przekazał swoje wspomnienia z czasu internowania w obozie Talica. Jest to część jego obszernych wspomnień obejmujących cały okres II wojny światowej. Kapitan w stanie spoczynku Włodzimierz Towpasz zmarł w Krakowie 21 września 1990 roku. Szczegółowe dane biograficzne i fotografie kpt. Wł. Towpa-sza, zawdzięczamy uprzejmości jego młodszego syna, pana Marka Towpasza (urodzonego w 1945 г.), który jest dysponentem całości tekstu wspomnień, dokumentów i innych zbiorów ojca. Kapitan w stanie spoczynku Włodzimierz Towpasz Obóz „Talica" Po walkach pod Pszczyną w dniach 1 i 2.IX. 1939 r. 20 Pułk Piechoty Ziemi Krakowskiej został skierowany na wschód Polski. Szlak bojowy 20 Pułku Piechoty Ziemi Krakowskiej prowadził przez szereg potyczek i bitew. Pamiętne są: Biskupice - Olesna - Janów Lubelski - Tomaszów Lubelski - Józefów, Werchrata - Cieszanów, gdzie 20 Pułk Piechoty jako jeden z ostatnich pułków złożył broń. Część żołnierzy dostała się do niewoli niemieckiej, część chciała się dostać do Rumunii, a stąd do Francji, zaś reszta poszła w kierunku wschodnim, gdzie nad granicą polsko-radziecką miała być ostateczna koncentracja wojsk polskich. Początkowo maszerowałem w kierunku Rumunii, ale zboczyłem i pod Buczaczem dołączyłem do maszerującej kolumny wojskowej w kierunku nad wschodnią granicę polsko-radziecką. Dziwne wrażenie robił na mnie odwrót wojska polskiego. Nigdzie nie widziałem regularnego wojska, a tylko bezładną ucieczkę wojska bez dowódców. Obok żołnierzy szła ludność cywilna. Był bałagan, rozprzężenie, ucieczka wyższych rangą oficerów jadących samochodami z kobietami i walizkami. To była sromotna ucieczka. Uciekaliśmy jak najdalej od Niemców, nieraz nawet w złym kierunku. Nasza kolumna nie zaszła daleko, bo pod Buczaczem zostaliśmy otoczeni przez oddziały ZSRR. W dniu 17.ІХ.1939 г., w niedzielę, o godz. 17 - po krótkich pertraktacjach żołnierze nasi złożyli broń, oddali tabory. Pod strażą żołnierzy radzieckich całą noc przeleżeliśmy na polach obok szosy. W nocy padał deszcz. 261 Na drugi dzień młodym chłopcom, kobietom i starcom oraz dzieciom kazano iść gdzie chcą. Starszych wiekiem cywili oraz wojskowych zamknęli w stajniach pod Buczaczem. W nocy spaliśmy na końskim gnoju. Stajnia była własnością wielkiej stadniny, tylko już nie było koni. Po paru dniach umieszczono nas w salach gimnazjum w Buczaczu. Odłączyli od nas policję granatową, żołnierzy KOP1 i straż graniczną, nas wsadzili do wagonów i powieźli na wschód - do Moskwy i dalej. Później kilkudniowy marsz przez dukty leśne. Droga w duktach wyłożona była mokrymi okrąglakami. Ślizgaliśmy się po tych klocach. Okropnie bolały nas mięśnie, żebra, nogi. Byliśmy bardzo zmęczeni. Umieszczono nas w obozie koło miejscowości Talica na północny wschód od Moskwy. Obóz nie był przygotowany na przyjęcie tylu ludzi. Dawniej były to baraki dla bezdomnej młodzieży. Było tam głodno i chłodno. Na dodatek pokazały się wszy. W obozie były dwa oddziały, a to dla oficerów i dla szeregowców. Wielu z nas zostało w barakach dla szeregowców. Nie chciałem iść do baraków dla szarży. Wiedziałem, że oficerów nigdy nie wypuszczą. Ponieważ nikt w grupie oficerów i podoficerów nie żądał legitymacji, wobec tego w tej samej grupie znaleźli się oficerowie, podoficerowie i szeregowcy. W baraku dla szarży otrzymali sienniki do spania z czarnego materiału, wypchane słomą. A my spaliśmy na gołych deskach. Na piętrowych pryczach było ciasno, ale za to ciepło. Każdy miał jedną deskę. Jak ktoś obrócił się na lewy bok, to wszyscy musieli obracać się na lewy bok, i tak na zmianę. W nocy świeciło się światło, by nikt nikomu niczego nie ukradł, zwłaszcza z obcych kompanii. No i przy świetle pluskwy nie gryzły tak bardzo. Każdy spał w ubraniu, płaszczu (jeśli miał) i w butach. Można sobie wyobrazić, jaki był brud i smród. KOP - Korpus Ochrony Pogranicza. 262 Miałem wielu kolegów z Krakowa w barakach oficerskich. Zostałem jednak w barakach dla zwykłych żołnierzy. Było tam wielu oficerów i podoficerów, policji granatowej, żołnierzy KOP, no i żołnierzy szeregowców. Otrzymaliśmy rozkaz wybrania komendanta kompanii. Mimo mojego sprzeciwu oraz tłumaczenia, że w naszej grupie jest wielu starszych ode mnie i stopniem i wiekiem - wybrali mnie na komendanta naszej grupy. Tłumaczyli to tym, że widzieli, jak pomagałem kolegom w czasie marszu i posiadam dryg organizacyjny oraz jestem sprawiedliwy wobec drugich. Nie byłem zachwycony tym awansem. Zdawałem sobie sprawę z tego, że czeka mnie trudne zadanie. Wśród ludzi głodnych, zdziczałych, zdeterminowanych na wszystko, trzeba było utrzymać jaki taki porządek, karność i posłuszeństwo. Miałem wtedy 31-rok życia. Trzeba było sprawiedliwie rozdzielać zupy i chleb. Nieraz brakło zupy dla paru żołnierzy. Na drugi dzień dostawali jako pierwsi poza kolejnością. Ja zawsze brałem zupę na końcu. Nieraz brakło dla mnie zupy. Nikt wtedy nic nie mówił. Grunt, że oni mieli. Do pomocy miałem ochronę złożoną z kilku kolegów - najgorszych drani, złodziei. Często musieliśmy wymuszać posłuch, tępić kradzieże, znęcanie się silniejszych nad słabszymi oraz wszelkie zboczenia seksualne. Kto nie był w obozie wśród takich ludzi - zwierząt, to nawet nie potrafi sobie wyobrazić wrogiego nastawienia do mnie, jak również do samych siebie. Często nie spałem. Bałem się, że ukarany zamorduje mnie w nocy, wiele razy prosiłem, żeby wybrali kogoś innego na moje miejsce. Nie chcieli nawet o tym słyszeć, tylko mówili: „ty jeden potrafisz sprawiedliwie nami rządzić". Charakterystyczne było, że najwięcej i najenergiczniej przemawiali za mną ci, którzy na mój rozkaz dostali lanie. Ciekawe, że nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby odebrać sobie życie. Było mi nieraz źle, ale szukałem ratunku. Podświadomie wmawiałem w siebie: „Przecież jeszcze żyjesz. Tam 263 w Krakowie ktoś czeka na ciebie. Ktoś, kto ciebie potrzebuje". Wmawiałem kolegom: „Musicie żyć. Człowiek powinien walczyć do końca". Wielu przekonałem. Wielu patrzyło na mnie z nieufnością, ale nikt nie próbował odebrać sobie życia. W dzień było jasno, więc czytałem im z książeczki do nabożeństwa modlitwy. Tłumaczyłem niektóre zdania. Po prostu odprawiałem nabożeństwo i wygłaszałem kazanie. Kościół na pewno rzuciłby klątwę na moje herezje. Kazania dostosowywałem do naszego życia. Chłopcy zadawali mi wiele pytań. Na wiele nie umiałem odpowiedzieć. Przemawiałem do nich zawsze serdecznie. Śpiewaliśmy wszystkie pieśni z książeczki. Nie chodziło mi o tworzenie konkurencji z Kościołem. Chodziło mi o to, by ich umysły skierować w innym kierunku. By tak stale nie myśleli o domu i o jedzeniu. Opowiadałem im o pisarzach i ich dziełach. Bardzo to ich ciekawiło. Inni koledzy - oficerowie, nauczyciele - pomagali mi jak mogli w tym „uniwersytecie" jenieckim. Przetrzymaliśmy. Najważniejsze, że wieczorem paliły się żarówki, a nie siedzieliśmy po ciemku. Całymi dniami nic nie robiliśmy, ale też prawie nic nie jedliśmy. Rano była „kawa". Czarna, oleista, zimna ciecz. Kleiła ona zęby. Po nocy byłem spragniony, ale nie mogłem zmusić się do wypicia tej „mokki". Obiad: woda, ziemniaki nieobierane, brukiew, kapusta z kaczanem. Kolor zupy - tak wygląda woda po umyciu brudnych nóg, czy wypraniu onuc. Piasek czy ziemia była w każdej chochli. Obiad wydawano o różnej porze dnia. Chleba dostawało się 1/5 foremki. Jak chleb spleśniały, to też jedliśmy. Każda okruszyna była ważna. Za mało, aby przeżyć, za dużo, aby umrzeć z głodu. Podziału chleba dokonywano z wielkim nabożeństwem. Dyżurni przynosili chleb, pokrajany każdy na 5 części, który składano na stole pod oknem. Codziennie kolejny wg alfabetu wydawał chleb. Przy wydawaniu brano kolejno każdą część chleba od strony okna. Końce chlebów, tzw. „dupki", były trochę większe. By i tu nie było nacią- 264 gania, dyżurny miał zawiązane oczy. Patrzyłem na tę kup? chleba i myślałem - ale bym żarł i żarł. Nie jadł, a żarł. Taki byłem głodny. Dziś, gdy po tylu latach piszę te wspomnienia, to mi się zdaje, że chyba nic takiego nie mogło być. A jednak było! Otrzymany chleb żuliśmy po kawałeczku, tnąc go na drobne cząsteczki. Musiałem zjeść na raz, bo by mi w nocy ukradli. Sztuką było przeżyć tylko o chlebie i zupie. Żołądek domagał się pożywienia. Wydawanie zupy to oddzielny poemat. Jeden z dyżurnych mieszał stale patykiem w kotle, by każdy dostał trochę rzadkiej, a trochę gęstej zupy. Drugi dyżurny nabierał zupę chochlą, a trzeci dyżurny po prostu krajał zupę. Obcinał zupę nożem, by nie wystawał kawałek „jarzyny" nad powierzchnię chochli. Inaczej brakłoby zupy dla pozostałych. Wybuchała awantura, gdy z chochli wystawał kawałek ziemniaka czy brukwi. Zaczynała się wtedy dyskusja: „nie trząś ty draniu tak chochla nie obcinaj tego ziemniaka. By ci tak kolana wychodziły z grobu jak ten ziemniak, itd." Ja zawsze dostawałem zimną zupę na końcu. Bardzo rzadko dostawałem pełną chochlę. A czasem nic nie zostało. Pokazywałem kolegom pustą menażkę. Chyba nie wyjdą mi kolana z grobu. Po paru dniach nie kłóciliśmy się tak bardzo. Odzywały się okrzyki - „Musi zostać dla szefa" - to niby dla mnie. Przecież ja mam taki sam żołądek jak wy. Raz wziąłem zupę jako pierwszy. Z chochli wystawała brukiew i głąb kapusty. To będzie moja zupa. Nieraz nie dosta"^ałem nic. Część milczała, a część przeciwna była temu mojernu sta~ nowisku. Raz wlałem zupę do kotła. Będę jadł na końcu. To była dobra nauka, ale na pewno nie dla wszystkich. Od tego czasu już nie „błogosławili" dyżurnych. Dyżurni mogli już schować kolana w trumnie. Miałem satysfakcję, ale byłem nieraz dobrze głodny. Dyżurni codziennie byli inni, a ja do końca pozostałem sze~ fem grupy, gdyż koledzy obiecali mi, że będą inni. Rzeczywiście trochę zmienili się na korzyść. 265 Początkowo dostawaliśmy surową kaszę i po jednej łyżce oliwy na każdy obiad. Gotowaliśmy wtedy zupę razem lub każdy na własną rękę. Jak kto chciał. Olej przechowywany był wspólnie w menażce na oknie. Pewnego ranka nie było oleju. Ktoś go wypił albo wylał. Żołnierze chcieli prowadzić dochodzenie. - Po co - mówię. Jeśli ktoś wypił, to go złapiemy. - Wyznaczony został dyżur koło latryny (ustęp polowy). Niedługo czekaliśmy. Złapaliśmy winnego. Jeden po prostu wił się w okropnych bólach. - No widzicie, sam się przyznał. - Ustawiłem koło niego straż, bo chcieli go zabić, lub nawet utopić w latrynie. Nie mogłem do tego dopuścić. Przenieśliśmy go do sali w baraku. Leczyłem go przegotowaną, gorącą wodą. Herbaty nie było. Po paru dniach wyleczyłem go, ale był bardzo wycieńczony. Nie pozwoliłem go wykończyć. Wreszcie przyszedł do siebie. Zrobiliśmy sąd. Wyrok był do przewidzenia: 25 uderzeń kijem na siedzenie. Od tego czasu nigdy nic nie zginęło. Wiedziałem, że miałem w nim śmiertelnego wroga. Mówił, że był głodny. Wyjaśniłem mu, że żołądek oficera dyplomowanego niczym nie różni się od żołądka zwykłego żołnierza. Do bicia wybrałem ludzi słabszych, bo balem się, że silnych uderzeń nie wytrzyma. Inaczej nie mogłem zrobić. Prawo obowiązywało wszystkich jednakowo. Rzymianie mówili: „Dura lex, sed lex"2. W niedługim czasie ukarany został przesunięty do innej kompanii. Jeżeli jeszcze żyje, to na pewno nikomu nie pochwalił się swoim wyczynem. Czy on nie zdawał sobie sprawy, że po wypiciu tego oleju może się wykończyć? Pewnego dnia, rano, przyjechały samochody po oficerów. Nikt nie wiedział dokąd wyjadą. Odjeżdżało wielu moich kolegów. Ktoś gdzieś dowiedział się, że wyjeżdżają do Warszawy Dura lex, sed lex (lac.) - Twarde prawo, ale prawo. 266 po przepustki, na podstawie których mogą wrócić do domów. Osobiście nie wierzyłem temu, bo znałem stosunek Rosji do oficerów polskich. Żal mi było, że nie jadę z nimi. Jednak miałem dziwne przeczucie, że to nieprawda. Koledzy po prostu ciągnęli mnie i namawiali do jazdy. Oficerowie zadowoleni, uśmiechnięci siedzieli na deskach (łączących burty auta). Mój gimnazjalny kolega Heniu Jawornicki podawał mi rękę, bym łatwiej mógł wskoczyć do auta. Już stałem na kole. Wystarczyło tylko przełożyć nogę przez burtę samochodu. Jawornicki widział moją rozterkę i mówił, że jak będzie w Krakowie, to powie, że stchórzyłem - wbrew przepisom regulaminu. Pytam go - a czy ty przysięgniesz, że będziesz w Krakowie? - Właściwie to nie. - Czyli nie wiesz, gdzie pojedziesz, czy w ogóle wrócisz do Polski. Oficerowie pojadą. Szeregowców w obozie zostanie bardzo dużo i tych nie potrafią zniszczyć. - Podszedł do mnie pułkownik dyplomowany, mój zastępca, przysłuchiwał się naszej rozmowie. Auta już zapalali. W naszym motor zaczął już pracować. Jechać czy nie jechać. Wtedy ten pułkownik chwycił mnie za nogę i przemocą ściągnął na ziemię. Zaczęliśmy się szamotać. Chłopcy przytrzymali mnie na ziemi. Tymczasem samochody odjechały. Wtedy pułkownik puścił mnie. - No, to teraz już nie bijmy się, bo nie ma o co. - Dowiedziałem się później, ze paru chłopców z mojej kompanii pilnowało mnie. Chcieli, bym został z nimi. Pułkownik był dobrym i serdecznym człowiekiem. Jak się nazywał - nie wiem. Tam wszyscy podawaliśmy lewe" nazwiska. Zycie toczyło się dalej jednostajnie, monotonnie. Myślałem, że oszaleję. Mogłem przecież wrócić do Polski. Dnia 20 listopada 1939 r. rozeszła się radosna wieść po obozie. Mianowicie: „Wszyscy, którzy urodzili się w dawnej Galicji, mają być przekazani Niemcom i prawdopodobnie wrócą do domów". Miała być wymiana jeńców między Niemcami a ZSRR. Radość niesamowita. Nadszedł wreszcie upragniony dzień. 267 Nie bardzo w to wszystko wierzyłem. Ale to była prawda. Robili spisy nazwisk. Kontrola, czy nie ma broni, i wymarsz w kierunku zachodnim. Po drodze mijaliśmy różne osady. Ludzie żegnali nas okrzykami „do swidanija"3. Wtedy pomyślałem: „No mnie tu chyba nigdy już nie zobaczycie". Po wielu godzinach marszu doszliśmy do rzeki Wiążmy (tak wszyscy tę rzekę nazywali). Nie mieliśmy czasu na całopalenie wszy w obozie nad ogniskiem. Teraz tak bardzo gryzły w czasie drogi. Uwierzyłem, że wyjadę, ale gdzie? Na przystani długo czekaliśmy na przyjazd statku, a później wiele godzin upłynęło zanim statek rozładowano. Nad rzeką wiał przeraźliwie zimny wiatr. Już była noc. Chowaliśmy się za wysokie sagi drzewa ułożonego nad brzegiem rzeki, na wysokość 3 metrów. Ale to nic nie pomagało. Zaczął padać śnieg. Bałem się, że do czasu załadunku nie wytrzymam. Ktoś podpalił jeden sąg. Ogień rozprzestrzenił się na wszystkie sagi. Czy nas za to nie rozstrzelają? Nawet nie zwrócili uwagi na pożar. W twarz palił ogień, a w plecy wiał zimny wiatr. Obracaliśmy się dookoła własnej osi - aż do zmęczenia. Wtedy padałem na ziemię, aby znowu obracać się przed dobroczynnym ogniem. Nad ranem wyładowali statek. Pozwolono nam wejść na pokład. Wszyscy pchali się pod pokład, bo tam było cieplej, ale brudniej. Wiaźma - to rzeka szeroka jak Wisła pod Warszawą. Brzegi zarośnięte wikliną. Woda była koloru ciemnego. Musiała być głęboka. Bez jedzenia jechaliśmy dwa dni. Wreszcie dojechaliśmy do Moskwy. Ślicznie wyglądały pozłacane cerkiewne kopuły w słońcu. Po dobrej kolacji w Moskwie, w nocy odjazd pociągiem do Brześcia nad Bugiem. Pociąg zatrzymał się w Brześciu nad Bugiem. W ramach wymiany ZSRR przekazał nas Niemcom, a ci przekazali ZSRR obywateli radzieckich znajdujących się na ziemiach okupowanych przez Niemcy. Kto chciał, mógł zostać w ZSRR. Do swidanija (ros.) - do widzenia. 268 Przekazywano nas ilościowo. Do połowy mostu na Bugu odprowadzali nas żołnierze radzieccy. Od połowy mostu szliśmy sami. Na końcu mostu stał Niemiec i kazał nam iść dalej po wale wzdłuż rzeki. Kilkunastu Żydów zostało po stronie radzieckiej, a kilku poszło z nami. Nie wiedzieli, że wybrali śmierć w karnych kompaniach. Na dalsze rozkazy czekaliśmy na wale rzeki. Było zimno. Pilnował nas jeden żołnierz niemiecki. Uciec się nie dało. Z jednej strony rzeka, a z drugiej bunkry pełne Niemców. Po pewnym czasie zobaczyliśmy, że byliśmy otoczeni przez Niemców. Nie pozostało nam nic do roboty, jak czekać po to, by znaleźć się w obozie niemieckim Stalag4 XIII A w Norymberdze. Włodzimierz Towpasz-fotografia sprzed wojny. Stalag (niem.) - obóz dla jeńców wojennych. 269 Leokadia WOŹNIAK-ORLICKA PO TAMTEJ STRONIE WOJNY... pamiętnik Sybiraczki CI, KTÓRZY OCALELI, WINNI DAĆ ŚWIADECTWO PRAWDZIE. ...PO WIELU LATACH MILCZENIA I ZAPOMNIENIA... Leokadia Woźniak-Orlicka, córka Jana i Stefanii Woźniaków, urodziła się 1 czerwca 1932 roku w Jabrowiczach w województwie wileńskim. Przed wybuchem II wojny światowej mieszkała w Wilnie, a od 1938 roku w miejscowości Kucewicze koło Oszmia-ny, na Wileńszczyźnie, gdzie jej ojciec był kierownikiem szkoły powszechnej, a równocześnie wykładał literaturę polską w liceum w Oszmianie. Fotografia z 1982 r. Miała dwoje rodzeństwa - starszego o rok brata Jana (ur. 1.1.1931 r.) i młodszą siostrę Renie, która urodziła się już w czasie wojny- w 1940 roku. W dniu 20 czerwca 1941 roku władze sowieckie aresztowały jej ojca reszta rodziny, tego samego dnia, została deportowana w głąb ZSRR- Po dramatycznej podróży w towarowym pociągu, dowieziono ich do miasta Gorno-Ałtajsk w Ałtajskim Kraju, skąd na furmankach ciągnionych przez woły dotarli do sowchozu na stokach gór Ałtaju. Po półrocznym pobycie, wywieziono ich z tego miejsca. Przez Nowosybirsk i Ałma-Atę dotarli do Kirgizji, następnie do Uzbekistanu. Wp^erwach w podróży pracowali w tamtejszych sow-chozach i kołchozach. Wrejonie Samarkandy przebywali w pobliżu i częściowo pod opieką Armii gen. Andersa, do czasu jej ewakuacji. Następnie często zmieniano miejsca pobytu tej grupy Polaków 'W końcu przewieziono ich barkami po rzece Amu-Daria do kołchozu w pobliżu miasta Urgencz. Epidemia tyfusu spowodowała śmierć wielu Polaków, m.in. zmarła siostra Autorki wspomnień - Renia, a brat Janek długo i ciężko chorował. Rodzina przeniosła się do miasta Urgencz, tam uzyskali pomoc od Ambasady Polskiej. Dzieci mogły uczyć się w polskiej szkole, założonej przez Delegatury Polskiej Ambasady w Kujbyszewie, 272 a później przejętej przez Związek Patriotów Polskich. Autorka przebywała też jakiś czas w polskim domu dziecka. Następnie zostali przewiezieni na Ukrainę, do sowchozu w rejonie Gulaj-Pole, Tam nastąpił listowny kontakt z ojcem Autorki, który po wyjściu z sowieckiego łagru dotarł do Armii gen. Berlinga i doszedł z nią aż pod Berlin. Na wiosnę 1946 roku rodzina powróciła do Polski. Zamieszkali na Kielecczyźnie i tam spotkali się z ojcem, który wrócił z frontu ranny i chory. Warunki życia były bardzo trudne, zabrakło pomocy socjalnej, a były represje ze strony władz. W tym czasie urodziła się najmłodsza siostra Autorki, Irena. Wkrótce, w 1948 roku, zmarł ojciec. Pomimo trudności Autorka wspomnień kontynuowała naukę - w 1951 roku zdała maturę w liceum Pedagogicznym i zaczęła pracę nauczycielki; uczyła w wielu szkołach. W trybie zaocznym ukończyła studia pedagogiczne, a następnie filologię rosyjską w Studium Nauczycielskim w Krakowie i studia magisterskie w Rzeszowie, w 1970 roku. Po ich ukończeniu, pracowała przez 19 lat w liceum w Ostrowcu Świętokrzyskim. Wyszła za mąż za Tadeusza Orlickiego, ma dwoje dzieci, a obecnie także cztery wnuczki. Po przejściu na emeryturę, oboje z mężem zamieszkali w Poznaniu. Wspomnienia z czasu dramatycznych przeżyć na terenie Związku Radzieckiego leokadia Woźniak-Orlicka napisała w Ostrowcu Świętokrzyskim, w latach 1979-1982, a więc wcześniej nim powstał Związek Sybiraków, którego teraz jest' członkiem. Tekst wspomnień jest szczegółową i bardzo osobistą relacją o dużym ładunku emocjonalnym, ma też niewątpliwe walory literackie. Wydarzenia, których była świadkiem lub uczestnikiem- często bardzo drastyczne - przedstawiła tak, jak to zapisało się w pamięci bardzo młodej dziewczyny. Nie korygowała ich według swojej obecnej wiedzy o tych problemach, dzięki temu zachowały swój autentyzm. Z drugiej strony te młodzieńcze wspomnienia są niekiedy pozbawione konkretnych 273 informacji o miejscach i czasie opisywanych zdarzeń i nie mają dokładnych odniesień do ogólnej sytuacji. Informacje o swoich powojennych losach Autorka wspomnień przekazała Redakcji w odręcznym piśmie z 7października 2002 roku; zamieściła w nim także dane o najbliższych krewnych, z którymi była zesłana; poniżej je przedstawiamy: Brat Autorki, Jan Woźniak, pomimo trudnego startu, ukończył studia medyczne w Warszawie. Przeszedł wszystkie szczeble kariery naukowej i osiągnął tytuł profesora zwyczajnego na wydziale farmacji Akademii Medycznej w Warszawie. Ożenił się, ma zamężną córkę i dwoje wnucząt; mieszka w Warszawie. Matka Autorki, Stefania Woźniakowa z domu Hajdukiewicz, po śmierci męża została, z małym dzieckiem i niedorosłymi córką i synem, w bardzo trudnej sytuacji materialnej; rentę po mężu uzyskała dopiero kilka lat po jego śmierci, nie miała własnego mieszkania. Jej los po powrocie do Kraju był, w opinii córki, niemal tak uciążliwy jak na zesłaniu. Ostatnie lata życia spędziła u córki w Ostrowcu Świętokrzyskim, gdzie zmarła w 2003 r. Wspomnienia Leokadii Woźniak-Orlickiej, o wymownym tytule- „Z drugiej strony wojny"- wydajemy w całości. Wcześniej część z nich została zamieszczona w 28 numerze biuletynu „Sybirak", wydawanym w Białymstoku. Obecna publikacja doszła do skutku na prośbę Autorki, która tekst wspomnień przysłała już w 2001 roku do Komisji Historycznej Krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków. W tekście są zamieszczone rysunki Autorki. - 274 WSTĘP Moje zapiski pamiętnikarskie składają się z trzech części - podróż w nieznane (czerwiec 194lr.), pobyt między Pamirem a Morzem Kaspijskim (lata 1941-1944), ostatni etap zesłania: nadazowskie stepy Ukrainy (lata 1944-1946). Wszystkie wydarzenia, osoby, trasy i miejscowości są autentyczne. Fakty historyczne podawane są w takiej wersji, w jakiej interpretowali je wówczas polscy zesłańcy, ludność rosyjska i władze bolszewickie. Notatki współzesłańców są wkomponowane w narrację pamiętnika z zachowaniem stylu, sposobu opisu zapamiętanych przeżyć z charakterystyczną dziecięcą naiwnością, bo przecież nasza grupa była wówczas w wieku 9-14 lat. Trasa zesłania i przebieg wydarzeń uzgodnione są ze współtowarzyszami niedoli: 1. Ireną Kubiak-Koziarską Gniezno, ul. Artyleryjska 7 2. Janiną Rarowską-Święcką Międzyrzecz, ul. Waszkiewicza 52 m.3 3. Anną Aleksandrowicz Warszawa - Bródno, ul. Warmińska 27 m.14 4. Ireną Rarowską-Fedorowicz Zielona Góra 5. Janem Woźniakiem Warszawa, ul. Brazylijska 7 m.2 SKŁADAM IM NAJSERDECZNIEJSZE PODZIĘKOWANIA ZA OKAZANĄ POMOC, UDOSTĘPNIENIE ZDJĘĆ I NOTATEK. Autorka ■"'■ WL Ґ Лс ? * LU g CE ' J^'\i; nl ■/ ' 14 ^> ^J rf S LU N ^ ш к O • ■? :Л jgr •'T % 1 ż r. "P ,--' * / 276 1. PODRÓŻ W NIEZNANE (czerwiec 1941 r.) Chyba każdy człowiek często cofa się myślą do swego dzieciństwa, szczególnie wtedy, gdy spostrzega, że jest coraz mniej potrzebny własnym dzieciom, że właściwie życie już przeszło obok niepostrzeżenie i coraz częściej wstają z martwych koszmarne obrazy z lat wojny. Mnie los nie pozwolił przejść beztrosko i szczęśliwie przez niepowtarzalne lata dzieciństwa. Tamte lata odcisnęły swe piętno na całej mej psychice i ukształtowały charakter wrażliwy na ludzkie nieszczęście, niesprawiedliwość i ból. Wywarły szczególnie wpływ na uczucie patriotyzmu, a słowo Ojczyzna - na zawsze stało się najświętszym słowem, jaka by ona nie była w różnych okresach dziejów. Wczesne dzieciństwo pamiętam jak kolorowy sen: cudowni rodzice, zamożny dom, ukochana niania, wieczory zimowe, kiedy Ojciec czytał lub opowiadał książki i potem w snach przeżywaliśmy przygody Stasia i Nel czy dzielnego Kmicica i Wołodyjowskiego1. Pamiętam długie dysputy grona przyjaciół Ojca, przyjęcia i bale, dalekie przejażdżki bryczkami na „majówki". I on sam - cudowny człowiek, który był naszym bożyszczem i pozostał na zawsze jako uosobienie prawości, ideału obywatela, ojca i męża. Pamiętam wędrówki nad Narocz, Świteź do Nowogródka, nad Niemen, do Krewa, czy włóczęgę po historycznych miej- Staś i Nel - bohaterowie powieści H. Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy"; Kmicic i Wołodyjowski - bohaterowie „Trylogii" tegoż autora. 277 scach grodu Giedymina (Wilno). Pod wpływem opowieści Ojca wstawały z martwych historyczne i literackie postacie, rozgrywały się wydarzenia z przeszłości. Od roku mieszkaliśmy w Kucewiczach koło Oszmiany, w których Ojciec objął kierownictwo szkoły i jednocześnie wykładał literaturę w oszmiańskim gimnazjum (wcześniej mieszkaliśmy w Wilnie). W dniu, w którym po raz pierwszy poszłam do szkoły, wybuchła wojna. Od tej chwili zaczął się koszmar, co utarło się później nazywać trudnym dzieciństwem wojennego pokolenia. Rok czterdziesty. Przygotowania w domu do zesłania na Syberię. Worki sucharów, suszonego mięsa, wędzonej słoniny, woreczki kaszy i cukru. Każde stuknięcie do drzwi mogło oznaczać początek wędrówki w nieznane. Ja, ośmioletnie dziecko, bałam się na równi z rodzicami, a może jeszcze bardziej, bo dla mnie wywóz na Syberię kojarzył się z trupkami zamarzniętych dzieci, kiedy surową zimą 1940 roku NKWD2 wyrzucało je z podwód. Ile to razy nocą ludzie przynosili do Ojca te maleństwa, ratowali je, lecz najczęściej te wysiłki były daremne. Widziałam kilka trumienek zbitych naprędce z desek, które wynoszono o świcie. Zbliżał się koniec roku szkolnego. Uczyłam się w białoruskiej szkole Ojca, a w domu Ojciec wprowadzał nas w beztroski świat Asa i Ali. Elementarz - to była pierwsza i na długie lata ostatnia polska książka w naszych rękach. 20 czerwca 19 4 1 roku. Obudził nas o świcie Ojciec. Był już ubrany, czuły jak zwykle, lecz dziwnie blady. Kiedy pomagał nam się ubierać, drżały mu ręce. Mój starszy brat Janek ubierał się sam. Spytał, dlaczego tak wcześnie wstajemy. NKWD - Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł (ros.) - Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych; surową zimą 1940 r. - mowa o pierwszej deportacji w dniu 10 lutego 1940 r. 278 ^*f!Ste te. rłi-n«łłuirłM Rys.l. Kucewicze - szkoła к. Oszmiany 279 W salonie był jakiś ruch. Ojciec powiedział, że Mama z Reniusią (najmłodsza siostra - 1 rok i 3 miesiące) już są gotowe, że czeka nas daleka wyprawa, że przeżyjemy nie mniejsze przygody niż Staś i Nel. Domyśliliśmy się wszystkiego. Gdy weszliśmy do salonu, Matka stała na środku z Renią na rękach. Przy kanapie nasza niania boso i w samej koszuli pakowała do węzełków nasze ubrania. W drzwiach z karabinami stało dwóch żołnierzy, a przy stole jakiś cywil przeglądał nasze papiery, szkatułkę z biżuterią i odznaczeniami Ojca. Janek stanął obok mnie, ścisnął mi rękę i przygryzał wargi, żeby nie płakać. Ja ze strachu nawet płakać nie mogłam. Cywil pospieszał Ojca. Na pytanie, czy może pożegnać się z rodziną, cywil skinął na jednego z żołnierzy, który natychmiast stanął między nami i Ojcem. Matka ze szlochem rzuciła się do Ojca, lecz ten z karabinem odepchnął ją. Podnieśliśmy lament, a najgłośniej zawodziła nasza niania. Żołnierz popchnął Ojca w stronę drzwi. Ojciec odwrócił się i powiedział do Mamy: „Stefciu, wybacz mi, że tak się stało. Wytrwamy i spotkamy się. Ja wiem, że jesteś dzielna. Pilnuj dzieci". A do Janka: „Ty jesteś teraz jedynym mężczyzną. Opiekuj się kobietami. Pamiętajcie dzieci - cokolwiek was spotka, nie zapominajcie, że jesteście Polakami, bo tylko prawdziwi Polacy cierpią za ojczyznę...". Obrzucił nas wszystkich ostatnim spojrzeniem, łzy mu się zakręciły w oczach, gdy wzrok zatrzymał na malutkiej Reniusi. Wyszeptał: „Przebacz mi" i w asyście jednego z żołnierzy opuścił pokój. W pokoju został cywil i jeden żołnierz. Cywil pokrzykiwaniem do pośpiechu pokrywał zmieszanie. Niania lamentowała głośno, Matka stała skamieniała, a ja wyłam najgłośniej. Janek - „jedyny mężczyzna" - dał mi szturchańca pod żebra i szepnął: „Nie becz, głupia. Prawdziwi Polacy nie płaczą w obliczu wroga". Pociągnął nosem i wytarł go rękawem. Po kilku minutach wszedł jeszcze jeden cywil. Pozwolił iść niani do kuchni przygotować śniadanie. Dopiero teraz zauważyłam, że w korytarzu stały kufry, worki, walizy i kosze. 280 Matka przynaglała, żebyśmy jedli szybciej, niania karmiła Renie, a oni szperali po pokojach. Matka jeszcze wyciągnęła z szafy swoje futro, nasze zimowe palta i garnitury ojca, owinęła to wszystko w pluszowe kapy i rzuciła na bagaże. Przed wyjściem Matka kazała nam klęknąć i głośno zaczęła odmawiać „Pod twoją obronę..."- Potem zdjęła ze ściany krucyfiks i podała nam do pocałowania. Cywil wyrwał go Matce z rąk, z rozmachem przełamał na kolanie i rzucił na podłogę. Czekałam na cud, że za taką profanację spotka go natychmiast kara Boża, ale widocznie „mój" Bóg był cierpliwy... Wszedł Grzegorz - woźny szkoły - pokłonił się Matce i zaczął wynosić rzeczy. Zeszliśmy z piętra przed szkołę. Wydawało mi się, że nigdzie na świecie nie jest tak pięknie jak u nas. Słońce już wzeszło. Nad stawami snuły się mgły, a w ogrodzie kwiliły ptaki. W naszym kąciku koło klombu stał wózek dla lalki. Pobiegłam do niego i wcisnęłam go pod krzew czeremchy z myślą, że wkrótce tu wrócę i zabiorę go stamtąd. Nie zdawałam sobie sprawy, że już nigdy nie będzie mi sądzone wrócić do rodzinnych miejsc. . Podwoda była już załadowana, Grzegorz czekał przy bryczce. Pożegnała nas niania, nadal w koszuli nocnej, wsiedliśmy z cywilem do bryczki i tak zaczęła się podróż w nieznane... Daleko za Oszmianą zmorzył mnie sen, a gdy obudziłam się - staliśmy na końcu długiego sznura furmanek. Z bryczki zsadził mnie Grzegorz, posadził obok Jasia na stosie kufrów i powiedział: „Niech panienka pilnuje się Jasia, a to łatwo zgubić się w tłumie" i zaczął z Matką nosić nasze rzeczy. Później wprowadzono nas na peron stacji Mołodeczno. Tam stał długi skład towarowych wagonów. W jednym z nich mieliśmy przydzielone nasze miejsce. Jeszcze kilka godzin trwała odprawa: czytano listy obecności, wstawiano beczkę z wodą, a potem zaryglowano drzwi od zewnątrz. Nasze miejsce było na górnej półce koło zakratowanego okna. Wagon był pełen kobiet, dzieci i starców, a na środku całe 281 stosy bagaży aż pod sufit. Kiedy pociąg ruszył, wszyscy zaczęli płakać. Wkrótce poprzez płacz rozniosła się pieśń „Serdeczna matko", później „Boże, coś Polskę...". Wszyscy w wagonie śpiewali, dzieciarnia też, wierząc w rychłe ocalenie. Pomimo stukotu kół słychać było w całym transporcie nabożne pieśni, a gdy umilkły, w serca ludzi wlało się trochę otuchy i nadziei. Matki zaczęły krzątać się, wyciągać pościel, rozściełać na półkach barłogi do spania. Potem pod kierunkiem żwawego, siwiutkiego staruszka ustawiały bagaże tak, żeby zajmowały mniej miejsca i nie spadały na dół w czasie jazdy. Dla nas, dzieciaków, to była niebywała frajda. Rozpacz znikła. Mieliśmy tylu rówieśników, a wśród kufrów i tłumoków można się było świetnie bawić. Po niedługim czasie zaczęła się tragedia. Drzwi były zaryglowane, ubikacji w wagonie nie było, a nas było około stu osób. Opróżnione słoiki i dzbanki były już pełne. Próbowało się ich zawartość wylewać przez zakratowane okienka. Dziadek Podworski, bo tak nazywał się ów żwawy staruszek, jeszcze raz poprzestawiał bagaże tak, że utworzył się wśród nich lej, sięgający podłogi. Długo dłubał coś nożem i siekierką, a potem zaprosił nas posiusiać. Była to wspaniała ubikacja: otwór w podłodze o średnicy około 10 cm, do którego było wygodne zejście po kufrach jak po schodach. Jakoś szybko nazwaliśmy ten przybytek „oknem na świat", jako że stamtąd widać było szybko umykającą ziemię. Za to mocno dokuczał silny podmuch powietrza. Później jeszcze „okno na świat" miało służyć innym potwornych celom, a na razie było dobrodziejstwem dla wszystkich. Być może dlatego dziadek Podworski został wybrany starostą wagonu. W nocy świetnie się spało pod stukot kół i kołysanie wagonu. W pierwszych dniach nic szczególnego chyba się nie działo, bo moja pamięć zatarła tamte wspomnienia. Między dziećmi zawiązały się nici przyjaźni, wybuchały pierwsze kłótnie o miejsce przy okienkach czy w kolejce do „okna na świat". Głód na razie nie dokuczał, bo jeszcze były zapasy. Kobiety pocieszały 282 się jak umiały, pomagały sobie nawzajem, a starosta rządził naszą społecznością. Chodziły pogłoski, jakoby Niemcy wypowiedzieli wojnę bolszewikom. Ktoś słyszał taki komunikat na jakiejś mijanej stacji. Radość z tego wydarzenia była wielka i ku naszemu (dzieci) zmartwieniu obiecywano sobie zatrzymanie transportu. Zaczęło nam wszystkim dokuczać pragnienie. W ciągu dnia wagon nagrzewał się tak, że nie było czym oddychać. Rodzinne zapasy picia skończyły się. Starosta wydzielał wodę z beczki. Przestano nawet obmywać wilgotną ścierką niemowlęce pupcie. Dzień i noc słychać było kwilenie najmłodszych. Nam też atrakcje podróży w ciemnym pudle wagonu zaczęły się nudzić, tym bardziej, że zjadłoby się coś gotowanego lub napiło się do syta. Było tak duszno, że trudno było usnąć. Dlatego robiliśmy nocne schadzki przy „oknie na świat". Stamtąd wiało chłodem i można było do rana snuć marzenia i przewidywania na niewiadomą przyszłość. Najczęściej zasypialiśmy na „schodkach". Ostatnio nie zapalano nawet karbidówki, chyba przez oszczędność, a może dlatego, żeby nie zagęszczać powietrza. W nocy wszyscy z ulgą powitali jakieś błyski i grzmoty. To znaczyło, że zbliża się burza, ochłodzi powietrze, będzie się można umyć mokrym ręcznikiem, a może nawet uda się złapać w kubki parę kropli deszczu. Grzmiało i błyskało się coraz bliżej. Starosta ustawił w kolejkach do okienek dzieciarnię z kubeczkami i ręcznikami. Wreszcie potężny warkot, świst, huk, błyskawica i pociąg ze strasznym zgrzytem zaczął wyhamowywać prędkość. Niektórzy pospadali z półek, zwaliły się bagaże na „okno na świat". Pociąg stanął. Zamiast ciszy usłyszeliśmy świszczący warkot pikujących samolotów. Raz po raz wybuch wstrząsał wagonem. Niedaleko toru paliła się jakaś chata. To Niemcy bombardowali linię kolejową. Mówiono, że chcą nas odbić bolszewikom. Przy pochodni palącej się chaty Widać było jak obsługa lokomotywy i konwojenci kryją się w rowach obok nasypu, uciekają w zboża i krzaki, pozostawiając tyle setek, 283 a może tysięcy ludzi w zaryglowanych wagonach. Wybuchy trwały jeszcze jakiś czas, a potem w ciemnościach zaległa zupełna cisza. W wagonach na przodzie ktoś popiskiwał „Kto się w opiekę...". Po ścianach i suficie pełzały odblaski dalekich pożarów. Później usłyszeliśmy zgrzyt rygli przy drzwiach i wygoniono nasze matki z wagonu. Rano po ich powrocie dowiedzieliśmy się, że pomagały naprawiać uszkodzone tory i nasyp kilkanaście metrów przed lokomotywą. Rano pociąg powoli przejechał przez naprawione miejsce i znów ruszył na wschód. Tej nocy byłam świadkiem pierwszych i ostatnich (dla nas) odgłosów wojny. Mówiono, że już minęliśmy Moskwę. Pociąg na dłużej przystawał na małych stacyjkach i wtedy zaduch stawał się nie do wytrzymania. Coraz częściej zdarzały się omdlenia. Bardzo osłabione, z gorączką w oczach były kobiety karmiące, które zatykały buzie kwilącym maleństwom obwisłymi, pustymi piersiami. Na stacyjkach oczekiwały nas grupy kobiet rosyjskich. Widocznie wieść niosła, że polscy zesłańcy za butelkę mleka lub wody uwiązywali u sznurków zarobaczoną słoninę, jakieś ubranie czy buty. I rzeczywiście spuszczając przez kratę coś na sznurku zawsze wciągało się wodę, mleko, czasem pajdę chleba. Ale cóż znaczyło kilka butelek na taką ilość ludzi? To dziwne, że w takich właśnie warunkach mogła się zrodzić prawdziwa komuna. Wszyscy oddawali zdobyte butelki w ręce starosty, a ten dzielił po łyżce wody dla dzieci i dorosłych, po łyżce mleka dla dzieci i kobiet karmiących. Czołgaliśmy się w kolejce ze spodeczkiem po zbawczą kroplę, uważając, żeby nic nie uronić z łyżki. A jeśli trochę wody kapnęło do spodeczka przy kołysaniu wagonu, maczało się w nim język. Młode matki rozpaczały z powodu odparzelin na pupciach swych maleństw. Często wystawiały do krat w okienkach chude już tyłeczki maluchów, aby po obmyciu oplutym gałgankiem trochę obeschły czerwone odparzeliny. Na naszej półce, oprócz rodziny Aleksandrowiczów i Rodziewiczów, „mieszkała" piękna dama - aktorka z Wilna 284 - z niemowlęciem w beciku. Nie pamiętam jej nazwiska, bo nigdy więcej poza podróżą na Syberię nie zetknęliśmy się z nią. Z wyżej wymienionymi rodzinami, jak również z rodziną Rarowskich, Kubiaków i p. Julią Bielską, łączyły nas później wspólne losy wieloletniej tułaczki. Aktorka rzeczywiście nie była przygotowana do życia. Była zupełnie bezradna i niesamodzielna. Nie umiała nic zrobić koło dziecka, nie karmiła go piersią, chyba z racji zachowania urody w tej profesji. Moja Matka, karmiąc Renie, czasami brała z litości maleństwo aktorki, która początkowo nie godziła się, a potem tylko wzrokiem błagała inne kobiety o litość. Zrozumiała, że nawet kilka kropel pokarmu z pustych piersi kobiet odsuwało od jej dziecięcia śmierć głodową o dzień, dwa... Było w tej kobiecie tyle arystokratycznej dumy, że długo nie chciała wziąć od współtowarzyszek podróży nic do zjedzenia, a sama nie miała ani bagażu, ani żywności. Nikt nie śmiał jej spytać jak się to stało, że zabrano ją tak jak stała, tylko z dzieckiem w beciku. Nie dziękowała nawet staroście, który zawsze starał się przelać łyżkę mleka lub wody na jej miseczkę. Była tak bezradna, że kupki dziecka zbierała do chusteczki i wytrząsała przez okienko, nie mając zapasu pieluch. Nauczyła się od kobiet pluć na pupcię dziecka i obcierać odparzeliny, lecz nie miała odwagi obsuszyć jej przy kratach okiennych. Pamiętam, że dzień i noc siedziała nieruchomo z betem na kolanach. W ciągu dnia rzadko stawaliśmy na stacjach. Przyzwyczailiśmy się też do wielogodzinnej jazdy w tył. Już nikt nie łudził się, że odwiozą nas do Polski. Nieraz całe noce staliśmy na bocznicy lub w szczerym polu. Czekaliśmy na każdą stację z nadzieją, że zatrzymamy się i Rosjanki znów spróbują podać wody, mleka lub chleba. Nasi opiekunowie gonili te kobiety ze stacji. Po resztkach słoniny i suszonego mięsa łaziły białe larwy, panował zaduch i smród. Od jedzenia sucharów cała jama ustna była zdarta, nie dało się połykać, bo brakowało śliny. 285 Do powtarzających się co jakiś czas omdleń ludzie już przywykli. Matka nauczyła nas cucić Renie. Trzeba było pluć jej do buzi, potem trzymając za stopy potrząsać głową w dół i uderzać po pupie tak długo, aż zacznie płakać. Takie klapsy w gołe pupcie rozlegały się dość często. Nawet aktorka próbowała takiej terapii na swoim dziecku. Jak w pierwszych dniach, nadal siadywaliśmy bliżej okienek lub wokół „okna na świat". Jazda już nas nie pasjonowała, nie snuliśmy marzeń, nie bawiliśmy się. Najczęściej milczeliśmy marząc o jedzeniu i piciu. Czasem wybuchały krótkotrwałe kłótnie czy bójki z byle powodu i znów wracał spokój. Próbowaliśmy nawet pić mocz, co nam „własnoręcznie" (czy - „ręcznie?") zademonstrował Michał „Kuternoga". Pan Podworski często zarządzał ustawianie się w kolejce do okien. Nie ustawialiśmy się, raczej kucaliśmy i klękaliśmy na półkach i gęsiego posuwaliśmy się do okienek, aby złapać parę oddechów świeżego powietrza. Zarządzał przy tym wymachy rąk lub wirowanie głowy. Lecz ta gimnastyka nie przyjęła się. Taka wędrówka w kółko trochę nas zajmowała i zabijała czas. Co kilkanaście minut dochodziło się do okienka i można było wtedy oglądać mijane okolice i zachwycać się pełnią lata. Dziwnie pusto było i bezludnie dookoła. Ciągnęły się bezkresne ugory, zagajniki brzóz, rzadko pojawiała się jakaś wieś lub miasteczko. W ciągu dnia mijaliśmy 2-3 stacyjki, czasem zatrzymywaliśmy się, wtedy radość była nieopisana. Były 2-3 butelki wody, parę kromek czarnego chleba, kawałek sera. Jechaliśmy czasem parę godzin do tyłu, by na noc zatrzymać się w jakimś pustkowiu. Wydawało się, że ta podróż nigdy się nie skończy, a przecież minęło dopiero 8-10 dni. Wreszcie stała się rzecz straszna. Zmarło dziecko kobiety z przeciwległej półki. Rozpaczy matki nie da się opisać. To było pierwsze żniwo śmierci. Trzeba było coś zrobić z tym trupkiem. Na postoju kobiety stukały w drzwi, wołały przez okna na konwojentów. Bez skutku. Na następnym postoju stukano, wy- 286 machiwano przez okienka i skandowano: „Po-zwól-cie po-cho-wać dzie-cko". Rosjanki przyniosły wodę i kilka gotowanych ziemniaków. Płakały na wieść o śmierci dziecka. Z wagonu do wagonu podawano informacje o chorobach i zgonach. Pociąg znów ruszył. W wagonie był przygnębiający nastrój. Nikt tej nocy nie spał. Na środku wagonu na katafalku z kufrów leżało dzieciątko, obok siedziała matka i rodzeństwo. Starosta przy karbidówce odmawiał litanię. Swąd i zaduch był nie do wytrzymania. Dlatego karbidówkę zapalano tylko przy niezwykłych okazjach, a wówczas właśnie była ta pierwsza. Wreszcie lampę zgaszono i każdy w półśnie przetrwał do rana. Dziwny strach padł na nas - dzieciarnię. Baliśmy się schodzić do „okna na świat", bo obok leżało martwe dziecko. Nastał dzień pochmurny. Powietrze było trochę lżejsze. Czekaliśmy na deszcz, rozpoczynając naszą wędrówkę do okienek na klęczkach. Znów pociąg zatrzymał się w iglastym lesie. Głównym torem całą noc pędziły transporty na front. Matka zmarłego dziecka znów zaczęła zawodzić myśląc, że zbliża się czas rozstania, że zaraz otworzą drzwi i zabiorą dziecko. Dzieciarnia też ożywiła się. Myśleliśmy, że w czasie pogrzebu będzie okazja rozprostować nogi i pobiegać po lesie. Kobiety zawinęły dziecko w prześcieradło i obwiązały czymś. Konwojenci chodzili wzdłuż wagonów i na nasze błagania odpowiadali: „Otkrywat' wosprieszczajetsia", „Otkrywat' dwier' zaprieszczie-no"3. Wtedy w całym transporcie podniósł się bunt: krzyczano i stukano w ściany i drzwi. A oni zbierali się w grupki, palili papierosy i o czymś dyskutowali. Zaczął padać rzęsisty deszcz. Każdy cisnął się do okienek z kubkami, spodkami i ręcznikami. W wagonie już nie było tak gorąco. Unosił się lekki odór słodkawo-mdlący, a z lasu pachniało żywicą. Moczyliśmy w deszczówce suchary i zajadaliśmy. Tak samo nagle niebo Otkrywat'... (ros.) - Zabrania się otwierać. Otwieranie drzwi jest zabronione. 287 rozpogodziło się, zrobiło się parno i duszno. Nad lasem stanęła wielobarwna tęcza. Na wieść o tym zaczęliśmy się pchać do okien. Zrobił się zgiełk, posypały się szturchańce od chłopców. Starosta skarcił nas, że wrzawą zakłócamy dziecięciu wieczny odpoczynek. Potem zarządził przesuwanie się na klęczkach do okien, bo słońce silnie przypiekało i wagon nagrzał się. Nasi opiekunowie poszli do lasu, zostawiając tylko jednego do ochrony. Starosta powiedział, że chyba szukają miejsca na groby. Jakże piękny wydał się świat zza kratek. Tak chciałoby się boso pobiegać po rosie. A las jak pachniał i rozbrzmiewał trelami ptaków. Wydawało mi się, że już minęły całe wieki, kiedy po raz ostatni dotykałam stopą ziemi. Kiedy wędrowałam do następnego okienka, ktoś oznajmił, że „oni" wracają i niosą pełne czapki poziomek i jagód. Rzuciliśmy się do okien. Nigdy dotychczas głód nie dał tak silnie o sobie znać, jak w tej chwili. Nie mogłam oderwać oczu. Oni wsypywali garściami jagody do ust. Pod szczękami poczułam skurcz. Wtedy za garść poziomek byłabym gotowa zaprzedać duszę diabłu. Przywołała nas Matka, bo Reniusia była bardzo słaba. Dziecko dostawało „suchych" torsji i mdlało. Mam kazała pluć jej w dziobek. Ona spijała ciągnącą się ślinę i wołała „jesce". Wreszcie usnęła. W międzyczasie starosta pertraktował z konwojentami co do pogrzebu dziecka, błagał, by choć zabrali zwłoki i zostawili w lesie. Oni kpili sobie ze staruszka, że „polskij bandit udirat' chocziet"4. Wieczorem kilkoro starszych dzieci, w tym mój brat, dostało strasznych torsji. Do „okna na świat" nie wszyscy zdążyli i nie mogli się dostać. Matkom zabrakło szmat, aby sprzątać po dzieciach, bo te odruchy udzieliły się prawie wszystkim. Kobiety rwały prześcieradła. Każda matka chciała, żeby jej dziecko było jak najdłużej przy oknie. Zachwiał się porządek, nikt nie Polskij bandit udirat' chocziet (ros.) - polski bandyta chce wiać. 288 słuchał starosty. Zapanowała panika i histeria, bo ktoś powiedział, że to tyfus brzuszny. Przed północą pociąg ruszył dalej. W wagonie był zaduch i trupi odór. Dzieci majaczyły, matki płakały z bezsilności. Tej nocy znów paliła się karbidówka, bo większość dzieci była chora. Pani aktorka kołysała swój bet i pluła dziecku do buzi na wzór mojej Matki. Drzemałam jak wszyscy, od okienka ciągnęło chłodem, że trzeba się było przykryć. Starosta zebrał przy „oknie na świat" kilka rozsądnych kobiet i naradzał się, co robić. Pewnie chodziło o usunięcie trupka i zapobieżenie epidemii w wagonie. Bo przecież brud, głód, cuchnące kwasami żołądkowymi ubrania i pościel mogły zapoczątkować prawdziwą katastrofę. Uradzono czekać do rana, do następnego postoju. Słońce wzeszło, nikt się nie budził, wszyscy spali w przeróżnych pozycjach. Chłód ranka przyniósł ulgę. Ja też obudziłam się od chłodu. Koło mnie siedziała aktorka, kołysała dziecko, mruczała kołysankę, chociaż jej dziecko spało. Pociąg szedł dość wolno, sapał wspinając się na zalesione wzniesienia. Stanęliśmy na jakiejś małej stacyjce. Radosne wciąganie butelek wody, ugotowanych ziemniaków, a nawet chleba. Powtórzyły się prośby i stukania do drzwi. Kobiety rosyjskie kiwały głowami ze współczuciem, płakały, dopóki nasi opiekunowie nie wypchnęli je za ogrodzenie stacji. Pociąg znów ruszył. Słońce wzbijało się coraz wyżej, ale upału nie było. Pociąg cały czas kluczył i wspinał się. Jechaliśmy przez jakieś góry. Ktoś mówił, że to chyba Ural. Rzeczywiście - następną większą stacją był Uralsk. Tu znów była woda, ziemniaki i chleb. Nikt nam drzwi nie otworzył. „Mumijka" leżała już kilka dni. Wszyscy byli jacyś apatyczni. Dzieciarnia już nie wędrowała do okien, tylko szczelnie skupiła się przy kratkach. Siedziałam w odrętwieniu przy okienku wśród dzieci i bezmyślnie obserwowałam góry. W uszach mi dzwoniło, serce łomotało jak szalone, chwilami zapadałam w półsen. Tak przetrwaliśmy jeszcze jedną noc. 289 Rys. 2. Ural. 290 Około południa następnego dnia zobaczyliśmy w oddali w kotlinie jakieś duże zadymione miasto. Jechaliśmy wzdłuż jakichś rozkopów. Olbrzymie dźwigi kiwały głowami nad malutkimi wagonikami. Przyglądaliśmy się tej kopalni. Na łagodnych zboczach przycupnęło rozległe miasto. Dymiły fabryczne kominy. Później ten widok znikł mi za wzniesieniami, by znów pokazać się w całej okazałości. 2 naszej strony potwornie dymiły jakieś hałdy. Chłopcy mówili, że to wulkany. Ostry dym wywoływał kaszel. Wreszcie pociąg wtoczył się na stację. Przeczytaliśmy długi napis: „Pierwouralsk". A więc byliśmy po drugiej stronie Uralu. Rosjanki jak zwykle przyszły z wodą, chlebem i ziemniakami. Kobiety na sznurkach spuszczały jakieś łachy, a wciągnęły kilka sporych kawałków chleba. Kobiety rosyjskie mówiły, że „fryce"5 prą na Moskwę. Nasi konwojenci poinformowali, że wkrótce dostaną „prikaz"6 otworzyć drzwi. Pociąg ruszył dalej i po kilkunastu kilometrach zatrzymał się w lesie. Starosta zarządził, żeby odsunąć kufry od drzwi. Mijały godziny i nic się nie działo. Przy „oknie na świat" było tłoczno, bo wiele dzieciaków bolały brzuchy. Widocznie od małej jak pudełko zapałek porcji świeżego chleba i surowej wody. Starosta kazał ten postój wykorzystać na przejrzenie ubrań i tępienie wszy. Sam przeglądał nam głowy. Wszyscy oswoili się z widokiem białej mumii na katafalku, przy którym zupełnie obojętnie siedziała matka. A może jej już zabrakło łez? Tej nocy znikła biała kukiełka. Chłopcy szeptali nam przy „oknie na świat", że starosta poćwiartował trupka i wysunął po kawałku przez dziurę „okna na świat". Matka zbyła nasze pytanie milczeniem. To był dla mnie wielki wstrząs. Z przerażeniem patrzyłam na staruszka, jak na zbrodniarza. Następnego dnia powtórzyły się torsje, omdlenia i biegunka. Ckliwy, trupi odór nie znikał, pomimo zniknięcia mumii. Prze- „Fryc" - pogardliwe określenie Niemca w ZSRR w czasie wojny. Prikaz (ros.) - rozkaz. 291 sortowano suchary, kasze, resztki suszonego mięsa i wędzonej słoniny. Wszystko, co było zepsute, wyrzucano przez okienka i otwór. Zresztą zepsute produkty żywnościowe śmierdziały inaczej. W innej części wagonu było znośnie, tylko na naszej półce zagęszczony odór wywoływał odruchy wymiotne. Znów trwała wędrówka do okien. Nasza Renia przysuwała usteczka do moich i prosiła pić. Chciwie wylizywała ślinę, a potem zaczęłam ją karmić przeżutą papką z sucharów. To był mój niepisany obowiązek. Aktorka jak zwykle siedziała z nieodłącznym betem na kolanach. Trudno już w niej było poznać dawną piękną, zadbaną kobietę. Janek szepnął mi, że „paniusia" zwariowała, bo co jakiś czas nachylała się nad betem, popiskiwała jak dziecko, a potem kołysała uspokajając. Rzeczywiście, do wieczora powtarzała to kilkakrotnie. Tego dnia jeszcze nie dostaliśmy wody, bo dłuższy postój był w lesie. Przywykliśmy już do wszystkiego, tylko ten utrzymujący się odór był nie do zniesienia. Kilka kobiet szeptało ze starostą. Staruszek łamiącym się głosem oznajmił, że w wagonie chyba znowu jest trup, i apelował do kobiet, by przyznały się do tego, jeżeli nie chcemy, żeby nasz transport zmienił się w pociąg-widmo. Przegłosowano, żeby zrobić rewizję. W półmroku kobiety odwijały swoje kwilące maleństwa, stawały z nimi przed obliczem „komisji" ze starostą na czele i wracały na swoje miejsca. I tak według listy kontrolowano stan dzieci. Wyczytano nazwisko aktorki. Nie chciała iść do kontroli. Tuliła bet do siebie, a w oczach miała zwierzęcy strach. Któraś z kobiet odebrała jej bet i podała na „stół". My siedzieliśmy wokół „komisji" i nic nie uszło naszej uwadze. Gdy rozwinięto bet i brudne pieluchy, wszystkich poraził nieopisany widok. Dzieciątko nie żyło już od kilku dni. Było już w takim rozkładzie, że na pieluchach zostały całe płaty gnijącego ciałka. Odór był tak potworny, że większość dzieci rzuciła się do „okna na świat", niektóre nie zdążyły. 292 Kobiety trzymały krzyczącą aktorkę. Wreszcie zemdlała. Zapanowała głucha cisza. Ktoś zaczął odmawiać jakąś modlitwę, kilka głosów podtrzymywało ją. Starosta kazał matkom schować dzieci pod koce. Widocznie chciał nam oszczędzić tak silnych wstrząsających wrażeń. Słychać było głuche uderzenia i bardzo głośną modlitwę. Kiedy nas wypuszczono spod koców, w wagonie panował porządek i cisza. Aktorka leżała z zamkniętymi oczami. Starosta siedział bez ruchu ze zwieszonymi rękami. Musiał to być wyczyn ponad jego starcze siły. Ta noc dla mnie była straszna. Śniło mi się, że starosta rąbie mnie na kawałki, a ja nie mam siły powiedzieć mu, że żyję. Obudziłam się z krzykiem i przytuliłam się mocniej do śpiącej Matki. Nie mogłam zasnąć. Chłód świtu wdzierał się przez okienko. Wreszcie usnęłam, a kiedy obudziłam się, pode mną była mokra ciepła plama. Od tej pory moczenie nocne stało się największym koszmarem i wstydem na długie lata. Bałam się panicznie nocy. Drżałam na samą myśl, że wkrótce zrobi się ciemno, że zmorzy mnie sen i obudzę się znów upokorzona faktem dokonanym, klapsami Matki i kpinami rówieśników. To zaprzątało mnie do tego stopnia, że niewiele pamiętam, chyba że postać aktorki z obdartym betem na rękach, kołyszącą się jednostajnie i nucącą jakąś kołysankę, ze straszną pustką w oczach pod kosmykami bezładnych siwiejących włosów. Jej puste i nieobecne oczy budziły lęk i bałam się spojrzeć w jej stronę, chociaż jej postać jak magnes co chwila ściągała moją uwagę. Po kilku dniach podróży pociąg zatrzymał się w jakiejś dolinie wśród lasów. Z okienek roztaczał się bajeczny widok. Dolinę wśród lesistych wzgórz ze strumykiem zamykały kolczaste druty. Trudno byłoby oderwać oczy od tego zakątka raju, gdyby nie te druty ginące gdzieś w perspektywie lasów. Cisnęliśmy się wszyscy do okien, gubiąc się w domysłach, po co to ogrodzenie. Przecież te stare druty były tutaj jedynym śladem bytności człowieka, ponieważ cała dolina była nieskalana ludzką stopą. W słońcu iskrzył się spory strumyk, po obu jego stronach była trawa po pas, upstrzona różnokolorowym kwieciem. 293 Usłyszeliśmy głos szefa pociągu, który przez tubę podawał komunikat nawołujący do karności. Obiecał, że za chwilę drzwi zostaną odryglowane, że będzie można wyjść z wagonu na łąkę, że można będzie wykąpać się i przede wszystkim doprowadzić do porządku wagony. Zaznaczył również, że gdyby ktokolwiek chciał uciekać, zginie w tajdze, ponieważ na setki kilometrów nie ma tu żadnych ludzkich siedzib. Wszyscy rzucili się do drzwi, uprzątano stosy kufrów, odsuwano dalej, żeby zrobić dojście do rozsuwanych drzwi. Rozgorzały wśród nas bójki o bliższe miejsce przy drzwiach. Po kilku chwilach dał się słyszeć zgrzyt rygli, drzwi się rozsunęły i jaskrawe słońce na moment nas oślepiło. Pchano się, zeskakiwano z wysokich wagonów. Wszyscy pędzili na łąkę, tarzali się w trawie, dopadli rzeczułki. Każdy chłeptał czystą wodę, leżąc na brzuchu, aby wreszcie po tylu dniach nasycić się tym naj-niezbędniejszym darem natury. Dzieci w ubraniach właziły do wody, piszczały z radości ochlapując się nią. Matki zdejmowały dzieciom ubranka, myły je, prały odzież. Szkraby, napiwszy się, rozłaziły się po łące. Ktoś krzyknął, że w trawie są poziomki. Kto żyw rzucił się na poszukiwanie smakołyków. I rzeczywiście, rozchyliwszy trawę zobaczyliśmy jak krwawiły się wśród zieleni dorodne poziomki. Oprócz poziomek rosło tu również dużo szczawiu. To była prawdziwa uczta: czysta woda, poziomki, szczaw i dużo słońca i powietrza. Dopiero tu na łące można było przekonać się, że w tym transporcie było nas kilka tysięcy. To było mrowie brudnych, wychudzonych ciał. Wreszcie matki rozbierały się, aby w bieliź-nie wejść do wody, wymyć się i wyprać wierzchnią odzież. My - dzieciarnia byliśmy w swoim żywiole. Na skutki pierwszych chwil wolności nie trzeba było długo czekać. Rozstrój przewodu pokarmowego zaczął się prawie natychmiast. Większość zaczęła szukać w wysokich trawach miejsca dla swoich cierpień. Już nie było słychać radosnych głosów i śmiechu. Skutki picia w nadmiarze świeżej wody i jedzenia 294 poziomek i szczawiu były opłakane. Największą rozrywkę mieli nasi konwojenci. Kpili, że „polskaja skotina"7 (bydło) nie umie „kulturno dierżat' siebia"8 na łonie przyrody. Mieli rację _ ten skrawek raju wkrótce zamienił się w cuchnące, stratowane śmietnisko. Matki porządkowały wagony, trzepały pościel dosuszały przepłukaną odzież. Znosiliśmy wiązki piołunu przeciw robactwu. Przed wieczorem wszyscy w milczeniu ciągnęli do wagonów. Wreszcie i dorośli bez zażenowania kucali koło wagonów na naszych oczach. Odtąd drzwi nam już nie ryglowano, tylko kazano wysunąć i umocować sztabę. Te otwarte drzwi odciążyły wielce „okno na świat", bo dzieciaki zwieszały zadki trzymając się za sztaby. Były nawet konkursy: kto dalej „siuśnie". Oczywiście, dziewczynki przegrywały. Matki próbowały nas strofować za takie nieprzyzwoite zabawy, ale wkrótce dały spokój, bo naszej sporej gromadki nie dało się utrzymać w karności, tym bardziej, że drzwi odtąd stały się miejscem naszych stałych zbiórek. Porządek wśród nas utrzymywał „Kuternoga" Michał, który pięścią Wywalczył sobie „mir" wśród dziecięcej społeczności. Za jego sprawą starosta pozwolił poustawiać-bagaże tak, żeby było dużo miejsca dla nas koło drzwi. W czasie dłuższych postojów biegaliśmy d0 lasu po grzyby i jagody, znosiliśmy chrust. Matki na kamykach ustawiały garnki, jeśli w pobliżu odkryliśmy wodę. W garnkach tych kobiety gotowały krupnik na słoninie i grzybach. Czasem konwojenci zabawiali się naszym kosztem. Ogłosiwszy kilkugodzinny postój, nagle zmieniali decyzję, pociąg ruszał. Kto żyw gramolił się do wagonu, a na zakręcie wzdłuż torów widać było cały szereg ognisk z garnkami, w których gotował się jedyny tego dnia skromny posiłek. Wśród rechotu konwojentów słychać było nawoływania i płacz matek, bo przecież dzieciaki w pośpiechu wskakiwały do byle jakiego wagonu. Polskaja skotina (ros.) - polskie bydło. Dierżat' siebia kulturno (ros.) - zachowywać się kulturalnie. 295 Pamiętam, że raz taki żart „opiekunów" skończył się tragicznie, bo ktoś odpadł od grona czepiających się breku, przewrócił się, a potem biegł za pociągiem, aż zniknął w oddali. W naszym wagonie nic takiego nie wydarzyło się, może dzięki żelaznej dyscyplinie „Kuternogi". Były w takich sytuacjach i śmieszne wydarzenia. Zapamiętałam jedno, chyba dzięki interesującemu podlotki przypadkowi. Gdy pociąg już nabierał prędkości i wszyscy już zostali wciągnięci do wagonów, nagle na nasyp zaczął gramolić się stary Żyd, z któregoś z przednich wagonów, trzymając spodnie w garści. Nasze kobiety i chłopcy zdążyli go złapać za rękę, nogi wlokły mu się po podkładach. Żyd był tak przerażony, że tylko wytrzeszczał oczy i charkot wydobywał się z jego gardła. Nie wciągnięto by go do wagonu, gdyby nareszcie nie zrozumiał polecenia, że musi podać drugą rękę. Wreszcie wciągnięto go całego i zdrowego. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że został bez spodni. Wszyscy śmiali się do rozpuku, zanim biedny Żydowina zorientował się, że jest nagi. Wtedy przycupnął biedaczek za pierwszym tobołkiem, kryjąc obiema rękami przedmiot naigrywania się kobiet. Płakał jak dziecko, a baby wciąż nagabywały go o „obrzynka". Wreszcie, gdy kobiety miały już dość uciechy, któraś dała mu jakieś spodnie. Z Irką Kubiak nie rozumiałyśmy w czym rzecz, dopiero Michał objaśnił nam jak to jest ze zwyczajami Żydów9. Nie wierzyłyśmy w takie kalectwo, bo przecież przez dość długą chwilę nagość Żyda przykuwała naszą uwagę, zanim ukrył w dłoniach normalny przedmiot naigrywania się. Nic co ludzkie nie było nam obce już wówczas, bo przecież załatwiało się swoje potrzeby fizjologiczne z pędzącego pociągu, a na postojach kucano tuż przy wagonach tak normalnie, jak gdyby to było spotkanie towarzyskie. Chodzi o obrzezanie. 296 Mijaliśmy jakieś osady, miasteczka i miasta zagubione wśród wzgórz i lasów. Janek z „Kuternogą" zapisywali nawet ich nazwy. Pamiętam Swierdłowsk, Czelabińsk, Pietropawłowsk. Czasem na długich postojach odbywał się następny pogrzeb jakiegoś staruszka czy dziecięcia. Dla nas, zdrowych dzieci, był to czas względnej sytości i atrakcji. Biegało się po grzyby i jagody, dopóki było słychać modlitwy i śpiew pogrzebowy. Nawet dziwiliśmy się, że zapłakane matki nie cieszyły się z przyniesionych smakołyków, tylko szczodrze rozdzielały szturchańce. Dopiero później zrozumiałam, dlaczego matki chciały nas mieć tuż przy sobie. Na jednym z postojów chłopcy wymyślili ciekawą zabawę. Gdy ogłoszono koniec postoju, wciągnęli nas oni na brek, stamtąd na dach wagonu, tuż przy lokomotywie. Gdy pociąg ruszał, trzeba było skakać z dachu na dach, aż trafiało się na swój wagon. Wtedy spuszczało się nogi na wprost drzwi, wisząc na rękach u gzymsu dachu, aż matki znów z płaczem wciągały delikwenta do wagonu. Po popiskiwaniu i pocałunkach dostawało się tęgie lanie, dopóki matki nie opadały z sił, tłumacząc na naszych zadkach i grzbietach niebezpieczeństwo takich wybryków. Raz przeżyłam piekło, kiedy bojąc się skoczyć w pędzie zostałam na dachu z jakimś mniejszym chłopaczkiem. Kiedy zauważyliśmy, że zbliżamy się do tunelu, zdążyłam szarpnąć dzieciaka za rękę, doskoczyć do wywietrznego kominka, uchwycić się mocno i położyć. Straszny huk sparaliżował świadomość, dym dławił płuca. Wreszcie tunel skończył się. Trzeba było zdobyć się na skoki, żeby chłopcy potem nie kpili. Mój mały towarzysz skakał jak wiewiórka. Pierwszy skok na następny dach odbył się z zamkniętymi oczyma, następne były już łatwe, bo przecież w pędzie skracała się odległość między wagonami. Wypadłam na „tchórza" dopiero na swoim wagonie, bo za nic w świecie nie mogłam odważyć się zsunąć z dachu. I tak przeleżałam na dachu bardzo długo, aż do następnego po- 297 stoju. Wtedy ściągnięto mnie do wagonu. Nie lanie Matki mnie bolało, stokroć boleśniejsze były drwiny chłopaków, którzy wreszcie skwitowali wszystko epitetem „fajtłapa" i nie chcieli więcej zabierać mnie na takie eskapady. Na postojach wolno mi było tylko pędzić do lokomotywy po „kipiatok", tzn. po gorącą wodę, którą czasem spuszczał nam do naczyń „koczegar"10 Waśka. Następnego być może dnia pociąg sapiąc wciąż wspinał się pod górę i wreszcie stanęliśmy na stacji Barnauł. Tu odczepiono kilka ostatnich wagonów i pozostawiono je. Rosjanki przyniosły pajdy chleba, cebulę i solone kawałki sera. Przez tubę zakomunikowano, że na każdej stacji następnej będą odczepiać po kilka wagonów. Całą noc likwidowaliśmy swoje barłogi, pakowaliśmy rzeczy i każdy liczył swoje tobołki. O wschodzie słońca, w Bijsku, odczepiono znów następne wagony, a nas powieziono dalej. Po paru godzinach zadyszki lokomotywy zatrzymaliśmy się na stacji Gorno-Ałtajsk. Tam był koniec kolei. Wokół były góry, powietrze ostre, widoczność wspaniała. Od gmachu stacji ciągnęła się główna ulica, a po obu jej stronach rozsiadło się szeregiem kilkanaście drewnianych domków z rzeźbionymi okiennicami i facjatkami. Ciekawe baby rosyjskie i ich dzieciarnia podchodziły do nas, rozmawiały, współczuły. Każda z nich coś tam przyniosła do zjedzenia. Od nich dowiedzieliśmy się, że oprócz zawiadowcy i kilku milicjantów wszyscy mężczyźni „uszli na giermanca"11. Kobiety pozabierały nas po kilkoro do swoich domów, aby nam dać jeść. „Nasz" dom był skromny, lecz czyściutki. W oknach i na półkach były papierowe firaneczki-wycinanki. Przed całym szeregiem ikon paliły się oliwne lampki. Tylko to zapamiętałam. 10 Koczegar (ros.) - palacz.. 11 Uszli na giermanca (ros.) - poszli na Niemca. 298 Rys. 3. W Górach Ałtajskich 299 Kiedy wróciliśmy na stację, przyjechały skądś z gór wysokie dwukołowe fury, zaprzężone w woły o potężnych rozłożystych rogach. Załadowano i przywiązano nasze bagaże, a my mieliśmy iść pieszo. Nikt nas nie sprawdzał ani nie przydzielał do poszczególnych fur. Staruszkowie - woźnice sami zachęcali do swojego środka lokomocji. Wreszcie cała kawalkada ruszyła. Podróż ta była długa i męcząca. Trzeba było wspinać się pod górę, to znów na łeb - na szyję zsuwać się po stromiznach i wertepach. Nasi woźnice to podganiali woły, to podtrzymywali łańcuchami olbrzymie koła. Zresztą dostojne woły radziły sobie znakomicie, gorzej było z ludźmi. Mniejsze dzieci i staruszkowie często przysiadali na furach. Na każdej przełęczy odłączano po kilka fur, a nasze cztery fury dotarły przed wieczorem do jakiejś wioski w lesie. Tu też były takie same rzeźbione drewniane domki, lecz nie wzdłuż ulicy, tylko rozrzucone bezładnie wśród drzew. Nasze fury zatrzymały się na wiejskim placu czy polanie przed najbardziej okazałym parterowym budynkiem z czerwoną flagą. To był „sielsowiet"12, czyli rada wiejska. Tu nas czekano i bardzo gościnnie przyjęto. Byłam tak zmęczona, że nie mogłam dokończyć kubka mleka ze świeżym, pachnącym razowcem. Zasypiałam szczęśliwa, że wreszcie pociąg nie telepie, że wreszcie skończyła się ta koszmarna podróż w nieznane. Nie przewidywało wówczas serce dziecięce, co nas jeszcze czeka, ile razy sądzone nam będzie znów rozpoczynać przymusową wędrówkę, z jakimi potwornościami jeszcze los miał nas zetknąć, iloma trupami zaznaczyć trasę naszej tułaczki, wciąż i wciąż w nieznane. Na drugi dzień przewodniczący sowchozu13, bez ręki, w wojskowym mundurze z medalami, przydzielał polskie rodziny na kwatery do Rosjanek. 12 Sielsowiet - sielskij sowiet (ros.) - rada wiejska. 13 Sowchoz - sowietskoje choziajstwo (ros.) - państwowe gospodarstwo rolne. 300 2. MIĘDZY PAMIREM A MORZEM KASPIJSKIM (lata 1941-1944) Dostaliśmy z panią Aleksandrowiczową pokoik na poddaszu u „cioci Szury", której mąż też był na froncie. Miała ona jedynego dorosłego syna, chorego umysłowo i sparaliżowanego. Przewodniczący rozdzielił prace między nasze matki. To był swinosowchoz im. Ordżonikidze14. Wspaniale nam się mieszkało u cioci Szury, chociaż na tych „Wyszkach"15 było nam bardzo ciasno. Nas było czworo, a pani Aleksandrowiczową miała starą matkę i czwórkę dzieci: Niutkę, Teńkę (Tereskę), Kazika i najmniejsze, którego imienia nie pamiętam. Cała nasza dziesiątka gnieździła się w malutkim pokoiku na poddaszu, do którego wchodziło się po stromych, skrzypiących schodach, też rzeźbionych. Matki nasze pracowały od świtu do nocy w oddalonej „świńskiej fermie", a my odbywaliśmy długie wędrówki z rosyjskimi dziećmi do lasu po grzyby, maliny, „smorodinę" (dzikie porzeczki) i po orzeszki bukowe (a może cedrowe?). Późno w nocy matki przynosiły nam kilka gotowanych ziemniaków w łupinach, kradzionych świniom. Najczęściej dokarmiały nas Rosjanki za jakieś drobne przysługi. Ciocia Szura kazała nam pilnować przywiązanego syna i zostawiała w piecu chlebowym ciepłą kaszę ze skwarkami. Karmiąc nieszczęśnika, oszukiwaliśmy, bo kaszy było nie za wiele, a nas „opiekunów" - sporo. Pamiętam do dziś, jak to olbrzymie bełkocące dziecko płakało, kiedy zjadaliśmy jego kaszę, dając mu tylko skromne resztki. Większość wydarzeń z tego sowchozu zatarła mi się w pamięci. Pamiętam tylko głęboki jar w lesie z ryczącym wodospadem i wartką górską rzeką. Siadywaliśmy na głazach i łowiliśmy Swinosowchoz (ros.) - ferma, na której hoduje się świnie; Ordżonikidze Grigorij (1886-1937) - sowiecki działacz komunistyczny. Wyszka (ros.) - tu: wysoka półka. 301 widełkami ryby - głowacze. Późną jesienią wreszcie dano nam pracę. Kazano wszystkim dzieciom zbierać po 20 kg żołędzi i trójgraniastych orzeszków z cedru łub buku. Za to dostawaliśmy „pajok"16 - 250 gramów chleba. Gdy spadły śniegi, praca i chleb skończyły się. Zaczął nam doskwierać głód. Robiliśmy pułapki na wrony, chodziliśmy na posługi za miskę barszczu z chlebem. Nigdy jeszcze nie byliśmy na fermie. Matki mówiły, że tam jest kilka tysięcy świń, które karmi się otrębami i mąką z uzbieranych przez nas żołędzi i orzeszków, a ziemniaków dodaje się bardzo mało. Jedzenie gotuje się im w olbrzymich okrągłych kotłach, ustawionych nad paleniskami na mocnych rusztowaniach. Miesza się w tych kotłach z rusztowań długimi kijami. Kilka kobiet miele ręcznie na różnych żarnach zboże, ogromne zapasy żołędzi i orzeszków. Zupa z nich jest tak gorzka, że nawet świnie niechętnie jedzą. My też próbowaliśmy piec „le-pioszki"17 z żołędzi - były gorzkie. Nawet ugotowane na gęsto na rosole z wron i wróbli - mdliły. Pewnego dnia w grudniu, koło „sielsowietu" bito na alarm w żelazną szynę. Okazało się, że coś się stało na fermie. Popędziliśmy tam z rosyjskimi kobietami, gnani niepokojem o nasze matki. To matka krzywicznego Józusia wpadła do kotła, kiedy z rusztowania mieszała gotującą się karmę dla świń. Zebrał się koło kotła tłum kobiet z kijami i w gęstej papie starały się wyłowić nieszczęsną. Wyczerpywały wiadrami gorącą karmę i wreszcie wyciągnęły ciało kobiety oblepione mazią. W tym czymś nadętym trudno było rozpoznać postać ludzką. Kobiety wiadrami lały wodę, żeby to „coś" obmyć z papki. Nam kazano iść do domu, ale ciekawość była silniejsza. Obrzmiałe ciało pękało i lała się z niego wodnista ciecz. Staruszkowie rosyjscy 16 Pajok (ros.) - przydział żywności. 17 Lepioszka (ros.) - placuszek. 302 zbili z desek trumnę i w niej przewieziono ciało do sielsowietu. Całą noc kobiety paliły lampy (znalazły się nawet świece), śpiewały i odmawiały modlitwy. Do rana woda kapiąca z trumny zalała podłogę. Nikt już nie otwierał płaskiego wieka trumny. Wyniesiono ją na cmentarz. I tak wśród prawosławnych krzyży pojawił się nasz, katolicki. Ta tragedia wryła się głęboko w mą pamięć. Nie pamiętam, kto przygarnął Józusia. Wiem tylko, że czasem pętał się wśród nas. Wkrótce świnie pozabijano, posolono i w beczkach odesłano na font, a nam kazano zbierać się do drogi. Pamiętam, że jechaliśmy dość długo saniami zaprzężonymi w te same woły. Zawieziono nas do drugiego sowchozu, w którym na owczej fermie pozostały całe góry wełny. Wszystkie polskie rodziny mieszkały w długim domu z kloców drewna, bez ścian działowych. Wzdłuż ścian były zrobione przegrody z desek, wypełnione igliwiem. Matki od razu zakrzątnęły się, żeby na narach zrobić wygodne leże. Pośrodku „obszczeżytija"18 stał kamienno-żelazny piec. Przy drugiej ścianie - cały szereg kołowrotków i jakieś deski z gwoździami. To była nasza manufaktura. Dzieci skubały wełnę, niektóre kobiety gręplowały ją na deskach z gwoździami, inne przędły wełnę na kołowrotkach i wrzecionach, jeszcze inne robiły nauszniki, rękawice i swetry „dla frontu". To były piękne wieczory. Przychodziły kobiety rosyjskie z wrzecionami. W domu było ciepło, na buchającym żarem piecu zawsze coś się gotowało, paliły się naftowe lampy i smolne łuczywa. Rosjanki opowiadały ciekawe historie, czytały listy z frontu albo śpiewały. To było moje pierwsze zetknięcie się z rosyjską pieśnią ludową i wojskową. Byłam oczarowana i zasłuchana w piękne, tęskne melodie, śpiewane na kilka głosów. Właśnie ten śpiew, potem już wspólny, zabijał nam czas wytężonej pracy. 18 Obszczeżytije (ros.) - tu: długi barak zamieszkały przez kilka rodzin. 303 Rosły worki wyrobów dla frontu. Co jakiś czas zabierano te worki, a zostawiano mąkę, kaszę, trochę cukru i naftę. Sobotnią rozrywką była „bania" i „wieczorynka". Ta „bania", tzn. łaźnia, była zbudowana z całych kloców drewna, z ogromnym paleniskiem, w którym prażyły się duże kamienie. Rozpalone do białości kamienie polewało się wodą. Przy palenisku nagrzewały się duże żeliwne garnki z wodą. W gęstej parze nic nie było widać. Dookoła ścian na półkach wszyscy prażyli się i biczowali brzozowymi miotełkami. Największym powodzeniem cieszyła się środkowa, niska ława. Prawie w kolejce stało się do tego miejsca tortur. Delikwenta biczowano, masowano, polewano naprzemiennie wodą zimną i gorącą. Rosjanki i co odważniejsze dzieci wybiegały nago na śnieg, nacierały ciało śniegiem lub tarzały się, a potem znów do „bani", by parować na półkach i okładać się miotełkami. A przy tym ile było żartów i śmiechu. Ciekawe, że nikt z nas nie przeziębił się, a nawet nie miał kataru. Później, wieczorem po „bani", urządzano wieczorynki w sowchozowej świetlicy przy „sielsowiecie". Tańczono pod „harmoszkę"19 starego dziadka. Nikt nie stał, każdy skakał „hopaka" lub sunął w korowodzie z chusteczką w ręce, przy tęsknych, rozlewnych śpiewach. Przy wełnie wieczorami już wszyscy: Rosjanki, nasze matki i my - dzieciarnia - śpiewałyśmy i po rosyjsku, i po ukraińsku, i po polsku. Rosjanki odkryły nawet mój talent, byłam „zapie-walą"20. Pracowało się od rana do późnej nocy. Nauczyłam się już tu prząść na kołowrotku i robić na drutach. Nasłuchaliśmy się legend, bajek, opowiastek o duchach, wilkołakach i wiedźmach. Pamiętam pierwsze na Syberii Boże Narodzenie. Przynieśliśmy choinkę i ustroiliśmy ją w papierki z zeszytów i ukra- Garmoszka (ros.) - harmonia. Zapiewała (ros.) - solista rozpoczynający śpiew chóralny. 304 dzionego kolorowego plakatu. Matki coś tam gotowały i piekły placuszki. Wieczorem przyszły Rosjanki i też coś do jedzenia przyniosły. Były życzenia, łamanie się placuszkami, była nawet wódka-samogon i toasty „na pohybel Hitlerowi". Długo śpiewano kolędy, wspominano Polskę, sporo było łez. Kiedyś, po świętach, zapędzono nas do wyrębu lasu, bo zabrano już ostatnie wyroby „dla frontu". Jechało się dość długo na przyczepie ciągniętej przez roztelepany traktor na gąsienicach z hakami. Ścinało się siekierami i piłami drzewa nad głębokim jarem, na którego dnie - mówiono - płynie rzeka. Niektórym przydzielono stare walonki21. Chusty, czapki i rękawice mieliśmy zrobione z resztek wełny. Było tak zimno, że trzeba było cały czas ruszać się, żeby nie zamarznąć. Kobiety i chłopcy ścinali drzewa i zsuwali do jaru, my - dziewczęta, kilka starszych kobiet i gruba Albina siekierami odrąbywałyśmy gałęzie, co wcale nie było łatwą pracą. Skądś przysłano dwóch brygadzistów - skończonych szubrawców i pijaków. Na miejscu gotowało się „szczi" - kapuśniak, a brygadziści wydzielali po kromce razowca. Gdy wracaliśmy do domu, każdy walił się jak kłoda na pryczę, by znów o świcie ruszać do lasu. Czasem w nocy matki budziły nas na kaszę lub zupę. To był najtrudniejszy dla nas okres. Jakże różny od ciepłych, rozśpiewanych wieczorów przy wełnie. Nasi brygadziści byli srodzy, wulgarni i wiecznie cuchnący bimbrem. Pokrzykiwali na nas, szpetnie klęli i wymachiwali nahajkami. Czasem matkom udawało się ich przekupić, wtedy wcześniej wracaliśmy, do domu. Gdy byli mocno podchmieleni, czasem byli dla dzieci dość mili: pozwalali dłużej grzać zziębnięte ręce przy ich ognisku, czasem w lesie uczyli nas rozpoznawać na śniegu ślady zwierząt - wilków, dzików, niedźwiedzi, a nawet tropić rysia. Jeden z nich przechwalał się, że niedaleko stąd zabił tygrysa Walonki (ros.) - wysokie obuwie z wojłoku. 305 i nawet pokazał u pasa zasuszoną łapę, która rzekomo przynosi szczęście. Pewnej nocy obudziły nas czyjeś jęki i podekscytowane głosy naszych matek. To pojękiwała gruba Albina, której nie lubiliśmy z powodu widocznego atrybutu jej sytości, bo my byliśmy wiecznie głodni. Chichotaliśmy złośliwie, że boli ją brzuch z obżarstwa, i usatysfakcjonowani „karą bożą" - usnęliśmy. Obudził nas łomot naszych brygadzistów do drzwi i perkotanie rozklekotanego traktora. Z przekleństwem wpadł jeden z „opiekunów" i nahajką zaczął pośpieszać wszystkich do wyjścia. Któraś z matek „ugościła" go czymś z butelki, tłumacząc, że Albina będzie rodzić, więc jedna z kobiet musi zostać. Brygadzista nie chciał zostawić żadnej kobiety. Zdzielił mnie nahaja przez łeb i kazał mi zostać. Byłam bardzo uszczęśliwiona. Kobiety zdążyły mi powiedzieć, że jak Albina będzie rodzić, żebym pobiegła na wieś po starą Matrionę. Jak przyjemnie było jeszcze pospać, chociaż co chwilę budziły mnie jęki Albiny. Po jakimś czasie kazała mi wstać, wyjść po drewno, dołożyć do ognia i nastawić w dużym garnku wody. Wody w wiadrach było za mało, dlatego przynosiłam śnieg i dorzucałam do garnka. Ze strachem patrzyłem na jęczącą kobietę, która wreszcie pozostała w pozycji klęczącej. Zlana potem skowytała i wyła jak zwierzę. Chciałam biec po babkę Matrionę, lecz Albina nie pozwoliła. Kazała rozłożyć koc i prześcieradło na podłodze koło pieca. Zaczął się poród. Dla mnie, dziewięcioletniej dziewczynki, wierzącej jeszcze w bociany, to, co się wtedy działo i czego byłam świadkiem, było tak potworne i straszne, że jak w obłędzie wykonywałam wszystkie czynności nakazywane przez Albinę. Wreszcie urodził się dorodny chłoptaś. Albina zębami oderwała rąbek prześcieradła i kazała mi w ogniu nagrzać nóż. Powiedziała mi, że mam odciąć pępowinę i zawiązać tym skrawkiem. Kiedy z obu końców pępowiny chlusnęła krew - rzuciłam się do drzwi. Albina z płaczem złapała dziecko i zwarła końcówkę pępowiny w palcach. Po dłu- 306 gich perswazjach wróciłam do Albiny, przewiązałem kikutek, który już zdążył nadąć się krwią. Pod dyktando Albiny wykąpałam oślizgłego chłopczyka w niecce, owinęłam w prześcieradło i kocyk i podałam uspokojonej matce. Potem Albina kazała mi naparzyć ziół, wypiła je chciwie i znów zaczęła pojękiwać, więc zabrałam od niej dziecko i położyłam na jej wyrku. Jakiś czas pojękiwała i stękała, aż wreszcie kazała mi wziąć na kij jakiś fioletowy ochłap i wynieść na dwór. Albina powoli przeniosła się na swoją pościel, kazała zwinąć zakrwawione prześcieradło z kocem i położyć koło jej łóżka. Wypiła jeszcze ziół, obejrzała dzieciaka i zupełnie uspokojona i wyczerpana usnęła. Ja byłam ledwie żywa z nadmiaru wrażeń i też usnęłam. Budziłam się kilkakrotnie z przerażeniem i znów zapadałam w sen. Nie słyszałam nawet, kiedy wrócili z lasu i kiedy oraz jak przeniesiono mnie z podłogi na pryczę. Następnego dnia pochwaliły mnie matki, że jestem dobrą akuszerką, że tylko trochę poprawiły pępuszek, bo zostawiłam zbyt długi kawałek. Dzieciaki wypytywały mnie o szczegóły, lecz czas było wyruszyć na wyrąb. Ja jeszcze kilka dni zostawałam przy Albinie i jej dziecku. Wieczorami w kącie opowiadałam ciekawym dzieciakom jak przychodzi dziecko na świat. W ten sposób upadł mit o bocianie. Byliśmy wszyscy bogatsi i dojrzalsi o jeszcze jedną prawdę życia. Zimą zdarzyło się, że „purga" (burza śnieżna) zawaliła po dach naszą chatę. Nie trzeba było jeździć do tajgi na wyrąb. Od drzwi zrobiło się przekop do studni i drewutni. My dodatkowo przekopaliśmy się wzdłuż ściany pod dach. Tych przekopów, tuneli i szybów było kilka. Wszystko na powierzchni wyglądało jakoś inaczej: zapadły się po dach wszystkie domy, strzeliste drzewa skarłowaciały. Można było na zadkach zjeżdżać z dachu, wdrapywać się na czubki drzew i oczywiście do woli polować na różne ptaki, bo do naszych pułapek cisnęły się gromadnie. Gotowało się w garach krupnik na rosole z ptaków - najczęściej wron, obgryzało się odrobinę ciemnego mięsa. 307 Znów wróciły spokojne dni. Rosjanki przychodziły prząść, drzeć pierze, przynosiły coś do jedzenia. Znów wróciły piękne wieczory, przeplatane opowieściami i piosenkami. Znów czytano listy z frontu i opowiadano o bestialstwie hitlerowców. Kiedyś zjawił się skądś z gór prawie dziki starzec. Mówił bardzo mało, zresztą jego język był bardzo niezrozumiały, ni to rosyjski, ni to zupełnie obcy, przeplatany poprzekręcanymi polskimi wyrazami. Rosjanki żegnały się i nazywały go „licho". Mówiły, że to jest jakiś pomylony zesłaniec polski czy syn zesłańca. Później pojawił się jeszcze kilkakrotnie z workiem jakiegoś mięsa dla „bratjew Polaków"22. Kazał matkom natychmiast gotować, żeby nie było śladu po mięsie. W dużych garnkach nocą bulgotało na piecu mięso z kaszą. Sennie trzaskały drwa w palenisku, snuł się smakowity zapach mięsa i dymu, oczy się nam kleiły do snu. Baliśmy się usnąć, żeby nie zabrakło smakowitego kęska. Kiedy już na niecce parowały kawały mięsa, „Licho" klękał na środku izby, żegnał się i bił pokłony do ziemi. My też robiliśmy to samo, zerkając na nieckę. Krupnik zostawał w garnkach na następny dzień, a mięso zjadaliśmy natychmiast. Po posiłku „Licho" skręcał w gazetę jakieś śmierdzące liście, przypalał. Jego walonki schły na kołkach koło pieca, podarty kożuch wisiał przy drzwiach, o które też były oparte jego narty w formie bardzo szerokich, lecz krótkich dech z lekko zadartymi czubami. Dziad przyglądał się wszystkim ponuro, puszczał kłęby dymu, mruczał gniewnie i pluł, poruszając bezzębną paszczą, jak gdyby coś stale przeżuwał. Baliśmy się go bardzo i jednocześnie lubili, być może, że za syte brzuchy. Pamiętam, że na przedwiośniu o zmroku cała wieś wyległa na wzgórze. Stamtąd ciągnęła się niekończąca się rozpadlina, a nad dalekim horyzontem jeszcze paliły się zorze. Stamtąd, rzekomo, dochodziły odgłosy wojny. Nie udało mi się, jak innym, Bratja Polaki (ros.) - bracia Polacy. 308 słyszeć dalekich wybuchów, ani ujrzeć błysków. Godzinami patrzyliśmy na zachód. Rosjanki cicho rozmawiały, opowiadały „nowinki" z frontu. Opowiadały, jakoby „giermancy" rozbijali główki małych dzieci i wypijali mózg - stąd ich siła. Jeżeli ktoś usłyszał daleki huk lub ujrzał błysk wybuchów - zdobywał uznanie ciemnych bab jako „biezgriechowoj"23. Kiedyś znów dotarła na wieś poczta z całą masą zawiadomień o „pogibszych za rodinu"24 (poległych za ojczyznę). W takie żałobne dni wyruszaliśmy z rosyjskimi chłopcami i starcami w góry na poszukiwanie „cziudo-kornia" (cudownego korzenia), przywracającego jakoby młodość, urodę, słuch i wzrok. Nie pamiętam, żeby wśród masy przytaszczonych korzeni był chociaż jeden ten cudowny, bo jakoś nikt po wypiciu naparu nie stawał się piękny i młody. Te wyprawy były dość niebezpieczne z uwagi na włóczące się całe stada wilków. Długie kije, pochodnie ze smolnych szczap lub ucieczki na drzewa chroniły nas od śmierci. Wilki szczególnie bały się naszego piekielnego wrzasku i oczywiście ognia. Dziadkowie bali się spotkania z „miszką"25, ale na szczęście nigdy nie natknęliśmy się na niedźwiedzia. Któregoś dnia zwołano Polaków przed „sielsowiet". Enkawudziści z łazika zakomunikowali nam, że jutro mamy być gotowi do drogi. Nikt tej nocy nie spał, pakowaliśmy swój dobytek, piekliśmy „lepioszki" z mąki przyniesionej przez Rosjanki. Było dużo łez, uścisków, obietnic pamięci. Cała wieś odprowadzała nas z „harmoszką" aż na wzgórze. Znów woły wlokły się noga za nogą. Czasem fura zapadała się w resztki śniegu na przełęczach, wtedy podpieraliśmy nasze wehikuły, woźnice okładali woły batami i kawalkada wlokła się dalej. Znów zaczęła się podróż w nieznane. Wł. Biezgriechownyj (ros.) - bezgrzeszny. Pogibszyje za rodinu (ros.) - ci, którzy zginęli za ojczyznę. Miszka (ros) — miś. 309 Nasza Matka, pani Rodzie wieżowa, pani Rarowska, pani Aleksandrowiczowa i pani Kubiakowa trzymały się razem i my, dzieciaki, również. Znów przyjechaliśmy do Gorno-Ałtajska. Przydzielono nam towarowe wagony, które już częściowo były zajęte przez polskie rodziny, być może te same, które pół roku temu skierowano gdzie indziej. W wagonach było dość luźno, można się było wygodnie rozlokować na półkach. Był też na środku wagonu żelazny piecyk z rurą wystającą przez okno. Na prośbę matek rozbiegliśmy się po osadzie, ściągając drewno. Była więc gorąca herbata i placki. Dzieciarnia z naszej paczki spała na górnej półce. Nasza Mama wzięła na dół Renie, żebyśmy jej w nocy nie udusili. Nikt nie wiedział dokąd nas wiozą. Następnego dnia byliśmy w Nowosybirsku. Dostaliśmy „pajok" (przydział żywności) na kilka dni: po wojskowym bochenku chleba, po miarce mąki i kaszy i po dwie łyżki cukru na osobę. To już było coś. Mówiono, że stoimy tu tak długo, bo enkawudziści nie wiedzą, dokąd nas mają wieźć. Podawano z wagonu do wagonu pogłoski, że na Sachalin, inni znów mówili, że do gorących republik. Była więc okazja połazić po mieście. Miasto było bardzo duże, ale rozwleczone i smutne. Było tu już o wiele cieplej. Znaleźliśmy bazar, na którym nasze matki wymieniały odzież na butelkę topionego masła, miarkę kaszy i połeć cienkiej słoniny z dzika. Na bazarze dowiedzieliśmy się, że „giermancy" stoją pod Moskwą i Stalingradem, że Donbass26 zajęty, że Leningrad „okrużon w koko blokady"27. Na bazarze w Nowosybirsku pieniądz nie miał wartości, kwitł tylko handel wymienny. Po kilku dniach pociąg ruszył. Jechaliśmy dość szybko to na zachód, to na południe. Dni szybko mijały. Przejechaliśmy góry, szerokie, szare stepy. Stawało się coraz cieplej, a w dzień 26 Donbass - Donieckij bassiejn (ros.) - Donieckie Zagłębie Węglowe. 27 Okrużon... (ros.) - otoczony w pierścieniu blokady. 310 nawet upalnie. Wreszcie pociąg nocą zatrzymał się przed jakimś miastem. Rankiem podciągnięto nas na stację. Przeczytaliśmy na pięknym dworcu dziwną nazwę: Ałma-Ata i wybiegliśmy z wagonów. Było ciepło i słonecznie. Zamarliśmy w zachwycie. Całe miasto tonęło w zieleni, kwitły jakieś nieznane krzewy o korzennym, mocnym zapachu. A nad miastem w błękitnej mgle, daleko, daleko, widać było szczyty gór. Domy też były jakieś inne. Oprócz gmachu dworca i kilku innych wysokich domów, wszystkie pozostałe były parterowe, białe, jak pudełeczka bez dachów i okien, spowite w zieleń. Im dalej od stacji, tym zdziwienie było większe. Na jakimś placu stał budynek z wysoką, cienką jak komin wieżą, to znów budynek z dziwnym dachem jak skręcona muszla ślimaka. Oprócz Rosjan na ulicach było dużo dziwacznych ciemnolicych ludzi, którzy rozmawiali bardzo hałaśliwie niezrozumiałym językiem. Mężczyźni byli ubrani na biało w wyszywanych czapeczkach (tiubietiejkach), starsi w ogromnych baranich czapkach. Młode kobiety i dziewczęta nosiły długie, kolorowe suknie jak koszule, spod których wystawały czerwone, wąskie nogawki spodni. Włosy miały zaplecione w mnóstwo warkoczyków, a na głowach również wyszywane czapeczki. Starsze kobiety całe były spowite w białe płótna, na głowach miały duże, też białe, turbany, na które były zarzucone również białe chusty. Zobaczyliśmy także jakieś nieznane zwierzęta. Pognaliśmy na stację w strachu, że nasz pociąg mógł odjechać. Na szczęście staliśmy tu dzień i noc. Ruszyliśmy więc z matkami na bazar, który nietrudno było znaleźć, bo tam właśnie kierował się cały tłum. Starzy Kazachowie jechali na bazar na osłach, za nimi szły pieszo kobiety, niosąc na głowach jakieś bagaże. Jaka była nasza radość, gdy zobaczyliśmy kilka dostojnie kroczących wielbłądów. Plac targowy był niezbyt daleko od dworca. Trzymaliśmy się matek, żeby nie zgubić się w tym dziwacznym tłumie. Ja i Janek nieśliśmy w węzełkach coś do sprzedania, a Mama niosła Renie. 311 Handlowano jakąś dziwaczną żywnością. Były cienkie jak bibuła placki metrowej średnicy, suszone owoce fig i winogron. Na liściach leżały mikroskopijne osełki masła i kupki czegoś, co mogło przypominać twaróg. To coś nazywało się „czykida". Była to odcedzona, przefermentowana korzenno-słona maślanka z mleka owiec i wielbłądów. Coś tam Mama wymieniła, nie pamiętam co. Pamiętam tylko, że w dość nachalny sposób zabrano mi z warkoczy wstążki, coś za nie dając. Po południu matki prały nasze rzeczy w „aryku" - kanale za torami i gotowały jakąś dotychczas nieznaną kaszę - „dziuga-rę". Nasza paczka włóczyła się po mieście i okolicy. Wszystko dla nas było nieznane i ciekawe. To była istna „wieża Babel" z wielojęzycznym tłumem, wśród którego przeważali ciemni, przystojni Kazachowie, a także jacyś żółci skośnoocy, to znów ciemni o wystających kościach policzkowych i licho wie jacy jeszcze. Znów przed zachodem słońca znaleźliśmy się na tym samym placu, na którym stał pomnik Lenina w pełnej symbiozie z dziwacznymi budowlami. Z wieży minaretu rozległo się jakieś pobekiwanie i zawodzenie mężczyzny - eunuchowatym dyszkancikiem. Kobiety zaczęły w pośpiechu umykać. Rosjanie przechodzili obojętnie, a ci wszyscy skośnoocy i w baranich czapkach rozkładali malutkie dywaniki lub maty, klękali, głaskali brody i bili czołem o ziemię. To mułła czy muezin wzywał wyznawców proroka na wieczorną modlitwę. Później w jakiejś wąskiej uliczce natknęliśmy się na dziwne piece, wylepione na ziemi w formie gniazda os. W tych piecach palił się ogień podsycany suchą trawą i gałęziami. Obok na gliniastych platformach kobiety rozwałkowywały ciasto na nieduże lepioszki i przyklejały je na wewnętrznych ścianach pieca. Kobiety coś do nas bełkotały, uśmiechały się i częstowały z kosza ciepłymi lepioszkami. Już o zmroku zatrzymaliśmy się przy „czaj-chanie". Jest to rodzaj herbaciarni czy kawiarni na wolnym powietrzu. Zza 312 niskiego murka obserwowaliśmy cały rytuał picia herbaty. Dookoła podłużnej platformy, jak gdyby niskiego stołu, siedzieli na matach starzy Kazachowie, skrzyżowawszy nogi. Co jakiś czas sięgali po „pijały" (duże filiżanki bez ucha) i w milczeniu sączyli zieloną herbatę. Na środku tego podwyższenia dymiło jakieś dziwaczne naczynie - skrzyżowanie samowara i tykwy ze skręcanymi rurkami średniowiecznych alchemików. W górnej części żarzyły się węgle, na które sypano jakieś zioła. Przez wodę w przeźroczystym naczyniu bulgotało powietrze, a długą rurką zakończoną ustnikiem Kazachowie wciągali dym i podawali ustnik następnemu. To wyglądało tak, jak gdyby palono fajkę pokoju. W ten sposób zabijali czas dzielący ich od głównego dania - „pilawu" (z baraniny, ryżu i owoców) lub „szaszłyków", które dopiekały się na rożnach tuż obok platformy. Starcy rozmawiali bardzo mało, wyglądali jak posągi; od czasu do czasu głaskali się po brodach siwych i długich lub przykładali ręce do serca i schylali głowy w ukłonie. Nie było tu ani jednej kobiety, a „czaj-chanę" też obsługiwali sami mężczyźni. Przyszedł chłopak z pięknym mosiężnym dzbanem i z taką samą misą. Polewał wodą z dzbana nad misą końce palców staruszków i podawał ręczniki do wytarcia. Po tym ceremoniale ktoś z „czaj-chany" (tzn. znów mężczyzna w tiubietiejce) wniósł dużą misę „pilawu" i postawił ją na środek. Wszyscy powoli sięgnęli palcami do misy, zachowując kolejność sięgania po obwodzie stołu. Przy innym pomoście młodsi mężczyźni jedli szaszłyki, obgryzając kawałki mięsa prosto z długiego rożna. Po uczcie znów odbyła się tradycyjna ablucja palców i znów przyniesiono dymiącą „fajkę pokoju". Zapadła noc, więc pobiegliśmy na dworzec do wagonów, żeby nasze matki nie denerwowały się. Długo jeszcze siedzieliśmy w drzwiach wagonu. Przyszły dzieci z innych wagonów, by podzielić się wrażeniami z dziennej eskapady. Siedzieliśmy potem w ciszy, wsłuchując się w świdrowanie cykad. Nad nami 313 nawet w nocy widać było szczyty gór, a przed nami było uśpione dziwaczne miasto z bajek „Tysiąca i jednej nocy". Położyliśmy się już o świcie, a gdy obudziliśmy się - pociąg nasz pędził przez puste ziemie. Dziwny był ten kraj. Albo tryskająca zielenią oaza wzdłuż aryków (kanałów) z małymi, białymi pudełkami domków, to znów ceglaste i szare skały lub nagi, popękany step bez śladu życia. Koło siedzib ludzkich pasły się wielbłądy i duże stada owiec. Przy każdej wsi widoczne było nieodłączne dla miejscowego pejzażu duże koło nawadniające z dzbanami („czigir"), poruszane przez ludzi lub wielbłąda. Spotykani na stacyjkach ludzie byli podobni do tych w Ałma-Acie, tylko bardzo biedni, cisi i ciekawi nas. Mówiono, że to już nie Kazachstan tylko Kirgizja. Wreszcie wysadzono nas na małej stacyjce. Przyjechały „arby" (fury o dwóch dużych, wysokich kołach) ciągnięte przez osły. Każdą „arbą" powoził bosy Kirgiz w chałacie i baraniej czapie. Jakiś rosyjski „naczialnik"28 kierował załadunkiem i wydawał woźnicom rozkazy. Nasze dwie sąsiednie „arby" ruszyły, byliśmy prawie w komplecie, oprócz pani Rarowskiej z córkami i pani Rodzie wieżowej. Długo telepaliśmy się we wzrastającym skwarze, kąpaliśmy się w arykach, ssaliśmy sok z jakiejś trzciny, podawanej nam przez prawie nagie, opalone dzieci. Wszędzie, gdzie były aryki, rosły plantacje winogron i olbrzymie pola z czymś zielonym na zagonach, co przypominało kwitnące ziemniaki. Kirgizi nazywali to „pachta", a później dowiedzieliśmy się, że były to plantacje bawełny. Czasem duże połacie ziemi były zalane wodą, a granice tych rozlewisk były ogrodzone niewysokimi groblami z ziemi, na które koło nawadniające wciąż chlustało wodą. Przybyliśmy wreszcie do dużego kołchozu29, położonego w rozległej dolinie wśród wzniesień. Na środku wsi wśród Naczialnik (ros.) - kierownik. Kołchoz - kollektiwnoje choziajstwo (ros.) - rolnicza spółdzielnia produkcyjna. 314 drzew była jakaś okazała budowla, przypominająca zamczysko. Reszta domostw - to małe lepianki bez okien, spowite w winorośl. Powitał nas potężny i gruby przewodniczący w czarnym garniturze z masą orderów, ale też w tiubietiejce na głowie. Nieźle mówił po rosyjsku. Przyjął nas dość ciepło i powiedział, że wszyscy mężczyźni są na wojnie. Powiedział jeszcze o sobie, że był ranny na froncie. Po raz pierwszy zrobiono dość dokładną ewidencję Polaków, bo w „obkomie"30 (obwodowy komitet partii) zakomunikowano, że powstają władze polskie i jest zgoda rządu na tworzenie armii polskiej31. Ta wiadomość bardzo nas ucieszyła. Był wreszcie ktoś, kto interesował się losem wiecznych tułaczy. Po tych formalnościach rozlokowano nas w dość ciemnych pomieszczeniach tej okazałej budowli. Musieliśmy przepędzić stada osłów do innych sal, a pomieszczenia wysprzątaliśmy. Dostaliśmy nawet maty do spania. To zamczysko było bez okien na zewnątrz, zbudowane w formie czworoboku z dwiema bramami po przeciwnych stronach, a na środku znajdowało się obszerne podwórze z sadzawką i krzewami. Na to podwórze prowadziły wszystkie drzwi i okna bez ram i szyb, po prostu zwykłe szerokie otwory. Na czterech rogach budowli były jak gdyby baszty. Budowla ta musiała kiedyś być siedzibą dawnego władcy doliny. Pozwolono nam doić oślice w zamian za obsługiwanie stada. Z przeciwległej bramy było wejście do fermy karakułowych owiec. Pomagaliśmy tam przy segregacji jagniąt do uboju, doiliśmy do kubeczków smaczne mleko. Dostaliśmy znaczny przydział kaszy „dżugary" i suszonych fig. Pracowaliśmy również na plantacjach. Najpierw dosadzaliśmy sadzonki ryżu. Te pola za- Obkom - Obłastnoj Komitiet (ros.) - Komitet Wojewódzki Partii. Po umowie Sikorski - Majski (30 lipca 1941 r.) zostały nawiązane stosunki dyplomatyczne pomiędzy Rządem ZSRR a Rządem Polskim w Londynie, co spowodowało „amnestię" Polaków więzionych w ZSRR. 315 lane wodą to właśnie były pola ryżowe. Chodziło się po bagnie i wtykało sadzonki w muł. Praca byłaby dość przyjemna, gdyby nie pijawki. Po wyjściu na grobelki zdzierało się z nóg całe grona obżartych pasożytów. Wszystkie aryki były ich pełne. Nawet gdy czerpało się wodę do picia, trzeba było wybierać je rękami. Poza tym spulchnialiśmy ziemię na dużych plantacjach winorośli i figowców. Później przeszliśmy na plantacje bawełny. Bawełna rosła w rzędach jak ziemniaki. Górne partie krzewów jeszcze kwitły w kształcie dzikich róż na biało, blado-żółto i blado-niebiesko, a w dolnych partiach krzewów już były ukształtowane okrągłe jak makówki puszki nasion z włóknem waty. Dostaliśmy woreczki z workowego płótna z jakimś cuchnącym, szarym proszkiem. Chodziło się wzdłuż rzędów, potrząsając nim opylało się krzewy. Kichaniom i smarkaniom nie było końca. Wieczorem mieliśmy gorączkę, ropiały oczy, bolało w piersiach, puchły wargi i język. Te zatrucia nie były nawet tak groźne. Najbardziej dokuczliwe było stale utrzymujące się zapalenie oczu, które w tym czasie były mocno spuchnięte i przekrwione, a przede wszystkim bardzo czułe na światło. Poznaliśmy kilka najpotrzebniejszych wyrazów kirgiskich, niezbędnych do kontaktów z tubylcami. Kobiety były bardzo ciche i miłe. Matki jak zwykle prowadziły z nimi handel wymienny, my zaś handlowaliśmy polskimi monetami, paciorkami, guzikami i lustereczkami. Z tych przedmiotów młode Kir-gizki robiły sobie ozdoby do bezrękawników, wyszywały nimi tiubietiejki, wplatały w liczne warkoczyki. Pani Aleksandrowiczowa nie chodziła do pracy, tylko szyła workowate sukienki z barwnego jedwabiu miejscowym strojni-siom, oczywiście przede wszystkim dla kilku żon przewodniczącego. Na plantacji jedwabników już dojrzewały kokony, reszta gąsienic była w okresie największej żarłoczności. Dlatego znosiliśmy znad aryku całe naręcza gałęzi morwowych. Białe, tłuste gąsienice pochłaniały je w błyskawicznym tempie. Z rusztowań 316 zbieraliśmy dojrzałe kokony i znosiliśmy w szerokich płaskich koszach do suszarni. Nie dopuszczano nas do suszenia, bo tylko kilku starych „mistrzów" wiedziało, jak podgrzać kokony, żeby nie uszkodziwszy oprzędu kokonów zabijać larwy. Ten kołchoz, jak na tamte warunki, był rzeczywiście bardzo bogaty i prowadził wszechstronną produkcję. Powodziłoby się nam tu nawet nieźle, gdyby nie ciągłe ataki malarii z bardzo wysoką gorączką i dreszczami. Przywykliśmy do tych cyklicznych ataków, najczęściej jednak chorowała nasza Renia. Co jakiś czas otrzymywaliśmy przydziały młodziutkiej baraniny, kiedy na fermie zabijano jagnięta na karakuły. W wolnym od pracy czasie szperaliśmy po kątach zamczyska, wywlekaliśmy z zakamarków zaśniedziałe stare naczynia o wyszukanych kształtach. Często chodziliśmy z kirgiskimi dziećmi na wędrówki nad główny aryk, łapaliśmy węże o ciekawych wzorach, a nawet pomagaliśmy im ściągać skóry. Lubiliśmy również „przejażdżki" na żółwiach. Spotykało się je na zamulonych brzegach głównego aryku, gdzie wielbłądy wiecznie, i dniem i nocą, przetaczały wodę do mniejszych kanałów przy pomocy wspomnianych już „czigirów". Produkowaliśmy również opał. Z sieczki i świeżego nawozu osłów, wielbłądów, a nawet owiec rozrabiało się gęstą papkę. Z tej papki formowało się w zbitych deskach cegiełki, rozkładało się na piachu do suszenia. Wyschnięty „kiziak" układało się w pryzmy. Tym „kiziakiem" paliło się na paleniskach z kamieni. W garnkach najczęściej gotowała się kasza -„dżugara", „pilaw" - ryż z owocami (czasem z baraniną). Wypiekało się w kirgiskich piecach placki - lepioszki - z mąki, mielonego na żarnach ryżu i dżugary. Obróbkę ryżu też dokonywało się samemu. Przydzielano nam ryż w łuskach i trzeba go było długo bić w stępach. Stępy - to były wydrążone pnie. Sypało się w nie ryż i ubijało maczugą bardzo długo. Później na wietrze przesiewało się na płachtach ryż tak długo, aż wiatr porwał wszystkie łuski i został czysty, biały ryż. Zresztą stępowanie 318 ryżu stanowiło najczęściej spotykany widok przed każdym miejscowym domem. Małe lepioszki piekło się na patelni lub przyklejało się i kładło na kamieniach paleniska. Były wtedy smaczniejsze. Z kolei te cienkie jak pergamin, o dużych średnicach, placki piekło się u Kirgizek, bo taki piec był prawie przy każdym ich domu. W tych piecach w formie jaskółczego gniazda paliło się nie kiziakiem, tylko suchą trawą ryżową, łętami bawełny lub kolczastymi krzewinkami - przysmakiem wielbłądów. Wypiek tego „chleba" odbywał się w wolne od pracy dni i Kirgizki chyba przez oszczędność nietrwałego opału piekły dla kilku rodzin jednocześnie. Od świtu wrzała praca koło takiego pieca, który zawsze znajdował się na zewnątrz domku. Kobiety przynosiły wodę z aryku najczęściej w tykwach różnych kształtów i właśnie one, jakoś preparowane i suszone, służyły jako główne naczynia. Nawet misy były z ciętych tykw. Te naczynia Kirgizki nosiły tylko na głowach bez podtrzymywania rękami. Inne kobiety rozrabiały ciasto, wałkowały na glinianych pomostach, a najstarsza przylepiała rozwałkowane ciasto do ścianek nagrzanego pieca. My razem z ich dziećmi- czekaliśmy na pierwsze placki. Po wypieku placków wsadzano do pieca na metalowych sitach specjalnie moczony ryż, który pęczniał, nadymał się i był smakołykiem dzieci. Coś w rodzaju dzisiejszego „preparowanego" ryżu i kukurydzy. Przewodniczący kołchozu lubił przy lada okazji urządzać uroczystości. Pieczono szaszłyki, pilaw, przygotowywano zieloną herbatę i jakąś mętną ciecz, chyba alkoholizowaną. Starzy Kirgizi grali na jakichś piszczałkach i instrumentach strunowych. Rytm wybijano na bębnie. Dziewczęta pięknie przystrojone tańczyły z małymi bębenkami, na obwodzie których były uwieszone małe dzwoneczki. Spaliśmy najczęściej na płaskich dachach, tak jak to robiły rodziny kirgiskie. A wieczory były ciepłe i bezwietrzne. Cała przyroda dźwięczała i świdrowała uszy odgłosem cykad. Pośród tego 319 jednostajnego świdrowania co jakiś czas rozlegał się żałosny jak płacz dziecka jęk szakali, to znów diabelski chichot hien. Przypadek zrządził, że naszym rodzinom zaczęło powodzić się jeszcze lepiej - mieliśmy żywności w bród, a nawet zrobiliśmy zapasy. Akurat w tym czasie, gdy Mama podgrzewała chorej na malarię Reni ziółka na prymusie, weszła do pani Aleksandrowiczowej żona przewodniczącego z materiałem do szycia sukienki. Stanęła zafascynowana burczeniem prymusa, uklękła przy nim i biła pokłony. Później przyprowadziła jeszcze kilka kobiet z darami „dla prymusa". Przynosiły potem listy z frontu i układały przed nim. Pomysłowa pani Aleksandrowi-czowa wykoncypowała, że ta „diabelska maszyna" widocznie przyjmowana jest przez kobiety za jakieś narzędzie wróżby lub źródło czarów. Od swoich „klientek" dowiadywała się na migi czyj mąż zginął na froncie, czyj pisze, czyj jest w niewoli itp. W czasie takich „magicznych seansów" Mama na znak przyjaciółki zwiększała ogień, przykręcała go lub całkiem gasiła, co miało oznaczać, że mąż czy syn żyje i walczy, lub jest ranny, czy zginął. Te wróżby prawie zawsze „sprawdzały się". W ten sposób dzięki przypadkowi prymus stał się przedmiotem kultu i „kirgiską Pytią", a zarazem „odbiorcą" darów, które uzupełniały nasze zapasy żywnościowe. Jednak wyjechaliśmy z tego gościnnego kołchozu. Matki dostały po kuponie jedwabiu od przewodniczącego. Kobiety przyniosły lepioszki i syrop w małych tykwach. Mieliśmy duży zapas suszonych fig i winogron. Świeżych owoców jeszcze nie było. Na figowcach i winoroślach były już malutkie owocki. Zaczynały znów pękać niektóre torebki bawełny, z których wysuwały się pęczki waty z twardymi owocami. Chciałam zaznaczyć, że ryż, bawełnę i dżugarę siało się i zbierało dwa - trzy razy w ciągu roku. Podróż trwała dość długo, najpierw na „arbach" i wielbłądach, potem koleją. Przybyliśmy do Samarkandy. Zaopiekowali się nami Polacy w wojskowych mundurach. Przetransportowa- 320 no nas na step, gdzie powstał i wciąż powiększał się obóz polskich rodzin. Jak okiem sięgnąć rozłożone były bagaże takich samych jak my tułaczy. Po prostu mrowie ludzi: starców, kobiet i dzieci. Nieopodal był obóz wojskowy. Mówiono, że to jest Armia Andersa. Tam chodziliśmy z garnkami do kilku kuchni wojskowych po jedzenie. Według listy dostawaliśmy na cały tydzień suchy prowiant - konserwy, mleko w proszku i w puszkach, suchary, a nawet mieloną czekoladę i jakieś serki. Na wszystkich skrzyniach w magazynach było tajemnicze słowo UNRRA32. Nie mogliśmy sobie wyobrazić bogactwa tego „człowieka", skoro kilkanaście dużych namiotów magazynowych było zawalone tymi skarbami, a ciężarówki co jakiś czas uzupełniały te zapasy. Były tu nawet polowe przychodnie z lekarzami i pielęgniarkami. W obozie panowała malaria i czerwonka. Bano się tyfusu. Dlatego dawano nam jakieś zastrzyki pod łopatkę, po których prawie wyrastał garb od opuchlizny i było się unieruchomionym na kilka dni. Codziennie staliśmy w kolejce po tabletki i proszki chininy i akrychiny. Rzeczywiście, leki te jeśli nie likwidowały malarii, to przynajmniej ataki miały łagodny przebieg. Można więc było uczestniczyć w ruchliwym życiu obozu. Najtrudniejsze były wędrówki po wodę do daleko położonego kanału, a zaopatrywanie w wodę było powinnością dzieciaków. Jeszcze więcej czasu i wysiłku kosztowało nas zdobywanie „opału" do ognisk. Ponieważ w bezkresnym stepie nie było drzew, ani kiziaku, zbieraliśmy stepowe burzany. To były ubiegłoroczne zeschnięte trawy. Najciekawszą rośliną było „pieriekatipole", za którym ganialiśmy po całym stepie. Były to delikatne jak mgiełka rośliny kulistego kształtu, które, oderwane od podłoża, suchy wiatr przetaczał po stepie jak przeźro- 32 UNRRA - United Nations Relief and Rehabilitation Administration (ang.) - Biuro Narodów Zjednoczonych do Spraw Niesienia Pomocy i Odbudowy Obszarów Zniszczonych. 322 czyste kule. Gdy zmieniał się kierunek wiatru, „pieriekatipole" wiatr przetaczał aż do obozu. Wtedy trzeba było łapać te delikatne kule, udeptywać je i składać w stosy. W każdej kwaterze - czworoboku utworzonego z bagaży kilku zaprzyjaźnionych rodzin - rozpalało się tylko jedno ognisko dla ugotowania wody, bo burzan spalał się błyskawicznie. Pełnomocnicy wojskowi robili dokładną ewidencję ludności, zebrano od nas rosyjskie „udostowierienija" (dokumenty tożsamości) w celu wymiany na paszporty. Część rodzin wojskowych wyższej rangi przeniesiono bliżej obozu wojskowego. Wszyscy mówili o rychłej wędrówce za granicę. Nazwiska: Anders, Mikołajczyk, Sikorski33 nie były nam obce, podobnie jak nazwy „UNRRA" czy „rząd londyński". Dla nas wszystkie te nazwiska i nazwy były synonimami dobrego jedzenia i mającej rychło nastąpić podróży do Iranu czy Turcji. Czasem przyglądaliśmy się z daleka ćwiczeniom wojskowym, mustrze. Wieczorami chodziliśmy do żołnierzy na pogawędki. Tam zaprzyjaźniliśmy się z panem Gustawem Kożdoniem, który później wyszedł z Armią Andersa. W niedziele uczestniczyliśmy w mszy polowej, po której była „parada" wojskowa pod łopocącą na wietrze biało-czerwona flagą. Nie wiem jak długo obozowaliśmy obok wojska Andersa (czy rzeczywiście samego Andersa?). Pewnego ranka podniósł się lament. Zniknęło całe miasto „pałatek"34 wojskowych na horyzoncie. Wszyscy biegli w tamtą stronę, pozostawiając swoje mienie na pastwę losu. Po obozie wojskowym pozostały tylko góry śmieci, odpadów, puszek po konserwach, drewniane Anders Władysław (1892-1970) - generał, polityk, dowódca Armii polskiej w ZSRR (1941-42), Armii Polskiej na Wschodzie (1942-43) i 2 Korpusu Pol-skiego(1943-46); Mikołajczyk Stanisław (1901-66) - premier Rządu Polskiego na uchodźstwie; Sikorski Władysław (1881—1943) - generał, polityk, w latach 1939-1943 premier Rządu Polskiego na emigracji i Naczelny Wódz; rząd londyński - rząd Polski na uchodźstwie. Pałatka (ros.) - namiot. 323 skrzynki ze znakiem UNRRA. Rozsypana była mąka i mleko w proszku. Gdzieniegdzie zostały namioty. Kobiety podniosły wrzask, a potem wszyscy rzucili się na poszukiwanie żywności. Każdy ileś tam czegoś znalazł, zebrał, zmiótł z ziemi. Co przezorniejsi zabrali ze sobą butle z chininą i akrychiną. Nastał czas oczekiwania i zawziętych dysput. Przysłuchiwaliśmy się, jak tłumaczono sobie, że Anders przyśle z Samarkandy samochody po nas; inni mówili, że wyrabia nasze dokumenty. Niepokoiła tylko plotka, jakoby jedynie rodziny wojskowych zabrali ze sobą. Domysłom nie było końca. Byli nawet tacy, którzy uważali, że nas oszukano. A my, dzieciarnia, wciąż szperaliśmy po obozowym śmietnisku. Jak na urągowisko na maszcie łopotała zapomniana flaga. Zataczaliśmy coraz szersze kręgi wokół naszego obozu, po burzany, coś do jedzenia i po zwykłą przygodę z nudów. Skończyły się dobre posiłki z polowych kuchni. Matki wydzielały bardzo skąpe racje żywnościowe, byliśmy głodni. Zaprzyjaźnione grupy dzieciarni organizowały wędrówki na własną rękę. Naszą grupą dowodził nasz Janek z Kazikiem Aleksandrowiczem. Dookoła na kilkanaście kilometrów rozciągał się suchy i popękany step. Początkowo wracaliśmy z wędrówek na noc do obozu. Przynosiliśmy po parę ptasich jaj, korzeni roślin. Pewnego razu wybraliśmy się wzdłuż wysychającego aryku, który już nie miał jednostajnego nurtu, tylko szersze kałuże, między którymi sączyła się woda. W przybrzeżnych szuwarach można było possać słodką trzcinę, trafić na jakieś gniazda i legowiska zwierząt. Nauczyliśmy się jeść duże koniki polne - cykady. Przed tak dużą gromadą dzieciarni pierzchały hieny i szakale. Byliśmy bardzo ostrożni, bo w stepie było dużo węży, czasem natrafiliśmy na jadowite skorpiony, z którymi zetknęliśmy się już w poprzednim kołchozie w Kirgizji. Z daleka czasem widywaliśmy stada stepowych antylop. Łaziliśmy po kałużach rzeki, łapiąc w ręce niewielkie ryby. Jednak naj- 324 obfitszym plonem brodzenia po wodzie były przyssane do nóg pijawki. Na obiad upiekliśmy raz w ognisku parę rybek. Ja połowę swojej porcji schowałam do rękawa - dla Reni. Nasz szef, Janek, miał przy sobie największy skarb: szklaną soczewkę - pamiątkę po panu Kożdoniu, więc z rozpalaniem ogniska nie było kłopotu. Chłopcy zaproponowali zostać tu na noc, chociaż któraś z dziewczynek powiedziała, że mogą do obozu przyjechać po nas żołnierze. Dzieciarnia jednak była bezmyślna - zostaliśmy. Wybraliśmy miejsce na nocleg w suchym korycie rzeki. Całe popołudnie robiliśmy zapasy „burianu" na podsycanie ogniska. Zresztą ognisko i tak trzeba było już ciągle podsycać, bo przed wieczorem nie udałoby się wykorzystać soczewki. Zachodziło słońce i cichy dotychczas step zaczął rozbrzmiewać świdrowaniem świerszczy i do tego jednostajnego dźwięku przyłączyły się poświstywania, popiskiwania, skomlenie i chichot. Te odgłosy już były nam znajome, ale tutaj, z dala od matek, stawały się niesamowite i budziły grozę. Stłoczyliśmy się koło mizernego ogniska. Zapasy burzanu szybko topniały, więc siusialiśmy nań, żeby trawa była trochę wilgotniejsza. Co jakiś czas zapalały się wokół nas w ciemnościach fosforyzujące ogniki. To hieny i szakale obserwowały niebywałych gości. Strach ciągle potęgował się, a gdy ostatnia garść trawy spłonęła, dziewczęta „pękły" - zaczął się lament. Nasz „wódz" nie stracił zimnej krwi. Kazał wszystkim tupać, skakać i wydzierać się wniebogłosy. Taki opętańczy taniec trwał aż do rana. Później wszyscy popadali wokół popiołów ogniska i zaległa cisza. Step dookoła zamierał, było dość chłodno. Obudziliśmy się, kiedy słońce stało prawie w zenicie. Piliśmy z kałuży rzeki brudną wodę i odkryliśmy w tym niby jeziorku i na jego brzegach jakieś poruszające się kamienie, które okazały się żółwiami. Janek, najbardziej z nas „oczytany", powiedział, że żółwie mięso jest bardzo smaczne i trzeba je upiec. Kiedy ognisko było gotowe, powrzucaliśmy do ogniska kilka sztuk. 325 Żółwie zaczęły skwierczeć i rozłazić się z ogniska. To było dość nieprzyjemne, gdy gramolącego się żółwia trzeba było znów przepychać do ognia. Wreszcie wędrówka żółwi ustała, stos iskrzącego się popiołu urósł i wolno przygasał. Zaczęliśmy stamtąd wygrzebywać naszą zdobycz. Skorupy łatwo oddzielały się, a mięso rzeczywiście było wspaniałe. Być może, że jeszcze było surowe - ważne, że nie ruszało się. Po tej „uczcie" czas było wyruszyć „do domu". Prawie każdy z nas ukrył skrawki mięsa dla swoich. Usłyszeliśmy ujadanie psów, a kiedy wybiegliśmy z koryta rzeki na brzeg, zobaczyliśmy, że z oddali zbliża się jakaś ruchoma masa, dookoła której jechali ludzie na wielbłądach. To było wielkie stado owiec, pędzone do wodopoju. Uzbecy już nas nie zadziwiali swoimi olbrzymimi baranimi czapami. Coś nam tłumaczyli, o coś pytali, ale w żaden sposób nie mogliśmy się porozumieć. Uzbecy dali nam placuszki i mleko do wypicia z małych tykw. Pokazywali, w którą stronę jest kołchoz, głaskali się po brodach, przykładali ręce do serca w ukłonie - widocznie zapraszali nas do siebie. Dziwne, że nikt z osady oddalonej o kilkanaście lub 20-30 kilometrów nigdy nie pokazał się w obozie. Psy ganiały wokół spokojnego stada, wielbłądy, stojąc dumnie, przeżuwały coś w oślinionych pyskach. Trzeba było pożegnać się z sympatycznymi Uzbekami. Na ich wzór gładziliśmy się po gołych brodach i kłaniali kilkakrotnie. Wyruszyliśmy w drogę powrotną. Znów zapadał zmierzch, a myśmy ciągle szli. Wreszcie poczuliśmy zapach dymu, zamigotały nikłe ogniska. Byliśmy wśród swoich. Powstrzymam się od opowiadania, jak powitały włóczęgów matki. Długo odsypialiśmy nocną eskapadę, a później opowiadaniom nie było końca. Matki zainteresowały się kołchozem i chłopcy byli ich przewodnikami w drodze do tego kołchozu na handel wymienny. W obozie zaczęły się kradzieże. Każdy spał w swojej kwaterze (czworoboku) na kufrach i z tobołkiem pod głową. Co odważniejsi, bez małych dzieci i dużych bagaży, wyruszyli do 326 Samarkandy w poszukiwaniu szczęścia, reszta żyła jeszcze odrobiną nadziei. Ci, co zostali, byli dziesiątkowani przez tyfus, malarię i czerwonkę. Na nas, dzieciach, ataki malarii nie zostawiały większego śladu, matki natomiast były bardzo słabe. Nie wiem, jakim cudem nasza Renia jeszcze żyła. Wprawdzie nasze matki wymieniały w dalekim kołchozie co się dało na żywność, a i my z wypraw coś tam przynosiliśmy, w ostateczności - węzełki świerszczy. Pamiętam, że nasza Reniusia zawsze wybiegała nam naprzeciw na krzywych nóżkach, z nadzieją, że coś jej damy. Z dala od obozu przybywało pagórków uklepanych na mokro. To śmierć zbierała swoje żniwo. Często uczestniczyliśmy w pogrzebach, nieczuli na rozpacz, za to przeliczaliśmy ile ryżu, dżugary i fig można dostać za buty, ubranie czy prześcieradło nieboszczyka. Dziadek Podworski (zapomniałam powiedzieć, że znów spotkaliśmy jego i jego córkę w tym obozie) i tu działał. Dokarmiał dzieci pieczonym w ogniu mięsem, po którym miało się torsje i biegunkę. Matki nam zabraniały chodzić do niego. Mówiły, że rozrzucone groby nie były tylko dziełem szakali, że pomagał w tym i dziadek Podworski. On miał jeszcze i inne zasługi. Po opuszczeniu obozu przez wojsko, dziadek Podworski zażądał, żeby część znalezionej chininy oddać jemu, a teraz profilaktycznie wydzielał dzieciom po jednym proszku zamiast sześciu. Być może, że nawet tak mała dawka trochę łagodziła ataki. Później starsi spośród chłopców odbywali niebezpieczne wyprawy do koczujących w stepie stad owiec. Prawie zawsze przynosili stamtąd jagnięta lub chociaż kawałki mięsa. Z czasem Janek zabierał mnie i Irkę Kubiakównę. Poprzez tę praktykę zdobyliśmy podstawowe wiadomości weterynaryjne. Pełzając pod brzuchami owiec olbrzymiego stada, wiedzieliśmy po zachowaniu owiec, która zaczyna wydawać maleństwa na świat, więc czekaliśmy na noworodka. Jeśli były dopiero co urodzone jagnięta, natychmiast zabijało się je przez szarpnięcie głowy i tylnych nóg. Po prostu łatwo zrywał się rdzeń kręgowy. 327 Z kilkorgiem najmłodszych jagniąt po cichu wycofywaliśmy się od stada. Owce są tak ciche i ufne, że można miedzy stadem buszować i nigdy się nie spłoszą. A psy Uzbeków szczekały tylko na szakale, a do nas łasiły się. Odchodziliśmy parę kilometrów i w jakimś zagłębieniu robiliśmy sobie ucztę. Zjadaliśmy 1-2 jagnięta na surowo, bo te nowonarodzone miały delikatne, mięciutkie mięsko. Najspra-wiedliwiej dzieliliśmy się wątróbkami, ponieważ te stanowiły nie lada rarytas. Oczywiście, przynosiło się sporo kawałków do obozu, z tym, że nigdy całe jagniątka. Tam, w stepie, obdzieraliśmy je ze skóry i odrywaliśmy kawałki mięsa od kości. Szakale i hieny obserwowały nas i czekały cierpliwie na pozostawiane skóry i szkielety. Po naszym odejściu natychmiast rzucały się na skromny żer. Słychać było nieraz skowyt i warczenie. Widocznie toczyły walki między sobą o resztki jedzenia. Tych wypraw nie można było często organizować. To zawsze wiązało się z dużym ryzykiem, nieraz zmarnowaliśmy kilka nocy, a do stada nie dało się podejść. Któregoś dnia na ciężarówkach zjawili się „enkawudziści". Przywieźli suchary, sól i kaszę, i sporządzili ewidencję ludności. Dość brutalnie pytano nasze matki, czy ktoś z rodziny „uszoł s Andiersom"35. Ich parodniowy pobyt rozwiał ostatecznie nadzieje na powrót polskiego wojska po nas. NKWD rozsiewało wśród nas propagandę, jakoby Anders zamiast nas wyprowadził „jewriejskich (żydowskich) prodawszczikow36 sukinsynów". „Gławnyj"37 obiecał nas wkrótce zabrać ze stepu i przetransportować na południe. Rzeczywiście, po kilku dniach przyjechały arby zaprzężone w osły, kilka rozklekotanych ciężarówek i cała masa wielbłą- Uszoł z Andiersom (ros.) - wyszedł z Andersem (Armia gen. Andersa opuściła ZSRR w 1942 r.) Jewriejskij prodawszczik (ros.) - sprzedawczyk żydowski. Gławnyj (ros.) - główny. 328 dów luzem. W pośpiechu zwinęliśmy nasze „kwatery" i znów ruszyliśmy w nieznane. Na arbach wieziono „twarde" bagaże, na wielbłądach „miękkie". Na osiołki powsadzano mniejsze dzieci i staruszki. Matki i my, więksi, szliśmy obok naszych bagaży pieszo. Dokuczał skwar i suchy wiatr, męczyło nas pragnienie. Uzbecy dawali nam po łyku wody z tykw, czasem z jakiegoś zasolonego bajora spróbowało się parę łyków. Znów byliśmy w Samarkandzie. Załadowano nas do takich samych jak zawsze wagonów. Telepaliśmy się bardzo wolno. Więcej było postojów niż jazdy do przodu. Zapamiętałam stację Buchara, bo tu staliśmy kilka dni. Matki jak zwykle coś wymieniały, a my pożywialiśmy się słodkimi owocami morwy, którymi były obsadzone wszystkie uliczki. Morwy złocistej i fioletowej było tak dużo, że pod drzewkami leżały całe warstwy tych owoców z czapami olbrzymich, szkaradnych much. W Bucharze staliśmy kilka dni. Dawano nam jednak skromny „pajok" (racja żywnościowa) w postaci placuszków z dżuga-ry (dziki maniok?), prażonego ryżu i suszonych owoców (figi i winogrona). Mówiono, że jakoby władze nie dostały jeszcze polecenia, dokąd nas wieźć. . Chłopcy zabijali czas mrożącymi krew w żyłach wyczynami. Skoki po dachach wagonów nie były tak pasjonujące, bo przecież cały transport stał na bocznicy. Widzieliśmy za to transporty wagonów z ciemnolicymi, czarnookimi żołnierzami odprawianymi na front. Właśnie przy tych pociągach chłopcy urządzali konkursy. „Konkurs" polegał na tym, żeby dając nura między kołami przeskoczyć na drugą stronę. Oczywiście pociąg jeszcze toczył się wolno i większość chłopaków to robiła bezbłędnie. Później torami poszliśmy parę kilometrów za Bucha-rę. Tam pociągi jechały już szybciej i taki skok między torem i podwoziem wagonu odważył się wykonać tylko Janek i Kazik. Ktoś znów wpadł na pomysł, żeby położyć się między szynami przed przejeżdżającym pociągiem. Trzeba było bardzo mocno rękami i palcami stóp wczepiać się w podkłady, kiedy nadjeż- 329 dżał pociąg. Wiadomo, że blisko stacji prędkość pociągu już nie była duża. Czasem obsługa lokomotywy gwizdała na zgraję dzieciaków i szybko hamowała, wtedy „pierzchaliśmy" z torów, innym razem tylko wychylali się z okien klnąc szpetnie. Ja tylko raz spróbowałam tej „rozrywki". Do krwi zdarłam ręce i stopy, żeby pęd pociągu nie pociągnął mnie za sobą. Zresztą potworny huk i łoskot rozsadził mi nie tylko uszy. Wydawało mi się, że nie tylko głowa, lecz i całe ciało rozpada się na cząsteczki, i o własnych siłach nie mogłam podnieść się po tym „eksperymencie". Wreszcie transport ruszył. Zatrzymaliśmy się w Kaganie. Powiedziano nam, że tu zatrzymamy się na miesiąc - dwa do decyzji władz. Mieszkaliśmy po kilka rodzin, dokwaterowani do większych domów Rosjan, Ukraińców, Tatarów, Uzbeków. My mieszkaliśmy razem z rodziną pani Kubiakowej i Aleksan-dowiczowej, a więc nasza „paczka" znów była razem. Nasza gospodyni, Uzbeczka, była bardzo miła i cicha. Miała ona kilkoro drobnych dzieci i dwoje starych rodziców. Z czworobocznej lepianki wychodziło się na podwórko z sadzawką, winoroślami i figami, usytuowanymi w środku czworoboku. Nasze matki i dzieci powyżej lat dwunastu pracowały w bawełnianym „artelu"38, w którym na „atanakach" (krzyżaczek z haczykiem) przędło się bawełnę na sznurki. Na tych samych atanakach skręcało się po dwa sznurki na dość cienki powróz, a z nich dopiero plotło się dwiema grubymi „igłami" wory-siatki do transportu bawełny. W wolnym czasie włóczyliśmy się po bajecznym mieście, oglądaliśmy przepiękne budowle, meczety, minarety i mauzolea. Najwięcej jednak czasu spędzaliśmy na bazarach, bo tam czasem udało się coś ukraść lub najeść się do syta owoców „próbując" przed rzekomym kupnem ich smak. Miejscem naszej zbiórki po Artiel (ros.) - spółdzielnia. 330 wypadzie na bazar był stary, nieczynny minaret. Po krętych schodkach wchodziliśmy na wieżę, tam dzieliliśmy i zjadaliśmy nasze łupy oraz zachwycaliśmy się panoramą niezwykłego miasta. Później przewieziono nas znów do Samarkandy, do podobnego artelu wyrabiającego siatki na bawełnę. Samarkanda miała dużo zabytków, świadczących o bogatej, wielowiekowej historii. Dzieciarnia była zwolniona od pracy w artelu, za to „chałupniczo" na atanakach mieliśmy wykonać jakąś tam normę. Za dużo jednak było „atrakcji" w mieście, więc biedne nasze matki w nocy uzupełniały nasze „normy", żeby rano nasz wyrób zabrać do artelu. Przecież od wyrobienia tej normy zależał nasz „trudodień"39, a więc chleb i kopiejki. Wkrótce z Samarkandy przez Bucharę przewieziono nas do portu Czardżou nad rzeką Amu-Darią. Tam wszystkich Polaków załadowano na cztery duże towarowe barki. Na każdej barce jeden luk był pełen ryb, przesypanych solą, jako podstawowy produkt żywnościowy dla nas na drogę. W innych lukach i na pokładzie obitym blachą rozlokowały się rodziny wiecznych tułaczy. Każdy układał swój „majdan" i tworzył z bagaży malutkie czworoboki - „kwatery", żeby po uprzątnięciu pościeli można było siedząc na bagażach postawić nogi, czy mieć metr kwadratowy dla dzieci. Naszym matkom, tzn. Mamie, pani Kubiakowej i pani Aleksandro wieżowej, udało się umieścić w luku na dużym stosie bagaży. Bawiła nas ta nowość. Po szczeblach metalowych umocowanych drabinek wchodziło się na pokład, chociaż tam nie byliśmy pożądanymi gośćmi z powodu dużego zagęszczenia lokatorów. 2 dużych skrzyń były zrobione klozety. Jednym bokiem te paki opierały się o pokład, reszta wisiała nad wodą. Uwiązane one były łańcuchami do wystających na pokładzie śrub i nadbudówki. Strach było tam wejść, bo tuż za deskami drzwi była Trudodień (ros.) - dniówka roboca. 332 wyrwa i metr pod nią pieniła się i chlupotała woda rzeki. Dlatego na razie biegaliśmy na brzeg rzeki w przybrzeżne szuwary. Chybotliwa deska między pokładem a brzegiem też dostarczała nam sporo emocji, tym bardziej, że uwiązana barka huśtała się na falach i przesuwała. Dla nas - dzieciaków przeskakiwanie na brzeg po chybocącym trapie było nie lada atrakcją i aktem odwagi. Trzeba było obserwować brzeg lądu i brzeg trapu, kiedy najbardziej odsunięta od brzegu barka nieruchomiała, by znów pod wpływem fal zacząć przysuwać się do lądu. Wtedy trzeba było zrobić rozpęd, trzema - czterema susami pokonać trap i znaleźć się na brzegu. Matki bały się o nas, a i same z wielkim strachem pokonywały deskę nad szalejącą topielą. Pamiętam jasnowłosą Zosię, która jakoś zbiegła na brzeg, ale o powrocie na barkę nie było mowy, chociaż z barki przyzywała ją matka. Wtedy jakiś starszy pan wziął ją na ręce i ruszył na kładkę. Chłopcy dopingowali go, żeby się spieszył, bo za parę sekund barka stuknie o podwodny występ. Kiedy wstrząs szarpnął barką i deską, mężczyzna zachwiał się i runął z Zosią w kipiel. Gdy barka odsunęła się od brzegu, nikogo już nie było w wodzie: ani mężczyzny, ani Zosi. Albo wpadli pod dno barki, albo szybki nurt porwał ich z sobą. To wydarzenie trochę ostudziło nasze wyczyny, staliśmy się ostrożniejsi, chociaż na krótko. I tak musieliśmy często schodzić na brzeg za własną potrzebą lub zbierać suche badyle do gotowania potraw. Najbardziej malowniczy i groźny był widok obrywających się kawałów brzegu podmytego przez wodę. Teraz to mi trochę przypomina oglądane w telewizji obrywanie się brzegów lodowców. W nocy słuchaliśmy odgłosów pustyni, obserwowaliśmy księżyc i jego połyskujące odbicie w falach Amu-Darii. Byliśmy zachwyceni potężną rzeką, której przeciwległy brzeg zaznaczał się cieniuteńką niteczką na horyzoncie. Matki gotowały na brzegu jedzenie. Piecyki były w wydłubanych w ziemi dziurach z przewiewem, podkładało się w tym 333 palenisku zeschnięte szuwary przybrzeżne. Najbardziej uprzykrzona była mętna jak kakao woda z Amu-Darii. Wyciągało się ją w naczyniach na sznurku i trzeba było długo czekać, aż się ustoi. Przynajmniej połowę naczynia stanowił pomarańczowo-żółty piasek z gliną. Brzegi potężnej rzeki były bardzo wysokie i postrzępione, z podmytymi urwiskami, które co jakiś czas odrywały się od lądu i spadały do wody. Kiedy zwieziono już resztę polskich rodzin (a trwało to kilka dni), zrobiono odprawę. Dano po cegiełce żołnierskiego chleba, po kilka suszonych placuszków z dżugary i parę garści suszonych fig. Resztę naszego pożywienia miały stanowić solone ryby. Doczepiono duży holownik parowy i transport barek ruszył na środek rzeki. Płynęliśmy bardzo wolno. Nieraz kilka dni staliśmy przy brzegu bez holownika, a co wieczór zawsze przybijaliśmy do brzegu. Jak zwykłe „trzepała" nas malaria, bolały brzuchy od brudnej rzecznej wody i słonej ryby. Sporo dzieci chorowało na czerwonkę. Po naszych ubikacjach nie zostało ani śladu (może wpadły do rzeki, a może nocami kobiety rozebrały na opał), więc załatwialiśmy swoje potrzeby fizjologiczne przy brzegu pokładu i zmywało się to wyciągniętą z rzeki wodą. Nie dodałam wcześniej, że barki nie miały żadnych barierek ochronnych, więc takie „spotkania towarzyskie' tuż przy krawędzi były dość niebezpieczne. Czasem ktoś wpadał we wzburzone fale i ginął w nurcie. Najbardziej dokuczały nam wszy. Tak szybko mnożyły się, że pożerały nas żywcem. Warstwowe spanie w lukach stawało się nie do wytrzymania. Warstwowe - ponieważ na metrze kwadratowym powierzchni bagażu pod spodem spała Mama, nad nią spał Janek, a na „drugim piętrze" ja z Renią. Przy nocnym żarciu wszy nikt nie miał możliwości nawet poruszać się i podrapać. Po każdej takiej koszmarnej nocy wychodziło się na pokład, zdejmowało ubrania i na szwach tłukło całe czeredy obżartych pasożytów. To był rytualny obowiązek nas wszystkich. 334 Czasem na holownik przywożono parę worków lepioszek, po które trzeba było „przejść" po linie, tzn.: trzymając się nogami i rękami liny i wisząc przesuwać się nad przepastną wodą. Podłość „ochranników" nie miała granic, bo lepioszek nie wydawano, kiedy zatrzymywaliśmy się przy brzegu rzeki, tylko w czasie rejsu środkiem Amu-Darii. Oni bawili się wyśmienicie, a matki mdlały ze strachu i modliły się, kiedy chłopcy dokonywali tego bohaterskiego czynu i w małych woreczkach u pasa przynosili po kilka lepioszek. U nas robił to Janek, u Aleksandrowiczów - Kazik. U Kubiaków i Rarowskich robiły to obie Irki, bo chłopców nie było w rodzinie. Inni też próbowali i chyba również im się udawało. Ja jednak zapamiętałam tylko widok najbliżej zaprzyjaźnionych dzieciaków. Pewnego dnia holownik w samo południe zaczął ciągnąć nas do brzegu. Radość była wielka, bo przed nami na brzegu leżały stosy jakichś worków. Być może, że to miał być następny „pajok", bo zapasy już się skończyły, a moczone ryby były przebrzydłe. Przy stosach worków stali mężczyźni. Widocznie czekali na nasz transport. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy dobijając do brzegu ujrzeliśmy, że te „worki" zaczęły się poruszać. To byli mężczyźni. Większość z nich leżała, niektórzy siedzieli poopierani o siebie, inni próbowali wstać. Przerzucono deski na brzeg, umocowano barki, i po chybocących trapach wybiegliśmy na brzeg. To był straszny widok. Pozarastani, brudni i cuchnący mężczyźni wszyscy byli jednakowo ubrani w jakieś workowate piżamy czy koszule ze spodniami. I o dziwo - to byli Polacy (po 1946 г., kiedy już spotkaliśmy się z Ojcem, okazało się, że on też był w takim doświadczalnym obozie). Eskorta kazała im przechodzić na nasze barki, a gdy ktoś nie mógł podnieść się, tamci brali go za ręce i nogi i rozhuśtawszy biedaka przerzucali go na pokład naszych barek. Rodziny rozlokowane na pokładzie zaczęły w pośpiechu przenosić się do naszych luków. 335 Odtąd zaczął się koszmar, prawdziwe piekło. W lukach już spano wielopoziomowo, a wychodziło się na pokład po ciałach ludzi. Takie zagęszczenie plus niezliczone ilości żarłocznych wszy mogły w pamięci dziecka pozostawić wrażenie piekła. Kobiety zajęły się tymi nieszczęśnikami z pokładu: ostrzygły, obmyły, ubrały we własne resztki męskiej odzieży, dokarmiały moczoną rybą i poiły ceglastą wodą z Amu-Darii. Znaczna większość z nich była nieprzytomna, w gorączce, w ropiejących ranach. Co przytomniejsi opowiadali, że są z jakiegoś obozu, w którym na nich dokonywano medycznych doświadczeń, jak na królikach. Najgorsze było to, że do naszej malarii i czerwonki oni przynieśli tyfus. Na pokładzie nie było skrawka wolnego miejsca. Ale życie jest życiem - kucało się między wszystkimi, a odchody jak zwykłe zmywało się wodą, podlewając często tych jakby pół-ludzi. Najbardziej pracowite były ranki. Do bezcelowego tępienia wszy dołączyły się obowiązki „porządkowania" pokładu. Jak zwykle trzech konwojentów z automatami (którzy zajmowali jedyną na barce blaszaną nadbudówkę) obchodziło cały pokład, zaglądało do luków, szukając trupów. Pomimo chorób nasza brać w lukach tak często nie umierała. Śmierć za to zbierała swoje żniwo na pokładach. Po każdej nocy trzeba była „sturlać" do rzeki kilka ciał. Wreszcie i u mnie czerwonka tak się nasiliła, że prawie całymi dniami kucałam na pokładzie, jęcząc z bólu brzucha. Najgorsze były noce. Na Matkę nie bardzo mogłam liczyć, bo cóż Ona biedna mogła? Pogłaskać? Przytulić? Modlić się? Płakać? Pewnej nocy nie mogłam dobudzić Janka, więc w pośpiechu po ciałach śpiących dobrnęłam do schodków i wyszłam na pokład. Ból brzucha i gorączka zagłuszyły nawet strach przed „łagiernikami"40. Holownik dymił i dudnił, księżyc jak olbrzymia Łagiernik (ros.) - potocznie: człowiek z obozu. 337 miednica wisiał na rozgwieżdżonym niebie, a z obu brzegów słychać było odgłosy pustyni. W tej przepięknej scenerii nie mogłam znaleźć dla siebie najmniejszego skrawka pokładu, by ulżyć mym cierpieniom. Znalazłam wreszcie taki skrawek pokładu między rozłożonymi nogami „łagiernika" a krawędzią barki. Kucnęłam z ulgą, bo on bardzo głośno chrapał. Moje straszne męki i ból zagłuszyły moją uwagę i strach... W pewnym momencie do mojej świadomości dotarła jakaś zmiana, „łagiernik" nie chrapał. Odważyłam się spojrzeć mu w twarz. Ten człowiek patrzył na mnie. Blask księżyca odbijał się w jego oczach. Czeluść ust otwierała się i zamykała jak u ryby wyrzuconej na brzeg. Drgawki jego rąk i nóg były coraz mocniejsze i przeraźliwym tętentem bębniły w blachę pokładu. Sparaliżował mnie strach. Nie mogłam ani drgnąć, ani krzyknąć. Te oczy mnie zahipnotyzowały. Próbowałam w kucki cofnąć się do tyłu, lecz kiedy pod piętami poczułam krawędź pokładu - złapałam „łagiernika" za rozłożone nogi. Ten człowiek zaczął podnosić się, to znów opadał w tył, uderzając głową o pokład. Znów próbował podnieść głowę, coś charczał. Słyszałam tylko coraz szybszy i głośniejszy łomot własnego serca, rozsadzało mi nie tylko płuca i głowę, ale dławiło mi krtań. I te oczy... Kiedy poczułam jego dłonie na mym ciele, usłyszałam tylko własny krzyk i zapadłam się gdzieś głęboko... w nicość... W tydzień potem dowiedziałam się, że rano znaleziono mnie w objęciach zastygłego trupa. Być może, że w czasie jego agonii moje pojawienie się przywołało w jego pamięci postać jego córeczki... Kto wie? Do przytomności przywrócił mnie odgłos świerszczy i przejmujący ból kręgosłupa, rąk i nóg. Było mi bardzo niewygodnie. Nie mogłam zrobić żadnego ruchu, coś mi pętało ręce i nogi. Jakieś miarowe kołysanie wywoływało ból w każdym mięśniu. Zajęczałam i próbowałam oderwać twarz od czegoś ciepłego i szorstkiego. Poczułam na swoich unieruchomionych rękach dotyk, a potem pocałunki. Tak całować umiała tylko Matka. Sły- 338 szałam jakieś chaotyczne słowa mojej Mamy przez szloch radości. Słyszałam jakieś zamieszanie. Odwiązano mnie z wielbłąda i zdjęto na ziemię. Pojono wodą, głaskano, coś mówiono. Rozejrzałam się dookoła. Powoli wracałam do życia, jak gdybym je na nowo zaczynała. Poznałam twarz Matki, Jasia, Kazika, Irki, Teńki, Niutki. Było mi błogo, spokojnie, pragnęłam usnąć, a nie miałam siły bronić się przed pocałunkami i szarpaniem. I znów była księżycowa noc, długi sznur wielbłądów zatrzymanych przed godziną z racji mego powrotu z zaświatów... Rankiem byliśmy już w jakimś kołchozie, do którego ciągnęliśmy całe popołudnie i noc na wielbłądach obrzeżem pustyni Kara-Kum. Po napiciu się wielbłądziego mleka poczułam się prawie dobrze, z tym, że i myśli, i ruchy były zwolnione, jakby otępiałe. Posadzono mnie na bagażach przed jakąś budowlą, a matki i moi rówieśnicy ze śmiechem „taskali" nasze mienie do jej wnętrza. Boże, jaki piękny wydał mi się świat: słońce, drzewa, jakieś niskie szaro-białe rośliny w oddali. Wreszcie wstałam o własnych siłach, świat zatańczył wokół mnie, ale na własnych nogach weszłam do domu. Od razu włączyliśmy się do ostatniego zbioru bawełny. U szyi i u pasa uwiązywaliśmy końce płachty z workowatego płótna, chodziliśmy wzdłuż rzędów zeschniętych krzewów i z otwartych szeleszczących kielichów wybieraliśmy zwisające kępki bawełny. Byłam zdrowa jak wszyscy, jak gdyby nic się nie stało; jak gdyby nie było tych kilku dni szoku, kiedy nieprzytomna, w gorączce wyłam dzień i noc na barce, do tego stopnia, że matki na noc kneblowały mi usta, bojąc się, że wyprowadzony z równowagi „ochrannik"41 nie da się przebłagać kobietom i zastrzeli „sumasszedszuju sobaku"42 (zwariowaną sukę). O tym wszystkim dowiedziałam się od rówieśników podczas zbioru bawełny. Ochrannik (ros.) - strażnik. Sumasszedszaja sobaka (ros.) - oszalały pies. 339 Jednakże przygoda z „łagiernikiem" odcisnęła głębokie piętno w mej psychice na całe życie. Pełnia księżyca do dziś budzi we mnie lęk, a przy każdym wzroście temperatury (przy najbardziej błahej chorobie jak grypa czy angina) z mroku nocy wyłania się upiorna twarz tamtego nieszczęśnika, a puls w skroniach jest wtedy bębnieniem jego rąk i nóg na pokładzie. Nikt o tym nie wie, że w takie noce powstają z martwych tamte obrazy, że męczę się, boję się oddychać. Nawet logiczne wmawianie sobie, że obecna rzeczywistość jest inna, że to było dawno - nie ma sensu. Po prostu - panicznie boję się. Na szczęście choroby z wysoką gorączką nawiedzają mnie nader rzadko. Chociaż wydaje mi się, że ja jestem inna w porównaniu ze wszystkimi otaczającymi mnie ludźmi. Moja „inność" polega na zupełnie innych reakcjach na wszelkie przejawy życia, na „nieprzystosowaniu się" do wielu okoliczności, szczególnie rubaszności, znieczulicy, nieszczęść nawet obcych ludzi. Wydaje mi się, że jestem bardzo samotna, zagubiona w tym świecie, chociaż otaczają mnie życzliwi ludzie, kochane i dość mądre własne dzieci. Najbardziej odprężam się, gdy jestem naprawdę sama. Boję się samotnej starości, żeby jak bumerang nie powróciło „wszystko tamto" ze spotęgowanym odczuciem, bo wtedy...co? Szpitale są dla ludzi nawet tych wyłączonych ze świadomości. Może i mnie będzie sądzone kołysać latami jakiś łach, jak tamta biedna aktorka, której brutalny los odebrał dziecko i na kilku kilometrach rozrzucił jego szczątki, aby nawet szczęśliwa przeszłość zatarła się w jej pamięci? Kto wie? Dość, weź się w garść. Wspomnienia, wrażenia, odtwarzanie, zmartwychwstanie... Wojna - chociaż jej nie widziałam. Przeklęta wojna, która wypaczyła osobowość, przewrażliwiła odczucia i uczucia, zamknęła wszystko tamto w podświadomości i całe „normalne" życie nie mogło pozbyć się tamtego balastu. A przecież to było tak dawno - w dzieciństwie i wczesnej młodości. Ciekawe, że z upływem lat, gdy jestem wolna od trosk macierzyństwa i problemów zawodowych, wyłaniają się z kilkudzie- 341 sięcioletniego zapomnienia drobne szczegóły, obrazy, mało znaczące fakty. Coraz wyraźniej widzę krajobrazy, twarze wielu, wielu osób. Są ich setki, setki. Gdybym miała talent artysty, mogłabym odtworzyć je w najdrobniejszych szczegółach... W tym kołchozie niedaleko Urgenczu (stolicy dawnego potężnego chanatu Choremu) było nam naprawdę dobrze, chociaż pracować trzeba było ponad siły. Przyjeżdżali jacyś ludzie, przywozili jakieś plakaty i gazety. Dowiedzieliśmy się od nich, że w Moskwie powstał Związek Patriotów Polskich43, że taka komórka jest nawet w Urgenczu, że prawdopodobnie w najbliższych dniach władze dadzą zezwolenie na utworzenie Wojska Polskiego, że matki mogą zgłaszać się do 2PP po paczki żywnościowe i odzież z UNRRY, że zwycięstwo pod Stalingradem i Kurskiem daje nadzieje na wyzwolenie Polski, że wtedy pojedziemy do Ojczyzny, że..., że... Za dużo nadziei i radości. Po kilku dniach wybuchł tyfus. Leżeli Mama, Janek, malutka Reniusia, wszyscy od Aleksandrowiczów, oprócz Kazika. Ja i Kazik pielęgnowaliśmy jak umieliśmy majaczące najbliższe osoby. Widocznie przewodniczący kołchozu zawiadomił kogo trzeba było, bo po dwóch-trzech dniach przyjechał duży samochód niezdarnie pomalowany białą farbą i zabrał ich wszystkich. Ja i Kazik na razie mieliśmy zostać. Jak długo to trwało? Tydzień? Dwa? Uzbeczki uciekały przed nami, nikt nas nie odwiedzał, chociaż co rano przed progiem leżały placuszki, w tykwie ośle mleko i dojrzałe figi i winogrona. W tej pustej, nieprzytulnej budowli przepłakałam całe noce, bo Kazik spał jak suseł. Wreszcie po nas przyjechała pięknie ubrana pani - pani Irena Rodziewicz z zarządu ZPP. Powiedziała, że Mama, pani Aleksadrowieżowa i dzieci wyszły ze szpitala, dostały miesz- ___________ 43 Związek Patriotów Polskich (1943-46) - organizacja utworzona przez komunistów polskich w ZSRR; zajmowała się pomocą dla deportowanych Polaków i utworzeniem Wojska Polskiego w ZSRR. 342 kanie i pomoc, ale są za słabe, żeby przyjechać po nas. Pani Irena (późniejsza przyjaciółka dzieci, której tak wiele zawdzięczamy) powiedziała, że tylko Renia zmarła, a Janek jest jeszcze w szpitalu, bo „przyplątało się" po tyfusie zapalenie opon mózgowych. Pojechaliśmy z nią jakimś amerykańskim „łazikiem", a kierował pan Marczuk - sam szef urgenezskiego ZPP. Urgencz był dużym miastem, też pełnym zabytków. Pamiętam, że mieszkaliśmy na ulicy Krupskiej44 (czyżby nazwa utkwiła w pamięci z racji nazwiska żony Lenina, co nam przez kilka lat wbijano do głupich łbów?). Znów parterowa, solidna lepianka w formie czworoboku z podwórkiem w środku i sadzawką. Od strony tego podwórka były nawet okna z szybami. My mieszkaliśmy znów z panią Kubiakową i jej córką Ireną. Po drugiej stronie podwórka - pani Aleksandro wieżowa z dziećmi i matką. W sąsiednim domu - pani Rarowska ze starszymi od nas córkami - Janeczką i Irką oraz pani Bielska i pani Rodziewiczowa z rodzicami. W jednym skrzydle naszego czworoboku mieszkała ładna, młoda Uzbeczka z dzieciakami i starym teściem, który zawsze kurzył „fajkę pokoju" z tykwy, na podwórzu koło sadzawki wylegiwał się na słońcu, grając na jakiejś piszczałce. Mama, pani Aleksandro wieżowa, Niutka i Teńka miały po tyfusie gołe głowy, były blade i chude, więc najwięcej obowiązków spadło na mnie. Tu, podobnie jak w poprzednim kołchozie, spadł na mnie bardzo uciążliwy obowiązek - dostarczania opału, tym bardziej że w mieście więcej było chętnych na ten „surowiec". Z Irką i Niutką, a najczęściej sama biegłam z wiadrem i workiem na obrzeża miasta, na główne trakty prowadzące na bazar. Tam zawsze było już sporo dzieciarni: Rosjan, Uzbeków i Polaków w oczekiwaniu na „pączki" wielbłądów i osłów. Jeśli pojawiły się za zwierzętami brązowe kule, pędziło się do nich. Wybuchały kłótnie, przepychanki. Najczęściej 44 Krupska Nadieżda (1869-1939) - działaczka komunistyczna, żona Lenina. 343 po szturchańcach ten cenny łup trafiał do wiader chłopców. Dziewczęta albo wyruszały na trakt parę kilometrów dalej, albo zbierały z drogi stratowane resztki. Ładowało się to do wiadra i worka, „zadawało się" worek na plecy i z tym cuchnącym, ciężkim ładunkiem wracało się biegiem do domu, bo przecież Mama musiała iść do pracy. Trzeba było teraz zagospodarować ten surowiec. W naszym patio (niby ogródku pośrodku domu - czworoboku) każda rodzina miała skrawek miejsca przy ścianie i na tym skrawku suszyło się całe kule wielbłądzie, a z rozdeptanych resztek robiło się rękami „kiziak", tzn. takie lepioszki z łajna i zmiotków spod akacji i morwy. Wysuszone lepioszki „kiziaka" układało się w stosy przy ścianie i skrawkami gałganów i bawełnianych powrozów zabezpieczało się ten opał. Na tym kiziaku gotowało się strawę i paliło się nim zimą dla ogrzania naszej nory. Dlatego tak szczegółowo opisuję tę „produkcję" opału, żeby czytający mógł zrozumieć, jak bardzo morderczą i poniżającą była ta praca. Później, kiedy Janek wyzdrowiał, miałam w nim obrońcę przed „konkurencją" i tragarza ciężarów. A na razie musiałam robić to sama. Przed wieczorem, kiedy Mama wracała z pracy lub od Jasia, znów biegłam z koleżankami na bazar po takie same rozdeptane skarby. Tam jeszcze więcej było „konkurencji" i najczęściej wracało się z marnymi resztkami łajna. (Jeszcze więcej spadło na mnie obowiązków, kiedy Mama przywiozła Jasia ze szpitala). Mama co parę dni chodziła do szpitala do Chanek, oddalonych o 10-15 kilometrów od Urgenczu, bo tam jeszcze przebywał Janek. Ja też raz tam z Nią poszłam. Pamiętam tylko potworny upał, a moja Matka to siadała, by odpocząć nieco, to zrywała się i biegła płacząc. Ledwie mogłam za Nią nadążyć. W Chankach na bazarze kupiłyśmy winogron i fig i poszłyśmy za miasto do szpitala. To były długie parterowe domki, ustawione szeregowo wzdłuż aryku. Przez niskie okienko zobaczyłam Jasia siedzącego na podłodze, przywiązanego za nogę do żelaznego łóżka. Na nasze 344 wołanie nie zareagował. Mama rozpłakała się i pobiegła do naczelnego lekarza. Ja wlazłam przez okno i karmiłam go owocami. Weszła jakaś „baba" w białym fartuchu i wygoniła mnie nawymyślawszy. Mama wróciła i powiedziała, że za tydzień mamy Jasia zabrać. Pan Marczuk na prośbę pani Rodziewiczo-wej przywiózł go do domu, bo nie wolno mu było chodzić pieszo w taki upał. Dowiedziałam się wtedy, że trzyletni Leszek pani Rodziewi-czowej też zmarł w tym czasie, co nasza Renia. Ona pochowała swojego synka w oddzielnej mogile, a nasza Renia jest gdzieś pochowana w zbiorowej, z wieloma innymi ciałami. Mama z panią Aleksandrowiczową coś wiecznie szeptały, tamta uspokajała płaczącą Mamę i obiecała w czymś pomóc. Ponieważ Mama cały czas była zaabsorbowana jakimiś sprawami i pracą, cały ciężar opieki nad moim biednym braciszkiem spoczywał na mnie. Ponieważ siła fizyczna powracała mu prędzej niż świadomość, nie miałam siły go utrzymać, byłam pobita, posiniaczona, aż wreszcie ktoś zrobił kawałek kija ze sznurkiem i od tej pory prowadzałam go po podwórzu na tym kiju, uwiązanym do nogi. Kiedy wpadał w gniew, już nie mógł mnie dosięgnąć, tylko szarpał, a czasem wlókł mnie po całym podwórzu. Dzieci czasem mi pomagały uspokoić Jasia, ale ten wiek ma swoje prawa i zawsze rówieśnicy uciekali gdzieś do miasta. Co prawda, każdy z nich przynosił coś dla Janka do jedzenia, bo on bardzo lubił figi, arbuzy i melony. Jadł bardzo dużo, łapczywie i odbierał mi każdy kęs. Babcia Aleksandrowiczową często mi pomagała, czasem pozwoliła mi iść z dziećmi po kiziak, a sama pilnowała Janka. Janek stawał się coraz spokojniejszy, coraz rzadziej wybuchał i czasem chodził ze mną po kiziak. Sprowadzony jakiś lekarz - staruszek - po zbadaniu go, obserwowaniu i bardzo długiej rozmowie powiedział do Mamy, że najbliższe dni zadecydują: albo zostanie tak jak jest, a jeśli się odmieni, to w przyszłości będzie geniuszem. Nie bardzo rozumiałam tego słowa. 345 Mama z panią Aleksandrowiczową zdobyły gdzieś dwie łopaty, wzięły mnie i Irkę i poszłyśmy przed wieczorem na cmentarz za miasto. Stary Uzbek pokazał przy niskim murku jakieś miejsce w dość niedawno zruszonej ziemi, wziął pieniądze i poszedł. Mama cały czas kopała, pani Aleksandrowiczową również. Kiedy Mama opadła z sił, wtedy ja i Irka kopałyśmy na zmianę. Fetor był potworny. Wreszcie zaczęły ukazywać się w ziemi pierwsze ciała. Wtedy Mama i pani Aleksandrowiczową na klęczkach rozgarniały ziemię rękoma. Byłam przerażona. Obie z Irką stałyśmy w uścisku nad zbiorową mogiłą, zatykałyśmy nosy i wymiotowałyśmy. Tylko moja Mama skowycząc, w bólu, w wielkim zapamiętaniu odgarniała piasek, odsuwała ciała i coraz szybciej szukała. Było już odkryte kilka metrów kwadratowych. Wreszcie i ja zobaczyłam ciało naszej Reniusi. Była golu tka, leżała twarzą w dół z podkurczonymi nóżkami. Mama odgarniała z kędzierzawych włosów piasek, zdmuchiwała go. Pani Aleksandrowiczową przemogła słabość i też przyklękła przy Mamie. Ja i Irka z zatkanymi nosami też pochyliłyśmy się nad dołem. Kiedy Mama chciała odwrócić ciałko dzieciątka, Jej palce ugrzęzły w mazi, loczki zostały w Jej rękach i Mama zemdlała. We trzy wyciągnęłyśmy Mamę z mogiły. Pani Aleksandrowiczową biła Ją po twarzy, nic nie pomagało. Wtedy zdjęła z Mamy głowy chustkę (włosy już były jak u rekruta), weszła do dołu i otuliła tą chustą ciałko Reni. Zjawił się ten sam stary Uzbek, podał tykwę z wodą, kazał odciągnąć Mamę dalej, a sam zaczął znów zasypywać grób. Wlokłyśmy do domu pod ręce wciąż chlipiącą, bezsilną Matkę. Mama dość szybko otrząsnęła się z rozpaczy, zaczęła po pracy więcej zajmować się Jankiem, który był wiecznie nienasycony. Pani Rodziewiczowa często przychodziła i pamiętam, że raz strofowała Mamę za odkopanie grobu. Obie popłakały się - te matki boleściwe, bo obu im Bóg zabrał dzieci. Pamiętam również, że ona zawsze powtarzała: „Ty, Stefciu, masz jeszcze dwoje, a ja miałam tylko jego jednego". 347 Wkrótce nasze matki przeniesiono do pracy w fabryce jedwabiu przy krosnach. Nam, dzieciom, kazano chodzić do szkoły. Pamiętam, że babcia Aleksandrowiczowa zostawała z Jankiem, a cała nasza szóstka znalazła się w drugiej klasie na ostatnich ławkach, jako że byliśmy najwięksi. Reszta dzieci uzbeckich i rosyjskich miała po 8 lat, a my - w granicach 10-13. Mnie złośliwe szkraby nazywały „ciocia Lusia", albo „matuszka-korowa"45, co mnie bardzo bolało. Z racji jakiegoś zwycięstwa poprowadzono dzieciaki na wiec na Plac Lenina. Na czele oczywiście szła „matuszka-korowa" ze swoimi dużymi cielętami, tzn. z Irką, Teńką, Niutką, Kazikiem i jeszcze kilkoma polskimi dziećmi. Kiedy dzieciarnia stojąca przy ulicy wytykała nas palcami - uciekliśmy z kolumny razem z flagami i już więcej nie wróciliśmy do szkoły. Dość długo, chyba ze dwa tygodnie, ukrywaliśmy to przed matkami. Janek już nie sprawiał kłopotu. Mama czasem pozwalała zabierać go ze sobą na wojaże po mieście lub po kiziak. Odkryliśmy raz niedaleko od Urgenczu wzdłuż aryku dużą plantację figowców za niewysokim, glinianym murkiem. Eskapada na kończące się figi skończyła się tym, że dwa duże psy poszarpały nam ubrania, a stary Uzbek zaśmiewał się do rozpuku. Wreszcie przywołał psy, narwał nam fig, nasypał pełne garście i mieliśmy z czym wracać do domu. Oczywiście wszyscy oddaliśmy figi Jankowi. Janek w tym czasie głośno zaczytywał się naszymi rosyjskimi książkami ze szkoły. Znosili mu chłopcy książki do rachunków ze starszych klas i on każdą chwilę poświęcał na rozwiązywanie „słupków", ułamków, zadań „z treścią" i nawet nas przymuszał do tego. Wszyscy cieszyliśmy się bardzo, że Janek jest zdrowy i przejął część moich obowiązków zaopatrywania w „opał". Nasze matki działały w ZPP z panią Rodziewicz i panem Marczukiem, rozdzielały wieczorami paczki z UNRR-y. Za pracę w fabryce włókienniczej był chleb i parę rubli. ZPP przydzielał Matuszka-korowa (ros.) - mateczka-krowa. 348 konserwy, mleko skondensowane, czasem czekoladę w proszku, a także niezbędną odzież. Fama niosła, że gdzieś koło Urgenczu organizuje się dzieciniec z polską szkołą. Trochę to nas martwiło, bo nawykliśmy przez parę lat do zupełnej swobody, a książki nas mniej ciągnęły, niż np. bazary czy stare meczety. Kiedyś z Irką Kubiak, tylko we dwie, wybrałyśmy się po pracy za miasto do tamtej plantacji fig, której strzegł staruszek z dwoma psami. Przez murek zobaczyłyśmy, że na krzewach owoców już nie ma, za to na matach dosuszają się figi. Psy nas obszczekały, staruszek nas zawołał. Znał parę słów po rosyjsku, my kilka po uzbecku i tak zaczęła się pogawędka. Dziadunio częstował nas placuszkami, winogronami, suszonymi figami. Chciałyśmy zdobyć trochę fig dla Janka. Dziadek zaproponował grę na jakimś instrumencie „tula-tula". Obie z Ireną zaczęłyśmy tańczyć i śpiewać. Ale dziadkowi nie o to chodziło. Przywołał mnie do siebie (bo siedział pod drzewem w kucki), nasypał z dużej tykwy całą misę suszonych fig i powtarzał „tula-tula". Gdybym rozumiała, co to znaczy, spełniłabym każde jego „tula-tula", byleby taką masę fig zdobyć dla Jasia. Wreszcie dziadek zademonstrował „grę" na swoim starczym, zasuszonym „instrumencie"... Przez moment zawahałam się, aż wreszcie pokonując wstręt „grałam" dziadkowi „tula-tula". Trwało to chyba dość długo, bo zabolały mnie ręce, wstyd mnie palił, chociaż zupełnie nie rozumiałam, po co tak jednostajnie w takt ruchów rąk powtarzać „tula-tula". Wreszcie dziadek miał dość tej „muzyki"... Irka się porzygała, a moja chęć sprawienia radości kochanemu braciszkowi była silniejsza niż obrzydzenie. Rzeczywiście, dziadek dał te figi i już nigdy więcej z Ireną tam nie poszłyśmy. (Jeżeli teraz spotykam się z Irką - mieszka w Gnieźnie - to na tajemnicze dla wszystkich słowa „tula-tula" wybuchamy niepohamowanym śmiechem). Kiedyś pani Leonowiczowa (matka pani Rodziewicz) przybiegła do nas i powiedziała, że Irunię zaaresztowano, jak również pana Marczuka. Widocznie coś tam popsuło się w kontaktach z sowieckimi władzami. Przyszły pani Rarowska z córkami 349 i pani Bielska. Snuły domysły, co mogło być przyczyną aresztowania. Wreszcie pani Leonowieżowa powiedziała, że Irunia (pani Rodziewiczowa) dostała list od męża, który wyszedł z Armią Andersa i teraz jest we Włoszech. List był ocenzurowany i cały pozalepiany. A pan Marczuk? - nikt nic nie wiedział o jego kontaktach. Na kobiety padł blady strach, bo co jakiś czas matki biegły wzywane do NKWD na „doprosy" (przesłuchania) o bliskich, którzy uciekli z „sukinsynom Andiersom". ZPP nie działało, paczek nie było, a do domów zaczęli przyjeżdżać enkawudziści na „doprosy". Pamiętam jedną noc, kiedy w naszej izdebce zebrało się parę osób z sąsiedniego domu. Kilku pijanych żołdaków i tu trafiło. Nie wiem, czy tak bardzo służalczo spełniali swoją powinność, czy chodziło im o wyładowanie swoich zwierzęcych instynktów. W każdym razie te „doprosy" nam, tj. mnie, Irce i Niutce, wydawały się bardzo ohydne i na szczęście nas ominęły z racji tego, że byłyśmy jeszcze dziećmi. Wszystkie inne kobiety i starsze dziewczyny przytrzymywane przez zachlanych rechocących zbirów musiały przejść przez kolejne ręce i kiedy jeden z nich robił „doprosy", inni w kolejce, na naszych przerażonych oczach, ze świńskimi dowcipami nastrajali się do tego. Zgraja wyjętych spod prawa bandytów! Inni, normalni i uczciwi, byli na froncie, a tacy dranie mieli w ryzach utrzymywać społeczeństwo. Byli to prawdopodobnie kryminaliści skazani na dożywocie za jakieś zbrodnie. Czy rzeczywiście rodziny „andersczyków" były wówczas prześladowane, czy tacy dranie mieli okazję „pohulać" pod płaszczykiem zleconych funkcji - nie wiem do dziś. A przecież działo się to w tym samym czasie, kiedy Wasilewska i Berling46 otrzymali zgodę Stalina na Wasilewska Wanda (1905-1964) - polska pisarka i działaczka komunistyczna, po wojnie pozostała w ZSRR; Berling Zygmunt (1896-1980) - generał. Wasilewska i Berling należeli do założycieli ZPP i twórców Armii Polskiej w ZSRR. 350 formowanie Wojska Polskiego. Ale od Moskwy byliśmy daleko, bardzo daleko, na samych rubieżach, na pustyni Kara-Kum pod samym Iranem i Afganistanem. Było jeszcze kilka podobnych nalotów na „doprosy", a jeden z nich skończył się „zagwożdżeniem" butelką naszej kobiety i uwieszeniem jej u belki głową w dół. Przykro wspominać... Biedne kobiety, a jeszcze bardziej 14-15 letnie dziewczyny zszywane przez znachorki - szamanki. Znów byłyśmy dojrzalsze o jeszcze jedną życiową prawdę, tym razem bardzo ohydną, prawdę, która w przyszłości powinna była stać się najpiękniejszą, a jednak nigdy stać się nie mogła. Wszystko jakoś przycichło, wróciła pani Rodziewiczowa, skupiła wokół siebie dawny zarząd ZPP. Rozwoziliśmy na wielbłądach nawet do odległych kołchozów odezwy Wandy Wasilewskiej, które były drukowane po polsku na znanych rosyjskich kolorowych plakatach z kobietą z uniesioną ręką: „Rodina-maf zowiot"47. Pamiętam, że czytaliśmy te płomienne słowa, zaczynające się: „Obywatele, Rodacy..." Wkrótce zabrano nas do polskiego dziecińca. Czysty, obszerny obiekt, chyba dawny pałac -władcy, żelazne łóżka z kocem „unrrowskim" i białym prześcieradłem. Na ścianach portrety Stalina i Sikorskiego. Mieliśmy zeszyty, obsadki z atramentem w kałamarzach, nawet kredki i bloki do rysunków. Gorzej było z podręcznikami. Przypominam sobie, że jedna książka wędrowała z ławki do ławki. Po lekcjach były zajęcia w zespołach artystycznych. Obie Rarowskie - Irena i Janeczka były również naszymi nauczycielkami i wychowawczyniami. Najbardziej ulubionymi byli państwo Pałkowie (na zdjęciu - szkoła polska w Urgenczu w pełnym składzie nauczycieli i administracji). On ze sztywną, krótszą nogą uczył matematyki, fizyki, ona - wszystkich przedmiotów humanistycznych. Po lekcjach 47 Rodina-maf zowiot (ros.) - Ojczyzna-matka wzywa. 351 on grał na harmonii i prowadził chór, ona natomiast prowadziła zespół taneczny i teatralny, w czym pomagały jej obie Rarowskie. Szumne do dziś nazwy. Tamci ludzie potrafili z nas - „rozbrykanych analfabetów" - zrobić artystów, porządnych uczniów pochłaniających różnorodną wiedzę w szybkim tempie. Sprawami gospodarczymi zajmowała się matka Nuli, pani Krzemińska, mając do pomocy w kuchni tylko dwie dziewczyny. Pamiętam czwórkę chłopców Aniołów i ich siostrę Izę, jak również Wandę Janiszewską i jej brata Bogdana (są na tym zdjęciu). Na polskie i rosyjskie święta (a może i bez okazji?) były organizowane przedstawienia, na które zapraszano władze rosyjskie i polskie. Tańczyłam krakowiaka i „hopaka", jak również śpiewałam dwie piosenki: polską „A to ułani..." i rosyjską „Dan prikaz jemu na zapad..."48. Dostałam od wymedalowane-go przedstawiciela władzy 10 rubli, a kapitan Krzyżanowski (po cywilnemu na zdjęciu) wziął mnie na kolana i pocałował. Rano i wieczorem na dziedzińcu odbywały się apele, wciągano na maszt flagę biało-czerwona. Po południu, przed wieczornym apelem, odbywała się tzw. „wojenna musztra". I chłopcy i starsze dziewczęta ćwiczyli marsz, czołganie się, walkę wręcz na bagnety (kije), „strzelanie" z przyklęku, itp. Najdłużej odbywały się marsze ze zwrotami przy marszowych melodiach, пр.: о pułkowniku Kułi-Lisie49 („Gdy ruszył na wojenkę miał siedemnaście lat...), o zdobyciu wąwozu Samosierry pod wodzą Kozietulskiego50 („A czyjeż to imię rozlega się wkoło..."), itp. Chłopcy z kijami na ramieniu, w oberwanych łachach, przytupywali boso w rytm rozkazu, wzniecając tumany kurzu. Dan prikaz... (ros.) - Wydano rozkaz - on ma jechać na zachód - pierwsze słowa piosenki rosyjskiej o wojnie domowej w Rosji (1917-20). Kula-Lis Leopold (1896-1919) - legionista, zginął w wojnie polsko-bolszewickiej. Kozietulski Jan Leon (1781-1821) - pułkownik, uczestnik kampanii napoleońskich, dowódca polskich szwoleżerów w zwycięskiej bitwie armii napoleońskiej przeciwko Hiszpanom pod Samosierrą (1808 r.) 352 Podziwialiśmy naszych „żołnierzy", bo my - młodsze dziewczęta, nauczyłyśmy się tylko bandażować rany brudnymi skrawkami ukradzionych z domu poszewek. Późnymi wieczorami były nędzne ogniska (z braku drewna - tylko zeschnięte trawy i badyle), przy których śpiewaliśmy różne piosenki i recytowaliśmy wiersze, пр.: duże fragmenty „Pana Tadeusza", „Sonety Krymskie", „Ballady" i oczywiście rosyjskie wiersze o wojnie, пр.: „Rodina", „Żdi mienia"51. Śpiewaliśmy przedwojenne polskie piosenki, a zawsze kończyliśmy „Boże, coś Polskę". Co niedzielę ksiądz grekokatolicki odprawiał mszę świętą. Tam też po cichu byliśmy u pierwszej spowiedzi i komunii. Niedaleko dziecińca był cmentarz. 2 murów naszego zamczyska można było obserwować ceremonie pogrzebowe. Hałas, kołatanie, dzwonienie i bębnienie ściągały nas na mury. To od strony miasta biegł truchcikiem tłumek mężczyzn, poprzedzany tymi z fujarkami, kołatkami i bębnami. Czterech mężczyzn nisko nad ziemią niosło łóżeczko z nieboszczykiem spowitym w białe płótno, jak kokon jedwabnika. Kobiety nigdy nie brały udziału w pogrzebach. Wstawiano to łóżeczko do już ulepionego z gliny, z domieszką sieczki, gotowego grobowca i natychmiast zalepiano wejście. Cała ta prędka ceremonia odbywała się przy sporym hałasie, piszczeniu, bębnieniu i podskokach. Jeszcze wcześniej widzieliśmy kondukt pogrzebowy. Kiedy odzywały się piszczałki, kołatki i bębny - kobiety pierzchały na wszystkie strony, a jeśli któraś nie zdążyła się ukryć, kucała przy murze i wtykała twarz w ścianę, zakrywając się szczelnie białą chustą narzuconą na turban. Często wymykaliśmy się na cmentarz bawić się w chowanego między grobowcami. Cmentarz był zawsze pusty, bez żadnej roślinności, ogrodzony niskim murkiem. Było tam zawsze sporo hien i szakali, i dlatego prawie każdy grobowiec był uszkodzony i splądrowany. Panował tam zawsze słodkawy, dławiący Rodina (ros.) - ojczyzna; Żdi mienia (ros.) - czekaj na mnie. 353 fetor, a przy grobowcach lub na ścieżkach leżały wywleczone szczątki ludzkie, w różnych stopniach rozkładu czy uszkodzenia. Złapano nas raz na zabawie na cmentarzu. Po ostrej reprymendzie więcej tam nie chodziliśmy, bo zresztą każda taka zabawa kończyła się torsjami. Do naszego dziecińca dokwaterowano rosyjski sierociniec. Chociaż były to oddzielne instytucje i wejścia znajdowały się z przeciwnych stron, to jednak szybko zawiązywały się między nami przyjaźnie. Nawet obie szkoły organizowały wspólnie różne imprezy. W sierocińcu mieszkały pełne sieroty, uratowane z pożogi wojennej, najczęściej z Ukrainy i Leningradu. Kiedyś wspólnie oba domy zorganizowały odwiedziny w szpitalu, w którym leżeli bardzo ciężko okaleczeni żołnierze, już po kuracji w polowych szpitalach. Cztery dziewczynki, wśród nich i ja, miałyśmy odwiedzić jakąś Zoję - bohaterkę Związku Radzieckiego. Inne grupy poszły już do wyznaczonych sal, a my z kwiatami i laurką z życzeniami czekałyśmy w gabinecie zabiegowym na Zoję, po którą poszła pielęgniarka. Wkrótce drzwi otworzyły się i dwie pielęgniarki wniosły coś, co tylko z twarzy było podobne do dziewczyny. Pielęgniarki to „coś" oparły o ścianę na kozetce. To była młoda dziewczyna, o pięknych, błękitnych oczach i jasnych, układających się włosach. Od szyi w dół (40-50 cm) zwisała ni to koszulka, ni to peleryna. Bohaterka ZSRR ze Złotą Gwiazdą52 tkwiącą jak na urągowisko na tej niby szacie nie miała ani rąk, ani nóg, tylko sam tułów po pachy i pachwiny. Chyba dopiero teraz naocznie zobaczyliśmy, czym jest wojna, bo liczne zawiadomienia o „pogibszych za ro-dinu" nie przemawiały do naszej wyobraźni. Nikt z nas się nie ruszył, każdy zapomniał przećwiczonej wcześniej roli. Wreszcie położyliśmy przed nią kwiaty i laurkę, z przemówień nic nie wyszło. Przemówiła ona sama. Siostry - pielęgniarki podtrzymu- Złota Gwiazda - radziecki order wojenny. 354 jące kadłub biednej dziewczyny nie mogły powstrzymać się od łez. Zoja mówiła najpierw wolno i cicho, później jej oczy coraz bardziej rozpalały się, mówiła tak sugestywnie i z taką wiarą, że chłonęłam jej słowa z zapartym tchem i sama byłam gotowa poświęcić życie „za rodinu". Czy ta biedna kukiełka o pięknej, prawie dziecięcej twarzy, była rzeczywiście dumna ze swego jakże okropnego kalectwa? Widzę ją, jakby to było wczoraj. Na korytarzu było kilku żołnierzy: o kulach, bez rąk czy nóg; jeden z nich o roześmianej gębusi odpychał się rękami owiniętymi w bandaże od podłogi, a jego wózek toczył się na małych drewnianych kółeczkach. Właściwie to nie był wózek, tylko zbite krótkie dwie deski, akurat takie, żeby zmieścił się jego tułów (również bez nóg). Ten widok nie był już tak wstrząsający, jak pięknej Zoi. W domu dziecka zastała nas najstraszniejsza wieść - zginął generał Sikorski. Malowaliśmy w atramencie wstążki, przewiązywaliśmy te krepy przez portrety i dekorowaliśmy kwiatami. Odbyła się nawet msza żałobna i wszyscy (wychowawcy i dzieciarnia) płakaliśmy. Nawet nasze matki przybiegły zapłakane, żeby nas zabrać i przeżywać wspólnie śmierć człowieka, w którym nasza Polonia nad Amu-Darią pokładała wielkie nadzieje. Ktoś rozprzestrzeniał pogłoski, jakoby oprócz innych ważnych układów miał on zawrócić Żydów rosyjskich, których Anders zabrał na nasze dokumenty, a nawet jakoby sam Anders maczał palce w spisku przeciwko Sikorskiemu53. Plotkom i domysłom nie było końca. To znów była propaganda NKWD. Wiedzieliśmy również później i o tym, że nad Oką powstała I Dywizja im. T. Kościuszki. Świętowaliśmy radośnie zwycięstwo naszych wojsk pod Lenino54. 53 Generał Sikorski zginął 4.VII.1943 r. w katastrofie lotniczej w Gibraltarze w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. 54 Pod Lenino miała miejsce pierwsza bitwa Dywizji im. T. Kościuszki z Niemcami (12-13.Х.1943 г.). 355 Następnym wstrząsającym wydarzeniem było obowiązkowe pójście na dokumentalny film o Katyniu. Pokazywał on ekshumację zwłok pomordowanych Polaków - z odpowiednim komentarzem o największej zbrodni hitlerowskiej. To ciekawe, że nasza zdezorientowana polska społeczność nie wierzyła, że to było bestialstwo hitlerowców. Sala kinowa pełna była tylko Polaków. Nawet nasze matki były zwolnione z pracy. Nie zapamiętałabym tego filmu, gdyby nie fakt, że jedna z naszych kobiet poznała swego męża czy syna - nie pamiętam. Przypominam sobie, że bardzo głośno krzyczała, a później wyniesiono ją z sali. Nasz mądry „filozof", Bogdan Janiszewski, mówił, że jest to bolszewicka propaganda. Co to jest propaganda - bałam się spytać. W lecie 1944 roku wiedzieliśmy, że wkrótce nas przesiedlą bliżej polskiej granicy. Nie nocowaliśmy już w sierocińcu. Byliśmy w domu, a do sierocińca chodziliśmy na lekcje. Tam również otrzymywaliśmy obiad. Pani Rodzie wieżowa z ZPP często przyjeżdżała na wizytację z kapitanem Krzyżanowskim i przywoziła masę odzieży, obuwia, konserw, sucharów amerykańskich i skondensowanego mleka. Wolno nam było wybierać i przymierzać ubrania, a zaakceptowana przez komisję sukienka i buciki odtąd stawały się naszą własnością. Byłam bardzo „bogata" - miałam pantofle, sukienkę w kratkę, bordową spódniczkę, dwie-trzy bluzeczki i sweterek. To bogactwo utkwiło w pamięci 11-letniej kobietki, bo przecież była ona wreszcie podobna do ludzi. Kiedyś poszłam z Mamą do Zarządu ZPP, bo miał przyjechać jakiś polski dygnitarz z Moskwy na spotkanie z grupą działaczy ZPP. Kto to był? Nie wiem. Mam go na zdjęciu. Czyżby sam wielki Berling? A może Sokorski55. 55 Sokorski Włodzimierz (1908-1999) - działacz ZPP, w Polsce Ludowej minister kultury i sztuki oraz prezes Komitetu do Spraw Radia i Telewizji. 356 Szykowaliśmy się do wyjazdu. Matki sprzedawały resztki odzieży, żeby zaopatrzyć się w żywność na drogę. Oczywiście nabywano suszone figi, mąkę z dżugary, butelki topionego masła. Same piekły placki - lepioszki i suszyły je w słońcu. My, dzieciaki, znów buszowaliśmy po bazarze. Już nie z głodu - po prostu dla samej frajdy. Całą gromadą wędrowaliśmy nawet na bazary w Chiwie i w Chankach. Jak daleko były te miasta od Urgenczu? Może 10-20 km? Przypominam sobie, że do Chiwy szło się dawno wyschniętym korytem rzeki, jak przez wąwóz. W Urgenczu często udawało się nam prześlizgnąć do Domu Kultury na ciekawe, egzotyczne dla nas spektakle uzbeckie. Najbardziej lubiliśmy folklorystyczne zespoły. Byliśmy też kilka razy w kinie w nagrodę za sprzątanie sali. Z tamtych czasów zapamiętałam dwa filmy: „Wiesiołyje riebiata" („Świat się śmieje") i „Princ i niszczij" („Królewicz i żebrak"). Chyba też w Urgenczu widziałam „Pastucha i świniarkę", bo przecież w następnych latach nie mieszkaliśmy już w mieście. Wkrótce pożegnaliśmy Urgencz. Mówiono, że jeden transport Polaków już odpłynął. Załadowano nas na dość duży statek parowy (już nie barki). Chyba ten statek też był towarowy, bo żadnych kabin pasażerskich nie było. Wzdłuż pokładu było kilka obszernych luków, zasłoniętych zasznurowanym brezentem. Znaczną część pokładu zajmował gruby komin i oszklona nadbudówka dla załogi z kapitańskim mostkiem. Były nawet barierki i metalowe klozety, wystające poza pokład. Rozlokowaliśmy się w jednym z luków. Było dość wygodnie. Trzy czy cztery dni płynęliśmy Amu-Darią i wreszcie przed nami rozciągnęła się rozfalowana zatoka Jeziora Aralskiego (Rosjanie to jezioro nazywają morzem). Przy ujściu rzeki w jakimś porcie (Tajdyk?) zaprowiantowano nas i zabrano zapas słodkiej wody. Po raz pierwszy w życiu płynęłam prawdziwym statkiem po bezkresnej, rozhuśtanej wodzie. Pomimo paskudnej choroby morskiej cały czas przebywaliśmy na pokładzie. Tu kakaowa, 357 mętna woda Amu-Darii łączyła się z przejrzystym szmaragdem, zielenią i szafirem jeziora, a w wodzie zatoki ciągnęły się całymi metrami jakieś wodne rośliny, które oplątywały potężne koła napędowe statku. Chłopcy kąpali się, skacząc z pokładu. W dzień siedzieliśmy na stosach desek przy każdym luku, a nawet podkradaliśmy jedzenie, żeby karmić mewy w locie. Następnego dnia huśtało silniej. Dookoła statku pojawiła się nagle taka masa maleńkich muszek (nie komarów), że nie dało się otworzyć ust, oddychało się przez chusteczki, a cięły one niemiłosiernie. Od tej masy muszek nawet poszarzało słońce. Marynarze mówili, że te „moszki" zwiastują burzę. Przed wieczorem zaczął wiać wiatr, morze rozhuśtywało się coraz bardziej, marynarze zabili luki deskami i dopiero na wierzchu znów rozpięli brezent. Uspokoili wszystkich, że jeżeli nawet rozszaleje się burza, to będzie krótkotrwała, a jeżeli luki z nami w środku będą dobrze zabezpieczone, to przelewająca się woda nie zaleje nas. Padł na wszystkich paniczny strach. Było ciemno, bo paliła się tylko jedna żarówka. Od kołysania większość z nas wymiotowała. Chyba w nocy zaczął się prawdziwy sztorm. Wszystko dookoła nas trzeszczało, huczało, a my struchlali siedzieliśmy w objęciach. Wreszcie przechyły tak się spotęgowały, że toczyliśmy się od ściany do ściany. Przesunęły się nawet nasze bagaże. I jak w takich chwilach bywa, wszystkich ogarnęła panika. Płakano głośno, modlono się i walono w deski nad schodkami. Sztorm trwał ze dwie-trzy godziny i nagle wszystko uspokoiło się. Woda już nie przelewała się przez pokład, nic nie wyło i nie trzeszczało, tylko jeszcze bardzo kołysało. Wreszcie marynarze odbili jedną deskę, żeby wpuścić powietrze, uspokoili nas, że już po burzy, lecz jeszcze nie wolno wychodzić na pokład. Wszyscy wymęczeni wkrótce usnęli. Obudziliśmy się następnego dnia około południa. Było ciepło, słonecznie, spokojnie. Jak okiem sięgnąć dookoła rozciągał się błękit niezmierzonej wody. W nadbudówce wydawano „kipia-tok". Z apetytem zjedliśmy lepioszki, popijane osłodzonym „ki- 358 piatokiem" (gotowana woda z chłodnic przy silniku parowym). Nie wiem, jak długo płynęliśmy: cztery-pięć dni? Wreszcie na horyzoncie zobaczyliśmy ziemię i jakiś port. Przybyliśmy do przystani w mieście Aralsk i tu od razu przeładowano nas do towarowych wagonów. Potem długo jechaliśmy przez zasolony step. Właściwie cała ziemia skrzyła się kryształkami soli, jak gdyby skuta mrozem. Od czasu do czasu mijaliśmy wyschnięte słone jeziora, znane już nam z okolic Urgenczu. Między Urgenczem a Taszanzem było takie zasolone jezioro, wyschnięte w 3/4 głębokości. Kąpaliśmy się nawet w nim. Woda fantastycznie wynosiła nas na powierzchnię, a na plecach można było leżeć prawie nie poruszając rękami ani nogami. Wygonili nas z tej wody Turkmeni czy Uzbecy, pokazując, że umrzemy. Od tafli wody do czystej gleby trzeba było przejść około 30-40 m po dziwacznych kształtach skrystalizowanej soli mocno gorzkiej i słonej jednocześnie. Te kryształy przybierały przeróżne formy i kształty, a ich delikatne kolory przechodziły od błękitu przez żółć do rudego różu. Nasza wyobraźnia potrafiła w tym przybrzeżnym paśmie soli widzieć zamczyska, kwiaty, zwierzęta i potwory. A więc tu, za Aralskiem, takich solnych „ślizgawek" było dużo. Jechaliśmy dość wolno, bo wciąż przepuszczaliśmy wojskowe transporty z bronią i żołnierzami. W Aktiubińsku staliśmy parę dni na bocznicy. Najczęściej robiliśmy eskapady do wagonów szpitalnych, improwizowaliśmy występy, przecież znaliśmy masę wojskowych piosenek i kilka ludowych różnych narodowości, a także piękne wiersze i kantaty na cześć Stalina. Przyjmowano nas przyjaźnie, ze łzami w oczach, obdarowywano nas zawsze czymś, w co był zaopatrzony szpital polowy. Także lekarze i pielęgniarki słuchali i podziwiali nasze „spektakle". Dawano nam nawet papierosy, które były w tym czasie najbardziej poszukiwane i za jedną sztukę można było dostać 100 g chleba. A więc to był to wartościowy towar wymienny. W tych szpitalach - „eszelonach" napatrzyliśmy się na najprzeróżniejsze kalectwa bardzo młodych ludzi. 359 W Saratowie znów poszliśmy do sanitarnego pociągu z jeszcze bogatszym repertuarem, lecz niestety, nie mieliśmy szczęścia, żeby nas oklaskiwano i obdarowano. Po prostu cały długi skład pociągu był pusty. Widocznie niedawno ewakuowano z niego rannych, bo było dużo śmieci i resztek jedzenia. Tu nazbieraliśmy dużo „skarbów", a najfajniejsze były gumowe baloniki, które nadmuchiwało się, a potem piszczało nimi, na płasko wypuszczając powietrze. Kiedy nasza „turecka piszczałkowa orkiestra" zbliżała się do naszego składu pociągu, wybiegły nam naprzeciw i inne dzieci, zachwycone „balonami", na których można było tak dokuczliwie popiskiwać. Wreszcie naszymi „instrumentami muzycznymi" zainteresowały się matki. Podniosły wielkie larum, poodbierały „baloniki", zaciągnęły nas do pompy i tam dopiero zaczęło się szorowanie warg i całej jamy ustnej, ale czym? - solą, naftą, samogonem, piachem. Mieliśmy poobdzierany cały naskórek z nadgorliwości naszych matek, aby „coś paskudnego" nie urosło, porobiły się nam rany nawet na języku i podniebieniu. Trochę monosylabami nam wytłumaczono, do czego te baloniki służą. Szybko gębusie zagoiły się i „coś paskudnego" nie urosło, widocznie piach i bimber był najlepszym środkiem dezynfekującym. Do samego Stalingradu nic się chyba nie wydarzyło, bo nie pamiętam. Widok miasta wstrząsnął nami potwornie. Właściwie tory przebiegały w tunelu martwych ruin i zgliszcz. Spod tych ruin, z jakichś piwnic, wychodzili obdarci ludzie, prosili o wsparcie. Chętnie przyjmowali wyschnięte lepioszki, suchary czy garść kaszy. Mogliśmy tu dopiero na własne oczy przekonać się, czym jest faszyzm, czym jest wojna. Wokół miasta na dziesiątki kilometrów ziemia była zryta transzejami, lejami od bomb. Nawet drzewa były okaleczone i sterczały urwane czy odstrzelone kikuty gałęzi. Wśród tej przewróconej i zrytej ziemi była masa wszelkiego żelastwa: samolotów, czołgów, dział, hełmów. .. i groby, groby z zatkniętymi na kijach hełmami. 360 3. W NADAZOWSKICH STEPACH UKRAINY (lata 1944-1946) Od Stalingradu poprzez Ługańsk, Gorłowkę, Stalino - wszędzie był podobny krajobraz. Najbardziej wstrząsająco wyglądały wsie. Wzdłuż pogorzelisk domów ocalały tylko ruskie piece i wysokie kominy. Z drzew owocowych pozostały tylko pnie. Czasem wśród takiej wymarłej, spalonej wsi widziało się oberwanych, nędznych ludzi, którzy tępym, martwym wzrokiem przyglądali się naszemu pociągowi, sunącemu bardzo wolno, chyba z racji zbyt prowizorycznie ułożonych torów. Wreszcie zatrzymaliśmy się w Zaporożu. Już na stację przyjechali jacyś przedstawiciele władzy. Przekonali nas, że musimy jechać na czarnoziemy Ukrainy, żeby dać frontowi chleb. Zakomunikowano również o pierwszym dekrecie polskiej władzy ludowej (manifest PKWN56), o wyzwoleniu wschodnich terenów Polski. Okazało się, że listy już były gotowe, więc nasze matki poszły do „naczalnika" z prośbą, żeby nas nie rozłączono. Tym sposobem znów byliśmy razem, tzn. rodziny Aleksandrowiczów, Kubiaków, Rarowskich, Aniołów i nasza - Woźniaków. Oczywiście połaziliśmy po zniszczonym mieście. To miasto żyło, nie było tak przeraźliwie martwe jak Stalingrad. Rosyjskie dzieci zaraz zaprowadziły nas nad Dniepr, aby pokazać ocalałą zaporę wodną i elektrownię. Do tej pory cała była jeszcze zawalona workami z piaskiem. Pomimo znacznych zniszczeń miasto było bardzo żywe i radosne, przepięknie położone nad jakimś potężnym rozlewiskiem Dniepru czy sztucznym zbiornikiem wodnym. Następnego dnia lokomotywa pociągnęła dwa wagony znów na wschód (na szczęście trwało to 1,5-2 godziny) na sta- PKWN - Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego - tymczasowy naczelny organ władzy wykonawczej w Polsce, powołany w lipcu 1944 r. w Moskwie. 361 cję Gulaj-Pole. Traktory z przyczepami powiozły nas do bardzo dużego sowchozu aż pod Pokrowskoje. Wieloosobowa rodzina państwa Aniołów (czterech chłopców - Zdzisiek, Mietek, Bobuś, Józio, siostra Iza, matka i ojciec), Aleksandrowiczowie i jeszcze jakieś dwie rodziny zostały na pierwszym chutorze „ziernosowchozu"57. Tu wszędzie też było dość dużo wraków czołgów i samolotów. To, co po drodze nas zadziwiało, to pasy zieleni co kilka kilometrów ciągnące się równolegle. Wytłumaczono nam, że te pasy drzew chronią od wiatru - „suchowie-ja"58 znad Morza Azowskiego. W czwartym chutorze był jeden długi parterowy dom dla rodzin rosyjskich, tzw. „obszczieżytije", kilka dawnych, przedrewolucyjnych chat z ogródkami, a obok stacji MTS (Maszyno-wo-Traktorowa Stacja - coś w rodzaju POM-u) trzy jednakowe, ładne domki parterowe, kryte czerwoną dachówką. W środkowym i ostatnim domku zamieszkaliśmy my wszyscy. Pamiętam, że w pierwszym od stacji MTS mieszkał przewodniczący Wasy-lenko z żoną i siedmiorgiem dzieci, wśród których najstarsza miała na imię Zina, a najmłodszy - Wołodźka. Ponieważ była już pora wczesnej jesieni, po żniwach, mieliśmy pomóc Rosjankom sprzątnąć kilka tysięcy hektarów słoneczników. Ścinało się tasakiem same czapy słonecznika, wrzucało do przyczepy i przesuwało się ją dalej. Co jakiś czas traktor zabierał przyczepę do chutoru, pod szopę koło „obszczieżytija". Wtedy mieliśmy czas wolny. Rosyjskie wyrostki ganiały z nami po wysokich wyschniętych burzanach do położonego o kilka kilometrów dalej ścierniska po pszenicy i pokazywały, jak w promieniu kilkudziesięciu metrów od ścierniska szuka się kopców z kłosami zboża. Tam, na Ukrainie, był pewien gatunek stepowych malutkich myszy, które ciężko pracowały przy dojrzałym zbożu, odgry- Ziernosowchoz (ros.) - państwowe gospodarstwo zbożowe. Suchowiej (ros.) - gorący wiatr wschodni. 362 zając źdźbła w odległości 3-5 cm od kłoska. Te kłoski znosiły w jedno miejsce i układały symetrycznie wąsami kłosów do środka, potem to przesypywały ziemią i powstawał kurhan o wysokości 60-80 cm, o średnicy 1,5-3 m. Chłopaki odkopali taki jeden kopiec i pokazali nam, jak zdrowe i pięknie przechowane są kłosy pszenicy. Kazali nam po te kłosy przyjść o zmroku, bo Wasylenko jeździ „biedką" i odbiera worki kłosów. Wiadomo, że taki był jego obowiązek, a właściwie wypełniał go z wielką gorliwością z racji tego, że w domu czekało na niego siedem gąb do nakarmienia. Jakoś nie bardzo sobie przypominam, żeby w chutorze były jakieś spichrze i magazyny. W tym samym wspólnym „obszczaku" był tylko sklepik, w którym można było kupić naftę, sól, zapałki, gwoździe. Za „trudodni" przywożono z I-go chutoru chleb i maślankę. Tam była piekarnia, młyn i obora krów, w II-gim chutorze hodowano kury i świnie, a także tłoczono olej z ziaren słonecznika. HI-ci był gdzieś bardzo daleko, więc niewiele o nim wiedzieliśmy. Do pierwszych mrozów kończyło się ogławianie słoneczników, później, chyba do końca grudnia (a może dłużej) młóciło się ziarna. Wyschnięte głowy słonecznika uderzało się kijami i nasiona natychmiast wysypywały się. Ponieważ tę pracę wykonywano w szopie bez ścian, za plecami stał kosz z drutu, w którym tliły się suche czapy. Duży samochód cioci Daszy z przyczepą bez przerwy kursował do II-go chutoru, gdzie była tłoczarnia oleju. W tym czasie co tydzień dostawaliśmy butelkę oleju na rodzinę. W wolnych chwilach szliśmy na ściernisko szukać kopczyków pszenicy. Śniegu nie było, tylko dął przeraźliwie mroźny wiatr z południa, tzw. „suchowiej". Najuciążliwsza była wędrówka na ściernisko, bo było ono oddalone o kilka czy nawet kilkanaście kilometrów. W odległości kilku kilometrów znów było pole słoneczników, ciągnące się kilka dobrych kilometrów, podobnie jak ściernisko pszenicy. Nikt tej ziemi po uprawie nie orał przez kilka lat. (Jakoś nie pamiętam, żeby na 363 polach pełnych żelastwa wybuchały niewypały). Sowchoz był jedyny w Gulaj-Polskim rejonie, dzielił się na cztery oddziały tzw. chutory i zajmował terytorium około 50-80 tys. hektarów pięknego, tłustego czarnoziemu. 2 eskapad na ścierniska przynosiliśmy worki kłosów czasem mocno zatęchłych, jeżeli pried-siedatiel59 Wasyłenko nam ich nie odebrał. Robił to z wielkim hałasem, wywijając nahajką i złorzecząc, bo był on nie lada mistrzem od wiązanych mało zrozumiałych klątw. Widocznie wtedy, kiedy jego żona Irina miała jeszcze pszenicę, Wasyłenko pędząc biedką po stepie nie zauważał nas przycupniętych z workami tuż przy drodze. W każdym razie tych kłosów wystarczało dla wszystkich. Nie wolno było tylko zbierać ich oficjalnie. Nasze wędrówki na pola odbywały się co drugi dzień, bo przecież też co drugi dzień trzeba było przynosić kilka wiązek słonecznikowych badyli na opał. Zimą dość ciekawie wyglądał ten las słonecznikowych pałek. Kilkadziesiąt lub kilkaset hektarów wysokich, strzelistych, czarnych pałek, które łatwo się z trzaskiem łamały. Układało się je na dwa powrozy, związywało i kilkakrotnie większa od dziecka wiązka była „zadawana" na plecy. Te wyschnięte „pały" wbrew objętości nie były wcale takie ciężkie. Ponieważ zabieraliśmy tego mnóstwo, męczyliśmy się niemiłosiernie pokonując po wyschniętych burzanach kilkanaście kilometrów do domu. Ciekawie wygląda step późną jesienią i zimą, czy nawet późną wiosną po kilkudniowym „suchowieju". Szczególnie wczesną wiosną ten wysoki busz wyschniętych traw wydawał się nie do pokonania, ale wystarczyło zrobić tylko krok, żeby cała wysuszona konstrukcja roślin o przeróżnych kształtach rozpadała się w proch przy lada dotknięciu, a za sobą zostawiło się głęboką ścieżkę wśród ścian nietkniętych burzanów. Przecież gdzieś w tych okolicach, koło Krymu, Mickiewicz płynął „przez Priedsiedatiel (ros.) - przewodniczący. 364 suchego przestwór oceanu"60, jak nazywał bezkresne stepy. Te stepy jeszcze bardziej miały nas zadziwić wiosną. A na razie całą zimę plądrowaliśmy burzany koło ścierniska i dość często wracaliśmy bez kłosów, bo kopczyków było coraz mniej. To myszki zaopatrywały całą społeczność IV-go chutoru i coraz trudniej było znaleźć „górkę". Za to pałki słoneczników wyłamaliśmy chyba w 1/3 ilości. Pozostałych wystarczyło jeszcze na cały następny rok do wyschnięcia nowych. Zimą nasi chłopcy po parę godzin pracowali w stacji maszynowej, konserwując i reperując wszystkie maszyny i sprzęt rolniczy pod kierunkiem starego Mykoły. „Did Mykoła"61 wiecznie drzemał, spał nawet na stojąco. Ten zgrzybiały staruszek niewiele mógł chłopakom pomóc. Wkrótce nasz Janek - wtedy trzynastoletni - został brygadzistą stacji. Miał nawet smykałkę do mechaniki. Chłopcy próbowali naprawiać i wymieniać części w kombajnach i traktorach, nie mówiąc o drobnym sprzęcie. Pod kierunkiem Janka pracowały przy maszynach nawet żołnierki (żony żołnierzy). Po jakimś czasie zaczęli wracać do domów ciężko ranni i kalecy żołnierze, którzy po leczeniu w polowych szpitalach czy na tyłach nie byli zdolni do powrotu na front. I tak wrócił bez prawej ręki przewodniczący sowchozu, kilku wróciło o kulach i na szczudłach zamiast nóg - tych wyznaczono na brygadzistów polowych, bez obu rąk wrócił szef maszynowej stacji. Dla naszych chłopaków zaczęła się gehenna. Co z tego, że znał się on na mechanice maszyn - przecież nic własnoręcznie nie mógł chłopcom pokazać. Toteż kierowanie pracą wyrostków ograniczał przeważnie do szpetnych wiązanek klątw i rozdawania kopniaków. Przed wojną ten nieuczony człowiek na pew- „Przez suchego przestwór oceanu" - cytat z „Sonetów Krymskich" A. Mickiewicza. Did Mykoła (ukr.) - dziad Mikołaj. 365 no miał „smykałkę" do maszyn, bo i teraz umiał zorganizować wymontowanie brakujących części z czołgów i samolotów i po przeróbkach naszym chłopakom czasem udawało się uruchomić jakąś większą maszynę. Na pewno chłopcy dużo skorzystali pod jego nadzorem. Pamiętam, jak przez chutor ruszył traktor sklecony z różnego przedwojennego żelastwa. „Wujek Mitia" i Janek stali na nim za traktorzystą - Kazikiem, a nad nimi na kijach trzepotał nieudolnie sporządzony transparent: „Traktor wykonała brygada mechanika Timofieja Iwanowicza Krawczenko". A sam „mechanik" miał na sobie upraną i odprasowaną bluzę wojskową z pustymi rękawami zatkniętymi za pas. Oczywiście przy takiej uroczystej okazji nie obyło się bez harmoszki i naprędce ułożonych „cza-stuszek"62. Jakże biedny, a zarazem radosny był ten naród. Ta i tej podobne okazje dawały im i nam wiele radości, co przejawiało się w spontanicznych zabawach i tańcach prawie do rana. Oczywiście krążyła również i flacha samogonu, lecz radość, śpiew i tańce leżały w naturze umęczonego narodu rosyjskiego i ukraińskiego. Ukrainki śpiewały zawsze i wszędzie, nawet przy ciężkiej pracy w polu. Najpiękniejsze były powroty z pola. Dużo czasu zajmowało sadzenie, a potem pielęgnacja słoneczników. Na uprawę przeznaczało się kilkaset hektarów oddalonych od chutoru ze dwie godziny marszu. Szło się tam przez rozfalowany step, mieniący się wszystkimi barwami tęczy. Najwcześniej kwitły dzikie tulipany i irysy, a potem przygłuszały je inne różnobarwnie kwitnące rośliny stepowe. Ta gama kolorów i świeżej zieleni trwała do czerwca, do upałów, a właściwie do najsilniejszego „suchowieja" znad Morza Azowskiego. Ten suchy wiatr potrafił w ciągu kilku dni zamienić kwitnący step w cmentarzysko roślin. Kiedy step był jeszcze bajecznie koloro- Czastuszka (ros.) - krótka, dowcipna piosenka ludowa. 366 wy, wracało się z pracy z naręczami kwiatów i nic dziwnego, że takie powroty z pola, mimo zmęczenia, nastrajały do śpiewu. Gruba, oszpecona ospą „ciocia Dasza" miała duszę artystki. Z jej potężnych piersi wydobywał się pieszczotliwy, tęskny głos. Ona zawsze była „zapiewałą" i każdą zaintonowaną przez nią zwrotkę podchwytywały inne kobiety. Nigdy więcej w życiu nie słyszałam tak pięknych i harmonijnych chórów. Skąd w tym prostym i zapracowanym narodzie było tyle wyczucia piękna, że każda melodia była śpiewana na dwa, trzy a nawet cztery głosy? Wśród naszej wielonarodowościowej gromady dziewcząt była młodsza od nas, śliczna Sonia. Miała przepiękny głos, drżący jak u skowronka. Ona zawsze i wszędzie śpiewała. Zapamiętałam jej imię dlatego, że utopiła się później w studni, kiedy Zince pomagała wyciągnąć ciężkie wiadro. W każdą sobotę wieczorem na klepisku przy „obszczieży-tiju" zbierali się wszyscy mieszkańcy na „plaski" (tańce). Przy harmoszce i pląsaniu całymi godzinami śpiewano czastuszki. To ciekawe, że czastuszki były improwizowane „ad hoc" i w takiej formie ludzie wypowiadali swoje żale, nadzieje i uczucia. Nikt się nie obrażał, nawet wtedy, kiedy kupleciki kierowane pod czyimś adresem były bardzo dosadne i uszczypliwe. Na złośliwą zwrotkę adresat natychmiast dawał nie mniej uszczypliwą i humorystyczną ripostę przy wybuchach śmiechu ogółu. Refren śpiewali i tańczyli wszyscy. Z „frontowców" humorem i brawurą wyróżniali się „miecha-nik" Mitia i brygadzista Jaszka. Mitia był mistrzem improwizacji, a i w „prisiudach"63 był niezmordowany. Głos miał silny i czysty, jak żywe srebro. Jaszka zaś śpiewał prawie dyszkantem, a niektóre partie melodii prawie koloraturowym sopranem. Kiedy oni obaj włączali się do korowodu, wiadomo było, że będzie czego posłuchać i na co popatrzeć. Ci dwaj serdeczni Prisiudy (ros.) - hołubce. 367 przyjaciele, okaleczeni wojną, prześcigali się w improwizowaniu czastuszek wielbiących przymioty i krytykujących przywary wszystkich po kolei dziewcząt. Kiedy Jaszce brakowało już konceptu i rymu odnośnie dziewcząt, tworzył frywolne kuplety pod adresem przyjaciela. Tamten nie zostawał dłużny. Śmiechu było co nie miara. Kiedy obaj sobie już „naubliżali" do woli, kobiety prosiły o frontowe piosenki. Zmęczony Mitia stawał w środku koła, Jaszka odrzucał kule, obejmował przyjaciela i zaczynał się koncert. Pieśniom nie było końca. Kobiety tworzyły krąg, wziąwszy się pod ręce, nuciły cicho lub podchwytywały refren frontowego duetu. Czasami wschodzące słońce zmuszało do zakończenia tego niezwykłego spektaklu. Do tej pory pamiętam uduchowione twarze tych chłopców: jednego bez obu rąk, drugiego bez nogi, o kulach. Wśród naszych dziewcząt najstarsze i najładniejsze były obie Rarowskie. Janeczka - starsza, może siedemnastoletnia dziewczyna, zrównoważona, uduchowiona i wstydliwa; Irka - młodsza o rok, urokliwy trzpiot i urwipołeć. Janeczka nie miała talentu do żadnej ciężkiej pracy, za to pisała wiersze. Irka z kolei potrafiła pracować. Świetnie kierowała kombajnem i traktorem. Po prostu praca paliła się w jej rękach. 2 każdej najtrudniejszej sytuacji potrafiła znaleźć wyjście. Tryskała humorem, dowcipem i była niezmordowana. Na „wieczorynkach" Irka wodziła rej. Pech chciał, że obaj „frontowcy" zakochali się na zabój w Irce. Zresztą ona umiała rozkochać w sobie wszystkich, i nie tylko chłopców. Kiedy uczucia chłopaków były już wszystkim znaną tajemnicą, ich „czastuszki" stały się majstersztykami poezji miłosnej, a w docinkach sobie nawzajem byli niezrównani. Irka umiała wykorzystać obu. Mitia zamęczał naszych chłopaków w warsztatach, żeby kombajn czy traktor Irki był wiecznie sprawny, kuśtykający Jaszka zaś obliczał z nawiązką wykonanie dniówki brygady Irki. Na jakiś czas Irka przestała chodzić na „wieczorynki", bo pani Rarowska nie chciała tam puszczać obu dziewcząt, więc zakochany duet przeniósł się pod okna naszego domu. Irce to 368 bardzo schlebiało, rozsadzała ją zwykła próżność i duma, chociaż ci chłopcy byli kalekami. Przecież innych, zdrowych nie było. Pienia dla damy serca trwały tak długo, aż ona przynaglana przez zmęczone matki wysuwała przez okno obie dłonie, a Jaszka i Mitia składali na jej rękach pocałunki „po polsku" i zgodnie w objęciach wracali do „obszczieżytija". Oczywiście my, smarkule, tzn. Teńka, Niutka, Ira i ja, z zapartym tchem sekundowałyśmy zawsze tej ceremonii, a Irka stała się naszym bożyszczem. Ona zaś widząc nasze uwielbienie nie omieszkała wspaniałomyślnie pozwalać nam prać swoje rzeczy i sprzątać za nią naszą wspólną izbę. Korzyść była obopólna. Janeczka wiecznie była urażona i strofowała Irkę z byle powodu, a i nam też się od niej zawsze dostawało. Często podkradaliśmy jej zeszyt i zaczytywaliśmy się w jej romantycznych wierszach. Ona tak pięknie umiała pisać o miłości i ojczyźnie! Po zbiorach, jesienią przysłano cztery traktory. Nie nowe, ale na chodzie. W związku z tym faktem dostałyśmy awans na traktorzystki i obsługę. Janeczka z Niutką, a uwielbiana Irka wybrała mnie do pomocy, Kazik wziął Teńkę, a na czwartym traktorze jeździła na zmianę „ciocia Dasza" (jeśli nie woziła ziarna ciężarówką) i piegowata Zojka, a do pomocy wzięły Irkę Kubiak. Janek w dalszym ciągu był „mechanikiem" w stacji maszynowej pod kierownictwem bezrękiego Mitki. Tej jesieni orałyśmy ugory pod oziminy i siałyśmy pszenicę. Mnie z Irką było całkiem nieźle. Praca nie była łatwa, szczególnie, kiedy bronowało się zorane pole. Trzy duże brony trzeba było na chodzie traktoru co chwile podnosić, żeby zostawić na stosach zeschnięte, zbite trawy. Kiedy Irka widziała, że już nie mam siły, bo bolał mnie brzuch z wysiłku i zalewałam się łzami, wtedy sadzała mnie za kierownicą, a sama wytrząsała brony. Ponieważ Jaszka obmierzał pola - Irka zawsze miała przekroczoną normę, a więc korzystałam z tego również i ja. Siew był o wiele łatwiejszy, bo trzeba było tylko stać na pomoście siewnika i patykiem przepychać zatkane ziarnem otwo- 369 ry. Po siewach zaczynało się wybijanie ściętych słoneczników. Kilka tygodni zimy było praktycznie bez pracy. Czasem szło się do warsztatów konserwować maszyny, czasem łatało się stosy worków, nie wiem czyich, bo przecież „ciocia Dasza" odwoziła zboże i ziarna słonecznika luzem na przyczepie. W te wolne zimowe dni Janeczka z Irką zabawiały się w szkołę. Uczyły polską dzieciarnię. Dzięki nim dość dobrze znaliśmy pisownię, bo nie szczędziły dyktand. Zupełnie poprawnie znaliśmy wszystkie cztery działania matematyczne, a nawet ułamki zwykłe i dziesiętne. Dały nam również podstawy geometrii i zapoznały nas pokrótce z historią Polski. Chwała im za to. W szkółkę bawiliśmy się 2-3 godziny. Przecież trzeba było dostarczyć „opał" i resztki stęchłej pszenicy. Reszta czasu - to były towarzyskie spotkania przy prażonym słoneczniku. Gryzienie „siemieczek64" trwało od rana do nocy, a po takim wspólnym wieczorze z piosenkami i tańcami wymiatało się z izby kilka wiader słonecznikowych łusek. Gwoździem programu towarzyskich spotkań były wieści z frontu. Ktoś przynosił zapóź-nioną gazetę, parę bab przynosiło listy. Front zbliżał się już do naszych zachodnich rubieży. Tu, na Ukrainie, też nie brakowało listów z zawiadomieniami o „pogibszych za rodinu". Czasami któraś z bab wybierała się do rannego męża lub syna. Między wszystkimi chutorami były stałe kontakty, szczególnie zaś między Polakami. My do pierwszego chutoru nosiliśmy torebeczki ziarna (tego od myszy), a chłopcy od państwa Aniołów przynosili nam arbuzy i jabłka. Pani Bielska i Marysia Podworska (staruszek już nie żył) wymieniały olej słonecznikowy na pszenicę, bo obie pracowały w tłoczarni oleju. Przez Czerwony Krzyż nasze matki poszukiwały swych mężów i synów. Pani Kubiakowa już wiedziała, że jej mąż walczy Siemieczki (ros.) - pestki słonecznika. 370 .•с^.^-Ч"-' =?t "iT1 ,,_.„.,i *yr X -*?•*&- J^f^ Jt J* INI-: /. .W! i/*,"*/"11 Rys. 10. W nadazowskim sowchozie (Ukraina) v:V 371 w Anglii. Sympatia Janeczki Rarowskiej - Zbyszek (nazwiska nie pamiętam) był już z Armią Andersa we Włoszech. Poszukiwał nas i wreszcie znalazł tu, na Ukrainie, nasz znajomy z obozu Armii Andersa - pan Gustaw Kożdoń. Pisał skądś z Afryki. Poszukiwania naszego Ojca na razie były daremne. Kiedyś z Zaporoża przyjechał przedstawiciel ZPP Zapoznał nas dość szczegółowo z sytuacją na wyzwolonych ziemiach polskich. Omówił manifest PKWN, reformę rolną, nacjonalizację przemysłu. Wspomniał też o konferencji w Teheranie65. Słuchaliśmy go z zapartym tchem i chłonęliśmy każde jego słowo. Już wtedy dowiedzieliśmy się, że Wilno, Lwów, Stanisławów nie będą nasze, że będziemy musieli jechać aż pod niemiecką granicę. Wreszcie największe szczęście - nadszedł list od Ojca, szary trójkąt z numerem polskiej poczty polowej. Popędziłam więc z nim przez step na pole do Matki. Błądziłam w wysokich burzanach, wreszcie do Niej dotarłam. Jej radości nie da się opisać. Wiedzieliśmy, że Ojciec żyje i że z naszą armią wyzwala Wybrzeże. Pracowaliśmy ze zdwojoną energią, bo wiedzieliśmy, że wojna wkrótce się skończy i pojedziemy do upragnionej Ojczyzny. Modliliśmy się tylko o to, żeby Ojciec nie poległ w ostatnich dniach wojny. Śledziliśmy wydarzenia na froncie, z komunikatów radiowych wiedzieliśmy, że front posuwa się do granic Rzeszy (w „obszczaku" - w świetlicy z charczącej skrzynki radia puszczano wieczorem wiadomości). Kino objazdowe pokazało nam zburzoną Warszawę i zatknięte słupy graniczne na Odrze i Nysie. Matki były wstrząśnięte ruinami wyzwolonej Warszawy i wieczorami snuły długie rozmowy o ogromie pracy czekającej je w kraju. Dla nas, dorastającej młodzieży - półanalfabetów - zaistniał po raz pierwszy inny poważny problem. W Teheranie 28 ХІ-1.ХІІ.1943 r. odbyła się konferencja przedstawicieli trzech mocarstw: ZSRR, USA i Wielkiej Brytanii. Ustalono na niej wstępnie powojenne granice Polski 372 Ciężka praca fizyczna była dla nas od lat chlebem powszednim. Głód zaspokajaliśmy gryzieniem „siemieczek". Przerażała nas nauka po powrocie do kraju i tylko ta myśl spędzała nam sen z powiek. My, 14-17-latkowie, nie mogliśmy sobie wyobrazić zdobywania wiedzy prawie od podstaw. Szczególnie dziewczęta zastanawiały się, jak dorosłe „matuszki-korowy" będą wyglądać w młodszych klasach szkół powszechnych. Takie upokorzenia znane nam już były z autopsji, z Urgenczu. Ten strach paraliżował w nas radość i szczęście, że wkrótce będziemy w wyśnionej Ojczyźnie. W grupie dziewcząt najbardziej zaprzyjaźnionych snułyśmy nawet plany ucieczki na Syberię. Nasze matki natomiast ogarnęła gorączka przygotowań. Po ciężkim dniu pracy całymi nocami prały, przerabiały, farbowały resztki odzieży i pościeli, żebyśmy mieli w czym godnie wrócić do kraju i spotkać się z rodzinami. Bluzki, spódnice, sukienki z prześcieradeł, a nawet chłopięce ubrania z worków wyglądały przyzwoicie. Gorzej było z obuwiem. Walonki, drewniaki i stare kalosze nie nadawały się na takie święto. Stary Ukrainiec Mykoła wpadł na genialny pomysł wykonania polskim „modni-siom" obuwia z opon samochodowych i rzemieni. Ten surowiec dostarczyliśmy mu z wraków samochodów, czołgów i samolotów. Wędrowaliśmy na poszukiwanie „surowca" całe dziesiątki kilometrów, bo bliższe wraki były już doszczętnie ograbione. Z jednej z takich wypraw przytaszczyliśmy mu nawet resztki spadochronu i brezent. Staruszek o złotych rękach wyczarował z tego materiału prześliczne sandały nie tylko dla Polaków. Wreszcie 9 maja - koniec wojny. Po patetycznych przemówieniach przewodniczącego sowchozu i kalekich frontowców zjedliśmy wspólnie kapuśniak z kotła z wkładką mięsną, dużo chleba i wypiliśmy „stakancziki"66 samogonu. Po wiwatach, uściskach, śpiewach i pląsach, cała społeczność chutoru - jak Stakanczik (ros.) - szklaneczka. 373 każe natura tych wspaniałych ludzi - wyruszyła w step. Niesiono nawet flagi i portret „genialnego wodza i ojca narodów" - Stalina. Rozradowany tłum przy dźwięku harmoszek płynął przez przepiękny majowy step, falujący morzem świeżej zieleni, upstrzony tulipanami, irysami i innym dorodnym kwieciem. Takie piękno barw, aromatów i bezkresnej przestrzeni istnieje chyba tylko na nadazowskich stepach Ukrainy. Którejś niedzieli taki sam pochód wyruszył na stację do Gu-laj-Pola na powitanie zwycięzców powracających z Berlina. Żołnierzy niesiono na rękach, zarzucano kwiatami, witano chlebem i solą, a po powrocie do sowchozu znów świętowano do białego rana. Od tej pory odciążono nas od trudnej pracy. Musieliśmy rozstać się z ośrodkiem maszynowym, przekazaliśmy traktory, kombajny i inne maszyny „frontowcom". Pracowaliśmy tylko przy pielęgnacji słoneczników, wycinaliśmy oset ze zbóż. Wkrótce doszło jeszcze jedno bardzo uciążliwe zajęcie - pasanie kilku setek krów przygonionych z „Giermanii"67. Każdego tygodnia od kilku miesięcy przepędzano przez nasz chutor setki, a może tysiące krów zdobytych u niemieckich „bauerów"68. To były szkielety zwierząt, słaniające się ze zmęczenia i głodu. Zostawały w naszym stepie parę dni, aby się odkarmify, nabrały sił, i znów gnano je dalej na wschód. Właściwie my - dzieciarnia byliśmy odpowiedzialni za te krowy, a szczególnie za wodopój w wysychającej „bałce" - strumyku w jarze, który^przed-tem był naszym kąpieliskiem, wprawdzie po kolana, ale dla nas był nie lada atrakcją po trudach dnia. Teraz było to stratowane bajoro, dowożono nawet wodę w beczkach, bo zabrakło jej dla krów „w bałce". Naszą społeczność polską ścieśniono w jednym domku. Drugi domek trzeba było oddać dla rodzin ukraińskich, jako Giermania (ros.) - Niemcy. Bauer (niem.) - gospodarz. 374 że „frontowców" było sporo, rodziny już nie mieściły się w obskurnym czworaku - „obszczeżytiju". W naszym sporym pokoju zamieszkało teraz kilkanaście osób: rodzina Kubiaków, Rarow-skich i nasza. My - młodzież, dopóki było ciepło, spaliśmy na sianie na strychu. Pomimo ciasnoty było nam ze sobą dobrze, bo przecież lada dzień mieliśmy wyruszyć do kraju. Czekaliśmy na dokumenty repatriacyjne. Minęło lato, nastała jesień, a z nią dużo pracy ze zbiorem słoneczników, siewem ozimin, pasaniem krów i wydzieraniem rękami lub ścinaniem nożem zeschłych traw na paszę dla bydła. Po takie kopy trawy przyjeżdżał „frontowiec" traktorem z przyczepą. Od zakończenia wojny do zbiorów zbóż było bardzo ciężko, gotowaliśmy zupę nawet z pokrzyw i lebiody. Mysie kopczyki dawno skończyły się. Czasem padła „giermańska" krowa, wtedy dostawało się po parę deka mięsa na rodzinę. W chutorze, pomimo zakończenia wojny, panował nastrój przygnębiający. Wieczory już nie były rozśpiewane tak, jak przedtem. Panowała jakaś dziwna cisza. Niektóre Ukrainki chodziły zapłakane, posiniaczone. Widocznie „frontowcy" wymierzali sprawiedliwość za jakieś przewinienia małżonek, kiedy oni byli na froncie. Poza tym byli oni butni, wulgarni, cuchnący bimbrem i nawet dla nas, Polaków, nieprzychylni. Społeczność chutoru była wystraszona. Rozliczano z czegoś frontowców, w nocy znikały rodziny „plennych" - wziętych do niewoli69. Niedostatek pogłębiał się. Nawet po żniwach nie było lżej. Nie mieliśmy odwagi chodzić na ściernisko po kłosy. Wszyscy bali się nawet własnego cienia. Dotychczas zaprzyjaźnione Ukrainki unikały nas, chyba pod wpływem swoich mężów okaleczonych na wojnie za „polskuju rodinu"70. W ZSRR represjonowano własnych obywateli - jeńców wojennych - oraz ich rodziny; uważano ich za „zdrajców". Za polskuju rodinu (ros.) - za polską ojczyznę. 375 Ojciec pisał z Kieleckiego, że po demobilizacji nie został na Ziemiach Odzyskanych, tylko zatrzymał się do naszego powrotu w centralnej Polsce. Pytał, czy Matka ma jakieś jego dokumenty o pracy na Wileńszczyźnie. On posiadał jedynie książeczkę wojskową. Mamie nakazał, abyśmy odłączyli się od transportu i przyjechali do Opatowa Kieleckiego. Nie uzasadniał takiego postanowienia. A my, Polacy, wciąż czekaliśmy na dokumenty i decyzje władz o powrocie do Kraju. Tymczasem kończyły się prace przy zbiorze słoneczników. My, dzieciarnia, nadal pasaliśmy coraz to nowe stada „giermańskich" krów, lecz już nie „darliśmy" traw na paszę dla bydła. Matki musiały myśleć o przygotowaniu na zimę odzieży i obuwia. Łatano kufajki i kapoty, stare walonki podszywano gumą. Późną jesienią zjawił się polski Żyd - pan Flamholc i przyciągnął na wózku maszynę do szycia. Szył nam z szarych unrrowskich koców palta i kurtki tylko za skromny wikt i kąt w naszej zagęszczonej izbie. Pracy mu nie brakowało aż do Bożego Narodzenia. Pamiętam te ostatnie na obczyźnie Święta. Ubraliśmy w papierowe łańcuchy największy burzan - chyba olbrzymi zaschnięty piołun. Był chleb, rosół z prawdziwym makaronem. Śpiewaliśmy kolędy, wojskowe piosenki, życzeniom nie było końca. Ukrainki też przyszły na nasze Święta i każda coś przyniosła do wspólnej wieczerzy. W styczniu 1946 roku przyjechał z Gulaj-Pola pełnomocnik do spraw ewakuacji i przywiózł wszystkim Polakom karty repatriacyjne. Za 2-3 tygodnie mieliśmy wyjeżdżać do Kraju. Wszystkich ogarnęła gorączka przygotowań. Matki codziennie były zwalniane z pracy 1-2 godziny wcześniej, dzieciarnia już w ogóle nie pracowała. W związku z tym nie otrzymywaliśmy ani chleba, ani pieniędzy. Radziliśmy sobie jakoś zastawiając sidła na wróble i gołębie. Zima była bardzo mroźna, więc ptactwo pchało się do ludzkich siedzib. Jedynym naszym obowiązkiem było dostarczenie opału - wiązek słonecznikowych pałek. Za takie pałki dostawaliśmy czasem od Ukrainek zacierki na wodzie. 376 W przeddzień wyjazdu z chutoru przewodniczący sowcho-zu wezwał Polaków do sali zarządu. Żegnał się z nami bardzo serdecznie, dziękował za pracę w sowchozie i dobitnie podkreślał, że wielki Kraj Rad udzielił nam schronienia na czas wojny, uchronił od „pohybeli"71 z rąk przeklętych faszystów i za to powinniśmy czuć dozgonną wdzięczność. Otrzymaliśmy po ileś tam rubli oraz przydział chleba i oleju na drogę. Obiecał przysłać po nas traktory. Wieczorem przyszły ukraińskie kobiety z woreczkami prażonych „siemieczek" (pestek słonecznika) i przetartej pszenicy. Kochane i serdeczne przyjaciółki wspólnej niedoli! Do późna w nocy rozlegały się przepiękne, znane nam już, pieśni ukraińskie, rosyjskie, polskie i oczywiście te najpiękniejsze frontowe. Przyłączyli się do nas nawet nieprzyjaźni dotychczas frontowcy. Cóż to była za noc! Śpiewom nie było końca! Znów było dużo łez przy pożegnaniu, życzeń i obietnic listów z Polski. Rano podstawiono pod nasz domek dwa traktory, na przyczepach były nawet plandeki. Cała ludność ukraińska przyszła pożegnać się. Znów uściski, łzy rozstania i improwizowane „czastuszki" w wykonaniu wspaniałego duetu: Mitii i Jaszki. Długo brnęli za traktorami „frontowcy", kobiety i dzieci. A my na przyczepie odśpiewaliśmy pożegnalną pieśń: „Bywajtie zdorowy, żywitie bogato, my uż ujezżajem do domu, do chaty"72. Znów zaczęła się nasza podróż, lecz tym razem już nie w nieznane. Piękna i jiiezapomniana Ukraino! Pozostałaś bliską memu sercu krainą! Ty, wówczas głodująca, uboga, zapracowana, wracasz w mych snach w kolorach rozfalowanych burzanów, w aromatach powodzi kwiatów, w rozlegających się w mej duszy niepowtarzalnych pieśniach i melodiach. Żegnaj Ojczyzno przelotnych ptaków - zesłańców! Wracamy do kraju! Pohybel (ukr.) - zguba. Bywajcie... (ros.) - bądźcie zdrowi, żyjcie bogato, a my odjeżdżamy do domu, do chaty. 377 W Gulaj-Polu umieszczono nas w wygodnym towarowo -osobowym wagonie z półkami - narami i żelaznym piecykiem na środku. Drugi wagon był już zajęty przez Polaków. Była tam liczna rodzina państwa Aniołów, pani Marysia Podworska (już bez ojca), pani Julia Bielska, pani Rodziewiczowa z rodzicami i inni. W Zaporożu dołączono nasze wagony do składu pociągu też z Polakami. Wszyscy rzucali się sobie w objęcia: znajomi z nieznajomymi. Tam, na obczyźnie, byliśmy sobie nawzajem bardzo bliscy, życzliwi i równi. Na bazarze udało się kupić kaszę kukurydzianą. Pociąg ruszył na zachód - do wytęsknionej Ojczyzny. Nie wiem skąd wiedzieliśmy, że jedziemy do Wrocławia i Opola. Trzymały trzaskające mrozy. Nam w „tiepłuszce"73 było dość ciepło. W piecyku zawsze buzował ogień i gotował się krupnik na wodzie, kasza kukurydziana na gęsto, łub parowała pszenica. Na stacjach można było kupić za kopiejki wiązeczki burzanu, pałek słoneczników na opał, sprzedawano także gotowane ziemniaki na sztuki, lecz to był za drogi rarytas. Kopiejki oszczędzało się na opał. Mijane miasta były zburzone, we wsiach wśród pogorzelisk i kikutów kominów widziało się pagórki ziemianek z dymiącymi kominami i wraki czołgów, samochodów i dział. Czuliśmy dotkliwy głód, pomimo tego, że był skromny gorący posiłek. Od ssania w żołądku ratował nas prażony słonecznik. Nie wiem jak długo jechaliśmy - tydzień czy dłużej. Dużo dyskutowaliśmy, śpiewaliśmy, snuliśmy plany na najbliższą przyszłość. Matki były zatroskane naszą „łamaną" polszczyzną i przyszłymi możliwościami uzupełnienia edukacji. To nas przerażało do tego stopnia, że nie umieliśmy się cieszyć, że każdy dzień zbliża nas do granicy. Panie Rodziewiczowa, Bielska i Ra-rowska przekonywały Matkę, że nie powinna odłączać się od transportu, że na Ziemiach Odzyskanych dostaniemy ziemię, Tiepłuszka (ros.) - wagon towarowy ogrzewany. 378 poniemieckie zabudowania. Chyba będzie też można dostać dom w mieście. Matka była w rozterce - często płakała. Wreszcie pociąg zatrzymał się przed jakąś stacją. Rosyjscy „pogranicznicy"74 sprawdzili nasze karty repatriacyjne i kazali szykować się do wysiadania. W wagonie zrobiło się zamieszanie. Matki pakowały pościel i gary, a my powyskakiwaliśmy z wagonu. Staliśmy przed jakimś miastem. Ktoś krzyknął, że to już Polska. Przed nami był Brześć. Ze skromnym dobytkiem dotarliśmy do szlabanu, a tam stali uśmiechnięci polscy żołnierze w rogatywkach z orzełkami. Cóż to była za radość. Kobiety poklękały i całowały zamarzniętą ziemię. Ktoś zaintonował Jeszcze Polska", wszyscy powstawali i w mroźnym powietrzu niosła się pieśń hymnu narodowego. Wzruszająca i niezapomniana chwila! Może dlatego melodia hymnu wywołuje do tej pory dreszcz emocji i uniesienia, a nawet wyciska łzy i przywołuje obraz z granicy. Młodzież i dzieci cisnęły się do żołnierzy, oni podawali nam rękę i salutowali. Dotykaliśmy pasów, guzików i orzełków. Po chwili zaprowadzili nas do stojącego pociągu, tzw. pulmana. Przyniesiono kotły z kapuśniakiem i ziemniakami ze słoniną. Niebo dla podniebienia. Na peron przychodzili Polacy, chodzili wzdłuż wagonów i wykrzykiwali nazwiska - widocznie wśród nas szukali swoich bliskich. Mama dowiedziała się, że musimy wysiąść w Jarosławiu, żeby dostać się do Ostrowca. A więc mieliśmy tylko godzinę wspólnej jazdy. Gdy pociąg ruszył, Matka stała z nami przy drzwiach i płakała, nie zważając na perswazje przyjaciółek. Nasi rówieśnicy - serdeczni towarzysze tułaczki - stali przy nas, ściskali i obiecywali pisać. Ale dokąd? Ani oni, ani my nie znaliśmy swoich przyszłych adresów (kontakt z nimi urwał się na prawie 50 lat). Tylko z Irką Kubiak pisałyśmy do siebie i odwiedzałyśmy się, bo wiedziałam, że ona z matką pojedzie do Gniezna, do własnego domu. Pogranicznik (ros.) - strażnik graniczny. 379 Pociąg zatrzymał się - wysiedliśmy. Pani Rodziewiczowa zdążyła przez okno krzyknąć: „Stefciu, wracaj! Będziesz tego żałowała!" i pociąg ruszył. Patrzyłam ze ściśniętym sercem jak oddala się ode mnie pięcioletnia przeszłość z najbliższymi mi pod słońcem osobami: Irką, Teńką, Niutką, Janeczką, Ireną i Kazikiem. Matka wzięła tobołek z pościelą, Janek drewniany kuferek, a ja - torbę z garnkiem, dwiema miskami i trzema drewnianymi łyżkami. Cały nasz dobytek. Poszliśmy do obskurnej poczekalni pełnej przelewającego się polskojęzycznego tłumu. Nie docierało do mnie jeszcze, że już jesteśmy w tej Wyśnionej, Wytęsknionej i Wyidealizowanej w ciągu pięciu lat tułaczki Ojczyźnie. Matka zostawiła nas przy bagażach pod ścianą, a sama poszła szukać PUR-u75, żeby dostać pieniądze na dalszą drogę. Byłam zagubiona, nieszczęśliwa, bardzo samotna, z próżnią w głowie i sercu. Do świadomości przywróciła mnie grupka młodzieży, która na chwilę zatrzymała się przed nami. Śliczna dziewczyna zawołała do swoich: „Patrzcie, jakie cudaki!" Wszyscy wybuchnęli śmiechem i poszli dalej. Spojrzałam na Janka. Ten tyczkowaty piętnastoletni niezgrabiasz rzeczywiście wyglądał żałośnie - w połatanej kapocie z koca, w ruskiej „uszance"76 i w sfatygowanych walonkach, podszytych kawałkami opony samochodowej, wygiętych jak bieguny w kołysce. A ja jak wyglądałam? Chyba jeszcze śmieszniej, skoro wywołaliśmy dziwacznym wyglądem taką burzę śmiechu. Puściła jakaś wewnętrzna tama odrętwienia i spięcia. Trysnęły mi łzy z oczu, zaniosłam się głośnym szlochem. Brat nawet nie usiłował mnie uspokoić. Lały się potoki łez i ściskało się serce na myśl o nieznanej przyszłości bez swoich. Może moje serce przeczuwało, że czeka nas tu, w upragnionym Kraju, tyle nieszczęść, bólu, nędzy i upokorzenia? Może przeczuwało: PUR - Państwowy Urząd Repatriacyjny. Uszanka (ros.) - czapka uszata. 380 - że Ojciec umrze z wycieńczenia i chorób w półtora roku później? - że wyrzuceni ze służbowego mieszkania w szkole będziemy tułać się po wsiach i staniemy się wyrobnikami u chłopów za kąt w komorze i miskę strawy? - że nasza dotychczas dzielna Matka załamie się kompletnie pod brzemieniem nieszczęść i bezsilności, w dodatku z niemowlęciem przy piersi? - że Ona i mój 15-letni brat będą musieli co miesiąc meldować się u tajnych władz, a w naszej nędznej chacie będą często przeprowadzane rewizje? - że przydomek „ruski dziad", „podejrzany politycznie" czy „wróg socjalizmu" będzie ciążył na nas przez długie lata nauki i bardzo ciężkiej pracy? - że ja będę zmuszona w „zabitych deskami" wsiach całego powiatu zakładać szkółki, bo przecież winnam „rehabilitować się za przestępstwa popełnione wobec ZSRR"? - że brat bez akademika i stypendium przetrwa kilka miesięcy studiów, nocując w warszawskich parkach i dworcach, zarabiając na nędzną strawę nocnym rozładunkiem różnych towarów na bocznicy kolejowej dzięki „uprzejmości" pijaczków? Przecież Matka jeszcze nie miała żadnej renty po mężu - nauczycielu i żołnierzu - z powodu braku dokumentów sprzed wojny. Dlatego brat nie mógł przedłożyć na uczelni żadnych papierów o dochodach rodziny. Może przeczuwałam wówczas, jak wyobcowaną będę z powodu mojej „inności" i nędzy wśród rodaków, gdzie nie będzie nikogo serdecznie oddanego tak, jak w latach tułaczki „po tamtej stronie wojny"? Jakże prorocze były słowa pani Rodziewiczowej: „Stefciu, jedź z nami, nie wysiadaj! Będziesz tego żałować!". Ostrowiec 1979 r. 381 Przedwojenne zdjęcia rodziców i Autorki z bratem Stefania Woźniak 1930 rok Jan Woźniak Wakacje 1939 rok 382 Pierwsi członkowie Związku Patriotów Polskich w Urgen-czu (Uzbekistan 1943 г.). 1. Mama, 2. Pani Aleksandrowi-czowa, 3. Książę Radziwił, 4. Pan Anioł. Zebranie ZPP (Uzbekistan 1943 rok) Dom Dziecka ze Szkołą Polską w Urgenczu (1943-1945 r.) Siedzą wychowawcy: Pani Janeczka Rarowska, Pani Pałkowa, Pani Krzemińska, Pan Krupowicz. W środku: Pani Rodziewiczowa i Pan Marczuk z ZPP. Ci, których pamiętam: (dzieci) - Aniołowie: Iza, Zdzisiek, Mietek, Bobuś, Józek, Niusia - Janiszewska Wanda i Boguś - Aleksandrowicz Niusia - Krzemińska Nula - (Woźniak Jan i Lusia) 384 Dom Dziecka (1943-1945) - Urgencz- ze szkołą polską. Pierwsi uczniowie szkoły polskiej w Domu Dziecka - Urgencz 1943. 385 Nauczyciele i wychowawcy Domu Dziecka. Na zdjęciu: Pani Irena Rodziewiczowa - wiceprezes ZPP, Pani Janina Rarowska, Pan Marczuk - prezes ZPP, Pani Pałkowa, Pani Krzemińska, Pan Krupowicz. Zdjęcie Pani Ireny Rodziewicz i Pani Janiny Rarowskiej. ■" 4Л»>* ЩЕёЩ "£- 2EkjZ< ^-~ jl4v* "'--^^Я BK., f ;^. Я|Ц ajbftlj "тj 386 Wybrańcy z wychowawcą (po zamknięciu Domu Dziecka) 1-2 Boguś i Wanda Janiszewscy, 4-5 Janina i Irena Rarowskie, w dole dzieci uzbeckie. Gustaw Kożdoń z Armii Andersa w Persji. 387 Mama po tyfusie i pani Aleksandrowi-czowa „Babcia "; Urgencz, maj 1943 r. Nasze zdjęcie- moje i Jasia po I Komunii Świętej w obozie wojskowym w Sa-markandzie lub Bucharze, 1942 r. 388 Rodzina Woźniaków po spotkaniu po wojnie, rok 1947. Jan Woźniak Stefania Woźniak Jan Woźniak (syn) Leokadia Woźniak 389 Dowody pobytu (kartki pocztowe). fot'4' 'i ***S хЗ.Ї " j, ?'-.■(• с-ї/*-- • тек'-. Ш&Р- Ж-U П. -. Aid, ś і -в >fc ■'. х ... J '-i /"'W t*»f ±JiS^ 390 /Л^пгутіГ .»>'■*.-. J1 • / її/ "^-"Jy'''', - ^ - .^', ■ ■■ .4*-. •.т\—:■■-"■ *,',.•••■ rti^ąl ШіїГїЛШІШ lii /u 43 ^ ?^<І J Jtó MS Л' m i .,'.-r. ■■ :\.: •r'v-J~//< ! L:-^''^ ■.. і.(^...'Ьлїе....... і "!'■**» - " і " і. -."'-1-ї v«tK'^vP*n. І ) l23w«3«w».V jw4 \ih ara ^ / 1-37 000 000 (1 cm = 370km) ----------__,-------j—v j.^ ---------------}-------- \ /