Peter Mayle Pieskie życie Tytuł oryginału A DOG'S LIFE ISBN 83-7337-269-5 Warszawa 2003 Jean-Claude'owi Ageneau, Dominiaue Roizard oraz Jonathanowi Turetsky'emu, najlepszym weterynarzom na świecie Od Autora: Z wyjątkiem pewnych fragmentów książka ta nie ma nic wspólnego z fikcją literacką. Zgodnie z obyczajem polityków piszących wspomnienia, nie wahałem się ingerować w prawdę wszędzie tam, gdzie dzięki takiej ingerencji mogłem przedstawić się w korzystniejszym świetle. Przeznaczenie, sława, Proust i ja Jak wszyscy wiemy, życie jest niesprawiedliwe, i bardzo dobrze. Gdyby toczyło się zgodnie z planem, nadal żyłbym uwiązany na łańcuchu na jakiejś zapyziałej farmie, nie dojadałbym i szczekałbym na wiatr. Jednak, na całe szczęście, niektórzy spośród nas zostali naznaczeni przez los, by, pomimo niezbyt imponującego startu, mimo wszystko odnieść sukces. Rzecz jasna, natychmiast przychodzi na myśl Lassie, a także ta niewielka istotka, która zdaje się przez całe życie siedzieć z głową przekrzywioną w nienaturalny sposób i słuchać dźwięków wydobywających się z archaicznego gramofonu. Wcale mu nie współczuję, choć z drugiej strony, jak na teriera, trafiło mu się całkiem nieźle. Według mnie teriery to hałaśliwi dranie o mocno ograniczonej inteligencji. W miarę zagłębiania się we wspomnienia bardziej szczegółowo opiszę historię mego życia, od samego początku aż do chwili obecnej, kiedy jestem słynną osobistością, nie pomijając ciężkich czasów, miesięcy spędzonych w dziczy, szukania dachu nad głową, przedziwnych spotkań, kamieni milowych, punktów zwrotnych, i tak dalej. Jednak na razie zostawmy to wszystko na boku i skupmy się na sprawach najistotniejszych, czyli na tym, w jaki sposób stałem się sławny i dlaczego postanowiłem ogłosić drukiem swoje memuary. Jak to zwykle bywa, wszystko zaczęło się zupełnie przypadkowo. Na farmie zjawił się fotograf, który, pod pozorem ro- 9 Przypadkowe spotkanie bienia artystycznych zdjęć rabaty z lawendą, postanowił się wprosić na darmowego drinka. Ograniczyłem się do pobieżnego obwąchania jego nogawki, on jednak odstawił szklankę na wystarczająco długi czas, żeby pstryknąć mi kilka portretowych fotek. Pamiętam, że robił je pod słońce (contrę-jour, jak mawia się u nas we Francji), a kiedy podniosłem tylną łapę przy geranium, wymamrotał pod nosem coś o „szlachetnym dzikusie". Wtedy nie poświęciłem temu zdarzeniu większej uwagi -cóż, niektórzy są fotogeniczni, inni nie - ale parę tygodni później znalazłem się na okładce czasopisma: w kolorze, z nastroszoną sierścią i sztywno podniesionym ogonem. Uosobienie nieustraszonego psa-stróża. Jakże się mylą ci, którzy twierdzą, że klisza fotograficzna nie kłamie! Od tego wszystko się zaczęło. Inne czasopisma (a przynajmniej te, w których poznano się na mojej klasie) wysyłały niekończące się pielgrzymki fotoreporterów, którym towarzyszyli dziennikarze z gazet codziennych, ekipy telewizyjne, rozmaici 10 wielbiciele z bliska i daleka, a także para oszustów sprzedających przeterminowaną karmę dla psów. Czyniłem wszystko, co w mojej mocy, by zaspokoić ich oczekiwania. Wkrótce potem zaczęły przychodzić listy. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdarzyło się wam otrzymać list od kogoś zupełnie obcego z pytaniami dotyczącymi waszych najbardziej osobistych spraw; ja dostawałem ich setki, w tym sporo wyjątkowo impertynenckich. Proponowano mi nawet bezpieczny seks z rottweilerem (nic z tego; te szczęki!). Niebawem stało się jasne, że świat czeka na jakąś wiadomość ode mnie -na przykład na wykładnię moich zasad życiowych albo na coś, co obecnie nazywa się przepisem na życie. Wprawiło mnie to w głęboką zadumę. W ciągu lat, jakie minęły od tamtego czasu, zacząłem patrzeć przychylnym okiem na Prousta. Co prawda, jak na mój gust, chwilami daje się zanadto ponosić emocjom, ale mamy ze Gwiazda 11 Literatura wzywa sobą wiele wspólnego. Przede wszystkim, rzecz jasna, obaj jesteśmy Francuzami. Obaj jesteśmy refleksyjnego usposobienia. Obaj uwielbiamy ciasteczka - on herbatniki, ja trochę inne, specjalne, o podwyższonej zawartości wapnia, w kształcie kosteczek, wyjątkowo chrupiące. Skoro on, pomyślałem sobie, może dzielić się z innymi opiniami na temat życia, miłości, jego matki, popołudniowych herbatek i poszukiwania szczęścia, czemu ja nie mógłbym tego uczynić? Co prawda, nie pamiętam zbyt dobrze matki, ponieważ krótko po porodzie zostawiła mnie i moich dwanaścioro rodzeństwa na łasce losu; biorąc pod uwagę okoliczności, nie mam do niej szczególnego żalu, chociaż wydarzenie to na długo podważyło moją wiarę w siłę instynktu macierzyńskiego. To były naprawdę ponure, ciężkie dni. Sami zobaczycie. Zanadto jednak odbiegam od tematu. Literatura wzywa, ale najpierw muszę uporządkować myśli. Ogólnie rzecz biorąc, mimo niezbyt imponujących początków, jestem zadowolony z życia. Co prawda psi patron (św. Bernard, gdybyście nie wiedzieli) był dla mnie łaskawy, lecz konkretne doświadczenia zmusiły mnie do sformułowania dość kategorycznych opinii, w związku 12 z czym co wrażliwsi czytelnicy mogą się poczuć urażeni moimi poglądami dotyczącymi dzieci, kotów, higieny, pudli oraz weterynarzy mierzących temperaturę w staroświecki sposób. Nie zamierzam z tego powodu nikogo przepraszać. Cóż byłyby warte autobiografie takie jak ta, gdyby ich autorzy starali się na siłę upiększać? ? W tarapatach Przyszedłem na świat w stanowczo zbyt licznym towarzystwie; gdyby to ode mnie zależało, nie zaprosiłbym nikogo z tych, którzy ze mną tam byli. Początkowo ich nie widziałem, ponieważ oczy otwierają się dopiero po kilku dniach, ale i tak wyraźnie odczułem ich obecność. Wyobraźcie sobie, że jecie śniadanie w towarzystwie drużyny piłkarskiej, i że na talerzu leży tylko jedna kanapka, a będziecie mieli w miarę wierny obraz tego, przez co przeszedłem. Istne pandemonium, każdy troszczy się wyłącznie o siebie, walka na łokcie i do diabła z zasadami zachowania się przy stole. Będąc wówczas bardzo młody, nie potrafiłem sobie wyobrazić, iż taki stan rzeczy spowoduje problemy większe niż zamieszanie i przepychanka w porze posiłków. Cóż za naiwność! W sumie było nas trzynaścioro, czyli więcej niż miejsc przy matczynym brzuchu. Problem polegał na tym, że moja matka została dwukrotnie zaskoczona: pierwszy raz przez mego ojca za stodołą, drugi zaś w chwili, kiedy zjawiliśmy się na świecie tak liczną gromadą, podczas gdy ona mogła jednorazowo wy-karmić najwyżej pół tuzina szczeniąt. Rzecz jasna oznaczało to konieczność wprowadzenia zmianowej obsługi interesantów. Bez przerwy skarżyła się na brak snu, osutkę i depresję poporodową. Szczerze mówiąc, wcale się jej nie dziwię. Obecnie można usłyszeć mnóstwo bzdur na temat ciężkiej doli jedynaków. Ludzie paplą z troską o samotności, braku kon- 15 ? taktu z rodzeństwem, nadmiernej troskliwości rodziców, o spożywanych w milczeniu posiłkach i o całej reszcie. Dla mnie brzmi to jak cudowna bajka. Zgodziłbym się z radością na taki los, byle tylko nie staczać dziesięciorundowych walk z dwunastoma bez przerwy łaknącymi mleka przeciwnikami naraz. To męczące, a w dodatku źle wpływa na trawienie. Liczne rodziny to dobre wyłącznie dla królików. Jestem przekonany, że Proust zgodziłby się ze mną w tym względzie. Przypuszczalnie do zbliżonych wniosków doszła także moja nieszczęsna, wycieńczona matka, ponieważ znikła zaraz po tym, kiedy jako tako stanęliśmy na własnych łapach i spojrzeliśmy na świat zdumionymi oczami. Tak po prostu. Doskonale pamiętam tę chwilę. Była ciemna noc, a ja, pogrążony w półśnie, przewróciłem się na bok, by, jak to się często robi, pociągnąć nieco pokarmu. Obudziłem się, ssąc z całych sił ucho brata. Obaj doznaliśmy niemałego wstrząsu, on zaś przez jakiś czas od tego zdarzenia odnosił się do mnie z pewną nieufnością. Ciekaw jestem, co w takiej sytuacji poradziliby nam entuzjaści wielodzietnych rodzin: przypuszczalnie terapię grupową, połączoną z treningiem samoświadomości oraz solidną dawką antybiotyków dla poszkodowanego. Jak łatwo można się domyślić, tej nocy już nikt nie zmrużył oka, rankiem zaś wszystkim solidnie burczało w brzuszkach, a co słabsi zaczęli nawet cichutko skomleć. Jako optymista byłem przekonany, że nasza kochana matka wymknęła się tylko na chwilę, by za stodołą zażyć nieco cielesnych uciech, i z zażenowanym uśmieszkiem na pysku zjawi się w samą porę, żeby dać nam śniadanie - niestety, nic takiego nie nastąpiło. Mijały godziny, burczenie i skomlenie przybierało na sile, aż wreszcie nawet ja zacząłem podejrzewać najgorsze. Wtedy właśnie przekonałem się po raz pierwszy, że życie ma także ciemne strony: osierocony, otoczony gromadą ciamajdowatych osesków, ze smakiem ucha braciszka w pysku. Często się zastanawiałem, w jaki sposób udało nam się przeżyć kolejnych parę tygodni. Co prawda, gospodarze wydzielali nam miskę rozcieńczonego mleka i nieco mało apetycznych resztek (do dzisiaj pozostała mi uraza do zimnych klusek), było L6 tego jednak stanowczo za mało, choć gdyby ich posłuchać, można by odnieść wrażenie, iż raczą nas kąskami najprzedniejszej polędwicy. Codziennie widywałem ich sprzeczających się przy drzwiach stodoły: ją w miękkich kapciach, jego w buciorach z cholewami. Co prawda, nie wszystko rozumiałem, ale niewiele mnie obchodziły niuanse ich rozmowy. Zbyt wiele gąb do karmienia, wyrzucanie pieniędzy w błoto, tak dalej być nie może, coś trzeba z tym wreszcie zrobić, to wszystko twoja wina, bo wypuściłaś ją z chałupy przy pełni księżyca... W życiu nie zdarzyło mi się słyszeć tak zażartych dyskusji dotyczących paru starych kości kurczaków i czerstwej bułki. Mieliśmy jednak do wyboru: to albo nic, więc braliśmy, co nam dawano. A potem zaczęliśmy przyjmować gości i stary hipokryta w buciorach z cholewami całkowicie zmienił ton. Pokazywał nas znajomym i mówił o nas tak, jakbyśmy stanowili największy rodzinny skarb. -Doskonałe psy myśliwskie - mawiał. - Potomstwo wielokrotnych championów. Starannie wyselekcjonowane geny. Wystarczy spojrzeć na kształt czaszki i kłębu. Nie muszę chyba dodawać, że wszystko zmyślał. Założę się, że nawet nie widział mojego ojca, bo i ja nigdy go nie widziałem. Mimo to gadał jak najęty, napomykając co jakiś czas o szlachetnych rodowodach i więzach krwi sięgających panowania Ludwika XIV. Nawet sprzedawca używanych samochodów zaczerwieniłby się po uszy. Większość jego przyjaciół poznała się na łgarstwie, jednak wbrew pozorom wcale nie tak trudno o naiwnych, dzięki czemu moi bracia i siostry kolejno trafiali do nowych domów, oczywiście w charakterze rasowych psów myśliwskich. Oto, ile można osiągnąć bezczelnym kłamstwem. Zapamiętałem sobie tę lekcję i później wielokrotnie wyszło mi to na dobre, na przykład owego dnia, kiedy spotkałem w lesie watahę dzików... Ale to zupełnie inna historia. Być może ciekawi was, co odczuwałem, patrząc, jak moi najbliżsi opuszczają rodzinne pielesze. Żal? Przygnębienie? A może ogarniało mnie coraz większe poczucie osamotnienia? Nie bardzo. Każda sytuacja ma swoje blaski i cienie, a ja nie po- 2. Psi żywot 17 trzebowałem wiele czasu, by odkryć, że mniej gąb do karmienia oznacza więcej strawy dla tych, którzy zostali. Byłem pozbawiony głębszych uczuć i samolubny, powiadacie? Zapewniam was, że z pustym brzuchem inaczej patrzy się na życie, a poza tym zawsze uważałem, że jestem najbardziej udany z całego miotu (gdybyście widzieli moje rodzeństwo, bez trudu zrozumielibyście, dlaczego), więc nie ulegało dla mnie wątpliwości, iż pewnego dnia zajmę należne mi miejsce w schemacie rzeczy, czyli zamieszkam w komfortowych warunkach pod dachem i będę dostawał trzy posiłki dziennie. Cóż, wszyscy popełniamy błędy. Zacząłem baczniej obserwować tego w buciorach, ponieważ nie ulegało wątpliwości, że on tu rządzi, i starałem się mu przypodobać za każdym razem, kiedy ten nędznik pojawiał się w pobliżu. Co prawda, wtedy nie miałem jeszcze tak doskonale dopracowanej techniki jak obecnie, ale starałem się jak mogłem, wymachując z zapałem ogonkiem i popiskując z uciechy. Naiwnie przypuszczałem, że w ten sposób zdołam coś osiągnąć, wydawało mi się bowiem, iż pod tą odrażającą powłoką kryje się życzliwa dusza, którą w końcu zdołam do siebie przekonać. Niestety, rzeczywistość była gorsza niż zewnętrzne pozory. Zapewne obiło się wam o uszy powiedzenie, że życie jest złośliwe, okrutne i śmierdzące? On też taki był. A do tego chętnie wprawiał w ruch te swoje ciężkie buciory, w związku z czym do dzisiaj nieufnie odnoszę się do ludzkich nóg. Jednak któregoś dnia wypuścił mnie ze stodoły, co uznałem za nieomylny znak, że od tej pory los będzie dla mnie łaskawszy. Oczekiwałem co najmniej wycieczki po najbliższej okolicy, połączonej z inspekcją nowej kwatery, a być może nawet jakiegoś smakowitego posiłku dla uczczenia mego pojawienia się w domu. Ach, naiwna młodości! Zaprowadził mnie do parszywego, zarośniętego zielskiem ogródka, w którym walały się zardzewiałe bańki po oleju i ciągnikowe opony, założył mi na szyję pętlę ze sznurka, przywiązał drugi koniec do plątana, po czym cofnął się i zaczął mi się przyglądać. Nie wiem, czy kiedykolwiek widzieliście ludzi dokonujących w sklepie mięsnym wyboru między jagnięcina a wołowi- 18 ną, ale zapewniam was, że mają właśnie takie, zamyślone i skupione twarze. Przez chwilę usiłowałem podskakiwać i wyczyniać pocieszne figle, ale mało się przy tym nie udusiłem, więc dałem sobie spokój i usiadłem na wydeptanej trawie. Długo spoglądaliśmy na siebie - on przygryzając wąsa, ja popiskując cichutko - aż wreszcie mruknął coś pod nosem, odwrócił się i pomaszerował do domu. To tyle, jeśli chodzi o duchowe związki między człowiekiem i psem. W taki właśnie sposób spędziłem całe lato: na uwięzi, nudząc się, marnie karmiony, kryjąc się przed promieniami słońca w skąpym cieniu plątana. Od czasu do czasu przychodził i mierzył mnie wciąż tym samym, taksującym spojrzeniem, i była to jedna z nielicznych rozrywek, na jakie mogłem liczyć. Żeby czymkolwiek się zająć, wiele ujadałem oraz obserwowałem życie mrówek. To ogromnie pracowite stworzonka. Wciąż mnie intrygują, kiedy tak wędrują tam i z powrotem. Podobno tak właśnie wyglądają wielkie miasta: miliony ludzi przemieszczających się z dziury do dziury, a następnie w przeciwną stronę. Dość dziwny sposób na życie, ale cóż: jest, jak jest. Noce spędzałem zwinięty w kłębek w jednej z opon. Któregoś ranka zaraz po obudzeniu wyczułem wyraźną zmianę w powietrzu: pachniało nową porą roku, a na oponie zebrało się sporo rosy. Lato odeszło. Teraz już wiem, choć wtedy nie miałem o tym pojęcia, że nastanie jesieni wyzwala w ludziach (szczególnie mieszkających w mojej części świata) drzemiące w nich prymitywne instynkty. Mężczyźni gromadzą się, uzbrajają po zęby, po czym wyruszają na wojnę z kuropatwami, królikami, bekasami i w ogóle wszystkim, co podejrzanie szeleści w krzakach. Niekiedy podobno nawet strzelają do siebie nawzajem, czemu trudno się dziwić: nawet jeśli miałeś marny dzień i nie poszczęściło ci się z królikami, to przecież nie możesz wrócić do domu z pustymi rękami... Ale znowu odbiegam od tematu. Wygramoliłem się z opony, przeciągnąłem się i zrobiłem to co zwykle, przekonany, że oto zaczął się kolejny nudny dzień, taki sam jak wszystkie, kiedy z domu wyłoniło się coś, co mogę określić jedynie mianem zjawiska: był to on, jak zwykle w bu- 19 tach z cholewami, ale zamiast kamizelki i nadjedzonych przez mole spodni miał na sobie pełny leśny kamuflaż: brązowo-zieloną czapkę, identyczną kurtkę, bandolier, torbę przewieszoną przez jedno ramię, a broń przez drugie. Krótko mówiąc: Nimrod-my-śliwy w pstrokatym przebraniu. Jak tylko podszedł nieco bliżej, z torby zaleciała mnie woń zaschniętej krwi - moim zdaniem, znacznie przyjemniejsza od doskonale mi znanej mieszanki czosnku, tytoniu i potu. Domyśliłem się, że coś się święci, i miałem rację: odwiązał mnie, po czym zasygnalizował zdecydowanym ruchem buta, że mam wsiąść z nim do furgonetki. Wiem, że z waszego punktu widzenia trudno nazwać to udanym początkiem dnia, ale ja od kilku miesięcy byłem uwiązany do drzewa, więc nie dziwcie się, iż z utęsknieniem wyglądałem jakiejkolwiek odmiany. Jak długo bowiem można gapić się na mrówki? Niebawem zjechaliśmy z szosy na wyboistą drogę gruntową, a kiedy się zatrzymaliśmy, Nimrod wysiadł, zostawiając mnie w furgonetce. Usłyszałem szczekanie, więc wskoczyłem na siedzenie i wystawiłem nos przez uchylone okno. Na leśnej polanie stały jeszcze trzy albo cztery furgonetki -sądząc po odgłosach, w każdej znajdował się co najmniej jeden pies. Nimrod i jego przyjaciele przechadzali się dumnym krokiem, poklepywali się po męsku po ramionach i porównywali broń oraz rozmaite elementy ekwipunku. Niebawem zaczęła krążyć butelka z jakąś zawartością, a wkrótce potem któryś z wojowników wyciągnął kiełbasę, pokroił ją nożem takich rozmiarów, że za jego pomocą można by wypatroszyć wieloryba, pozostali zaś pochłonęli ją w takim tempie, jakby od paru dni nie mieli nic w ustach, choć w rzeczywistości dopiero co wstali od śniadania. Butelka znowu zaczęła przechodzić z rąk do rąk, ujadanie przycichło, a ja chyba się zdrzemnąłem. Obudziło mnie gwałtowne szarpnięcie za obrożę; zostałem siłą wyciągnięty z samochodu i wepchnięty między drzewa. Inne psy zdawały się wiedzieć, co należy robić, więc uznałem, że najlepiej będzie je naśladować. Biegliśmy przodem z nosami przy ziemi, zbrojni zaś podążali za nami, czyniąc tyle hałasu, że obudziliby umarłego. Nawet najgłupsze ptaszysko (na przykład 20 bażant) miałoby dość czasu, żeby na długo przed naszym przybyciem ukryć się wśród gęstego listowia. Natomiast z królikami nigdy nic nie wiadomo. Jeden z psów zatrzymał się gwałtownie i zamarł w pozie, jaką niekiedy można podziwiać na rustykalnych obrazach: głowa wysunięta do przodu, kark, grzbiet i ogon tworzące idealnie prostą linię, jedna tylna łapa lekko uniesiona, jakby przed chwilą wdepnął w coś nieprzystojnego. Mam wrażenie, iż fachowo nazywa się to „wystawianiem". Potruchtałem w kierunku, który wskazywał jego nos, żeby sprawdzić, o co chodzi, i pod pobliskim krzaczkiem ujrzałem trzęsącego się jak galareta królika. Biedaczysko najwyraźniej nie miał pojęcia, czy paść plackiem na ziemię i udawać trupa, od razu się poddać, czy może spróbować ucieczki. Pod pobliskim krzaczkiem ujrzałem trzęsącego się jak galareta królika. Wśród podążających za nami zbrojnych wybuchło ogromne zamieszanie. Posypały się rozmaite komendy, ja jednak je zignorowałem - bądź co bądź, był to mój pierwszy królik i chciałem mu się dokładnie przyjrzeć. Poza tym, w moim umyśle błyskawicznie pojawiła się wizja obfitego posiłku, więc niewiele myśląc, rzuciłem się na niego, ale on chyba czytał w moich myślach, w tej samej chwili bowiem dał mi nura między łapami, a zaraz potem rozpętała się trzecia wojna światowa. 21 W akcji Miejcie na uwadze, iż nigdy wcześniej nie uczestniczyłem w regularnej bitwie, nie byłem więc przygotowany na ogłuszającą kanonadę, która rozpętała się nad moją głową. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak wielkiego doznałem szoku. Nie zamierzam w żaden sposób usprawiedliwiać swego postępowania -instynkt wziął górę, a ja umknąłem z pola ostrzału hyżo niczym królik. Zdaje się nawet, że gnając co sił w łapach do furgonetki, zdołałem go wyprzedzić. Drzwi były zamknięte, więc wczołgałem się pod samochód. Kiedy, z trudem łapiąc oddech, gratulowałem sobie pomyślnej ucieczki ze szponów śmierci, zorientowałem się nagle, że nie jestem już sam. Do moich uszu dobiegał huczny śmiech oraz soczyste wyzwiska - ich autorem był Nimrod, jedyny, który się nie śmiał. Ryknął na mnie, żebym natychmiast wyszedł, ja jednak uznałem, że lepiej będzie zaczekać, aż odzyska równowagę ducha. Wkrótce potem, ku coraz większej uciesze kompanów, zaczął kopać w nadwozie, a kiedy i to nie przyniosło żadnego skutku, opadł na czworaki, wygarnął mnie kolbą dubeltówki, 22 1 otworzył drzwi i celnym kopniakiem pomógł mi dostać się do wnętrza. Droga powrotna upłynęła w napiętej atmosferze. Zdawałem sobie sprawę, że nie do końca spełniłem pokładane we mnie oczekiwania, ale przecież była to moja pierwsza próba, a do tego nikt nie zapoznał mnie z zasadami gry. Mając na uwadze ogólną harmonię i pokojową koegzystencję, uczyniłem kilka przepraszających gestów, w odpowiedzi jednak otrzymałem tylko uderzenie wierzchem ręki oraz stek wyzwisk. Rzecz jasna, nie zdawałem sobie sprawy, że dzięki mnie wyszedł na kretyna przed kumplami (którzy, tak na oko, byli nie lepsi od niego, ale przynajmniej mieli poczucie humoru). Tak oto odkryłem, iż ludzie są szalenie wyczuleni na punkcie własnego wizerunku. Wystarczy jedna maleńka rysa na zwierciadle samouwielbienia, żeby na wiele godzin wpędzić ich w depresję... lub zachęcić, by rozładowali frustrację na najbliższym dostępnym obiekcie - w tym przypadku na mnie. Przez kilka dni, które spędziłeś na uwięzi i w niełasce, obaj analizowaliśmy sytuację. Nie ulegało wątpliwości, że Nimrod Droga powrotna upłynęła w napiętej atmosferze. 23 potrzebuje towarzysza do polowań, który nic by sobie nie robił z huku wystrzałów, mnie natomiast bardziej uśmiechałby się nieco spokojniejszy tryb życia - na przykład niezbyt męcząca służba wartownicza z dachem nad głową. Nie chodzi bynajmniej o to, że mam moralne opory przeciwko polowaniom, wręcz przeciwnie: martwego królika goni się znacznie łatwiej niż żywego. Cała rzecz rozbija się o ten potworny hałas. Po prostu mam wyjątkowo wrażliwy słuch. Czara goryczy przepełniła się kilka dni później, kiedy Nim-rod postanowił poddać mnie podstawowemu szkoleniu. Wyłonił się z domu z dubeltówką oraz bezkształtnym futrzastym zawiniątkiem - podejrzewam, iż była to któraś z jego obrzydliwych kamizelek, zwinięta w kłąb i przewiązana króliczą skórką. Zsunął mi pętlę z szyi, a następnie na kilka sekund podsunął zawiniątko pod nos, mamrocząc przy tym coś o woni dzikości -najwidoczniej zapomniał, że przez wiele lat wycierał w kamizelkę ręce, grzebiąc przy samochodzie. Doprawdy, trudno sobie wyobrazić coś mniej podniecającego od intensywnego smrodu oleju napędowego, uczyniłem jednak wszystko, co w mojej mocy, żeby sprawiać wrażenie podekscytowanego i gotowego do działania. Potem rozpoczął się drugi akt farsy. Cisnął cuchnący tłumok w oddaloną o jakieś dwadzieścia metrów kępę krzaków, przytrzymując mnie jednocześnie, żebym od razu nie rzucił się w pogoń. Nie miałem najmniejszego zamiaru tego czynić (chyba nie ma w tym nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że miałbym wówczas za plecami szaleńca z nabitą bronią), więc po prostu siedziałem spokojnie, oczekując dalszego rozwoju wypadków. Nimrod z sobie tylko znanych powodów uznał to chyba za dowód niesłychanego opanowania i karności, wyszczerzył bowiem do mnie zęby w czymś, co zapewne miało być życzliwym uśmiechem. -Bieng- powiedział. - Ca commence bieng. I co teraz? Mieliśmy czekać, aż kamizelka i królicza skórka wylezą z chwastów i poddadzą się przeważającym siłom przeciwnika? A może powinniśmy podkraść się bezszelestnie i pojmać je znienacka? W oczekiwaniu na rozstrzygnięcie tego dylematu postanowiłem się położyć; jak się wkrótce okazało, popełniłem 24 błąd, ponieważ z tej pozycji znacznie trudniej poderwać się do ucieczki. Nie patrzyłem na niego, więc nie widziałem, jak podnosi broń do ramienia, ale gdy tylko rozległ się strzał, ja już tkwiłem skulony w jednej z ciągnikowych opon, osłaniając łapami głowę. Czy kiedykolwiek widzieliście człowieka, który zupełnie stracił panowanie nad sobą? To niezbyt miły widok, szczególnie jeśli ów osobnik wymachuje w waszym kierunku dubeltówką i wywrzaskuje coś z wściekłością. Uznałem, że będzie znacznie lepiej, jeśli oddzieli nas jakaś solidna przegroda. Zanim zdążył mnie dopaść i założyć mi sznurek na szyję, wyskoczyłem z opony i ukryłem się za platanem. Rozpoczęła się szaleńcza gonitwa wokół drzewa: on klął jak opętany, ja czyniłem wszystko, co w mojej mocy, żeby wyglądać jak najbardziej pokornie, jednocześnie uciekając z maksymalną prędkością na wstecznym biegu. Z pewnością nie jest to łatwe, wolałem jednak nie odwracać się do niego tyłem, choć zapewne, będąc marnym strzelcem, i tak by nie trafił. Cała ta afera zakończyłaby się zapewne rozejmem wymuszonym przez obustronne wyczerpanie, gdyby nie przybycie jednego z jego przyjaciół, który na nasz widok (a wyglądaliśmy zapewne jak podczas wyjątkowo energicznej zabawy w kółko graniaste) stanął jak wryty, po czym ryknął donośnym śmiechem. Analizując tamte wydarzenia, dochodzę do wniosku, że zmianę adresu zamieszkania, która wkrótce potem nastąpiła, zawdzięczam właśnie reakcji przyjaciela Nimroda. Wy zapewne również mieliście wielokrotnie okazję stwierdzić, iż są wśród nas tacy, którzy nie cierpią, kiedy inni bawią się ich kosztem. Wydarzenia potoczyły się szybko i dość boleśnie. Jak tylko mnie dopadł, przejechał mi parę razy sznurem po grzbiecie, a następnie wrzucił do furgonetki. Usłyszałem, jak wrzeszczy na żonę (ile ona musiała wycierpieć, biedactwo!), po czym, mamrocząc nieżyczliwie pod nosem, wgramolił się do samochodu i ruszył z miejsca tak gwałtownie, jakby już spóźnił się na pogrzeb najlepszego przyjaciela, ale za wszelką cenę usiłował zdążyć na stypę. 25 Pogrążony w ponurych myślach, starałem się trzymać w tylnej, najodleglejszej od miejsca kierowcy, części przestrzeni ładunkowej. Wiedziałem, że nie jedziemy na polowanie, ponieważ nie zabrał ani swej okropnej dubeltówki, ani idiotycznego kapelusika. Nie ulegało również najmniejszej wątpliwości, iż nie jedziemy na wycieczkę krajoznawczą. Siedział zgarbiony, z rękami zaciśniętymi kurczowo na kierownicy, i jechał dużo szybciej, niż powinien, zważywszy na dość mizerną koordynację ruchową. Co jakiś czas, nie wiadomo czemu, trąbił wściekle, a prowadzona przez niego furgonetka pokonywała zakręty równie pewnie i płynnie jak jednonogi pijak. Podróż trwała bardzo długo, niemal cały czas pod górę, aż wreszcie zatrzymaliśmy się raptownie na poboczu drogi. Przygotowany na najgorsze, zaczekałem, aż wysiądzie z samochodu i otworzy tylne drzwi, po czym wskoczyłem na opuszczone miejsce kierowcy - tak na wszelki wypadek, gdyby żywił wobec mnie jakieś niecne zamiary. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie w milczeniu: on przez otwarte tylne drzwi furgonetki, ja zza oparcia fotela kierowcy. Byłem niemal pewien, iż lada moment na moją głowę posypią się kolejne wyzwiska, on jednak wyjął z kieszeni spory kawałek kiełbasy i podał mi go na otwartej dłoni. Powinienem był się domyślić, że tacy okrutni łajdacy nie zamieniają się w okamgnieniu w łagodne baranki, ale byłem bardzo głodny, a poza tym, dałem się wziąć z zaskoczenia. Podążyłem za kiełbasą. Nimrod cofał się powoli, więc musiałem wyskoczyć z samochodu, a kiedy się zatrzymał, usiadłem skromniutko ze złączonymi przednimi łapami, przechyloną głową i żołądkiem wypełnionym po brzegi sokami trawiennymi. Skinął głową, bąknął coś niezrozumiale, a następnie podsunął mi kiełbasę pod nos. Do dziś ją pamiętam: wspaniała wieprzowa kiełbasa z odpowiednią ilością tłuszczyku, apetycznie pachnąca... Już, już miałem chwycić ją w zęby, lecz on właśnie wtedy rzucił ją w krzaki - zdumiewająco daleko jak na kogoś, kto prawie bez przerwy uskarżał się na artretyzm. Zapewne wiecie już, co się później stało. Pogoniłem za kiełbasą (nie miałbym nic przeciwko takim polowaniom) i z nosem 26 przy ziemi zacząłem energiczne poszukiwania, myśląc sobie, że chyba jednak sprawy zmierzają ku lepszemu. Byłem tak bardzo pochłonięty tą czynnością, że nie zwracałem najmniejszej uwagi na to, co się wokół mnie dzieje, a że z całą pewnością nie skradałem się dyskretnie, tylko czyniłem całkiem sporo hałasu, buszując w gęstym poszyciu, niczego również nie słyszałem. Kiedy, mniej więcej po dziesięciu minutach bezowocnych poszukiwań, zatrzymałem się i rozejrzałem dokoła, by zorientować się, gdzie jestem, odniosłem wrażenie, że czegoś brakuje. Brakowało furgonetki. Znikła razem z kierowcą. Odjechał, korzystając z mego zaaferowania. Nawiasem mówiąc, nie udało mi się odnaleźć tej kiełbasy. W otchłani Porzucony. Właśnie to słowo przyszło mi do głowy po dłuższym czasie bezskutecznego wypatrywania na horyzoncie choćby śladu furgonetki i jej zdradzieckiego właściciela. Odebrałem to jako sugestię, że w chateau „Pod Desperatem" nie potrzebują już moich usług, a ponieważ nie miałem żadnych konkretnych zobowiązań, mogłem spokojnie oddać się rozważaniom na temat przyszłości. Było dla mnie oczywiste, że dotarłem do punktu zwrotnego w życiu, a z tego, czego już zdążyłem się dowiedzieć o punktach zwrotnych, wynikało jasno, iż są dla nas tym, czym sami je uczynimy. Jest przecież dobro i zło, słońce i cień, słodycz i gorycz, i tak dalej. Czy szklanka jest w połowie pełna, czy w połowie pusta? Czy każdy kij ma dwa końce? Wiecie, te rzeczy. Jak już wspomniałem, z natury jestem optymistą, wobec czego zacząłem od analizowania zalet mego położenia. Przede wszystkim, byłem wolny i mogłem iść, dokąd mnie nos zaprowadzi. Nie groził mi kopniak zadany ciężkim buciorem ani niespodziewana salwa z broni taszczonej przez bandę idiotów. Warunki, w których do tej pory żyłem, oraz wyżywienie, najoględniej mówiąc, pozostawiały sporo do życzenia. Należało wątpić, czy prędko za nimi zatęsknię. Prawie natychmiast jednak zaczął mnie nurtować pewien problem - tak to już zazwyczaj bywa z problemami. Otóż niezależnie od wszystkich moich przymiotów, natura nie przygotowa- 29 la mnie do tego, żebym się samodzielnie o siebie zatroszczył. Na tym właśnie polega różnica między psami i kotaimi. Porzućcie kota gdzieś w dzikiej głuszy (chętnie wam w tyr*i pomogę), a zanim zdążycie policzyć do trzech, już będzie zajadał jakąś kuropatwę albo układał się do snu w przytulnej króliczej norze. Krótko mówiąc, kot jest gotów w okamgnieniu zdziczeć. U nich jest to tuż pod skórą. Kotom nie można ufać, a na do datek, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, hołdują paru odrażającrym obyczajom, ale to już zupełnie inna sprawa. W trakcie tych rozważań moje myśli skierowały się ku problemowi miejsca, jakie pies zajmuje w tym, co p«owszechnie nazywa się „cywilizowanym społeczeństwem". Zakładam, iż doskonale znacie powiedzenie o „najlepszym przyjacielu człowieka", które od tylu już lat uciska nam szyje jak obroża; bez wątpienia ukuł je jakiś stary sentymentalny niedoł ęga, uwrażliwiony na wilgotne nosy i adorujące spojrzenia, i bardzo dobrze. Kiedy jednak ludziom zaczynają łzawić oczy L kiedy poddają się emocjom, zapominają o jednym: układ pi es-człowiek w znacznej mierze służy celom praktycznym. Przyjaźń? Jak najbardziej (bądź co bądź, gdyby nie przyjaciele, nie tsyłoby mnie tutaj), ale czy ktokolwiek odważy się zakwestionować znaczenie ciepłego posłania, obfitego posiłku i bezpiecznego, wygodnego domu? Parę tysięcy lat temu któryś z moich przenikliwych przodków głęboko rozważył ten problem i doszedł do wniosku, że po to, by zapewnić sobie wygodne życie, najlepiej będzie posłużyć się człowiekiem. To prawda, że my, psy, jesteśmy wyjątkowo zdolne i utalentowane, ale czy jesteśmy w stanie zapewnić sobie stały dopływ żywności? Nie. Czy potrafimy zbudować zaciszne schronienie o szczelnym dachu? Również nie. (Mimo swojej nieznośnej arogancji, nie potrafią tego również koty). I tak oto w owych zamierzchłych prymitywnych czasach sprzed wynalezienia boksów i salonów piękności dla pudli, ów mędrzec postanowił dać się udomowić, człowiek zaś, nadzwyczaj łasy na pochlebstwa, potraktował to jako oznakę przyjaźni, braterstwa, miłości, i temu podobnych. W ten sposób narodził się mit. Od tamtej pory psy mają zapewniony nienormowany M) / dzień pracy, darmowe wyżywienie i zakwaterowanie, a przy odrobinie szczęścia i minimalnym wysiłku z ich strony mogą nawet osiągnąć status czegoś w rodzaju bóstwa. Przynajmniej teoretycznie, w moich niezbyt bogatych doświadczeniach zabrakło bowiem wszystkich wymienionych powyżej elementów, teraz zaś sprawy przybrały jeszcze mniej pomyślny obrót. Przyznam, że kiedy tak siedziałem, zupełnie samotny, wśród wyniosłych górskich szczytów, na kilka chwil ogarnęło mnie zwątpienie i nawet przemknęła mi przez głowę myśl o powrocie do piekła, w którym do tej pory żyłem (i to nawet mimo buciorów z cholewami), lecz na szczęście z otępienia wyrwał mnie warkot samochodowego silnika. W mym sercu natychmiast na nowo rozkwitła nadzieja i bezzwłocznie skierowałem się w stronę drogi. Samochód minął mnie, nawet nie zwalniając, podobnie zresztą jak kolejne, mimo przyjaznych podskoków i machania ogonem z mojej strony. Tytułem eksperymentu usiadłem na środku szosy, pojazdy jednak omijały mnie, trąbiąc donośnie, kierowcy zaś dość wyraźnie dawali wyraz niezbyt przyjaznym uczuciom wobec mojej osoby. Powiadam wam, takie doznania po jakimś czasie mogą zachwiać wiarą w człowieka. W końcu przyszło mi do głowy, że być może będę miał więcej szczęścia z ludźmi poruszającymi się na piechotę. Z piechurem da się podjąć dyskusję, co jest raczej niemożliwe w przypadku kierowcy i pasażerów samochodu pędzącego z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Z samochodami nie ma żartów, jeśli wiecie, co chcę przez to powiedzieć. Postanowiłem więc skoncentrować swoje wysiłki na pieszych. Łatwiej było jednak pomyśleć niż zrobić, jako że stary towarzysz polowań pozostawił mnie w miejscu ogromnie przypominającym Nową Zelandię (o ile mogłem stwierdzić na podstawie tego, co słyszałem o tym kraju): dokoła były drzewa, krzaki, góry i niewiele więcej. Prawdziwy raj dla miłośników dziewiczej przyrody, ale niezbyt przyjazna okolica dla samotnego wędrowca poszukującego towarzystwa i wsparcia. W związku z tym nie pozostało mi nic innego jak wyruszyć pod wiatr w poszukiwaniu śladów cywilizacji. 31 Mijały godziny. Było już dobrze po południu, zanim wreszcie wyczułem ledwo uchwytną woń ścieków i oleju napędowego. Dla was, być może, zapachy te nie mają żadnego znaczenia i nie sprawiają wam przyjemności, dla mnie jednak nieomylnie oznaczają one bliskość ludzi. I rzeczywiście, ze szczytu następnego pagórka ujrzałem skupisko starych budynków o ścianach z kamienia, kiedy zaś odległość jeszcze bardziej się zmniejszyła, dostrzegłem wśród nich ruch, a do mych uszu dotarł gwar głosów. Trochę przypominało to mrowisko, tyle że hałas był znacznie większy. Musicie pamiętać, że moje dotychczasowe doświadczenia z ludzkimi osadami sprowadzały się do samotnej obskurnej zagrody, w której przyszedłem na świat, dlatego też widok, który ukazał się moim oczom, wywarł na mnie ogromne wrażenie: dziesiątki budowli, setki ludzi. Byłem pewien, iż wśród nich znajduje się ten, z którym jesteśmy sobie przeznaczeni. Takie złudzenia dają nam energię, dzięki której możemy dotrwać do końca wyczerpującego dnia. Osada wydała mi się ogromna: mnóstwo ulic, zagadkowe i kuszące zapachy w powietrzu, ludzie przechadzający się niespiesznie, tak jak potrafią przechadzać się wyłącznie ci, którzy Nie pozostało mi nic innego jak wyruszyć w poszukiwaniu cywilizacji. 32 nie mają innych problemów poza tym, jakie potrawy dostaną dzisiaj na obiad. Kilku z nich przystanęło na uboczu, zawzięcie o czymś dyskutując; od nich właśnie otrzymałem ważną lekcję przetrwania. Ludzie nie potrafią rozmawiać, jeśli mają zajęte ręce. Nie pytajcie mnie, dlaczego tak się dzieje, ale kiedy spotka się dwóch albo trzech, by podyskutować o losach świata, natychmiast stawiają na ziemi wszystkie torby i koszyki, dzięki czemu stworzenia mego wzrostu mogą dokładnie przyjrzeć się ich zawartości. (Moja głowa sięgnęłaby wam powyżej kolan, ale poniżej pasa, a więc na wysokość, z której bez trudu można zajrzeć do każdego pozostawionego bez dozoru koszyka). Trzeba wykorzystywać sprzyjające okoliczności, więc niewiele myśląc, zaopiekowałem się bagietką, która sterczała z jednego z koszyków, i razem z nią ukryłem się pod stolikiem w ogródku pobliskiej kawiarni. Kiedy skończyłem przełykać ostatni kęs, w polu mojego widzenia pojawiła się ręka, poklepała mnie po głowie, znikła na chwilę, po czym pojawiła się ponownie, tym razem z kostką cukru. Podniósłszy wzrok ujrzałem siedzącą przy sąsiednim stoliku dwójkę młodych ludzi, którzy uśmiechali się do mnie i wydawali te trochę idiotyczne dźwięki, uważane powszechnie za wyjątkowo miłe dla psich uszu. (Zauważyłem, że bardzo podobnymi odgłosami raczy się również dzieci). Uznałem jednak, iż mogę im to wybaczyć, bo najwyraźniej mieli dobre intencje, a przyjazna ręka stanowi miłą odmianę po obutej stopie, i pomachałem im ogonem. Można by pomyśleć, że nigdy w życiu nie widzieli psa: jeszcze więcej gruchania, poklepywania po głowie i prawdziwy grad kostek cukru - wszystkie oznaki miłości od pierwszego wejrzenia. Będąc wówczas zupełnym nowicjuszem, uznałem to za zachętę do tego, by im towarzyszyć, więc kiedy wstali od stolika, potruchtałem za nimi, myśląc (nie będę tego ukrywał), iż za najbliższym zakrętem czekają na mnie miękkie łóżko i nowe życie. Możecie mi zarzucić naiwność, ale przecież w swoich dotychczasowych kontaktach z ludźmi zawsze byłem stroną w taki lub inny sposób wykorzystywaną i poniżaną, nie miałem więc okazji przywyknąć do życzliwego traktowania, w związku z czym obiecywałem sobie więcej, niż powinienem. 3. Psi żywot 33 Teraz już wiem, że problemy często zaczynają się wtedy, kiedy pochopnie wyciągniemy zbyt daleko idące wnioski z czyjegoś życzliwego postępowania. Miałem powody przypuszczać (a przynajmniej tak mi się wydawało), że przypadkowe spotkanie z tymi młodymi osobami stanowi początek wielkiej, długotrwałej przyjaźni. Niestety, oni byli odmiennego zdania, więc kiedy dotarliśmy do samochodu, nastąpiła nieprzyjemna przepychanka - ja próbowałem wsiąść, oni zaś starali się do tego nie dopuścić - która zakończyła się solidnym szturchańcem i zatrzaśnięciem mi drzwi przed nosem. W historii tej bez wątpienia kryje się morał o stąpaniu po ziemi i niebujaniu w obłokach; teraz mogę sobie pozwolić na filozofowanie, wówczas jednak przeżyłem ogromne rozczarowanie. Ktoś mniejszego ducha zapewne pogrążyłby się w rozpaczy. (Znam spaniele, które na najlżejszy nawet stres reagują w ten sposób, że przewracają się na grzbiet i wymachują łapami w powietrzu). Ale nie mnie. Najważniejsza jest odporność. Cały czas naprzód, cały czas w górę. Dlatego właśnie, tak jak często czynią ludzie, postanowiłem niezwłocznie poprawić sobie humor, udając się po zakupy. Idąc ulicą, poczułem nagle niebiańską woń dobiegającą zza otwartych na oścież drzwi i stanąłem jak wryty: był to zapach Postanowiłem poprawić sobie humor, udając się po zakupy. świeżego, krwistego mięsa. Wieprzowina, jagnięcina, domowe kiełbasy, wątróbka i flaczki, kości szpikowe, wołowina... i żywej duszy, jak przekonałem się niebawem, podążywszy za własnym nosem, który bez wahania skierował się do sklepu. Jedynym odgłosem, jaki docierał do moich uszu, było dobiegające z zaplecza przytłumione dudnienie telewizora. Poza tym panował spokój jak w rodzinnym grobowcu. Zmierzając w kierunku niskiego drewnianego stołu, na którym rozłożono niewyobrażalne skarby, wyraźnie słyszałem skrobanie moich pazurów po posypanej trocinami podłodze. Postanowiłem najpierw trochę się rozejrzeć, żeby dokonać przemyślanego wyboru, nie zdając sobie sprawy, że niezdecydowanemu klientowi zazwyczaj przechodzą koło nosa wyborne okazje. Mogłem jednak zabrać tylko tyle, ile uniosę w pysku, wolałem więc uniknąć sytuacji, kiedy porwałbym jakiś gnat z jednego końca stołu, podczas gdy na drugim czekały apetyczne steki. Na tym właśnie polega świadomy wybór - niestety, jak wkrótce miało się okazać, zupełnie niepotrzebnie się wysilałem. Właśnie wahałem się między parą świńskich nóżek a apetyczną porcją cielęciny, kiedy rozległ się przeraźliwy ryk i do pomieszczenia wpadł jak bomba rzeźnik, tocząc dokoła wściekłym spojrzeniem wytrzeszczonych oczu w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć mu za oręż. Na szczęście w zasięgu jego ręki znalazła się nie siekiera ani piła do kości, lecz zwykła miotła, jemu zaś tak bardzo zależało na tym, by jak najprędzej mnie dopaść, że zwalił nią z półki cały rząd słojów. Dzięki temu zdołałem dać susa nad rumowiskiem i opuścić niegościnny lokal, odprowadzony niezbyt silnym klepnięciem w okolice ogona. Nie powinienem był tracić czasu. Ci, co się wahają, chodzą głodni. Miejcie to na uwadze, udając się po zakupy. Nadeszła pora, by przeanalizować taktykę i wprowadzić do niej niezbędne korekty. Zachowanie rzeźnika mogło świadczyć o tym, że w tym miasteczku właściciele sklepów są dość nieżyczliwie nastawieni wobec psów. Przedziwne, zważywszy choćby na rozmiar zniszczeń, jakich potrafią dokonać dzieci, a przecież jakoś nikt nie rzuca się na* nie, wymachując groźnymi narzędziami. Cóż, tak to już jest: nie do wszystkich przykłada się równą miarę. Niebawem jednak, na widok jakiegoś kundla opuszczającego ze swym właścicielem piekarnię, zaświtała mi pewna myśl: a może to tylko bezpańskie psy wywołują gwałtowne, wręcz alergiczne reakcje sklepikarzy? Przeszedłem na drugą stronę ulicy i usiadłem w pobliżu wejścia do delikatesów, czekając, aż nadarzy się sposobność, by wprowadzić w życie plan B. Jak większość genialnych pomysłów, ten także był całkiem prosty: zamierzałem przyłączyć się do kogoś wchodzącego do sklepu, zaraz po przekroczeniu progu rozstać się z nim i zająć własnymi sprawami, następnie zaś, korzystając z tego, że właściciel będzie zajęty obsługiwaniem klienta, objuczony sprawunkami ukradkiem opuścić lokal. Plan wydawał się doskonały pod każdym względem. Z wnętrza delikatesów docierały do mnie nadzwyczaj kuszące zapachy - może nie aż tak mięsnokrwiste jak u rzeźnika, niemniej wystarczające do pobudzenia wyobraźni. Z wyostrzoną uwagą obserwowałem ulicę w poszukiwaniu właściwego obiektu. Nigdy do tej pory nie widziałem naraz tylu ludzi; podejrzewam, iż moje nieustające zainteresowanie tym gatunkiem narodziło się właśnie wtedy, tego późnego popołudnia przed wielu laty. Byli rozmaitych rozmiarów i w różnym wieku, mijali się zaś zupełnie obojętnie, nie przejawiając nawet drobnej części zainteresowania, które na ich miejscu okazywałyby sobie psy. Żadnego obwąchiwania, obchodzenia się w kółko, ceremonialnego podnoszenia nogi... O tym, że jednak się dostrzegają, świadczyło od czasu do czasu jedynie zdawkowe skinienie głową lub krótkotrwały uścisk ręki. Teraz, ma się rozumieć, już mnie to nie dziwi, wtedy jednak byłem zdumiony tą niemal całkowitą obojętnością. Bez wątpienia ma ona ścisły związek z tłokiem panującym w miastach. W takich warunkach czułość zmysłów musi ulec przytępieniu. Tak pochłonęło mnie obserwowanie tej niekończącej się parady, że aż podskoczyłem, kiedy kobieca ręka poklepała mnie po głowie. Podniósłszy wzrok ujrzałem pusty koszyk na zakupy i uśmiechniętą twarz; chwilę potem kobieta znikła w pachnącym wnętrzu delikatesów. Na to czekałeś! - powiedziałem sobie 36 w duchu, po czym, z obojętną miną psa towarzyszącego właścicielce w robieniu sprawunków, wślizgnąłem się za nią do sklepu. Były to prawdziwe, tradycyjne delikatesy, zupełnie inne od tych nowomodnych, w których sprzedaje się głównie puszki, pudełka oraz zagadkowe obiekty zawinięte szczelnie w folię. Tutaj żywność prezentowano bez opakowań: ogromne kawały sera, góry kiełbas, bele szynek, długi rząd rozmaitych dań gotowych do spożycia. Francuzi, jak zapewne wiecie, nie lubią się umartwiać, więc w sklepie było niemal wszystko, od faszerowanych kurcząt poczynając, na pasztetach z gęsich wątróbek kończąc, na których widok mało nie popłakałem się ze wzruszenia. Moja towarzyszka zatrzymała się przy warzywach, które we mnie jakoś nigdy nie budziły żywszych uczuć, ja zaś skręciłem w wąską boczną alejkę i skierowałem się w głąb sklepu, zwalczywszy pokusę zatrzymania się choć na chwilkę w dziale z ciasteczkami. Właśnie tam, daleko, zgromadzono największe skarby. Zafascynowała mnie lasagna domowej roboty, ale, nauczony niedawnymi doświadczeniami u rzeźnika, nie zamierzałem się oddawać kontemplacji; błyskawicznie stanąłem na tylnych łapach, oparłem się przednimi o ladę i już, już miałem zacisnąć zęby na mniej więcej kilogramowej wędzonej szynce, kiedy gdzieś w dole, przy samej podłodze, rozpętało się istne piekło. Gdyby ktoś chciał być bardzo, ale to bardzo uprzejmy, mógłby powiedzieć, iż sprawcą zamieszania okazał się pies - obrzydliwa pająkowata kreatura nie dorównująca wzrostem najbardziej karłowatemu szczurowi, obdarzona idiotycznie zakręconym ogonem przypominającym torturowaną dżdżownicę oraz świdrującym w uszach falsetem, który mógłby obudzić umarłego. Przez chwilę wydawało mi się, że przyciął sobie narządy nożycami do drobiu, okazało się jednak, iż tak właśnie, w jego mniemaniu, miało brzmieć ujadanie. Chociaż byłem potwornie głodny, nie mogłem poświęcić szynce należytej uwagi, ponieważ zaczął mnie gryźć po kostkach, a kiedy usiłowałem się od niego uwolnić, z zaplecza wyłoniły się ogromne nogi zwieńczone fartuchem oraz kwaśną miną. Jak przez mgłę przypominam sobie również wałek do ciasta. Dłuższy pobyt w tej okolicy wydał mi się wysoce niewskazany. 37 Tyle właśnie mam do powiedzenia na temat przyjęcia, jakie zgotowali mi właściciele sklepów w miasteczku. Nie wierzcie widokówkom, na których jowialni tubylcy uśmiechają się szeroko do obiektywu! Ci dwaj, z którymi zetknąłem się tamtego dnia, śniliby się po nocach Dżyngis-chanowi. (Podobno jadał psy, więc jednak coś zmienia się na lepsze). Wróciłem pod kawiarniany stolik i oddałem się rozmyślaniom. Jedno bolesne rozczarowanie i dwa zamachy na moje życie w zamian za bułkę i parę kostek cukru... To popołudnie trudno byłoby uznać za udane, cienie coraz bardziej się wydłużały, nadciągał wieczór, a ja wciąż znajdowałem się w równie niewesołej sytuacji jak na początku dnia. Byłem pewien, że następny dzień będzie obfitował w nowe nadzieje i radości, tymczasem jednak należało się zastanowić, w jaki sposób spędzić dzielącą mnie od niego noc: tutaj, pod stolikiem w kawiarnianym ogródku, czy raczej wyruszyć w wielkie nieznane. Decyzję pomógł mi podjąć właściciel kawiarni, uzbrojony w nieodłączną miotłę (można by odnieść wrażenie, iż mieszkańcy tej osady ani na chwilę nie rozstają się z tymi przyrządami, prawdopodobnie na wypadek inwazji), którą zaczął wymiatać na ulicę resztki spod stolików - jak przypuszczam, czynił to dla zabawienia przechodniów. Stopniowo zbliżał się do mnie, aż wreszcie nasze spojrzenia się spotkały. Miotła natychmiast znalazła się w pozycji „do ataku". Chętnie dałbym wyraz wdzięczności za serdeczność, z jaką mnie przyjął, ale, niestety, nie było czasu nawet na krótkie podniesienie nogi; po raz kolejny musiałem oddalić się w pośpiechu, by poszukać spokoju na łonie natury. Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach na temat gorzkiego smaku mleka ludzkiej dobroci, który dane mi było poznać, oddaliłem się już dość znacznie od osady, kiedy nagle zaleciał mnie wyjątkowo intensywny, dojrzały zapach. Jego źródło znajdowało się na końcu wąskiej dróżki, gdzie leżał przewrócony kosz na śmieci, dokoła zaś walała się jego zawartość. Zbliżyłem się, węsząc intensywnie, i stwierdziłem, że problem obiadu przestał istnieć. Uważnie przyjrzałem się jadłospisowi. 38 Problem obiadu przestał istnieć. Nigdy nie przestanie mnie zdumiewać, co ludzie wyrzucają do śmieci: kości, skóry, podroby, doskonałe sardynki - wszystko to, a nawet jeszcze więcej, było rozrzucone niczym klejnoty pośród pustych puszek, plastykowych opakowań i papierów. Odsunąwszy na bok stary but, zamierzałem zabrać się do pierwszego dania (o ile pamiętam, były to resztki kurczaka w galarecie), kiedy usłyszałem warczenie, a raczej nieprzyjazny charkot. Podniósłszy wzrok ujrzałem wystającą z kosza przednią połówkę psa: miał uniesione wargi, obnażone zęby i zjeżoną sierść, i wyglądał jak Fido broniący domowego ogniska. Lubię myśleć o sobie, że jestem odważny, szczególnie jeśli mam do czynienia z przeciwnikiem wyraźnie starszym, zabiedzonym i znacznie mniejszym ode mnie - czyli właśnie takim jak ten. Zignorowałem go więc, uporałem się z kurczakiem w galarecie, po czym zabrałem się do smakowitych skórek z sera. Domyślacie się jednak, że nie jest łatwo rozkoszować się posiłkiem przy akompaniamencie nieustającego skomlenia, którego źródło znajduje się dość blisko waszych uszu. Podobną opinię słyszałem o przyjęciach z udziałem finansistów zarządzających funduszami inwestycyjnymi. Z pewnością wiecie na ten temat więcej ode mnie, ale podejrzewam, że to jest po prostu silniejsze od nich. Tak, w każdym razie, miały się sprawy z moim przyjacielem z kosza na śmieci. Mimo to zdołałem najeść się do syta i poczułem się o tyle lepiej, że ze znacznie większym optymizmem przystąpiłem do poszukiwania miejsca, w którym mógłbym spędzić noc. Po kilkuminutowych badaniach odkryłem prosty schemat: od szosy co kilkaset metrów w obu kierunkach odchodziły boczne drogi, z których każda kończyła się samotnie stojącym domem. Przy każdej znajdował się również kosz na śmieci, bardzo podobny do tego, który wybrał sobie na kwaterę mój wynędzniały towarzysz posiłku. Stosując najprostsze prawa logiki, wy-dedukowałem, iż każdy z tych koszy również powinien zawierać jakieś produkty nadające się do spożycia - może nie frykasy, ale za to łatwo dostępne i w wystarczającej ilości, żeby utrzymać przy życiu zarówno ciało, jak i ducha. Wystarczyło trochę powęszyć, by uzyskać potwierdzenie tej teorii; świadomość, że mózg i nos tak chętnie łączą wysiłki dla dobra żołądka, była niezwykle przyjemna. Rozwiązawszy w ten sposób problem jutrzejszego śniadania, zacząłem na serio rozglądać się za miejscem noclegowym, lecz, ku memu zdziwieniu, sprawa nie okazała się tak prosta, jak jeszcze niedawno byłem gotów przypuszczać. We wszystkich obejściach, do których zawitałem z zamiarem skromnego zwinięcia się w kłębek w jakimś kąciku, witano mnie okrzykami niepokoju, groźbami oraz innymi mało przyjaznymi odgłosami. Co najdziwniejsze, hałas ów czynili wcale nie ludzie, lecz moi pobratymcy. W każdym domu mieszkały co najmniej dwa psy i robiły tyle zamieszania, jakbym zjawił się tam po to, żeby ukraść rodowe srebra. Na szczęście większość była przytwierdzona, za pomocą sznura lub łańcucha, do jakiegoś stałego obiektu, co w znaczący sposób hamowało ich mordercze instynkty. Ze swojej strony przypomniałem im, gdzie jest ich miejsce, unosząc tylną łapę i znacząc teren tuż poza zasięgiem ich kłapiących paszczęk. Musicie wiedzieć, iż takie zachowanie jest uważane za co najmniej równie obraźliwe jak wygłaszanie krytycznych uwag na temat koloru zasłon w czyimś domu, i doprowadzało je do szaleństwa. 40 Jeden z nich (ogromny wielorasowiec o nadmiernie wyrośniętych zębach) rzucił się na mnie z takim zapałem, że, powstrzymany w locie przez łańcuch uczepiony do jego obroży, chyba zerwał sobie struny głosowe, ponieważ jego donośne ujadanie zamieniło się nagle w żałosny pisk. Zaraz potem umilkł, wyraźnie zażenowany. Dobrze mu tak. Jednak te przelotne rozrywki nie zbliżyły mnie ani trochę do wygodnego posłania. Kończący się długi, pełen wydarzeń i pouczający dzień zmęczył mnie tak bardzo, że w kwestii wyboru miejsca na odpoczynek byłem gotów iść na znaczne ustępstwa. Najważniejsze, żeby znajdowało się daleko od mioteł i wyszczerzonych zębów. Dotarłem do ostatniego domu, gdzie powitała mnie histeryczna kakofonia ujadania i wycia, po czym skręciłem w krzaki na skraju lasu. Z pewnością wiecie, jakie jest romantyczne wyobrażenie o lesie: ciche polany i zacienione zakątki, rajski spokój Matki Natury, idealne miejsce na wypoczynek. Cóż, spróbujcie kiedyś zamieszkać tam na kilka tygodni, tak jak ja. W mojej pamięci pozostał przede wszystkim okropny hałas: z samego rana ptasie wrzaski, w ciągu dnia huk dubeltówek, w nocy bezustanne szmery i szelesty, którym towarzyszy pohukiwanie sów -krótko mówiąc, istny dom wariatów. Właściwie nie ma kiedy zmrużyć oka. Doszło do tego, że zacząłem regularnie odwiedzać miasteczko, żeby zaznać choć trochę spokoju. Nikt mnie tam nie niepokoił - pod warunkiem, że trzymałem się z daleka od moich dwóch sparingpartnerów: rzeźnika i właściciela delikatesów. Mogłem łazikować bez przeszkód, a nawet paru mniej barbarzyńsko usposobionych wieśniaków zaczęło mnie rozpoznawać i w geście sympatii wyciągać do mnie rękę. Niestety, tak jak poprzednio, ręka cofała się natychmiast, jak tylko próbowałem zamienić tę przelotną znajomość w coś bardziej stałego. Wkrótce potem, kiedy życie wagabundy zaczęło coraz bardziej dawać mi się we znaki (szczególnie w nocy, ale w dzień także), zainterweniowało przeznaczenie. Był to kamień milowy albo punkt zwrotny, albo obie te rzeczy naraz. Zresztą, opowiem wam, co się wydarzyło, a wy sami to ocenicie. 41 Właśnie maszerowałem do miasteczka po nocy spędzonej akurat w tym zakątku lasu, w którym, na moje nieszczęście, zebrały się chyba wszystkie sowy świata, żeby przedyskutować sporne kwestie - albo może był to po prostu ich okres godowy, ale nie znam się aż tak dobrze na sowach i ich obyczajach, żeby wypowiadać się w tej sprawie. Tak czy inaczej, przez całą noc nie zmrużyłem oka, trudno się więc dziwić, że, wędrując poboczem szosy, byłem w nie najlepszym nastroju: apatyczny i osowiały, bez śladu charakterystycznej dla mnie energii i optymizmu. Usłyszałem nadjeżdżający samochód, więc uskoczyłem do rowu, żeby go przepuścić, on jednak zatrzymał się i wysiadła z niego kierująca nim kobieta. Od razu się domyśliłem, że mam do czynienia z kimś życzliwym, ponieważ zamiast spozierać na mnie z wysoka, przykucnęła, dzięki czemu nasze twarze znalazły się mniej więcej na tym samym poziomie. Wam może się to wydawać bez znaczenia, lecz dla psa takie szczegóły są niezmiernie istotne, świadczą bowiem o współczuciu, chęci nawiązania równorzędnego kontaktu, a także, o czym nie wolno zapominać, o zwyczajnym dobrym wychowaniu. Spójrzcie zresztą na to z tej strony: z pewnością nie bylibyście zachwyceni, gdyby ktoś przemawiał do was wyniośle, hen gdzieś znad waszej głowy. Uznalibyście takie zachowanie za rażący przejaw braku dobrych manier, i mielibyście całkowitą rację. Pojmujecie więc chyba, dlaczego zareagowałem energicznym machaniem ogona, wiciem się, popiskiwaniem oraz przyjacielskim szturchaniem łapą w kolano. Trwało to przez kilka minut, podczas których kobieta zdawała się nad czymś zastanawiać, aż wreszcie podjęła decyzję: podniosła się i otworzyła drzwi samochodu. Natychmiast opadły mi uszy, ponieważ z doświadczenia wiedziałem, iż jest to wstęp do pospiesznego pożegnania - samochód odjeżdża prosto w zachodzące słońce, a mówiący te słowa znowu zostaje zupełnie sam, by dzielnie stawiać czoło losowi. Jednak nie tym razem. Zaproszono mnie do środka, z czego skwapliwie skorzystałem i natychmiast skuliłem się na podłodze, żeby zajmować jak najmniej miejsca. Wyobraźcie sobie moje zdumienie (któremu towarzyszył nagły przypływ rozbu- 42 Natychmiast opadły mi uszy. dzonej na nowo nadziei), kiedy mój nowy najlepszy przyjaciel zachęcił mnie gestem, bym usiadł obok niego na fotelu. Każdy z nas na własny sposób okazuje entuzjazm i podekscytowanie. Na przykład ludzie - kiedy, ich zdaniem, wymaga tego sytuacja - podskakują i poklepują się po ramionach, ja natomiast zaczynam coś przeżuwać. Oczywiście nie ma mowy o jakiejkolwiek agresji: chodzi o pogodne, zrelaksowane żucie dla okaza- nia pełnej aprobaty. W związku z tym, jak tylko ruszyliśmy z miejsca i zaczęliśmy oddalać się od miasteczka, wziąłem w obroty pas, który wisiał obok fotela. Po pewnym czasie skręciliśmy z szosy w boczną drogę wiodącą przez środek plantacji winorośli. Dom, do którego nas zawiodła, bardzo przypominał odwiedzane przeze mnie wcześniej - łącznie z wściekłym ujadaniem psów łaknących mojej krwi. Psy były dwa, w dodatku nie uwiązane, co stwierdziłem z bezpiecznego miejsca na fotelu pasażera. Madame musiała się sporo natrudzić, by skłonić mnie do opuszczenia samochodu i stawienia czoła komitetowi powitalnemu, ale na szczęście okazało się, że oba szczekające zajadle stworzenia to suki: stara jędza, odrobinę przypominająca psa myśliwskiego, oraz 43 czarna utykająca labradorzyca. Nie były zbyt groźne i jak tylko dopełniliśmy powitalnych formalności, potruchtały do ogrodu i tam padły jak nieżywe. Pomału zacząłem dopuszczać do siebie myśl, że być może skończy się na czymś więcej niż na krótkiej wizycie. Madame z zafrasowaną miną usunęła mi z pyska strzępy przeżutego pasa i zaprowadziła do domu, mamrocząc coś o jeszcze jednym członku rodziny. Oby to tylko nie był kot, pomyślałem, albo jakiś krwiożerczy idiota w butach z cholewami i dubeltówką. Zabawne, jakie myśli przelatują przez głowę w najważniejszych chwilach życia! Chodziło o jej męża, który powitał nas na bosaka, nieuzbrojony, z mocno zdziwioną miną. Wymieniliśmy wstępne uprzejmości, od razu jednak wyczułem, iż osobnik ten nie do końca podziela uczucia Madame względem mojej osoby, ponieważ natychmiast zaszyli się w kącie i zaczęli z ożywieniem rozprawiać przyciszonymi głosami. Dzięki temu mogłem spokojnie rozejrzeć się po otoczeniu. Nie jestem wielkim znawcą nieruchomości, ponieważ oceniając je, kieruję się wyłącznie jednym kryterium: w jakim stopniu odpowiadają moim potrzebom. Do tej nie miałem żadnych zastrzeżeń: ogród od frontu i za domem, nieco dalej las, dywany na podłodze, wszechobecny zapach dwóch suk. Nie ulegało wątpliwości, iż nikt nie trzyma ich na deszczu i mrozie. Tak, chyba by mi to odpowiadało. Skoro w domu były już dwa psy, trzeci chyba nie sprawiłby nikomu różnicy? Zbliżyłem się do miejsca, w którym odbywała się narada, i nastawiłem ucha. Wyglądało na to, że dyskusja dotyczy dwóch kwestii i że Madame zdecydowanie trzyma moją stronę, druga połowa natomiast ma mocno mieszane uczucia. Czy trzy psy to aby nie za wiele? A jeśli nie, to gdzie byłoby moje miejsce? Padł zgłoszony bez większego przekonania argument, że należałoby poszukać mego poprzedniego właściciela, Madame jednak rozprawiła się z nim w okamgnieniu, wygłaszając tyradę na temat nieludzkiego traktowania, niedożywienia oraz braku odpowiedniego kąta do spania. Zaraz potem dorzuciła kilka uwag o moich pryszczach, sterczących kościach oraz ogólnie o moim 44 wynędzniałym wyglądzie, kończąc przedstawionym w moim imieniu gorącym apelem o pomoc i opiekę. W mych uszach jej słowa brzmiały jak najpiękniejsza muzyka; podszedłem bliżej i oparłem się o jej nogi, aby wiedziała, że jestem z nią całym sercem. W końcu zwyciężyła - od tego czasu zdążyłem się przekonać, że z takich sporów prawie zawsze wychodzą zwycięsko żony. Ustalono, że zostanę na okres próbny. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, co to oznacza: jeśli tylko będę posłuszny, jeśli będę z szacunkiem traktował obie suki i schodził z drogi drugiej połowie, pozwolą mi zostać tu na stałe. Wciąż pamiętam tak dobrze, jakby to było wczoraj, jak tarzałem się w trawie po pierwszym solidnym posiłku od paru tygodni. Kierownictwo obserwowało mnie z ganku, słońce grzało mi brzuch i wszystko było cudowne. Co za chwila! Nocne manewry i konfrontacja z higieną Pozostała część dnia potwierdziła słuszność moich domysłów. Wszystko wskazywało na to, że zawinąłem do spokojnej przystani. Po południu poszliśmy na spacer ścieżką za domem, i podczas tej przechadzki zacząłem zmieniać opinię na temat lasu, okazało się bowiem, iż ma on pewne zalety, pod warunkiem jednak, że wykorzystuje się go wyłącznie w celach rekreacyjnych: choćby ogromną rozmaitość drzew, mnóstwo niewielkich, przerażonych stworzeń uciekających w panice, gdy skoczy się na nie znienacka, intrygujące odgłosy dobiegające z poszycia. Udało mi się nawet znaleźć dawno zdechłego gołębia, w którym starannie się wytarzałem, szczególną uwagę poświęcając trudno dostępnym miejscom na karku i między uszami. Tak, trzeba przyznać, że las to jednak zabawne miejsce, choć raczej nie chciałbym tam mieszkać. Na szczęście, już nie musiałem. Po powrocie do domu znowu dostałem jeść. Nie byłem przyzwyczajony do takiej rozpusty, w związku z czym po posiłku z najwyższym trudem dowlokłem się pod stół, by zażyć sjesty; za poduszkę posłużyła mi obficie ofutrzona labradorzyca. Kiedy się obudziłem, było już ciemno. Wciąż jeszcze trochę nieprzytomny, usłyszałem prowadzoną szeptem rozmowę gospodarzy. Nie wątpiłem, iż prześcigają się w wyrażaniu radości ze szczęśliwego przypadku, który sprowadził mnie pod dach ich domu. Niestety, nastawiwszy uważniej ucha, przekonałem się, że jestem w błędzie. Otóż dyskusja dotyczyła miejsca, w którym 47 miałbym spędzić noc; nie wiadomo skąd pojawiły się wątpliwości, czy powinienem zostać w domu. Przypuszczam, iż pewną rolę mogła odegrać dość intensywna woń zdechłego gołębia, którą roztaczałem - byłem o tym przekonany, po krótkiej chwili bowiem usłyszałem propozycję, żeby pozwolić mi wrócić tam, skąd przyszedłem, jeśli miałbym na to ochotę. Wydawało mi się, iż dałem wszystkim jasno do zrozumienia, że jest mi całkiem dobrze i że nie życzę sobie, by mnie niepokojono; niestety, ludzie bywają niekiedy bardzo mało subtelni. Zostałem przemocą wyciągnięty spod stołu i zaprowadzony do małej szopy obok głównego budynku. Przyznam, iż w porównaniu z tym, do czego ostatnio zdążyłem przywyknąć, i tak stanowiło znaczny krok naprzód (gruby koc, miska z wodą, ciasteczko na dobranoc, życzliwe poklepywanie i deklaracje dobrej woli), niemniej jednak NIE BYŁEM W DOMU, a właśnie tam pragnąłem się znaleźć, oprzeć głowę na spasionej labradorzycy i spędzić noc jako pełnoprawny członek rodziny. Niestety, z jakiegoś powodu odmawiano mi do tego prawa. Wkrótce potem światła zgasły, a ja zostałem sam, wpatrzony w gwiazdy przez otwarte drzwi mojej skromnej kwatery. Rozmyślałem, jak zwykle w takich sytuacjach, o zaskakujących zmianach, jakie przynosi nam życie. Nadzieja na przemian z rozpaczą, jesteś blisko i zarazem bardzo daleko, szachownica nastrojów, i tak dalej. Co w podobnych okolicznościach uczyniłby Proust? Przypuszczalnie zacząłby wrzeszczeć na matkę, żeby go stąd zabrała... Ale on, przede wszystkim, nigdy by się tu nie znalazł. 0 ile pamiętam, zawsze spał w domu. Uznałem, iż warto spróbować paru żałosnych skowytów zakończonych szlochającym vibrato, po czym skupiłem uwagę na oknach, ciekaw, czy zapali się światło. Owszem, zapaliło się, chwilę potem zaś do szopy przyszli gospodarze, gotowi z pełnym poświęceniem bronić mnie przed wojowniczą polną myszą, która - jak zapewne przypuszczali - była powodem mojego lamentu. Jak tylko jednak stwierdzili, że nie poniosłem żadnego uszczerbku na zdrowiu, i że jestem gotów wracać z nimi do domu, współczucie ulotniło się bez śladu. Pod moim adresem posypały się surowe słowa, a następnie polecono mi być cicho. 48 Zdarzają się sytuacje, kiedy prezentowanie swojego punktu widzenia nie ma najmniejszego sensu (na przykład podczas rozmów z hydraulikami i prawnikami); wyczułem, że to właśnie jedna z nich. Westchnąłem z głębi piersi, lecz chociaż moje westchnienia to prawdziwe dzieła sztuki, głębokie, żałosne i poruszające, to nie wywarło najmniejszego wrażenia. Dwa serca z kamienia, zawinięte w szlafroki, odeszły, zostawiając mnie w samotności. Rozmyślając nad tym, w jaki sposób sprowadzić ich z błędnej drogi, zapadłem w drzemkę. Wiecie chyba, jak to jest, kiedy uda się przespać z problemem? Podświadomość bierze się wówczas do roboty, pracuje ciężko aż do świtu, a rankiem: voild! Rozwiązanie gotowe. Tak właśnie stało się w tym przypadku, ponieważ obudziłem się z gotowym planem w głowie. Było oczywiste, że popełniłem błąd, przeceniając ludzką inteligencję. Rzecz jasna, gatunkowi ludzkiemu nie sposób odmówić pewnych osiągnięć, jak na przykład wynalezienia bitek wołowych i centralnego ogrzewania, wielu jego przedsta- Dwa serca z kamienia zawinięte w szlafroki 4. Psi żywot i wicieli jednak jest zaskakująco gruboskórnych. Delikatna aluzja, dyplomatyczne napomknienie, subtelna uwaga - jakże często wszystko to odbija się od nich jak od ściany, po czym człowiek i pies w dalszym ciągu gapią się na siebie przez mgłę niezrozumienia. Tak właśnie miała się rzecz ze mną i z gospodarzami. Sprawiali wrażenie dość przyzwoitych ludzi, ale na pewno nie grzeszyli bystrością. Należało sięgnąć po bardziej bezpośrednie środki perswazji, choć oczywiście było bardzo istotne, żeby zastosować je z wyczuciem. Niekiedy zbyt gwałtowne reakcje doprowadzają do smutnego zakończenia, o czym przekonał się na własnej skórze pewien znajomy bull-terier, który, czując się niekochany, zaczął pożerać meble. Nie, nie! Najważniejsza jest finezja. Chyba zgodzicie się ze mną, że mój plan stanowił wyjątkowo udane połączenie przebiegłości i wdzięku. Powietrze było przyjemne i świeże, delikatny zefirek niósł interesującą mieszaninę zapachów z sąsiedztwa. Stwierdziłem na wschodzie obecność innych psów oraz wyjątkowo atrakcyjnych kur, i postanowiłem, że zaraz po tym, jak ułożę swoje domowe sprawy, złożę im (kurom) wizytę. Musicie wiedzieć, iż kura, co się niezmiernie rzadko spotyka, zapewnia nie tylko doskonały posiłek, ale i godziwą rozrywkę, uciekając bowiem, wydaje rozkoszne piski, po schwytaniu natomiast i odarciu z piór staje się wyśmienitym daniem. Bardzo pożyteczny ptak - niestety, jeden z nielicznych. Z planem opracowanym w najdrobniejszych szczegółach w głowie, podszedłem do drzwi wejściowych i przyłożyłem ucho: cisza. Okiennice były zamknięte, w środku nikt się nie poruszał. Po namyśle zrezygnowałem ze szczekania na rzecz mniej konwencjonalnych metod i zacząłem skrobać pazurami w drzwi. Po kilku minutach udało mi się obudzić obie suki (które zresztą o tej porze, czyli sporo po wschodzie słońca, powinny od dawna nie spać i buszować po obejściu). Na moje skrobanie zareagowały przeraźliwym wyciem, niczym dwa nędzne soprany. O to właśnie mi chodziło: gromy za obudzenie gospodarzy spadną na ich głowy, ja zaś będę sobie grzecznie siedział na zewnątrz, spokojny i niemy jak pień. 50 Niebawem otworzyły się drzwi i z domu wybiegły dwie pode-skcytowane stare panny, za nimi zaś wyłoniło się kierownictwo, trąc zaspane oczy i mrugając raptownie w promieniach wschodzącego słońca. Pierwszy etap zakończył się sukcesem. Kiedy byłem pewien, że oprzytomnieli na tyle, by mnie zauważyć, pobiegłem do szopy, chwyciłem w zęby koc, po czym, machając energicznie ogonem, przywlokłem go pod drzwi. No, pomyślałem sobie. Jeśli jeszcze teraz nie zrozumieją, że jestem zdeterminowany zamieszkać razem z nimi w domu, to doprawdy nie wiem, jakich argumentów będę musiał użyć. Na wszelki wypadek podszedłem jednak do Madame, delikatnie zacisnąłem zęby na jej nadgarstku, a następnie, popiskując cicho, wciągnąłem ją do środka. Jak tylko dotarłem do salonu, usiadłem pod stołem (złączone przednie łapy, wyprostowany grzbiet, przechylona głowa - krótko mówiąc, wzór skromnego, dobrze ułożonego psa) i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Oboje przykucnęli przede mną, więc uraczyłem ich kolejną porcją pisków i pojękiwań. Ich serca dosłownie tajały w moich oczach, lecz zanim zdążyły odtajać całkowicie, Madame zmarszczyła nos i powiedziała słowo, które wtedy jeszcze nic dla mnie nie znaczyło: toilettage. Równie dobrze mogła to być nazwa egzotycznych płatków owsianych albo imię jej teściowej, ja jed- Madame zmarszczyła nos. 51 ???, znowu na wszelki wypadek, energicznym machaniem ogona i jeszcze bardziej donośnym popiskiwaniem dałem wyraz swojemu entuzjazmowi. Teraz, z perspektywy czasu, wiem już doskonale, że powinienem był skromnie trzymać się na uboczu do chwili, kiedy woń zdechłego gołębia straciłaby nieco na intensywności, ale nie sztuka być mądrym po szkodzie. Najważniejsze, że zarówno mój koc, jak i ja, zostaliśmy w domu, co uznałem za ogromny krok naprzód. Podczas przygotowywania i spożywania śniadania kręciłem się razem ze wszystkimi po kuchni, potem zaś, kiedy zacząłem się zastanawiać, czy pilnować miejsca pod stołem, czy zaryzykować wypad do ogrodu, zostałem wezwany do samochodu. Wyglądało na to, że druga połowa kierownictwa zabiera mnie na jakąś wyprawę. Niebawem dotarliśmy do miasteczka, które chyba już zdarzyło mi się odwiedzić podczas mojej wędrówki. Zatrzymaliśmy się przed domem otoczonym chmurą intensywnej i wyjątkowo nieprzyjemnej woni środków dezynfekujących. Jak tylko weszliśmy do środka, paskudny zapach jeszcze bardziej przybrał na sile. Instynkt podpowiadał mi, żeby zmykać, lecz zanim zdążyłem to zrobić, zostałem schwytany z obu końców przez dwie energiczne młode kobiety, wciągnięty siłą do komnaty tortur i wepchnięty do wanny. To było jedno z najbardziej traumatycznych doświadczeń mego życia: polewanie wodą, nacieranie mydłem, płukanie, ponowne mydlenie i znowu płukanie - a to wszystko, jak się wkrótce okazało, zaledwie wstęp. Zaraz potem rozpoczęło się trwające - byłbym gotów przysiąc - bez końca spotkanie z miniaturową kosiarką, następnie zaś zaatakowały mnie nożyczki, ciachając tuż koło uszu, wąsów, ogona oraz innych, równie wrażliwych części ciała. Ostateczną zniewagę stanowiło posypanie proszkiem, którego zapach porównałbym do perfum „Soir de Paris" zmieszanych ze środkiem chwastobójczym. Nagi, wyperfumowany i potwornie zawstydzony, trafiłem w końcu do poczekalni, gdzie odebrała mnie druga połowa kierownictwa. Jakiś pudel spoglądał na mnie pogardliwie z bezpiecznego schronienia w torbie swojej pani - tak jak to robią pudle, kiedy wiedzą, że nic im nie grozi. Zaczekaj, pomyślałem 52 sobie. Jak z tobą skończą, zostanie z ciebie tylko szczekanie i cztery łapy. Domyślacie się zapewne, że nie darzę pudli szczególną sympatią, niemniej zrobiło mi się żal tego stworzenia. To więc właśnie była tajemnicza toilettage; gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to należy ją traktować na równi z boksami w psiarniach, tresurą, doodbytniczymi termometrami oraz nadzorowanym życiem seksualnym, jako jeden z największych błędów ludzkości. Wkrótce jednak czekała mnie kolejna niespodzianka. W domu powitano mnie z takimi honorami, jakbym wygrał główną nagrodę na loterii: ciasteczka, pieszczoty, okrzyki podziwu i zachwytu, błyski flesza oraz uczta godna bohatera kilku wojen. Przyznam, iż nieco mnie to zdziwiło - bądź co bądź, zostałem tylko wykąpany i ostrzyżony, choć nie da się ukryć, iż nie należało to do przyjemności. Czyżby podobne zachowania towarzyszyły codziennej porannej wizycie kierownictwa w łazience? Całkiem możliwe, wyglądało bowiem na to, iż oboje mają lekkiego bzika na punkcie higieny. Ranek zakończył się sceną wyciskającą łzy z oczu. Druga połowa kierownictwa wrócił do samochodu i przyniósł duży wiklinowy kosz. Kosz postawiono w kuchni, do kosza trafił mój koc, i dopiero wtedy zaczęło mi coś świtać: upiorny rytuał, któremu zostałem poddany, miał jednak jakiś cel! Dzięki niemu zdobyłem przepustkę uprawniającą do korzystania z rozkoszy domowego życia. Otrzymałem stanowisko głównego obszczekiwacza, obrońcy posiadłości oraz uprawnienia stałego mieszkańca. Koniec z nędzną egzystencją, koniec z kopniakami w żebra. Roztaczała się przede mną świetlana, wspaniała przyszłość - luxe et uolupte. Radość uderzyła mi do głowy i w pierwszym odruchu postanowiłem natychmiast pognać do lasu i ponownie wytarzać się w resztkach zdechłego gołębia, by czym prędzej pozbyć się nieznośnego zapachu czystości, lecz na szczęście zdołałem nad sobą zapanować. Skoro kierownictwo życzy sobie mieć mnie czystym, będzie mnie takiego miało. Przynajmniej do jutra. Wszyscy wiedzą, że gołąb im starszy, tym lepszy. Imię dla psa Wiem z doświadczenia, że wybór imienia dla psa to nie taka prosta sprawa, jakby wam się mogło wydawać. Imię ma się jedno na całe życie, niekiedy jednak dochodzi do tragicznych pomyłek - zazwyczaj winne są żartobliwe intencje. Często ze współczuciem myślę o dwojgu moich znajomych: mopsicy imieniem Gertruda Stein oraz chihuahua zwanym Kłem. Takie imię z ludzkiego punktu widzenia to przednia zabawa, dla zainteresowanego psa natomiast to źródło codziennych stresów. Nie jest łatwo iść przez życie, będąc obiektem nieustających kpin i uszczypliwych żarcików. Jednak niektórzy ludzie dają się ponieść takiemu właśnie, spaczonemu poczuciu humoru, nie zdając sobie sprawy z rozmiarów emocjonalnych spustoszeń, jakie czynią. W przypadku wspomnianego Kła doprowadziło to do tego, że całe dnie spędzał pod łóżkiem, skąd wychodził tylko w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych oraz po to, by od czasu do czasu ugryźć właściciela w kostkę. Na szczęście okazało się, że kierownictwo ma całkiem zdrowe podejście do sprawy. Tego obfitującego w ważkie wydarzenia ranka leżałem na podwórzu, pozwalając by Madame drapała mnie po brzuchu, i od niechcenia przysłuchiwałem się padającym propozycjom - co prawda nie brałem aktywnego udziału w dyskusji, interesowała mnie ona jednak w sam raz na tyle, żeby nie zasnąć. W moim poprzednim życiu zwracano się 55 Oficjalny tytuł do mnie wyłącznie za pomocą chrząknięć, szturchańców, przekleństw i kopniaków, w związku z czym perspektywa posiadania prawdziwego imienia miała dla mnie niepowtarzalny urok nowości. Nigdy na przykład nie zastanawiałem się nad znaczeniem długości imienia, dopóki nie usłyszałem, jak druga połowa obstaje przy jednej sylabie. Twierdził, że pies łatwiej usłyszy takie imię z dużej odległości, człowiekowi zaś, bez względu na warunki, nie będzie sprawiało problemów jego wymówienie. Wyobraź sobie na przykład, mówił, że musisz wśród szalejącej zamieci zawołać psa imieniem Beauregard lub Arystoteles; jesteś bez szans. Za mała pojemność płuc. Poza tym, przekonywał, długie imiona i tak ulegają naturalnemu skracaniu. Pamiętasz tego po-sokowca-medalistę, Wercyngetoryksa d'Avignon III? Wszyscy wołali na niego Fred. Przez cały ten czas Madame gruchała do mnie tak, jak tylko ona potrafi, zachwycając się, jaki to ze mnie zuch, ja zaś merdałem od niechcenia ogonem i leniwie poruszałem łapą. Nagle 56 przerwała zachwyty, pochyliła się jeszcze niżej i spojrzała mi z bliska w twarz. - Zuch? - zapytała. - Ty jesteś Zuch? Z pewnością nie zwracała się do drugiej połowy, ponieważ wystarczyło raz na niego spojrzeć, aby się przekonać, że czasy jego zuchowatości bezpowrotnie minęły. W związku z tym usiadłem, zamachałem energiczniej ogonem i uprzejmie skinąłem głową. To wystarczyło. -Widzisz? - powiedziała Madame. - Podoba mu się. Nazwiemy go Zuchem1. Prawdę mówiąc, wtedy było mi to całkowicie obojętne. Zgodziłbym się nawet na Heathcliffa, Cezara Augusta albo nawet na Mitterranda, gdyby tylko oznaczało to domowe obiady, przyzwoite traktowanie oraz drapanie po brzuchu, im jednak Zuch bardzo przypadł do gustu, w związku z czym zostałem Zuchem. Jestem im za to ogromnie wdzięczny. To porządne, zwięzłe, wygodne imię. Nie powstydziłby się go nawet najbardziej dystyngowany jamnik. « W książce Petera ?????'? „Zawsze Prowansja" bohater występuje pod imieniem Boy (przyp. red.). "55 -^V.vvc^v^^~ • ?,, -^^- W^ .7/3 o «4 vX Staranna edukacja Byłem wtedy jak nieoszlifowany diament: pełen potencjalnych możliwości, aczkolwiek nieco chropawy w obejściu. Nigdy nie jadłem z miski. Nie przywiązywałem większej wagi do tego, gdzie i kiedy załatwiam potrzeby fizjologiczne, co stało się przyczyną paru nieżyczliwych spojrzeń kierownictwa. Nie potrafiłem się poruszać wśród mebli. Nie miałem pojęcia o gastronomii, nie wiedziałem jak traktować domokrążców. Krótko mówiąc, brakowało mi ogłady. Doprawdy, trudno się temu dziwić, zważywszy na to, że pierwsze miesiące życia spędziłem w całkowitym odosobnieniu, jeśli nie liczyć odwiedzin człowieka, którego całe pojęcie o savoir-faire sprowadzało się do tego, że ściągał buty przed położeniem się do łóżka. Zamiast się jednak rozwodzić nad mym skromnym pochodzeniem powiem tylko, iż nie przygotowało mnie ono do nowego życia, którego nieodłączną część stanowiły regularne posiłki, przestrzeganie higieny osobistej oraz harmonijne współżycie z dwiema wiekowymi sukami. Musiałem się wiele nauczyć. Na szczęście natura obdarzyła mnie dobrze rozwiniętym zmysłem obserwacji. Są na tym świecie tacy, którzy patrzą, ale nic nie rozumieją - przede wszystkim przychodzą mi na myśl setery irlandzkie, choć podobno niektórzy to samo mówią o biurowych recepcjonistkach, z którymi nigdy nie miałem do czynienia. Ja nie tylko patrzę. Ja obserwuję. Wchłaniam. Zapamiętuję i analizuję. Niekiedy myślę o sobie jako o wiecznym badaczu-beha- 59 wioryście, studiującym zachowanie mrówek, jaszczurek, innych psów, ludzi. Wszyscy oni niezmiernie mnie fascynują, zgłębianie zaś tajników ich dziwactw i obyczajów w znaczący sposób wspomaga mój rozwój intelektualny, przyczynia się do wzbogacenia arsenału środków wyrazu, ułatwia właściwe znalezienie się w każdej sytuacji i w ogóle pozwala uwydatnić te cechy osobowości, które są najbardziej potrzebne, jeśli chce się żyć w harmonii z człowiekiem. Musiałem się wiele nauczyć. Na początek zacząłem uważnie obserwować swoich współmieszkańców: labradorzycę przyodzianą w matowoczarną krepę oraz jej starszą koleżankę, raczej dywan niż psa - zdaniem osób, których opinii raczej bym nie ufał, dość podobną do mnie. Założyłem, iż przez wiele lat obie zdążyły dobrze poznać zwyczaje obowiązujące w demu, więc wzorując się na nich, powinienem w okamgnieniu opanować niezbędne umiejętności, wprawić tym w podziw kierownictwo i zająć należne mi miejsce na szczycie. Czy kiedykolwiek mieszkaliście pod jednym dachem z dwiema podstarzałymi kobietami o silnie zakorzenionych przyzwyczajeniach? Zapewne nie, i na waszym miejscu wcale bym tego nie żałował. Bez przerwy gderają i obrażają się o byle co. Zaraz dam wam przykład; incydent ten wydarzył się wkrótce po moim przybyciu, a w jego następstwie utykałem przez cały następny tydzień. 60 Jak już wspomniałem, wcześniej nigdy nie miałem okazji jadać z miski, a wbrew pozorom nie jest to takie proste, z im większym bowiem zapałem przesz do posiłku, tym prędzej odsuwa się on od ciebie razem z naczyniem. Teraz już wiem, że należy wepchnąć miskę do kąta, skąd nie może uciec, wówczas jednak po prostu przygważdżałem ją łapą. Powinienem chyba również wspomnieć, że nie należę do tych nieporządnych konsumentów, którzy w przerwach między kęsami odbywają długie spacery. Nie, ja odchodzę od miski dopiero wtedy, kiedy jest pusta, co uważam za dowód zarówno zdrowego rozsądku, jak i dobrych manier, samemu procesowi jedzenia zaś oddaję się z pełnym zaangażowaniem (niektórzy zapewne powiedzieliby, że z niepohamowaną łapczywością, pamiętajcie jednak proszę o moich ciężkich doświadczeniach z najwcześniejszej młodości). Tak czy inaczej, właśnie skończyłem posiłek i byłem zajęty wysysaniem resztek aromatu z łapy, kiedy spostrzegłem, że sąsiednią, w połowie pełną miską, nikt się nie interesuje. Nienawidzę wszelkiego marnotrawstwa, w związku z czym wsadziłem łapę do opuszczonej miski i już zamierzałem zająć się jej zawartością, kiedy starsza suka wróciła nie wiadomo skąd, zobaczyła, jak zabieram się do sprzątania bałaganu, który po sobie pozostawiła, i z całej siły ugryzła mnie w udo. Zaraz potem zaczęło się wściekłe parskanie i warczenie, w związku z czym uznałem, że najrozsądniej będzie oddalić się na trzech łapach w jakieś inne miejsce. To tyle, jeśli chodzi o wątłą nić sympatii, jaka kiedyś łączyła mnie z ruchem feministycznym. Tak zwana „słabsza płeć" doskonale potrafi radzić sobie sama, a ja noszę na ciele blizny, które są tego niezbitym dowodem. W sumie jednak, jeśli nie liczyć nadzwyczaj zaborczego stosunku do żywności, moje towarzyszki były dość sympatyczne i ogromnie pomogły mi w wytyczaniu bezpiecznego kursu wśród raf i zdradliwych prądów domowego życia. Oto kilka przykładów tego, czego się nauczyłem: Wolno szczekać na psy z sąsiedztwa, które zapuściły się nie na swój teren, na osobnika, który zjawia się co miesiąc i proponuje wykupienie prenumeraty pisma poświęconego jodze oraz na obcych przy furtce. Nie wolno szczekać na telefon za każdym 61 razem, kiedy zadzwoni, na pracownika pogotowia energetycznego ani na stonogę, którą o trzeciej nad ranem odkryłeś w swoim posłaniu. Warczenie i obnażanie zębów również nie są mile widziane, podobnie jak prowadzenie prac ziemnych na grządkach z kwiatami, zakopywanie kości w torebkach pań, które przyszły z wizytą do kierownictwa, oraz baraszkowanie na kanapie. Bardzo nieżyczliwie traktowane jest także puszczanie bąków, w czym zdecydowanie przoduje labradorzyca. Niestety, ten, kto choć raz zdobędzie zasłużoną sławę w tej dziedzinie, później niejako odruchowo - choć często niezasłużenie - jest traktowany z wyjątkową podejrzliwością. Doskonale pamiętam pewien zimowy wieczór: drwa trzaskały wesoło na kominku, kierownictwo wraz z przyjaciółmi zasiadło do kolacji, my, psy, zajmowaliśmy się swoimi sprawami, żarty sypały się jak z rękawa, kiedy nagle wspaniały nastrój prysł za sprawą wyjątkowo donośnego wystrzału, prawdopodobnie będącego następstwem spożycia nadmiernej ilości dojrzałego sera. Charakterystyczny dźwięk był tak głośny, że nie dało się go zignorować; rozmowy i śmiechy umilkły, i wszyscy zaczęli się rozglądać w poszukiwaniu winowajcy. Tak się złożyło, że akurat leżałem w jego pobliżu (nawiasem mówiąc, był to nieduży, impulsywny mężczyzna parający się dziennikarstwem), ale czy sądzicie, że przyznał się do swego dzieła? Skądże znowu. Bezczelnie (jestem pewien, że swobodę, z jaką to uczynił, zawdzięczał częstym ćwiczeniom) wskazał trzymanym w ręce kieliszkiem na labradorzycę i powiedział ni mniej, ni więcej: „Panie władzo, proszę aresztować tego psa!". Nieszczęsna starowinka, ofiara własnej reputacji, została natychmiast usunięta z pomieszczenia. Nie chciałbym, abyście odnieśli wrażenie, iż moja edukacja ograniczała się do nauki, w jaki sposób uniknąć gniewu kierownictwa. Przyswoiłem sobie także parę sztuczek, dzięki którym mogłem wkraść się w ich łaski, na wszelki wypadek gromadząc zapas ich życzliwości i dobrej woli - jak wszyscy wiemy, wypadki i nieporozumienia zdarzają się niemal bez przerwy. Człowiek reaguje na spontanicznie okazywane dowody sympatii. Mogą one przybierać rozmaite formy: od bardzo prostych, 62 —w Człowiek reaguje na spontanicznie okazywane dowody sympatii. w rodzaju opierania głowy na kolanach i wpatrywania się z uwielbieniem w oczy, albo porannego energicznego wymachiwania ogonem, po znacznie bardziej złożone manifestacje radości, zaufania, wierności i chęci przypodobania się za wszelką cenę. Jedną z najmilej widzianych jest bez wątpienia noszenie i dostarczanie we wskazane miejsce rozmaitych cennych przedmiotów. Pewnego dnia, chcąc zatrzeć przykre wrażenie po jakimś błahym fam pas, przeprowadziłem ekshumację szczątków myszy, którą zakopałem w ogródku i czekałem, aż osiągnie stan odpowiednio zaawansowanego rozkładu, a następnie złożyłem je u stóp Madame, która właśnie zajmowała się w kuchni przyrządzaniem majonezu. Madame wręcz nie posiadała się z wdzięczności - w każdym razie, wydaje mi się, że to była wdzięczność. Natychmiast wezwała drugą połowę i oboje przez jakiś czas z podziwem przyglądali się mysim zwłokom. Doprawdy wzruszające, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, jak niewiele wysiłku mnie to kosztowało. Rzecz jasna, moja wina natychmiast poszła w niepamięć. Z równie życzliwym przyjęciem spotykały się także inne, przynoszone przeze mnie prezenciki: poduszki, kapelusze, uznane za bezpowrotnie stracone i (oczy- OJ wiście już nieważne) bilety lotnicze, części bielizny osobistej z pokojów gościnnych, ulubiona książka, pilne faksy z obcych krajów albo połowa (tylna) zaskrońca. Rodzaj prezentu raczej nie ma znaczenia; liczy się fakt, iż zadałem sobie trud, by osobiście dokonać wyboru. Jeśli widzę, że mogę mieć z tego jakąś korzyść, przyswajam sobie wiedzę w błyskawicznym tempie, nic dziwnego więc, że szybko opanowałem zasady rządzące domowym życiem i mogłem skoncentrować uwagę na poznawaniu zewnętrznego świata. W tej dziedzinie, ma się rozumieć, znacznie bardziej pomocna była dla mnie współpraca kierownictwa; jest to chyba właściwa chwila, abym ich wam pokrótce scharakteryzował. Różnią się od innych par przede wszystkim tym, że oboje są niemal przez cały czas w domu. Zazwyczaj (tak przynajmniej wynika z tego, co słyszę) ludzie wkrótce po śniadaniu opuszczają w paskudnym nastroju dom i udają się do pracy - z reguły do jakiegoś biura, gdzie uczestniczą w rzeczach istotnych i ważnych, takich jak przekładanie papierów z miejsca na miejsce, spotkania, i cokolwiek zechcecie. W naszym przypadku jest inaczej. Kierownictwo unika uczciwej pracy, a ja niekiedy zastanawiam się, co może być tego przyczyną. Madame porusza się całkiem sprawnie, szczególnie w kuchni, więc chyba znalezienie stałej posady w jakiejś jadłodajni nie sprawiłoby jej trudności. Niestety, druga połowa nie ma żadnych rzucających się w oczy uzdolnień. Przez lata byłem świadkiem wielu podejmowanych przez niego prób wykonania jakichś prac ogrodniczych lub prostych robót domowych, lecz niemal wszystkie kończyły się bolesnymi kontuzjami albo wręcz rozlewem krwi. Czego ja już nie widziałem! Rany kłute zadawane śrubokrętami, rany cięte po szpadlach i nożycach do strzyżenia żywopłotu, palce u rąk poparzone naczyniami kuchennymi, palce u stóp poprzy- gniatane rozmaitymi ciężkimi przedmiotami, upuszczonymi już to przez wrodzone niedołęstwo, już to z powodu chwilowej ślepoty spowodowanej napsikaniem sobie w oczy środka owadobójczego. Bogu dzięki, nie poluje. Jedynym narzędziem, którym posługuje się z dużą wprawą, jest korkociąg. Nawet tę 64 skromną umiejętność można by sensownie spożytkować (bądź co bądź, w barach są potrzebni barmani), lecz on nie wykazuje żadnych ambicji, zamyka się na długie godziny w swoim pokoju, ostrzy ołówki i gapi się w ścianę. Dziwne, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie. Mimo to wydają się dość szczęśliwi, a i ja nie mam nic przeciwko takiemu układowi. Rzadko się przecież zdarza (o czym z pewnością zdążyliście się już przekonać), żeby dało się lubić oboje, więc uważam, że mam sporo szczęścia: jestem szczęśliwy z każdym z osobna, najszczęśliwszy zaś, kiedy są razem. Punktualnie dostarczają mi pożywienie, są wielkimi zwolennikami świeżego powietrza i ćwiczeń fizycznych, troskliwie pielęgnują mnie w chorobie. Jak na mój gust, może nieco zbyt wielką wagę przywiązują do higieny, ale cóż, nikt nie jest doskonały, a jeśli chodzi o opiekę, jaką mnie otaczają, to doprawdy nie mam się na co uskarżać. Jeśli już miałbym pozwolić sobie na słówko krytyki (a chyba wolno mi, bo to przecież moja książka), to powiedziałbym tylko, że nie potrafią żyć według zasad, które sami głoszą. Od czasu do czasu bywa to niezmiernie irytujące. Otóż oboje z uporem utrzymują, że są miłośnikami spokojnego życia, kontemplacyjnymi naturami, marzącymi wyłącznie o tym, by przez cały dzień upajać się pięknem wiejskiego krajobrazu, a następnie, wypiwszy szklankę ciepłego kakao, udać się na spoczynek zaraz po tym, jak złocista kula słońca zniknie za horyzontem (to ich słowa, nie moje). Co za obłudna bzdura! Jak na ludzi, którym się wydaje, że są niemalże pustelnikami żyjącymi w środku dziewiczego lasu, prowadzą zaiste przedziwny tryb życia. Nie pamiętam już, kiedy choć przez jeden dzień byliśmy w domu sami: trzy psy i oni. Ciągle ktoś tu się kręci: jak nie goście, to sąsiedzi, jak nie sąsiedzi, to robotnicy, którzy wydają się przyrośnięci do gruszki do betonu, jak nie robotnicy, to delegacja uchodźców z jakichś dalekich krajów - z reguły hałaśliwa, podejrzana gromada, lubiąca sporo wypić, późno kłaść się spać, słuchać głośnej muzyki i bez przerwy mleć ozorami. Wcale nie chcę przez to powiedzieć, że mam coś przeciwko temu. Przy takich okazjach prawie nigdy nie jest nudno, a dla kogoś, kto - jak ja - wykazuje zdrowe zainteresowanie otacza- 5. Psi żywot 65 jącym go światem, nie ma wówczas lepszego miejsca niż kącik pod stołem, gdzie, dobrze nadstawiając ucha, można się dowiedzieć mnóstwa interesujących rzeczy. Ponieważ taka sytuacja powtarza się od lat, zdążyłem uzyskać coś, co można chyba nazwać wszechstronnym, eklektycznym wykształceniem. Wiem na przykład, że najlepsze wina z Chateauneuf pochodzą z rocznika 1985; że burmistrz jednego z pobliskich miasteczek przebiera się za pielęgniarkę i gra na trąbce; że wszyscy politycy i prawnicy to dranie; że prawdziwymi artystami są wyłącznie pisarze, bezwzględnie wykorzystywani przez wydawców; że tunel pod kanałem La Manche będzie oznaczał koniec Anglii takiej, jaką znamy; że piekarz z sąsiedniego miasteczka uciekł z egzotyczną tancerką z Marsylii; że dieta składająca się z foie gras i czerwonego wina daje szansę na długowieczność; że Unią Europejską kierują skorumpowani pajace; że brytyjska rodzina królewska zamierza się przeprowadzić do Hollywood, i tak dalej. Powiadam wam, gdyby nie to, że dość szybko morzyła mnie senność, zebrałbym istne kompendium wiedzy o ludzkim życiu. Znacznie bardziej interesująca bywa jednak niekiedy krytyczna ocena gości, dokonywana w kuchni już po ich wyjściu. Skoro jesteśmy przy tym temacie, oznacza to, że wróciliśmy do kierownictwa. Staram się nigdy nie opuszczać tych subtelnych konwersacji podczas liczenia opróżnionych butelek i zmywania talerzy, jest w nich bowiem coś kojąco swojskiego. Wszystko zaczyna się od drobnej różnicy zdań na temat jakości serwowanych potraw: Madame wyraża niezadowolenie z poziomu swoich dokonań kulinarnych, druga połowa natomiast zwraca uwagę na puste półmiski i dokładnie ob jedzone kosteczki. Zaraz potem rozpoczyna się długotrwała dyskusja o najważniejszych punktach wieczoru, okraszana mocno osobistymi uwagami pod adresem niektórych gości (ale te raczej pominę). Akt trzeci to jednomyślnie podjęte zobowiązanie wstrzymania się przez najbliższe pół roku od jakichkolwiek kontaktów towarzyskich, zaraz potem następuje jednak występ na bis, w którym kierownictwo przypomina sobie, że przecież już zaprosiło tych samych gości 66 na kolejną wizytę. Po tej konkluzji nie pozostaje im nic innego jak tylko położyć się spać. Rozumiecie, do czego zmierzam? Mówią jedno („Nigdy więcej!"), a robią coś wręcz przeciwnego („Do zobaczenia we wtorek"). Jednak, o czym sami się niebawem przekonacie, ten niekończący się korowód gości miał (przynajmniej 2 mojego punktu widzenia) również dobre strony, bowiem dzięki szeroko otwartym oczom i uszom, właśnie przy tych okazjach zgromadziłem znaczną część wiedzy, którą dzisiaj dysponuję. Można by rzec, iż obserwacja i podsłuchiwanie posłużyły za narzędzia do zbudowania solidnego intelektualnego fundamentu lecz jeśli chodzi o zdobywanie wiedzy praktycznej, nic nie może się równać z brutalną szkołą życia. Za przykład niech posłuży incydent z hydraulikiem. Nazywa się Henri i dość często zjawia się późnym rankiem, po czym rozkłada narzędzia na podłodze w kuchni. Jest to chyba jakiś uświęcony tradycją rytuał, bez którego nie ma co marzyć o zgłębianiu tajemnic kolanek, syfonów i rur odpływowych. Henri z namaszczeniem układa młotki, klucze wiertła i śrubokręty, na koniec kładzie specjalny kask z latarką służącą do oświetlania ciemnych zakamarków, spogląda na zegarek, i wychodzi na drugie śniadanie. Doświadczony hydraulik powiada nigdy nie bierze się do pracy z pustym żołądkiem. Madame musi przez godzinę lawirować między porozkładanymi narzędziami, mamrocząc coś, jak zwykle, o tym, że jeśli tak dłużej potrwa, to wyprowadzi się i zamieszka w namiocie, druga połowa natomiast zaszywa się w kąt domu najbardziej odległy od kuchni Zazwyczaj nie poświęcam większej uwagi tego rodzaju wydarzeniom, tym razem jednak byłem wyjątkowo zaintrygowany; otóż od paru dni z szafki pod zlewozmywakiem wydobywał się coraz bardziej intensywny, interesujący zapach. Nie potrafiłem go zlokalizować, usłyszałem jednak, jak Henri mówi, że jego zdaniem gdzieś w rurze utknęło jakieś nieduże martwe zwierzę, albo może nawet kilka. Ponieważ nie mam nic przeciwko zwłokom (pod warunkiem, że nie są moje), postanowiłem nadzorować poczyniania fachowca i przekonać się na własne oczy co jest źródłem fascynującej woni. 67 Jak tylko Henri wrócił po spożyciu drugiego śniadania, oboje kierownictwo znikli bez śladu, co zwykli zawsze czynić w obliczu zagrażającej katastrofy. Od czasu niefortunnego zdarzenia ze spłuczką na piętrze spodziewają się najgorszego za każdym razem, kiedy Henri bierze się do roboty, i raczej trudno się im dziwić, jako że spośród swoich trzydziestu dwóch pojedynków z instalacją wodno- kanalizacyjną naszego domu zaledwie dziesięć zakończył zwycięsko, pozostałe zaś sromotnie przegrał -a warto zaznaczyć, że nie prowadzę tej statystyki od samego początku. Tak więc w kuchni zostaliśmy tylko we dwóch. Henri włożył kask, włączył latarkę, wpełzł pod zlewozmywak i przystąpił do diagnostyki polegającej na waleniu młotkiem we wszystko, co znalazło się w zasięgu ręki. Ponieważ ma zwyczaj mówić do siebie podczas pracy, mogłem w miarę dokładnie śledzić postęp jego działań, choć same w sobie niewiele mnie obchodziły - nie wiem dlaczego, ale nie fascynują mnie ani skorodowane kolanka, ani przeciekające uszczelki. Wreszcie chyba znalazł to, czego szukał, ponieważ najpierw gwałtownie nabrał powietrza, zaraz potem zaś wykrzyknął voila!, jeszcze dwukrotnie powtórzył to słowo, następnie zaś wycofał się tyłem z szafki i zaczął czegoś szukać wśród narzędzi. Bezzwłocznie zająłem jego miejsce pod zlewozmywakiem. Ustalenie miejsca, w którym utkwiło obce ciało, zajęło mi zaledwie kilka sekund. Zdumiewające, że tego od razu nie wyczuł - ale cóż, chyba zgodzicie się ze mną, że tacy właśnie są hydraulicy: zestaw kluczy plus brutalna siła, za to nos nieczuły jak ogórek. Nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, że w rurze tkwi nornica. Właśnie się zastanawiałem, gdzie by ją zakopać, kiedy ktoś szturchnął mnie w grzbiet. Odwróciłem się i ujrzałem Henriego w kasku z włączoną latarką. Chyba bardzo zależało mu na tym, bym jak najprędzej wylazł spod zlewozmywaka, wyciągnął mnie bowiem stamtąd za tylne łapy, obdarzył obraźliwym, choć celnym epitetem, po czym nogą odsunął mnie na bok. Mam wrażenie, że wówczas odezwała się zakodowana w moich genach dzika, prymitywna żądza walki o zdobycz - a poza 68 tym miałem do tej szafki dokładnie takie samo prawo jak on. Jak tylko wpełzł tam na czworakach, wcisnąłem się za nim, by z bliska śledzić proces wydobywania martwej nornicy z rury odpływowej zlewozmywaka. Henri odepchnął mnie łokciem, lecz ja natychmiast wróciłem na posterunek- Zabawa trwała kilkanaście minut, aż wreszcie (jak to zwykle bywa) wytrwałość zwyciężyła. Sami rozumiecie: psy są znaczflie bardziej uparte niż ludzie. Ci z was, którzy byli świadkami prób wydobycia teriera z króliczej nory, dobrze wiedzą, co mam na myśli. Henri zapewne wzruszyłby ramionami, ale nie mógł tego uczynić ze względu na szczupłość miejsca, więc tylko skinął głową, dał mi palcem znak, żebym zbliżył się bardziej, po czym przystąpił do odkręcania kolanka. Byłem wówczas jeszcze bardzo ufny, a nawet naiwny, uznałem więc, iż topór wojenny został zakopany i położyłem mu pysk na ramieniu, by wygodniej śledzić rozwój sytuacji. Jak się niebawem okazało, popełniłem poważny błąd, zaraz bowiem po ostatnim ruchu kluczem Henri uchylił się błyskawicznie, ja zaś najpierw" zostałem trafiony między oczy martwą nornicą, chwilę później zaś chlusnęło na mnie kilka litrów pomyj. Rzecz jasna, całą winę za potop w kuchni zwalił na moją głowę. Morał: nigdy nie ufaj hydraulikowi, jeśli jesteś z nim sam na sam w szafce pod zlewozmywakiem. Ma się rozumieć, takie doświadczenie pozostawia blizny na psychice, a z przykrością muszę stwierdzić, że nie było odosobnione. Weźmy na przykład listonosza, który nie wiedzieć czemu nie życzy sobie, bym swawolił dokoła jego furgonetki, i nie ominie żadnej okazji, by cisnąć we mnie żwirem. Albo rowerzystę, który usiłował zrobić mi przedziałek pompką, lecz niefoiiun nym zbiegiem okoliczności stracił równowagę i runął na ziemię. Musiał ustąpić mi pola w podartych spodniach i z zakrwawioną nogą. Tak, akurat to zdarzenie miało szczęśliwy finał, wcale nierzadko zdarzało się jednak, iż sprawy biegły niewłaściwym torem - na przykład niefortunna przygoda z kurą. Opowiem o niej później, wydaje mi się jednak, że wiecie już, co mam na myśli. Życie jest brutalne, a ludzie nieprzewidywalni. Świat nie zawsze zwraca ku nam uśmiechniętą twarz. Sztuka porozumienia Często mi powtarzano, iż jestem ozdobą każdego domu, doskonałym towarzyszem, cierpliwym słuchaczem, mędrcem, źródłem nieustającej rozrywki oraz samobieżnym alarmem prze-ciwwłamaniowym. Niestety, dla niektórych ludzi to jeszcze za mało. Z mego doświadczenia wynika, że ludzie ci prawie zawsze są płci żeńskiej oraz mają kilka wspólnych cech - wynikających, jak przypuszczam, ze zbyt dosłownego traktowania bajek, którymi karmiono ich bez umiaru w dzieciństwie. Bez wątpienia najlepszym reprezentantem tego gatunku jest jedna z bardziej znanych osobistości w okolicy, Madame Bilboąuet: obszerna niewiasta w pewnym wieku, dzieląca czas między pobożne życie i stare porto, które uważa za tres anglais. Nosi suto marszczone sukienki w pastelowych kolorach, pachnie suszonymi kwiatami, które zbyt długo leżały w szufladzie, jej torebka ma smak talku, zbiera porcelanowe figurki spasionych świń i zamyślonych krów, listy pisuje na papierze ozdobionym rozbrykanymi króliczkami. Zapewne dobrze znacie ten rodzaj ludzi. Nie ulega wątpliwości, że Madame Bilboąuet ma serce we właściwym miejscu; niestety, jak na mój gust, jest stanowczo zbyt wylewna. Wiem już, co nadchodzi, kiedy zaczyna się uśmiechać, jednocześnie wpatrując się we mnie wilgotnym, rzewnym spojrzeniem. Jeśli natychmiast nie przedsięwezmę środków zaradczych, głaszcze mnie po głowie w taki sposób, jakbym był 71 martwym wróblem, po czym wzdycha głosem, jakim powinno się użalać nad wynędzniałymi królikami: - Czyż nie jest uroczy? Ciekawe, o czym teraz myśli? Zazwyczaj myślę o seksie i o jedzeniu, ale, rzecz jasna, ona o tym nie wie. Kusi mnie, żeby położyć kres tym bzdurom, oddając się z zapałem wylizywaniu dolnych części ciała, ale tego nie robię. Staram się jej przypodobać. Z Madame Bilboąuet nigdy nic nie wiadomo. Czasem przynosi w torebce smakowite herbatniki. W związku z tym przybieram najbardziej uduchowiony wygląd i przygotowuję się wewnętrznie na nieuniknione. Nie muszę długo czekać: kluczowa kwestia pada po jeszcze jednym westchnieniu z głębi obfitej piersi. -Jaka szkoda, że nie potrafi mówić! Sami widzicie: dorosła kobieta, a plecie bzdury, których wstydziłby się słuchać najzwyklejszy-pudel, choć wszyscy wiemy, co to za kreatury. Przecież ja wcale nie muszę mówić! Każdy, kogo natura obdarzyła choćby szczątkowym zmysłem obserwacji, jest w stanie bez trudu odczytać wszystkie moje myśli i życzenia. Rozumie mnie kierownictwo, rozumieją sąsiedzi, zrozumiał mnie nawet inspektor podatkowy (choć daleko mu było do Einsteina), który zjawił się niespodziewanie któregoś dnia i wkrótce potem wyszedł w pośpiechu, z lekko wilgotną nogawką... ale to zupełnie inna historia. Ujmując rzecz zwięźle: nie mówię, lubię jednak o sobie myśleć jako o mistrzu porozumiewania się. Mam do dyspozycji męskie, wyraziste ujadanie, wymowne pociągnięcia nosem oraz histeryczne skomlenie, zarezerwowane na okazje, kiedy ktoś wpadnie na pomysł, żeby mnie uczesać. Podobno moje chrapanie nie ma sobie równych na świecie, mój warkot natomiast wywołuje panikę w sercach małych ptasząt i lękliwych domokrążców. Niestety, potem boli mnie gardło, więc stosuję go z umiarem. Z pewnością zwróciliście uwagę, iż wszystkie wymienione do tej pory środki wyrazu, aczkolwiek bez wątpienia nadzwyczaj ekspresyjne i różnorodne, opierają się wyłącznie na dźwiękach. Należy szczerze przyznać, że większość psów potrafi wydawać rozmaite dźwięki wtedy, kiedy im to odpowiada, choć może nie czynią tego aż tak precyzyjnie i świadomie jak ja. Tak się jed- 72 nak składa, że hałasem nie wszystko da się osiągnąć; zapytajcie jakiegokolwiek polityka, a powie wam, że celne pochlebstwo oraz (pod warunkiem, że nie chwytają was mdłości) obcałowy-wanie dzieci dają znacznie lepsze rezultaty niż nawet najgłośniejsze wrzaski. Tak samo mają się sprawy w relacjach między psami i ludźmi. Urok osobisty święci triumfy tam, gdzie nic nie dało się wskórać ujadaniem. Możecie mi wierzyć. Moim zdaniem najważniejsze jest to, co socjologowie nazywają „mową ciała". Wyciągnięta prosząco łapa, roztańczony ogon, pełne uwielbienia spojrzenie, ekstatyczne drgawki - wszystko to, umiejętnie stosowane, przemawia dobitniej niż słowa. Kto jak kto, ale ja wiem, jak się to stosuje. Mam za sobą lata doświadczeń. Pozwólcie, że przytoczę całkiem jeszcze świeży przykład. Od rana lało jak z cebra, więc kierownictwo postanowiło pojechać na obiad do restauracji. Często tak robią, kiedy pogoda nie dopisuje, i zazwyczaj nie ma ich wtedy przez kilka godzin. Wiem, to dość samolubne z ich strony, ale cóż - tak już jest i nic na to nie poradzę. Zostałem w domu sam z dwiema starymi sukami. Ogólnie rzecz biorąc, są dość miłe, ale trochę brakuje im fantazji, jeśli wiecie, co chcę przez to powiedzieć. Być może w młodości zostały poddane ostrej tresurze i potem już nigdy nie wróciły do normy. Jak zwykle, kiedy pozostawiano mnie w zamknięciu, tak i tym razem wyruszyłem na obchód włości: przetrząsnąłem kuchnię w poszukiwaniu jakichś jadalnych resztek, które pozostały po niezbyt dokładnym sprzątaniu, sprawdziłem wytrzymałość drzwi oraz przewodów elektrycznych, zmieniłem ułożenie chodników i dywanów - krótko mówiąc, starałem się być użyteczny. Potem, pod wpływem nagłego impulsu, postanowiłem zajrzeć na piętro, gdzie umieszcza się nocujących gości. Z niewiadomych powodów zakazano mi tam wstępu. Nie mam pojęcia, co oni tam wyczyniają, ale wielokrotnie dano mi dość wyraźnie do zrozumienia, iż nie jestem mile widziany. Wspinam się więc po schodach i co widzę? Uchylone drzwi do „apartamentu gościnnego", czyli jakby zaproszenie do zbadania tajemnic, których do tej pory zazdrośnie przede mną strzeżono. Jeśli widziałeś jedną łazienkę, widziałeś wszystkie: nieprzy-tulne pomieszczenia cuchnące mydłem i czystością. Sypialnia 73 wyglądała zupełnie inaczej - na podłodze miękka wykładzina dywanowa, obfitość poduszek obszerne łóżko. Bardzo wygodne łóżko: nie za wysokie miękkie przykryte (jak się później okazało) zabytkową kapą. j)\a mnie wyglądała jak całkiem zwyczajna narzuta, ale to może dlatego że nieszczególnie pasjonuję się zabytkowymi kapami. jestem zdecydowanym zwolennikiem tej szkoły urządzania wnętrz która największy nacisk kładzie na futrzaki i dywaniki z długim włosem- Tak czy inaczej, łóżko wyginało zachęcająco (szczególnie dla kogoś, kto, tak jak ia spędzi noce w koszu na kuchennej podłodze), więc wskoczyłem na nie- W pierwszej chwili poczuł^111 si? trochę zdezorientowany nadzwyczajną miękkością podł°za - czułem się trochę tak, jak wtedy, kiedy zdarzało mi się pr2ypadkowo nastąpić na labrado-rzycę - jak tylko jednak przywykłem do nowych warunków, stwierdziłem, iż mogę się łatwo poruszać krótkimi, za to wysokimi skokami, i w ten właśnie sposób skierowałem się ku wezgłowiu, gdzie leżały poduszki. Moim zdaniem ułożono je ZtfPemie Dez sensu, a mianowicie w równiutkim rzędzie i do tego ^pełnie płasko; człowiekowi, być może, to odpowiada, ale z pewnością nie psu. Psy uwielbiają, kiedy podczas snu są otoczone ze wszystkich stron. Być może w ten sposób daje o sobie znać podświadome pragnienie powrotu do matczynego łona, choć jeżeli o pinie chodzi, to wolałbym uniknąć powtórnej wizyty. Jak moze paniiętacie, musiałem tłoczyć się tam z dwanaściorgiem rodzeństwa in*e zachowałem szczególnie miłych wspomnień z tego okresu. Mimo to instynkt pozostał, więc bezzwłocznie zacząłem ukfodaćz poduszek coś w rodzaju obszernego gniazda na środku łóżka, uporawszy się z tym zadaniem, ułożyłem się wygodnie j zadowoloW z siebie, zapadłem w drzemkę. Obudził mnie Warkot silniP i dobiegające z parteru szczekanie suk. Najwyraźniej kierownictwo zakończyło ucztę i wróciło do domu. Być może o tym nje wiecje, ale ludzie, którzy mieszkają z psami, lubią serćłeczne p0wjtania po powrocie do domu. Dzięki temu czują się kochani i poti^bni, przy okazji zaś można zaszczepić im poczucie winy z pcff°du tego, że na tak długo zosta- 74 wili wiernych kompanów zupełnie samych. To z kolei prowadzi niekiedy do rozdawnictwa smakołyków, które ma zapewnić spokój sumienia. Tak czy inaczej, zazwyczaj warto stawić się przy drzwiach z roziskrzonym spojrzeniem i energicznie poruszającym się ogonem oraz dawać do zrozumienia, że życie bez państwa przypominało jałową pustynię. Co prawda z przyjemnością spędziłbym w łóżku resztę popołudnia, lecz pokonałem lenistwo, popędziłem w dół po schodach i dołączyłem do komitetu powitalnego oczekującego na wejście kierownictwa. Później wszystko było w porządku aż do wieczora, kiedy Madame poszła na górę z kwiatami i preparatem owadobójczym, żeby przygotować pokój dla gości, którzy mieli zjawić się nazajutrz. Jest niezwykle skrupulatną osobą - do tego stopnia, że potrafi godzinami zastanawiać się nad tym, jaką wodę mineralną postawić na nocnych stolikach przy łóżku: z bąbelkami czy bez. Po prostu stara się, żeby gościom było jak najwygodniej, co, moim zdaniem, skłania ich do coraz częstszych i dłużej trwających odwiedzin. Druga połowa z kolei najchętniej żegnałby ich natychmiast po powitaniu, co tylko dowodzi, według jakich przedziwnych zasad ludzie dobierają się w pary. W każdym razie, Madame weszła po schodach do apartamentu gościnnego. Wkrótce potem usłyszałem dobiegające stamtąd okrzyki przerażenia, szybko dodałem dwa do dwóch i doszedłem do wniosku, że najwyraźniej nie spodobały się jej dokonane przeze mnie zmiany na łóżku. W związku z tym w rekordowym tempie dotarłem do swego koszyka w kuchni i zanim zeszła z piętra, udawałem już pogrążonego w głębokim, niewinnym śnie. Jest nas przecież troje, tłumaczyłem sobie, można więc liczyć ?? io, że na chleb i wodę zostanie skazana któraś z suk, prawdziwy winowajca zaś uniknie kary. Słyszałem, że w dzisiejszych czasach fałszywe oskarżenia i niesprawiedliwe wyroki wcale nie należą do rzadkości, więc miałem nadzieję, iż tym razem również dojdzie do godnej pożałowania pomyłki sądowej. Z mocno zaciśniętymi powiekami i brzęczącym w uszach ostrzeżeniem przed nadciągającą trąbą powietrzną, słuchałem, jak Madame donośnym głosem wyraża niezadowolenie z powodu śladów łap na kapie, podartych i wygniecionych poduszek 75 oraz jeszcze paru drobnych szczegółów, które - być może - stanowiłyby podstawę do zdyskwalifikowania nas w konkursie na Najporządniejszy Dom Roku. Wymiar sprawiedliwości w naszym domu Potem usłyszałem, jak podchodzi do mego koszyka, i ostrożnie otworzyłem jedno oko. Madame stała przede mną, oskarży-cielskim gestem wyciągając w moim kierunku dowód rzeczowy w postaci wspomnianej kapy. Zachowywała się zupełnie tak, jakbym narzygał do jej najlepszego kapelusza (co, nawiasem mówiąc, kiedyś mi się zdarzyło, ale w zupełnie wyjątkowych okolicznościach). Starałem się, by moja reakcja stanowiła dobraną w doskonałych proporcjach mieszankę nonszalancji i zdziwienia, nie wziąłem jednak pod uwagę faktu, iż po porannym spacerze miałem zabłocone łapy, na kapie zaś aż roiło się od śladów wyraźnych jak pieczątki. Madame wzięła mnie za przednią łapę, przyłożyła ją do jednego z odcisków, i było po wszystkim. Sąd uznaje oskarżonego winnym wszystkich zarzucanych mu czynów. Natychmiast wyczułem, że grożą mi poważne konsekwencje... chyba że zacząłbym błyskawicznie działać. 76 Zycie nauczyło mnie, że w każdej sytuacji możliwe są negocjacje. Nawet największa zbrodnia może zostać wybaczona. Jeśli posiadasz umiejętność łagodzenia zadrażnień, nie poniesiesz kary nawet wtedy, jeżeli ukradniesz ze stołu niedzielny obiad, rozszarpiesz na strzępy najcenniejszą książkę z domowej biblioteki albo odgryziesz głowy wszystkim kurczakom na podwórku. W żargonie prawniczym nazywa się to ugodą między stronami i uratowało skórę znacznie większym złoczyńcom niż ja. Jeśli nie wierzycie, poczytajcie gazety. W naszym domu, tak samo zresztą jak wszędzie, wymiar kary zależy nie tylko od wagi przestępstwa, lecz także (a kto wie, czy nie przede wszystkim) od nastroju i nastawienia sądu. Zdarzają się dni, kiedy nawet niewielkie wykroczenie pociąga za sobą fizyczne reperkusje oraz czasowe wygnanie, kiedy indziej natomiast identyczny wybryk bywa kwitowany ustną reprymendą, po której następuje natychmiastowa amnestia. Tak, sprawiedliwość to nieprzewidywalna bestia; nigdy nie wiadomo, w którą stronę skoczy. Tego wieczoru atmosfera była wyjątkowo napięta - podejrzewam, iż nie tylko w związku z wagą przestępstwa, lecz także w wyniku obfitego obiadu, którego efekty w postaci pulsującego bólu głowy, zgagi, wzdęcia i wynikającego bezpośrednio z tych sensacji złego humoru zazwyczaj dają o sobie znać właśnie o tej porze. Na moje oko groził mi maksymalny wymiar kary, wobec czego stało się dla mnie jasne, że muszę dać z siebie wszystko. Poważna sytuacja wymaga przedsięwzięcia poważnych środków. Nieodzowne stało się zastosowanie zaawansowanej dynamiki cielesnej albo, jak ja to nazywam, siedmiu etapów obłaskiwania. Oto ich szczegółowy opis - mam jednak nadzieję, że nigdy nie będziecie musieli z niego skorzystać. Etap pierwszy Przewróć się na grzbiet, mniej więcej tak jak robią to cocker- spaniele, i bezradnie wymachuj łapami. W ten sposób okazujesz skruchę i neutralizujesz pierwszą odruchową reakcję rozgniewanego człowieka, polegającą na zadawaniu bolesnych razów w okolice twego ogona. Ponieważ zarówno ogon, jak i jego okolice, leżą na podłodze, uderzenia zdecydowanie tracą na sile. 77 Etap drugi Po tonie głosu poznasz, kiedy najgorsze minęło i można się bezpiecznie podnieść, by stanąć przed obliczem sądu. Podchodzić należy krokiem chwiejno-posuwistym, z opuszczoną głową, wijąc się przepraszająco. Jeśli potrafisz cicho i żałośnie popiskiwać, bezwzględnie skorzystaj z tej umiejętności, unikaj natomiast jak ognia warczenia i obnażania zębów. ^ Etap trzeci Usiądź, podnieś przednią łapę i oprzyj ją na najbliższym dostępnym kolanie. Z jakiegoś powodu większość ludzi uważa @ 78 takie zachowanie za nadzwyczaj urocze, więc zagrożenie kuksańcem w ucho praktycznie nie istnieje. Etap czwarty Cofnij łapę, oprzyj na tym samym kolanie głowę i pozwól jej spocząć całym ciężarem. Reakcją na takie zachowanie jest w większości przypadków odruchowe poklepanie po łbie - wtedy wiesz, że burza przeszła bokiejn- Jeśli jednak nic takiego nie nastąpiło, przystąp do realizacji trzech kolejnych punktów programu. Etap piaty Ustal położenie ręki. Upewnij si?> że nie ma w niej kieliszka z czerwonym winem, po czym trą-ć ją od dołu zdecydowanym ruchem głowy. O czerwonym wini^ wspominam wyłącznie ze 79 względu na pewien niefortunny wypadek, o którego spowodowanie zostałem niesłusznie oskarżony, a który bezpowrotnie zepsuł niepowtarzalny nastrój chwili. Etap szósty Zapewne już wszystko zostało ci wybaczone, niemniej jednak należy pamiętać o tym, żeby nie świętować zbyt wcześnie. Ja osobiście zawsze jeszcze przez kilka minut wylewnie tulę się do nogi lub ręki, cokolwiek jest akurat bliżej. Wybór kończyny nie ma najmniejszego znaczenia, liczy się bowiem sam gest. W dziewięciu przypadkach na dziesięć niczego więcej nie trzeba. Tylko w wyjątkowych sytuacjach, kiedy przymilanie się nie odniosło żadnego skutku i gromy wciąż sypią się na moją głowę, sięgam po ostateczne rozwiązanie i wydobywam z arsenału tajną broń. Powinienem chyba bardziej szczegółowo wyjaśnić, o co chodzi. Otóż przed kilku laty któryś z moich wielbicieli podarował mi naturalnych rozmiarów gumowy model solidnej cielęcej kości: jaskrawoczerwony, z potężnymi główkami, krótko mówiąc - przedmiot rzadkiej urody, a do tego nadzwyczaj funkcjonalny, ponieważ znakomicie leży w pysku i nie jest ani za twardy, ani za miękki. Zapewne nigdy nie zdarzyło się wam ściskać w zę- 80 bach uda wiewiórki; ja czyniłem to parę razy, więc mogę stwierdzić z pełną odpowiedzialnością, iż moja gumowa kość ma bardzo zbliżoną konsystencję: poddaje się delikatnie, a zarazem stawia dość zdecydowany opór. Skojarzenie z wiewiórką nie jest zupełnie przypadkowe, ponieważ kość także piszczy, kiedy się mocniej ściśnie. Przyznam, że mnie to bawi, a to z kolei, z bhzej nieznanych mi powodów, sprawia również dużo radości ludziom. Tak więc w ekstremalnej sytuacji, kiedy ostateczna katastrofa wydaje się nieunikniona, czy poddaję się i pokornie oczekuję egzekucji? Czy kulę się ze wstydu pod pełnym dezaprobaty spojrzeniem? Skądże znowu! Przynoszę gumową kość. Etap siódmy Rzecz jasna, tu też niezbędne są takt i wyczucie. Bezustanne popiskiwania drażnią ludzkie ucho, o czym przekonałem się wielokrotnie, bawiąc się kością wtedy, kiedy kierownictwo oglądało telewizję, w związku z czym siadam skromniutko z kością w zębach, spoglądam błagalnie i uciskam ją w nieregularnych odstępach czasu. Powiadam wam, to zawsze działa. Zawsze, bez wyjątków. Doprawdy nie mam pojęcia, czemu tak się dzieje, lecz burzowe chmury znikają bez śladu, a ja błyskawicznie wracam do łask - dzięki czemu? Ano, dzięki syntetycznemu popiskiwaniu czerwonej gumowej kości. Myślę, że z tego faktu należy wyciągnąć wnioski. Gdybyście kiedykolwiek mieli stanąć przed obliczem sądu, koniecznie weźcie ze sobą taką właśnie kość. (!) 6. Psi żywot Mano a mano z kotem w garażu Świat, jak mógłby powiedzieć Jean-Paul Sartre, gdyby ta myśl przyszła mu do głowy, dzieli się na tych, którzy kochają koty, oraz na tych, którzy ich nie znoszą. Należę do członków-założy-cieli drugiej z wymienionych grup, co zapewne przestanie was dziwić, kiedy się dowiecie, w jakich okolicznościach po raz pierwszy zetknąłem się z kotami. Działo się to w moim niemowlęctwie, kiedy, jak już wspomniałem, czasy były ciężkie i brakowało pożywienia - przynajmniej dla nas, psów. Pewien domowy kot - a raczej kotka - niewątpliwie zachowała zupełnie inne wspomnienia z tego okresu. Nazywała się Hepzibah, miała paskudny charakter, przesypiała całe dnie w domu i, sądząc po jej wyglądzie, była zdecydowanie przekarmiana. Znacznie przewyższała nas rozmiarami: przerażające stworzenie z oczami jak paciorki, porośnięte zmierzwionym czarno-brązowym futrem, z samotnym pożółkłym kłem wystającym spod górnej wargi i pełnym garniturem pazurów, które my, szczenięta, nie raz i nie dwa poczuliśmy na skórze. Co wieczór w porze karmienia niespiesznym krokiem przychodziła do stodoły, aby skontrolować jadłospis - wiedziała bowiem, że (najprawdopodobniej omyłkowo) od czasu do czasu dostajemy coś smaczniejszego i bardziej pożywnego niż nadple-śniały chleb i chrząstki. Za każdym razem, kiedy tak się zdarzało, bezpardonowo przepychała się do miski, boleśnie karcąc te szczenięta, które w porę nie zdążyły usunąć się jej z drogi. 83 16 Z pewnością robiła to wyłącznie dla rozrywki, bo przecież nie z głodu; była zbudowana jak kanapa. Po tym urazie z dzieciństwa do dzisiaj nie darzę kotów szczególną sympatią i wciąż nie jestem w stanie zrozumieć przyczyn popularności, jaką cieszy się Felis domesticus - nietowarzyska futrzana kula z kompleksem wyższości. Wszystko (powie wam o tym każdy historyk) zaczęło się dobrych parę tysięcy lat temu, od Egipcjan, którzy z jakiegoś powodu - przypuszczalnie w grę wchodziło otumanienie spowodowane przez klimat albo szaleństwo wywołane budowaniem zbyt wielu piramid - uczynili ze zwykłego łapacza myszy obiekt religijnego kultu, patrona kociąt faraona i głównego bożka. Koty, rzecz jasna, które od samego przyjścia na świat są niezmiernie z siebie zadowolone, uznały, że wszystko to jak najbardziej im się należy, i bez najmniejszego skrępowania zajmowały honorowe miejsca podczas przyjęć wydawanych przez króla Tuta, pozwalały by smarowano im łapy wonnymi olejkami, zrezygnowały z łapania myszy na rzecz całkowitej bezczynności i, ogólnie rzecz biorąc, stały się jeszcze bardziej nieznośne niż do tej pory. I tak jest aż do dzisiaj. Kiedy państwo faraonów upadło (co musiało w końcu nastąpić, choćby ze względu na idiotyczne pomysły rządzących), można było mieć nadzieję, że świat potraktuje to jako doskonałą lekcję na temat przyczyny i skutku. Bądź co bądź, czcicieli kotów spotkał marny koniec i jedyne, na co mogli jeszcze liczyć, to długi bandaż i miejsce parkingowe w nędznie wentylowanym grobowcu. Aha, jeszcze jedno: nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale kotom wcale się nie spieszyło, by towarzyszyć swym dobroczyńcom w podróży w zaświaty. Przywiązanie do zbytków i rozkoszy zdecydowanie wzięło górę nad lojalnością. Możecie powiedzieć, że były to lata ciemnoty i zacofania, i że od tamtych czasów przebyliśmy długą drogę. Wiedzy przybywało w postępie geometrycznym, teraz zaś mamy innych bogów- na przykład telewizję albo gwiazdy piłkarskie. Jeżeli tak właśnie uważasz, drogi czytelniku, to muszę sprowadzić cię na ziemię: koci spisek nie tylko przetrwał próbę czasu, ale znacz- 84 nie się rozwinął, a jego futrzaste macki sięgają wszędzie, gdziekolwiek spojrzeć. Weźmy na przykład sztukę. Istnieją kocie portrety, niezliczone tomy prozy i poezji poświęconej kotom, stelaże pełne upiornych pocztówek z lekceważąco uśmiechniętymi koteczka-mi ciągną się w nieskończoność. Obiło mi się o uszy, że nawet napisano musical o kotach. Chętnie bym go obejrzał - głównie dlatego, iż widok mężczyzn i kobiet uganiających się po scenie z przyprawionymi ogonami i wąsami przemawia do mego umiłowania absurdu. Podejrzewam, że w Egipcie spektakl idzie przy pełnej widowni. Wszystko to (mogłoby być znacznie więcej, ale nie chcę się nadmiernie rozwodzić) ma służyć wyjaśnieniu mojego stosunku do kotów. Nie jestem ich wielbicielem. Proszę bardzo, możecie nazwać to zgorzknieniem albo winić wspomnienia o straszliwej Hepzibah, ale zawsze kiedy myślę o tych obżartuchach, które bezkarnie przechadzają się po meblach, wskakują na stoły i zżerają z talerzy resztki potrawki z kurczaka, krew burzy się we mnie i nachodzą mnie poważne wątpliwości co do ludzkiego rozsądku. Z przyjemnością mogę stwierdzić, iż w naszym domu panują cywilizowane obyczaje, dzięki czemu prawie nie mam styczności z kotami - chyba że przypadkowo zauważę jakiegoś na skraju lasu, chyłkiem podążającego dokądś w jemu tylko wiadomej sprawie. Z pewnością nie spodziewam się spotkać kota na terenie posiadłości, a już tym bardziej w garażu. Jednak nie tak dawno temu, w drodze na poranne ćwiczenia refleksu (wykorzystuję do tego celu miejscową społeczność jaszczurek), mijając niespiesznym krokiem uchylone drzwi garażu, nagle stanąłem jak wryty, ponieważ mój nos wyczuł silny, charakterystyczny zapach kota. Istnieje powszechne, choć całkowicie błędne przeświadczenie (bezwstydnie podtrzymywane ostentacyjnymi pokazami mycia się, wylizywania i czyszczenia uszu łapami), że kot należy do najczystszych stworzeń na świecie, nie rozsiewa żadnego zapachu i dba o to, by nie zaśmiecać świata swymi produktami przemiany materii. To wierutne brednie. Wsadźcie dorosłego 85 kocura do niewielkiego pomieszczenia - choćby takiego jak nasz garaż - i wejdźcie tam po jakimś czasie. Gwarantuję, że odruchowo wstrzymacie oddech. Wsunąłem głowę do wnętrza i rozejrzałem się dokoła. Żeby ułatwić pracę waszej wyobraźni, powiem wam, że nasz garaż nie miałby najmniejszych szans w konkursie na najbardziej estetycznie i schludnie urządzone pomieszczenie. Pośrodku stoi samochód, dokoła zaś walają się worki ze sztucznym nawozem, węże ogrodnicze, kosiarka, czy kilka krzeseł ogrodowych, pojemniki ze środkami ochrony roślin, stare doniczki oraz mnóstwo innych rzeczy, od puszek z farbą poczynając, na pile łańcuchowej kończąc. Niektóre z nich stoją na półkach. Choć wśród licznych uzdolnień kierownictwa nie ma choćby najmniejszego talentu do kradzieży, to jednak widok tych zgromadzonych w nieładzie rzeczy nasuwa podejrzenie, iż pod osłoną nocy zostały cichcem wywiezione ze sklepu ogrodniczego i wrzucone do garażu w takiej kolejności, w jakiej wyładowano je z ciężarówki. Właśnie tam, wśród tego rumowiska, ukrywał się intruz. Wkroczyłem do środka niczym uosobienie zagłady i groźnie potoczyłem wzrokiem. Nic, żadnego poruszenia. Najprawdopodobniej rozpłaszczył się na ścianie, sparaliżowany przerażeniem, albo może wpełzł pod którąś z doniczek i tam skonał na atak serca - w każdym razie nigdzie go nie było widać. Dość często chowają się pod samochodami, w związku z czym paradują później z umorusanymi smarem grzbietami, ale ten ukrył się jeszcze solidniej. Mój nos podpowiadał mi jednak, że kot wciąż tam jest, więc powoli ruszyłem w kierunku półek na tylnej ścianie garażu, węsząc intensywnie, ze wszystkimi zmysłami qui vive, w każdej chwili gotów do zadania śmiertelnego ciosu. Zaraz potem go zobaczyłem - a raczej, ściśle rzecz biorąc, jego fragment. Na najwyższej półce piętrzył się stos płytkich drewnianych skrzyneczek na nasiona; tej na samym wierzchu wyrósł ogon -gruby i rudy, podobny do szczotek, którymi ludzie przepychają zatkane rury, i równie mało estetyczny (przynajmniej moim zdaniem). Zwisał sobie jakby nigdy nic. Aha, pomyślałem. Gdzie ogon, tam i kot. 86 Skrzynce wyrósł ogon. Zamierzałem znienacka zatopić zęby w ogonie by się prze" konać, czy rudy intruz zdoła pobić rekorc) świata w opuszcz^n^u garażu lotem koszącym; niestety, nawet kie(ty wspiąłem si^ na tylne łapy i wyciągnąłem jak struna, ko^uszek ogona znajdo" wał się poza moim zasięgiem. Zdecydowany mimo wszystko ™?" korzystać element zaskoczenia, przechadzałem się nerwt?wo' rozmyślając nad taktyką, kiedy nagle PQczu}em, że jestem ob" serwowany. Ten dodatkowy zmysł wykszt^cjł (ni się w dawi*ycn latach, kiedy prowadziłem ryzykowne życje ^ musiałem cz?st0 unikać latających mioteł. Do tej pory ni§dy ??? nie Zawió«dł- Podniósłszy wzrok, ujrzałem widok, 0(j którego mogłorjy zsiąść się mleko: ze skrzynki wyłoniła sk g}ovva koteczka w/'e^" kości małego melona, ozdobiona dwo^a wymacerowan^"1' uszami oraz ślepiami barwy zeschniętych króliczych bobl<^()w-Nie jestem sadystą, powiem więc tylko 1???) ze odpadłby ?» w przedwstępnych eliminacjach do kon)ich możliwości: warczałem, szczekałem, toc^yłen;i pianę z py^a, dyszałem żądzą krwi. Nie ma mowy, żeWście potrafili s(P^ie 87 wyobrazić grozę tego spektaklu - chyba że choć raz w życiu uczestniczyliście w wieczorze literackim, na którym bez ograniczeń serwuje się napoje alkoholowe. A wiecie, co on na to? Ziewnął, przymknął ślepia i jakby nigdy nic zaczął się szykować do snu! Zacząłem z wolna chrypnąć, a co gorsza, nie bardzo wiedziałem, co robić dalej, kiedy nagły podmuch wiatru zatrzasnął drzwi z donośnym hukiem. Na kocura podziałało to jak wystrzał armatni: w mgnieniu oka opuścił legowisko i w pozycji na baczność zajął miejsce za kosiarką. Na ziemi (jeśli to możliwe) prezentował się jeszcze gorzej niż na najwyższej półce, przypuszczalnie za sprawą idiotycznej pozy, którą przyjął: wyprężony ogon wycelowany w niebo, wygięty grzbiet, najeżone futro, jakby przed chwilą napił się mleka pod wysokim napięciem, zmasakrowane uszy przyciśnięte do porastającej łeb, nadjedzonej przez mole sierści. Pamiętam, że przemknęła mi przez głowę myśl, iż raczej nie powinien starać się o rolę w tym musicalu o kotach, a zaraz potem wydarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie. Po kilkusekundowym sparingu - ja wykonywałem przemyślne uniki, on bezskutecznie usiłował dosięgnąć mnie łapą - zorientował się, iż nie ma ze mną najmniejszych szans, i rzucił się do ucieczki. Przegalopowaliśmy przez puszki z farbą i puste butelki, rozrzucając je we wszystkie strony, i znaleźliśmy się przy drzwiach - jak już wspomniałem wcześniej, zatrzaśniętych przez wiatr. Miałem go tam, gdzie chciałem go mieć. Przerwa na odpoczynek przed drugą rundą. Właśnie wtedy odebrałem kolejną lekcję praktycznej życiowej mądrości, którą teraz podzielę się z wami na wypadek, gdybyście mieli jej kiedykolwiek potrzebować: nigdy nie należy ufać przeciwnikowi zapędzonemu w kozi róg. Jak dobrze wiecie, zasada ta dotyczy także szczurów oraz wysokich urzędników państwowych przyłapanych z ręką w cudzej kieszeni albo w innej kompromitującej sytuacji. Atakują wtedy na oślep, nie bacząc na konsekwencje ani na ewentualne szkody, których mogą doznać postronni świadkowie. Tak właśnie miały się sprawy w tym przypadku. 88 Miałem przeciwnika w narożniku, jeśli tak można powiedzieć, czyli rozpłaszczonego na drzwiach garażu, bez żadnych szans na ucieczkę. Gdyby się wtedy poddał, przetrzepałbym mu pobieżnie skórę i pozwolił odejść, on jednak rzucił się na mnie jak opętany i ze zdumiewającą siłą trafił prosto w nos - dodam, że miał wysunięte pazury. Moja reakcja była chyba czysto instynktowna, dałem bowiem gigantycznego susa wstecz i w górę, lądując na masce samochodu. Powiadacie, że zachowałem się niezbyt elegancko? Dobrze wam mówić; to nie był wasz nos. Niemal w tej samej chwili kierownictwo, zaintrygowane odgłosami naszej pogawędki, otworzyło drzwi, ratując w ten sposób życie kotu. Wyprysnął z garażu jak pchła na wrotkach, a ja za nim, w umiarkowanie zajadłym pościgu. Parę sekund później schronił się na rosnącej nieopodal wierzbie, ja zaś zająłem pozycję pod drzewem, warcząc, prychając i poszczekując z zapałem, jakbym się palił do akcji, choć tak naprawdę nie miałem nic przeciwko temu, żeby incydent na tym się zakończył. Niestety, tak się nie stało. Jedną z wad życia na wsi jest to, że praktycznie zawsze jest się w zasięgu wzroku sąsiadów, którzy nigdy nie omieszkają przerwać wykonywanej właśnie czynności, by przyjrzeć się, co TY akurat robisz. W chwili, kiedy wspiąłem się na tylne łapy, udając z powodzeniem, że zamierzam wdrapać się na drzewo, z winnicy za domem dobiegło donośne wołanie: -Attentionl To kot madame Noiret! Jest stary i delikatny! Proszę natychmiast powstrzymać psa! Spojrzawszy w tamtym kierunku, ujrzeliśmy - kierownictwo, kot i ja - odzianą byle jak postać siedzącą na ciągniku i energicznie wymachującą ramionami, co Francuzi często czynią w sytuacjach kryzysowych. Szczeknąłem, kot zasyczał i wspiął się jeszcze wyżej, druga połowa chwycił mnie od tyłu, nerwus natomiast zsiadł z ciągnika i pomaszerował w naszą stronę. Okazał się wielkim zwolennikiem ściskania rąk, dzięki czemu zdołałem się uwolnić z objęć drugiej połowy i oddalić na bezpieczną odległość. Nie przyjąłem propozycji kierownictwa, żeby wrócić do domu; usiadłem i cierpliwie czekałem, aż kot, który tymczasem dotarł na sam wierzchołek drzewa i uczepił 89 się cienkiej gałęzi kołysanej podmuchami wiatru, ulegnie magicznej sile grawitacji. Z przyjemnością wyobrażałem sobie, jak gałąź łamie się z trzaskiem (wierzba nie jest przecież bardzo wytrzymała) i rudy pocisk spada na ziemię. Taki koniec spotyka wszystkich intruzów. Pod drzewem panika i konsternacja: trzeba ratować kota, trzeba zawiadomić madame Noiret, crise dramatiąue, co począć? Ja doskonale wiedziałem, co począć - unikać pojmania i cierpliwie czekać, aż rudzielec spadnie z grzędy. Szanse na to rosły błyskawicznie, wiatr bowiem coraz bardziej przybierał na sile. Wreszcie nadarzy się okazja, by stwierdzić na własne oczy, czy to prawda, że kot zawsze spada na cztery łapy. Druga połowa wymamrotał coś o ważnym spotkaniu i zaczął wycofywać się chyłkiem, ale traktorzysta miał zupełnie inne plany na najbliższą przyszłość. -Przynieście drabinę i zajmijcie się kotem, a ja w tym czasie sprowadzę madame Noiret. Allez! Zjawimy się najprędzej, jak to będzie możliwe. Po czym odmaszerował wypełnić misję miłosierdzia. Powłócząc nogami, druga połowa skierował się do garażu, przyniósł stamtąd rozsuwaną drabinę i, chyba po raz pierwszy w życiu, ustawił ją, nie przycinając sobie żadnego palca. Przez cały czas klął pod nosem, Madame zaś mitygowała go, przypominając, żeby był ostrożny i żeby nie używał takich wyrazów w obecności kota. W chwili kiedy zaczął się wspinać po szczeblach, wierzchołek drzewa przechyli! się w bardzo obiecujący sposób. Rudzielec wisiał na najwyższej gałęzi, uczepiony pazurami, i syczał wściekle. Ze swojego miejsca mogłem wygodnie śledzić dalszy rozwój wypadków. Druga połowa, wydając kojące dźwięki, wyciągnął do kocura pomocną dłoń, którą ten bezzwłocznie zaatakował kłami i pazurami. Zawsze uważałem, że koty to niewdzięczne prostaki; druga połowa nabrał chyba podobnego przekonania, wyrzucił bowiem z siebie parę ciężkich słów i, z głębokimi zadrapaniami ciągnącymi się od czubków palców po łokieć, zszedł na ziemię dokładnie w tej samej chwili, kiedy na scenę wkroczyła madame Noiret ze swym giermkiem. 90 Znajdowała się w łatwym do przewidzenia stanie: załamywała ręce, łkała, szlochała, zaklinała swego najukochańszego skarbeczka, żeby się nie denerwował, maman już tu jest, obiecywała mu podwójną porcję cielęcej wątróbki na obiad, jeśli zechce zleźć z drzewa, i tak dalej. Do skarbeczka jednak nic nie docierało, a kiedy zgromadzeni pod drzewem zapoznali się z rozmiarami obrażeń odniesionych przez drugą połowę kierownictwa, szeregi ochotników chętnych do podjęcia bezpośredniej akcji ratunkowej gwałtownie stopniały. Gdyby to ode mnie zależało, zostawiłbym go tam, w górze, aż do jesieni, kiedy i tak spadłby razem z liśćmi, ale madame Noiret rozpaczała coraz gwałtowniej. - To wszystko pańska wina! - zaatakowała drugą połowę kierownictwa. - To pański pies sterroryzował mojego biednego Zouzou! I co pan zamierza teraz zrobić? -Madame, pani kot zakradł się do naszego garażu - odparł zadziwiająco przytomnie, biorąc pod uwagę, że z pewnością znajdował się jeszcze w szoku pourazowym. - Moja drabina jest do pani dyspozycji. Idę teraz założyć sobie opatrunek, a potem zapewne napiję się czegoś, żeby wrócić do równowagi. Życzę miłego dnia. Niestety, nic to nie dało. Madame Noiret nadęła się jak rozwścieczony balon i zażądała dostępu do telefonu. W obliczu tak nieludzkiego zachowania, oświadczyła, czuje się zmuszona zwrócić o pomoc do najwyższych władz. Najwyraźniej Anglicy nie mają ani odrobiny współczucia dla bezradnych zwierząt, ale Francuzi, jako ludzie cywilizowani, zachowują się zupełnie inaczej. Wezwiemy pompiers i dzielni strażacy z pewnością wybawią Zouzou z opresji. Ponieważ naczelną zasadą życiową kierownictwa jest „wszystko za święty spokój", cała gromadka udała się do domu, by wezwać pomoc i aż do jej nadejścia mierzyć się nieżyczliwymi spojrzeniami. Zaczęło mi się trochę nudzić, więc dla rozrywki przyłączyłem się do labradorzycy, która nieopodal kopała dziury w ziemi. Nie mogłem się doczekać, kiedy nadjadą chłopcy w granatowych mundurach, z drabiną i - taką miałem nadzieję - hydraulicznymi nożycami do usuwania kotów z wierzchoł- 91 ków drzew. Francuska straż pożarna jest bardzo nowocześnie wyposażona; kopiąc z zapałem doły rozkoszowałem się wizją Zouzou zdejmowanego z drzewa za pomocą gigantycznych stalowych szczęk. Jednak, jak się wkrótce okazało, finał całego zamieszania był zupełnie inny. Pompiers zjawili się bardzo szybko i wszyscy wyszliśmy ich powitać; na przedzie kroczyła madame Noiret, wydając okrzyki ulgi, błogosławiąc każdego, kto miał na sobie jakikolwiek mundur i z oburzeniem wskazując palcem na drugą połowę kierownictwa. Był z niej swarliwy, nadęty stary ka-peć i w pełni zasłużyła sobie na to, co ją zaraz potem spotkało. Dowodzący oddziałem kapitan przerwał jej w pół słowa i zapytał, gdzie znajduje się zagrożony kot. -Chodźcie za mną, tylko prędko - zarządziła madame Noiret. - Weźcie potrzebny sprzęt. Vite! Nie ma chwili do stracenia. Procesja udała się pod drzewo, gdzie madame Noiret zaczęła nawoływać kota w ten okropny, wywołujący mdłości sposób, w jaki właściciele zazwyczaj wołają te odrażające stworzenia. Potem zapadła cisza, której nie da się opisać inaczej niż jako brzemienną i zaambarasowaną. Na drzewie nikogo nie było. Na drzewie nikogo nie było. 92 Zouzou wykorzystał resztki zdrowego rozsądku i opuścił kryjówkę, kiedy my byliśmy zajęci innymi sprawami. Najlepsze miało jednak dopiero nastąpić: otóż okazało się, ze madame Noiret musi ponieść koszty nieuzasadnionego wezwania straży pożarnej. Choć zażarcie protestowała i kłóciła się jak szalona (oni wszyscy tak się zachowują, kiedy w grę wchodzi zawartość ich portfeli), nic jednak nie osiągnęła i musiała przyjąć wystawiony przez kapitana rachunek- Druga połowa kierownictwa, mimo odniesionych ran, do końca dnia tryskał doskonałym humorem. Degustacja Jeżeli, tak jak ja, dysponujecie logicznym umysłem, lubicie sobie pobłażać, za to nie macie ani odrobiny sumienia, to pewien aspekt ludzkiego zachowania może wystawić waszą cierpliwość na ciężką próbę. Chodzi o umiarkowanie - słowo to zawsze wypowiada się nabożnym, świętoszkowatym tonem - czyli, ujrt111-jąc rzecz najkrócej jak można, o dietę, abstynencję i powściągliwość, nie za dużo tego, nie za wiele tamtego, regulafne lewatywy, lodowate kąpiele przed śniadaniem oraz 1???*?? umoralniających traktatów. Jeśli macie znajomych w Kalifornii, bez wątpienia zetknęliście się z tym zjawiskiem. Osobiście jestem gorącym wyznawcą filozofii „żyj i pozwól żyć innyi*1"' naturalnie pod warunkiem, że NAPRAWDĘ nikt nikomu się ??? narzuca. Proszę bardzo: jeśli koniecznie chcecie, możecie kr°~ czyć drogą umartwień i wyrzeczeń, ale błagam, oszczędźcie «ni szczegółów. Niestety, obłudy nie da się do końca uniknąć, a trudne d° wytłumaczenia dobrowolne unikanie przyjemności najlepieJ daje się zaobserwować na przykładzie picia. Ludzie lubią pić-Pojąłem to wkrótce po tym, jak zamieszkałem w domu raz^m z co najmniej tysiącem butelek (w większości pustych). Rzad^0 jednak się zdarza, aby mogli spontanicznie i bez żadnych ograniczeń oddawać się tej czynności, a to ze względu na istnierłie zegarków. Co robi człowiek, któremu zaproponowano drink a? Spogląda na zegarek, zupełnie jakby pora dnia miała jakik^1" 95 wiek związek z odczuwanym przez niego pragnieniem. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak często to obserwowałem. Co prawda, niemal zawsze przyjmuje poczęstunek, zazwyczaj jednak okrutnie się przedtem certuje, jego opór zaś ostatecznie przełamuje dopiero przypomnienie o istnieniu stref czasowych; można uznać za pewnik, że, bez względu na to, która godzina iest tam gdzie akurat się znajdujemy, gdzieś na świecie ktoś właśnie sączy drinka. Dopiero ta świadomość pozwala pokonać zahamowania. Nie potrzebuję żadnej „okazji", żeby się schlać i zrobić z siebie zwierzę. Istnieje również coś takiego jak „okazje", choć doprawdy nie mam pojęcia, po co ludzie zadają sobie tyle trudu. Ja nie potrzebuję żadnej okazji, żeby się schlać i zrobić z siebie zwierzę, oni natomiast chwytają się każdej słomki. Urodziny, wesela i pogrzeby, Nowy Rok, wyjazd teściowej, rocznica śmierci 96 ulubionego konia Napoleona - lista jest długa i wymyślna, a zdarzało się, że widywałem niezłe pijaństwa dla uczczenia pierwszego wiosennego kukania kukułki. Z mojego doświadczenia wynika jednak, iż najbardziej przejrzystą ze wszystkich okazji jest degustacja wina, czyli, jeśli chcecie znać moje zdanie, pijaństwo do upadłego, dla pozoru przystrojone w zwiewną szatę tradycji. Sami zresztą oceńcie. Mistrzem ceremonii był nieduży osobnik na krzywych nogach, z kieszeniami pełnymi korkociągów, zwany przez wielbicieli Gastonem Nochalem. Dostarcza wielu okolicznym mieszkańcom wino, które, wedle jego zapewnień, pochodzi z rodzinnego majątku i jest dostępne tylko dla uprzywilejowanej garstki. Tutejszy ludek chętnie wierzy we wszystko, co mu pochlebia, dodatkowym atutem Gastona jest zaś to, że przywozi ze sobą próbki trunku, oszczędzając w ten sposób swoim klientom niepewnych powrotów z degustacji w winnicach. Nie mam pojęcia, jak to osiągnął (podejrzewam przekupstwo), ale któregoś pięknego dnia namówił kierownictwo, by otworzyło na oścież podwoje naszego statecznego domu i urządziło degustation extraordinaire. Zaproszono przyjaciół: początek w samo południe, nie zapomnijcie książeczek czekowych. Cały pomysł sprowadza się do tego, żeby zamącić klienteli w głowach i wprawić ją w nastrój do składania przesadnych zamówień. Gaston przyjechał wcześnie, żeby przygotować się do imprezy. Jak już wspomniałem, jest nieduży - może z wyjątkiem nosa naprawdę imponujących rozmiarów - więc kiedy ustawiał na stole swoje skarby, wyglądał jak podekscytowany dżokej uwijający się wokół wierzchowca. Rzędy butelek, specjalne kieliszki, niewielkie spluwaczki, serwetki dla tych, którzy się ślinią... Na koniec wydobył ceremonialny korkociąg i, gaworząc niczym dziecko, zaczął otwierać butelki. Każda, jego zdaniem, zasługiwała na miano małego cudu, każdy korek zaś na to, by pobiec do kuchni i pomachać nim przed nosem Madame, zajętej szykowaniem przekąsek. Doszło do tego, że nawet druga połowa kierownictwa przerwał ostrzenie ołówków 7. Psi żywot 97 w i zszedł na dół, by pomóc przy przygotowaniach, więc niebawem jadalnia wyglądała niczym bufet podczas jakiegoś wiejskiego święta. ?' Podejrzewam, iż pragnienie wymusza punktualność, o dwunastej bowiem byli już obecni wszyscy miłośnicy winnej latorośli w większości dobrzy znajoH* Eloise z nieodłącznym blokiem rysunkowym pod pachą; kobieta, która mieszka w głębi doliny i hoduje ślimaki, z mężem-pijakiem, któremu się ubzdurało, żeby zostać pisarzem; Angus, uciekinier ze Szkocji; Tules i Jim z miasteczka; oraz zaproszony ekspert Charles, angielski dżentelmen parający się handlem winem, razem ze swoją kwitnącą od grogu cerą. Krótko mówiąc, pstrokata zbieranina miejscowych i przyjezdnych wyrzutków, przebierających niecierpliwie nogami w oczekiwaniu na pierwszy tego dnia kieliszek. Na zewnątrz było bardzo gorąco, postanowiłem więc zostać cieniu pod stołem i liczyć na to, co spadnie na podłogę. Madame przeszła samą siebie: wśród przygotowanych przez mą smakołyków były pasztety, salami, szynka, rozmaite ciasta oraz sery. Z wcześniejszych doświadczeń wiedziałem, że wino osłabia władzę w rękach, palce tracą sprawność i ci, którzy skromnie czekają na podłodze, prędzej czy później mogą liczyć na obfitość latających nisko przysmaków. Niestety, w życiu nie ma nic za darmo - w tym przypadku byłem zmuszony wysłuchiwać piramidalnych bzdur, niemal równie porażających jak te, którymi raczyła mnie telewizja (kiedy jeszcze usiłowałem ją oglądać). Zaczęło się niewinnie, bo od przemowy Gastona na temat zasad degustacji wina, konieczności ścisłego trzymania się procedury w celu właściwego przygotowania podniebienia do odbioru smakowych niuansów, kluczowej roli powonienia oraz jeszcze paru głupot. Potem zapadła krótkotrwała cisza (przypuszczalnie miało to być skupienie przed właściwą degusta-tion), a następnie... następnie rozpoczął się festiwal efektów dźwiękowych. Przyznam, iż poderwałem się do pozycji siedzącej, przekonany, że szwankująca od jakiegoś czasu kanalizacja ostatecznie odmówiła posłuszeństwa. 98 - Siorbanie. Chóralne siorbanie. Bulgotanie. Zasysanie. A p0_ tem plucie. Niektóre dzieci są odsyłane do łóżek za ???????? mniejsze przewinienia przy stole, oni jednak sprawiali wra?e_ nie ogromnie zadowolonych z siebie, tym bardziej że mały Ga-ston gratulował im czegoś, co nazwał „profesjonalną techniką". Założę się, iż gratulowałby im również wtedy, gdyby ?? jego wino na golasa przez słomki, pod warunkiem że potem wszyscy złożyliby solidne zamówienia. Moim skromnym zćla. niem nie należy przykładać nadmiernie dużej wagi do komple. mentów padających z ust człowieka, który chce, byśmy coś od niego kupili. Odgłosy siorbania i zasysania powtarzały się z coraz większą częstotliwością, ucichły natomiast zupełnie dźwięki towarzyszące wypluwaniu trunku. Nieco później, po seansie wyjątkowo in. tensywnego bulgotania i gulgotania, wysłuchaliśmy światłych uwag Charlesa, dżentelmena od handlu winem: -Jeżyny, trufle, korzenie, odrobina piżma... Bez wątpienia interesujący bukiet, ale... - na chwilę przerwały mu huczce oklaski, co świadczyło o tym, że mają już nieźle w. czubie - ale czy to wino, będąc tak młode, nie jest równocześnie nadmienię dojrzałe? -Mais non - zapiszczał Gaston, prostując się na całą, niezbyt imponującą wysokość. - Ono po prostu błyskawicznie dojrzewa! Ma ciało, nogi, ramiona, moc, silną osobowość. Ma także ambicję. Ponownie napełniono kieliszki, do dyskusji zaś włączyli się pozostali koneserzy. Zanosiło się na interesującą awanturę, jako że francuski kontyngent zwarł szyki i natarł na angielskiego milorda, który z kolei zaczął zadzierać nosa i wychwalać zalety bordeaux, co, ma się rozumieć, zostało natychmiast wykorzystane przez naszych, Jules i Jim bowiem zapytali go z przekąsem, jak udały się tegoroczne zbiory w Wimbledonie. Dyskusja obiecująco obniżała loty, gdy nagle Eloise otrząsnęła się z transu i odezwała w te słowa: -Duszą tego wina jest palona umbra. Widzę to. PozostawiJa po sobie aurę. Artyści wyczuwają takie rzeczy. 99 Zwracam wam uwagę, iż słowa te padły z ust osoby, która, kąd sięgnąć pamięcią, nie miała pędzla w ręce. W mniej egzaltowanym towarzystwie taka uwaga, rzecz ja- i stanowiłaby dowód silnego zatrucia alkoholem i spowodo-łaby natychmiastowe odesłanie Eloise do zaciemnionego po-ju w towarzystwie soli trzeźwiących i szklanki wody. Jednak -omadzeni w naszej jadalni mędrcy potraktowali tę wypo- edź jak najbardziej serio i moje nadzieje na wybuch poważ-:go międzynarodowego konfliktu spełzły na niczym, rozpoczę-się bowiem poważna dyskusja na temat aury win. I co wy na , pytam? Chociaż pilnie studiuję ludzkie obyczaje, nie jestem w sta-e w nieskończoność wysłuchiwać wygłaszanych pretensjo-dnym tonem bzdur, a poza tym była to pora mego popołu-liowego spaceru. Zazwyczaj odbywam go w towarzystwie erownictwa, oboje jednak ze szklistym wzrokiem i niepewny-i uśmiechami na twarzach tkwili nieruchomo na krzesłach, ijprawdopodobniej sparaliżowani wygłaszanymi przez gości 100 głupotami, postanowiłem więc wymknąć się cichaczem bez nich. Niech sobie radzą sami. Prawdę mówiąc, perspektywa samotnej wyprawy nawet mi się uśmiechała, od dłuższego już bowiem czasu planowałem odwiedzić sąsiednią farmę, na której pojawił się nowy pies, a właściwie suka. Dostrzegłem ją któregoś dnia ze skraju lasu: nadzwyczaj ponętna istotka, nieduża, ale doskonale zbudowana. Wpadłbym od razu, żeby złożyć wyrazy uszanowania, gdyby nie to, że kierownictwo odciągnęło mnie siłą do domu. Tak więc pozostawiłem tęgie umysły pogrążone w głębokiej dyspucie i chyłkiem opuściłem dom. Schadzka wśród winnej latorośli powinna być najlepszym lekarstwem na intelektualny przesyt spowodowany degustacją wina. W tych sprawach pośpiech jest wysoce niewskazany. Możecie uważać, że mam staroświeckie poglądy, nie lubię jednak zjawiać się na schadzce, sapiąc jak miech kowalski i z wywieszonym ozorem. Nie należy okazywać nadmiernego zapału. Poza tym, nigdy nie pędzę przez las, choćby z tego względu, że mógłbym przeoczyć coś interesującego. Wolę sunąć z wolna, bezszelestnie jak duch, z wyostrzonymi zmysłami - władca dziczy, postrach wszystkich małych, piszczących stworzeń. Las zmienia się bezustannie, może nie dla ludzkiego oka, ale z pewnością dla wyczulonego nosa. Można wywęszyć, którędy gnały psy myśliwskie, w którym miejscu dzik przeskoczył przez ścieżkę, czy gdzieś w pobliżu kręciły się króliki, a jeśli tak, to ile ich było, gdzie przechadzali się ludzie. Nad tym wszystkim zaś dominuje sucha, ostra woń sosnowych igieł i ziół, zmieszana (przy sprzyjających okolicznościach) z apetycznym zapachem nadpleśniałej kanapki z szynką porzuconej przez jakiegoś turystę. Tak, natura nie szczędzi nam niespodzianek. Podążałem do celu szerokim łukiem wśród drzew, często zbaczając z trasy, by zbadać intrygujące odgłosy i zapachy, aż wreszcie dotarłem na zbocze wzniesienia bezpośrednio za sąsiednią farmą, spojrzałem w dół i ujrzałem moją księżniczkę, uwiązaną w cieniu i cichutko pochrapującą - prawdziwe uosobienie niewinności. Już niedługo, maleńka, przemknęło mi 101 ? przez głowę, chwilowo jednak powściągnąłem swoje zapały -szczerze mówiąc, nie ze względu na wrodzoną galanterię ani romantyczne uczucia wypełniające mi serce, lecz po to, by się upewnić, że gdzieś w pobliżu nie czai się jakiś niebezpieczny dureń z dubeltówką w łapskach. Wyczulony nos Teren był czysty, więc zbliżyłem się bezszelestnie. Dokładniejsze oględziny wykazały, że jest jeszcze mniejsza, niż mi się wydawało, ale apetycznie zaokrąglona. Roztaczała wokół siebie świeży zapach młodości i miała uroczą bródkę. Obudziłem ją zalotnym szturchnięciem w zadek; zerwała się na równe łapy, zaskomlała, ugryzła mnie i pospiesznie zrejterowała za wielką donicę; jest to, jeśli nie wiecie, nadzwyczaj przychylna i zachęcająca reakcja. Zaiste, niezbadane są ścieżki miłości. Potem zaczęliśmy flirtować - to znaczy, ja zacząłem, a ona po pewnym czasie zaczęła się pomału rozgrzewać, lecz tu pojawiła się przed nami poważna przeszkoda. Byłem mianowicie jakieś dwa razy większy od niej, więc bez pomocy osób trzecich nawet nie mogliśmy marzyć o tym, by sfinalizować nasze zapędy - je- 102 żeli się domyślacie, co chcę przez to powiedzieć. Pamiętajcie o tym, czytając opis wydarzeń, które rozegrały się później. Chęć była po obu stronach - na przeszkodzie stanęły problemy natury technicznej. Nie poddaję się łatwo, więc kiedy zaczął zapadać zmierzch, ja wciąż usiłowałem znaleźć jakieś logiczne rozwiązanie, lecz właśnie wtedy sielanka dobiegła końca, i to w bardzo dramatycznych okolicznościach. Zapewne przypuszczacie, że nastąpiło trzęsienie ziemi? Nic z tych rzeczy. Byłem tak zaabsorbowany, iż nie zdawałem sobie sprawy, że nie jesteśmy już sami. Uświadomił mi to dopiero potężny kopniak w żebra i wściekły wrzask pani domu, która, zataczając się lekko, właśnie wróciła do domu z zebrania kółka gospodyń wiejskich i ujrzała coś, co jej zdegenerowany umysł zinterpretował jako flagrante delicto. Nie było czasu do namysłu. Czym prędzej umknąłem na pagórek za zabudowaniami, ukryłem się za krzakiem i pogrążyłem w melancholijnych rozważaniach. Tak blisko, a zarazem tak daleko. Namiętni kochankowie rozdzieleni okrutnym kaprysem losu, niespełnione namiętności, a jakby tego było jeszcze mało, przybierające na sile uczucie pustki w żołądku, które uświadomiło mi, że nie jadłem obiadu. Zmierzch zamienił się w noc, więc ruszyłem w drogę powrotną do domu. W miarę jak się do niego zbliżałem, słodko-gorzkie wspomnienia ustępowały przepełnionemu nadzieją oczekiwaniu na to, co zastanę w kuchni. Nie lubię się długo zadręczać - w każdym razie, nie przy pustym żołądku. Zazwyczaj po zmroku w lesie nie dzieje się zbyt wiele, toteż zdziwiłem się, ujrzawszy przed sobą na ścieżce i wśród drzew blask licznych latarek. Natychmiast się zatrzymałem -ostrożności nigdy za wiele, szczególnie jeśli nocą spotyka się obcych w lesie. Mogli to przecież być myśliwi, a ja nie miałem najmniejszej ochoty zostać omyłkowo wziętym za coś jadalnego. Od czasu do czasu podczas polowań zdarzają się przykre wypadki, myśliwi zaś z reguły najpierw strzelają, a potem przepraszają; parę dni wcześniej taka właśnie przykra przygoda spotkała kota madame Noiret. Nie przyjęła tego najle- 103 piej, ale tym razem przynajmniej nikt nie mógł mieć do mnie pretensji. Zboczyłem ze ścieżki i podkradłem się na tyle blisko, że dostrzegłem dość liczną grupę ludzi wpadających co chwila na drzewa, potykających się o kamienie oraz siadających znienacka na ziemi, tak jak dzieje się wtedy, kiedy nogi nagle odmawiają posłuszeństwa. Jeden z nich wykrzyknął coś, klapnąwszy na jakiś wystający przedmiot. Głos wydał mi się znajomy; zbliżyłem się jeszcze bardziej, i rzeczywiście, okazało się, że to nie kto inny, jak Gaston Nochal otoczony gromadką koneserów. Najwidoczniej program imprezy przewidywał po zakończonej degustacji nocny bieg patrolowy z latarkami po lesie. Pomyślałem sobie, że przyłączę się do nich na parę minut, podszedłem więc od tyłu do Gastona, który był zajęty masowaniem bolącego miejsca, i zaszczekałem uprzejmie. Przyznam, iż nie spodziewałem się takiego powitania. Gaston natychmiast zapomniał o obrażeniach i zaczął wzywać pozostałych: na miły Bóg, to Zuch, znalazłem go, Madame będzie szczęśliwa, Bogu niech będą dzięki, i tak dalej. Po jakimś czasie, wśród ogólnego zamieszania wypełnionego poklepywaniem, głaskaniem i wydawaniem rozmaitych odgłosów ukontentowania, uświadomiłem sobie, że była to wyprawa ratunkowa zorganizowana w celu odszukania waszego uniżonego sługi. Co prawda, pętaliby się po tyra lesie do dzisiaj, gdybym ich w porę nie znalazł, ale mniejsza o to4 Przyznam, że ten dowód troski nawet mnie trochę wzruszył, ^??? zebrałem ich wszystkich, upewniłem się, że nikogo nie brakuje, po czym odprowadziłem ich bezpiecznie do domu. Madame istotnie ogromnie ucieszyła się na mój widok i, udzieliwszy mi bez większego przekonania nagany, zaserwowała wyjątkowo smaczną kolację, z dodatkową atrakcją w postaci kurczaka w białym winie, którego bardzo lubię. Jeśli jednak sądzicie, że był to koniec tego obfitującego w wydarzenia dnia, to jesteście w błędzie. W tym miejscu znowu powraca wspomniana przeze mnie wcześniej kwestia wynajdywania pretekstów do picia. Mój bez- ?4 pieczny powrót po mrożących krew w żyłach przygodach został uznany za doskonałą okazję do kontynuowania przyJecia: koneserzy jak jeden mąż rzucili się do butelek i, niczyU1 wielbłądy po miesięcznym pobycie w sercu Sahary, stłoczyli si? wokół wymachującego korkociągiem Gastona. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszałem, zanim zapadłem w drzemkę pod stołerfl> było to, że różowe wino nie znosi podróży, ale nie brałbym sobie tego zanadto do serca. Dobry rocznik zniesie wszystko. Kurza akademia Są w życiu takie magiczne chwile, kiedy słońce zawisa tuż nad wierzchołkami drzew, powietrze jest rześkie, a trawa lekko wilgotna, przyszłość wydaje się wspaniała, a teraźniejszość błoga. Po prostu chciałoby się hasać do upadłego. W takie poranki, kiedy krew pulsuje mi w żyłach, lubię wyruszyć na przechadzkę po winnicy w nadziei, że spotkam coś niedużego i mało ważnego, co mógłbym łatwo przestraszyć. Podobno takie zachowanie jest na porządku dziennym w korytarzach wielkich korporacji: tam na obchód wyrusza prezes zarządu, wypłasza z krzaków sekretarki i młodszych urzędników, i upaja się swoją siłą. Zasada jest taka sama, tyle że ja, zamiast ciemnych garniturów i spódnic, szukam sierści i pierza. W winnicy było chłodno i wilgotno, doskonale dopasowane do mojego wzrostu zielone korytarze wspinały się na wzgórze i nikły za jego wierzchołkiem, w pobliżu nie widziałem ani jednego myśliwego. Jak już zapewne wiecie, nigdy nie miałem myśliwych w szczególnym poważaniu, przede wszystkim ze względu na to, że przez swoją niezdarność psują interes wszystkim dookoła. Samotny myśliwy skradający się na palcach przez pole czyni dość hałasu, żeby przepłoszyć wszystko, co żywe, w promieniu półtora kilometra. Doprawdy, nie mam pojęcia, w jaki sposób stworzenia, które zapadają w sen zimowy, wytrzymują do wiosny wśród tego bezustannego tupania i przeklinania. Być może nasi hibernujący przyjaciele z roku na rok coraz bardziej 107 tracą słuch? To wspaniałe, jak natura potrafi się dostosować do zmieniających się warunków. W chwili, kiedy naszła mnie ta głęboka refleksja, na skraju winnicy dostrzegłem stadko kur i przystanąłem, by jeszcze nieco podumać o procesie ewolucji. Oto mamy ptaka całkowicie niezdolnego do lotu, który ma w życiu tylko dwa cele: gdakać i składać jaja. Dziwne, jeśli się nad tym zastanowić. Na takiej właśnie zdziwionej nucie przerwałem rozważania, w okamgnieniu przeistoczyłem się w krwiożerczego drapieżcę i bezszelestnie niczym duch ruszyłem w stronę niczego nie podejrzewających ofiar. Było ich cztery albo pięć sztuk, grzebały nogami w ziemi i poruszały głowami w górę i w dół (trochę jak ludzie, których naszła ochota do tańca), kiedy znienacka wyskoczyłem z ukrycia i rzuciłem się na najstarszą, a więc potencjalnie najmniej sprawną fizycznie sztukę. Poderwała się do ucieczki razem ze wszystkimi, wykazując zdumiewająco dobry refleks i doskonałe przyspieszenie. Czyniła przy tym tyle hałasu, jakbym już zacisnął zęby na jej niezbędnych do życia organach. Popędziliśmy przez winnicę w rekordowym tempie - sądzę, że świadomość, iż ma się do wyboru: albo biec jak najprędzej, albo zginąć z odgryzioną głową, w znaczący sposób dodaje wigoru. Krótko mówiąc, kury cwałowały jak konie pełnej krwi, więc kiedy wypadły spomiędzy krzewów winnej latorośli, przemknęły pod kamiennym łukiem i schroniły się na podwórzu mocno podupadłej farmy, dzieliło mnie od nich ładnych kilka metrów. Kura w zamkniętej, czy nawet ograniczonej przestrzeni, to kura, która ma poważne kłopoty; w związku z tym, ponieważ chyżość pościgu przestała odgrywać jakąkolwiek rolę, niespiesznym truchtem wkroczyłem na podwórze, by spokojnie dokonać wyboru głównego dania. To chyba Wolter radził, żeby nigdy nie liczyć kur, i miał całkowitą rację. Kury owszem, były, ale nie same: obok stosu drewna stał jakiś typ spod ciemnej gwiazdy z piłą łańcuchową w rękach, szaleńczym błyskiem w oku, twarzą koloru buraka, w płóciennej czapce z daszkiem i buciorach z cholewami. Rozpoznałem w nim ten sam rodzaj człekokształtnej istoty, z którym 108 miałem okazję się zaznajomić we wczesnej młodości - chodzącą przestrogę przed skutkami kazirodztwa oraz nadmiernych ilości taniego czerwonego wina spożywanego do śniadania. Wciąż nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego władze pozwalają takim osobnikom przebywać na wolności. Natychmiast przyjąłem nonszalancką postawę, jakbym właśnie zażywał niewinnej przechadzki i ani mi było w głowie molestowanie jego bezcennego drobiu, i skinąłem mu głową, on zaś zmierzył mnie nieprzyjaznym wzrokiem, po czym spojrzał na starą kokosz, która padła na ziemię w kącie podwórza i z wyraźnym trudem łapała powietrze. Cóż, kury z pewnością nie są stworzone do biegów sprinterskich na wydłużonym dystansie, dodatkowo zaś swoją rolę odegrały strach i podekscytowanie. Natychmiast przyjąłem nonszalancką postawę Niemal widziałem, jak obracają się tryby w jego głowie, kiedy tak stał i usiłował dodać dwa do dwóch. Wreszcie chyba dokonał tego niesłychanego wysiłku umysłowego i pojął, iż między moją obecnością na jego podwórzu a opłakanym stanem, w jakim znajduje się jedna z jego kur, może istnieć jakiś wątły związek przyczynowo-skutkowy, ponieważ odłożył piłę, chwycił natomiast leżące najbliżej polano. Zawsze w lot pojmuję wszelkie aluzje, więc niezwłocznie wykonałem w tył zwrot i żwawo 109 0053482353239048232353 oddaliłem się między krzewy winorośli. Kiedy po jakimś czasie zatrzymałem się i odwróciłem, zobaczyłem, że stoi u wejścia na podwórko z polanem w dłoni i odprowadza mnie wzrokiem. Sądząc po jego minie, nie żywił do mnie szczególnie przyjaznych uczuć. Zanotowałem sobie w pamięci, żeby w przyszłości trzymać się od niego z daleka. Wyobrażacie sobie chyba mój niepokój, kiedy wieczorem tego samego dnia rozległo się donośne łomotanie do drzwi, po ich otwarciu zaś okazało się, iż w progu, z zachmurzoną twarzą, stoi nie kto inny, jak dumny obrońca kur we własnej osobie. Przyszedł zobaczyć się z kierownictwem, a sądząc po wstępnej wymianie zdań, nie była to czysto towarzyska wizyta. Należy jednak uczciwie przyznać, iż kierownictwo zachowało się bardzo uprzejmie, zaprosiło go do środka, zaproponowało szklaneczkę czegoś mocniejszego oraz udawało, że nie widzi błota, słomy ani kurzych odchodów, które znaczyły jego drogę do salonu. Jeśli o mnie chodzi, to taktownie zniknąłem w kuchni i nastawiłem uszu. Zaraz po wzajemnej prezentacji Roussel (tak właśnie się przedstawił) rozpoczął żałosną opowieść. Otóż nie dalej jak tego ranka stracił najbardziej produktywną kurę, którą na dodatek wyhodował od jajka do pełnej dojrzałości, w związku z czym ogromnie się do niej przywiązał, ptaka o niezwykłym charakterze i łagodnym usposobieniu, prawdziwą królową podwórka. Ów bezcenny egzemplarz wyciągnął nogi ? powodu ataku serca. Roussel umilkł i przez kilka chwil chlipał do szklaneczki, abyśmy mogli w pełni docenić rozmiary jego tragedii. Co prawda, kierownictwo wydawało uprzejmie współczujące dźwięki, było jednak dla mnie jasne, iż nie mają najmniejszego pojęcia, czemu zawdzięczają zaszczyt uczestniczenia w stypie. Ja, rzecz jasna, doskonale wiedziałem, co się święci. Roussel dał się namówić na jeszcze jednego drinka, mężnie otarł łzy i przeszedł do rzeczy. Atak serca, który był bezpośrednią przyczyną zgodu jednego z najwspanialszych osiągnięć natury, został spowodowany przez morderczy wysiłek fizyczny związany z ucieczką przed bezlitosnym, okrutnym, krwiożer- 110 Bolesna strata czym psem. Psem, który, tak się nieszczęśliwie składa, mieszka w tym domu. Beh oui. Właśnie tutaj. Na wszelki wypadek wycofałem się w głąb kuchni. Kierownictwo - całkiem słusznie - zażądało od Roussela dowodów przestępstwa. Bądź co bądź, w dolinie mieszka kilkadziesiąt psów, z których zdecydowana większość ma za sobą bogatą przeszłość kryminalną. Skąd to niezachwiane przekonanie, że oskarżycielski palec jest wyciągnięty we właściwym kierunku? -Ach! - odparł Roussel z gniewnie zmarszczonymi brwiami. - Widziałem tego psa na swoim podwórku. Mogę wam go dokładnie opisać. Natychmiast to uczynił, a ja powiem wam, że bardzo bym nie chciał, żeby coś takiego zdarzyło mi się jeszcze choć raz w życiu: musiałem mianowicie słuchać jak uprzedzony, mściwy stary 111 kłamca oczernia moją osobę i pozwala sobie na krytyczne uwagi dotyczące mego wyglądu. Na dodatek bezwstydnie zmyślał -twierdził na przykład, że tamtego ranka miałem w pysku mnóstwo pierza. A może zjawiłem się z nożem, widelcem i serwetą zawiązaną wokół szyi? - pomyślałem z goryczą. Założę się, że gdyby przyszło mu to do głowy, nie zawahałby się dorzucić również tych szczegółów. Było to najprawdziwsze krzywoprzysięstwo, nie chciało więc pomieścić mi się w głowie, że może mu to ujść na sucho. A jednak tak właśnie się stało. Kierownictwo słuchało jak zaczarowane, Madame od czasu do czasu wydawała ciche okrzyki przerażenia, druga połowa zaś podrywał się co kilka minut, by uzupełnić w szklaneczce łgarza poziom pocieszającego płynu. Nie mogłem na to patrzeć. Powinni byli z miejsca wyrzucić go z domu. Tymczasem - wiem, że mi nie uwierzycie, ale to prawda -skończyło się na tym, że zapłacili mu za tę starą kurę (nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, iż od samego początku nie chodziło mu o nic więcej), kiedy zaś Roussel wreszcie wziął swoją płócienną czapkę i ruszył do wyjścia, traktowali go niemal jak starego przyjaciela. Na tym powinno się wszystko skończyć: łagodna bura dla piszącego te słowa i po sprawie. Tak się jednak nie stało. Wzmocniony napitkiem oraz, ponad wszelką wątpliwość, podochocony zastrzykiem gotówki, zatrzymał się w drzwiach i powiedział coś, od czego krew stężała mi w żyłach: -Wiecie co? Waszego psa można przyuczyć, żeby nie polował na kury. Znam dobry sposób, więc jeśli chcecie, chętnie się tego podejmę. W życiu są takie chwile, kiedy doskonale zdajecie sobie sprawę, że zbliża się nieszczęście, a jednak nie jesteście w stanie uczynić nic, by go uniknąć. Próbowałem wszystkiego - przy-pochlebiałem się na wszelkie możliwe sposoby, symulowałem ostry atak kaszlu, utykałem żałośnie, trzęsłem się pod łóżkiem - niestety, bez rezultatu. Stary sadysta w sobie tylko wiadomy sposób zdołał wmówić kierownictwu, iż chętnie dołoży cegiełkę do wznoszonego z mozołem gmachu mego wykształcenia. Dla mnie jednak sprawa była jasna: finansowa gratyfikacja to było 112 dla niego za mało, pragnął jeszcze zemsty. Słyszałem, że podobnie dzieje się przy rozwodach. Nazajutrz rano, kiedy zawleczono mnie przez pole do akademii Roussela i przekazano w ręce wykładowcy, niebo, stosownie do okoliczności, było zachmurzone i szare. Roussel polecił kierownictwu zgłosić się po mnie za godzinę, kiedy to, jak zapewnił, zastaną całkowicie odmienionego psa, wyzwolonego od niedobrych nałogów i traktującego kury jak powietrze. I wiecie co? Oni mu za to dziękowali. Niewiarygodne, prawda? Ogromnie sobie cenię kierownictwo, niemniej od czasu do czasu nachodzą mnie poważne wątpliwości co do tego, czy potrafią prawidłowo oceniać ludzi. Roussel wprowadził mnie do szopy i zamknął drzwi. Od razu poczułem się jak w swoim pierwszym domu: takie samo klepisko, identyczny wystrój wnętrza. Było tam mroczno i ponuro, dokoła zaś walały się rodowe skarby: przerdzewiałe wiadra, zdezelowany rower, dziurawe worki, porozbijane beczki oraz mnóstwo prehistorycznych narzędzi, które zapewne Roussel zamierzał przekazać w spadku wdzięcznym wnukom. Rozglądając się ukradkiem w poszukiwaniu ewentualnej drogi ucieczki, nagle zdrętwiałem, sparaliżowany widokiem znanej mi doskonale kury. Prezentowała się znacznie gorzej niż poprzedniego dnia, leżała bowiem rozpłaszczona na metalowym stole, głowa zwisała jej bezwładnie, a martwe oko wpatrywało się we mnie nieruchomym, żałobnym spojrzeniem. Za nic nie mogłem pojąć, dlaczego jest właśnie tutaj, zamiast spokojnie gotować się w jakimś garnku. Nawet te najstarsze mogą być całkiem smaczne, trzeba tylko trochę dłużej nad nimi popracować. Roussel chwycił ją za łapy (pamiętam, iż zdziwiłem się, widząc, jak mało szacunku okazuje ukochanej zmarłej), a następnie zbliżył się do mnie i podsunął mi ją pod nos. Bardziej z uprzejmości niż dlatego, żebym był nią zainteresowany, wysunąłem nieco głowę, by obwąchać nieboszczkę, a wówczas on zamachnął się gwałtownie i gdyby nie mój znakomity refleks, dzięki któremu zdołałem się w porę wycofać, z całej siły rąbnąłby mnie nią w głowę. Dziób kury tylko zahaczył mój pysk, co jednak i tak było dość bolesne. 8. Psi żywot 113 Natychmiast zrozumiałem, na czym ma polegać szkolenie. Otóż Roussel w swojej prymitywnej naiwności najwyraźniej sądził, iż kilka ciosów opierzonymi zwłokami pozwoli mu okiełznać instynkt, który rozwijał się od niezliczonych pokoleń. Rzecz jasna, był bez szans, ale o tym nie wiedział, więc natychmiast ponowił atak, wymachując martwą kurą. O rozmiarach jego głupoty niech świadczy fakt, że potrzebował sporo czasu, żeby sobie uświadomić, iż stanowiłbym znacznie łatwiejszy cel, gdyby mnie uwiązał. Nastąpiła przerwa w działaniach wojennych, podczas której Roussel z narastającą irytacją grzebał wśród rupieci w poszukiwaniu linki albo sznurka, ja zaś trzymałem się od niego tak daleko, jak było to możliwe. W końcu chyba sobie przypomniał, gdzie leży to, czego szuka (przypuszczalnie w sejfie pod łóżkiem), ponieważ opuścił szopę, mamrocząc coś nieżyczliwie pod nosem, i starannie zamknął za sobą drzwi. Zostałem sam na sam z martwą kurą. Nadzwyczajne sytuacje wymagają nadzwyczajnych rozwiązań. Jak może pamiętacie, w szopie było klepisko; nieobecność Roussela trwała na tyle długo, że zdążyłem wykopać w najciemniejszym kącie grób, w którym z powodzeniem ukryłem trupa -z wyjątkiem jednej upartej nogi, która za nic nie chciała się tam zmieścić. Przyczyną był albo rigor mortis, albo zbyt mała głębokość grobu. Tak czy inaczej, sprytnie rozwiązałem problem, siadając na mogile i zasłaniając sobą sterczącą oskarży-cielsko kończynę. W takiej właśnie pozycji zastał mnie Roussel, kiedy wreszcie wrócił z postronkiem. Co bystrzejsi z was zorientowali się już zapewne, iż mój plan nie był do końca doskonały. Jego największa wada ujawniła się w chwili, kiedy Roussel ruszył w moim kierunku, by mnie uwiązać. Rzecz jasna, natychmiast usunąłem się z kąta, a jego oczom ukazała się wtedy wystająca z ziemi kurza noga. Żałuję, że nie mogliście podziwiać wyrazu jego twarzy, cieszcie się natomiast, iż nie słyszeliście, co powiedział. Ujmując rzecz najkrócej jak można: był zaskoczony. Cisnął sznurek na ziemię, ukląkł i zaczął rękami rozkopywać grób, żeby wydobyć pomoc dydaktyczną i kontynuować naukę. Taki właśnie widok 114 ujrzało kierownictwo, które akurat wtedy zjawiło się po mnie: Roussel na kolanach, grzebiący w ziemi, z zadnią częścią wypiętą w kierunku drzwi. Nie interesowało mnie, co będzie dalej. Jak tylko drzwi się otworzyły, wyprysnąłem na zewnątrz i co sił w łapach pognałem przez pola do domu. Jedyną pamiątką, jaka została mi po tej przygodzie, było zadraśnięcie na pysku. Wkrótce potem wróciło także kierownictwo, wszystko zostało mi wybaczone - jak zawsze - ja zaś z satysfakcją dodam, iż kiełkujące przyjazne stosunki z Rousselem uległy gwałtownemu zerwaniu. Od czasu do czasu widuję go z daleka, on zaś nieodmiennie ciska wtedy we mnie kamieniem, ale ma ogromne problemy z trafieniem do celu. Czy wyciągnąłem z tego zdarzenia jakąś naukę? Oczywiście! Nigdy nie podchodź do człowieka uzbrojonego w martwą kurę. W dziele zatytułowanym „Sztuka wojenna" wspomina się coś o konieczności unikania starcia z przeważającymi siłami przeciwnika. Gdybyście byli zainteresowani, to autor nazywa się Sun Tzu. Radosny świat piłek Pewien przyjaciel rodziny, który odwiedza nas od czasu od czasu, należy do nielicznych znanych mi ludzi, którzy, podobnie jak ja, lubią odprężyć się pod stołem. Nie dla niego oficjalna twardość krzesła i uprzejme pogaduszki. Zdarzało się wielokrotnie, że po obfitym posiłku zsuwał się łagodnie z krzesła i dołączał do mnie na podłodze. Jeśli nie wierzycie, to istnieją zdjęcia, które to potwierdzą. Co prawda, utrzymuje, iż w pozycji leżącej znacznie lepiej mu się trawi, ja jednak podejrzewam, że w rzeczywistości pragnie spędzić trochę czasu w sympatycznym, spokojnym towarzystwie, by odetchnąć po słownej szermierce na górnym pokładzie. Bez względu na to, jak jest naprawdę, wyczuwam w nim bratnią duszę. Tak się również składa, iż jest jakąś ważną osobistością w brytyjskim światku tenisowym - zdaje się, że głównym chłopcem do podawania piłek w Queens Club albo sprzątaczem w tamtejszym barze. Nie jestem pewien. W każdym razie, dzięki swojej pozycji ma zapewniony wstęp na coroczny turniej, który odbywa się kortach Queens Club, gdzie całkiem dosłownie ociera się o graczy i członków rodziny królewskiej oraz może nawet korzystać z toalet dla VIP-ów, co, jak rozumiem, jest zaszczytem zarezerwowanym dla nielicznych szczęśliwców. Dowiedziałem się tego wszystkiego podczas długiej pogawędki pod stołem po wyjątkowo obfitym obiedzie. 117 Od czasu do czasu lubię sobie coś pożuć. Chyba już kiedyś wspomniałem, że od czasu do czasu lubię bie coś pożuć, najchętniej coś żywego, lecz w tym celu muszę coś najpierw złapać, a nie wiedzieć czemu, kierownictwo za-ryczaj nie pochwala takiego zachowania. W związku z tym, ute de ?????, muszę zadowalać się przedmiotami nieożywio-rmi, takimi jak patyki, koc labradorzycy albo obuwie gości. większości wypadków stanowią zaledwie nędzną namiastkę, e pewnego razu udało mi się wejść w posiadanie pluszowego isia. Niestety, podczas starcia nie stawiał zbyt zaciętego opo-., później zaś było wiele rozpaczy i lania łez nad jego szczątka-i, co ostatecznie doprowadziło do skazania zwycięzcy na parę »dzin odosobnienia. Na domiar złego w dzisiejszych czasach kie zabawki są robione wyłącznie z tworzyw sztucznych, związku z czym nabawiłem się ostrej niestrawności. Ci z was, :órzy kiedykolwiek mieli nieszczęście zjeść ośmiornicę w ta-ej włoskiej restauracji, doskonale wiedzą, o czym mówię. Krótko po incydencie z misiem otrzymałem pierwszą teniso-ą piłkę i natychmiast ogromnie ją polubiłem. Okrągła, spręży-a i nie za wielka, tak że można trzymać ją w pysku i jednocze-de ujadać, na wiele tygodni stała się moim nieodłącznym warzyszem. Rozumiecie więc chyba, jak mocno poczułem się atknięty, kiedy któregoś dnia zjawił się dostojnik z Queens lub, popatrzył na moją piłkę i pogardliwie wydął wargi. -Wyjątkowo mierna jakość - oświadczył. - Poza tym jest ły-l, brudna i zdeformowana. 118 Cóż, to samo dałoby się powiedzieć o wielu gościach, którzy przewijali się przez nasz dom, lecz ja nie znajduję najmniejszej przyjemności w rzucaniu niezasłużonych obelg. Staram się być życzliwy wobec wszystkich ludzi, naturalnie pod warunkiem, że potrafią się zrewanżować herbatnikami. Kilka dni później, kiedy już jako tako doszedłem do siebie po miażdżącej krytyce, jakiej został poddany mój sprzęt rekreacyjny, listonosz dostarczył wielką paczkę zaadresowaną do mnie. Przy okazji pozwolił sobie na kilka niewybrednych i całkowicie zbędnych komentarzy dotyczących faktu, że mogę mieć problemy ze złożeniem wymaganego przepisami podpisu. Kiedy sycił się swoim wątpliwej wartości poczuciem humoru, wymknąłem się cichcem na ganek i podniosłem tylną łapę przy torbie z niedorę-czoną jeszcze pocztą, którą tam zostawił. Zemsta jest wilgotna. Wróciwszy do domu zastałem paczkę otwartą i kierownictwo pogrążone w lekturze listu opisującego jej zawartość. Paczka zawierała kilkadziesiąt piłek tenisowych, wciąż jeszcze pokrytych delikatnym żółtym meszkiem i noszących ledwo dostrzegalne ślady używania. Nie były to jednak ot, takie sobie piłki. Według informacji zawartych w liście, piłki te zyskały międzynarodową sławę, występowały bowiem w telewizji. Używano ich w finałowym pojedynku mężczyzn podczas ostatniego turnieju Wyjątkowo mierna jakość 119 na kortach Queens Club, nasz człowiek zaś zebrał je, jeszcze ciepłe od podskoków, i przysłał mi w prezencie. Początkowo po prostu siedziałem, gapiłem się na nie i puchłem ze szczęścia. Ponieważ do tej pory miałem zaledwie jedną piłkę, widok takiego ich mnóstwa napełnił mnie cudownym poczuciem bogactwa. Założę się, iż podobne uczucie ogarnia francuskich polityków, kiedy zaraz po wybraniu na wysoki urząd zaczyna się dla nich życie w świecie luksusowych chateaux, limuzyn i kawioru. Nic dziwnego, że trzymają się władzy nawet wtedy, kiedy już od dawna powinni być pensjonariuszami domów spokojnej starości. Na ich miejscu postępowałbym tak samo. Grzebałem wśród piłek, by wybrać sobie faworytkę na ten dzień, kiedy nagle moją uwagę zwróciły intrygujące różnice w sygnałach, jakie wysyłały memu nosowi. Jeśli kiedykolwiek obserwowaliście mecz tenisowy (wiem, że niektórzy ludzie czynią tak wtedy, kiedy nie mają nic innego do roboty), to z pewnością zwróciliście uwagę, że gracze zazwyczaj trzymają w kieszeniach jedną lub dwie zapasowe piłki. W tym ciemnym i ciepłym miejscu następuje coś w rodzaju osmozy i piłki wchłaniają nieco woni wydzielanej przez umięśnione, spocone udo. Ktoś, kto tak jak ja dysponuje czułym powonieniem, jest później w stanie zidentyfikować właściciela uda - nie po nazwisku, r^ecz jasna, ale według miejsca pochodzenia. Zaprzęgłszy do roboty zdolności dedukcyjne, zdołałem w krótkim czasie podzielić piłki na dwie części: te po lewej wyraźnie trąciły Starym Światem, charakteryzowały się wonią o skomplikowanej, bogatej fakturze, z wyraźnymi germańskimi akcentami i niewielką domieszką bezalkoholowego piwa, te po prawej stronie natomiast emanowały zapachami Czarnego Lądu, suchego i gorącego, okraszonymi odświeżającą nutą sawanny. Co prawda nie jestem w stanie podać wam nazwisk, jeśli jednak sprawdzicie w rocznikach pism sportowych, dowiecie się bez trudu, że w tamtym roku w finale spotkali się Niemiec i reprezentant Republiki Południowej Afryki. Gem, set i mecz dla mnie. Fascynujące, nieprawdaż? Gdyby kogoś interesowała moja opinia, to właśnie na tym polega jeden z nielicznych interesujących aspektów tenisa. Po- 120 Zaprzągłem do roboty zdolności dedukcyjne dobnie jak w większości tak zwanych dyscyplin sportowych, tu także niewłaściwie pojęto jej podstawowe zasady. Moim zdaniem każda gra polega przede wszystkim na tym, żeby jak najprędzej zdobyć piłkę, po czym znaleźć jakiś spokojny kącik, gdzie można się zająć jej metodycznym niszczeniem. Tymczasem, co wyrabiają z piłką ci wysoko opłacani, dziwacznie poubierani ludzie? Kopią ją, podbijają, rzucają, kozłują nią, wkładają do kosza, turlają do dziurki w ziemi i wyczyniają różne inne głupoty, po czym albo podskakują jak szaleni, obcało-wują się i poklepują po plecach, albo wpadają w depresję, siadają w kącie i rozpaczają. Doprawdy, trudno uwierzyć, że są dorośli. Niektórzy znani mi pięciolatkowie zachowują się znacznie rozsądniej. Nie chcę jednak, byście pomyśleli, że obca jest mi wszelka chęć sportowej rywalizacji. Opracowałem własną wersję gry w piłkę, która dostarcza mi wielu godzin niewinnej rozrywki, uczestniczącym zaś w niej ludziom pozwala zapomnieć o istnieniu alkoholu i powstrzymuje przed wstąpieniem na drogę występku. Poza tym, zawsze wygrywam, czyli jest tak, jak być powinno. Najpierw wybieram jakieś położone wysoko miejsce. Może to być podest na schodach, murek, słupek przy basenie -cokolwiek, byle znacznie górowało nad najbliższą okolicą. Bez- 121 sprzecznie najlepsze są schody, a to z powodu ich dobroczynnego działania na układ naczyniowy... ale o tym za chwilę. Z piłką w pysku sadowię się w upatrzonym miejscu, pochylam głowę i zamieram w bezruchu niczym sęp oczekujący cierpliwie, aż zdechnie jego śniadanie. Prędzej czy później tym niezwykłym zachowaniem ściągam na siebie uwagę. „Co robi Zuch?" - pytają, albo: „Chyba nie będzie rzygał?". Czując na sobie zaintrygowane spojrzenia, powoli otwieram pysk i uwalniam piłkę, która toczy się po schodach lub spada do basenu w jego najgłębszej części. Ja nadal trwam bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w oddalającej się piłce. To chwila pełna skupienia i napięcia. Chwila pełna skupienia i napięcia Napięcie trwa tak długo, aż wreszcie ktoś ruszy głową i domyśli się, na czym polega gra. Polega ona mianowicie na tym, żeby dogonić piłkę i dostarczyć mi ją. Jeśli widzowie są wyjątkowo nierozgarnięci (wierzcie mi, zdarzały się wyjątkowo tępe okazy), nie obejdzie się bez krótkiego szczeknięcia oznaczającego początek zabawy. Kiedy piłka trafia z powrotem do mego pyska, czekam parę minut, aby emocje opadły, a gracze nieco odpoczęli, po czym powtarzam całą rzecz od początku. Wspomniałem wcześniej o schodach. Stanowią one podwójną atrakcję ze względu na hałas i okazję do zdrowego wysiłku fizycznego, a więc czegoś całkowicie odmiennego od uprawianych z zamiłowaniem przez gości ćwiczeń polegających na zginaniu łokci przy stole i zawodów w trójboju siłowym, w których rolę 122 ciężarów pełnią łyżka, nóż i widelec. Spadająca i podskakująca piłka wydaje rozkoszne odgłosy, ten zaś, kto ją chwyci, musi się wspiąć po schodach, by mi ją zwrócić. Każdy lekarz powie wam bez wahania, że jest to wyjątkowo zdrowe dla nóg i płuc. Przyznam jednak szczerze, iż zdarzają się dni, kiedy jestem zupełnie bez formy. Piłka, jak wszyscy wiemy, potrafi niekiedy odbić się w zupełnie nieprzewidzianym kierunku i zniknąć bezpowrotnie w krzakach, albo goście zanadto są zajęci napitkami, żeby poświęcić grze wystarczająco wiele uwagi. Myślę, że to właściwa chwila, by przytoczyć inspirujący przykład zaangażowania i woli zwycięstwa za wszelką cenę. Był to jeden z tych dni, kiedy w żaden sposób nie byłem w stanie zakłócić przebiegu libacji. Podskakiwałem na schodach, wypuszczałem piłkę, poszczekiwałem - wszystko na próżno. Zabawa trwała w najlepsze. Posunąłem się nawet do tego, że sam pobiegłem za piłką (zapytajcie pierwszego z brzegu tenisistę, a powie wam, że to jeszcze większa hańba, niż gdybyście musieli kupić sobie rakietę za własne pieniądze). Jednak w przeciwieństwie do nich, zamiast wybuchnąć płaczem i wezwać kierownika obiektu, postanowiłem sięgnąć po środki radykalne. Goście - było ich ośmioro albo dziesięcioro, na rozmaitych etapach opilstwa - siedzieli wokół niskiego stolika, rozprawiali o uciążliwościach życia, obżerali się zakąskami i co chwila wyciągali szklaneczki po dolewkę. Nikt nie zauważył, kiedy bezszelestnie jak zjawa przeciskałem się przez gąszcz nóg i ramion w kierunku stolika. A potem - bach, włożenie do kosza! - wrzuciłem piłkę do miski z tapenadą. Jak może wiecie, jest to coś w rodzaju tłustej zupy z czarnych oliwek, która doskonale się rozpryskuje. Efekt był taki, że siedzący najbliżej wyglądali, jakby mieli czarną ospę. Zapadła cisza tak głęboka, że było słychać odgłos opadających szczęk. Dla tej chwili warto było ponieść karę, tym bardziej że od tej pory wystarczy, bym wziął w zęby jakąkolwiek piłkę, a natychmiast zaczynam być traktowany z szacunkiem należnym prawdziwemu mistrzowi. Jeżeli nigdy nie kosztowaliście piłki tenisowej maczanej w tapenadzie, to polecam. Przepis na zamówienie. ] ? Dziewczyna z sąsiedztwa Niełatwo mnie zawstydzić. W zatłoczonym pokoju czuję się jak u siebie, bez problemu nawiązuję kontakt z nieznajomymi, z wdziękiem przyjmuję komplementy. Z jednym wyjątkiem. „Tylko spójrzcie na Zucha. Wygląda jak ktoś z rodziny". Już setki razy słyszałem tę idiotyczną uwagę, lecz wciąż nieodmiennie przyprawia mnie o mdłości. Natychmiast zadaję sobie pytanie: Ciekawe, jak kto konkretnie? Raczej nie jak Madame, choćby ze względu na oczywistą różnicę płci, z czego wynika, iż w grę wchodzi wyłącznie druga połowa, a jeśli ktoś uważa, że to komplement, to wybrał sobie niewłaściwego psa. Nie ulega wątpliwości, że druga połowa jest pod wieloma względami godzien podziwu - na przykład lubi długie spacery i szczodrą ręką rozdziela pożywienie. Równocześnie jednak on pierwszy przyzna, że cierpi na krótkowzroczność, brakuje mu owłosienia na twarzy, ma fatalną koordynację ruchową, jest całkowicie bezużyteczny podczas gonitw za królikami oraz często pada ofiarą przedłużających się ataków nieróbstwa. Znacie mnie już chyba wystarczająco dobrze, aby zrozumieć, dlaczego nie uważam, by takie porównanie było dla mnie zaszczytne Coś jednak chyba jest w teorii, według której ludzie i psy dzielą te same przypadłości psychiczne, niekiedy zaś także fizyczne, czego najlepszy dowód stanowiła niedawna wizyta Svc na, kieszonkowego Szweda, który zjawił się ?nas ze swym odrażającym psem rasy corgi, Ingmarem. Pragi J>d razu zaznaczyć, 125 Dziewczyna z sąsiedztwa Niełatwo mnie zawstydzić. W zatłoczonym pokoju czuję się jak u siebie, bez problemu nawiązuję kontakt z nieznajomymi, z wdziękiem przyjmuję komplementy. Z jednym wyjątkiem. „Tylko spójrzcie na Zucha. Wygląda jak ktoś z rodziny". Już setki razy słyszałem tę idiotyczną uwagę, lecz wciąż nieodmiennie przyprawia mnie o mdłości. Natychmiast zadaję sobie pytanie: Ciekawe, jak kto konkretnie? Raczej nie jak Madame, choćby ze względu na oczywistą różnicę płci, z czego wynika, iż w grę wchodzi wyłącznie druga połowa, a jeśli ktoś uważa, że to komplement, to wybrał sobie niewłaściwego psa. Nie ulega wątpliwości, że druga połowa jest pod wieloma względami godzien podziwu - na przykład lubi długie spacery i szczodrą ręką rozdziela pożywienie. Równocześnie jednak on pierwszy przyzna, że cierpi na krótkowzroczność, brakuje mu owłosienia na twarzy, ma fatalną koordynację ruchową, jest całkowicie bezużyteczny podczas gonitw za królikami oraz często pada ofiarą przedłużających się ataków nieróbstwa. Znacie mnie już chyba wystarczająco dobrze, aby zrozumieć, dlaczego nie uważam, by takie porównanie było dla mnie zaszczytne. Coś jednak chyba jest w teorii, według której ludzie i psy dzielą te same przypadłości psychiczne, niekiedy zaś także fizyczne, czego najlepszy dowód stanowiła niedawna wizyta Sve-na, kieszonkowego Szweda, który zjawił się u nas ze swym odrażającym psem rasy corgi, Ingmarem. Pragnę od razu zaznaczyć, 125 zanim dobierze mi się do skóry jakieś Towarzystwo Ochrony Szwedów Przed Zniesławieniami, że generalnie nic nie mam przeciwko tej nacji. Ogólnie rzecz biorąc, to bardzo mili ludzie, a do tego robią niezłe kanapki z rybą. Niestety, jeśli chodzi o Svena, to jest on potworem pod każdym względem z wyjątkiem rozmiarów: agresywny, apodyktyczny, zarozumiały, hałaśliwy i wiecznie zadowolony z siebie. Ma także wyjątkowo krótkie nogi, stąpa zaś dumnie jak paw. Co bystrzejsi spośród was spostrzegli zapewne, że identyczny opis, od agresji poczynając, a na dumnym chodzie kończąc, mógłby się odnosić do dowolnego przedstawiciela rasy corgi, czyli całkowicie nieudanego eksperymentu natury. Doprawdy, kiedy siedzieli obok siebie na kanapie, puszyli się i kłapali jak najęci paszczękami, podobieństwo było wręcz niesamowite! Druga połowa też chyba to zauważył, kiedy bowiem wróci! od barku z kieliszkiem wódki w jednej ręce i psim ciasteczkiem w drugiej, przez chwilę nie mógł się zdecydować, co komu podać. Odbiegam jednak od tematu. Być może zaskoczy was to, co teraz powiem, ponieważ zdążyliście już chyba zauważyć, iż nie darzę szczególnym szacunkiem psów poruszających się blisko powierzchni ziemi. Istotnie, tak właśnie jest i nie zamierzam się tego wypierać - pętają się pod nogami i niekiedy potrafią boleśnie uszczypnąć - ale przecież zdarzają się wyjątki. Moje myśli zaczęły coraz częściej wracać do nieśmiałego klejnociku, który niedawno odkryłem, czyli do obdarzonej uroczą bródką dziewczyny z sąsiedztwa. Przez kilka tygodni po pierwszym spotkaniu wymykałem się do niej przy każdej okazji, w nadziei, że uda nam się znaleźć rozwiązanie gnębiącego nas problemu. Tak się składa, że prawdziwa miłość zawsze napotyka na swojej drodze niezliczone przeszkody, o czym przekonał się choćby pewien pekińczyk, kiedy zapałał romantycznym uczuciem do poduszki na kanapie, wierzyłem jednak głęboko, iż pomysłowość ostatecznie zatriumfuje. Każdy doświadczony generał albo włamywacz powie wam bez wahania, że kluczem do sukcesu jest prawidłowo przeprowadzone rozpoznanie. W związku z tym spędziłem wiele godzin 126 w krzakach na zboczu wzniesienia za zabudowaniami, obserwując i czekając na moment juste. Codziennie rano powtarzał się ten sam rytuał: pani domu najpierw wyprowadzała mą wybrankę (jeśli dobrze dosłyszałem, nazywała się Fifine) na dystyngowany spacerek po polu, a następnie uwiązywała ją przy tylnych drzwiach domu. Któregoś dnia postanowiłem sprawdzić funkcjonowanie systemów obronnych i, ukryty w krzakach, wydobyłem z siebie tęskny miłosny zew. Fifine żywo zastrzygła uszkami, a następnie - tak mi się przynajmniej wydawało - posłała całusa w kierunku, z którego dobiegł mój głos, ledwo jednak zdążyłem zbiec do połowy zbocza, kiedy otworzyły się drzwi i stanęło w nich miotające obelgi uosobienie nieżyczliwości, uzbrojone w nóż do krajania mięsa. Taka sytuacja powtarzała się wielokrotnie, kolejne szturmy na Fifine odpierał stary nietoperz z kuchni, aż pewnego dnia wydarzyło się coś, co znacznie ostudziło moje zapały i kazało mi się zastanowić, czy nie postąpiłbym rozsądniej, szukając szczęścia gdzie indziej. Była to pora przedwieczornej sjesty. Właściciel posesji zwykł wtedy odpoczywać po trudach dnia w cieniu drzewa, ze szklaneczką w ręce. Niekiedy spuszczał Fifine i we dwójkę podziwiali chylące się ku zachodowi słońce, choć powiem wam szczerze, że chyba nigdy nie zdołam pojąć, dlaczego, mając mnie do dyspozycji, wolała jednak pozostać u jego stóp. Kobiety są nieobliczalne: nie możesz się od nich opędzić, chwilę potem zaś słyszysz, że masz się trzymać od nich z daleka. Podobno ma to jakiś związek z księżycem. Tak czy inaczej, siedzieli sobie pod drzewem, kiedy nagle otworzyły się tylne drzwi i wyszedł z nich nie kto inny, jak profesor Roussel z kurzej akademii we własnej osobie, a z nim pies będący zapewne potomkiem długiej linii gryzoni: korpulentny, na krótkich łapach, ze spiczastym pyskiem, całkowicie nieatrakcyjny. Takich jak on widuje się niekiedy na plakatach ostrzegających przed wścieklizną. Było oczywiste, że wszyscy dobrze się znają, mężczyźni bowiem natychmiast przystąpili do opróżniania butelki, Fifine i Tłuscioch zaś zaczęli dokazywać w trawie. Odebrałem to jako dotkliwy cios, najgorsze jednak miało dopiero nadejść. 127 Mężczyźni byli tak bardzo zajęci sączeniem syropu na kaszel i tak głęboko pogrążeni w rozmowie, że nie zauważyli tego, co ja widziałem aż nadto wyraźnie. Fifine, która zachowywała się jak podochocona osóbka lekkich obyczajów, odciągała towarzysza zabawy coraz dalej od drzewa, za dom - podbiegała, przeskakiwała nad nim (nic trudnego), turlała się po ziemi, podrywała na łapy i uciekała, by za chwilę powrócić. Takie zachowanie można określić tylko w jeden sposób: mało wyrafinowana prowokacja seksualna. Równie dobrze mogła po prostu chwycić go za kark i zaciągnąć w jakieś ustronne miejsce. Jej postępowanie wywoływało mój głęboki niesmak, sami jednak wiecie, jak to jest, kiedy dzieje się coś okropnego, a zarazem fascynującego: nie sposób oderwać wzroku. Odarty ze złudzeń Wrodzona skromność każe mi opuścić zasłonę milczenia na to, co zobaczyłem potem, ale powiem tyle, że Fifine dopadła go wreszcie za krzakiem róż, po czym wróciła do stóp właściciela niczym Panna Porządnicka po wyczerpującej partii krykieta. Odarty ze złudzeń, ze złamanym sercem, przygnębiony i roztrzęsiony, wróciłem do domu. Na szczęście, przypadkowo udało mi się odnaleźć wielką kość szpikową zakopaną jakiś czas temu przez labradorzycę, więc dzień nie był całkowicie stracony, lecz 128 nie ulega wątpliwości, iż nie dałoby się nazwać go udanym. Nie najlepsza opinia, jaką żywiłem do psów o krótkich łapach, znalazła pełne uzasadnienie. To niewolnicy ulotnych rozkoszy, do tego całkowicie pozbawieni dobrego smaku. Wykreśliłem Fifine z listy przyszłych atrakcji i postanowiłem poszukać sobie bardziej odpowiedniej towarzyszki - mogłaby nią być któraś z sióstr dobermanek, które w niedzielne poranki widuję w lesie. Albo nawet obie. Nie jestem egoistą. O Fifine przypomniałem sobie dopiero późną jesienią, w bardzo nieprzyjemnych okolicznościach. Na wieczór nie przewidziano żadnych obowiązków towarzyskich, więc byliśmy en familie - ogień w kominku, kolacja na kuchennym stole, stare suki pochrapywały na swoich legowiskach - kiedy nagle rozległo się pukanie do drzwi. Kierownictwo nie lubi, gdy przeszkadza mu się w porze przyjmowania posiłków, szczególnie zaś, kiedy zjawia się niezapowiedziany gość. Madame wznosi wtedy oczy ku niebu, druga połowa mamrocze pod nosem przekleństwa, a raz zdarzyło się nawet, że oboje ukryli się w sypialni i udawali, że nie ma ich w domu. Tym razem jednak pukanie nie ustawało, aż wreszcie druga połowa został oddelegowany, żeby odesłać intruza do wszystkich diabłów. Zawiódł na całej linii, co mu się często zdarza. Obawiam się, że to przez brak instynktu zabójcy; nieraz wydawało mi się, że powinienem nauczyć go gryźć. Wrócił bardzo szybko, zaraz za nim zaś pojawiła się znajoma skarlała postać: właściciel Fifine z czapką w dłoni i chmurą na czole. Jak tylko zobaczył mnie wygrzewającego się przy ogniu, chmura wyraźnie zgęstniała. Ledwo zdążył się przedstawić jako monsieur Poilu, a już zaczął się wprawiać w stan niezdrowej ekscytacji, wymachując czapką w moim kierunku i w przesadnie dramatyczny sposób odgrywając rolę ciężko skrzywdzonego człowieka. - Moja najdroższa Fifine... jest dla mnie jak córka, ponieważ Opatrzność nie obdarzyła nas potomstwem... została zbrukana, zhańbiona, w brutalny sposób odebrano jej dziewictwo! Teraz jest brzemienna, a ja widzę tutaj rozbuhanego łotra, który dopuścił się tego niecnego czynu. - Na wypadek, gdyby ktoś go nie zrozumiał, podszedł i wycelował we mnie drżący palec, po 9. Psi żywot 129 czym ciągnął przemowę: - To on, ten łajdak, i do tego jaki wielki! Kiedy pomyślę, że on i moja Fifine... taka drobniutka, bezbronna... ąuelle horreur, zrujnowane życie... moja małżonka w szoku i rozpaczy po kosztownej wizycie u weterynarza, cała rodzina pogrążona w desperacji... Umilkł, ponieważ zabrakło mu natchnienia i powietrza w płucach, dzięki czemu miałem czas zastanowić się nad zdumiewającą niesprawiedliwością, jaka mnie spotkała. Nie dość, że byłem zupełnie bez winy (choć nie dlatego, żebym nie próbował szczęścia), to jeszcze na własne oczy widziałem całe zdarzenie i mogłem zaświadczyć, że jeśli ktoś stracił tam niewinność, to na pewno nie Fifine, tylko raczej mały Tłuścioch. Jak tylko przeanalizowałem wydarzenia tamtego wieczoru, wszystko stało się dla mnie jasne: Poilu z pewnością dowiedział się od swego przyjaciela Roussela o aferze z bezcenną kurą i dostrzegł szansę na uzyskanie znaczącej finansowej zapomogi, która, po opłaceniu żonie wizyt u ginekologa i wykupieniu w aptece ta- Oskarżenie o ojcostwo 130 bletek przeciwko migrenie, wystarczyłaby jeszcze na przyzwoitą kolację. Krótko mówiąc, zanosiło się na powództwo o alimenty. Być może uznacie, iż zbyt szybko dochodzę do cynicznych konkluzji, ale dobrze znam tych ludzi i zapewniam was, że uważają swoje portfele za narządy najistotniejsze dla prawidłowego funkcjonowania organizmu. Rzecz jasna, kierownictwo nie miało pojęcia o tym, jak naprawdę przedstawiała się sytuacja, toteż siedziało i kiwało ponuro głowami, podczas gdy Poilu przechadzał się po pokoju, tarł zmarszczone czoło, ocierał usta i rozprawiał o rozmiarach popełnionego przestępstwa. Byłem niemal pewien, że lada chwila wydobędzie z kieszeni rachunek, ale w końcu skończyła mu się wena, zatrzymał się przede mną i wbił we mnie oskarży-cielskie spojrzenie. Męska pierś falowała mu ze wzruszenia... albo z pragnienia. Długotrwałe tyrady miewają niekiedy takie działanie. Jednak tym razem kierownictwo nie pospieszyło od razu z pocieszeniem w postaci butelki, lecz zaczęło zadawać pytania. Czy był świadkiem zdarzenia? Kiedy dokładnie miało miejsce? Czy aby na pewno tego niegodnego czynu nie dopuścił się inny pies? Gdyby dać wiarę słowom Poilu, to przez cały czas obserwował rozwój wydarzeń z notesem w ręce, zapisując kompromitujące szczegóły. W swoim zaperzeniu popełnił jednak błąd, wspomniał bowiem po raz kolejny o niepozornych rozmiarach Fifine, najprawdopodobniej po to, by wywołać u publiczności współczucie i poczucie winy. Kierownictwo zadało wówczas pytanie, na które czekałem: jakiej dokładnie wielkości jest Fifine? -Ach, to słodkie maleństwo, drobiażdżek, prawdziwa okruszyna... - zagruchał Poilu, wykonując rękami obrazowe gesty, na podstawie których można było wyobrazić sobie coś niewiele większego od wyrośniętej złotej rybki. -W takim razie - skontrowało kierownictwo - jak mogło dojść do połączenia z naszym psem? Jak sam pan widzi, jest znacznie większy od pańskiej Fifine. Ta okoliczność ogromnie utrudniłaby im zadanie. 131 Tak też było w istocie, jeśli jeszcze pamiętacie. Czyniłem, co mogłem, by pokonać przeszkody piętrzone przez naturę -niestety, bez powodzenia. No, to po wszystkim, pomyślałem. Gem, set i mecz dla gospodarzy, moje dobre imię oczyszczone, Poilu zdemaskowany jako oszust i szantażysta. Ziewnąłem, a następnie przewróciłem się na drugi bok, sądząc, że awantura dobiegła końca. Ale Poilu nie wyszedł. Zażądał skrzynki, a gdy druga połowa przytaszczył z garażu pustą skrzynkę po winie, oszczerca ustawił ją na podłodze, położył na niej swoją czapkę i powiedział: -A teraz proszę przyprowadzić tu swojego psa. Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony, ja czy kierownictwo, lecz mimo to postanowili zadośćuczynić życzeniu starego łotra, postawili mnie na łapy i podepchnęli do skrzynki. Jej górna krawędź, a więc i czapka, znajdowały się mniej więcej na wysokości mojej piersi, co wprawiło Poilu w doskonały nastrój. Kilka razy obszedł mnie dokoła, kiwając z satysfakcją głową i pomrukując pod nosem. -Tak jak myślałem - przemówił wreszcie. - Proszę sobie wyobrazić, że czapka to moja maleńka Fifine. W tej chwili jest niemal na takiej samej wysokości jak państwa pies, a w takiej sytuacji wszystko jest możliwe. Tak właśnie myślałem - powtórzył. - W ten sposób stało się to, co się stało. Nie wierzyłem własnym uszom, kierownictwo zaś miało spore problemy z zachowaniem powagi. Jeszcze chwila, a Poilu byłby gotów przysiąc z ręką na sercu, że widział, jak skradam się przez pole, ciągnąc za sobą skrzynkę po winie, drabinę albo przynajmniej drewniany kozioł! Zapewne tak by uczynił, gdyby nie to, że Madame przypomniała sobie o roń de porc w piekarniku. Zazwyczaj jest bardzo zrównoważoną kobietą, kiedy jednak coś zagraża przygotowywanym przez nią potrawom, staje się dość nerwowa. -Wierutne bzdury - oświadczyła, po czym majestatycznie oddaliła się do kuchni, zostawiając drugą połowę sam na sam z Poilu, żeby mogli do woli mierzyć się nieprzychylnymi spojrzeniami. 132 Przez jakieś pięć minut wymieniali sprzeczne poglądy, aż wreszcie Poilu zorientował się, że już od dawna powinien być w łóżku i że nie ma co liczyć na pieniądze. -To jeszcze nie koniec - oświadczył. - Jeszcze o mnie usłyszycie! Odgarnął z czoła zmierzwione włosy, zatknął czapkę na głowie i odszedł. Nigdy o nim nie usłyszeliśmy. Przyczyna stała się aż nadto oczywista, kiedy Fifine wreszcie powiła gromadkę istot, które tylko ślepa matka mogłaby obdarzyć miłością. Zobaczyłem je któregoś dnia podczas spaceru z drugą połową: szarobure, brzuchate, krótkonogie karły, wypisz, wymaluj ojciec. Pozew oddalony. Po ich zapachach ich poznacie No i znowu. Na dzisiejszy wieczór zaplanowano soiree, przyjęcie, zgromadzenie kulturalnych i bywałych w świecie ludzi, którzy będą się przerzucać epigramami przy stole i z wdziękiem żonglować piłeczką konwersacji. Takie, w każdym razie, jest optymistyczne założenie. Zobaczymy, jak będzie naprawdę. Tymczasem kierownictwo, jak zazwyczaj w takich okolicznościach, wykazuje oznaki paniki, obserwując zaś przygotowania gospodarzy, można zacząć poważnie wątpić w sens przyjmowania gości. Druga połowa przynosi z piwnicy ogromne ilości wina, rzucając uszczypliwe uwagi na temat efektów, jakie spożycie tego trunku wywoła u niektórych uczestników przyjęcia. Madame, która właśnie w mękach kończy rodzić souffle, karci go słowami: „Przecież to nasi przyjaciele!", na co druga połowa odpowiada zgryźliwym tonem, że chciałby się zaprzyjaźnić w życiu chociaż z jednym abstynentem. Madame nie pozostaje mu dłużna, i tak w kółko. Daje mi się do zrozumienia, że moja obecność w kuchni jest niepożądana, a ponieważ i tak pełno w niej stóp, które mogą stanowić poważne zagrożenie, wycofuję się do ogrodu i pogrążam w melancholijnych rozważaniach. Dlaczego ludzie jadają stadnie? Kiedy rodzi się w nich ta potrzeba? Z pewnością nie ma jej, kiedy są młodzi, lecz jest to chyba jedyna pozytywna rzecz, jaką można powiedzieć o dzieciach. Dzieci zazwyczaj jedzą samotnie, czyniąc to wyjątkowo niestarannie, dzięki czemu zawsze można liczyć na jakiś kąsek, 135 który spadnie z góry. Poza tym całkowicie zgadzam się z W. C. Fieldsem, który na pytanie, czy lubi dzieci, odparł: „I to bardzo. Szczególnie gotowane". Miał rację. To w zdecydowanej większości nieprzewidywalne małpiatki, których ulubioną rozrywką jest wyszarpywanie psom wąsów lub odkręcanie uszu, choć przyznam, że kiedy na podłogę spada solidna porcja mielonej cielęciny, jestem gotów im wiele wybaczyć. Na szczęście, dziś nie będzie dzieci. Świadczy o tym ustawienie mebli w salonie. Kiedy dom pustoszeje i zaczyna przypominać teatr po wyjeździe wędrownej trupy, można być pewnym, że jakiś dzidziuś zapowiedział się z wizytą. Dziś nic takiego się nie dzieje, więc zapewne oczekujemy tylko dorosłych; też są na swój sposób niebezpieczni, ale przynajmniej bardziej przewidywalni. Bez większego ryzyka popełnienia błędu można przewidzieć, że jak tylko trunki uderzą do głów, zrobi się takie samo zoo jak zawsze: chaotyczny zgiełk, beztroskie wymachiwanie stopami, obmawianie bliskich, aczkolwiek nieobecnych przyjaciół i zaledwie parę okruszków dla milczącej mniejszości pod stołem. I pomyśleć, że są ludzie, którzy uważają takie imprezy za jedną z największych przyjemności cywilizowanego życia! Zwróćcie jednak uwagę, iż ci sami ludzie głosują na niezrównoważonych emocjonalnie polityków oraz uczęszczają na zajęcia aerobiku, co jednoznacznie świadczy o ich nie najlepszej kondycji umysłowej. Zresztą, co tam. Jakoś trzeba sobie dawać radę, tym bardziej że można liczyć na postmortem. Tradycyjnie odbywa się to w kuchni, gdzie ja i pozostałe psy gromadzimy się, by biesiadować wśród resztek uczty oraz słuchać uwag gospodarzy, kiedy ci liczą puste butelki i przysięgają, że już nigdy więcej. Powiadam wam, podczas takich przyjęć zdarzają się niezapomniane chwile: mrożące krew w żyłach dramaty, plebejskie farsy, łzy i napaści słowne, pretensje, wzajemne zarzuty i żale, a nawet, jeden jedyny raz, przemoc fizyczna. Oto, jak do tego doszło. Pani Franklin, przerażająca amerykańska dama, która odwiedza nas co roku w drodze na Cap d'Antibes, zażyczyła sobie 136 spotkania z autentycznym tubylcem, homme du coin. Problem polegał na tym, że latem wszyscy tubylcy, którzy mają dość oleju w głowie, albo nie wystawiają nosa z domu, albo ewakuują się do odległych, wilgotnych i chłodnych miejsc takich jak Szkocja, gdzie nie ściągając na siebie uwagi, mogą nosić dziwaczne stroje. Sytuacja była naprawdę poważna, ale kierownictwo zdołało jakoś przekonać politycznego aktywistę Raoula, żeby na pewien czas opuścił barykady Awinionu i zaszczycił nasz dom swą nieogoloną obecnością. Było to z ich strony spore poświęcenie, ani Madame bowiem, ani druga połowa nie przepadają za Raoulem, który ma spiczasty podbródek, cięty język i pije jak gąbka. Nie mieli jednak wielkiego wyboru, a poza tym Raoul niezaprzeczalnie był autentycznym tubylcem, o czym zapewniał bez końca każdego, kto chciał i kto nie chciał go słuchać. Uważał się także za żarliwego obrońcę chwalebnej francuskiej tradycji (na którą, moim zdaniem, składają się wyłącznie muzea, wymachiwanie rękami podczas rozmowy i skłonność do zorganizowanego obżarstwa połączonego z nieumiarkowanym spożyciem trunków, ale to tak na marginesie). Tak czy inaczej, Raoul łaskawie zgodził się założyć Moje obyczaje powitalne 137 najmniej sfatygowaną skórzaną kurtkę i zjawić się na przyjęciu, sprawiając w ten sposób ogromną przyjemność pani Franklin, wystrojonej na jego cześć w najlepszą sukienkę z perkalu. Podczas posiłku oboje zachowywali się jak zawodowi dyplomaci - prawili sobie drobne komplementy, wyrażali głębokie zainteresowanie poglądami rozmówcy dotyczącymi cen melonów i rozprzestrzeniającego się zagrożenia w postaci czapeczek baseballowych noszonych daszkami do tyłu - wydawało się więc, że wieczór beznadziejnie utonie w uprzejmościach. Ciekawiej zrobiło się dopiero wtedy, kiedy gospodarz (niekiedy podejrzewam go o to, że celowo krzesze iskry, od których zaczyna się pożar konfliktu, by nie zasnąć) wlał w nich trochę brandy, a następnie mimochodem wspomniał o Eurodisneylandzie. Niewiele brakowało, a Raoul zakrztusiłby się na śmierć. Quelle horreur! Francuska kultura, ten lśniący klejnot w koronie cywilizacji, nurzany w odrażającym bagnie amerykańskich wynalazków - le Coca-Cola, les BigMac - a teraz jeszcze ta prymitywna Myszka Miki ze swymi potworniastymi uszami. De Gaulle nigdy by nie pozwolił na taką profanację francuskiej ziemi. Bzdury, powiada na to pani F. Jeśli chodzi o prymitywizm, to Eurodisneyland może się schować przy Lazurowym Wybrzeżu. A poza tym, dodaje, dolewając sobie do szklaneczki, w Eurodisneylandzie, w przeciwieństwie do reszty Francji, przynajmniej działają toalety. Można by pomyśleć, iż zasugerowała, że monsieur Miki powinien zamieszkać w Pałacu Elizejskim. Nie mam pojęcia, czy któryś z szacownych przodków Raoula miał zawodowo coś wspólnego z sanitariatami, ale wzmianka o toaletach podziałała na niego jak smagnięcie biczem. Poderwał się na równe nogi, rąbnął pięścią w stół, a następnie wygłosił diatrybę na temat zagrożeń związanych z szerzeniem się zgubnych amerykańskich wpływów, od gumy do żucia począwszy, na Sylwestrze Stallone skończywszy (czuję się w obowiązku dodać, iż oba te produkty cieszą się we Francji ogromną popularnością). Zaraz potem popełnił poważny błąd, ponieważ, gestykulując zawzięcie i rozlewając brandy ze szklaneczki, wziął na krasomówczy warsztat wygląd pani Franklin. 138 -Spójrzcie tylko na tę sukienkę - powiedział, wydymając pogardliwie wargi. - Oto co mam na myśli, mówiąc o amerykańskim prymitywizmie. Rzecz jasna, posunął się stanowczo za daleko, ale akurat w tej dziedzinie zawsze można na niego liczyć, co być może tłumaczy fakt, dlaczego nie cieszy się szczególną popularnością w towarzystwie. Tak czy inaczej, zakotłowało się na dobre. Pani Franklin w mgnieniu oka znalazła się po drugiej stronie stołu (jak na kobietę w jej wieku poruszała się ze zdumiewającą zwinnością) i ulokowała na nosie Raoula celny prawy prosty. Torebka, którą ściskała właśnie w prawej ręce, była chyba dość ciężka (być może miała w niej zapasową biżuterię na weekend albo pół tuzina pojemników z gazem łzawiącym), ponieważ z nosa popłynęła krew. Jej widok zachęcił panią Franklin do zdwojenia wysiłków: wydając donośne okrzyki wojenne, pognała za Raoulem, który salwował się ucieczką z domu. Najwyraźniej zamierzała rozstrzygnąć walkę przed czasem. Zapytacie może, co w tym czasie robiła kulturalna, bywała w świecie publiczność? Zupełnie nic, co każe mi podejrzewać, iż wśród ludzi obowiązuje taka sama zasada jak wśród psów: nigdy nie wtrącaj się w wymianę fundamentalnie sprzecznych opinii, bo dostanie ci się od obu stron. Przedstawiony powyżej przykład świadczy o tym, że podczas przyjęć w wielorasowym gronie dochodzi niekiedy do nieprzewidzianych, a wysoce zabawnych wydarzeń. Mam nadzieję, że dzisiejsi goście nie sprawią mi zawodu. Właśnie słyszę, jak nadjeżdżają. Okropnie hałasują, choć jeszcze nawet nie przekroczyli progu. Z pewnością zdarzyło wam się słyszeć osły w okresie rui; to jest prawie równie nieznośne. Co gorsza, mijają mnie bez choćby słowa przywitania - zapewne dlatego, że usychają z pragnienia. Podążam za nimi, mimochodem oceniam damskie torebki pod kątem możliwości wykorzystania ich w charakterze broni ofensywnej i obserwuję znajomy rytualny taniec, który zawsze poprzedza to, co najważniejsze. Wciąż nie mogę mu się nadziwić. Mężczyźni ściskają sobie ręce, a kobiety całują się w policzki, nie dochodzi natomiast do 139 czegoś, co nazwałbym „relewantnym kontaktem cielesnym". Owszem, zginają się w pasie, kołyszą się i kiwają, ale nie przechodzą do konkretów, jeśli wiecie, co chcę przez to powiedzieć. Poprzestają na pozorowanej wymianie informacji, bo czego można się dowiedzieć z krótkiego uścisku dłoni albo jeszcze krótszego kontaktu z okolicą kolczyków? Dla odmiany moje obyczaje powitalne są jednoznacznie serdeczne (przynajmniej wedle mego mniemania) oraz nieporównanie bardziej wymowne. Przede wszystkim energicznie wymachuję ogonem, co dodaje pewności siebie nieśmiałym osobnikom, wprowadza atmosferę swojskości i przygotowuje grunt pod bardziej osobiste przywitanie, a mianowicie badawcze obwąchanie centralnych rejonów gościa. Spieszę dodać, iż dzięki swemu wzrostowi jestem w stanie dokonać tego bez służalczych podskoków, do których muszą się uciekać psy podlejszej postury. Na pewno widzieliście, jak to robią; przypominają wtedy futrzane jojo. Wbijam więc pysk w pachwiny, panie piszczą i pokrzykują, mężczyźni zaś usiłują potraktować to jako kolejną osobliwość życia na wsi. „Cóż, tacy już są chłopcy" - powiadają, albo pytają z lekkim niepokojem: „Czy on gryzie?". Przyznam, iż kusi mnie od czasu do czasu, żeby energicznie kłapnąć zębami, szczególnie kiedy mówią do mnie „piesiu" albo wylewają mi gin na głowę, ale jak do tej pory zawsze udawało mi się zapanować nad sobą. Do czasu jednak. Wszystko ma swoje granice - nawet moja wyrozumiałość. Wstępne badanie trwa zaledwie kilka sekund, niemniej jednak może dostarczyć wielu cennych informacji tym spośród nas, którzy są obdarzeni czułym węchem oraz sporą wiedzą na temat różnic etnicznych. Dzisiaj na przykład gościmy podejrzaną zbieraninę z różnych krajów; to niezmiernie interesujące, jak bardzo ich osobiste nuty zapachowe pasują do narodowych stereotypów. Weźmy na przykład Anglika Jeremy'ego: czuć go wilgocią, sherry, starym twedem oraz pozostałościami szamponu przeciw-łupieżowego, który nie spełnił swego zadania. Chociaż wieczór jest ciepły, ma na sobie spodnie z grubego materiału kojarzące się z jesienią i polowaniem. Zwraca się do mnie per „drogi 140 chłopcze", a kiedy cofam nos i ruszam dalej, sprawia wrażenie nieco rozczarowanego. Jules i Jim, handlarze starociami z miasteczka, są jak zwykle podekscytowani i niezmiernie ruchliwi. Podobnie jak zdecydowana większość naszych współziomków, roztaczają wokół siebie intensywny aromat stanowiący połączenie przenikliwej woni wody kolońskiej z zapachami stanowiącymi pozostałość po ciężkostrawnym obiedzie. Rzecz jasna, dominuje czosnek, choć nietrudno doszukać się zapachu anchovies i pieprzu wzbogaconego śladowymi ilościami anyżku i lakrycji. Ta mieszanina sprawia, że często kicham w ich białe espadryle. Młoda Linda i jej siostra Erica z Waszyngtonu pachną jak wszyscy Amerykanie. Ich zapach kojarzy mi się ze świeżo upranymi koszulami, którymi kiedyś, z braku lepszego zajęcia, trochę się pobawiłem. Wyraźnie czuję też powiew płynu do płukania ust. Właśnie ze względu na dominującą nutę czystości staram się nie przebywać zbyt długo w bezpośrednim sąsiedztwie Amerykanów, tym bardziej iż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wielu z nich traktuje mnie jak poważne zagrożenie dla swego zdrowia. Na koniec mamy czcigodnego Angusa, starego przyjaciela kierownictwa ze Szkocji. Wciąż nie opuszcza mnie nadzieja, że któregoś dnia zjawi się w kilcie, co zapewniłoby nam obu nowe, fascynujące przeżycia, ale dzisiaj, niestety, ma na sobie wiekowe sztruksy, czuć go zaś, jak zwykle, kaszą, rozlaną whisky, terierami i popiołem z cygara. Tak właśnie przedstawia się zestaw postaci na dzisiejszy wieczór. Czy staną w szranki i czynnie nawiążą do tradycji słownych utarczek oraz prób naruszania nietykalności osobistej? Mam nadzieję, że tak, kiedy bowiem do głosu dochodzą emocje, ręce zazwyczaj stają się mniej precyzyjne i pod stół trafia znacznie więcej pożywienia. Wreszcie, po jakiejś godzinie pogaduszek, Madame uderza w gong i goście zasiadają do kolacji. Zanim do nich dołączę, uprzątam z niskiego stolika kanapki, które zostawiła tam jakaś życzliwa dusza, jednocześnie kontynuując rozważania nad zapachową różnorodnością ludzkości. Nie mogę się doczekać spotkania z moim pierwszym Australijczykiem. ??.: 8383 Pozowanie Ludzie hołdują wielu zdumiewającym obyczajom - dla przykładu wymienię choćby odchudzanie, taniec, zbieranie znaczków pocztowych oraz wzruszającą wiarę w opłacalność inwestowania w akcje - chyba jednak najdziwniejsza jest niechęć do czerpania przyjemności ze zwyczajnego spaceru. Co najmniej raz dziennie wyruszam z kierownictwem do lasu w celu zażycia cielesnych ćwiczeń i poszukiwania przygody. To bardzo miłe z ich strony, choć przyznam, iż niekiedy wolałbym spędzić czas przy kominku. Im jednak te spacery najwyraźniej sprawiają sporo radości, więc zawsze staram się okazywać oczekiwany entuzjazm. Bądź co bądź, las jest spory, więc mogliby zabłądzić. Mimo upływu lat wciąż zdumiewa mnie brak jakiejkolwiek inicjatywy z ich strony. Ograniczają się do mozolnego marszu -żadnego węszenia, żadnego tarzania się, pogoni za kurami, znakowania drzew, żadnych rytualnych pochówków ani zasadzek, żadnego kopania dołów, prawie żadnych podskoków. Niezmiennie staram się dać im dobry przykład, lecz oni są ogromnie zachowawczy i niepodatni na szkolenie. Przypuszczalnie ma to związek z ich wiekiem. Starego człowieka nie sposób niczego nauczyć. Tak czy inaczej, właśnie podczas jednej z takich wypraw doszło do przypadkowego spotkania, dzięki któremu na krótko zabłysnąłem w świecie sztuki. Niech ta historia stanowi dla was nauczkę, że żaden dobry uczynek nie ujdzie wam bezkarnie. 143 Wędrowaliśmy po wzgórzach dominujących nad miasteczkiem (kierownictwo, jak zwykle, wlokło się gdzieś z tyłu), kiedy nagle usłyszałem jakieś szelesty i, licząc na królika, błyskawicznie przedarłem się przez krzaki. Ku memu rozczarowaniu po drugiej stronie ujrzałem ludzką, i to w dodatku znajomą, postać. Była to artystka Eloise; błąkała się po polanie jak zagubiony weekend i fotografowała gałązki. Miała na sobie typowy strój malarki, składający się z powiewnej sukienki, plecionych sandałów i malowniczego kapelusza. Pleciony był także pasek aparatu fotograficznego. Z pewnością szukała natchnienia, które, o ile mi było wiadomo, od lat skutecznie się przed nią kryło. Powitała mnie entuzjastycznym gruchaniem. -Ooooch, c'est magnifiąue! - wykrzyknęła. - Zostań tam przez chwilę, obramowany zielenią, jakby prosto od Le Doua-nier Rousseau. Taki sauvage\ I zrobiła mi zdjęcie. Pamiętam, że u jednego ucha wisiała mi gałązka dzikiego kapryfolium; widocznie to na nią tak podziałało. Dziwni ludzie, ci artyści. Łatwo ulegają nastrojom. Zaraz potem przez krzaki przedarło się także kierownictwo, Po czym serdecznie wycałowało się i uściskało z Eloise, jakby się nie widzieli od lat. W rzeczywistości kręci się prawie bez przerwy po naszym domu, jakby wciąż jej się wydawało, że zostawiła w jakimś kącie swoją muzę, ale kiedy przyjaciele wpadają na siebie niespodziewanie, natychmiast robią wokół tego mnóstwo szumu. Nie pytajcie mnie dlaczego. Właśnie zamierzałem podążyć jakimś interesującym tropem (mógł to być lis albo mój stary znajomy Roussel, który się nieco spocił), lecz zmieniłem plany, ponieważ do moich uszu dotarły słowa Eloise. Przed chwilą doznała olśnienia, poinformowała kierownictwo z piersią falującą z przejęcia. Stało się to wtedy, kiedy znienacka wyłoniłem się z gęstwiny. Była to autentyczna iluminacja, oślepiający spazm inspiracji. Łuski spadły jej z oczu i ujrzała przed sobą prostą, równą drogę. Kierownictwo uprzejmie kiwało głowami i przestępowało z nogi na nogę, widziałem jednak, że są równie zdezorientowani jak ja. Trwało to do chwili, kiedy wreszcie Eloise wyjaśniła, co ma na myśli, ale ponieważ nie szło jej to najlepiej, przedsta- 144 wię wam mocno skondensowane streszczenie dziesięciominuto-wego bełkotu, którego musieliśmy wysłuchać. Otóż od jakiegoś czasu zamierzała namalować serię akwareli poświęconych pajęczynom - zdjęcia gałązek miały pomóc jej w przygotowaniach - lecz praca jakoś nie chciała ruszyć z miejsca. Nigdy nie chce, jeśli pragniecie poznać prawdę. Eloise jest nie tyle czynną twórczo artystką, co raczej larwą malarki, ciągle oczekującą na przepoczwarzenie. Moim zdaniem nie powinna narzekać; pracuje niewiele, więc może do woli udzielać się towarzysko. Teraz jednak, w wyniku doznanego w krzakach olśnienia, postanowiła zarzucić pomysł z pajęczynami, odłożyć akwarele i sięgnąć po płótno i farby olejne - krwisty sens istnienia, jak powiedziała, dojrzałego artysty, który poważnie traktuje swoje powołanie. Gdybyście ją znali, wówczas moglibyście w pełni docenić mimowolny żart zawarty w jej słowach. Kierownictwo w dalszym ciągu kiwało głowami, przestępowało z nogi na nogę Szansa na nieśmiertelność 10. Psi żywot 145 i czekało z kamiennymi twarzami, aż Eloise zakończy wykład o Cezannie i Picassie, i wreszcie przejdzie do rzeczy. Po paru dygresjach na temat fowizmu oraz krótkich rozważaniach o roli absyntu w twórczości van Gogha, nasza mistrzyni pędzla wreszcie wyjawiła swój plan. Polegał on na stworzeniu arcydzieła, malowidła przedstawiającego króla lasu w naturalnej wielkości, który wyłania się z gęstwiny jako uosobienie natury w jej nieposkromionym majestacie. Zazwyczaj chwytam w lot sens każdej rozmowy, przyznam jednak, iż minęło trochę czasu, zanim dotarło do mnie, czego dotyczy ta paplanina. Otóż, ni mniej, ni więcej, Eloise postanowiła namalować mój portret. Ogarnęły mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, oto wreszcie ktoś docenił moją wspaniałą prezencję, co wiązało się nie tylko z szansą na nieśmiertelność, ale i na kilka smakowitych kości w charakterze posiłku regeneracyjnego podczas pozowania. Z drugiej strony, miałem nie najlepsze wyobrażenie o skali talentu twórcy, który podjął się tego odpowiedzialnego zadania. Kiedy wam powiem, że wielokrotnie słyszałem na własne uszy, jak ta właśnie kobieta narzeka na mękę twórczą, jaką przeżywa codziennie rano przy wyborze koloru szminki, będziecie mieli całkiem dobre pojęcie o tym, jakie myśli tłukły mi się po głowie. Znikniemy na długie lata w pracowni, życie minie, a kiedy portret wreszcie zostanie ukończony (naturalnie pod warunkiem, że praca w ogóle się rozpocznie), będę już tak stary, że bez pomocy wykwalifikowanej pielęgniarki nie zdołam nawet podnieść łapy przy drzewie. Kierownictwo jednak nie miało takich obaw. Podejrzewam, iż oczami wyobraźni ujrzeli moją podobiznę wiszącą w Luwrze w dziale poświęconym żywemu inwentarzowi, tuż obok otyłych średniowiecznych cherubinów, które wszyscy z niewiadomych przyczyn tak podziwiają. Ich Zuch w sąsiedztwie wielkich mistrzów! Co za ekscytująca perspektywa! Nigdy nie należy przesadzać z entuzjazmem, szczególnie jeżeli ma się do czynienia z Eloise... Ale niepotrzebnie wybiegam w przyszłość. Konferencja w lesie została przerwana: Eloise pobiegła po narzędzia, kierownictwo zaś pogrążyło się w optymistycznych rozważaniach na temat prawdopodobnego terminu ukończenia 146 dzieła. Moim zdaniem należało się liczyć z tym, że samo zgromadzenie niezbędnych materiałów zajmie co najmniej półtora roku, więc uznałem, że najlepiej będzie zapomnieć o sprawie. Szczerze mówiąc, sprawiło mi to ulgę. Nie jestem stworzony do życia w bezruchu. Cóż, wszyscy jesteśmy omylni. Ku memu ogromnemu zdumieniu okazało się, że nie miałem racji, ponieważ zaledwie tydzień później Eloise zawiadomiła nas telefonicznie, że jest gotowa do pierwszej sesji. Byłem daleki od zachwytu, jako że poczyniłem już pewne plany na ten dzień, a poza tym, jak wspomniałem, dręczyły mnie poważne wątpliwości co do sensu całego przedsięwzięcia. Jednak kierownictwo znajdowało się w stanie niezdrowego podniecenia, więc ze względu na nich popełniłem poważny błąd i uległem namowom. Po zupełnie niepotrzebnym szczotkowaniu i rozczesywaniu wąsów dostarczono mnie przed drzwi czegoś, co Eloise nazywała swoim atelier. Znajdowało się w najdalszej części jej ogrodu, w długim wąskim budynku, w którym - sądząc po zapachu - jeszcze całkiem niedawno mieściło się sanatorium dla kóz. Drzwi otworzyły się i w progu stanęła odpowiedź współczesności na zjawiska w rodzaju Stubbsa i Rembrandta. Po sandałach, zwiewnych szatach i fikuśnych kapeluszach z okresu terminowania w akwarelach nie pozostał najmniejszy ślad. To była zupełnie nowa, w pełni świadoma Eloise, przyodziana w coś w rodzaju kombinezonu spawacza i gumowce, z cynobrową przepaską na czole. Zaprosiła mnie do środka. Podczas gdy ona świergotała o wspólnej pracy artysty i modela ku chwale sztuki, ja zwiedzałem otoczenie. Nigdy jeszcze nie odwiedzałem pracowni artysty, wszystko więc było dla mnie nowe. Na środku stały sztalugi z ogromnym czarnym płótnem, tuż obok długi stół, na którym walały się niezliczone tuby z farbami, pędzle, palety, a także (niezbędny każdemu wielkiemu artyście, pomyślałem) telefon. Przed sztalugami rozpoczynało się coś, co chyba najlepiej da się określić jako sztuczną grotę. Był tam ułożony z kamieni niski pagórek z powtykanymi w szczeliny usychającymi roślinami. Ktoś o bujnej wyobraźni i słabym wzroku mógłby dostrzec odległe podobieństwo do rze- 147 ? czywistości, ja jednak nie dałem się nabrać. Wypatrzyłem natomiast ciasteczka pozostawione na jednym z kamieni izająłem się nimi, podczas gdy Eloise rozmawiała przez telefon. Potem odbyła jeszcze jedną rozmowę. I jeszcze jedną. Za każdym razem chodziło o to samo: dzwoniła do znajomych z prośbą, żeby w najbliższym czasie jej nie przeszkadzali. Doprawdy zabawne, zważywszy na niesłychany talent do przeszkadzania samej sobie, jaki prezentowała. Mimo to rozgłaszała wszem wobec o podjęciu niesłychanie ważnego zadania, o artyście w mękach twórczych, o konieczności zerwania aż do odwołania więzi ze światem, i tak dalej. Ciekawe, w jaki sposób radzili sobie z tym starzy mistrzowie, którzy przecież nie mieli telefonów? Przypuszczalnie korzystali z usług posłańców. Ogarniał mnie coraz większy niepokój i coraz silniejsze przeczucie, że mój zgodny charakter skazał mnie na ciągnącą się w nieskończoność nudę. Pamiętacie, co powiedziałem o dobrych uczynkach? Nie ma najmniejszej wątpliwości, że trzeba za nie płacić. Gapiąc się przez okno przy akompaniamencie kolejnej rozmowy telefonicznej, niemal zacząłem żałować, że natura obdarzyła mnie tak szlachetną urodą. Nie mam nic przeciwko temu, by artyści cierpieli za sztukę, ale niech zostawią w spokoju nas, modeli! Wreszcie Eloise odłożyła telefon i zaczęła się bitwa. Zaprowadziła mnie do groty, gdzie po niezliczonych próbach i poprawkach zdołała wreszcie usadowić mnie w niewyobrażalnie niewygodnej pozie, po czym poinformowała, że pod żadnym pozorem nie wolno mi się ruszyć z miejsca. Następnie cofnęła się o krok, wyciągnęła ramię, wyprostowała kciuk i przez chwilę mierzyła mnie krytycznym spojrzeniem, niczym Degas oceniający perspektywę. Nie, to nie to. Czegoś brakowało. Pozwoliła mi usiąść, jak chciałem, sama zaś wyszła do ogrodu. Niebawem wróciła triumfalnie z naręczem jakiegoś zielska. Nie jestem zbyt mocny z botaniki, więc nie powiem wam, jak się nazywają te rośliny, ale na pewno wielokrotnie je widywaliście. Wypuszczają coś w rodzaju krętych macek, które czepiają się wszystkiego, co popadnie. Ogromnie trudno jest się od nich uwolnić, więc każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie, trzy- 148 ma się od nich z daleka. Rzecz jasna, Eloise trudno zaliczyć do tej kategorii. Zaczęła dekorować mi głowę i barki tym obrzydlistwem, mamrocząc coś o „zielonej girlandzie, która dopełni efektu". Kiedy skończyła, czułem się jak idiota - tak zresztą czułby się chyba każdy, kogo by przebrano za krzak. Eloise jednak najwyraźniej uważała, że zmierzamy we właściwym kierunku, ponieważ, wydając okrzyki artystycznego zachwytu, wepchnęła mnie z powrotem na kamienistą grzędę. -Tak! - powtarzała. - Tak teraz to widzę! Ta głowa okolona symbolem płodności natury... Superbe. Jeśli o mnie chodzi, to niewiele widziałem zza zieleniny, która dyndała mi przed oczami, i to właśnie uważam za główną przyczynę nieszczęścia. Wbrew temu, co twierdziła później, nie było w tym ani trochę mojej złej woli. Jak na razie na płótno nie padła jeszcze ani jedna kropla farby. Było mi niewygodnie z obu końców, prawie nic nie widziałem i szybko traciłem cierpliwość. A potem zadzwonił telefon. Czy Picasso, albo którykolwiek z mistrzów pędzla, przerwałby pracę, żeby go odebrać? Oczywiście, że nie. A co zrobiła Eloise? Rzecz jasna, odebrała. Słyszałem opinię (wiem, mało pochlebną, ale cóż poradzić, że taka często bywa prawda?), iż po to, by oddzielić ją od telefonu, potrzebna byłaby interwencja chirurga, teraz zaś zanosiło się na dłuższą dyskusję z którąś z jej odchudzających się przyjaciółek o wadach i zaletach lipo-sukcji. Uznałem, że tego już za wiele, podniosłem się z łoża boleści i ruszyłem w kierunku drzwi z zamiarem jak najszybszego pozbycia się liściastego przebrania. Niestety, w związku z tym, że prawie nic nie widziałem, zaledwie po paru krokach wpadłem na sztalugi, przewróciłem je, płótno runęło mi na głowę, ja zaś trochę instynktownie, a trochę dlatego, żeby dać upust narastającej od dłuższego czasu irytacji, niezwłocznie przeszedłem do kontrofensywy. Warto było cierpieć dla tej chwili. Nie wiem, czy kiedykolwiek mieliście powód, żeby zaatakować rozpięte na blej tramie płótno o wymiarach półtora na półtora metra; jeżeli nie, to polecam wam to z całego serca. Wspaniale się drze, a na dodatek 149 Warto było cierpieć dla tej chwili nic wam nie grozi z jego strony. Walczyłem jak tygrys, aż wreszcie z przeciwnika zostały tylko żałosne strzępy, podczas gdy Eloise histerycznym tonem relacjonowała rozwój wydarzeń przyjaciółce uczepionej drugiego końca linii telefonicznej. -To szaleniec, morderca, zniszczył moje dzieło, boję się o swoje życie, natychmiast zawiadom policję!... Powinienem dodać, iż już na początku mego występu przerażona artystka jednym susem znalazła się na stole, siejąc spustoszenie wśród tubek z farbą. Parę z nich popękało, rozbryzgując dokoła zawartość, której spora część wylądowała na mnie. Chyba domyślacie się reszty. Zaalarmowane telefonicznie kierownictwo zjawiło się błyskawicznie, i wiecie co? Po raz pierwszy dostrzegłem w ich oczach paniczne przerażenie, oto bowiem ujrzeli mnie, udekorowanego zielskiem, resztkami płótna i farbą, skrobiącego łapami w drzwi, oraz Eloise, na stole, tulącą telefon do piersi i gotową w każdej chwili zemdleć. Co 150 prawda, nie bardzo byłem w stanie docenić wszystkie walory tej sceny, jestem jednak pewien, iż nie brakuje ludzi, którzy byliby gotowi uiścić jakąś niewygórowaną opłatę, żeby ją zobaczyć. Skończyło się smutno dla wszystkich. W ramach zadośćuczynienia za straty kierownictwo obiecało przysłać czek, ja musiałem zawrzeć bliższą znajomość z nożyczkami i rozpuszczalnikiem do farb olejnych, Eloise zaś, jak twierdziła, jeszcze przez wiele miesięcy nie mogła otrząsnąć się z szoku. To tyle, jeśli chodzi o sztukę. Niewarta zachodu, gdyby ktoś chciał znać moje zdanie. ??? O ludziach Nawet jeśli dożyję szesnastu lat, z pewnością nie zdołam pojąć złożoności ludzkiej natury. Szczerze mówiąc, wcale nie jestem pewien, czy tego żałuję. Potrzebowałbym całego życia, a ponure egzystencjalne rozważania niekorzystnie wpływają na stan zdrowia. Spójrzcie tylko na filozofów: większość kończy w ten sposób, że wariuje, wpada w alkoholizm albo prowadzi wykłady z eg-zystencjalizmu na rozmaitych prowincjonalnych uniwersytetach. Mimo tego, co powiedziałem przed chwilą, nie będę zaprzeczał, iż po wielu latach spędzonych w towarzystwie kierownictwa oraz ich niekiedy podejrzanych znajomych, doszedłem do pewnych konkluzji dotyczących dwunogich stworzeń. Wystarczy uważnie obserwować, mieć zamknięty pysk i czujnie nastawione uszy, a wnioski nasuną się same. Pouczające zdarzenia zapadają głęboko w pamięć, powiększając ładunek wiedzy. Weźmy na przykład dzień, w którym dowiedziałem się o nietykalności dzieci. Zdarzyło się to w tym ryzykownym towarzysko okresie zaraz po obiedzie, kiedy biesiadnikom często wymykają się rozmaite pikantne niedyskrecje, niekiedy zaś - in vino veritas - nawet prawda. Oczywiście nazajutrz gorzko tego żałują i wydzwaniają do siebie z przeprosinami, ale wtedy, na szczęście, jest już za późno. Wieczór, o którym mowa, mieliśmy zaszczyt spędzić w towarzystwie kochającej matki. Miała troje małych dzieci i nikomu nie pozwoliła o tym zapomnieć. Zdjęcia przy aperitifie, fascy- 153 nujące opowieści o wyczynach z grzechotkami i śliniakami przy przystawce, najświeższe doniesienia o eksperymentach z wykonywaniem czynności fizjologicznych przy pierwszym daniu. Byłem tak zdegustowany, że nawet nie usiłowałem jeść, ona jednak nie przerywała ani na chwilę, podczas gdy pozostali goście z coraz większym trudem wpychali w siebie pieczone jagnię. Wreszcie, wyczerpawszy zapas konkretnych informacji, zaczepnym tonem wygłosiła pogląd, że niektórzy ludzie traktują psy jako namiastkę dzieci. Tę z gruntu błędną i niegrzeczną uwagę trudno jednak by uznać za oryginalną, spodziewałem się więc, że zostanie potraktowana tak, jak na to zasługiwała, to znaczy zbyta milczeniem. Zastrzygł uszami i ruszył do kontrofensywy. Nie wziąłem jednak pod uwagę działania, jakie jej monolog wywarł na drugą połowę. Chyba już wspominałem, iż zazwyczaj trzeba czegoś zbliżonego rozmiarami do trzęsienia ziemi, żeby wyrwać go z poobiedniej zadumy, tym razem jednak (bez wątpienia zainspirowany nadmiarem propagandy wychwalającej zalety płodności) zastrzygł uszami i ruszył do kontrofensywy. Tak, oczywiście, tyle że trzeba pamiętać, iż w dzisiejszych czasach wiele małżeństw mieszka w niedużych mieszkankach, gdzie zabronione jest trzymanie psów. W związku z tym zdesperowani ludzie albo kupują papużkę, albo robią sobie dziecko - 154 zależnie od tego, ile miejsca mogą przeznaczyć na klatkę. Można więc powiedzieć, iż w gruncie rzeczy to dziecko pełni funkcję substytutu psa, nie zaś odwrotnie. Jeszcze trochę wina? Druga połowa wcześniej wiele razy miewał poważne problemy z powodu lekceważącego stosunku do rozmaitych świętych krów, chyba jednak nigdy nie byłem świadkiem równie dramatycznej reakcji. Rozedrgana od emocji niczym galareta, bohaterska matka spopieliła go wzrokiem. - To niewiarygodne! - wykrzyknęła. - Czyżby stawiał pan na równi mojego małego Tommy'ego i jakąś papugę?! Przy stole zapadła martwa cisza. Wszyscy czekali z zapartym tchem na to, jak też druga połowa wywinie się z niezręcznej sytuacji. Jednak akurat tego wieczoru miał diabła za skórą i ani myślał się wycofywać. - Czemu nie? Oboje są mali i hałaśliwi, brudzą przy jedzeniu i wydalają wtedy, kiedy mają na to ochotę. Wszystko to prawda, rzecz jasna, ale matki nie lubią słuchać takich rzeczy o swoich dzieciach. Na tym dobiegły końca przewidziane na ten wieczór rozrywki. Znieważona strona cisnęła serwetkę na stół, porwała w objęcia album z rodzinnymi zdjęciami, zwlokła męża z krzesła i od-maszerowała w noc, żaląc się głośno na obrazę macierzyństwa i przysięgając, że już nigdy, ale to nigdy nie odezwie się do tego okropnego człowieka. -1 bardzo dobrze - mruknął druga połowa, co sprawiło, że za karę został zesłany do kuchni. Przez cały czas nawet nie podniosłem głowy. Rzecz jasna, doskonale się bawiłem, w takich sytuacjach nie należy jednak demonstracyjnie okazywać dobrego humoru. Kiedy później, już po wyłączeniu światła, analizowałem w swoim koszu niedawne wydarzenia, moje myśli powędrowały ku innym drażliwym kwestiom; jeśli podczas ich omawiania zostaną wyrażone niepopularne opinie albo padną jakieś nierozważne słowa, zazwyczaj wybucha zamieszanie, nastroje ulegają skwaszeniu, a niekiedy nawet dochodzi do zerwania więzów towarzyskich. Jeśli się nad tym bliżej zastanowić, to takich tematów jest całkiem sporo: od polityki poczynając (którą, jak mi się 155 zdaje, niektórzy wciąż jeszcze traktują całkiem serio), na roli prezerwatywy we współczesnym społeczeństwie kończąc. Miałem okazję przysłuchiwać się zażartym sporom na oba wymienione tematy, widywałem także zazwyczaj łagodnych, rozsądnych ludzi, którzy w trakcie dyskusji przeistaczali się w krwiożercze bestie. A wszystko sprowadza się do tego, że każdy z nich uwielbia mieć rację. Tak, ludzie to bez wątpienia przedziwne istoty. Starałem się przez cały czas mieć to w pamięci, kiedy przez kilka minionych dni analizowałem zawartość stron, które właśnie przeczytaliście - chciałem się upewnić, że pomieściłem na nich wszystko, co może być interesujące dla potomności albo dla kogokolwiek. Ku swemu zdumieniu stwierdziłem, iż stanowczo zbyt mało miejsca poświęciłem własnemu gatunkowi. A co z młodymi i niedoświadczonymi spośród nas, którzy, nieświadomi ludzkich obyczajów, muszą sobie radzić w dziwnym świecie, w którym ludzie załatwiają potrzeby fizjologiczne pod dachem, lecz surowo karzą psa, kiedy ten stara się ich naśladować? Nic tu po logice; jedyny ratunek w życiowym doświadczeniu. Stąd właśnie te rady - może nieco chaotyczne i nieusystematyzowane, lecz z pewnością przydatne. Ciekawe, co wy o tym myślicie. Błądzić jest rzeczą ludzką, wybaczać - psią. Rady dla młodego psa 1. Strzeż się Bożego Narodzenia. To okres, kiedy do domów tradycyjnie trafiają prezenty w postaci szczeniąt. Jeśli nie zabije ich dieta składająca się z pieczonego indyka, pasztetu z wątróbek, papieru do pakowania upominków i ozdóbek choinkowych, zaczynają rosnąć, jak to szczenięta. Z bliżej nieznanego powodu ten fakt wywołuje zdumienie i konsternację wśród dorosłej części rodziny, która przecież powinna być na to przygotowana. Niestety, nie jest, w związku z czym najdalej na wiosnę zaczynają się poszukiwania kogoś, kto wziąłby do siebie niepotrzebnego nikomu psa. Gwiazdkowe szczenięta nie powinny snuć dalekosiężnych planów. Smutne, ale prawdziwe. 2. Nawet nie próbuj zrozumieć magicznego wpływu telewizji. Ja, który uważam się za pozbawionego uprzedzeń i bez najmniejszego problemu obracam się w rozmaitych sferach towarzyskich, wykazując zrozumienie dla przeróżnych, niekiedy nawet bardzo dziwacznych, upodobań, nie zdołałem tego pojąć. Pudło wypełnione małymi hałaśliwymi postaciami, nieprzyjemna woń rozgrzanego plastyku, pokój pogrążony w ciemności, całkowity zakaz rozmów, w tle czyjeś pochrapywanie... Gdzie tu przyjemność, pytam? Po prostu nie rozumiem, i już. Widzieliście kiedyś królika zahipnotyzowanego światłem latarki? Moim zdaniem, do tego właśnie sprowadza się telewizja. Kiedy pożądam rozrywki i dreszczyku emocji, idę przyglądać się mrówkom. 3. Może się zdarzyć, że którejś nocy obudzi cię przybycie jakichś dżentelmenów, którzy wślizgną się przez okno i będą poruszać się po domu w taki sposób, by czynić jak najmniej hałasu. To włamywacze. Pod żadnym pozorem nie próbuj na nich 157 szczekać; za nic sobie mają prawa zwierząt i bywają agresywni. Wstrzymaj się z reakcją do chwili, kiedy sobie pójdą. Zawsze jest szansa, że zabiorą telewizor. 4. Przez wiele miesięcy nie byłem w stanie rozgryźć obrzędowości związanej z kąpielą. Sprawa przedstawia się następująco: ludzie mogą nurzać się w wodzie codziennie - ba, uważają to nawet za przyjemność połączoną ze szlachetnym obowiązkiem. Nucą, bawią się mydłem, po czym wychodzą w świat różowi, lśniący i ogromnie z siebie zadowoleni. Widząc to, niedoświadczony, a pragnący się przypodobać pies często próbuje ich naśladować i wskakuje do pierwszej napotkanej kałuży. To błąd. Nie wolno tego robić, podobnie jak otrzepywać się do sucha w salonie albo wycierać pyska w dywan. Jak niemal wszędzie, w tej dziedzinie także obowiązuje podwójna moralność, nieszczególnie faworyzująca tych spośród nas, którzy poruszają się na czterech łapach i miewają zabłocone brzuchy. 5. Naucz się odróżniać naturalnych przyjaciół od naturalnych wrogów. Ja osobiście zawsze jestem życzliwie nastawiony do ogrodników (oni również lubią grzebać w ziemi); osób, które nie potrafią schludnie jeść; tych, którzy wiedzą, jak wiele i jak łatwo można osiągnąć dzięki przekupstwu; właścicieli protez zębowych, którzy nie są w stanie poradzić sobie z herbatnikami. Z rezerwą należy odnosić się do: osób ubranych na biało; ludzi dopytujących się z wyższością o twój rodowód; utyskujących starców z laskami; wegetarian, z wyjątkiem sytuacji, kiedy usiłują dyskretnie pozbyć się mięsa z talerza. Zdecydowanie unikać trzeba natomiast kobiet, które nie rozstają się ze zdjęciami swoich kotów. To przypadki nie rokujące nadziei. 6. Ucz się selektywnego posłuszeństwa. Na co dzień możesz robić mniej więcej wszystko, na co masz ochotę. Ludzkie wrodzone lenistwo i nieumiejętność koncentracji przez dłuższy czas oszczędzą ci niedogodności dyscypliny, zdarzają się jednak sytuacje nadzwyczajne, kiedy warto błyskawicznie reagować na polecenia. Jak je rozpoznać? To bardzo proste. Podniesione 158 głosy, nastroje balansują na krawędzi histerii, padają groźby i ciężkie słowa. Kiedy wołają cię dużymi literami (na przykład: „ZUCH, DO CHOLERY!!!"), biegnij natychmiast, udając, że za pierwszym razem po prostu nie słyszałeś, i energicznie wymachuj ogonem. Wszystko będzie dobrze. 7. Nie sprowadzaj do domu znajomych płci przeciwnej, ponieważ spowoduje to tylko mało subtelne dociekania na temat twoich intencji, a niekiedy może nawet doprowadzić do nałożenia aresztu domowego. Moim zdaniem należy oddawać się romansom na terenie neutralnym, gdzie możesz czuć się bezpiecznie i gdzie nie ma żadnych świadków, abyś mógł zachować coś, co obecnie nazywa się „maksymalną zdolnością zaprzeczania". Bierz przykład z naszych światłych przywódców: wypieraj się wszystkiego, dopóki nie staniesz nos w nos z oczywistymi dowodami winy. 8. Nie gryź weterynarzy, nawet jeśli zostaniesz zaatakowany od tyłu zimnym termometrem. Mają dobre intencje. 9. Na koniec, pamiętaj, że żyjemy w niedoskonałym świecie i że ludzie niekiedy błądzą. Przyjęcia, jasne meble, transplantacje włosów, sylwester, pastylki na odrobaczanie, rajstopy z pomarańczowej lycry, obroże nabijane ćwiekami, jogging, try-mowanie, seks przez telefon, depilowanie nóg... Lista jest długa, a życie krótkie. Staraj się z każdej sytuacji wycisnąć maksymalnie dużo korzyści i nie stroń od kompromisów. Błądzić jesi rzeczą ludzką, wybaczać - psią. Czy ktoś wybiera się na spacer? • O twórcach „Psiego żywota" ZUCH w drodze do psiego gwiazdorstwa pokonał niemożliwe do pokonania, mogłoby się wydawać, przeszkody. Urodzony w nędzy, we wczesnym dzieciństwie porzucony przez matkę, wiele tygodni żył w lesie, zanim, dzięki swemu wrodzonemu urokowi osobistemu, wywalczył sobie miejsce w domu państwa Mayle. Jego charyzma i nienaganna prezencja szybko zwróciły uwagę tłumnie odwiedzających posiadłość fotografów, ekip telewizyjnych i dziennikarzy. Ta książka stanowi odpowiedź na niezliczone listy od jego wielbicieli, domagających się od Zucha zebrania w takiej właśnie formie jego życiowych zasad, czyli napisania czegoś, co obecnie nazywa się „przewodnikiem po życiu". Kiedy popularność Zucha zaczęła stopniowo przyćmiewać sławę Petera ?????'?, w mediach pojawiły się spekulacje dotyczące jego przyszłości. Na razie jednak Zuch mieszka z... PETEREM MAYLE'EM, który przez piętnaście lat pracował w reklamie, lecz w roku 1975 opuścił Madison Avenue i zajął się pisaniem książek. Wśród jego dotychczasowych dokonań należy wymienić: „Rok w Prowansji", „Zawsze Prowansja" oraz „Hotel Pastis", wszystkie wydane przez Hamish Hamilton (w Polsce przez wyd. Prószyński i S-ka). „Psi żywot" stanowi pierwszy owoc literackiej współpracy z Zuchem. ED KO REN, autor ilustracji do tej książki, od wielu lat rysuje komiksy dla „New Yorkera". Cena 14,50 zł Pies najlepszym przyjacielem człowieka? Hm... To NAPRAWDĘ zależy od punktu widzenia. Owszem, przy odrobinie dobrej woli można się z człowiekiem zaprzyjaźnić, ale ilu to wymaga wyrzeczeń! Nie wolno tarzać się w zdechłych gołębiach ani sprawdzać sprinterskich uzdolnień kur z sąsiedztwa, nie należy wylegiwać się w pościeli ani otrzepywać błota na dywanie w jadalni, a co najgorsze, od czasu do czasu trzeba się kąpać. Czy, mimo wszystko, warto zadawać sobie tyle trudu? Po lekturze tej książki nikt nie będzie miał wątpliwości. PATRONAT MEDIALNY Informacje o naszych książkach można znaleźć w witrynie internetowej www.proszynski.pl 9788373372696