Jil Barnett Krąg Cóż to za dziwny przypadek! Jak to się stało, że widzę cię tutaj? Jesteś wreszcie w mojej mocy. Jesteś w mej mocy. Ale nie lękaj się mnie. Ja też mienię się dzikusem. „Idylle króla" Alfred, lord Tennyson 1 Angielsko-walijskie pogranicze, 1280 rok Tutaj rodziły się legendy. I nie bez powodu. Wierzchołki drzew przybierały tu dziwne kształty, przypominające koronę króla Artura, gigantyczną dłoń szatana czy nawet profil boskiego oblicza. Prehistoryczne kamienne kręgi o tajemniczej przeszłości urozmaicały krajobraz. To tutaj wędrowali niegdyś druidzi i - jak głoszą legendy zakopywali swoje skarby pod starymi dębami o potężnych konarach wznoszących się ku górze, jak gdyby próbowały dosięgnąć nieba. Czasem, kiedy porywisty wiatr wiał od strony wzgórz, drzewa w gęstych lasach zdawały się śpiewać ponurą pieśń, gwiazdy spadały z nieba, a życie człowieka mogło w ciągu jednej nocy odmienić się całkowicie, chociaż on sam nie był tego świadomy. Jeśli spojrzałeś w dół z wysokiej góry zwanej Craig y Ddinas, senna wioska Bleddig zdawała się zaledwie drobnym skupiskiem pokrytych strzechą domów, zgromadzonych wzdłuż krętej drogi, urozmaiconym tu i ówdzie kolorową plamą ogródków, przylegających do rozległych prostokątów uprawnych pól. Taka była Walia. 7 Tę sielsko wyglądającą wioskę otoczały wzgórza i gęste, mroczne lasy. Ponad nią wznosił się wyniosły płaskowyż, na którym od niepamiętnych czasów stał gigantyczny krąg z niebieskoszarych głazów, górujący nad rozległą doliną. Jeśli zdarzyło się, że któryś z przesądnych mieszkańców wioski zobaczył młodą kobietę zdążającą w stronę tego potężnego i tajemniczego kamiennego kręgu, natychmiast kreślił znak krzyża i szeptem wymieniał imiona świętych patronów, gdyż, jak mówiono, w tym miejscu Teleri z Puszczy odprawiała swoje diabelskie czary. Czy wiedziałeś o tym, że ona potrafi sprowadzić na ziemię uzdrawiające moce w ten sam sposób, jak pewne czarownice potrafią sprowadzić księżyc? O tak! Ona potrafiła. Co prawda twierdziła, że uzdrawiającą moc mają wyłącznie kamienie, ale mieszkańcy wioski wiedzieli lepiej. Wiedzieli, że jest wiedźmą. Niektórzy grozili, że ją ukamienują, gdyż skłonni byli zabić każdego, kto się od nich różnił. Inni nie grozili, tylko rzucali w nią kamieniami. Ilekroć młoda kobieta imieniem Teleri spojrzała w swoje odbicie w wodzie strumyka lub leśnej sadzawki, zawsze widziała niewielką bliznę w kształcie gwiazdki tuż pod prawym okiem, w miejscu, gdzie trafił ją ostry kamień. Ta blizna sięgała znacznie głębiej, niż wskazywałby na to niewielki biały znak na skórze. Teleri często rozmawiała z leśnymi zwierzętami, gdyż zwierzę nie krzywdzi człowieka wyłącznie dla poprawienia sobie samopoczucia. W przeciwieństwie do człowieka zwierzę atakuje tylko po to, by chronić swoje potomstwo, albo wtedy, gdy będąc w sytuacji bez wyjścia, broni własnego życia. Trzymała się z dala od wioski Bleddig. Mieszkała w głębi najmroczniejszej części Brecońskiej Puszczy, w miejscu, w którym świetliki ochoczo tańczą w czasie ciemnych letnich nocy, gdzie drzewa z jękiem uginają się w powiewach wiatru, a owady śpiewają tak głośno, że słuchając ich, można zapomnieć o całym świecie. Z czasem Teleri z Puszczy stała się elementem lokalnego folkloru. Mieszkańcy utrzymywali, że w bezksiężycowe noce zakrada się, próbując wykraść im dusze. Jeśli zboże rosło zbyt wolno, mówili, że to zapewne ona przeszła przez pole. Wszyscy wiedzieli, że zamiast stóp ma kopyta, jak sam diabeł. Łatwiej było im zmyślać takie historie i opowiadać kłamstwa niż zrozumieć młodą kobietę, która miała duszę tak czystą, że potrafiła widzieć więcej niż inni. Patrząc na ludzi, dostrzegała wrogość głęboko ukrytą w ich sercach. Starsze dzieci w długie zimowe wieczory straszyły młodsze rodzeństwo przerażającymi opowieściami. Jeśli w czasie pełni księżyca spojrzy na ciebie, zamienisz się w kamienny posąg. Jeśli jej długi cień padnie na ścieżkę, którą idziesz, zamienisz się w dzikiego ptaka i do końca życia ścigać będziesz zachodzące słońce. Pocałunek Teleri ma taką moc, że wystarczy muśnięcie jej ust, żebyś zamienił się w ropuchę. Czasami dzieci układały rymowanki; wyśpiewywały je na skraju lasu, rzucając patyki i kamienie: Uważaj! Uważaj! Teleri zbliża się. Uciekaj! Uciekaj, bo będzie z tobą źle. Ona jest diabelskim pomiotem! Córką Szatana! Teleri z Puszczy nie była jednak córką diabła, bo gdyby była, wiedziałaby, kto jest jej ojcem. Jej matką była Annest, córka druidki o imieniu Gladdys, kobieta tak piękna, że jej urodzie nie mógł się oprzeć żaden mężczyzna. Wielu próbowało ją zdobyć, ale bez skutku. Pewnego dnia Annest zniknęła. Mówiono, że z jaskiń ukrytych w walijskich wzgórzach przybył tajemniczy rycerz w złotym hełmie; przyjechał na dzikim białym rumaku o grzywie i ogonie czarniejszych niż rzeka Styks. Gdy rycerz zobaczył piękną Annest, ściągnął wodze. Koń stanął dęba i zarżał jak gdyby w proteście, ale przybysz nachylił się i wyciągnął do niej ramiona. Annest bez lęku podała mu rękę i odjechała razem z nim ku wysokim, mrocznym wzgórzom. Gdy wróciła po kilku miesiącach, była brzemienna. Tego samego dnia przyszła na świat Teleri, a jej matka zmarła, zabierając ze sobą do grobu prawdę o tym, kim był tajemniczy rycerz, ojciec jej córki. Brecon Beacons, Walia Sir Roger FitzAlan na pogranicze angielsko-walijskie wyruszył na polecenie króla, ale nie był rad z zaszczytu, który go spotkał. Powodem tego była pewna jego słabość. Roger kochał kobietę, niewłaściwą kobietę, i ostatniej zimy zbyt wiele czasu spędził w jej łożu. Dzisiaj miał do spełnienia ważne zadanie: rozejrzeć się w terenie, który król Edward osobiście wskazał jako miejsce, gdzie w południowej części pogranicza powinien stanąć nowy zamek. Rogerowi powierzył również zaszczyt nadzorowania jego budowy, a wreszcie, po jej zakończeniu, osiedlenia się w nim. Na razie Roger marzył tylko o tym, by oprzeć znużoną głowę na poduszce. Tuż za nim podążali ciężko zbrojni rycerze, z których jeden trzymał proporzec głośno łopoczący na porywistym wietrze, tak głośno, że ten odgłos przypominał trzask łamanego drzewca kopii w czasie bitwy. Ten ostry dźwięk potęgował ból głowy, będący rezultatem braku snu i uporczywego metalicznego brzęczenia złotych dzwoneczków zdobiących rząd jego konia. Te irytujące dzwo 10 neczki miały mówić każdemu, że oto sir Roger pełni misję króla Edwarda. Dzyń! Dzyń! Dzyń! Słuchajcie wszyscy! Jestem sir Roger FitzAlan. Podróżuję w królewskich sprawach. Dzyń! Dzyń! Dzyń! Król Edward chce zbudować nowy zamek na pograniczu! Do diabla! Do diabla! Do diabla! Sir Roger chciałby mieć nową głowę. Ściągnął cugle i zatrzymał konia. Gdy nachylił się, żeby poklepać go po karku, niewiele brakowało, by ześlizgnął się z siodła. Na szczęście zdążył zaczepić nogą o łęk. Obejrzał się i zaklął cicho. Do diabła! Dosiadam konia niczym dama dworu, pomyślał. Z powrotem wsunął but w strzemię i uniósł się nieco. Ciągle jeszcze uważnie oglądał swoje siodło, gdy podjechał do niego sir Tobin de Clare, świeżo pasowany na rycerza syn lorda Gloucester. Roger spojrzał na niego z niechęcią. De Clare wyprostował się w siodle, jak zawsze, zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, co sprawiło, że Roger, jak zwykle w takiej sytuacji, miał ochotę wymierzyć mu klapsa. Młodzieniec wytrzymał spojrzenie Rogera i powiedział: - Sir, czy zamierza pan zamęczyć w tym przeklętym terenie wszystkich swoich ludzi, czy tylko mnie? - Ciebie? - Roger roześmiał się. Usiadł ponownie na swoim śliskim siodle i położył wodze na kolanach. - Dlaczego miałbym zawziąć się tak akurat na ciebie? - Elizabeth jest moją siostrą. - To przykry zbieg okoliczności, ale nigdy nie miałem jej tego za złe. - Bóg świadkiem, że potrafi pan być nader niemiły! 11 - O tak - odparł Roger lodowatym tonem. - Ojciec od dawna ćwiczył mnie w tej sztuce. - Przez chwilę bawił się wodzami, a potem, opierając się o łęk siodła, nachylił się ku ciemnowłosemu młodemu rycerzowi. - Ojciec nauczył mnie również, jak radzić sobie z młodzieńcami, którzy lubią dużo gadać, a rozsądku mają mało. Teraz jednak zajęty jestem przede wszystkim tym, jak utrzymać się na koniu. De Clare wydawał się zakłopotany. Rozdrażnić tego młodego chłopca nie było trudno i Roger zapewne nie zrezygnowałby z okazji, gdyby nie musiał martwić się o to, co zrobić, by nie zsunąć się z siodła. - To siodło jest cholernie śliskie. Podejrzewam, że ktoś wysmarował je gęsim sadłem. De Clare wydał z siebie dziwny dźwięk, jak gdyby się zakrztusił lub stłumił chichot, potem szybko odwrócił wzrok. Roger patrzył na niego przez moment. - Uważasz, że to takie zabawne? De Clare spoglądał w stronę wzgórz; nie odpowiedział. - Posłuchaj! Lord Merrick jest moim przyjacielem, a ty jesteś tutaj ze mną na jego prośbę i tylko dlatego będziemy skazani na siebie przez najbliższe dwa lata. Przez ten czas jestem twoim zwierzchnikiem. - Tak, sir - odpowiedział młody rycerz, uśmiechając się przy tym bezczelnie. - Mam nadzieję, że masz tyle rozsądku, by nie śmiać się ze mnie. - Nie, sir. - Więc co cię tak cholernie rozbawiło? - Jeśli dobrze pamiętam, dzisiaj rano Thwack długo polerował pańskie siodło. - Ach! - Roger smutno pokiwał głową. Teraz już wszystko rozumiał. Thwack był miłym chłopcem, służącym i ulubieńcem 12 lady Clio, żony Merricka, znanym z tego, że często przysparzał swojej pani i panu wielu kłopotów. - Założę się, że Thwack istotnie użył gęsiego sadła - powiedział De Clare, nadal uśmiechając się niewyraźnie. - Czy chce pan, abym wrócił do Camrose i sprowadził go tutaj? - Nie. - Roger zeskoczył z konia. - Lady Clio i lord Merrick obdarliby mnie ze skóry, gdybym skarcił tego chłopca. Z pewnością nadmiernie przykładał sie do pracy i chciał, żeby wszystko było jak najlepiej. Roger rozejrzał się, urwał garść trawy i zaczął starannie wycierać siodło. - Tak, sir. On zawsze bardzo się stara - zauważył de Clare. - Tyle że swoimi dobrymi chęciami na ogół sprawia ludziom kłopoty. Tym razem obróciło się to przeciwko mnie, a mogło i przeciw nam wszystkim. - Roger zakończył czyszczenie siodła i otrzepał rękawice. - Niewiele brakowało, a podnosilibyście mnie z ziemi jak jakiegoś pijaka, a nie jest to sytuacja zbyt zaszczytna dla rycerza, zwłaszcza podróżującego z królewską misją. De Clare milczał przez dłuższą chwilę. Czekał, aż Roger ponownie dosiądzie konia. - Sir? - odezwał się po chwili. - Słucham? - Co do Elizabeth, to ... - Nie teraz. - Roger gestem nakazał mu milczenie i wziął w ręce wodze. - A najlepiej nigdy. Nie chcę rozmawiać o Elizabeth z tobą ani z nikim innym... Zaczekaj na naszych ludzi - dodał i ruszył galopem przez porośnięte gęstą trawą zbocze wzgórza, zostawiając za sobą Tobina de Clare. Złote królewskie dzwoneczki znów rozdzwoniły się donośnie, potęgując ból głowy. Roger zaklął ze złością, oderwał od rzędu pas, na którym były zawieszone, i cisnął nim w gęstą trawę, tak jak odrzuca się ogryzek jabłka. Może dopisze komuś szczęście i znajdzie ten cenny skarb, pomyślał. 13 W tym momencie poczuł się szczęśliwy. Uporczywy dźwięk przestał wwiercać mu się w mózg. Dzięki Bogu. Nagła cisza była równie kojąca jak dobry nocny odpoczynek. Pochylił się nisko nad karkiem swojego siwka i pędził coraz szybciej, zostawiając daleko za sobą dokuczliwe królewskie dzwoneczki. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł się uwolnić od trapiącego go smutku. Niestety, chociaż starał się nie pokazywać po sobie, w jakim jest nastroju, De Clare wiedział, co go tak dręczyło. Elizabeth zerwała ich romans. Po matce i siostrach była pierwszą kobietą, którą Roger pokochał. Zakochał się w niej, kiedy miał piętnaście lat. Do Elizabeth de Clare zapłonął gorącą miłością, gdy pierwszy raz ujrzał ją w wigilię święta Trzech Króli. Zostali wówczas królem i królową balu. Czy to szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że akurat on natrafił na ciastko z bobem? Uznał to za zrządzenie losu. Niestety, ojciec wyśmiał go, nazwał głupcem i nie zgodził się na zaręczyny. Przez dwa lata Roger robił wszystko, by uzyskać zgodę ojca, ale baron FitzAlan nie dopuszczał nawet myśli o tym, by jego jedyny syn poślubił córkę lorda Gilberta. W dniu, w którym Elizabeth zaręczyła się z innym mężczyzną, Roger przestał odzywać się do ojca. W dniu jej ślubu opuścił Anglię i udał się do Francji, a potem na wyprawę krzyżową wraz ze swym przyjacielem, Merrickiem de Beaucourt. Przez długie lata baron FitzAlan nie widział syna. Roger przyjeżdżał o domu, żeby zobaczyć się z matką i siostrami, ale tylko wtedy, gdy miał pewność, że nie zastanie tam ojca. Teraz jechał szybko, próbując odegnać złe myśli. Pędził przez zielone wzgórza, a za nim podążał niewielki oddział kilkunastu zbrojnych rycerzy. Ziemia drżała. Stukot końskich kopyt przypominał dźwięk wojennych werbli. Rogerowi odpowiadał ten rodzaj hałasu. Nie było to irytujące brzęczenie dzwoneczków, tylko głęboki łoskot dający poczucie siły i swobody. Uniósł się w strzemionach. Znów niewiele brakowało, by zsunął się z tego cholernego, wypolerowanego siodła. Mocniej ścisnął nogami konia i skoncentrował się na tym, by utrzymać się na jego grzbiecie. Tego dnia miał na sobie ciężką kolczugę, która obciążała go mocno, zwłaszcza gdy zmuszony był jechać na wpół stojąc w strzemionach. Czuł się tak, jak gdyby rozciągnięto go na kole tortur, albo jakby na plecy wskoczył mu ciężki wół. Na kolczugę miał zarzuconą opończę w rodowych barwach: złoty szewron nad niebieskim polem, na którym wyhaftowany był herb pierwszego rycerza z rodu FitzAlan. Herbem tym był czerwony sokół, symbol odwagi, przekreślony na znak nieprawego pochodzenia. Nieślubny syn Alana, hrabia de Caux, pierwszy FitzAlan, zdobył tytuł i majątek przebiegłością i mieczem. Potem miał tyle szczęścia, że poślubił siostrę angielskiego króla, spłodził legalnego już spadkobiercę i w ten sposób związał swój ród z rodziną królewską. Roger z dumą nosił herb rodu FitzAlan, tyle że jego godło różniło się od godła ojca. Szewron odwrócony był górą do dołu. Ten zuchwały fakt świadczyć miał o tym, że noszący go rycerz nie jest taki jak baron Sander FitzAlan. Koń nagle przyspieszył. Roger zorientował się, że całe jego ciało na myśl o ojcu zesztywniało w niezwykłym napięciu. Koń potraktował to jako zachętę do szybszego biegu. Po chwili Roger roześmiał się gorzko, gdy uświadomił sobie, że myśl o ojcu wywołuje w jego ciele taką reakcję. Nie chciał go lekceważyć czy nim pogardzać; wolałby traktować go obojętnie. Kpiący śmiech brzmiał mu jeszcze przez moment w uszach, aż rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając tylko uczucie goryczy. 14 15 Roger uniósł głowę. Jesienne powietrze chłodziło mu twarz. Pomyślał, że nie stał się do końca obojętny na takie ludzkie sprawy jak zmęczenie i mimo wszystko potrafi jeszcze rozsądnie myśleć. Jazda bez hełmu, z odkrytą głową, w jesiennym powietrzu orzeźwiła go. Jazda bez hełmu sprawiała, że wiatr rozwiewał wszelkie myśli o potrzebie zachowania ostrożności. Jazda bez hełmu przez dzikie walijskie pogranicze była niebezpieczna: ojciec nigdy by tak nie postąpił. I właśnie dlatego Roger tak postępował. Siedząca na koniu postać rysowała się wyraźnie nad zachodnim horyzontem. Ani koń, ani jeździec nie poruszali się, ale w promieniach słońca przeświecającego przez białe obłoki lśniły czarne włosy jeźdźca i równie czarna grzywa konia. Jeździec uniósł dłoń, by osłonić oczy od słońca, i wtedy zobaczył, że sir Roger FitzAlan przemierza konno walijskie wzgórza. Rude włosy Rogera lśniły w słońcu jak miedziana moneta, gdy galopował w stronę doliny Brecon, na południe od wysokich Black Mountains, a na północ od rozległych brecońskich borów. Rogerze FitzAlan, sięgnąłeś po to, co nie było twoje, pomyślał. Przysięgam, że spotka cię za to śmierć. Wkrótce będziesz martwy. Postanowił tak, lecz nie pojechał za Rogerem. Trwał nieruchomo na szczycie wzgórza, z którego można zobaczyć było wszystko, od gór aż po odległe morze. Gdy Roger stał się ledwie widoczną w oddali sylwetką, jeździec uniósł zaciśniętą pięść i roześmiał się. 2 Gromadka chłopców, ot tak, dla zabawy rzucała kamieniami w bażanta. Teleri zbierała akurat zioła na skraju uprawnych pól. Najpierw usłyszała ich krzyki i śmiechy, a potem w pobliżu upadł kamień. Szybko ukryła się w zaroślach, myśląc, że przeznaczony był dla niej. Po chwili zobaczyła bażanta, który był celem ataku. Zmierzwiła włosy, obsypała je mchem i zeschłymi liśćmi, twarz pobrudziła ziemią, próbując nadać sobie przerażający wygląd swojej babki, starej Gladdys, która uchodziła za osobę rzucającą uroki, wyśpiewywała magiczne zaklęcia i uprawiała starodawne, walijskie czary. Bełkocząc coś niewyraźnie, machając rękami, wyskoczyła z zarośli. Przestraszeni chłopcy uciekli, zostawiając rannego ptaka leżącego bezwładnie na ziemi. Teleri ułożyła biedaka w wiklinowym koszyku, zabrała go do swojego domu i opatrzyła mu rany. Rankiem następnego dnia bażant nadal leżał w wyścielonym trawą i mchem korytku ustawionym w najcieplejszym miejscu izby. Niezwykle piękne pióra jego ogona, lśniące wszystkimi barwami lasu, wystawały poza brzeg korytka. 17 Te barwy były darem Boga - miały chronić ptaka przed niebezpieczeństwem, ale tym razem nie spełniły swej roli. Ogon bażanta zachował swój wspaniały wygląd, ale udręczone ciało było w znacznie gorszym stanie. Teleri przytknęła dwa palce do piersi ptaka, tuż obok niewielkiego skaleczenia pokrytego zeschłą krwią. Serduszko bażanta biło słabo i wolno, zdawało się, że z każdym uderzeniem życie wypływa z rannego stworzenia. Odruchowo sięgnęła po sakiewkę z kamieniami, która powinna była wisieć u plecionego paska, ale nie znalazła jej tam. Odwróciła się i rozejrzała po izbie. Popatrzyła na dwie stare wiewiórki, które każdego ranka zwykły siadać na stole z taką miną, jak gdyby właśnie przybyły na ucztę, zerknęła na włochatego prosiaczka stojącego w rogu izby i chrupiącego łodygi nagietków, na sokoła, który usadowił się na jego łbie, a wreszcie na wróble i dzikie gołębie siedzące na parapecie otwartego oka, ćwierkające i gruchające radośnie. Wzięła w rękę prezent od babci - bryłę pszczelego wosku, która służyła jej za świecę. Kiedy przechodziła obok ustawionych jedna na drugiej wiklinowych klatek, wyleniały gronostaj wyciągnął łapkę i złapał ją za spódnicę. - Przestań! - Teleri odwróciła się i wyrwała spódnicę z jego ostrych pazurków. - Nie mam teraz czasu na zabawę. Tymczasem, chrząkając głośno, podbiegł do niej prosiak. Niezdolny do lotu sokół dziarsko podskakiwał na jego grzbiecie i donośnie skrzeczał. - Prosiaczku, wracaj do swojego posiłku. Nie mam nic dla ciebie. A ty, Sokole, też się uspokój. Twój brat, bażant, potrzebuje mojej pomocy - skarciła zwierzęta Teleri. Zapaliła poczerniały knot, ledwie wystający z bryłki wosku, i osłaniając dłonią płomień, weszła do przyległego niewielkiego 18 pomieszczenia, którego ściany tworzyły dębowe belki skośnie opadające od sufitu do twardego klepiska. W tym pomieszczeniu Teleri sypiała na prymitywnym łóżku sporządzonym z suchych dębowych gałęzi, na sienniku wypchanym wrzosem i macierzanką. Sakiewka leżała na łóżku. Przywiązała ją do paska, wróciła do izby i delikatnie wzięła na ręce bezwładnego bażanta. Wyszła z domu i przebiegła przez kamienny mostek, zgrabnym łukiem spinający brzegi strumienia. Strumyk - teraz, jesienią, wąski - po zimowych opadach tak przybierał, że woda sięgała ścian jej chaty. Mogła wtedy, nie wychodząc za próg, przez okno zaczerpnąć wiadrem wody tak czystej, że umyte w niej włosy lśniły przez tydzień. Po przekroczeniu strumienia, zatrzymała się na wysypanej żwirem ścieżce i zagwizdała głośno. Po chwili spomiędzy drzew wypadł koń, potrząsając łbem, tak że jego czarna grzywa majestatycznie powiewała w powietrzu. Koń przystanął obok Teleri; pstryknęła palcami i rumak natychmiast ukląkł. - Świetnie, Koniku - powiedziała, usadowiła się na jego grzbiecie, umierającego ptaka umieściła bezpiecznie pomiędzy swymi udami i okryła fałdami szorstkiej wełnianej sukni. Potem pochyliła się, wplotła dłonie w gęstą, długą grzywę i piętami uderzyła w boki konia. Ruszyli w stronę wzgórz, gdzie znajdował się krąg uzdrawiających kamieni, górujących nad doliną jak gigantyczni niebiescy strażnicy. Póżnym popołudniem Roger jechał w górę stromego stoku w stronę zaznaczonego na mapie wyniosłego płaskowyżu. Król Edward wybrał to miejsce na budowę zamku. 19 Oparł rękę o zad konia i obejrzał się za siebie. Chociaż od krawędzi płaskowyżu dzieliła go znaczna odległość, to patrząc stąd, już mógł zorientować się, że miejsce na zamek wybrane zostało dobrze. Rozciągał się przed nim widok na szeroką dolinę, lśniące jesiennymi złocistymi barwami pola uprawne i gęste lasy ciągnące się daleko po wschodniej stronie. Widział teraz długi odcinek pogranicza. Nikt nie mógł wątpić, że Edward wiedział, jak należy dbać o bezpieczne granice swojego państwa. Znany był z bystrego umysłu. Jako młody książę uczył się strategii pod kierunkiem jednego z najsławniejszych angielskich wojowników, Simona de Montfort. Był dobrym uczniem. Po latach wykorzystał tę wiedzę oraz własne doświadczenie, by stłumić bunt baronów skierowany przeciwko swemu ojcu, Henrykowi III. O umiejętnościach Edwarda świadczyć może fakt, że wojskami pokonanych baronów dowodził jego dawny nauczyciel, sam Simon de Montfort. Roger spojrzał na wznoszącą się wysoko nad nim, poszarpną krawędź płaskowyżu. Po chwili znów usłyszał dźwięk królewskich dzwoneczków. Dzyń, dzyń, dzyń. Zbliżał się do niego de Clare. Oczywiście młody rycerz odnalazł dzwoneczki. Roger pomyślał, że nie miałby nic przeciwko temu, żeby ten bezczelny młody rycerz od nich ogłuchł. De Clare zatrzymał się obok Rogera, spojrzał w stronę płaskowyżu i gwizdnął cicho. - Edward zna się na rzeczy - powiedział Roger. - Nawet stąd to miejsce wygląda na niedostępne - zauważył de Clare, a potem wręczył Rogerowi dzwoneczki. - Zgubił pan to, sir. Obaj wiedzieli, że ich nie zgubił. - Przestań się głupio uśmiechać - odburknął Roger, patrząc na dzwoneczki takim wzrokiem, że mógłby je stopić. - Za trzymaj te cholerne dzwonki. Ich ciągłe brzęczenie doprowadza mnie do szaleństwa. De Clare, nadal uśmiechając się niewyraźnie, wyciągnął z wiszącej przy siodle skórzanej torby wełnianą chustkę, okręcił nią dzwoneczki i wepchnął zawiniątko do torby. Teraz dźwięk był ledwo słyszalny. Roger uniósł rękę, dając tym swojej drużynie znak do ruszenia w drogę. Uderzył ostrogami w boki konia i po chwili jego rumak przedzierał się przez kamienie i głazy. W miarę zbliżania się do krawędzi płaskowyżu widzieli, że ścieżka staje się coraz bardziej stroma. Koń coraz częściej ślizgał się, rył kopytami, wzbijając przy tym tumany kurzu. Roger nachylił się nisko nad karkiem rumaka, niespokojnie wpatrując się w bliską już, wąską szczelinę, przez którą prowadziła ścieżka na płaskowyż. Wkrótce znaleźli się na rozległym wierzchołku płaskowyżu. Roger odetchnął z ulgą. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że przez dłuższy czas wstrzymywał oddech. Ściągnął wodze, rozejrzał się i zaklął cicho. Miejsce na zamek było znakomite, tyle że pośrodku płaskowyżu stały ustawione w krąg potężne szaroniebieskie głazy. De Clare również pokonał ostatni odcinek drogi i zatrzymał konia za Rogerem. - Jezu ... - mruknął. - Jak my, na Boga, mamy wybudować na tym zamek? - Zrzucimy głazy na dół ... - powiedział Roger i urwał. Kątem oka coś zobaczył... Coś kolorowego. Prawą ręką od- ruchowo sięgnął do rękojeści miecza. - Co to jest? - zapytał de Clare. - Cicho! - Roger powstrzymał go gestem, potem wyjął miecz i pochylił się do przodu. Nasłuchiwał. Od strony kamiennego kręgu dobiegał cichy dźwięk przypominający gruchanie gołębi, dźwięk, który dobrze pamiętał z dzieciństwa, taki sam, jaki słyszał, ilekroć znalazł się w pobliżu gołębnika matki. Ruszył do przodu, żeby zajrzeć do wnętrza kamiennego kręgu. Dziewczyna... nie, kobieta, o długich, kasztanowych, kręconych włosach, opadających w nieładzie na plecy, ubrana w prostą, wiejską suknię z wełny, klęczała na ziemi, pośrodku kamiennego kręgu, z uniesioną głową i rękami rozłożonymi szeroko w błagalnym geście, jak gdyby oczekiwała, że w jej dłonie wpadnie coś cennego - manna z niebios lub pióro ze skrzydła archanioła. Roger widział niegdyś w Rzymie posągi wyglądające tak jak ta kobieta: rzeźbę Marii Magdaleny u stóp krzyża i Ruth modlącą się o dar poczęcia syna. Ich twarze miały taki sam wyraz rozpaczy i błagania, oddany tak wiernie przez rzeźbiarza, że zdawało się, iż zaraz popłyną po nich łzy. Kobieta patrzyła w niebo, a on patrzył na nią. Stał bez ruchu, jak gdyby i on wyrzeźbiony był z tego samego kamienia. Nawet gdyby chciał, nie byłby zdolny się poruszyć. Cóż to za dziwna siła zatrzymała go w tym miejscu? Ciekawość? Szacunek? Nie wiedział co. Patrzył na nią z czcią, jak na fragment kości świętego męczennika w relikwiarzu, nie dowierzając przy tym własnym oczom. Teraz dopiero zobaczył ptaka leżącego przed kobietą. Bażant sprawiał wrażenie martwego. Mieniące się barwami pióra ogona nieruchomo spoczywały na rdzawej ziemi. Czy ona modli się nad nim? Gdyby znalazł martwego bażanta, zapewne upiekłby go, a nie modlił się za jego duszę. Jeśli oczywiście przyjąć, że zwierzęta mają dusze. Znów dobiegł do niego odgłos przypominający gruchanie gołębia, a potem zauważył, że bażant podnosi się, przez chwilę 22 stoi nieruchomo, a potem zaczyna czyścić dziobem piórka na skrzydłach, jak gdyby szykował się do lotu. Dziewczyna opuściła ramiona, zebrała rozrzucone na ziemi kamyki i wrzuciła do wiszącej u paska czerwonej sakiewki. Otrzepała dłonie, wstała, a potem nachyliła się i dotknęła grzbietu bażanta. Ptak przechylił łebek i spojrzał na nią, najwyraźniej zupełnie nie przestraszony, a za moment dziarsko pobiegł w stronę zarośli. Rozległ się ostry gwizd. Po chwili obok dziewczyny stanął piękny koń, dumnie potrząsając grzywą. Roger stał zdumiony, z otwartymi ustami. Na Boga! Tego konia nie widział od blisko pięciu lat. Przyjrzał się uważnie zwierzęciu. Wprost nie dowierzał własnym oczom. To przecież zdobyczny arab Merricka z czasu ostatniej wyprawy krzyżowej, prezent od wdzięcznego sułtana, koń, za którego Roger gotów byłby oddać własną duszę. Przed pięciu laty, kiedy koń został skradziony, ścigał złodzieja po całym Glamorgan. Niewiele brakowało, by skręcił kark, próbując go złapać. A teraz koń stał parę kroków przed nim. Ciszę przerwały głosy ludzi z jego drużyny, którzy pokonali wreszcie krawędź płaskowyżu. Roger wsunął miecz do pochwy. Kobieta krzyknęła cicho i spojrzała na niego zaskoczona. Przez moment patrzyli na siebie w napięciu, takim, jakie Pojawia się tuż przed zdarzeniem, które ma odmienić życie człowieka. Zanim jednak Roger zdołał cokolwiek powiedzieć, kobieta uchwyciła czarną grzywę araba i wskoczyła na jego grzbiet. ~ Zostańcie tutaj! - rozkazał Roger swoim ludziom. Po chwili dziewczyna zniknęła za przeciwległą krawędzią Płaskowyżu. - Co tu się dzieje? Dokąd pan jedzie? - zapytał de Clare. 23 - Powiedziałem już. Zostańcie tutaj! - zawołał Roger i ruszył za dziewczyną. Niepotrzebna była mu pomoc tego młodego głupka. Dziewczyna na swoim koniu pędziła wąską ścieżką w dół. Roger podjechał do krawędzi płaskowyżu i pogalopował za nią. Przysięgał sobie, że tym razem doścignie umykającego jeźdźca - kobietę. Na Boga! Konia ukradła ta cholerna dziewczyna. 3 Tego Anglika już kiedyś widziała. Ponurego rycerza, który nosił odwrócony szewron. Jak to się stało, że znów ją odszukał? I to tutaj, w pobliżu jej domu. Jak mogło do tego dojść? Przecież była taka ostrożna. W odwiedziny do starej Gladdys zawsze chodziła piechotą, od czasu, gdy przed laty była na tyle nierozsądna, że wybrała się do Glamorgan konno. Wtedy właśnie ścigał ją ten Anglik. A teraz znów za nią pędził. Teleri siedziała na koniu wyprostowana jak leśna sosna. Ścieżka była bardzo stroma, koń ślizgał się na niej co chwila. Mocno trzymała się grzywy i kolanami ściskała jego boki. U podnóża płaskowyżu, gdy miała już przed sobą łagodnie pofalowane wzgórza, uderzyła piętami w boki wierzchowca i popędziła przed siebie. Tylko to mogła zrobić. - Pędź, Koniu - zachęcała go. -Ścigaj się z wiatrem. Pochyliła się nisko nad karkiem araba, a on posłuchał polecenia. Gnając przez wzgórza i doliny, czuł się tak, jakby odzyskał wolność. 25 Obejrzała się przez ramię. Rycerz pędził za nią szybciej, niż oczekiwała. Jego koń również był silny i hyży. Gdyby ją doścignął, mógłby ją zabić. Prawo było po jego stronie. Koń zgodnie z prawem nie należał do niej, a zresztą każdy rycerz mógł kierować się własnymi prawami. Tutaj, na granicy z Walią, takie przypadki zdarzały się często. Zjechała ze ścieżki prowadzącej w stronę Bleddig. Oddalała się od granicy przyległych do wioski lasów. Jechała szybko, mijając w pędzie pojedyncze, rosnące wśród pól drzewa. Koń był silny i sprawny, gdyż dobrze o niego dbała. Pasł się na soczystej leśnej trawie, karmiła go owsem i poiła najczystszą wodą w całej Walii. Często jeździła na nim, żeby nie zwiotczały mu mięśnie. I kochała go: był jej przyjacielem. Z tych właśnie powodów i zgodnie z prawami natury koń powinien należeć do niej. To ona znalazła go rannego, leżącego bezwładnie na ziemi. To ona wyciągnąła dwie strzały z jego szyi i przemyła rany. To ona pielęgnowała go w lasach Glamorgan, nucąc zaklęcia swojej babki i kurując go przyrządzanymi własnoręcznie ziołami, dopóki nie wydobrzał na tyle, by pokonać drogę do Brecon. A kiedy jedna z ran otworzyła się i zaczęła ropieć, to właśnie ona zaprowadziła go na płaskowyż i tam okładała go uzdrawiającymi kamieniami. Miała więc prawo nazywać go swoim koniem. Przy niej stał się wolny, szczęśliwy i bezpieczny. Pod tym względem byli do siebie podobni. Byli wolni i szczęśliwi, gdyż potrafili ukryć się przed światem, który wyrządził im krzywdę i pozostawił blizny na ich ciałach. Koń był jej i musiał z nią pozostać. Wiedziała, że jest sprawniejszy od koni Anglików, nawet od koni rycerzy. A z pewnością od konia tego ścigającego ją rycerza. Znów zmieniła kierunek. Jechała teraz na północ, szerokim łukiem omijając brecońskie lasy. Widziała w oddali rysującą się na horyzoncie poszarpaną linię wierzchołków drzew. Słońce chyliło się już ku zachodowi; wkrótce skryło się za chmurami mieniącymi się barwami złota i czerwieni. Starała się tak wybierać drogę, żeby nie zostawiać za sobą śladów ułatwiających pościg. Przez pewien czas galopowała wzdłuż brzegów rzeki Usk, wreszcie zdecydowała się przeprawić na jej drugą stronę, w miejscu, gdzie woda była płytka. Kiedy koń wspiął się na przeciwległy brzeg, obejrzała się. Poprzednim razem właśnie przy pokonywaniu rzeki zgubiła swego prześladowcę; rycerz, ten właśnie rycerz, zleciał z konia i wpadł do wody. Uśmiechnęła się. Jeszcze teraz dokładnie pamiętała, jak siedział w mule i przeklinał, a ona śmiejąc się wygrażała mu pięściami. Tym razem jednak zatrzymał konia na brzegu i spojrzał na nią przez rozdzielającą ich rzekę. Przebijające przez chmury ostre promienie zachodzącego słońca oświetliły go na moment, sprawiając, że jego rude włosy wydawały się jaskrawoczerwone. Po chwili zastanowienia rycerz skierował wierzchowca do rzeki. Teleri pogalopowała w stronę lasu. Wiatr rozwiewał jej włosy, smagał nimi plecy, twarz. - Pędź, Koniu! Pędź! - Roześmiała się. Wiedziała, że wiatr poniesie jej słowa w stronę rzeki. - Pokaż temu Anglikowi, jak potrafimy jeździć! Słyszała swój dźwięczący w powietrzu śmiech. Pochyliła się nad karkiem zwierzęcia. Już niedaleko. Obejrzała się i roześmiała. Kątem oka widziała rycerza przeprawiającego się przez rzekę. Zauważyła, że patrzy na nią. Roześmiała się znowu. Przed sobą miała Diabelski Bór, tę część Puszczy Brecońskiej, Sdzie drzewa rosły tak gęsto, że zdawały się tworzyć jednolitą ścianę. Poszycie lasu stanowiły trudne do przebycia kolczaste, wysokie krzewy jeżyn. Tutaj nie można było jechać konno, należało iść piechotą -jeśli znało się drogę. W głąb lasu prowadziło co najmniej kilkanaście ścieżek, niektóre z nich pozwalały wędrować daleko, inne kończyły się ślepo. Teleri znała te ścieżki i wiedziała która prowadzi w stronę jej domu. Tutaj właśnie postanowiła zmylić pogoń. Zatrzymała wierzchowca na skraju lasu, w miejscu, gdzie dostępu do niego broniły splątane pędy jeżyn. Zeskoczyła z konia i pogłaskała go po pysku. Rycerz tymczasem wspiął się na brzeg rzeki i ruszył w stronę lasu. Wiatr ucichł, na wschodnim nieboskłonie widniał blady sierp księżyca. Wtedy właśnie Teleri i jej koń zniknęli. Zamek Camrose, Glamorgan Tłusty rudy kot z jednym okiem, zwany Cyklopem, leniwie przekroczył wewnętrzny mur obronny i skierował się do zamkowego browaru, gdzie Clio Beaucourt, żona pana na Camrose, władcy Glamorgan, zajęta była próbowaniem świeżo uwarzonego piwa. Lady Clio od lat przyświecał jeden ważny cel. Zdecydowana była odkryć tajemnicę warzenia leczniczego piwa, który to sekret zabrali ze sobą do grobu Piktowie, dawni mieszkańcy Szkocji. Przynajmniej raz w roku podejmowała próbę odtworzenia tego napoju, mimo że po serii niepowodzeń i fatalnych rezultatach prób przeprowadzanych na małżonku, a także jego 28 niczego nie podejrzewających przyjaciołach, lord Merrick zabronił jej dalszego eksperymentowania. Zabranianie czegokolwiek upartej małżonce oczywiście było błędem, podobnym do położenia rozżarzonych węgli na stercie siana i oczekiwaniu, że nic się nie zdarzy. Tak więc ledwie Merrick na całe dwa tygodnie opuścił zamek, by spotkać się z królem Edwardem, lady Clio zajęła się przyrządzaniem specjału. Właśnie poprzedniego ranka stara Gladdys, druidka, stwierdziła, że najbliższej nocy księżyc przyjmie jakieś szczególne położenie. Był to ważny znak. Ponadto tak się jeszcze złożyło, że przed dwoma dniami zakwitł rzadki czerwony wrzos, który zasadziły przed miesiącem. Niewątpliwie los chciał, aby tym razem udało się odkryć właściwą recepturę. Cyklop wskoczył na otwarte okno izby, położył się na parapecie z pyszczkiem opatrym na łapkach i wygrzewając się w południowym słońcu, patrzył, jak jego pani krząta się wokół paleniska, szykując sobie kolejną serię kłopotów. W ogromnej czarnej kadzi pieniło się warzone piwo. Zapach jęczmienia i ziół wypełniał izbę, kłęby pary wzbijały się do sufitu, potem wypływały przez otwarte okno. Cyklop uniósł leniwie łebek, węszył przez chwilę, potem ziewnął, ułożył znów łeb na łapach i zasnął. Clio nabrała płynu na łyżkę i przez chwilę trzymała ją wysoko nad kadzią, przyglądając się spływającej z niej cieczy koloru miodu. - Gotowe! - powiedziała z dumą. Jasnowłosy piętnastoletni chłopiec, ubrany w spodnie i kaftan w herbowych barwach, zamiatał akurat podłogę. Odstawił miotłę i podszedł bliżej. Wyciągając długą szyję, zajrzał do kadzi. - Gotowe? 29 - Tak. Przynieś beczułki, Thud, zaczniemy je napełniać. -Przerwała, a potem zapytała: - Gdzie jest twój brat? Czy nie zamierza nam pomóc? - Thwack jest zajęty. W tym tygodniu zajmuje się końmi lorda, milady. Lady Clio ze zrozumiemieniem skinęła głową i już po chwili oboje zajęci byli przetaczaniem piwa do dwóch sporych drewnianych beczułek. Akurat próbowała zaszpuntować pierwszą baryłkę, gdy od strony bramy dobiegł ją odgłos trąb oznajmiający przybycie gospodarza zamku. Zamarli oboje, potem spojrzeli na siebie oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. - Święty Piotrze! On już wraca do domu! - jęknęła Clio, nasłuchując odgłosów dobiegających od bramy. - Przyjechał lord Merrick - powiedział Thud. - No właśnie. - Clio wytarła ręce w fartuch i podbiegła do okna, żeby zamknąć okiennice. - Uciekaj, Cyklop. Kot mruknięciem wyraził niezadowolenie, ale zeskoczył z okna i ruszył w stronę otwartych drzwi. - Pośpiesz się. - Clio zwróciła się do Thuda. Zdjęła fartuch i cisnęła go w kąt izby. -Napełnij do końca drugą baryłkę, a ja spróbuję go jakoś... chciałam powiedzieć, przywitam mojego męża. - Otrzepała spódnicę z resztek ziół i odgarnęła z twarzy wilgotne włosy, a potem ruszyła w stronę drzwi. - Gdzie tym razem ukryć baryłki, milady? W pralni? -Nie! To właśnie tam je poprzednio znalazł. - Clio za trzymała się i w zamyśleniu przygryzła wargę. - Do kaplicy? - Też nie. Przed okiem brata Dismasa nic się nie ukryje. - Spiżarnia? Clio przecząco potrząsnęła głową, ale potem jej twarz rozjaśnił uśmiech. Wpadła na znakomity pomysł. 30 - Przetocz beczułki do stajni i postaw je w starych przegrodach, tych przeznaczonych dla koni, gdy zamek jest pełen gości. Tam będą bezpieczne. Od dwóch lat nie korzystaliśmy z nich. Zanim wyszła na dziedziniec, zastanawiła się przez chwilę, a potem zdjęła z półki spory gliniany dzban z piwem - miał posłużyć jako usprawiedliwienie jej obecności w tym podejrzanym miejscu. Przekroczyła mur i przeciskając się pomiędzy wozami i zgromadzonymi na dziedzińcu strażnikami, dziećmi i gęsiami, ruszyła w kierunku schodów prowadzących do głównego zamkowego holu. Do piersi przyciskała dzban, a jasny długi warkocz przy każdym kroku rytmicznie kołysał się na jej plecach. Po drodze ćwiczyła niewinny uśmiech przeznaczony dla męża. To wszystko nie oznaczało wcale, że za nim nie tęskniła. Kochała go szaleńczo, chociaż teraz była trochę obrażona, gdyż od swego wyjazdu nie przysłał jej listu, żadnej wiadomości, ani jednego słowa. Była mniej więcej w połowie schodów, gdy usłyszała za sobą łoskot końskich kopyt na kamiennym bruku. Odwróciła się z wystudiowanym uśmiechem na twarzy. Zobaczyła nadjeżdżającego męża, któremu towarzyszyła zbrojna drużyna. Jeden z rycerzy trzymał czarny proporzec, na którym wyhaftowany był biały krzyż i stojący na dwóch łapach czerwony lew. Lord Merrick, przystojny, wysoki mężczyzna, promieniujący siłą, podjechał do podnóża schodów, zatrzymał konia i podał wodze giermkowi. Nie zsiadł jednak z konia, lecz z ręką opartą na łęku siodła uważnie przyglądał się żonie. Znała to spojrzenie. Dobrze wiedziała, co ono oznacza. - Cóż to znaczy, kochanie? Czyżbym tak długo był poza domem, że wolisz tulić do piersi dzban z piwem niż męża? - Czyżby twoja nieobecność trwała długo? Wydawało mi KRĄG się, że dopiero co wyjechałeś - powiedziała, zadzierając głowę i siląc się na obojętny ton.Lord Merrick zeskoczył z konia; podszedł do żony. Ukłonił się i odezwał się półgłosem: - Ten napój jest mocny tak jak twój mąż. - No właśnie. A poza tym odnoszę wrażenie, że ten dzban kształtem przypomina twoją głowę, milordzie. Wyjął dzban z jej rąk i podał go jednemu ze swych ludzi. Potem objął żonę, uniósł ją i na schodach zamku, na oczach wszystkich, namiętnie pocałował. Clio słyszała okrzyki i gwizdy mężczyzn, zarówno tych z drużyny męża, jak i tych stojących na murach. Próbowała się uwolnić, ale szybko się poddała, objęła męża za szyję i odwzajemniła pocałunek. Wreszcie lord postawił ją na ziemi, ukłonił się jeszcze raz, pocałował ją w czoło i szepnął do ucha: - Myślę, że jednak tęskniłaś za mną, kochanie. -A ja podejrzewam, że twoje myśli są równie czarne jak włosy na twojej głowie, milordzie. - Jesteś na mnie zła? - Tak - odparła i rzuciła mu wyniosłe spojrzenie. Wyjął spod płaszcza plik zwiniętych i opieczętowanych pergaminów i wręczył żonie. - Czy o to? - To jednak pisałeś do mnie - zdziwiła się Clio, patrząc na listy, które mąż trzymał w ręku. - Oczywiście. Do ciebie i naszego syna. Każdego wieczoru... Tylko że zapomniałem o wysłaniu tych listów. - Spojrzał na nią z nieśmiałym uśmiechem, ale przy tym niesłychanie męskim. Clio roześmiała się, potrząsnęła głową i wetchnęła, a potem zwróciła się do mężyczyzny trzymającego dzban: 32 -Poczęstuj piwem swoich towarzyszy. - Wzięła męża pod rękę i ruszyli do domu. - Potrzeba mi wielu lat, żebym mogła nauczyć cię dobrych manier - szepnęła. - Dzięki temu będziesz tak zajęta, że nie wystarczy ci czasu na inne sprawy, które podczas mojej nieobecności pochłaniają cię bez reszty. - Mnie? To nie ja zapomniałam o wysłaniu listów do najbliższej rodziny. - Jak się miewa nasz syn? - Śpi. Zmęczył się, doprowadzając do furii mnie i swoją niańkę. Ukrył się pod ołtarzem w kaplicy. Brat Dismas odchodził od zmysłów. - Brat Dismas nie ma zmysłów. - Merrick! - To prawda, ale dajmy spokój tym sprawom. Cieszę się, że jestem już w domu. - Chodź. - Otworzył drzwi do ich komnaty. - Mam ci wiele do opowiedzenia. Usiedli w drewnianych rzeźbionych fotelach. Clio napełniła mężowi szklanicę piwem i zaczęli gawędzić. - Czy po wypiciu tego piwa nie zacznę przypadkiem mówić wierszem albo chichotać jak panienka? - zapytał Merrick, biorąc od niej szklanicę. - To jest zwykłe piwo. - Na pewno nie wywar z wrzosu? - Z całą pewnością nie - oświadczyła Clio. Merrick pomimo to wpatrywał się przez dłuższą chwilę w złocisty napój, zanim wypił pierwszy łyk. Potem westchnął i odchylił głowę na wysokie, kunsztownie rzeźbione oparcie fotela. - Wróciłeś wcześniej, niż zamierzałeś. Czy spotkanie nie przebiegło dobrze? - Lordowie szybko zgodzili się na większość propozycji i Edward odesłał nas wcześniej. Chciał wrócić do Leeds. 33 - Roger nie wrócił razem z tobą? - Jest teraz w drodze do Brecon - powiedział Merrick. Clio spojrzała na męża. - Do Brecon? Dlaczego? Merrick wypił następny łyk piwa i przez dłuższy czas wpatrywał się w trzymany w ręku puchar. - Przypuszczam, że Edward chciał go na pewnien czas ukryć gdzieś daleko - powiedział wreszcie. - Nie rozumiem. Wyjaśnij mi. Merick uniósł głowę i spojrzał na żonę. - Hugh Bigod żyje. - Mąż lady Elizabeth? - Tak. - Czy on wie, co łączyło Rogera i Elizabeth? Merrick spojrzał na żonę, jak gdyby była szalona. Clio machnęła ręką. - Masz rację, to było głupie pytanie. Przecież ich romans dla nikogo nie był tajemnicą. - No właśnie. - Ale cóż Bigod może zrobić? Wszyscy przecież byli pewni, że on nie żyje. - Moja droga, kiedy żona sypia z innym mężczyzną, dla męża nie ma znaczenia, czy uważano go za martwego, czy nie. Bigod jest dumny i kocha Elizabeth. A poza tym jest człowiekiem wpływowym, ma ogromne dobra na północy. Edwardowi potrzebne jest jego wsparcie, ale, z drugiej strony, Roger jest od lat jego przyjacielem. Przypuszczam, że wysłał go do Walii, żeby usunąć go na pewien czas z oczu zdradzanego męża, przynajmniej dopóki Bigod nie ujawni swoich zamiarów. - Nie było go przez pięć lat. Gdyby nie to, że Elizabeth nie zgodziła się wyjść za Rogera, miałaby teraz dwóch mężów. To by dopiero był problem! - Clio położyła na talerzu kawałek 34 chleba z serem i podała mężowi. - Roger powinien zatrzymać się u nas. Mały Edward uwielbia go nie mniej niż ja. Jest twoim najbliższym przyjacielem. Mógłby przebywać tutaj tak długo, jak będzie to potrzebne. - Trudno byłoby mi znaleźć pretekst, żeby go u nas zatrzymać. Roger nie wie, że król wysłał go do Walii po to, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo. Gdyby o tym wiedział, zapewne czułby się fatalnie. - O tak, Roger jest zbyt dumny. - Clio wstała, stanęła za fotelem męża i zaczęła masować jego zmęczone drogą ramiona. Merrick westchnął i zamknął oczy. - Czy Brecon to bezpieczne miejsce? - zapytała. - Dopóki nie wiemy, jakie zamiary ma Bigod, Brecon wydaje się najbezpieczniejszym miejscem w całej Anglii. 4 Następne go ranka zapowiadał się jeden z takich dni, kiedy pogoda zdaje się sama nie wiedzieć, czy już jest jesień, czy jeszcze lato. Poprzedniego dnia, wieczorem, kiedy Teleri zmyliła pogoń ścigającego ją rycerza, powietrze było tak chłodne, że po powrocie do domu musiała szczelnie zamknąć okiennice, ale tego ranka słońce przygrzewało na tyle mocno, że rosa wyschła jeszcze przed śniadaniem. Zaraz po posiłku Teleri wyszła na dwór; ubrana w szafranowego koloru tunikę, z opuszczoną głową okrążyła dom, uważnie wpatrując się w kamienistą ziemię. Znów zgubiła czerwoną sakiewkę. Tym razem nie było jej ani na łóżku, ani na parapecie okna, nie wisiała przywiązana do paska, gdzie powinna była się znajdować. Nie znalazła jej w żadnej z wiklinowych klatek, dokąd mogła ją zaciągnąć łasica albo lis. Nie tkwiła też w dziupli grubego pnia wiązu rosnącego przy wschodniej ścianie domu, tam, gdzie mieszkały wiewiórki. Nie było jej ani w domu, ani w najbliższej okolicy. Teleri podparła się pod boki i ze złością tupnęła bosą nogą. 36 Przypomnij sobie, durna dziewczyno, gdzie ją ostatnio miałaś, nakazała sobie! Pamiętała, że z całą pewnością wisiała u jej paska, gdy zeskakiwała z konia, by ukryć się w Diabelskim Borze, ale potem nie myślała już o niczym innym, tylko o tym, by uciec Anglikowi. Przekroczyła kamienny mostek i wyszła na niewielką łąkę za strumieniem. Trawa nie pożółkła tu jeszcze; ciągle była miękka i zielona. W pobliżu kręciło się kilka kawek i dzikich gęsi poszukujących tłustych robaków, które wypełzły na powierzchnię ziemi, żeby wygrzewać się w promieniach słońca. Biały gołąb sfrunął z pobliskiego drzewa i przysiadł na spróchniałym pniu leżącym pod starym świerkiem. Koń pił wodę ze strumienia. Teleri obawiała się, że bezpowrotnie straciła sakiewkę z kamykami. Zwróciła twarz ku niebu. Babcia nauczyła ją wierzyć w moc słońca i księżyca. Wiedziała, że niebo widzi więcej niż człowiek. Kiedy człowiek śpi, księżyc czuwa, a kiedy słońce świeci, człowiek jest zbyt zajęty, by mieć czas na rozglądanie się wokół. Człowiek jest mały, jego wzrok nie sięga daleko, natomiast niebo zawsze widzi wszystko. Teleri zamknęła oczy i rozłożyła ręce, szeroko, tak jak to robiła wtedy, gdy stała pośrodku kamiennego kręgu. Czuła na twarzy ciepłe promienie słońca. To one zawsze sprawiały, że wszelkie zmartwienia i lęki ją opuszczały. Stała tak długo, oddychając głęboko ciepłym letnim powietrzem, aż wreszcie zaczęła obracać się w koło, najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej. Szafranowa tunika i zielona spódnica przybrały kształt dzwonu, co tak przestraszyło kaczki i gęsi, że uciekły w popłochu. Ciągle wirując, recytowała głośno: Słoneczko gorące, świecące z daleka, Pomóż mi proszę, nie mogę już czekać. Kręcę się w koło. Wskaż właściwą drogę, Coś mi zginęło i znaleźć nie mogę. Teleri zatrzymała się wreszcie i otworzyła oczy. Kręciło jej się w głowie. Widziała gwiazdy. Zawsze tak było, kiedy recytowała zaklęcia skierowane do słońca, księżyca lub nieba. Odgarnęła włosy z twarzy i rozejrzała się. Promień słońca, jak długi złoty palec, wskazywał ścieżkę prowadzącą do Diabelskiego Boru. Ruszyła w tamtą stronę, nucąc cichutko i uważnie się rozglądając. Na szczęście sakiewka była czerwona, trudno byłoby ją przeoczyć nawet w leśnym gąszczu. Od dłuższego już czasu nie padał deszcz i drzewa zaczynały żółknąć. Ich gałęzie wyglądały jak ramiona wyciągnięte ku niebu w błagalnym geście. Opadłe liście o pomarszczonych brzegach pokrywały ścieżkę i szeleściły pod stopami Teleri, jak gdyby prosiły o odrobinę wody. Weszła już głęboko w las, gdy nagle silny powiew wiatru poruszył koronami drzew. Zeschłe liście posypały się na ścieżkę, na jej ramiona i głowę. Spojrzała w górę i zobaczyła pomiędzy konarami słoneczną tarczę, jak gdyby słońce towarzyszyło w jej wędrówce. Ruszyła dalej i po chwili drogę przegrodził jej potężny dąb stojący w miejscu, gdzie ścieżka rozgałęziała się na kilka mniejszych, biegnących w różnych kierunkach. Lubiła to miejsce, gdyż poskręcany pień drzewa przypominał jej twarz czarownika. Czasami, kiedy słońce stało wysoko, zdawało się, że twarz czarownika rozjaśnia uśmiech, innym razem była zasępiona. Najczęściej jednak czarownik po prostu patrzył na nią - wiedziała, że potrafi odczytywać jej myśli, marzenia i pragnienia. - Witaj, drzewo! - powiedziała uprzejmie. -Dzisiaj wyglądasz jak mędrzec, a ja potrzebuję rady mądrego człowieka. - Dygnęła dwornie, jak gdyby drzewo było naprawdę żywą istotą, a nie kimś istniejącym jedynie w jej wyobraźni. - Powiedz mi, proszę, czarowniku zaklęty w drzewo, czy nie widziałeś mojej czerwonej sakiewki? Wyprostowała się i spojrzała na rozwidlenie ścieżek. Słońce oświetlało dwie z nich, akurat te, pomiędzy którymi rósł dąb. Teleri wyciągnęła rękę i wskazując na przemian prawą i lewą ścieżkę, wyrecytowała starą druidzką wyliczankę, której nauczyła się od Gladdys: Eena, meena, mona, mite. Basca, torą, hora, bite. Hugga, bucca, bau. Jaja, ser, masło, chleb, Tędy pójdzie, kto nie kiep. Palec wskazał lewą ścieżkę. To ta, pomyślała, bez wahania schyliła się pod niskimi gałęziami dębu i ruszyła przed siebie. Ścieżka prowadziła pomiędzy gęstwiną dzikich białych róż, w których brzęczały pszczoły. Przekroczyła leżący w poprzek ścieżki pień wiązu oplatany dziką winoroślą i gałązkami wierzby, dotarła do najciemniejszej części lasu porośniętej splątanymi pędami jeżyn, gdzie brzęczenie owadów wydawało się jeszcze głośniejsze i gdzie powietrze ciężkie było od leśnych zapachów. Tam właśnie zobaczyła swoją sakiewkę - wisiała na kolcu długości palca. Zdjęła ją i starannie, aż pięcioma węzłami, przywiązała do paska. Teraz była już pewna, że jej nie zgubi. Zawróciła i skierowała się ku jaśniejszej części lasu. W miejscu rozwidlenia ścieżek, tam, gdzie rósł stary dąb, zatrzymała się i znów dygnęła, by podziękować czarownikowi. Potem ruszyła ścieżką prowadzącą w stronę domu. Nie znalazłaś jeszcze jednej zguby ... Głos? Teleri zamarła. Odwróciła się powoli, oczekując, że zobaczy stojącego za nią mężczyznę. Anglika! Lęk ścisnął jej gardło. On mógł ukrywać się tu przez całą noc i czekać na nią. Rozejrzała się. Nie dostrzegła żadnego ruchu. Nie słyszała żadnego dźwięku, nawet brzęczenia pszczół. Nie było nikogo. Uważnie spojrzała na drzewo, sprawdziła, czy nikt nie ukrył się w jego gałęziach. Nic. Patrzyła na pomarszczoną twarz czarownika. Chociaż zdawało się, że i on na nią patrzy, to przecież był to tylko pień wiekowego drzewa i nic poza tym. Potrząsnęła głową i znów ruszyła w stronę domu. Nie znalazłaś jeszcze jednej zguby... Odwróciła się raptownie. - Kto tu jest? Nie doczekała się odpowiedzi. Schyliła się powoli, cały czas oglądając się w prawo i w lewo, potem podniosła z ziemi gałąź, która mogła jej posłużyć do obrony. Wolnym krokiem podeszła do drzewa. Powiew wiatru poruszył jego koroną. Spojrzała w górę. Czy to tylko wiatr? Być może. Pamiętała, jak w pewnych miejscach wiatr potrafi tak zawodzić w gałęziach drzew, że przypomina to do złudzenia płacz dziecka. I tutaj też zdawało się, że ktoś jęczy. Uniosła nad głowę gałąź jak miecz i odwróciła się. Znów nie było nikogo, tylko wysoko w górze krążył czarny gawron. Zrobiła parę kroków w stronę ścieżki, której poprzednio nie 40 wybrała, pochyliła się i spojrzała w nią głębiej. Ścieżka była kręta i ciemna; przerażające miejsce, w które nawet ona nigdy się nie zapuszczała. Wiatr znów poruszył konarami, ale tym razem nie towarzyszył temu dźwięk przypominający ludzki głos. - Halo? - zawołała. - Halo? Nikt nie odpowiedział. Spojrzała pod nogi i zauważyła odcisk buta na ziemi. Przy klękła. Ślad był świeży. Nie mógł mieć więcej niż kilka dni. Podniosła się, nie wypuszczając z ręki gałęzi, potem znów pochyliła się nad nieoczekiwanym w tym miejscu odciskiem buta. Ten człowiek musiał być wysoki i ciężki, skoro zostawił tak głęboki ślad w wilgotnej ziemi. Stała bez ruchu, jak skamieniała, i przyglądała się odciskowi buta. Kto wie, czy ten Anglik nie przebywa tu nadal, ukryty w gęstym lesie, pomyślała. Przyszło jej do głowy, że jeśli ruszy w stronę domu tą samą ścieżką, którą tu przyszła, ten człowiek może pójść jej śladem, może złapać ją i zabić. Coś zatrzeszczało z tyłu. Czy to czyjeś kroki? Ruszyła biegiem wprost przed siebie, ścieżką, która nie prowadziła do domu, tylko w głąb lasu, w stronę rzeki. Biegła tak szybko, jak tylko mogła, potykała się o sterty zesłych liści i korzenie. Serce biło jej mocno. Zaczepiała spódnicą o gałęzie, kolce jeżyn, ale dalej biegła. Coraz szybciej. W pewnym momencie odważyła się obejrzeć za siebie jedno krótkie spojrzenie przez ramię. Wtedy właśnie potknęła się i upadła. W pierwszym momencie nie zdawała sobie sprawy z tego, co się stało. Leżała twarzą na ziemi, dysząc ciężko. Pod bosymi stopami czuła coś twardego, szorstkiego i zimnego. Uniosła się na rękach, potem odrzuciła włosy z twarzy. Krzyknęła przeraźliwie. 5 Ktoś go powiesił. Anglik leżał twarzą do ziemi u podnóża starego kasztanowca. Na szyi miał zaciśniętą pętlę, na oczach czarną przepaskę zawiązaną z tyłu głowy. Obok niego leżał odłamany konar drzewa, do którego przywiązany był drugi koniec liny. Z dłonią przyciśniętą do ust Teleri siedziała bez ruchu i próbowała zrozumieć, co tu się stało. Mężczyzna był potężnie zbudowany. Ciężaru jego ciała, powiększonego o ciężar kolczugi, nie wytrzymała gałąź drzewa. Wyobraźnia podsunęła jej obraz mężczyzny w kolczudze, z przewiązanymi czarną chustą oczami, wiszącego na drzewie. Krew odpłynęła jej z twarzy. Skamieniała z przerażenia, nie mogła się poruszyć, patrzyła tylko na jego długie, rozciągnięte na ziemi ciało. Pod stopami czuła jego nogę. To o nią się potknęła. Szpiczasta ostroga nadal wbijała się w jej łydkę. Zamknęła oczy. Łzy płynęły jej po policzkach początkowo gorących, teraz już całkiem chłodnych. Ciało pokrył zimny pot. Zakręciło jej się w głowie. Miała wrażenie, że wszystko - drzewa, krzewy, nawet promienie słońca i powietrze - wiruje szaleńczo. Odetchnęła głęboko, by opanować mdłości, ale bez skutku. Odpełzła na bok, trzymając się ręką za brzuch i zwymiotowała. Potem odsunęła się jeszcze o parę kroków, położyła się na ziemi z twarzą ukrytą w dłoniach i zapłakała. Nagle usłyszała jakiś dźwięk. Serce jej zamarło. Spojrzała na martwego mężczyznę. Leżał nieruchomo jak kamień. Nieruchomo jak śmierć. Uświadomiła sobie nagle, że człowiek, który to zrobił, nadal może być w pobliżu. Rozejrzała się i sięgnęła po gałąź, która wypadła jej z ręki. Powoli podeszła do rosnących przy ścieżce krzaków. Nikogo tam nie było. Zbliżyła się do leżącego mężczyzny; przez chwilę wpatrywała się w jego plecy, próbując dostrzec jakieś oznaki życia, ale nic nie zauważyła. Bała się dotknąć go i odwrócić. Bała się ujrzeć wyraz śmierci na jego twarzy. Słyszała o tym, że ludzie gromadzą się, by oglądać publiczne egzekucje, podobnie jak głodne drapieżniki zbierają się wokół swej ofiary. Do tej pory nigdy nie widziała powieszonego człowieka. Zdumiewało ją, że ludzie mający dusze, serca i rozum mogą zrobić coś tak strasznego innemu człowiekowi, istocie należącej do tego samego gatunku co oni. Potrafią go ukamienować, powiesić. Chociaż wiedziała, że leżący tu mężczyzna jest jej wrogiem, tym, który ją ścigał, który mógł ją zabić, nie potrafiła uciec i pozostawić go tak, leżącego w poniżeniu, bezlitośnie zamordowanego, pozostawić, jak gdyby nie był kimś żyjącym na tym świecie. Czuła, że musi pogrzebać jego ciało, usypać mogiłę. Coś z nim zrobić. Powinnam zdjąć pętlę, pomyślała. Wyciągnęła ku niej ręce, ale cofnęła je szybko, gdy zobaczyła, że drżą jak liście na wietrze. Odczekała dłuższą chwilę, próbując zebrać odwagę. Powtarzała sobie w myśli: Teleri, on nie może zrobić ci krzywdy. Jest człowiekiem. Kimś takim jak ty. Głuptasie, przecież dotykałaś martwych zwierząt: kruków, lisów, nawet wilka. Tu nie ma żadnej różnicy. Nabrała głęboko powietrza w płuca i sięgnęła ręką do węzła na linie. Ciało mężczyzny drgnęło. Krzyknęła i cofnęła się, przyciskając dłoń do ust. Czyżby żył? Przyglądała mu się uważnie. Może. A może nie. Pamiętała z dzieciństwa, jak kiedyś stara Gladdys obcięła siekierą głowę kurczakowi, a bezgłowy korpus ścigał ją przez całe podwórze, dopóki nie padł bez ruchu na ziemię. Babcia przekonywała ją potem, że kurczak był martwy przez cały ten czas, kiedy miotał się po podwórzu. Teleri nie uwierzyła i od tej pory nigdy nie jadała kurcząt. Zmusiła się, żeby rozluźnić sznur zaciskający szyję mężczyzny. Tym razem ciało nie poruszyło się. Ostrożnie zdjęła pętlę i położyła ją na ziemi w taki sposób, że tworzyła jak gdyby aureolę wokół jego głowy. Jedną ręką złapała go za ramię, drugą za biodro, zamknęła oczy i spróbowała go odwrócić. Łatwiej byłoby poruszyć jeden z wielkich głazów kamiennego kręgu. Spróbowała jeszcze raz, ale bez rezultatu. Wreszcie uchwyciła mocno kolczugę, wparła bose stopy w ziemię i z całej siły pociągnęła bezwładne ciało. Zdołała je poruszyć i poczuła, że mężczyzna powoli odwraca się na plecy. Po chwili jego ciężkie bezwładne ramię uderzyło ją w piersi tak mocno, że na moment straciła oddech. Leżała na ziemi i ciągle nie miała odwagi otworzyć oczu. Odsunęła jego rękę i kilka razy głęboko odetchnęła. - Nie mogę patrzeć na twoją twarz, Angliku - szepnęła cicho. Leżała jeszcze przez chwilę, usiłując zebrać choć trochę odwagi. Potem usiadła, oplotła rękami kolana i zaczęła li- czyć. Gdy dobrnęła do setki, miała już tyle odwagi, by otworzyć oczy, ale patrzyła prosto przed siebie, na pień drzewa. Mężczyzna jęknął i wtedy na niego spojrzała. Tego chrapliwego dźwięku z pewnością nie wywołał wiatr. Niewątpliwie wydobył się z ust mężczyzny. Przytknęła palce do jego szyi, na której widziała głęboką krwawą pręgę pozostawioną przez pętlę. On żyje! Na słońce i księżyc, on żyje! Pod palcami wyczuwała ledwie zauważalny puls, tak słaby jak u rannego bażanta, choć serce mężczyzny było przecież nieporównanie większe. Nachyliła się nad nim. - Jesteś żywy, Angliku. Słyszysz mnie? Ty żyjesz! Dotknęła jego policzków ponad starannie przyciętą brodą. Oczy miał zamknięte. Poklepała go po policzku. - Angliku! Nic. Uważnie przyjrzała się twarzy mężczyzny. Jego cera przybrała kolor siny, ale nie szary jak u nieboszczyka. Był blady, mocno pobrudzony ziemią i pokruszonymi zeschłymi liśćmi. Otarła mu policzki i czoło. Skórę miał ciepłą. Był żywy. Ledwie żywy. Co teraz? Sama nie była w stanie go przenieść, ale coś musiała przecież zrobić. - Koń - szepnęła. - Tak, muszę sprowadzić konia. - Zostań tutaj -powiedziała, jak gdyby rycerz mógł ją zrozumieć. Potem potrząsnęła głową i mruknęła do siebie: - Co ty sobie myślisz, Teleri. Przypuszczsz, że on wstanie i odejdzie? Odwróciła się i pobiegła tak szybko, jak tylko mogła, roztrącając bosymi stopami liście, przeskakując przez leżące drzewa. Biegła długo, rytmicznie. Biegła, biegła, biegła... Kiedy znalazła się na ścieżce prowadzącej do chaty, brakowało jej tchu i czuła palący ból w piersiach. Nie była w stanie nabrać w płuca tyle powietrza, by mogła zagwizdać na konia. Wybiegła wreszcie z lasu na oświetloną słońcem łąkę. Zatrzymała się, zgięła wpół, opierając dłonie na kolanach, i próbowała odzyskać oddech. Po chwili wyprostowała się, nabrała trochę powietrza w płuca i spróbowała zagwizdać. Dźwięk był tak słaby, że zdziwiła się, gdy zobaczyła, że koń uniósł głowę i spojrzał na nią. - Chodź, Koniu! Chodź! Podbiegł do swojej pani. Pogładziła go po nozdrzach, potem wskoczyła na grzbiet i pogalopowała przez mostek w stronę domu. Po przybyciu na miejsce zdjęła z kołka zwój liny i ściągnęła z łóżka swój jedyny koc. Wkrótce znów siedziała na koniu, koc i linę ułożyła przed sobą i ruszyła do Diabelskiego Boru, by pośpieszyć z pomocą rycerzowi. Miała nadzieję, że jeszcze żyje. 6 Anglik był w tak ciężkim stanie, że wydawało się to mało prawdopodobne, by mógł utrzymać się przy życiu. Ale jednak żył. Nie otworzył nawet oczu, gdy Teleri zdejmowała mu ciężką kolczugę. Nie poruszył się, kiedy przetoczyła go na koc, do którego przywiązała linę, a potem pętlę sporządzoną na drugim jej końcu zarzuciła na szyję konia i wolno, bardzo wolno, powlokła go do domu. Jedyną oznaką, że Anglik żyje, były chrapliwe jęki, które wydobywały się z jego opuchniętego gardła przy gwałtowniejszych ruchach, ale i one nie przypominały dźwięków wydawanych przez człowieka. Teraz była już noc. Mężczyzna leżał spokojnie na sienniku, zdjętym z łóżka Teleri i ułożonym w rogu izby pod otwartym oknem. Miał na sobie tylko koszulę i spodnie; przykryty był kocem, który starannie wytrzepała po przetransportowaniu na nim półżywego Anglika. Srebrny sierp księżyca wisiał na ciemnym niebie. Przez okno wpływało chłodne nocne powietrze i Teleri pomyślała, że jeśli zrobi się tak zimno jak ubiegłej nocy, to wkrótce będzie musiała zamknąć okiennice. Komary krążyły wokół ustawionej na parapecie świecy, przez otwarte okno wpadały do izby ćmy. Gdzieś w pobliskich drzewach odezwała się sowa. Na zewnątrz pulsowało nocne życie, świeciły gwiazdy i księżyc, a tutaj, w mrocznej izbie, leżał człowiek bliski śmierci. Zanurzyła ściereczkę w drewnianej misce wypełnionej zimną wodą ze strumienia i wytarła mu twarz i szyję, zaczerwienione teraz i rozpalone gorączką. Okład sporządzony z mchu wymieszanego z ziołami, który ułożyła na rannej szyi, zaczął już wysychać. Powoli, ostrożnie, tak, by nie sprawić choremu niepotrzebnego bólu, usuwała po kawałku popękaną warstwę leczniczej mieszanki. Rana pod okładem była zaogniona, a jej brzegi mocno opuchnięte. Przemyła ją wodą, by chłód złagodził nieco ból. Chyba niewiele to pomogło, bo chory nadal cierpiał. Ilekroć dotknęła jego szyi, wyczuwała, jak odruchowo wzdraga się, a czasem nawet jęczy. Wtedy nieruchomiała i łzy napływały jej do oczu. Usiadła wreszcie na piętach i wierzchem dłoni otarła łzy. Pomyślała, że jest chyba kompletnie pozbawiona rozumu, i żałowała, że nie jest tak gruboskórna jak stara Gladdys. Kiedy była małą dziewczynką, płakała nad każdą zabitą muchą czy nadepniętym pająkiem. Gladdys opowiadała, że gdy dawała jej plaster miodu do ssania, była tak szczodra, że połowę przysmaku wynosiła na dwór dla mrówek. Teleri zastanawiała się, co też babcia powiedziałaby na temat tego rycerza. Zapewne uważałaby, że wnuczka popełniła błąd, udzielając pomocy człowiekowi, który może wyrządzić jej krzywdę, oczywiście jeśli wyżyje. Zamknęła oczy i zamyśliła się. Przybierał w niej na sile konflikt pomiędzy rozsądkiem a sercem, ale wiedziała, że nie może odmówić pomocy nawet komuś, kto jest jej wrogiem. Kiedy patrzyła na tego nieprzytomnego mężczyznę, widziała w nim człowieka, istotę ludzką, taką samą jak ona. W dodatku był to ktoś straszliwie udręczony - przeżył własną okrutną śmierć. Patrząc na niego, nie odczuwała już lęku, tylko głębokie współczucie na myśl o tym, przez co przeszedł. Okrucieństwo, z jakim się spotkał, uświadomiło jej w pełni, jak zły i przerażający potrafi być świat. Otrząsnęła się wreszcie z ponurych myśli i spojrzała na chorego z nadzieją, jak gdyby oczekiwała, że niebiosa ześlą cud. Spróbowała znów przemyć ranę, oczekując, że przyniesie mu to ulgę, ale on niespodziewanie uniósł rękę i odepchnął Teleri. Z jego gardła wydobył się chrapliwy dźwięk w niczym nie przypominający mowy, ale mimo to wyczuła w nim gniew. Jego świadomość błąkała się gdzieś pomiędzy niebem a piekłem, ale był wyraźnie w stanie furii, walczył z czymś głęboko ukrytym w jego świadomości. Teleri wyczuwała miotające nim emocje, przypominające lęk zwierzęcia zapędzonego w róg. Nagle zaczął się gwałtownie poruszać, próbując odwrócić się na bok. Starała się złapać go za ramiona, ale był zbyt silny. Żeby go unieruchomić, położyła się na nim. Wtedy przestał się poruszać. Przycisnęła ucho do jego piersi, żeby sprawdzić, czy nie umarł. Nadal jednak słyszała bicie jego serca. Powoli podniosła się i uklękła obok niego. Znów głośno jęknął. Nachyliła się nad nim. Czuła się bezradna. Żadne zwierzę, a tym bardziej człowiek, nie powinien tak bardzo cierpieć. Nawet Anglik, który mógł ją zniszczyć. Żeby go uspokoić, położyła dłoń na jego sercu, w ten sam sposób, w jaki dotykała rannego lisa czy ptaka, który wypadł z gniazda. Mężczyzna odwrócił się raptownie i machnął ręką. Nie zdążyła się cofnąć. Jego pięść trafiła ją w twarz, tuż pod okiem. Upadła ciężko na plecy i na moment straciła oddech. Zakręciło jej się w głowie, przed oczami ujrzała gwiazdy. Dopiero po dłuższej chwili zdołała zaczerpnąć tchu. Usiadła z podciągniętymi kolanami i przycisnęła dłoń do oka. Czuła silny, pulsujący ból, jak gdyby pękła jej czaszka. Siedziała tak przez dłuższy czas, aż zrozumiała, że nie ma wyboru. Musiała zrobić coś, na co nie miała ochoty - skrępować rannemu ręce i nogi. Żołnierze z niewielkiego oddziału, który sir Robert zostawił na płaskowyżu, siedzieli wokół dymiącego ogniska i czekali. Na odłos zbliżającego się jeźdźca Payn Godart, dowódca oddziału, oraz ciemnowłosy mężczyzna o potężnej sylwetce podnieśli się raptownie. Podjechał do nich sir Tobin de Clare i ściągnął wodze wierzchowca. - Długo musieliśmy na pana czekać, sir Tobin - powiedział Payn z wyrzutem. De Clare oraz trzech innych mężczyzn wyruszyli na po szukiwanie Rogera rankiem poprzedniego dnia. Każdy z nich pojechał w inną stronę. Trzej mężczyźni wrócili wieczorem, de Clare dopiero teraz. Sir Tobin nie odpowiedział. Nie zamierzał tłumaczyć się ze swojej nieobecności. Wszyscy wiedzieli, kim jest. Jego ojciec należał do najpotężniejszych i najbogatszych lordów w kraju. Syn często zachowywał się bezczelnie i samowolnie, nawet teraz, kiedy był na służbie u Merricka de Beaucourt, lorda Glamorgan. Nie raczył nic wyjaśnić. Nie padło żadne pytanie. De Clare 50 zsiadł z konia, zarzucił wodze na siodło i podszedł do ogniska, żeby ogrzać ręce. Po dłuższej chwili powiedział obojętnym tonem: - Jechałem jego tropem na południe, ale nad rzeką ślad się urwał. Payn podał mu bukłak z winem i kromkę chleba z serem. Sir Tobin wypił spory łyk, potem wytarł usta dłonią i powiódł wzrokiem po twarzach mężczyzn stojących obok ogniska. - Domyślam się, że i wy nic nie znaleźliście - mruknął i odgryzł kawałek chleba. - Nie - powiedział Payn, potrząsając głową. - Założę się, że znów znalazł sobie jakąś babę, a my tu na próżno marzniemy - zauważył ironicznym tonem John Carteret. Payn trącił go w ramię i kazał mu się zamknąć. - Wiem dobrze, że nie zostawiłby nas tutaj nawet dla najładniejszej buzi. Sir Roger lubi się zabawić, kiedy jest na to odpowiednia pora. On zna swoje obowiązki. Wie, że przyjechał tutaj z królewską misją, a nie dla zabawy. Kilku mężczyzn przytaknęło głośno. De Clare przełknął ostatni kęs chleba i powiedział: - Sir Roger ruszył w pogoń za jakimś jeźdźcem. Czy nikt nie wie, za kim i dlaczego? Mężczyźni pokręcili głowami, a jeden z nich mruknął niechętnie: - John próbował dowiedzieć się czegoś w wiosce. - Próbowałem - przytaknął jeden z mężczyn. - Ludzie tam przesądni, ciągle mówią o czarownicach i diabelskich głazach. Dziwni są ci Walijczycy. Przestałem się wypytywać, kiedy trzeci z kolei wieśniak przeżegnał się i uciekł, jak gdybym pytał go o spotkanie z samym diabłem. Przejechałem przez całą wieś. W Bleddig nie ma nic, co mogłoby znęcić sir Rogera. Żadnej gospody, żadnych dziewuch. - A o konia pytałeś? - Jedyny koń w wiosce to dwudziestoletnia klacz. Zapadła cisza. Ktoś dorzucił do ognia kolejną kostkę torfu. - A może - odezwał się któryś z mężczyzn - lady Elizabeth zmieniła zdanie i ruszyła za nim w pogoń? De Clare zesztywniał; przeszył mężczyznę chłodnym wzrokiem. - Moja siostra przebywa w Atherton ze swoim mężem. Ostrzegam cię, jeśli jeszcze raz coś o niej powiesz, to pożałujesz! Mężczyzna zwiesił głowę i mruknął pod nosem coś, co można było uznać za słowo „przepraszam". Atmosfera stała się napięta. De Clare nie cieszył się zbytnią sympatią. - Ruszamy jutro rano - poinformował sir Tobin, potem podszedł do swojego konia. - Trzeba zawiadomić króla. - Ja będę na niego czekał - odezwał się Payn. - Towarzyszyłem mu we Francji, w Rzymie i wtedy, kiedy z królem i lordem Merrickiem walczył na Wschodzie. On z pewnością wróci. - Payn skrzyżował ręce na piersiach. - Minęły dopiero dwa dni. Ja zostaję. - Pojedziesz z nami. - Sir Tobin podszedł do niego i przyjął bojową postawę. - To jest polecenie. Pod nieobecność FitzAlana ja decyduję o tym, czy wracamy, czy zostajemy. Mężczyźni patrzyli na siebie groźnie. - Nie próbuj się buntować, Godart - mruknął de Clare. -Wyjeżdżamy jutro rano, żeby zawiadomić króla. On zadecyduje, co dalej robić. - Odwrócił się, zdjął z grzbietu konia zrolowany koc i rozłożył go na ziemi. - Teraz idziemy spać. - Usiadł i powiódł wzrokiem po twarzach mężczyzn. - To też jest rozkaz. Sir Tobin de Clare zaczekał chwilę, aż wszyscy przystąpią do szykowania sobie legowisk, potem położył się, nakrył kocem i ułożył do snu, podobnie jak wszyscy rycerze - z dłonią na rękojeści miecza. 7 Następnego ranka angielski rycerz leżał spokojnie; jego ciało nie było już tak rozpalone gorączką. Po trzech dniach starannie przycięta broda odrosła na tyle, że gęsty zarost na szyi przeszkadzał Teleri przy zmianie opatrunku, tym bardziej że okolice rany były jeszcze mocno opuchnięte. W tej sytuacji Teleri postanowiła zgolić mu brodę. Zadanie to nie było łatwe, gdyż mogła patrzeć tylko jednym okiem. Drugie, to, które jej podbił, opuchło nie mniej niż jego szyja i bolało przy każdym dotknięciu. Napełniła drewnianą miskę wodą i odpędziła wścibskie wiewiórki. Prosiak w przeciwległym rogu izby chrupał korzenie mlecza i ignorował ją, co, w jego mniemaniu, było karą za to, że tak mało poświęca mu uwagi. Sokół swoim zwyczajem przysiadł na jego grzbiecie, jakby zapuścił tam korzenie. Pozostałe zwierzątka albo spokojnie siedziały w klatkach, albo przebywały na zewnątrz. Tylko ciekawe wróble kręciły się na parapecie, dziobiąc okruszyny, które Teleri im wysypała. Zwilżyła nóż i powoli, ostrożnie pociągnęła ostrzem po skórze rycerza. Nie drgnął, na szczęście, gdyż nie miała zbyt wielkiej wprawy. Do tej pory zdarzyło jej się kilkakrotnie golić sierść wokół rany kontuzjowanego lisa czy wiewiórki. Ścinaniu gęstej brody towarzyszył charakterystyczny chrobot - dźwięk przypominający chrapliwy głos rycerza. Ogoliła brodę i policzki, które po tej czynności nabrały różowego koloru. Najwięcej kłopotów sprawiły jej okolice ust. Po chwili zastanowienia ścisnęła wargi Anglika palcami, a potem precyzyjnie, powoli przeciągnęła ostrzem po skórze. Po skończonej pracy usiadła na piętach i odetchnęła z ulgą. Zrobione. Teraz dopiero przyjrzała mu się uważnie. Ku jej zdumieniu, ruda broda nie skrywała jakichś defektów urody. Przeciwnie. Anglik okazał się przystojnym mężczyzną. Zbyt przystojnym. Rysy jego twarzy były regularne, szlachetne jak u sokoła. Policzki miał co prawda lekko zapadnięte, ale kształt ust, pomimo że Anglik był nieprzytomny, wskazywał na upór i zdecydowanie. Drobne zmarszczki w kącikach oczu świadczyły o tym, że mężczyzna lubi się śmiać. Przez chwilę zastanawiała się, do kogo się uśmiecha. Do dzieci? Żony? Nie miał na palcu ślubnej obrączki, nie nosił żadnych ozdób, nawet sygnetu. Brwi miał ciemniejsze niż brodę, tego samego koloru co włosy. Ciekawiło ją, jakiego koloru okażą się jego oczy, jeśli je kiedykolwiek otworzy. Jego ciało, rankiem mniej gorące, zapewne wychłodzone rześkim nocnym powietrzem, teraz znów było rozpalone gorączką. Na zaczerwienionej twarzy zaczęły się pokazywać kropelki potu. Teleri sporządziła napój z kwiatów mlecza, czosnku oraz świeżej koniczyny i łyżeczką wlała go Anglikowi do ust. Umyła mu twarz i założyła okład na szyję. Po południu, kiedy zaczął się niespokojnie wiercić, rozchyliła 54 koszulę chorego i położyła na szerokiej piersi porośniętej rudymi, gęstymi jak mech włosami chłodny okład. Wieczorem stał się jeszcze bardziej niespokojny. Uparcie, raz za razem, starał się uwolnić z krępujących go więzów, tak że znów musiała przycisnąć go do legowiska, kładąc się na nim. Dziwne było to, że gdy dotknęła policzkiem jego nagiej piersi, natychmiast, tak jak poprzednio, uspokoił się. I tym razem uniosła głowę, żeby zobaczyć, czy jeszcze żyje. Wtedy niewyraźnie wyszeptał jakieś słowo. Jego twarz przybrała przy tym udręczony wyraz tak pełen bólu, że wystarczyło spojrzeć na niego, by wiedzieć, jak bardzo cierpi. Ta twarz wyrażała więcej, niż mogły wyrazić słowa. Imię kobiety. Ze sposobu, w jaki próbował je wymówić, wiedziała, że nie mogło to być nic innego. Dźwięk, który wydobył się z jego ust, zabrzmiał miękko, niemal czule. W ten sposób mogą mówić tylko kochankowie. Potem z jego oczu popłynęły łzy. Płynęły przez zmarszczki świadczące o jego wesołym usposobieniu, poprzez skronie i znikały pod włosami, tak jakby nigdy ich nie było. Elizabeth stoi w sklepionych wysokim łukiem drzwiach komnaty. Głęboki kaptur niebieskiego płaszcza zakrywa jej włosy i rzuca cień na twarz. Nie widział jej od dwóch tygodni, a nie sypiał z nią jeszcze dłużej. W czasie bezsennych nocy myślał jedynie o niej. Gdy tylko zamknął oczy, widział jej twarz, jak gdyby ten obraz miał trwale wyryty w pamięci. Ona zawładnęła jego sercem. Długo czekał, żeby ją znów zobaczyć. I oto ma ją przed sobą. Elizabeth szepce jego imię, a on podchodzi do niej i bierze ją za ręce. Widzi łzy w jej oczach. Próbuje ją objąć, ale ona wyrywa się i odwraca tak gwałtownie, że kaptur zsuwa się z jej głowy. Światło świecy z wiszącego na ścianie kinkietu rozjaśnia jej włosy, tak że może w nich niemal dostrzec swoje odbicie. - Musimy się rozstać, Rogerze. Nie mogę się z tobą spotykać. Słyszy jej słowa, ale nie wierzy w nie. Ona nie mogła powiedzieć czegoś takiego. Jest moja i zawsze będzie moja, pomyślał. - Och, Elizabeth! - woła, śmiejąc się. - Nie mówisz tego poważnie. Elizabeth odwraca się w jego stronę, stoi wyprostowana z poważnym wyrazem twarzy. Jej oczy są już suche; patrzy na niego ze złością. - Mówiłam całkiem poważnie, tylko ty nie słuchasz, ponieważ nie to chciałbyś usłyszeć. To dlatego tak długo odkładałam wizytę u ciebie. - A więc słucham. Powiedz, dlaczego nie chcesz mnie już widzieć? Jest jakiś powód? - Najważniejszy ze wszystkich możliwych powodów. -Przerywa i patrzy mu w oczy. - Hugh wrócił. - Twój mąż nie żyje! Elizabeth potrząsa głową. - Został uwięziony dla okupu. Długo chorował, ale nie umarł. Jej słowa sprawiły, że poczuł się tak, jakby ktoś schwycił go za gardło. - Przecież nie kochasz Hugh Bigoda. - Nie wiesz, co łączy Hugh i mnie. Nie wiesz, co było między nami. - Zawsze kochałaś tylko mnie. Elizabeth wodzi palcem po rysach na powierzchni dębowego stołu. - Nie sądzę, żeby to, co nas łączyło, było miłością. - Podnosi na niego wzrok. - Nie chcieliśmy, żeby nasi ojcowie decydowali o tym, kogo mamy kochać. To właśnie nas łączyło. Podchodzi do niej bliżej. Wie, że jego uczucie to miłość. Zmuszają, by się do niego odwróciła i całuje ją. Chce pokazać jej, co naprawdę ich łączy, że to szalone uczucie, które nie pozwala mu nocami zasnąć, jest ciągle żywe w jego sercu. Jeśli to nie miłość, to on jest chyba szalony. Elizabeth nie odwzajemnia pocałunku. Stoi nieruchomo, obojętna, chłodna. Cofa się i patrzy w jej oczy. Pragnie dostrzec w nich ślad uczucia. Nic nie dostrzega. Nie ma w nich miłości. Nie ma niczego, co tak chciałby w nich zobaczyć. To, co widzi w jej oczach, jest najgorsze z tego, czego mógł się spodziewać. Zobaczył w nich litość. Rzuca przekleństwo i odwraca się. - Nie musisz wybierać między nami, pomiędzy Bigodem a mną. Ja pozostanę w twoim życiu, nawet jeśli on będzie nadal jego częścią. - Tak, możesz tak zrobić, ale Hugh na to nie przystanie. A ja nie zamierzam go zdradzać. To mój mąż w obliczu prawa i Boga. On jest dobrym człowiekiem, Rogerze, i ja go nie skrzywdzę. - W ten sposób krzywdzisz mnie. - Znajdź sobie kogoś, kto cię pokocha, tak jak na to zasługujesz. - Już znalazłem. - Tą osobą nie mogę być ja. - Potrząsa głową i idzie w stronę drzwi. - Zegnaj, Rogerze. Życzę ci wszystkiego dobrego. Elizabeth zamyka drzwi. Słyszy odgłos jej kroków na kamiennych schodach, stukanie przywodzące na myśl zanikające echo. W taki właśnie sposób stuka do drzwi posłaniec przynoszący wiadomość o czyjejś śmierci. Elizabeth odeszła. Cisza, która po niej pozostała, jest ogłuszająca. Stoi pośrodku komnaty i patrzy na pociemniałe belki sufitu, ale nic nie widzi. Oddycha z trudem. Czuje się tak, jakby wydarto mu duszę. Słyszy tętent kopyt konia, który unosi ją daleko. Opuściła go. Na zawsze. I Roger płacze. 8 Teleri działała spokojnie, metodycznie. Starała się nie ulegać emocjom, gdy posługując się płaskim kamieniem, wbijała drewniane kołki w twardą ziemię pośrodku kamiennego kręgu, na płaskowyżu górującym nad doliną. Potem do dwóch kołków przywiązała rozrzucone na boki ręce leżącego na plecach rycerza. Na koniec podciągnęła nieco jego kolana, tak by stopy opierały się o ziemię, związała nogi liną i przymocowała do trzeciego kołka. Im wyżej wędruje księżyc i im bliższy jest pełni, tym mocniejsza staje się uzdrawiająca siła kamieni. Księżyc w pierwszej kwadrze może uzdrowić bażanta, ale jak wielkiej siły trzeba, by uzdrowić człowieka? Czasami kamienie działają, a czasami nie. Nawet tu, pośród kamiennego kręgu, sam Bóg decyduje, czy wydarzy się cud. Uklękła obok niego, odczepiła od paska czerwoną sakiewkę i wysypała kamyki na dłoń. Na każdym z nich wyryte były tajemnicze znaki. Metodą kolejnych prób i błędów już dawno temu nauczyła się układać je we właściwym porządku. Teraz ułożyła kamyki na piersi mężczyzny, tak że przypominały kształtem sierp księżyca. Nadal klęcząc, wyprostowała 58 się, skierowała wzrok ku zimnej tarczy księżyca i rozłożyła ręce na boki. Kilka razy odetchnęła głęboko, a potem zaczęła się modlić. Odczuwa chłód, ale wydaje mu się, że jego skóra płonie. Przy przełykaniu czuje silny ból promieniujący aż do uszu. Leży na czymś twardym - na ziemi? Na kamieniach? Co oni ze mną robią? Czy jestem martwy? Może myślą, że jestem martwy, ale ja żyję. Czy to jest niebo? Znów to uczucie gorąca. To musi być piekło. Czy człowiek w ten sposób budzi się w piekle... albo w czyśćcu, przed którym ostrzega Rzym? Nie może się poruszyć. Nie może poruszyć ani rękami, ani nogami. Ciało jest bezwładne. Dlaczego? Jak tu gorąco. Nagle uczucie żaru znika. Szybko, zbyt szybko. Marznie. W pobliżu jest kobieta. Elizabeth? Nie. Ona się głośno modli. Zakonnica? Ręce ma szeroko rozrzucone. Jak Chrystus. Wydaje mu się, że za chwilę gwoździe przebiją mu dłonie. Wraca uczucie ciepła, potem zanika, ale tym razem nie odczuwa chłodu. Ogarnia go dziwne uczucie, jak gdyby jakaś chmura otoczyła jego ciało, jak gdyby anioły unosiły je wysoko. Szyja nadal boli, ale ból powoli staje się słabszy. Czuje się tak, jak gdyby pozbywał się ziemskiej powłoki. Coś przepływa przez jego żyły, nie krew, tylko coś jasnego, czystego... chłodnego jak święcona woda. Teraz ciało zdaje się pływać. Jest lekkie, lżejsze niż powietrze wokół niego. Jak piórko. Jak gwiazda. Sokół wzbija się wysoko ku niebu. Ból nagle znika. Tak szybko, jakby nigdy go nie odczuwał. A potem zapada w głęboki sen. Teleri siedziała na drewnianym zydlu z brodą wspartą na ręce. Bose stopy oparła o poprzeczkę stołka. Była tak zmęczona, odrętwiała, że ledwo mogła poruszać palcami. Patrzyła przez okno na korony drzew - wschodzące słońce nadawało niebu barwę kwitnącego wrzosu. Panowała jeszcze cisza, jak gdyby cały świat trwał we śnie. Tylko ona nie spała. Zdecydowała się wreszcie wstać. Z wysiłkiem rozprostowała ramiona, potem zamknęła szczelnie okiennice. Anglik spał spokojnie, jego oddech był równy, rytmiczny. Po raz pierwszy wyglądał tak, jakby spał, a nie umierał. Uzdrawianie ludzi nie jest łatwym zadaniem. Podeszła bliżej i stanęła nad nim. Z zadowoleniem stwierdziła, że jego cera nabiera normalnej barwy. Setki razy przyglądała się twarzy nieznajomego, gdyż z jakichś powodów trudno jej było oderwać od niego wzrok. Dostrzegała w nim coś, co ciągnęło ją do niego, tak jak polny nagietek przyciąga pszczoły. Znaczną odległość przemierzyła dzisiaj, ciągnąc jego ciężkie ciało. Zastanawiała się teraz, jak też by wyglądał, gdyby mógł spacerować po izbie. Ma naprawdę ładne rysy... jak na Anglika. Nie miał zadartego nosa jak brat Dismas z zamku Camrose, którego w takie przerażenie wprawiała jej babcia. W przeci 60 wieństwie do większości wieśniaków z pobliskiej wioski, czoło miał wysokie, znamionujące siłę. Jego profil przypominał podobizny wyrzeźbione na bramie klasztoru w Aberhonddu. Królewskie profile. Podobały jej się jego rude włosy; pamiętała, jak błyszczały czerwienią, oświetlone promieniami słońca, gdy szykował się do przekroczenia rzeki. No i miał najdłuższe rzęsy, jakie kiedykolwiek widziała. Były ciemne tak samo jak brwi i na jego bladych policzkach wyglądały jak piórka. Nachyliła się, żeby sprawdzić, czy naprawdę są tak długie, jak jej się wydawało. Były. Potrząsnęła głową. Chyba z braku snu tracę rozum, pomyślała. Zanim jednak położyła się spać, wzięła swój jedyny koc i delikatnie okryła nim ramiona mężczyzny. Potem wyprostowała się. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. W izbie było chłodno. Na jej ramionach pojawiła się gęsia skórka. Skuliła się, zatarła ręce i poszła w przeciwległy kąt izby, gdzie miała przygotowane legowisko z wiązki siana rzuconej na ziemię. Prosiak już tam był; spał, pochrapując cicho. Sokół jak zwykle siedział na jego grzbiecie. Usiadła, a potem położyła się na boku, podciągnęła kolana i oparła głowę na miękkim, ciepłym brzuchu prosiaka. Westchnęła z ulgą, że wreszcie może się ułożyć do snu; potem jeszcze okryła zmarznięte stopy skrajem spódnicy i wsunęła dłoń pod policzek. Po chwili zasnęła. 9 Roger otworzył oczy. Powieki wydawały mu się ciężkie, wzrok miał zamglony, jak gdyby spał przez rok. Dopiero po chwili zaczął widzieć ostro. W półmroku dojrzał nad sobą belki dachu i strzechę. Gdzie ja jestem? Wzrokiem ogarnął mroczne, wilgotne pomieszczenie - niewątpliwie izbę wiejskiej chaty postawioną na murze z polnego kamienia, o ścianach z wiklinowej plecionki uszczelnionej gliną. Poczuł zapach nawozu i ziemi zmieszany z mocną wonią ziół i świeżych polnych kwiatów. Spróbował unieść głowę. Ostry, piekący ból w gardle i wokół szyi sprawił, że znie ruchomiał. Jęknął. Dźwięk, który usłyszał, wydał mu się dziwnie obcy, jak gdyby nie wydobył się z jego ust. Uświadomił sobie, że gardło ma opuchnięte, czuł w nim taki ucisk, jak gdyby połknął jajko, a ono utkwiło mu w przełyku. Boże na niebie... 62 Zamknął oczy. W przerażającym przebłysku pamięci przypomniał sobie to, co się zdarzyło. Został powieszony. Zapada zmierzch. W pogoni za kobietą i arabem zapuściłem się w gęsty las. Jest w nim ciemno jak w królewskich lochach i trudniej znaleźć drogę niż w labiryntach Leeds. Liczne ścieżki prowadzą donikąd. Z uniesionym mieczem próbuję wejść w jedną z nich, potem w drugą i w trzecią. Wszystkie kończą się ślepo ścianą kolczastych zarośli, tak splątanych, że nie mogę się przez nie przedrzeć. Na myśl przychodzi mi piekło, gdzie nawet dusza może czuć się zagubiona. Ktoś wymawia moje imię. Głęboki głos, który nie brzmi realnie, zdaje się dobiegać gdzieś z góry, z nieba. Wołanie odzywa się jeszcze raz, ale tym razem głos jest inny, jak gdyby wydobywał się z piekła. Czuję uderzenie w tył głowy. Odzyskuję przytomność. Ile czasu minęło? Nie wiem. Jestem skrępowany sznurem. Czarna opaska zakrywa mi oczy. Widzę tylko ciemność. I nagle uświadamiam sobie, że siedzę na koniu. Na koniu, który stoi w miejscu. Boże na niebie...! Na szyi mam zaciśniętą pętlę! Nie mogę zsunąć się z siodła, bo bym się powiesił. Próbuję uwolnić związane sznurem ręce. Wtem słyszę dziki, szyderczy śmiech. Jego echo długo rozbrzmiewa w moich uszach i świadomości. Czy ja śnię? To niemożliwe, to nie może się zdarzyć. A jednak się zdarzyło. Zimny pot pokrywa moje ciało. To nie jest sen. Mam umrzeć. Ktoś stoi w pobliżu. Jest podekscytowany. Słyszę jego przy śpieszony oddech. Wyczuwam wokół siebie zło, które nasyca powietrze i staje się wręcz namacalne. Czuję niemal jego zapach, tak jak czuje się woń gnijącego mięsa. Wydaje mi się, że krew zamarza w moich żyłach. Zamarza. Znam to uczucie. Instynkt, który zawsze na polu walki ostrzegał mnie, gdy za moimi plecami skradał się wróg. - Jestem sir Roger FitzAlan. Podróżuję z rozkazu króla Edwarda i jestem pod jego opieką. Jedyną odpowiedzią jest ten sam szyderczy śmiech. A potem czuję to, słyszę - mocne uderzenie w zad mojego wierzchowca. Zsuwam się z jego grzbietu powoli, jak gdyby był to sen, a nie coś realnego. Chcę się obudzić. I budzę się. Pętla zaciska się na mojej szyi. Własny ciężar i ciężar kolczugi ciągnie mnie w dół. Do śmierci i do piekła. Nie mogę złapać powietrza. Szamoczę się, zwijam. Czuję ból w piersi. Zamknięte w płucach powietrze nie może wydostać się na zewnątrz. Głowa mi pęka. Umieram. Nic nie mogę zrobić, więc przestaję się miotać. Czekam, aż powietrze pałace płuca wydobędzie się z mojego ciała, a potem umieram. A jednak nie umarł. Otworzył oczy i patrzył na krokwie nad swoją głową. Serce mocno biło mu w piersi. Żyję. Żyję. Żyję. Czuł wilgotne krople potu na całym ciele. Wciąż pamiętał grozę, którą przeżył. Został powieszony. Czuł nadal piekący ból w miejscu, gdzie zacisnęła się pętla. Nie mógłby być martwy i odczuwać bólu. Tylko żywy człowiek może czuć się tak obolały. Przez chwilę leżał nieruchomo, spokojnie, potem spróbował unieść rękę. Nie mógł. Spróbował poruszyć nogami. Też bez efektu. Przywiązano go do wbitych w ziemię kołków. Ogarnął go gniew. Szarpnął krępujące go liny, usiłując się uwolnić. Chciał coś powiedzieć, zawołać. Krzyczeć. Z jego ust wydobył się tylko chrapliwy bełkot. Słowa tłumione były przez to jajko, które utkwiło mu w gardle. Bolało go gardło, bolała szyja. Dokładnie wyczuwał miejsce, gdzie zacisnęła się pętla. Zamknął znowu oczy. Odczuwał ból, lęk i co najgorsze upokorzenie. Każdy ruch wymagał ogromnego wysiłku, jak gdyby przebiegł wiele mil albo jak gdyby krew przestała mu krążyć w żyłach. Odchylił głowę na coś miękkiego - siennik. Starał się oddychać równo, powoli. Uspokój się. Uspokój się, powtarzał sobie w myślach. Jak, u diabła, można zachować spokój, kiedy jest się przywiązanym do palików w miejscu, które wygląda jak wiejska zagroda? Czy ktoś powiesił mnie tylko po to, żeby znęcać się nade mną, a potem odciął sznur, zanim umarłem? Czy to jest czyściec, przed którym ostrzega Rzym? Gdzie ja jestem? Powoli, krzywiąc się z bólu, odwrócił głowę w lewo. Wprawdzie w izbie panował półmrok, ale coś jednak można było dostrzec. W pobliżu stał prosty dębowy stół i krzesła z wiklinowymi wygiętymi oparciami, które wyglądały jak kościste szpony wiedźmy. Wzdłuż ściany, ustawione jedna na drugiej, piętrzyły się wiklinowe klatki z uwięzionymi w nich zwierzętami. Lis, łasica i borsuk. Małe zajączki i inne jeszcze zwierzęta. Przywiązany do ziemi, sam poczuł się jak zwierzę złapane w pułapkę. Pomimo bólu spróbował znów unieść głowę. Nagle znieruchomiał i wstrzymał oddech. Ktoś jest w tej izbie, pomyślał. Nie tylko zwierzęta. Jest tu człowiek. Mój oprawca? Próbował zebrać tyle sił, by odwrócić się na bok. Plecy, ramiona, ręce - całe ciało miał zesztywniałe i obolałe. Krzywiąc się z bólu, uniósł się nieco. Usłyszał jakiś odgłos przypominający chrząkanie świni. Skierował wzrok w stronę, z której dobiegał ten dźwięk. Promienie porannego słońca przedzierały się do wnętrza przez szpary w zamkniętych okiennicach. Spojrzał w przeciwległy róg izby. Na posłaniu z trawy dojrzał leżącą skuloną postać. Rozpoznał ją po splątanych, kręconych włosach. To była kobieta, która ukradła mu konia. I w dodatku chrząkała jak prosię. Teleri obudziła się nagle. Otworzyła oczy i zamarła. Anglik nie spał. Usiadła i spojrzała na niego. Kręcił się na swoim posłaniu, poruszał gwałtownie. Potem usłyszała chrapliwy dźwięk, który wydobył się z jego gardła. Wstała, obciągnęła spódnicę, podeszła bliżej i stanęła nad mężczyzną. Przez chwilę uparcie szarpał krępujące go więzy. Wreszcie znieruchomiał. Pomyślała, że gdyby był leśnym zwierzęciem, nastawiłby uszy, ale on tylko powoli odwrócił głowę i spojrzał na nią. W półmroku nie widziała wyrazu jego twarzy, więc sięgnęła ponad nim do okiennicy i otworzyła ją. Teraz, w świetle dnia, mogła mu się przyjrzeć. Oczy, których barwę próbowała odgadnąć, miały błękitny kolor jak niebo w mroźny zimowy dzień. Nic jednak nie było tak chłodne jak ich spojrzenie. Na ramionach Teleri znów pojawiła się gęsia skórka. Twarz miał ściągniętą gniewem lub lękiem, a może i gniewem, i lękiem równocześnie. Ten Anglik, mężczyzna potężnego wzrostu, był rycerzem zaprawionym w boju i zabijaniu. A rycerze nie lubią być krępowani i więzieni. Wyglądał tak, jakby miał ochotę kogoś zabić. Patrząc prosto w te oczy, które ją tak przerażały, próbowała ukryć swoje prawdziwe uczucia. - Ktoś chciał cię powiesić - powiedziała. Jego wzrok stał się jeszcze zimniejszy, chociaż wydawało się to już niemożliwe. - Na drzewie. Wydawało się, że dźwięk, który usłyszała w odpowiedzi, dobiega z ciemnej jaskini. - Gałąź się złamała - dodała. -A ja cię znalazłam. Chociaż próbowała to ukryć, bała się go bardzo, mimo że był przywiązany. Wyprostowała się, by nie zauważył, że kolana ma miękkie jak wosk. Miała ochotę uciec, a nie patrzeć mu prosto w oczy. - Byłeś chory. Bardzo chory. - Ach ... - Ten dźwięk wydobył się z jego otwartych ust. Potrząsnął głową i znów zaczął szarpać krępujące go liny. Ach! Aaach! - Nie przestawał walczyć. Nie mogła wprost uwierzyć, że ten mężczyzna, nie tak dawno jeszcze ledwie żywy, ma tyle siły, by tak się miotać. Dziękowała Bogu, że po wyprawie na płaskowyż ponownie zdecydowała się go przywiązać. -Posłuchaj mnie. Spojrzał na nią wzrokiem równie dzikim, jak dzikie były niemal zwierzęce odgłosy wydobywające się z jego ust. - Nie rób tego. - Pokręciła głową. - Jeśli będziesz szarpał za te liny, to wkrótce na nadgarstkach zrobią ci się takie same rany jak na szyi. Mruknął coś, ale nie zaniechał prób uwolnienia się. - Kto mógł ci coś takiego zrobić? Jedyną odpowiedzią był ryk gniewu. Próbowała sobie wyobrazić, jak może się czuć człowiek budząc się w takiej sytuacji po tym, co wcześniej przeżył. Przykucnęła obok niego i delikatnie dotknęła jego ramienia. - Proszę cię, przestań. Zachowywał się tak, jakby jej nie słyszał albo nie chciał słyszeć. Z głębi jego gardła wydobył się stłumiony pomruk, przypominający warczenie dzikiego zwierzęcia. - Posłuchaj, Angliku. Kiedy wydobrzejesz, zaprowadzę cię na skraj lasu i będziesz wolny. Spojrzał na nią ze złością. Potem znów zaczął szarpać krępujące go więzy i bełkotać. Pomyślała, że gdyby to ona była na jego miejscu, w tych dźwiękach brzmiałaby prośba, tymczasem u niego wyczuwała groźbę i rozkaz, żeby go uwolniła. - Nie uwolnię cię - powiedziała zdecydowanie. Znów zaczął się miotać. Wstała i podeszła do zbitego z szorstkich desek stołu, który zawsze się chwiał, gdy opierała na nim łokcie. Nie miała nic przeciwko temu, gdyż ruch ten sprawiał, że stół wydawał jej się żywą istotą. Tym razem jednak nie uśmiechnęła się i nie przemówiła do niego, jak się to często zdarzało. Wzięła ze stołu płytką drewnianą miseczkę i jedyną ze swoich dwóch łyżek, po czym wróciła do Anglika. Uklękła obok niego i nachyliła miseczkę tak, by mógł dostrzec jej zawartość. - Poczujesz się po tym lepiej. To ci uśmierzy ból i szybciej wyzdrowiejesz. Przymrużył niebezpiecznie oczy, gdy próbowała wlać trochę lekarstwa do jego ust. Kiedy przysunęła łyżkę do ust, szarpnął gwałtownie głową. Ten ruch musiał sprawić mu ból, gdyż skrzywił się i przymknął oczy. 68 - To ci pomoże. Nie patrzył na nią. Próbował odwrócić głowę. - Czy myślisz, że zadawałabym sobie tyle trudu, żeby cię uratować, po to, żeby teraz cię otruć? Spojrzał na nią. Przysunęła drewnianą łyżkę do jego ust. - Masz. Wypij. Chociaż odrobinę. Wyraz twarzy Anglika nie zmienił się. Patrzył na nią chłodno, jakby to on tu rządził. Jak gdyby nie był skrępowany i unieruchomiony. Znów spróbowała podsunąć łyżkę, ale uparty osobnik nie chciał otworzyć ust. Patrzył na nią ze złością i zacisnął wargi tak mocno, że musiał przy tym odczuć ból. Na skutek napięcia mięśni rana na okaleczonej szyi zaczęła w paru miejscach krwawić. - Nie zrobię ci krzywdy - powiedziała na tyle spokojnie, na ile potrafiła. - Przysięgam. Nie zareagował. Nadal patrzył groźnie i zaciskał usta. Westchnęła. Wiedziała, że musi być cierpliwa. Zdobyła się na to. Przysiadła na piętach i nachyliła nad nim. Złapała go dwoma palcami za policzki i mocno ścisnęła, a kiedy otworzył usta, żeby zaprotestować, wsunęła w nie łyżkę. - Masz - powiedziała z satysfakcją, czując, że wygrała bitwę. Usiadła i patrzyła na niego. - Te zioła dobrze ci zrobią. Wypluł je po chwili. Potrząsnęła nad nim głową. Mężczyźni są gorsi niż dzieci. Spojrzenia, którymi się obrzucali, wyraźnie świadczyły o tym, że wojna nie jest zakończona, chociaż żadna ze stron nie ma szans na zwycięstwo. Mimo wszystko zdecydowała się kontynuować walkę. Przysiadła teraz z tyłu, za nim, złapała go za uszy, odchyliła jego głowę mocno do tyłu i ścisnęła ją pomiędzy kolanami. 69 W tej pozycji brodę miał wyżej niż czoło. Znów ścisnęła palcami policzki, tym razem mniej delikatnie. - Całe szczęście, że zgoliłam ci brodę, Angliku - powiedziała, siląc się na spokojny ton. - Byłoby to znacznie bardziej bolesne, gdybym szarpała cię za włosy po to, żebyś otworzył usta. Z wyrazu jego twarzy domyśliła się, że mężczyzna do tej pory nie zorientował się, że nie ma już swej pięknej brody. Teraz już wiedział. Myliła się, uważając, że to, co widziała wcześniej, było furią. W furię wpadł dopiero teraz. - Och, ta odrobina rudych włosów szybko odrośnie - uspokoiła go. - Uwierz mi, Angliku, to jest najmniejszy z twoich kłopotów. Spojrzenie, które jej rzucił, zapowiadało straszliwą zemstę. Uśmiechnęła się słodko, mocniej ścisnęła jego policzki i wlała całą zawartość miseczki w usta Anglika. Prychał, krztusił się, kasłał, jakby tonął. I wreszcie przełknął leczniczy wywar. 10 Aa mała wiedźma otruła mnie, pomyślał Roger. Głowa ciążyła mu jak po wypiciu dzbana wina. Jeżyk miał suchy niczym wiór. Czuł się fatalnie. Gardło miał nadal opuchnięte i obolałe, ale mógł już przełknąć ślinę bez uczucia, że przełyka coś wielkości własnej głowy. Pomyślał, że gdyby dopadł człowieka, który go powiesił, nie zabiłby go od razu, tylko najpierw pozwoliłby mu poznać, co znaczy prawdziwy ból. Nie wiedział jednak, kto to zrobił. Ktoś, kto go znał. Ten tchórz zawołał go po imieniu. Znów słyszał głos wołający jego imię. Słyszał upiorny śmiech i nagle wydało mu się, że przeżywa to zdarzenie jeszcze raz. Ręce zaczęły mu drżeć. Zacisnął dłonie w pięści i czekał. Miał nadzieję, że ten stan wkrótce minie. Nie wiedział, jak długo to trwało, może zasnął, ale kiedy znów otworzył oczy, drżenie ustąpiło. Jego ręce bezwładnie spoczywały na sienniku. Uniósł głowę i rozejrzał się po izbie. Kobiety nie było. W chacie nie dostrzegł nikogo poza zwierzętami - lis, kilka zajęcy, borsuk i para łasic, wszystkie zamknięte w klatkach. Nawet świnia uwiązana była na krótkim kawałku liny w przeciwległym rogu izby. Po jej grzbiecie spacerował sokół, w podobny sposób jak król Edward przemierza swoją komnatę. Ten ptak był jedynym zwierzęciem cieszącym się swobodą. Usłyszał jakiś szelest dobiegający od strony okna i odwrócił głowę. Na parapecie siedziały dwie wiewiórki; ze zgrabnie uniesionymi ogonami, chrupały orzeszki, niewątpliwie zostawione tam dla nich. Przynęta, pomyślał. Wiewiórki patrzyły na niego, potem zaszczebiotały do siebie, jak gdyby były damami dworu wymieniającymi najświeższe plotki. Roger chrząknął głośno; tylko taki dźwięk mógł z siebie wydobyć. Spłoszone wiewiórki uciekły. Powinnyście mi podziękować, pomyślał, bo uratowałem was od zamknięcia w klatce. Siedziałybyście tam jak ten lis czy borsuk albo zostałybyście skrępowane tak jak ja. Głowa opadła mu do tyłu na miękki siennik. Leżał tak nieruchomo przez dłuższą chwilę ze wzrokiem utkwionym w poczerniałe grube krokwie wiszącego nad nim dachu. Potem odruchowo szarpnął liną krępującą mu ręce w nadgarstkach. Weszło mu to już w nawyk. Gdy tylko był w miarę przytomny, nie ustawał w próbach uwolnienia się. Tym razem wydało mu się, że coś jest inaczej. Albo śnię, albo lina na lewej ręce jest poluzowana, pomyślał. Poruszył ręką. Lina była luźna. Przez następne parę minut szarpał, ciągnął, wykręcał rękę, aż wreszcie ją uwolnił. Natychmiast zajął się oswobodzeniem prawej ręki. Ożywiała go myśl o ucieczce. Usiadł zbyt energicznie i zakręciło mu się w głowie. Na moment przycisnął dłonie do czoła, potem kilka razy głęboko odetchnął i zaczął rozplątywać linę krępującą nogi. Odwrócił się na bok, potem ukląkł, a wreszcie wstał, opierając się o parapet. Nogi miał jak z waty. Musiał przytrzymać się ściany, żeby nie upaść. Po chwili ruszył powoli w stronę drzwi. Chwiejąc się na nogach, wyszedł na zalane popołudniowym słońcem podwórze. Kobiety nigdzie nie było. Ostrożnie wyjrzał za róg domu. Tam też jej nie było. Zobaczył natomiast araba pasącego się na łące za kamiennym mostkiem przerzuconym przez rwący strumień. Kobiety nigdzie nie widział. Rozejrzał się i ruszył na tyle szybko, na ile pozwalały mu zesztywniałe nogi. Drobne, ostre kamyki kaleczyły bose stopy; szedł zataczając się. Osłabione ciało nie słuchało poleceń mózgu. Przeszedł wreszcie przez mostek na łąkę i powoli zbliżył się do konia spokojnie skubiącego trawę. Chciał się do niego odezwać, powiedzieć coś łagodnie, żeby go nie spłoszyć, ale gdy otworzył usta, wydobył się z nich ciągle ten sam chrapliwy dźwięk. Koń spojrzał na niego, a potem dumnie uniósł łeb. Roger powoli podszedł do zwierzęcia, poklepał po karku, dotknął dłonią bujnej grzywy. Potem, zanim arab zorientował się, co się dzieje, wskoczył mu na grzbiet, uchwycił się mocno grzywy i uderzył piętami w boki konia. Koń stał nieruchomo jak głaz. Jeszcze raz uderzył piętami w boki rumaka, potem jeszcze raz; wreszcie udało mu się cmoknąć językiem. Koń ruszył kłusem, kierując się na skraj łąki. Udało się! Roger uśmiechnął się w duchu. Poczuł się wolny. Teraz trzeba uciekać. Uciekać, pomyślał, gdy koń kierował się w stronę lasu i wolności. Tylko dokąd jechać? Na płaskowyż? Nie wiedział, czy towarzysze nadal tam na niego czekają. Jeszcze raz rozejrzał się, ale niewiele zdołał zobaczyć. Rozległ się wysoki, przenikliwy gwizd. Arab gwałtownie skręcił w lewo. Roger spadł na prawą stronę. Teleri przerwała trzepanie koca z trawy i piasku i podeszła do najbliższego okna. Zajrzała do środka. Anglik nadal był nieprzytomny. Jeszcze parę razy uderzyła wiklinową miotłą w koc, potem ściągnęła go z gałęzi drzewa, zwinęła, przerzuciła sobie przez ramię i wróciła do chaty. Przykryła kocem nieprzytomnego rycerza, który próbował ukraść jej konia. Przeszła przez izbę i usiadła przy chybotliwym stole, na którym zaprzyjaźnione z nią wiewiórki zajadały zostawione dla nich orzechy i jagody. Siedząc z brodą opartą na dłoni, w zamyśleniu powiodła wzrokiem po szorstkiej powierzchni stołu. Z roztargnieniem patrzyła na wiewiórki potrząsające puszystymi ogonkami. - W ładną kabałę się wplątałam - powiedziała do siebie. Wiewiórki spojrzały na nią i wepchnęły sobie do pyszczków jeszcze parę jagód. Teleri westchnęła. Co ja mam zrobić z tym potężnym angielskim rycerzem, który waży zapewne dwieście funtów? Przecież gdy się obudzi, będzie jeszcze bardziej zły, pomyślała. Sposób, w jaki na nią patrzył, przyprawiał ją o niepokój. Nie musiał nic mówić, żeby ją przerazić. Wystarczyło spojrzenie tych niebieskich oczu, niepotrzebne były słowa. Od momentu, gdy znalazła tego rycerza, martwiła się tylko o jedno: jak przywrócić go do życia. Nie pomyślała o tym, co 74 będzie, gdy chory odzyska przytomność. Teraz wyrzucała sobie lekkomyślność. Dopiero gdy się obudził, gdy spojrzał na nią tym twardym wzrokiem i zaczął szarpać krępujące go więzy, zrozumiała, w jak niebezpiecznej znalazła się sytuacji. Siedziała długo, zastanawiając się, co począć. Na stole stała miska z usypiającym wywarem z ziół. Przecież nie mogę poić go tym wywarem bez końca, pomyślała. A może mogę? 11 Nie ruszaj się, Angliku. Roger spojrzał na siedzącą na stołku młodą kobietę, trzymającą w ręku widły skierowane w jego stronę. Trudno było uwierzyć, że jest to ta sama kobieta, którą widział klęczącą nad bażantem pośrodku kamiennego kręgu, kobieta, którą w myślach porównywał do Marii Magdaleny i Ruth. Cholerna złodziejka koni. Patrzyła na niego przymrużonymi zielonymi oczami. Jedno miało wyraźną siną obwódkę. Jej włosy o dziwnym, kasztanowozłotym kolorze były zmierzwione, jak gdyby wiatr chciał wyrwać je z głowy. Pojedyncze pasma spadały na jej piersi i były tak długie, że sięgały stołka, na którym siedziała. Wydawała mu się młoda. Miała nie więcej niż osiemnaście, dwadzieścia lat i jak na wiedźmę była całkiem ładna. Ubiór nosiła wiejski, ale jej suknia była zaskakująco czysta. Bose zakurzone stopy opierała o poprzeczkę stołka, a podwinięte palce stóp świadczyły o dużym napięciu. Opuścił wzrok i zorientował się, co się zmieniło. Nie było liny, nie było kołków wbitych w klepisko. Nie był już skrępowany i przywiązany do ziemi. Siedziała nieruchomo z zadartą głową i patrzyła na niego bezczelnie, a może z pewnym niepokojem, jak zapędzone w ciasny kąt zwierzę, które czeka na pierwszy ruch atakującego je wroga. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć. - Uhrrr. - Z jego gardzieli wydobył się niski, chrapliwy pomruk. Teraz ten dźwięk brzmiał inaczej niż poprzedniego dnia, bardziej przypominał ludzką mowę, chociaż Roger czuł się tak, jakby obcięto mu język. Kobieta też wydawała się zaskoczona. Przechyliła na bok głowę, jakby próbowała lepiej go zrozumieć. - Boli cię gardło? Potrząsnął przecząco głową, skrzywił się, potem wyciągnął przed siebie rękę w stronę skierowanych ku niemu zębów wideł i powoli usiadł. Zostałem już powieszony, pomyślał. Nie mam zamiaru dać się jeszcze przebić widłami. Zeskoczyła ze stołka. Na jej twarzy malowało się napięcie. Przysunęła widły bliżej do jego twarzy. - Ostrzegam cię, Angliku. Jeśli spróbujesz zrobić mi coś złego albo wykonasz jakiś gwałtowny ruch, to użyję tych wideł. Angliku! To słowo brzmiało w jej ustach jak obelga. Spojrzał na widły, jej broń, a potem na nią. Jest drobna, niezbyt wysoka, sięga mi najwyżej do brody, pomyślał. Do brody, którą mi ta dzika walijska wiedźma ogoliła. Gdybym zdecydował się na jakiekolwiek działanie, nic by jej nie pomogły te drewniane widły. To prawda. Był bądź co bądź rycerzem króla Edwarda, a nie jakimś zwierzątkiem, które mogłaby złapać i trzymać w domu, jak to jest w zwyczaju dam, które hodują sokoły, śpiewające ptaki albo kotki. Wydawało mu się jednak, że nie jest w stanie wykonać żadnego celowego ruchu. Głowa mu ciążyła od tych jej leczniczych ziół. A może po upadku z konia? Zdawało mu się, że wszystko wokół kołysze się wolno, rytmicznie, jak w tańcu. Zimny pot wystąpił mu na czoło, poczuł silny skurcz w żołądku. Na Boga, jeśli zacznę wymiotować, mając tak obolałe gardło, to chyba tego nie przeżyję, pomyślał. Spróbował kilka razy głęboko odetchnąć. - Upadłeś na głowę. Powoli podniósł na nią wzrok. Przez chwilę widział jej dwie głowy i rozmazaną twarz. - Z konia - dodała, gdyż nie była pewna, czy zapamiętał to zdarzenie. O tak! Pamiętał doskonale tego konia. Skradzionego konia. Rzucił jej groźne spojrzenie. Dziewczyna ani nie cofnęła się, ani nie zbliżyła do niego. - Według mnie, dobrze się stało, że spadłeś na tę swoją twardą głowę, Angliku. Gdyby nie to, mógłbyś się potłuc jeszcze gorzej. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale powstrzymało go ostre ukłucie bólu w skroniach. Skrzywił się tylko i cicho jęknął. Spróbował przełknąć ślinę, ale to również podrażniło obolałe gardło. Spojrzał wreszcie na nią piorunującym wzrokiem. Mężczyźni wiedzieli, że jeśli tak na nich patrzy, należy szybko zejść mu z drogi. Turcy na polu bitwy uciekali przed tym wzrokiem. Siostry rozpierzchały się jak kurczęta i szukały ratunku u matki, gdy spojrzał na nie tak, jak na tę walijską wiedźmę z rozwichrzonymi włosami i podbitym okiem. Ona zaś uniosła głowę, popatrzyła mu w prosto w oczy i przybliżyła nieco widły do jego twarzy. Gdyby miał dość zaufania do swojego wzroku i siły, wyrwałby jej z rąk to narzędzie. Nie wierzył jednak, że ciało posłucha rozkazów umysłu. - Zawdzięczasz mi życie. Nie przywykł, by mówiono do niego tak śmiało i bezczelnie, jakby był nikim. Na coś takiego mogła sobie pozwolić jego matka, no i królowa. Kobiety zazwyczaj próbowały mu pochlebiać. Natomiast ona, pośrodku nędznej izby z klepiskiem zamiast podłogi, ubrana w wieśniaczy strój i do tego bosa, stała z miną tak dumną, jakby była księżniczką. Miała na sobie brązową samodziałową suknię i szafranowy kaftan przepasany splecionym sznurem, przy którym wisiała sakiewka z miękkiej czerwonej skóry. Zwrócił na nią uwagę, gdyż był to przedmiot cenny, zupełnie nie pasujący do prostego stroju. Doszedł do wniosku, że pochodziła prawdopodobnie z kradzieży, tak samo jak arab. A poza wszystkim nie chciał, by mu przypominano, że coś komuś zawdzięcza. Dobrze pamiętał, że zawiódł jako mężczyzna i jako rycerz. Nikt, a zwłaszcza rycerz, nie lubi, gdy mu się przypomina, że jest śmiertelny. Wystarczy ta blizna na szyi, która pozostanie mu jako pamiątka na całe życie. - Zawrę z tobą umowę, angielski rycerzu - powiedziała, zadzierając głowę, jak gdyby w ten sposób chciała wydawać się wyższa. - Możesz zostać tu, dopóki nie wydobrzejesz. Potem odjedziesz i nigdy nie wrócisz. Nie odpowiedział. - I nie zabierzesz ze sobą konia - dodała. - On jest mój. Roger wiedział, że i tak zrobi to, co powinien zrobić. - Będę dzielić się z tobą jedzeniem. Pomogę ci wrócić do zdrowia, ale nie możesz odpłacić mi za uratowanie ci życia, zabierając mojego konia. Chciał powiedzieć, że to nie jest jej koń. - Nie próbuj teraz nic mówić, Angliku. Wkrótce na pewno odzyskasz mowę. Nie życzył sobie, żeby decydowała o tym, co ma robić. Spróbował znów coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko niezrozumiały bełkot. Żeby przynajmniej mógł rzucić wiązankę przekleństw! Niestety nie mógł. Postanowił wstać. Wtedy ta drobna kobieta zobaczy, że nie można mu rozkazywać. Próba przyjęcia pozycji stojącej okazała się kolejnym błędem. Zachwiał się i gdyby nie to, że oparł się o ścianę, upadłby na twarz. Poczuł silny ból w stopie. Nogi się pod nim ugięły, usiadł i przyjrzał się swoim stopom. Jedna była mocno opuchnięta. Spojrzał pytająco na kobietę. - Och, zapomniałam ci powiedzieć, że masz zwichniętą nogę w kostce. Chciał, choćby na czworakach, ruszyć w jej stronę, ale się powstrzymał. Nie dość, że wydaję zwierzęce odgłosy, pomyślał, to tylko tego brakuje, żebym poruszał się jak zwierzę. Znieruchomiał. Odetchnął głęboko kilka razy, żeby się uspokoić. Objął rękami kolana i patrzył na nią. - Jeśli chcesz kuśtykając iść tam, skąd przyszedłeś, to proszę bardzo. - Wbiła widły w ziemię i oparła się na nich. Ale możesz tu zostać, dopóki nie odzyskasz sił. Zapadła cisza. Napięcie pomiędzy nimi było prawie namacalne. Wydawało mu się, że słyszy je tak, jak słyszał nieraz łopot proporców na polu bitwy, ten pełen grozy dźwięk zwiastujący zbliżające się niebezpieczeństwo. - Słyszałam, że wy, angielscy rycerze, macie swój kodeks honorowy. Musisz mi dać słowo, że nie zabierzesz konia. Co ona wie o honorze? Ona, która kradnie konie, sakiewki 80 i zwabia dzikie zwierzęta, żeby więzić je w klatkach. To ona przywiązała go do palików, a teraz żąda przysięgi. Wybór miał niewielki. Spojrzał na opuchniętą nogę. Bolała go szyja i głowa. Był słaby, z trudem oddychał. Nie podobało mu się jej żądanie, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że musi je przyjąć. - Zgadzasz się, Angliku? Dasz mi słowo honoru? - Pochyliła głowę i patrzyła na niego w ten sposób, że trudno byłoby odważyć się powiedzieć nie. Czas i cisza zawisły pomiędzy nimi, ciężkie i nieruchome. Roger zamknął oczy i skinął głową. 12 Kent, Anglia W ciepłym powietrzu rozległ się głośny dźwięk rogu oznajmiającego zbliżanie się jeźdźców do królewskiego zamku w Leeds. Już po chwili słychać było stukot kopyt koni galopujących krętą brukowaną drogą, biegnącą nad otaczającą zamek fosą połączoną z rzeką Len i prowadzącą do głównej bramy. Nad bramą powiewała czerwona flaga z trzema złotymi lwami, wzdłuż korony murów stali łucznicy i oszczepnicy z opuszczonymi przyłbicami hełmów. Wyglądali jak pionki na gigantycznej szachownicy. W pełnej napięcia atmosferze słychać było tętent koni, jednostajny szum ocierających się o siebie kamieni zamkowego młyna, łagodny plusk wody, stłumiony gwar służby i żołnierzy przebywających wewnątrz murów. Zbliżając się do bramy, jeźdźcy ściągnęli wodze; konie zwolniły kroku. Prowadzący ich mężczyzna wysunął się do przodu i zatrzymał wierzchowca. Groźnie wyglądający strażnik wychylił głowę ponad blankami i zawołał: - Zatrzymać się! Rycerz prowadzący zbrojną grupę podniósł rękę i oddział znieruchomiał. - Kto przybywa i w jakim celu? - zapytał donośnym głosem strażnik. Stojący na murach żołnierze stali nieruchomo z bronią wycelowaną w przybyszów. Rycerz stojący na czele oddziału nie miał proporca, ale ubrany był w ciemnoniebieski płaszcz, a pod nim kaftan z herbem rodu de Clare. Siedział na grzbiecie zgrabnego siwka z wyraźnymi czarnymi łatami, niewątpliwie pochodzącego ze znanych stajni lorda Gloucester. Rząd konia wykonany był z najlepszej hiszpańskiej skóry, na której lśniły srebrne ozdoby. - Sir Tobin de Clare - przedstawił się rycerz - syn Gilberta de Clare, lorda Gloucester, lennik Merricka de Beaucourt, lorda Glamorgan i wasal Rogera FitzAlana. Koń poruszył się niespokojnie, gdy rycerz wyciągnął z juków skórzany pas z królewskimi dzwoneczkami. Ich dźwięk nie pozostawiał u nikogo wątpliwości, że jeźdźcy cieszą się faworami Plantagenetów. - Mam pilną sprawę do króla! Znów odezwał się róg i po chwili ze zgrzytem otworzyły się ciężkie skrzydła bramy, jak paszcza jakiegoś gigantycznego zwierza. Z bramy wyjechała grupa ciężkozbrojnych królewskich strażników. Strażnicy podjechali do przybyszów i eskortowali ich w drodze przez bramę, potem kolejne wrota i most prowadzący do barbakanu wzniesionego na niedostępnej sztucznej wyspie. Mężczyźni jechali dwójkami, sir Tobin de Clare i kapitan Payn Godart na czele. Gdy oddział zatrzymał się przed wejściem do głównego zamku, Payn zwrócił się do sir Tobina: - Nadal uważam, że jeden z nas musi zawiadomić sir Merricka. On powinien wiedzieć, że sir Roger zaginął. Jest jego najbliższym przyjacielem. Lord Merrick zrobi wszystko, co zdoła, żeby odnaleźć sir Rogera. - Przede wszystkim muszę zawiadomić króla - powiedział de Clare tonem nie znoszącym sprzeciwu. Zeskoczył z konia i ruszył w stronę wejścia. Jego wzrost i zdecydowany sposób zachowania sprawił, że otaczający ich strażnicy i służba rozstąpili się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Payn zacisnął zęby i pośpieszył za nim, zostawiając wodze swojego konia jednemu z towarzyszących mu mężczyzn. Sir Tobin zostawił za sobą eskortę i przeskakując po dwa stopnie schodów, dotarł do drzwi wejściowych. Niebieski płaszcz powiewał mu za plecami, buty z hiszpańskiej skóry stukały głośno o kamienną posadzkę holu. Payn wbiegł po schodach i wślizgnął się za nim do holu. Zobaczył, że sir Tobin, opędzając się od próbującego go zatrzymać służącego, kieruje się wprost do prywatnych apartamentów króla. - Nie teraz, człowieku! - zawołał sir Tobin, odsuwając na bok służącego usiłującego mu coś powiedzieć. - Mam pilną sprawę do króla! - Ale, sir ... - Służący znów zabiegł drogę energicznemu rycerzowi, zmuszając go do zatrzymania się. Payn położył dłoń na ramieniu sir Tobina. De Clare odwrócił się ze złością. - Może powinniśmy wysłuchać, co ten człowiek ma nam do powiedzenia - powiedział Payn, wskazując głową dwóch uzbrojonych strażników, którzy stali przed drzwiami królewskiego apartamentu. Jeden z nich trzymał w ręku kuszę, drugi wyciągnięty miecz. - Człowieku, wysłuchaj go - dodał szeptem - zanim obetną nam głowy. - Król udał się na polowanie - zdołał wreszcie wykrztusić 84 zdyszany służący, przyciskając dłoń do królewskiego herbu widocznego na jego piersi. - Wyjechał dzisiaj rano w towarzystwie lorda Rannulfa i królewskich sokolników. Wrócą dopiero za dwa dni. Sir Tobin zacisnął pięści i mruknął coś, co zabrzmiało jak przekleństwo. - Proszę, sir Tobin - spróbował znów Payn. - W tej sytuacji powinniśmy pojechać do Glamorgan, do lorda Merricka. - Nie! - De Clare obrzucił Payna twardym spojrzeniem. -Proszę powiedzieć naszym ludziom, żeby poprosili kapitana królewskiej gwardii o kwatery. Będziemy czekać na powrót króla Edwarda. O, cóż ci jest, Rycerzu blady, Dokąd cię błędne wiodą szlaki? - Spotkałem panią, córkę wróżki: Przez łąkę szła jak zwid uroczy; Włos miała długi, stopę lekką I dzikie oczy. John Keats, La Belle Damę Sans Merci. (Przekład St. Barańczak) 13 Roger nadal nie był w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Leżał na swoim posłaniu i próbował nauczyć się mówić. Jeśli chciał powiedzieć coś zbyt szybko, niski dźwięk, który wydobywał się z jego gardła, przywodził na myśl bulgotanie wody w kamienistym strumieniu. Jeśli mówił powoli, chrapliwe tony też nie przypominały słów, chociaż ich brzmienie wyczuwał w gardle. Uderzył pięściami w klepisko i zacisnął oczy tak mocno, że odczuł ból. Ogarniający go przemożny gniew zdawał się przenikać do krwi płynącej w jego żyłach. Leżał w tej oto nędznej chacie, nie mógł mówić ani chodzić. Zawsze był przekonany, że jest w stanie poradzić sobie z każdym wrogiem, tak jak radził sobie do tej pory w bitwach i w czasie długich wypraw. Jak każdy rycerz, którego rzemiosłem była wojna, dotychczas żywił przekonanie, że jest niezwyciężony. Teraz okazało się, że można go pokonać. Ta prawda stała się dla niego oczywista i nie mógł się z tą gorzką świadomością pogodzić, nie mógł jej przełknąć, gdyż miała dla niego odrażający smak tchórzostwa. Utracił wiarę we własne możliwości. Czuł do siebie tylko pogardę i litość. Te uczucia zachwiały jego dumą, ogarnęły jego umysł i serce. Dręczył go gniew i wstyd. Upokorzenie, jakiego doznał, pozbawiło go resztek sił. Mężczyzna taki jak on nie mógł się pogodzić z takim uczuciem. Dumny i silny. Wojownik. Takim przecież był. W tym momencie, najgorszym z możliwych, weszła do pokoju kobieta. - Dzień dobry, Angliku. - Stanęła nad nim z rękami opartymi na biodrach. - Widzę, że nadal leżysz. Zirytowała go jej dziarska postawa i radosny głos, zwłaszcza że sam miał głowę wypełnioną najczarniejszymi myślami. Do izby wbiegł za nią prosiak i pochrząkiwał przy jej nogach. Odpędziła go kijem. - Przyniosłam ci to. Zauważył, że trzymany przez nią przedmiot to nie są widły, tylko długi, rozwidlony na końcu kij, gałąź odłamana z wiązu. - Kula - wyjaśniła, jak gdyby uważała, że Anglik ma zbyt mało rozsądku, by zorientować się, do czego ten kij może służyć. Angliku, nie patrz na mnie tak, jak byś chciał mnie ugotować w oleju. Nie możesz mówić, więc nie wiem, czy mnie rozumiesz. Jeśli nie muszę ci czegoś wyjaśniać, to skiń głową, podnieś rękę albo jakimś innym gestem daj mi do zrozumienia, że wiesz, o co mi chodzi. Ta mała wiedźma jest coś zbyt odważna i rozmowna, pomyślał, jeśli wziąć pod uwagę, że nie ma już swoich wideł. Przemknęła mu przez głowę przewrotna myśl, że mógłby na czworakach się na nią rzucić. Ciekawe, co by wtedy zrobiła. Widząc, że nie poruszył się, żeby sięgnąć po kulę, powiedziała: - Jest ciepło i pogodnie. Powinieneś wyjść. Po dłuższej chwili przecząco pokręcił głową. W zamyśleniu przygryzła wargę. Pomyślał, że wcale nie wygląda na tak odważną, jak wskazywałyby na to jej słowa. - Gdybyś zechciał wyjść, kula będzie ci potrzebna. Zostawiam ją tutaj. Oparła kulę o ścianę, spojrzała na niego wzrokiem, w którym z niedowierzaniem dostrzegł wyraz współczucia, potem odwróciła się i wyszła z izby. Prosiak pochrząkując pobiegł za nią. Nie wiedział, jak długo siedział nieruchomo, wpatrując się w kulę. Nie był pewny, czy ma ochotę ją połamać, czy z niej skorzystać. Odwrócił wreszcie wzrok i usiadł, opierając się plecami o ścianę. Dłonie położył na podciągniętych kolanach. Zły był na wszystko, na cały świat. Skrzywił się z bólu i wyciągnął przed siebie opuchniętą nogę. Potem znów zaczął się wpatrywać w kulę. Ten kawałek kija nie mógł przecież mówić, ale Roger gotów był przysiąc, że słyszy jego głos wołający: tchórz... tchórz... tchórz... Chyba oszalałem, pomyślał. To przecież tylko kawałek drewna. Spróbował uspokoić się w inny sposób - przeklinając najgorszymi wyrazami, jakie przychodziły mu do głowy. Ale i to nie pomogło. Z jego ust, zamiast mocnych słów, wydobywały się ciche jęki, bardziej przypominające nieśmiałe prośby niż przekleństwa. Siedział przez dłuższą chwilę z zaciśniętymi zębami i pięściami opartymi na kolanach. Wreszcie znów spojrzał na kulę. Zdawało mu się, że kij oparty o ścianę patrzy na niego. Nie mógł już znieść tego dłużej. Sięgnął po kulę. Kapusta zasadzona była w równych rzędach po zachodniej stronie domu, tam gdzie najdłużej mogła cieszyć się słońcem. Teleri przykucnęła, żeby obejrzeć dorodne główki. Po chwili od strony strumienia przybiegł prosiak. Sapiąc i pochrząkując, przebiegł przez grządkę. - Och, ty łobuzie! Uciekaj stąd! - Przegoniła prosiaka, zebrała połamane liście i wyrównała ziemię. Kapusta tak wyrosła, że liście sąsiednich główek stykały się ze sobą jak ręce młodych dziewcząt tańczących na wiejskiej majowej zabawie. Musiała pilnować, żeby prosiak nie zniszczył ogrodu. Odwróciła się i spojrzała na niego. Leżał na podwórzu z ryjem opartym na przednich nogach. Oczy miał zamknięte. Niewątpliwie śnił o kapuście i smacznej rzepie. Spojrzała w stronę strumienia. Na rozciągającej się na drugim brzegu łące zobaczyła pasącego się konia. Po grzbiecie araba spacerował sokół. Rozłożył skrzydła, jakby fruwał, chociaż nie był do tego zdolny. Sokoła znalazła razem z rannym koniem i jego też zabrała do domu. Od tej pory ptak zamieszkał razem z nią i szybko przyzwyczaił się do innych zwierząt, chociaż niektóre z nich na swobodzie stałyby się jego łupem. Większość czasu spędzał na grzbiecie prosiaka albo konia, na którego grzywie lub ogonie lubił się kołysać. Teleri wyrwała dorodną kapustę na posiłek dla siebie i swego gościa, potem wzięła wiadro i podlała wyschniętą ziemię na grządce. Wyrwała z sąsiedniej grzędy kilka marchwi i rzep i włożyła je razem z główką kapusty do wiklinowego koszyka, w którym miała już trochę jagód i świeżo zerwanych ziół. Zanim podniosła koszyk, otrzepała pobrudzoną ziemią suknię. Uniosła ją nieco i spojrzała na swoje bose stopy. Okazało się, że są zabłocone aż do kostek. Grzbietem dłoni odsunęła z twarzy włosy, potem uważnie obejrzała ręce. Też były brudne. Wytarła je fartuchem, ale tylko rozmazała brud. Z wy 92 glądu swoich włosów też nie była zadowolona. Koniecznie należało je umyć i wykąpać się. Słońce mocno przygrzewało, a strumień płynął tuż obok. Zerknęła w stronę okna chaty i przez chwilę nasłuchiwała uważnie. Ciekawa była, czy Anglik nadal leży na swoim posłaniu. Nie dotarł do niej żaden dźwięk, więc omijając grządki, podeszła do ściany domu i przez szparę zajrzała do izby. Anglik klęczał, podpierając się rękami. Kula leżała tuż obok niego. Wstrzymała oddech. Anglik wziął w rękę kulę, podparł się nią i wstał. - Udało się - szepnęła. Szybko cofnęła głowę, gdyż wydawało jej się, że powiedziała to zbyt głośno. Przykucnęła na chwilę pod oknem, dłonią zakryła usta i nasłuchiwała. Cały ranek zajęło jej sporządzenie kuli. Chciała, żeby z niej skorzystał. Nagle usłyszała głośny łoskot, a potem pełen złości pomruk. Powoli uniosła głowę i zerknąła do izby ponad parapetem okna. Anglik siedział na ziemi, patrząc ponuro na kulę leżącą obok niego. Po chwili - spróbował jeszcze raz, z zaciętym, zdeterminowanym wyrazem twarzy. Najpierw ukląkł, a potem stanął. A wiec zrobił to. Uśmiechnęła się i odetchnęła. Natomiast on nie uśmiechał się, chociaż należało tego oczekiwać. Nie pozwolił sobie na najmniejszy nawet okrzyk triumfu. Stał wyprostowany, z wypiętą piersią, zupełnie jak jej sokół, kiedy był zadowolony. Butny Anglik, pomyślała i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Roger chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi, tak niskich, że musiał mocno pochylić głowę, żeby wyjść na zewnątrz. Był zły, bo chociaż zachował życie, to stracił mowę. Jedyne dźwięki, jakie wydobywały się z jego gardła, brzmiały jak chrapliwe skrzeczenie. Zatrzymał się za progiem. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo potrzebne mu było świeże powietrze, a jeszcze bardziej wizyta w ustronnym miejscu. Rozejrzał się, próbując się zorientować, w którym kierunku powinien pójść, by jak najprędzej dotrzeć do gęstych zarośli i sobie ulżyć. Z trudem ruszył przed siebie. Kula grzęzła w miękkiej ziemi, ale im bliżej był zarośli, tym grunt stawał się twardszy. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że ona idzie obok niego. Zatrzymał się i spojrzał na nią niechętnie. Dlaczego mu towarzyszyła? Zrobił dwa długie kroki, ale ona znów drobnymi kroczkami zbliżyła się do niego. Znieruchomiał, popatrzył na nią groźnie i potrząsnął głową. Sprawiała wrażenie zakłopotanej, jednak już po chwili w jej oczach pojawił się wyraz zrozumienia. Uśmiechnęła się, chociaż była na tyle rozsądna, by ukryć rozbawienie. Odwrócił się i energicznie ruszył przed siebie. - Czy wydaje ci się, Angliku, że nigdy... tego nie widziałam? - spytała, gdy znów znalazła się obok niego. Zirytowała go. Sam nie był pewny, czy bardziej faktem, że nadal mu towarzyszy, czy tym, że jest tak dobrze zorientowana w szczegółach męskiej anatomi, co zresztą zupełnie nie powinno go było obchodzić. -Angliku! Zatrzymał się i powoli odwrócił. Stała tuż za nim z zadziornie uniesioną głową i rękami opartymi na biodrach. - Jak myślisz, kto się tobą opiekował, gdy byłeś nieprzytomny ? Nie próbował nawet odpowiedzieć, tylko szybko ruszył przed siebie. Nie życzył sobie, żeby ktokolwiek widział, że się rumieni. Był w końcu rycerzem, a nie jakimś młodziankiem, który czerwieni się, rozmawiając z kobietą. Czuł się jednak zakłopotany, bo choroba w dużej mierze obrabowała go z męskości. Wiele kobiet widziało go nagiego. Potrafił swobodnie rozmawiać na intymne tematy. Między mężczyznami było to czymś zupełnie normalnym. - Prawdę mówiąc, Angliku, ten twój nie różni się od innych, które widziałam - powiedziała swobodnie, jak gdyby miała ogromne doświadczenie z mężczyznami. Nie zatrzymał się. - Chociaż wydaje mi się, że jest nieco inny. Inny? Zignorował tę uwagę. Szedł szybko w stronę drzew. - Jest znacznie mniejszy. Tym razem stanął jak wryty. Powoli odwrócił się w jej stronę. Nie uśmiechała się. Wyraz jej twarzy wskazywał, że powie działa to całkiem poważnie. Mniejszy? Przymrużył oczy i z ust wyrwał mu się dźwięk przypominający gwizdnięcie. - Koń ma znacznie większego - powiedziała po namyśle. Stał nadal, kompletnie zaskoczony. Mógł czuć się usatysfakcjonowany porównaniem do ogiera. Żaden mężczyzna nie lubi, jak mu się wytyka skromne rozmiary tego ważnego szczegółu anatomicznego. W tym momencie nie miało to jednak większego znaczenia. Przede wszystkim musiał szybko znaleźć się na osobności. Wyciągnął rękę w stronę łąki. - Chcesz, żebym odeszła? - zapytała. Skinął głową. - Jesteś pewien, że nie będzie ci potrzebna moja pomoc? Spojrzał na nią stanowczo, mrużąc oczy. Zrozumiała to jako polecenie. - No dobrze. - Westchnęła i machnęła ręką. - Ustronne miejsce jest za tymi drzewami. O tam. Po wejściu w zarośla kieruj się w stronę wysokich drzew. Chciał coś powiedzieć, ale z gardła wydobył mu się tylko ochrypły, niezrozumiały bełkot. - Zostanę tutaj na wypadek, gdybyś mnie potrzebował -dodała. Potrzebować jej? A po co. Ruszył najszybciej jak mógł w stronę drzew i coraz gęstszych zarośli. Nie był co prawda ogierem, ale w końcu żadna kobieta nie uskarżała się na niego; przeciwnie, widząc go nagiego, zdumiewały się jego budową. Zresztą każdy, kto ma trochę doświadczenia, wie, że rozmiar nie jest decydujący, tylko umiejętność posługiwania się tą bronią. On potrafił się nią posłużyć nie gorzej niż mieczem. Snując takie rozważania, przedzierał się pomiędzy krzewami, coraz sprawniej posługując się kulą. - Angliku! - zawołała po chwili. - Długo tam jeszcze będziesz? Czy ona zwariowała? Przecież wie, że nie mogę jej odpowiedzieć. Szybko zapiął spodnie i pokuśtykał na skraj zarośli. - Och! - To jedno jej słowo zawierało całe bogactwo znaczeń. - Zapomniałam, że nie możesz mi odpowiedzieć. Patrzył na nią wymownie. -Och! - powtórzyła. Tym razem dostrzegł w jej wzroku ślad zakłopotania. - Wobec tego zostawię cię samego. -Odwróciła się i poszła w stronę kamiennego mostku. Klnąc w myślach, wrócił w gęstwinę, żeby do końca wykorzystać chwilę samotności. Zirytowany był tym, że znalazł się w takiej niezręcznej sytuacji. Mniejszy? Był przecież dłuższy niż dłoń. Przez chwilę stał nieruchomo... ze wzrokiem skierowanym w dół. Teleri szła przez łąkę i śmiała się, gdyż koń kroczył tuż za nią i popychał ją pyskiem. Lubił zabawiać się w ten sposób, idąc za nią krok w krok. Gdy się zatrzymywała, popychał ją mocno, zmuszając do ruchu, a kiedy mu się to udawało, potrząsał łbem, jak gdyby się z niej naśmiewał. Wkrótce znudziła go ta zabawa, odbiegł i zajął się skubaniem trawy. Zwierzęta są inne niż ludzie. Kierują się w życiu potrzebą chwili. Nie pragną wszystkiego równocześnie, tylko tego, co jest im niezbędne w danym momencie, pomyślała. Teleri szła przez łąkę. Pod stopami czuła miły chłód trawy. Zaczęła zrywać kwiaty i wkrótce miała już pełne naręcze białych i niebieskich firletek i bławatków, różowych i żółtych cykorii i delikatnego lnu. W pewnym momencie zobaczyła je: łanię z dwoma małymi jelonkami. Znała je dobrze. Jelonki urodziły się tej wiosny, ale teraz były już całkiem duże. Przykucnęła na łące i zastygła w bezruchu. Nie trwało to długo. Łania wyszła spod drzew i ruszyła w jej stronę. Zatrzymała się niepewna w odległości paru kroków. Ta scena przypominała spotkanie starych przyjaciół lub krewnych, którzy nie widzieli się od dawna. Teleri wyciągnęła rękę, w której trzymała pęk bławatków. Tymczasem jelonki również wysunęły się z ukrycia, bacznie obserwując matkę. Uważnie patrzyły, jak zjada kwiaty, które podaje jej Telerii. Wreszcie łania obejrzała się i charakterystycznym krótkim dźwiękiem przywołała swoje dzieci. Teleri sięgnęła do koszyka i nabrała garść zebranych wcześniej słodkich jagód. Jelonki, ośmielone przykładem matki, 97 odważyły się spróbować, jak smakuje soczysty agrest jedzony wprost z dłoni człowieka. Roześmiała się nie tylko dlatego, że łaskotały ją pyszczkami, ale i dlatego, że sprawiał jej radość widok tych zwierząt, ich jedwabistych futerek, zgrabnych kształtów, dużych brązowych oczu o spokojnym spojrzeniu, w którym można było dostrzec całe naturalne dobro świata. Usiadła na trawie, a jelonki położyły się obok niej. Jeden z nich ufnie oparł głowę na jej kolanach. Głaskała go przez chwilę. Potem odchyliła się do tyłu, podparła rękami i wystawiła twarz na gorące promienie słońca. Czuła ich ciepło na policzkach. Nagle łania podniosła głowę i znieruchomiała z nastawionymi uszami. Spojrzenie Teleri powędrowało za jej wzrokiem. Po przeciwległej stronie łąki, pod drzewami, stał Anglik. Rękę oparł o pień świerka. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie miała pojęcia, jak dawno tam stoi. Chciała się odwrócić i udać, że go nie zauważyła, ale z niezrozumiałych powodów nie mogła tego zrobić. To on po chwili zdecydował się odejść. Ruszył chwiejnym krokiem w stronę domu, pozostawiając ją w stanie dziwnego poruszenia, uczucia, o którym do tej pory myślała, że jest to lęk, ale teraz uświadomiła sobie, że jest w tym coś jeszcze, coś, czego nigdy dotąd nie doświadczyła. 14 Roger zrozumiał, że się mylił. Prawdopodobnie doszedłby do tego wniosku nawet wtedy, gdyby nie zobaczył tej sceny na łące. Słyszał o ludziach obdarzonych niezwykłą zdolnością obłaskawiania dzikich zwierząt: jeleni, ptaków czy koni, a nawet tak groźnych bestii jak słonie lub lwy. Na własne oczy nie widział jednak czegoś takiego. Jelonek leżący z głową opartą na kolanach kobiety? Wracając do chaty, czuł się nieco dziwnie. Postanowił przyjrzeć się bliżej mieszkającym w klatkach zwierzętom. Szybko się zorientował, że zwierzęta nie są w większym stopniu więźniami niż on. Przyjrzał się mieszkańcowi klatki stojącej najwyżej. Borsuk był ślepy. Zwierzę nastawiło uszy, wysunęło nos pomiędzy drewnianymi prętami klatki i zdawało się patrzeć na niego niewidzącymi, pokrytymi bielmem oczami. Roger wziął w palce jagodę, która utkwiła na podłodze klatki, w miejscu niedostępnym dla borsuka, i podsunął mu ją pod nos. Borsuk znieruchomiał, potem węszył przez chwilę, 99 wreszcie złapał pyszczkiem jagodę, pozostawiając na palcach Rogera kroplę czerwonego soku. Wytarł rękę o spodnie i zaczął przyglądać się zwierzętom z innych klatek. Obok ślepego borsuka mieszkał zając o trzech łapkach. Kolejny zając miał dużą poszarpaną bliznę na zadzie, najwyraźniej ślad po żelaznym potrzasku. Nietrudno było się domyślić, co przydarzyło się tym zwierzętom. U łasicy w sąsiedniej klatce zauważył na skórze liczne zaognione punkty. Poznał, że to łasica, wyłącznie po tym, że na uszach pozostały jej kępy rudej sierści, która zaczynała już bieleć na końcach w przygotowaniu do nadchodzącej zimy. Łasica z jakichś powodów wyłysiała; nie zauważył śladów po strzyżeniu czy goleniu, które z ręki tej kobiety stało się jego udziałem. Opierając się na kuli, Roger dotknął swojej brody i policzków. Poczuł się dziwnie, jak gdyby pokazał się światu nagi. Brodę nosił od czasu, gdy przestał być chłopcem, wyłącznie dlatego, żeby uniknąć kpin ojca, który lubił publicznie wytykać mu, że jest zbyt młody nawet na to, by mieć zarost. Broda odrośnie, pomyślał, jeśli oczywiście zechcę powrócić do dawnego wyglądu. Może lepiej byłoby, gdybym przed swoim oprawcą stanął z gładko ogoloną twarzą, żeby ten drań mógł dobrzeją zapamiętać i jej obraz zabrać ze sobą do piekła, gdzie niewątpliwie trafi po tym, jak się z nim rozprawię. Usłyszał jakiś szelest i podniósł wzrok. Lis zajmujący kolejną klatkę wystawił łapkę z czarnymi pazurami i poruszył drzwiczkami, które wydawały się nie domknięte, ale nie na tyle, by zwierzę mogło opuścić klatkę. W jego czarnych ślepkach, którymi zerkał to na prawo, to na lewo, Roger dostrzegł lęk. Potem lis przez chwilę przyglądał mu się uważnie, patrząc w oczy jak gdyby był człowiekiem, a nie zwierzęciem. Wreszcie odwrócił się i ruszył w stronę niewielkiej miseczki ustawionej 100 w rogu klatki. Nie mógł się jednak sprawnie poruszać, bo ciągnął za sobą bezwładną prawą łapę, chwiał się, na koniec upadł na podłogę klatki. Oparł łebek na przednich łapach i leżał tam nieruchomo, pokonany. Lisy są najszybszymi leśnymi zwierzętami. Potrafią biec przez pola i wrzosowiska z szybkością, która staje się wyzwaniem dla konia i człowieka. Ale nie ten lis. Jego tylna łapa była bezwładna i wiotka, jak gdyby pozbawiona kości. Patrząc na niego, Roger pomyślał, że jest rycerzem nie mniej okaleczonym niż ten lis, rycerzem, który nie może się zemścić na tym, kto go skrzywdził. Jest kulawy, unieruchomiony jak te zwierzęta, może się poruszać tylko o kuli wykonanej z gałęzi wiązu, w dodatku jest niezdolny do wydobycia z gardła dźwięku głośniejszego niż chrapliwy szept. I to wszystko dlatego, że został powieszony. Powieszony! Wiesza się złodziei, kłusowników, złoczyńców, a nie królewskich rycerzy. Czuł się tak upokorzony, że miał ochotę wykrzyczeć swój gniew i co gorsze wstyd, który odczuwał po tym, co mu się przydarzyło. Zacisnął mocno zęby, a całe jego ciało zaczęło drżeć, jak drży strzała wystrzelona z łuku, gdy trafi w drzewo. Cała energia, którą nadał jej łucznik, jest stracona, zamienia się w te próżne wibracje, gdyż nie mogąc lecieć dalej, musi tkwić tam, gdzie utknęła. Roger też nie mógł zrobić nic innego, tylko tkwić unieruchomiony w tej chacie, podobnie jak strzała w pniu drzewa. Ściskał kulę tak mocno, że zdrętwiała mu ręka. Drugą dłoń zacisnął w pięść, ale ona również zaczęła drżeć. Trwało to długo, sam nie wiedział jak długo, gdyż jedyne, co odczuwał, to był gniew. Kiedy wreszcie drżenie ustało, usiadł ciężko na rozchwierutanym stołku i rozejrzał się po izbie, swoim jedynym, jak na razie, schronieniu. Był wyczerpany. Zastanawiał się, co począć. Mógł spróbować wyruszyć w drogę powrotną do Glamorgan, ale nie byłoby to najlepszym rozwiązaniem. Czuł się zbyt słaby. Potrzebował jeszcze trochę czasu, żeby nabrać sił i wszystko przemyśleć. Ktoś pragnął jego śmierci. Pragnął tego tak mocno, że zdecydował się go powiesić. W głowie Rogera zaczął się rodzić pewien plan: niech na razie wszyscy będą przekonani, że nie żyję, pomyślał, a jeśli nabiorę sił na tyle, by móc walczyć, opuszczę to miejsce i znajdę człowieka, który mi to zrobił. Dotknął opuchniętej szyi, a potem zamknął oczy, gdyż poczuł dotkliwy ból. Poprzysiągł na honor, że zemści się na swoim oprawcy. Po chwili usłyszał wyraźnie brzmiący w oddali śmiech Teleri. Jasny i czysty jak wiatr. Prawdopodobnie dobiegał z niedalekiej łąki i wpadł przez otwarte okno. Ten dźwięk napełnił jego ciało czymś lekkim i swobodnym, czymś, co kontrastowało z ponurymi myślami, w jakich był pogrążony. Był on jak światło w ciemności. Uświadomił sobie, że gdy on tu drży z gniewu, planując zemstę, ona, tam na łące, śmieje się, nuci i z ręki karmi leśne zwierzęta. Czuł się tak, jakby znalazł się w jakimś dziwnym świecie, ulokowanym pomiędzy polem bitew a zaczarowanym borem, gdzie nic nie jest takie, jakie się być wydaje, gdzie znika realny świat ze swymi pragnieniami i nadziejami, a ból zamienia się w szczęście. Ale szczęścia nie doświadczył od tak dawna, że niemal zapomniał, czym jest to uczucie. Jak to się stało, że uważał ją za złodziejkę i za na wpół szaloną wiedźmę, która z czasem stanie się starą jędzą, za osobę znajdującą przyjemość w trzymaniu zwierząt w klatkach i przywiązywaniu mężczyzn do wbitych w ziemię palików? Teraz widział wokół siebie dowody na to, że jest zupełnie inaczej. Te zwierzęta nie mogłyby żyć na swobodzie. Ona je uratowała, tak samo jak uratowała jego. Ten fakt jakoś nie dotarł dotąd do jego świadomości, chociaż dziewczyna mu o tym przypomniała. Ona ma rację. Stał się jej dłużnikiem. Na uświadomienie sobie tej prawdy potrzebował zbyt wiele czasu. Ocaliła go tak samo, jak uratowała życie tym zwierzętom. Pomyślał, że tę prawdę o niej wyczuł już wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczył ją pośrodku kamiennego kręgu. Po raz drugi dotarła do niego, gdy stał na skraju łąki oparty o drzewo i patrzył na nią, niezdolny do odwrócenia wzroku. Powinien był zaufać pierwszej reakcji, gdyż instynkt nigdy go nie zawodził. Nie zaufał. Gniew, wywołany tym, że ktoś go powiesił, pozbawił go nie tylko głosu i dumy. Oślepił go. Pora stawić czoło bestii, postanowiła. Podniosła koszyk, zawiesiła go sobie na ramieniu i wolno ruszyła w stronę wejścia do chaty. Stanęła w otwartych drzwiach i zajrzała do izby. Mężczyzna siedział na stołku z dłonią tak mocno zaciśniętą na kuli, że pobielały mu kostki. Wyglądał, jakby chciał wymordować wszystkie żyjące na świecie stworzenia. Pomyślała, że może postąpiła nierozsądnie, zbyt wcześnie zdejmując mu więzy. Oderwała gałązkę rozmarynu z pęczka ziół, stanęła na palcach i zatknęła ją za framugę drzwi. Na szczęście. Rozmaryn strzeże przed złymi siłami. Nic nie zaszkodzi zachować ostroż- ność, tym bardziej, że nie wzięła ze sobą wideł. Do obrony pozostała jej tylko intuicja i siły nadprzyrodzone. Zdawało się, że nie zauważa jej obecności. Jego wzrok i myśli wędrowały gdzieś daleko. Odetchnęła głęboko i weszła do środka. Zsunęła koszyk z ramienia i trzymała go w ręce, kołysząc nim lekko. Pomyślała, że mógłby jej posłużyć za broń, gdyby mężczyzna ją zaatakował. Nie zrobił tego. Spojrzał na nią zaskoczony. Nie próbował nic powiedzieć, ale patrzył wzrokiem, w którym nie było groźby, tylko zaciekawienie. Po raz pierwszy w jego oczach dostrzegła taki wyraz. - Czy kula się przydała? - zapytała, gdyż wydawało jej się, że nawet taka jednostronna rozmowa jest lepsza niż milczenie. Skinął głową. - To świetnie. Przeszła obok niego, niezbyt blisko, i postawiła kosz na stole. Wyjęła z niego pęk ziół, potem sięgnęła do rzeźbionego pudełka, znalazła w nim mały kłębek lnianego sznurka. Przewiązała nimi pierwszy pęczek. Przez cały czas czuła na sobie jego wzrok, i to tak wyraźnie, jak gdyby przewiercał nim jej plecy. Zaczęła nucić coś cicho, udawała, że nie interesuje się tym, co Anglik robi. W istocie wcale nie było jej to aż tak obojętne. Odczuwała lęk i jakiś rodzaj tremy, ale zarazem coś jeszcze, czego nie potrafiła nazwać - dziwne podniecenie czy drżenie, jak gdyby w jej piersi trzepotał skrzydełkami ptaszek próbujący wyrwać się na zewnątrz. Znieruchomiała na chwilę, patrząc na kłębek sznurka. Nie miała pod ręką noża, żeby obciąć stosowny kawałek. Rozsądek podpowiadał jej, że nie powinna ujawniać przed Anglikiem miejsca, gdzie przechowuje nóż, więc zębami przegryzła sznurek. Odłożyła pierwszą wiązankę, potem odmierzyła następny kawałek sznurka, ale ten okazał się wyjątkowo oporny. W żaden sposób nie mogła przeciąć go zębami ani przerwać. Jakie złośliwe są przedmioty, pomyślała. Zawsze, gdy chcę zerwać sznurek, okazuje się zbyt mocny, a gdy coś na nim powieszę, to zwykle jest zbyt słaby. Ponowiła próbę, cały czas kątem oka obserwując Anglika. Wyprostował się, wstał i wsunął kulę pod ramię. Wstrzymała oddech i śledziła go wzrokiem, gdy przeszedł przez izbę, wyjął nóż z miejsca, gdzie był przechowywany, tak pewnie, jak gdyby sam go tam schował. Potem odwrócił się i z nożem w ręce ruszył w jej stronę. Była tym tak zaskoczona, że nie mogła się poruszyć, wykonać choćby jednego ruchu. Serce podskoczyło jej do gardła. Anglik zatrzymał się nagle i popatrzył na nią uważnie. Poczuła, że krew odpływa z jej twarzy; pomyślała, że są to zapewne ostatnie jej chwile. Tymczasem Anglik zręcznie odwrócił nóż, tak że ostrze znalazło się w jego dłoni, a trzonek wysunięty był w jej stronę. Podszedł bliżej i podał jej nóż. Gdyby chciał poderżnąć jej gardło, niewątpliwie już by to zrobił, pomyślała. Tylko dlaczego on tak łatwo odczytuje jej myśli? Wcale jej się to nie podobało. Wzięła z jego ręki nóż, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby serce nie biło jej zbyt szybko, a nogi nie były miękkie niczym z waty. Obcięła kawałek sznurka i oplotła nim kolejną wiązankę ziół. Anglik cały czas stał z lekko pochyloną na bok głową i obserwował ją uważnie, w taki sposób, w jaki zwierzęta obserwują człowieka, gdy nie wiedzą, czego się mogą po nim spodziewać. - Skończyłam wiązanie ziół - powiedziała, gdyż nie mogła znieść milczenia i utkwionego w niej wzroku. - Ten kawałek - dodała, pokazując następny kawałek sznurka - posłuży do łapania much i komarów. Jej głos brzmiał cicho i spokojnie, chociaż nie czuła się pewnie. Na wszelki wypadek, nie odkładając noża, zdjęła z półki gliniane naczynie napełnione wodą osłodzoną miodem, potem kilka razy zanurzyła w nim sznurek. Podniosła go, by sprawdzić, czy jest dobrze nasączony, i wreszcie, posługując się jedną ręką, ustawiła na środku izby chybotliwy stołek. Uniosła nogę, żeby na nim stanąć, lecz Anglik wydał z siebie jakiś stłumiony dźwięk i energicznie potrząsnął głową. - Co takiego? Wskazał stołek i położył na nim dłoń, żeby zademonstrować, jak się chwieje. Zupełnie jakby przypuszczał, że o tym nie wiem, pomyślała. Chyba nie uważa mnie za idiotkę. Na kołyszącym się stołku nauczyła się stawać już dawno. Tylko w ten sposób mogła dosięgnąć najwyższych półek. - Muszę skorzystać ze stołka, żeby zawiesić sznurek. O tam. - Wskazała kołek, do którego zamierzała go przywiązać. Szkoda, że nie było go tutaj, pomyślała, kiedy próbowała wbić ten kołek w belkę. Zleciała wtedy ze stołka dwukrotnie i potem utykała przez parę dni. - Powinnam zawiesić go tam - wyjaśniła, wymachując nasyconym miodem sznurkiem. Spojrzał na kołek w belce, potem znów na nią i potrząsnął głową. - Już ci mówiłam. To mój sposób na muchy. Podszedł bliżej. Patrzył na nią tak, jak gdyby oczekiwał, że zrozumie, o co mu chodzi. - Muchy i komary obsiadają sznurek, wtedy wynoszę go na zewnątrz i uwalniam je. Uśmiechnął się. Musiał zauważyć wyraz zaskoczenia na jej 106 twarzy, gdyż zaczął się śmiać. Ten dźwięk był stłumiony, niski, jakby dobiegał spod wody. Najwyraźniej Anglik był zaskoczony tym wydobywającym się z jego gardła odgłosem nie mniej niż ona. Uniósł dłoń do szyi, jak gdyby nagle przypomniał sobie, co się stało. Stali w milczeniu. On dotykał palcami rany na szyi, ona patrzyła na niego. Wszystko wokół niej zdawało się być takie samo jak zawsze, znajome. Była w swojej chacie krytej strzechą, o ścianach z wikliny i gliny, jedynym domu, jaki znała. Te same gołębie gruchały na parapecie, te same wróble ćwierkały. Muchy jak zawsze fruwały wokół sznurka nasączonego wodą z miodem. Zerwał się lekki wiatr, poruszył gałęziami drzew, a potem wślizgnął się przez otwarte okno do izby, poruszył włosami Teleri i obsuszył jej usta. Czuła smak i zapach jesieni, suchość powietrza i dziwną woń nadchodzącej zmiany pory roku. Było w tym jednak coś więcej niż tylko zapach jesiennego powietrza. Coś więcej niż tylko zmiana pory roku. Wyczuwała jakąś inną zmianę, zachodzącą w tym właśnie momencie. W niej. Zmiany na ogół zachodziły dla niej niepostrzeżenie, zauważała je dopiero wtedy, gdy już się dokonały, i nagle wszystko okazywało się inne. Czasami jednak, tak jak teraz, chociaż nadal prowadziła ten sam spokojny żywot z dala od pełnego niepokojów świata, wyczuwała, że coś może się zdarzyć. Nie potrafiła tego określić, ale czuła, że nadchodzi jakaś zmiana. Zdawała sobie sprawę, że nie ma na to wpływu, rozumiała nieuchronność losu. Tylko głupiec próbuje walczyć z prawami słońca, księżyca, natury, przeznaczeniem i Bogiem. Wiedziała jednak, że coś się wokół niej dzieje. Uświadomiła sobie, że jej życie nigdy już nie będzie takie jak do tej pory. Że coś nieuchronnie się zmienia w tym właśnie momencie. Patrzyli sobie w oczy. Zawisło pomiędzy nimi jakieś dziwne napięcie. Anglik nadal dotykał swojej szyi, jak gdyby bał się poruszyć. Czy to możliwe, żeby rycerz się czegoś bał? Cóż za nierozsądna myśl, ale przecież dostrzegła jego lęk. Widziała go w jego oczach, wyczuwała w powietrzu charakterystyczną woń lęku, przypominającą nieco zapach krwi, woń, którą wydziela każde żywe stworzenie ogarnięte strachem. Nie jeden raz zetknęła się z rannymi zwierzętami. Sama też poznała dokładnie, co znaczy strach. Dotknęła blizny pod okiem. To lęk był przyczyną tego, że zamieszkała w lesie, ukryta przed bezsensownym okrucieństwem świata. Wiedziała, że po tym, co zdarzyło się temu człowiekowi, który był przede wszystkim mężczyzną, a nie tylko rycerzem, ma on dostateczne powody, by odczuwać lęk, tak jak ten zając, który odgryzł sobie tylną łapę, by się uwolnić z zastawionej przez kłusownika pułapki. - Przykro mi - powiedziała, opuszczając rękę, którą dotykała swojego policzka. Chciała, żeby te słowa przyniosły mu ulgę, chociaż wiedziała, że dla niego mogą nic nie znaczyć. Skinął głową, a potem, patrząc na nią wzrokiem, w którym nie było już ani śladu chłodu, wyciągnął rękę w jej stronę. - Czego chcesz? - zapytała unosząc brwi. - Sznurek - wyszeptał cicho, ale całkiem wyraźnie. - Podaj mi sznurek. 15 JLeleri znieruchomiała. Patrzyła na niego z niedowierzaniem, jak gdyby słowa te zabrzmiały tylko w jej wyobraźni. - Możesz już mówić! Kiedy się o tym przekonałeś? - Mogę szeptać - odparł. Nadal stał z ręką wyciągniętą w jej kierunku. Czekał, aż poda mu sznurek. Spojrzała na jego dłoń i już miała podać mu sznurek, ale cofnęła się gwałtownie, gdy zbliżył się do niej niespodziewanie. - Nie zamierzam cię udusić. - Oczywiście, że nie - odpowiedziała, unosząc głowę, i wręczyła mu sznurek. Oboje wiedzieli, że to właśnie miała na myśli, ale on nie dał niczego po sobie poznać. Nie chciał urazić jej dumy. - Czy to boli? - Co? - Kiedy mówisz. Czy boli cię gardło? - Nie - odparł. Sięgnął w kierunku belki i bez większego trudu przywiązał sznurek do kołka. Do izby wbiegł prosiak z nosem przy ziemi, podbiegł do Teleri i ryjkiem potrącił jej spódnicę. - Wyjdź, Prosiaczku! - Machnęła spódnicą. - Tu nie ma nic do jedzenia dla ciebie. Prosiak spojrzał na nią tak, jakby zrozumiał jej słowa, potem odwrócił się i opuścił łeb. - Powiedziałam ci, wyjdź - wskazała ręką otwarte drzwi. Prosiak chrząknął w tak znaczący sposób, że zabrzmiało to jak protest, ale powoli ruszył do wyjścia. W drzwiach zatrzymał się jeszcze, obejrzał i rzucił jej przeraźliwie smutne spojrzenie. Pogroziła palcem, a zwierzę poddało się i zniknęło za drzwiami. Cóż to za dziwna kobieta, pomyślał. Żyje tu w lesie sama, tylko ze zwierzętami, które zachowują się jak jej dzieci. Podszedł do stołu. Teleri szła za nim, chociaż, jak zauważył, starała się zachować bezpieczną odległość i cały czas czujnie patrzyła na niego. - Szkoda, że sama nie potrafię dosięgnąć do tej belki -powiedziała z żalem. Westchnęła tak, jak jego siostry, kiedy mówiły o swoich marzeniach. - Zawsze chciałam być wysoka. Jak te dawne kobiety-wojowniczki. - Chciałabyś nosić metalową, plecioną kolczugę i... - przerwał i przełknął ślinę, gdyż zaschło mu w gardle, potem dokończył - ... władać mieczem? - Nie. Nie chciałabym nikogo skrzywdzić. Pomyślał, że mógłby jej przypomnieć, jak wymachiwała mu przed nosem widłami, ale zrezygnował. Wywołałoby to niepotrzebny spór. Miał siostry, więc wiedział, do czego to prowadzi. Poza wszystkim, nie mógł dopatrzeć się logiki w postępowaniu kobiety, która groziła mu widłami, choć nie potrafiłaby zabić muchy. - Czułabym się lepiej, gdybym mogła dosięgnąć wysoko rosnących jagód bez stawania na stercie kamieni. Wolę nie mówić, ile razy upadłam w zarośla, próbując zerwać jagody rosnące na czubku krzewu, te najlepsze, dojrzewające w najbardziej nasłonecznionych miejscach. Wyobraził sobie tę władającą widłami, drobną kobietę, zrywającą wysoko rosnące jagody. Pomyślał o jej udawanej odwadze i miękkim sercu. - Gdybym była wysoka, miałabym wystarczające długie ręce, żeby bez kłopotów czesać włosy. - Wzięła w dłonie pasmo swoich niewiarygodnie długich włosów i uniosła je ku twarzy. - Byłabym w stanie dosięgnąć do najwyższej półki, o tej ... I łatwiej byłoby mi dosiąść konia. Dobrze pamiętał, że potrafiła wystarczająco sprawnie wskoczyć na grzbiet araba. - Jak na kobietę, jesteś normalnego wzrostu. - Łatwo ci to mówić. Jesteś wysoki. - Jestem mężczyzną. - Jakie prawo natury skazuje kobietę na to, żeby była niska? - To samo, które sprawia, że mężczyźni są wyżsi. Nadal nie chciała się poddać. - A dlaczego mężczyźni mają być wyżsi? - zapytała zadziornie, unosząc głowę. - Żeby stawać w obronie kobiet. Mężczyzna nie musiałby bronić kobiety-olbrzymki. - Potrafiłaby obronić się sama - powiedziała, opierając dłonie na biodrach. - Co wtedy mieliby robić rycerze? - Nadal mogliby bronić kraju. - To prawda, ale bardziej nas pociąga nadstawianie głowy w obronie kobiety. Przy ostatnim słowie głos mu się załamał. Jego gardło nie było jeszcze sprawne, ale miał wrażenie, że szept zamieni się wkrótce w prawdziwą mowę. - Chyba żartujesz, Angliku - powiedziała po chwili. Potem uśmiechnęła się, a na jej policzkach pojawił się rumieniec. Boże na niebie! Jakże ona pięknie się uśmiecha. Gdyby już odzyskał głos, to w tym momencie zapewne znów by go stracił. Patrzył na nią tak długo, aż przestała się uśmiechać. Poczuła się niepewnie. Uniosła rękę i dotknęła opuchniętego oka, ale szybko starała się ukryć ten odruchowy gest. - Jak to się stało? - zapytał, wskazując palcem własne oko. - Byłeś chory. Miałeś gorączkę i rzucałeś się niespokojnie. Nie zdążyłam odchylić głowy. - Uderzyłem cię? - No... tak. Policzek nadal miała mocno opuchnięty, a pod okiem siniak w kolorze pola jego tarczy herbowej. - Bardzo mi przykro. Wzruszyła ramionami, jak gdyby cały ten incydent nie miał dla niej żadnego znaczenia, ale kiedy on nadal patrzył na nią i nic nie mówił, odwróciła się. - To dlatego musiałam cię przywiązać. Poczuł się wyjątkowo niezręcznie. Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął siniaka. - Nigdy nie podniosłem ręki na kobietę. - Nigdy? Potrząsnął przecząco głową. - Nigdy. Niepotrzebnie groziłaś mi widłami. - Bałam się ciebie. - Spuściła wzrok zawstydzona, że się do tego przyznała, i przygryzła wargę. Zauważył w kąciku jej ust strzęp sznurka, który próbowała przeciąć zębami. Powoli przesunął palce w dół jej policzka i dotknął warg. Cofnęła się gwałtownie i nachmurzyła. - Kawałek sznurka. - Wskazał palcem kącik swoich ust. -Przykleił się tutaj. Wytarła usta dłonią, przez co stały się bardziej czerwone i pełniejsze. - Boisz się mnie nadal? - Chyba nie. Może powinnaś, pomyślał, patrząc znów na jej usta. Ach, ty mała walijska wiedźmo, powinnaś uciekać stąd szybko i daleko. Odwrócił wzrok, gdyż zaniepokoiły go własne myśli. W trakcie tej rozmowy zauważył, że jego głos stał się mniej syczący, coraz łatwiej przychodziło mu wymawianie słów. Początkowo bał się, że mówienie będzie mu sprawiać ból, jednak szybko się zorientował, że odczuwa tylko dziwne wibrowanie w gardle, zwłaszcza przy niskich tonach, ale słowa wydobywały się zeń bez trudu. Dotknął szyi i spróbował wydać jakiś dźwięk. Pod palcami czuł drżenie, normalne, jak przy wymawianiu słów. Teleri przyglądała mu się przez jakiś czas. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Jakie? - Kiedy zorientowałeś się, że możesz mówić? - Nadal nie potrafię dobrze mówić. Pokręciła głową, jak gdyby był upartym, bezrozumnym dzieckiem. Przecież to prawda, pomyślał. Nie mogę normalnie mówić. Czy ona tego nie słyszy? Mogę syczeć jak wąż albo szeptać jak tchórz, ale nie mówić. Podeszła do stołu i zaczęła opróżniać kosz z jarzynami. Po chwili odezwała się: - Gdyby to mnie ktoś powiesił i straciłabym głos - powiedziała takim tonem, jak gdyby mówiła o festynie w dniu świętego Mikołaja, a nie o wieszaniu - to w momencie, w którym zdołałabym szepnąć choć jedno słowo, byłabym taka szczęśliwa, że pewnie płakałabym jak dziecko. Rycerze nie płaczą, chciał powiedzieć, ale się powstrzymał. Był rycerzem, a jednak płakał z powodu Elizabeth. Ilekroć o niej pomyślał, łzy napływały mu do oczu. Rana ciągle była świeża. Tym razem jednak jego oczy pozostały suche, chociaż ciągle dręczyło go to samo uczucie żalu, z którym nie potrafił się uporać. Teleri przyniosła tymczasem kubeł z wodą, postawiła go na stole i nucąc jakąś nie znaną mu melodię, zaczęła myć warzywa. Na koniec wyjęła z koszyka ogromną głowę kapusty, tak dużą jak głowa Tobina de Clare. - Skoro już zawdzięczasz mi życie, Angliku, to mógłbyś chociaż odpowiedzieć na jedno moje pytanie - powiedziała, nie patrząc na niego. Jedno pytanie? Wydawało mu się, że ona ma sto pytań. Z wyrazu jej twarzy zorientował się, że nie zrezygnuje, dopóki nie usłyszy odpowiedzi. Wygląda na to, że kobiety wszędzie, nawet w Walii, są takie same. Przypominała mu jego siostrę Margaret, która potrafiła dręczyć go dopóty, dopóki nie dowiedziała się tego, czego chciała się dowiedzieć. Gdyby miał szczerze odpowiedzieć na jej poprzednie pytanie, musiałby się przyznać, że rozmawiał z jej zwierzętami. Tymi w klatkach. Nie miał ochoty wyjawiać tego przed nikim, a zwłaszcza przed nią. Trzymając główkę kapusty, patrzyła na niego wyczekująco. -Dzisiaj rano. Proszę bardzo. Udzielił odpowiedzi. Wydawało mu się, że jest poniekąd usatysfakcjonowana, chociaż patrzyła na niego tak, jakby oczekiwała, że powie jej coś więcej. To było wszystko, co mogła na nim wymusić, przypominając mu, ile jej zawdzięcza, drażniąc jego poczucie honoru. Ta odpowiedź musiała jej wystarczyć. 16 Roger szybko nauczył się chodzić o kuli i im dłuższe odbywał spacery, tym sprawniej się poruszał. Stwierdził przy tym, że więcej kłopotów niż opuchnięta kostka przysparzają mu kamyki raniące bose stopy. Jeśli gdzieś w trawie leżał ostry kamyk, to z całą pewnością musiał na niego nadepnąć. Zanim przemierzył podwórze, zwabiony smakowitymi zapachami dolatującymi od strony chaty, stopy miał obolałe. Nie przejmował się tym. Był bardzo głodny. Myślał tylko o tym, by jak najszybciej usiąść na chybotliwym stołku przy starym dębowym stole i zajadać gęstą potrawkę z jarzyn przyprawioną cebulą, czosnkiem, ziołami i płatkami kwiatów. Posiłek smakował mu jak jakieś wyszukane danie z królewskiego stołu, mimo że nie było wina ani mięsa. Nie było chleba ani licznych dań. Brakowało srebrnych talerzy i dzbanów. Jedli z prostych drewnianych misek, takich, jakich używają wieśniacy, łyżkami splecionymi z dokładnie okorowanych wierzbowych gałązek. Zapach potrawy był jednak tak wspaniały, że mógłby powstrzymać pędzącą do ataku armię. Ledwie spróbował potrawki, natychmiast się przekonał, że jej smak nie ustępuje zapachowi. Nie wiedział, że warzywa, które zawsze traktował jako dodatek do innych potraw, mogą tak smakować. Kapusta nie miała goryczy ani charakterystycznego zapachu. Rzepa, nasycona wywarem z ziół, była miękka i soczysta. Duże kawałki ciernych grzybów przyprawione cebulą i czosnkiem do złudzenia przypominały wołowinę. A marchew? Okazała się tak słodka, że gotów był się założyć o swego najlepszego konia, że została zanurzona w cypryjskim cukrze. Jego żołądek domagał się już ciepłego, treściwego pożywienia. Prawdę mówiąc, potrawka smakowałaby mu nawet wówczas, gdyby była przypalona i źle przyprawiona, gdyż głód dokuczał mu tak bardzo, że mógłby zjeść konia z kopytami. Niestety, bez zastanowienia podzielił się z Teleri tym spostrzeżeniem. Znieruchomiała z łyżką w połowie drogi do ust i spojrzała na niego po raz pierwszy od momentu, gdy podała posiłek i usiadła z nim przy stole. - Zjeść konia? - Jej twarz, wyrażająca przerażenie, przybrała kolor soli w skorupce orzecha leżącej na stole pomiędzy ich talerzami. - Wy, Anglicy, jadacie konie? W wyobraźni widział już, jak Teleri wyskakuje przez otwarte okno i biegnie w stronę łąki, by ukryć głęboko w lesie araba, żeby jej gość go nie zjadł. - Nie. My, Anglicy, nie jadamy koni. Odetchnęła, ale nadal patrzyła na niego niespokojnie. - Używamy tego powiedzenia po to, żeby wyrazić, jak bardzo jesteśmy głodni. Nie odezwała się ani słowem, tylko utkwiła wzrok w swojejłyżce. - Arab jest bezpieczny - dodał po chwili. Spojrzała na niego wzrokiem, który bez niepotrzebnych słów mówił mu wyraźnie, że używanie tego typu powiedzonek jest niedorzeczne i oburzające. 116 Jedli dalej w milczeniu, ale w atmosferze tak napiętej, jak mięśnie na jego obolałej szyi. Uświadomił sobie, jak często jedno z nich uraża drugie. W swoim rodzinnym domu w otoczeniu kobiet Roger zawsze był swobodny, toteż wydawało mu się dziwne, że ta młoda kobieta sprawia, iż czuje się przy niej jak gbur. - Dlaczego nazywasz tego konia arabem? - zapytała po dłuższej chwili. - Bo pochodzi z krajów arabskich, ze Wschodu. Roger zjadł ostatnią łyżkę potrawki, oparł ręce na stole i patrzył na pusty talerz, zaskoczony, że tak szybko zniknęła. - Wydaje mi się, że jesteś jeszcze głodny. - Wstała, wzięła jego talerz i podeszła do kociołka wiszącego nad paleniskiem pośrodku izby. - Trzeba było od razu mówić, Angliku. Nie po to uratowałam ci życie, żeby cię teraz zagłodzić na śmierć. Jest Walijką, pomyślał, ale przede wszystkim kobietą. Wygląda na to, że nie pozwoli mi zapomnieć, jaki dług u niej zaciągnąłem. Przypominała mu o tym równie często jak o słowie honoru w kwestii konia. Nie po raz pierwszy i prawdopodobnie nie ostatni Roger zastanawiał się, co takiego tkwi w charakterze kobiet, że sądzą, iż mężczyźni są pozbawieni pamięci. Rozglądając się po izbie, uświadomił sobie, że popełnił błąd, dając do zrozumienia, że jest głodny. Izdebka była czysta, ale uboga, przypuszczał więc, że i jedzenia gospodyni nie ma zbyt wiele, nie powinien więc zjadać jej porcji. Nic jednak nie powiedział, obawiając się, że uraziłoby to jej dumę i w odpowiedzi usłyszałby parę ostrych słów. Widział, że żyje bardzo biednie. Nie przebierała się, nie nosiła nawet drewnianych chodaków, wzorem wiejskich dziewcząt. W chacie nie było żadnych wygód, nawet pieca z kominem, ale nie czuło się w niej chłodu, mimo że za jedyne źródło ciepła służyło palenisko ulokowane pośrodku izby. Po chwili Teleri podeszła do niego i postawiła na stole pełny talerz parującej potrawki. Zdążył zjeść trzy łyżki smakowitego jedzenia, zanim usiadła naprzeciwko niego i podparła dłońmi brodę. - Czy wiesz coś więcej o moim koniu? - zapytała. - Ten koń - powiedział cichym, chrapliwym szeptem -należy do Merricka de Beaucourt, lorda Glamorgan. Zesztywniała, wyprostowała ramiona i zacisnęła wargi. Pomyślał, że w tym momencie uświadomiła sobie, że ukradła konia człowiekowi, który byłby w stanie okrutnie się na niej zemścić. - Nie ukradłam tego konia. Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale nie zrobiłam tego. - Zamyśliła się i dodała: - A więc to nie był twój koń? Potrząsnął przecząco głową. - Ale ścigałeś mnie. - Tak. - Widocznie wyznaczono nagrodę za odzyskanie konia. - Nie. - Wobec tego za moją głowę. - Nie. Merrick, tak jak i ja, nie skrzywdziłby kobiety. Z pewnością ukarałby cię za kradzież, ale nie tak okrutnie. - To nie była kradzież. - Koń nie należał przecież do ciebie. Zapadło milczenie. Po chwili Teleri odezwała się znów, próbując zmienić temat rozmowy. - Słyszałam o tym lordzie Merricku. - Powinnaś więc słyszeć, że jest dobrym człowiekiem, i zwrócić mu konia. - A skąd miałam wiedzieć, że to jego koń? - Choćby stąd, że znalazłaś go na terenie jego posiadłości. - Uniósł rękę, gdy zobaczył, że chce się z nim spierać. - Rozumiem, że zapragnęłaś mieć tego konia, gdy tylko na niego spojrzałaś. To najpiękniejszy rumak, jakiego kiedykolwiek widziałem. Pochodzi z Ziemi Świętej, gdzie konie są na ogół niewielkie, zwinne i wytrzymałe. Wystarczy spojrzeć na niego, 118 by zobaczyć, jaki jest szybki. Jeździsz konno, więc wiesz, o czym mówię. Nie odpowiedziała, ale wyraz jej twarzy świadczył, że podziela jego opinię. - Lord Merrick dostał tego konia w darze za uratowanie życia przywódcy Maronitów, kiedy dotarliśmy do Ziemi Świętej w czasie wyprawy Edwarda do Tunisu. - Przez chwilę milczał z łyżką uniesioną do ust. - Przyznam się, że żałuję, że to nie ja uratowałem szejka, bo od momentu, gdy zobaczyłem tego konia, zapragnęłem go bardziej niż czegokolwiek na świecie. - Zjadł parę łyżek potrawki i ciągnął: - Merrick wiedział o tym. Przez dwa lata próbowałem przekonać go, by sprzedał mi konia, i już byłem bliski sukcesu - rzucił jej twarde spojrzenie - gdy się zjawiłaś i go ukradłaś. - Nie ukradłam tego konia! - Nie ukradłaś go? - Nie trzeba było zbytniej przenikliwości, by zorientować się, że jej nie dowierza. Świadczył o tym zarówno ton jego głosu, jak i wyraz twarzy. - Nie - odpowiedziała stanowczo. - To dlaczego tak szybko uciekałaś przede mną wtedy, gdy niewiele brakował, bym cię złapał? - Nie ukradłam konia. To prawda, uciekałam, ale co miała zrobić w tej sytuacji samotna kobieta? Ścigał mnie rycerz na czele zbrojnego oddziału. Wybacz, ale nie mogłam spokojnie czekać. Jak na osobę, która niedawno jeszcze tak bardzo bała się rycerza, teraz, kiedy istotnie mogła mieć powody, by się go bać, nie wyglądała na przestraszoną. Patrzyła na niego wyzywająco i to w taki sposób, że właściwie powinien był być tym co najmniej zirytowany, zwłaszcza że kiedy nic nie powiedział, dodała: - Miałeś pecha, Angliku, że akurat rzeka przegrodziła ci drogę. Uciekła mu wtedy i była na tyle bezczelna, żeby teraz kpić z jego porażki. Uznał, że powinien dać jej do zrozumienia, że nie widzi w tym nic zabawnego. Był jednak rozbawiony. Bawiło go jej odważne, a zarazem łobuzerskie spojrzenie. Dla rycerza, który miał za sobą kilka wojen, wspomnienie tamtego momentu, kiedy bezradny, obciążony zbroją leżał w wodzie, nie mogło być przyjemne. Teraz jednak zdarzenie to, oglądane z perspektywy czasu, wydawało mu się zabawne. - Wpadłem do wody jak kamień. Niewiele brakowało, bym utonął - powiedział. - Naprawdę? - zdziwiła się. Zupełnie nie sprawiała wrażenia skruszonej. - Właśnie tak. Do tego ścigając złodzieja koni. - Nie ukradłam go. - Ach tak. Ten koń jak salonowy piesek królowej szedł z tobą przy nodze, z Glamorgan aż do twojego domu. - To bliższe prawdy, niż ci się wydaje. Oczywiście, nie wierzył jej. Koń to nie oswojony pies albo kot, czy ten prosiak, który ciągle się kręci koło jej nóg. Spodziewał się, że wreszcie ta uparta niewiasta zdecyduje się wyznać prawdę, ale ona milczała jak zaklęta. - Powiedz mi wobec tego, jak to się stało, że arab poszedł za tobą do domu - odezwał się w końcu. Nabrała powietrza głęboko w płuca i wygodniej usiadła na stołku, jak gdyby przygotowywała się do opowieści długiej jak Biblia. Potem skrzyżowała ręce na piersiach i powiedziała, patrząc na niego: - Nie jestem pewna, czy powinnam ci to opowiedzieć. Jezu! Cóż to za uparta dziewczyna. - W końcu nie muszę ci się tłumaczyć. - Nie musisz. Po prostu będę nadal przekonany, że ukradłaś tego konia. Westchnęła. - To zapewne jest to, co wy, Anglicy, nazywacie brakiem możliwości porozumienia. - Nie. My nazywamy to walijskim uporem. Roześmiała się, dając mu tym do zrozumienia, że upór uważa za cechę pozytywną. Znów nabrała powietrza w płuca i zaczęła: - Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, pił wodę z rzeki. - Z jakiej rzeki? - Rzeki Neath. Neath płynęła daleko od lasów otaczających Camrose. Roger patrzył uważnie na kobietę, ale nie dostrzegł w jej oczach niepewności ani zakłopotania. Nie kłamała. Tego nie mogła sobie wymyślić. Zastanowił się, czy to, co mówi, jest prawdopodobne. Z pewnością tak. Arab mógł się przecież zapuścić aż nad rzekę Neath. - Stałam na przeciwległym brzegu i patrzyłam. Byłam zachwycona. Nigdy w życiu nie widziałam tak pięknego zwierzęcia. Koń podniósł na moment łeb, a potem nagle zachwiał się i upadł. Zupełnie jakby ktoś podciął mu nogi. Wpatrywała się w stół. Jej głos był poważny i niewiele mocniejszy od szeptu. - Przekroczyłam rzekę i podeszłam do niego. Gdy uniosła głowę, Roger zauważył, że oczy ma pełne łez. - Koń miał w szyi dwie strzały. Roger wstrzymał oddech. Jej opowieść zaczęła nabierać cech prawdopodobieństwa. - Angielskie strzały? - Nie. Walijskie - odparła niechętnie. - Wyjęłam strzały i przemyłam rany wodą. Przy okazji zauważyłam, że białe plamy na końskim pysku pomalowane są jakąś czarną farbą pachnącą orzechami. Widocznie ktoś chciał zmienić wygląd konia. Ukryć go. Pomyślałam, że został skradziony. Roger dobrze pamiętał ten dzień. - Nie został skradziony. Lady Clio, wówczas narzeczona lorda Merricka, wbrew jego surowemu zakazowi, po kryjomu wyjechała na tym koniu z zamku Camrose. Przebrała się, widocznie próbowała również zmienić wygląd konia. Gdyby strażnicy ją rozpoznali, zatrzymaliby ją przy bramie. Przygryzła wargę i nic nie powiedziała. Roger zauważył, że zastanawia się nad czymś intesywnie. - Wszyscy ludzie Merricka wiedzieli, że jego ukochana lubi wyjeżdżać bez eskorty poza mury zamku - dodał. - Widocznie miała powody, żeby od niego uciekać. - Żadnego, poza tym, że zabronił jej wyjeżdżać samej poza obręb murów. - Wygląda na to, że więził ją w zamku. - Nie - odpowiedział, zirytowany nieco uporem dziewczyny. - Powiedział jej tylko, żeby nie opuszczała zamku. - To na jedno wychodzi - odburknęła. - Myślę, że nie. W pobliżu zamku zdarzały się napady walijskich rozbójników. - Napady zdarzają się wtedy, kiedy wy, Anglicy, przybywacie tutaj i budujecie zamki na ziemiach, które nie należą do was. - Ta ziemia należy do króla Edwarda - przypomniał jej. To zresztą jest bez znaczenia. Tak czy inaczej, w lasach nie było bezpiecznie. - Nie chciałabym mieć mężczyzny, który zabrania mi cho dzić do moich własnych lasów. Roger pomyślał, że z równym skutkiem mógłby walić głową o ścianę. Byłoby to mniej bolesne, a tak samo skuteczne jak rozmowa z tą kobietą. Żeby się uspokoić, policzył do dziesięciu, potem odczekał jeszcze chwilę i wreszcie spokojnie powiedział: - Lady Clio jest dobrą kobietą, ale nie lubi, gdy ktoś za nią podejmuje decyzje, co jest wadą większości kobiet. - Wytrzymał jej groźne spojrzenie i mówił dalej: - Tamtego dnia, ledwie znalazła się w lesie, napadli na nią bandyci. Miała szczęście, że akurat w tym czasie wracaliśmy do Camrose. Merrick pośpieszył jej z pomocą, przepędził napastników, ale zanim do tego doszło, lady Clio została postrzelona z łuku w ramię. Tym razem Teleri odwróciła wzrok i powstrzymała się od komentarza, co Roger uznał za przejaw zdrowego rozsądku. Spojrzał na swój talerz i zauważył, że jest pusty. - Nadal jestem głodny - powiedział bez zastanowienia, podnosząc naczynie. Wstała i zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu. - Gdzie ty to wszystko mieścisz? - Jestem wysoki. Sama to zauważyłaś. Potrząsnęła głową i podeszła do paleniska. - Dwa talerze tej potrawki wypełniły mnie zaledwie do kolan - rzekł nie bez odrobiny dumy. Mruknęła coś w odpowiedzi, a potem, zanim zorientował się, w czym rzecz, zdjęła z żelaznego haka wiszący nad ogniem kociołek i z łoskotem postawiła go na stole tuż przed nim. - Proszę bardzo, Angliku - powiedziała. Cofnęła się o krok, oparła dłonie na biodrach i dodała: - To powinno wypełnić cię aż po uszy. Jadł, jadł i jadł. Teleri przez ten czas wyszła z chaty, trzymając pod pachą zmianę bielizny i czystą suknię, i pobiegła w stronę strumienia. Przekroczywszy mostek, poszła brzegiem w stronę płytkiego rozlewiska, w którym zazwyczaj zażywała kąpieli. Zerkając w stronę chaty, zrzuciła z siebie ubranie. Przekonana była, że zanim Anglik opróżni kociołek, zdąży się wykąpać. Poza nim znała tylko jedną osobę, która mogła zjeść aż tak dużo: był nią brat Dismas. Potrafił spożyć pięciodaniowy posiłek w takim skupieniu, jak gdyby uczestniczył w Ostatniej Wieczerzy. Ten niebywale przesądny zakonnik panicznie bał się jej babci, starej Gladdys, zresztą ku jej ogromnej radości. Na jej widok żegnał się pobożnie, odmawiał modlitwę i zmykał, a ona groźnie szeptała fałszywe zaklęcia w walijskim języku, którego nie rozumiał, i wymachiwała połami płaszcza. Był jeszcze jeden człowiek, któremu babcia Gladdys lubiła płatać figle: pewien przystojny i pewny siebie rycerz znany na angielskim dworze ze swoich flirtów z zamężnymi damami. Stara Gladdys opowiadała jej kiedyś zabawną historię o tym, jak pewnego dnia złośliwie wykradła mu ubranie i niefortunny zalotnik musiał nagi jak niemowlę wracać do zamku w Camrose. Lekki dreszcz wstrząsnął ciałem Teleri. Nie wywołał go chłód, bo po upalnym dniu powietrze było ciepłe, ale wspo- mnienie tego, co Anglik powiedział o koniu. A więc przetrzymuje araba lorda Merricka, pomyślała. Gdyby o tym wie- działa, zwróciłaby konia do zamku zaraz po wyleczeniu go z ran. Westchnęła i przeszła na środek rozlewiska, gdzie woda była nieco chłodniejsza i głębsza, chociaż teraz, późnym latem, sięgała jej zaledwie do bioder. Usiadła i zamyśliła się. Z przykrością myślała o tym, że powinna oddać konia. Kochała go, stał się dla niej niemal członkiem rodziny. Ale lord Merrick był zawsze taki dobry dla babci. Stara Gladdys nie mogła się go nachwalić. Ciekawe, dlaczego nigdy nie wspomniała, że koń pochodzi z Camrose? Teleri dobrze znała starą Galddys. Babcia była dostatecznie przebiegła, by milczeć, jeśli uznała to za stosowne. A może nie rozpoznała konia? Wiedziała, że Teleri go kocha. Pomagała jej opiekować się rannym zwierzęciem. Nie, z pewnością nie wiedziała, że należał do lorda Merricka. Zagwizdała cicho i po chwili koń przybiegł na brzeg sadzawki, a potem wszedł do wody. Napił się i patrzył na nią. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po pysku. - Taki jesteś mądry i piękny, Koniu. Jesteś mój, prawda? Pocałowała go w miękkie nozdrza, a on stał nieruchomo jak zawsze, gdy czule do niego przemawiała. Traktowała go jak dziecko, duże, poczciwe dziecko, cztery razy większe od niej, ale przecież nie miało to znaczenia. Koń potrząsnął głową i pochlapał ją wodą. Roześmiała się 124 i też go ochlapała. Wkrótce znudziła mu się ta zabawa. Wyszedł na brzeg i zaczął spokojnie skubać trawę, nieświadomy poczucia winy, które męczyło Telerii. Położyła się na wznak; jej włosy znalazły się pod wodą, a ciało unosiło się na powierzchni, lekko jak nasiona mleczu. Czuła, jak powoli się odpręża, odpoczywa. Po chwili usłyszała cichy szelest. Otworzyła oczy i spojrzała na przeciwległy brzeg. Zobaczyła nagle jakiś ciemny, niewyraźny kształt tuż nad sobą. Krzyknęła. Woda rozprysła się wokół i coś ciężkiego, miękkiego spadło na jej ciało, wepchnęło ją pod wodę i przygniotło do kamienistego dna sadzawki. Szamotała się rozpaczliwie, machała rękami, kopała, wreszcie, kiedy brakowało jej już w płucach powietrza, udało jej się z całych sił odepchnąć napastnika. Usiadła z głową nad powierzchnią wody, podparła się rękami o dno sadzawki. Prychając i kaszląc, próbowała odzyskać oddech. Spojrzała ze złością na intruza. Siedział naprzeciwko niej i patrzył tak niewinnie, jakby nic się nie stało. Zanim się zorientował, co się dzieje, położyła stopy na mokrym, włochatym brzuchu napastnika i z całej siły odepchnęła go od siebie. 17 Prosiak cofnął się z chrząknięciem wyrażającym oburzenie. Potem żałośnie spojrzał na nią i potrząsnął łbem, w sposób wskazujący na chęć dobrej zabawy. - Niewiele brakowało, a utopiłbyś mnie! - krzyknęła i ochlapała go wodą, co oczywście sprawiło mu przyjemność. - Głupie prosię - mruknęła już spokojnie i śmiejąc się bawiła się ze swoim ulubieńcem, dopóki zwierzę nie znudziło się zabawą; wtedy, pochrząkując i pomrukując, wyszło na brzeg. Teleri westchnęła, odwróciła się na brzuch i przez chwilę unosiła się na wodzie z ramionami rozłożonymi szeroko jak skrzydła ptaka. Po pewnym czasie poczuła dziwne mrowienie na skórze, takie, jakie się odczuwa przy lekkim powiewie chłodnego wiatru. Wiatru jednak nie było. Przyklękła na dnie sadzawki, usiadła na piętach i odwróciła się. Na brzegu, obok mostku, zobaczyła znajomą sylwetkę mężczyzny, stojącego nieruchomo, opartego na kuli. Uświadomiła sobie, że przez cały wieczór, ilekroć tylko na nią spojrzał, wilgotniały jej dłonie, a serce biło szybciej. Nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje. Po prostu tak było. Nie zrobił przecież nic, co mogłoby wywołać taki efekt, nic nie powiedział. Ten niepokój nie wynikał z tego, co mówił, raczej z tego, czego nie powiedział. Siedziała bez ruchu. Woda sięgała jej nieco poniżej pasa. - Myślałam, że wciąż jesz - odezwała się wreszcie. - Skończyłem. - Jego szept w półmroku zabrzmiał tajemniczo. Nie odpowiedziała. Czekała, aż odejdzie. Nabrała w dłonie wody i ochlapała sobie ramiona. Wstrząsnął nią dreszcz, ale nie miał on nic wspólnego z temperaturą wody. Ze zdziwieniem zauważyła, że sutki jej piersi nagle nabrzmiały. Odruchowo doknęła ich palcami i w tym momencie usłyszała przyśpieszony oddech mężczyzny. Była zadowolona, że w ciemności nie może widzieć jej twarzy. Tymczasem ponad wierzchołkami drzew ukazał się księżyc i oświetlił stojącą na brzegu postać. Nie mogła teraz oderwać wzroku od słabo widocznej sylwetki mężczyzny. Zdawało jej się, że słyszy dziwny dźwięk, przypominający brzęczenie pszczół; wibrował w jej ciele i jak nigdy dotąd świadoma była tego, jak głośna może być cisza. - Kąpię się - powiedziała. - Widzę. I nie tylko ty się kąpiesz - odparł po dłużej chwili. - Prosiak lubi wodę - zauważyła. Gdy Anglik odzywał się z takim wahaniem albo kiedy uparcie milczał, nie wiedziała, czy nie ma nic do powiedzenia, czy też mówienie nadal sprawia mu trudność. A może po prostu stara się uważnie dobierać słowa, by ukryć to, co naprawdę myśli? Było na tyle ciemno, że z wyrazu twarzy Anglika nie mogła odczytać jego myśli, a i ton głosu, właściwie szeptu, nie pozwalał odkryć tego, co kryło się za słowami. Czuła na sobie jego spojrzenie. Tak było zawsze: gdy stał oparty o stary wiąz, kiedy patrzył na nią z przeciwległego krańca izby i teraz, gdy stał nad sadzawką oświetlony bladym światłem księżyca. Czekała, aż odejdzie, ale wyraźnie nie zanosiło się na to. W pewnym momencie ostrożnie podparł się kulą i ściągnął koszulę przez głowę. - Co zamierzasz zrobić? - zapytała. - To samo co ty - odpowiedział niskim, stłumionym szeptem i rzucił koszulę do wody. - Nie mogę już znieść swojego zapachu. Twój prosiak pachnie ładniej niż ja. - On jest bardzo czysty. Lubi się kąpać, nawet trochę zbyt często, moim zdaniem. - Spojrzała na prosiaka, który tym- czasem wyszedł na brzeg i pobiegł w stronę konia. Zdrajca, pomyślała. Wyprostowała się i cofnęła w kierunku brzegu, tak że siedziała teraz nieco dalej od Anglika, chociaż i ten dystans wydawał jej się byt mały. Sierp księżyca, wiszący ponad wierzchołkami drzew, oświetlał tylko połowę jego twarzy, ale i to wystarczyło, by poczuła ostry ból w głębi ciała, jak gdyby nagle napięta lina połączyła jej łono z nabrzmiałymi sutkami piersi. Zanurzyła dłoń w chłodnej wodzie i dotknęła swego brzucha. Czuła się tak, jak gdyby coś żywego i obcego znalazło się w jej wnętrzu. Uniosła się lekko i spojrzała na Anglika. Wydało jej się, że widzi go po raz pierwszy. Jego szeroką pierś pokrywały kręcone włosy, gęste i szorstkie jak te, które miał pomiędzy nogami. Wielokrotnie myła go w czasie choroby, wiedziała więc dobrze, że są rude, że ten sam kolor mają włosy na jego brzuchu i ramionach, kolor lisiego futra wiosną. Poczuła zakłopotanie i trudny do wyjaśnienia niepokój. Oparła dłonie na kępach mokrych traw rosnących na skraju sadzawki. Księżyc zdawał się świecić teraz jaśniej. Zauważyła, że ręce Anglika powędrowały ku zapięciu spodni. I wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Straciła oddech. Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Serce zaczęło jej bić przyśpieszonym rytmem, jak zawsze wtedy, gdy znajdował się blisko niej. Początkowo myślała, że serce bije jej tak ze strachu, ale przyczyna musiała być inna. Wiedziała przecież, że wcale się go nie boi. Odzyskała wreszcie oddech, ale był teraz krótki i szybki, jak po długim, męczącym biegu. A jednak, pomimo tej dziwnej reakcji ciała, pomimo niezwykłych uczuć, jakich doznawała, nie było na świecie siły, która zmusiłaby ją do oderwania wzroku od tego mężczyzny. Nie potrafiła tego zrozumieć, ale coś silniejszego od uczuć i myśli zmuszało ją do patrzenia na niego. Pielęgnując Anglika w czasie choroby, niejednokrotnie widziała jego prawie nagie ciało, dotykała naj intymniej szych jego części, ale było to coś zupełnie innego. Nie odczuwała wówczas przyśpieszonego bicia serca przypominającego trzepotanie skrzydeł ptaszka, krew nie zaczynała krążyć szybciej w jej żyłach. Robiła to, co niezbędne, próbując ratować człowieka bliskiego śmierci. Człowieka, którego nie znała, z którym nigdy nie rozmawiała. Anglik, nadal opierając się na kuli, zsunął nogawkę z chorej nogi, potem z drugiej i cisnął spodnie do sadzawki. Patrzyła, jak nasiąkają wodą i wolno dryfują obok niej. Ogarnęło ją niezwykłe uczucie podobne do tego, jakiego doświadczała, stojąc pośrodku kamiennego kręgu. Stał teraz przed nią, oświetlony światłem księżyca, wysoki, niemal nagi - miał na sobie tylko wąską przepaskę na biodrach. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, kim on jest, jak jest potężny. Och, głupia dziewczyno, pomyślała. Przecież on nie jest tak wysoki jak stare drzewa, które rzucają długie, postrzępione cienie. Nie tak potężny jak stary dąb stojący pośrodku lasu. A jednak zdawał się być większy. Może dlatego, że miał postać człowieka, a nie wysokiego drzewa, które wyłącznie jej wyobraźnia obdarzała ludzką twarzą, czegoś, co mogło być człowiekiem tylko dlatego, że pragnęła, by tak się stało. Czuła na sobie jego wzrok, słyszała jego oddech, gdyż wokół panowała niezwykła wieczorna cisza. Zamilkły nawet świerszcze, jak gdyby i one ją opuściły. Powierzchnia wody była gładka, nawet najlżejszy podmuch wiatru nie poruszał wierzchołkami drzew, nie szeleściły liście krzewów. Odleciały gdzieś komary i ćmy. Nie było słychać pohukiwań starej sowy polującej wśród najwyższych konarów drzew ani głosu słowika, przeskakującego z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo i śpiewającego do księżyca. Zapadła cisza tak intensywna, że zdawało się, iż cały świat zamarł w oczekiwaniu. Anglik zostawił kulę na brzegu, wszedł do wody, która ledwie sięgała mu do połowy ud. Zanurzył się, jednym pchnięciem silnych ramion podpłynął do Teleri i usiadł na dnie z wyciągniętymi przed siebie nogami. Mokre włosy opadały mu na tył głowy, a z nosa i rzęs kapały krople wody. Odsunęła się i nurkując przepłynęła na przeciwległy brzeg. Wynurzyła się z głową odchyloną do tyłu pod ciężarem mokrych włosów, tak długich, że ich końce nadal znajdowały się pod wodą. Wstała, odwróciła się i zobaczyła, że Anglik stoi tuż za nią i się uśmiecha. Roześmiała się, udając, że nie jest zaskoczona jego sztuczką, potem przykucnęła nieco, tak że kolanami dotknęła jego twardych ud. Zaczerpnęła w dłonie wody, ochlapała go, po czym szybko się zanurzyła i próbowała od niego odpłynąć. Anglik okazał się jednak szybszy. Zanim zdołała cokolwiek pomyśleć, zobaczyła tuż przed sobą jego twarz. Oplótł ją ramionami i przyciskając do siebie, pociągnął w dół, aż do dna sadzawki. Nie próbowała się wyrywać, woda uniosła ich i po chwili dwa przytulone do siebie ciała znalazły się na powierzchni. Jeszcze pod wodą Teleri otworzyła oczy. Poprzez falującą powierzchnię widziała w górze sierp księżyca, a tuż nad sobą, obrysowany jego srebrzystą poświatą, kontur głowy mężczyzny. Gdy wypłynęli na powierzchnię, uchwycił ją mocno w talii, uniósł i przycisnął plecami do brzegu sadzawki. Zaskoczona, złapała go za ramiona, zamrugała i po chwili zamazany obraz jego twarzy nabrał ostrości. Nie uśmiechał się. Patrzył na jej usta, a potem przeniósł wzrok na jej opuchnięte oko. Zanim zdołała coś powiedzieć, dotknął ustami opuchniętej powieki, tak delikatnie, że ledwie poczuła muśnięcie jego warg. Wstrzymała oddech i zamarła, a po chwili usta Anglika dotknęły jej ust. Pocałunek był równie delikatny, równie łagodny. Jedyni mężczyźni, jakich znała, to mieszkańcy pobliskiej wioski, ale ich zachowanie dalekie było od delikatności. Młodzi chłopcy ciskali w nią kamieniami i obrzucali wyzwiskami. Żaden mężczyzna nie traktował jej nigdy tak jak ten Anglik. Nie przypuszczała nawet, że któryś z nich potrafi zdobyć się na taki przejaw czułości, a już z pewnością nie oczekiwała tego od żołnierza, rycerza. Klęczał tuż przed nią. Czuła dotknięcie jego szorstkich, muskularnych nóg na wewnętrznych powierzchniach ud. Ujął jej twarz w dłonie i przechylił głowę do tyłu. Musnął wargami kącik jej ust, dając do zrozumienia, że pragnie czegoś więcej, a kiedy zrozumiała i rozchyliła wargi, wsunął język głęboko w jej usta, wypełniając je, potem go cofnął i nagle jej język znalazł się w jego ustach. Czuła mocne pulsowanie krwi w całym ciele, dziwny ucisk w piersiach i w dole brzucha. Było jej tak dobrze, że nie chciała przerywać tej zabawy. Palce obu dłoni wplotła we włosy na piersi Anglika. Nie chciała, by jego pierś dotykała jej nabrzmiałych sutek, gdyż obawiała się, że doprowadzi ją to do szaleństwa. Nie oszalała jednak, gdy objął ją ramionami i przytulił, a jego dłonie powędrowały wzdłuż szyi, ramion, dotknęły jej piersi, przesunęły się ku talii, biodrom i wreszcie rozchyliły szerzej jej uda. Pod dotknięciem jego palców szybko ustąpiło uczucie chłodu wywołane nagłym zetknięciem gorącego ciała z wodą. Jęknęła cicho, a on oderwał usta od jej warg, uniósł ją nieco wyżej i całował piersi, pieszcząc je językiem, drażniąc zębami. Wstrzymała oddech, odrzuciła głowę do tyłu. W tym momencie jego palec dotknął tego szczególnie wrażliwego miejsca i powędrował w głąb jej ciała. Krzyknęła. - Cicho. Teraz... - Przerwał nagle. Słyszała jego przyśpieszony oddech, a potem jakieś mruknięcie, przypominające przekleństwo. Otworzyła oczy i w świetle księżyca zobaczyła jego piękną męską twarz. Patrzył na nią dziwnie, jak gdyby nagle wyrosły jej rogi. - Dobry Boże! Co też ja próbowałem ci zrobić? - szepnął. Nie miała pojęcia, co robił, ale było to tak przyjemne, że mogłoby trwać przez całą noc. - Parzysz się ze mną - powiedziała i spróbowała przyciągnąć do siebie jego głowę. - Ja nawet nie wiem, jak masz na imię - powiedział, zanim zdołała go pocałować. - Teleri. Odsunął się od niej i dłonią przygładził włosy. 132 - I pomyśleć, że w ten sposób chciałem ci odpłacić za uratowanie mi życia. Uznała, że jest to całkiem przyjemna nagroda. Lepsza, niż mogła oczekiwać, ale on wydawał się niezadowolony. Zupełnie nie rozumiała dlaczego. - I popatrz, jaki ja jestem - szepnął, wpatrując się w ciemność, gdzieś poza nią. - Cudowny - odpowiedziała. Potrząsnął głową i spojrzał na nią ponuro. - Twoje ręce są cudowne, Angliku. Lubię, kiedy dotykasz mnie w ten sposób. Zaklął cicho. Wiedziała, co znaczy słowo, które usłyszała. Był to stary saksoński termin oznaczający to, na co właśnie miała ochotę. Spojrzała mu w oczy i powiedziała, że właśnie to chce z nim robić. 18 Roger milczał przez dłuższą chwilę. Nie potrafił zebrać myśli, patrząc na stojącą przed nim nagą syrenę, w dodatku mówiącą mu, czego pragnie, a było to dokładnie to samo, czego domagało się jego ciało. Odetchnął głęboko, by chociaż na moment odzyskać zdrowy rozsądek. Uświadomił sobie, że niewiele brakowało, a przed chwilą nazwałby ją Elizabeth. To właśnie sprawiło, że nagle ochłonął i powstrzymał się przed wzięciem jej tutaj, nad brzegiem sadzawki. Wiedział przecież, że to nie jest Elizabeth. Inny jest smak jej ust, inny zapach, inaczej reaguje na jego dotknięcia. A to, co teraz odczuwa, to nie jest miłość. Dotychczas łatwo ulegał pożądaniu, nie stronił od kontaktu z kobietami i brał to, co mu ofiarowywały. Kochał jednak Elizabeth. Tym razem nie była to ani miłość, ani pożądanie, tylko inne, dziwne uczucie, którego nie doświadczył od lat. Pewnego rodzaju nieodparta potrzeba bliskiego kontaktu z kobietą, jako coś naturalnego, nie wynikającego stąd, że ona może być łatwą zdobyczą, ani stąd, że kontakt z nią jest zakazany. Stał w wodzie i patrzył na nią, świadomy tego, że nie wie, kim właściwie jest, a przy tym niezdolny do zrozumienia tego obcego człowieka, jakim nagle się stał. Odsunął się od niej jeszcze o krok. - Nie mogę tego zrobić - powiedział. - Dlaczego? Czy jesteś żonaty? - Nie. - Wyczuł w jej pytaniu gorzką ironię i... kobiecość. Gdybym był żonaty, nie znalazłbym się razem z tobą w tej sadzawce. - Babcia mówiła mi, że wy, Anglicy, nie zawsze przestrzegacie małżeńskiej przysięgi. Opowiadała mi o angielskich rycerzach, którzy uwodzą zamężne kobiety. - Powiem wobec tego inaczej. Gdybym był żonaty, nie powinienem znajdować się z tobą w tej sadzawce. Milczała przez chwilę, potem spojrzała na niego pytająco. - Nigdy nie parzyłeś się z zamężną kobietą? Tego już za wiele, pomyślał. Nagle ta rozmowa zaczyna dotyczyć mojej moralności. Przed chwilą zwalczył falę gorącej namiętności, która go samego zaskoczyła, a teraz ta walijska kobieta o lirycznym imieniu wypytuje go, z kim sypiał. - Robiłeś to - stwierdziła. W jej głosie nie było zaskoczenia, tylko wyraźna przygana, co go rozbawiło. Zupełnie jakby rozmawiał ze swoją matką i zmuszony był wyznać jej całą prawdę. - Z tobą tego nie zrobię - powiedział, starając się skierować rozmowę do punktu wyjścia. - Mógłbym dać ci dziecko. Zdawało się, że zastanawia się nad tym, co usłyszała. - Chciałabym mieć dziecko - stwierdziła zdecydowanie, a potem, po namyśle, dodała: - Gdybyśmy to zrobili, to myślę, że dziecko miałoby rude włosy. Zaskoczyła go jej otwartość. Ta kobieta zawsze mówi to, co myśli! Cokolwiek przyjdzie jej do głowy, natychmiast jest na języku, pomyślał. - Chodź! - Rozchyliła ramiona i stała przed nim w swej zachwycającej nagości, nie poruszona niezwykłością sytuacji. - Chcę mieć z tobą dziecko. - Przerwała, a potem dodała poważnie: - Mimo że jesteś Anglikiem. Ładna historia! Nikt, kto mnie zna, nie uwierzyłby, że mam zamiar odmówić, pomyślał. Patrzył na nią i walczył z narastającym pożądaniem. Odetchnął głęboko, po czym odwrócił wzrok, żeby dać sobie czas do namysłu. Czekała, ale on wiedział, że nie spełni jej życzenia. Chociaż chciał tego. Bóg jeden wie, jak bardzo. Na ironię zakrawał fakt, że miał opinię człowieka swobodnie korzystającego z przyjemności. Poczuł się teraz tak, jakby musiał odpokutować za wszystkie grzechy, które popełnił dotychczas i prawdopodobnie popełni w przyszłości. To był czyściec. - Powiem ci, Angliku, że zawsze pragnęłam mieć dzieci. Chciałabym je tak wychować, żeby nie wyrządzały krzywdy innym ludziom i nie znęcały się, dla zabawy, nad zwierzętami. - Spojrzała na niego i dodała z zapałem: - Moje dzieci nigdy nie będą rzucać kamieniami i zakładać sideł. - Zwierzęta są naszym pożywieniem. Czy wydaje ci się, że wszyscy chrześcijanie mogą się wyżywić jedynie korzonkami i jagodami? - Może mi nie uwierzysz, Angliku, ale doskonale wiem, jak trudno jest się wyżywić - powiedziała, unosząc głowę. Nie wątpił, że ona istotnie to wie. Jej życie w samotności, na odludziu, na pewno nie było łatwe, ale sama je sobie wybrała. Sama chciała ukryć się przed światem. - Moje dzieci nigdy nie będą wieszać ludzi. I nie pozwolą innym dopuszczać się tak okrutnych czynów. 136 Ta drobna walijska kobieta o zmierzwionych włosach, kobieta, która równie łatwo wzbudza w mężczyznach pożądanie, jak i obłaskawia łanię, potrafi być sprytnym dyplomatą, pomyślał. Udało jej się spleść swoje pragnienia z jego tragicznymi przeżyciami. - Moje dzieci odmienia ten świat. Patrząc na nią, pomyślał o swojej matce. Czy ona również miała nadzieję, że jej syn odmieni świat? Nie dokonał tego. O, tak, wyruszył na Wschód z Merrickiem i Edwardem. Zdobyli kilka miast, ale ponieśli przy tym ogromne straty. Zresztą nawet gdyby wygrali tę wojnę, niewiele by to zmieniło. Krzyżowcy wkrótce utracili wiele ze swoich ideałów i doznali uszczerbku na honorze. Prawdę mówiąc, nie mieli już czego bronić. Gdy uświadomili to sobie, wrócili do ojczyzny. Edward po to, by bronić kraju, Merrick - strzec jego granic; Roger tymczasem zajął się kontaktami dyplomatycznymi z Rzymem i Francją oraz licznymi flirtami na dworze, do momentu, gdy Elizabeth nagle owdowiała. Tak przynajmniej myśleli. Potem Edward nieoczekiwanie postanowił wybudować nadgraniczną warownię i to akurat w momencie, gdy Hugh Bigod niespodziewanie powrócił z niewoli. Do tej pory, do momentu, kiedy usłyszał wyznanie tej walijskiej kobiety, szczerze mówiącej o tym, czego oczekuje od swoich dzieci, Roger nigdy nie myślał o przyczynach, dla których jego rodzice pragnęli mieć potomstwo. Jeśli chodzi o matkę, powody mogły być różne, natomiast co do ojca, Roger nie miał żadnych wątpliwości. Baron Sander FitzAlan chciał mieć dzieci tylko po to, by nimi kierować, tak jak władca rządzi swoimi podwładnymi. Po to, by cieszyć się władzą nad nimi. - Chodź do mnie - powiedziała Teleri po chwili. Roger otrząsnął się z myśli o ojcu i spojrzał na kobietę. Zapraszająco rozłożyła ręce. Na jej nagich piersiach w świetle księżyca lśniły kropelki wody. Jakże pragnął ją objąć i wziąć to, co mu ofiarowywała. Dostrzegł w niej coś kojącego, jak gdyby łączyło ich coś więcej niż zwykłe stosunki między ludźmi, więcej niż pożądanie. Przyszło mu na myśl, że potrafi zrozumieć, dlaczego nie boją się jej leśne zwierzęta. Miała w sobie coś, czego bardzo potrzebował, nie jej ciała, nie pocałunków i dotknięć. Było to coś więcej, choć nie wiedział co. Wiedział tylko, że jest to niezwykła moc, która przyniosłaby mu ukojenie. - Chodź do mnie - powtórzyła tonem zapewne dokładnie takim samym, jakiego użyła Ewa, podając Adamowi jabłko. Roześmiał się i szeptem, mniej chrapliwym niż przed chwilą, powiedział: - Nawet nie wiesz, kim jestem. Opuściła ramiona potrząsając głową. - Ty też jeszcze przed momentem nie wiedziałeś, jak mam na imię. Jestem nadal tą samą Teleri, którą byłam, kiedy się ze mną parzyłeś. - Nie parzyłem się z tobą. - Przygładził dłonią włosy i dodał cicho: - Jeszcze nie. - Tak czy inaczej, nie zmieniłam się, Angliku - powiedziała i oparła ręce na biodrach. Jej ton i postawa świadczyły o tym, że ich rozmowa znowu przeradza się w spór. Zupełnie jakby wyrósł pomiędzy nimi kamienny mur, który oboje bodą niczym uparte kozły. - Nie sądzę, żebym zmieniła zdanie, jeśli poznam twoje imię - powiedziała, wzruszając ramionami, jak gdyby nie obchodziło ją nic, co ma związek z jego osobą. - Jesteś Anglikiem. Niczego więcej nie muszę wiedzieć. 138 - Może chciałabyś jednak poznać imię mężczyzny, którego prosisz, żeby został ojcem twojego dziecka. Te wypowiedziane szeptem słowa odebrała jako okrutne, upokarzające. Zesztywniała, jak gdyby otrzymała policzek. Stali w milczeniu, oboje uparci i dumni. Po dłuższej chwili spuściła wzrok i zapytała cicho: - Kim jesteś, Angliku? - Nazywam się Roger FitzAlan z Wells - odparł i pomyślał, że jest egoistą i osłem. - FitzAlan? - Spojrzała na niego. -Twój ojciec nie ożenił się z matką? - Rodzice są małżeństwem. To mój pradziadek pochodził z nieprawego łoża, ale teraz FitzAlano wie nie mają w rodzinie nieślubnych dzieci. Mój ojciec z pewnością nie dopuściłby do tego. - Nie lubisz swojego ojca? - Nie lubię go. Opuściła wzrok i przez chwilę wpatrywała się w wodę. - Nie wiem, kto jest moim ojcem. -A ja żałuję, że wiem - powiedział bez zastanowienia. Zaskoczyła go zmiana wyrazu jej twarzy. Zniknęła gdzieś widoczna na niej duma. Ramiona Teleri opadły, skuliła się nieco, jak stara kobieta dźwigająca na grzbiecie ból całego minionego życia. Powoli pokręciła głową. - Mylisz się - odezwała się cicho. Odwróciła się nagle i wyszła na brzeg, jak gdyby nie pamiętała o tym, co przed chwilą pomiędzy nimi zaszło. Nałożyła na siebie koszulę, która leżała zwinięta na trawie, potem włożyła suknię, schyliła się i podniosła swoje brudne ubrania. Przycisnęła je mocno do piersi i stała przez chwilę w milczeniu, patrząc na wzgórza widoczne wysoko ponad koronami drzew. Wreszcie, wolnym krokiem, odeszła. Zatrzymała się jeszcze na mostku i zwróciła w jego stronę twarz, ledwie widoczną w ciemności. - Nie powinieneś tego żałować, Rogerze FitzAlan - powiedziała. - Ja tylko w połowie wiem, kim jestem. Teleri miała pięć lat, gdy po raz pierwszy zapytała babcię o swojego ojca. Stara Gladdys nie odpowiedziała. Stała nieruchomo, jak gdyby zmrożona pytaniem, i zdawało się, że ze smutkiem patrzy w przeszłość odległą już o pięć lat, ale nadal żywą w pamięci. Po latach Teleri zrozumiała spojrzenie Gladdys. Potrafiła wyobrazić sobie ból matki, która utraciła jedyne dziecko. Wtedy jednak była zbyt młoda, jej świat był mały i zamknięty. Dzieci żyją jedynie chwilą obecną, dostrzegają niewielki wycinek przyszłości ograniczony zazwyczaj do dnia dzisiejszego. Nie mają też za sobą lekcji przeszłości, błędów, które byłyby ostrzeżeniem w dalszym postępowaniu. Teleri wiedziała tylko, że w przeciwieństwie do dzieci z wioski nie ma ani matki, ani ojca. Nie mogła nie zauważyć, że wieśniacy szepcą na jej widok i patrzą na nią tak, jakby była istotą nieczystą. Niektórzy kreślili znak krzyża, gdy znalazła się w pobliżu. Stara Gladdys na pytanie wnuczki, co ma robić w tej sytuacji, odpowiedziała, że najlepiej nic. W wieku pięciu lat Teleri była drobniutka jak jagniątko, włosy miała gęste i kręcone jak jego runo, rączki nadal pulchne, dziecięce. Była jeszcze zbyt niewinna, by wiedzieć, co znaczy nienawiść. Nic nie rozumiała. Wiedziała tylko, że różni się od innych dzieci i że one nie chcą się z nią bawić. Stara Gladdys była jej babcią, jedyną osobą, która mogła coś wiedzieć o jej rodzicach, ale nic o nich nie mówiła. Często tylko patrzyła w stronę gór, tam, gdzie niegdyś zniknęła 140 Annest, i czasami płakała. Płakała tak długo, aż jej oczy stawały się czerwone jak żurawiny, które zbierała na bagnach. Z upływem czasu Teleri przestała dopytywać się o ojca, ale nie przestała się zastanawiać, kim był. Była już prawie dorosła, gdy pewnego słonecznego dnia jeszcze raz zapytała babcię o ojca. Gladdys długo, w milczeniu, patrzyła w kierunku wschodniego horyzontu, gdzie kamienny krąg górował nad rozległą brecońską doliną. Potem usiadła na płaskim kamieniu leżącym na skraju lasu i trwała tak zamyślona z opuszczoną głową. Przygarbiła się, ramiona jej opadły i Teleri odniosła wrażenie, że od tego właśnie dnia babcia już nigdy się nie wyprostowała. Od tamtej pory stara Gladdys chodziła mocno przygarbiona. Jednakże tamtego słonecznego dnia zdecydowała się opowiedzieć wnuczce o jej matce, Annest, o tym, że kiedy odeszły jej wody płodowe i poród był bliski, nie bacząc na nasilające się bóle, pobiegła, potykając się, na płaskowyż. Tam położyła się pośrodku kamiennego kręgu i urodziła Teleri. Minęło wiele czasu, nim Gladdys odnalazła córkę leżącą niemal bez życia na ziemi nasiąkniętej krwią. Podała jej niemowlę i zapytała, kto jest ojcem dziecka. Annest przytuliła córkę do piersi i cichym głosem, który zdawał się dobiegać z pustki jej piersi, powiedziała: - Przysięgłam na moją miłość do niego, że nigdy nie zdradzę tej tajemnicy. - Potem powoli zamknęła oczy. Gladdys płakała i błagała córkę, by wyjawiła imię tego mężczyzny. Annest, nie otwierając oczu, szepnęła jeszcze: - Odpowiedź kryje się w kamieniach. A potem umarła. 19 Kent, Anglia Zaczynało już świtać, gdy tajemnicza postać przemknęła przez wewnętrzny dziedziniec zamku w Leeds, a potem chyłkiem skradała się wzdłuż muru, na którym stali strażnicy pełniący ostatnią, najbardziej męczącą wachtę. Dwaj z nich, uzbrojeni w piki i kusze, zatrzymali się przy blankach, żeby wymienić uwagi na temat aktorów, którzy poprzedniego dnia przybyli do zamku, oraz nowej praczki, hożej dziewczyny o płomiennych rudych włosach i gorącym spojrzeniu. Mężczyźni roześmiali się z jakiegoś pieprznego dowcipu, a potem ruszyli dalej. Ciemna postać przemknęła wzdłuż muru ku sklepionemu przejściu, prowadzącemu na zewnętrzny dziedziniec oświetlony bladym światłem pochodni zatkniętych w żelaznych uchwytach przymocowanych do muru. Obok przejścia, z nogą opartą o baryłkę z oliwą, stał strażnik i dla zabicia dłużącego się czasu ostrzył sztylet. W pewnym momencie usłyszał jakiś chrobot, jak gdyby metalowy przedmiot, może miecz, otarł się o kamienie muru. Uniósł głowę, a dłoń powędrowała ku rękojeści miecza tkwią- 142 cego w pochwie. Przez chwilę stał bez ruchu, wstrzymując oddech; nasłuchiwał. Wokół panowała cisza, dźwięk nie powtórzył się, ale strażnik mimo to, nadal uważnie nasłuchując, wziął najbliższą pochodnię i ruszył w stronę przejścia prowadzącego na zewnętrzny dziedziniec. Stał w nim przez dłuższą chwilę, rozglądając się, jednak nic nie zauważył. Potrząsnął głową, odwrócił się i zniknął pod łukowym sklepieniem, ale po chwili znów się pojawił; usłyszał krótkie ciche kwilenie przypominające płacz dziecka. Jeszcze raz rozejrzał się uważnie po zamkowym dziedzińcu. Tym razem dostrzegł jakiś cień majaczący pod przeciwległą ścianą. Wyciągnął z pochwy miecz i ostrożnie ruszył w tamtą stronę. Zauważył jakiś ruch i dosłyszał szelest dobiegający od sterty siana leżącego w rogu dziedzińca. Trzymając wysoko nad głową pochodnię, a w drugiej ręce miecz, strażnik podszedł bliżej, okrążył stertę i nagle zobaczył dwoje wpatrzonych w niego przerażonych oczu. Znieruchomiał na moment, a potem głośno zaklął. Przed sobą miał wystraszoną kozę. Odciągnął ją od smakowitego siana i zaprowadził do zagrody, po czym starannie zaniknął furtkę w drewnianym ogrodzeniu. Uspokojony wrócił na swój posterunek, usiadł na baryłce i znów zajął się ostrzeniem sztyletu w oczekiwaniu na uderzenie dzwonu oznajmiającego zmianę warty. Zajęty poskramianiem łakomej kozy, nie zauważył, że pod łukowym sklepieniem prześlizgnęła się na zewnętrzny dziedziniec tajemnicza postać. Nikt nie widział, jak człowiek ten zakrada się do młyna, uchyla klapę w podłodze i kamiennymi, starymi schodzi zszedł nad fosę, przekracza ją, a potem forsuje płynącą nieco dalej rzekę i znika w lesie, gdzie czekał na niego koń. Po chwili widać było jeźdźca galopującego przez łagodne wzgórza Kentu w stronę dzikiego walijskiego pogranicza. X eleri leżała w półmroku, słuchając cichego pochrapywania prosiaka, i cieszyła się spokojną chwilą tuż przed zaśnięciem, kiedy w pamięci odżywają przeżycia poprzedniego dnia. Przypomniała sobie coś, co słyszała od starej Gladdys, kiedy była jeszcze dzieckiem. Babka opowiedziała jej druidzką legendę o tym, że w jaworach ukrywają się wróżki; wystarczy przyłożyć dłonie do pnia drzewa, by wyczuć delikatne drżenie: to niewidoczne wróżki tańczą w środku. Teleri wiedziała już, że nie jest to prawda. Wróżki nie mieszkają w pniach drzew: mieszkają w dłoniach, wargach i oczach Anglika, gdyż tylko w ten sposób mogła wytłumaczyć to dziwne drżenie, które odczuwała, gdy patrzył na nią i dotykał jej ciała. Tak, to na pewno są wróżki. Musi tak być. Teleri śniła o pocałunkach. Długich, gorących pocałunkach, które przyspieszały krążenie krwi i sprawiały, że czuła się lekka jak powiew wiatru. Obudziła się nagle. Była wilgotna i spocona. Zamrugała i po chwili uświadomiła sobie, że widzi Anglika. Stał tuż obok. Uniosła brwi i przetarła oczy. Było ciemno, przez okno wpadało chłodne, wilgotne od deszczu powietrze. - Idź do swojego łóżka - powiedział. Rozejrzała się. Leżała na posłaniu z traw, tym samym, na którym sypiała od dnia, gdy w lesie znalazła umierającego rycerza. - Jestem w swoim łóżku. - Idź - powtórzył. - Siennik zaniosłem już na łóżko. O tam... - Wskazał głową w stronę kąta, w którym wcześniej sypiała. Popatrzyła na posłanie rycerza. Siennika nie było. - A gdzie ty będziesz spał? - zapytała. - Tutaj, na tym posłaniu. Czuję się już dobrze i nie mogę pozbawiać cię łóżka. Ułożyła się z powrotem z głową opartą o ciepły brzuszek prosiaka, który nawet się nie obudził. Ziewnęła, wcisnęła dłoń pomiędzy policzek a szorstką sierść zwierzęcia i zamknęła oczy. - Jest mi tu dobrze, Angliku. - Spisz z prosięciem! - Właśnie - przytaknęła sennie. Po chwili poczuła, że Anglik ukląkł obok niej. Zaskoczona, otworzyła oczy akurat w momencie, gdy wyciągnął ręce w jej kierunku. - Co ty robisz? Bez słowa złapał ją za ramiona, podciągnął ku górze i zarzucił sobie na ramię, po czym wstał. - Postaw mnie na ziemi, Angliku - rozkazała. - Nie - odparł. Sięgnął po kulę, która stała przy ścianie, i oparł się na niej. Teleri miała dwa wyjścia: albo walczyć z nim, co i tak nie zmieniłoby sytuacji, albo się poddać. Ponieważ jedynym po- wodem, dla którego nie chciała przenieść się na swoje łóżko, było zmęczenie, więc nie widziała powodu, żeby nie skorzystać z tego wygodnego transportu. Anglik poruszał się szybko i sprawnie; zdawało się, że bez wysiłku niesie ją przerzuconą przez ramię. - Jak na człowieka, który jeszcze niedawno był bliski śmierci i ma opuchniętą nogę, wydajesz mi się całkiem krzepki, Angliku - powiedziała. Nic nie mówiąc, szedł dalej, jakby na ramieniu niósł piórko. - Zapewne bierze się to stąd, że zjadłeś porcję potrawki wystarczającą, by pożywili się mieszkańcy małej wioski -mruknęła. - Bierze się to stąd, że mam do czynienia z upartą walijską kobietą - odparł. - To nie ja jestem uparta, tylko ty. Było mi bardzo dobrze tam, gdzie spałam, ale w tobie obudziła się nagle jakaś rycer- skość i poczułeś, że musisz zadbać o moje wygody. W odpowiedzi mruknął coś niewyraźnie. - Było mi wygodnie na tamtym posłaniu. - Ale mnie nie było wygodnie. - Postaw mnie. Ułożył ją na łóżku i ukłonił się z wyszukaną elegancją. - Jestem zawsze do twoich usług, moja damo z lasu. - Wyprostował się i uśmiechnął szarmancko. Przesunęła się na łóżku i spojrzała na jego mocno opuchniętą nogę. - Nie rozumiem, jak mogłeś zrobić to tak bez wysiłku. Przecież noga musiała cię bardzo boleć? Wzruszył ramionami, jakby podniesienie jej i spacer przez izbę nie sprawiły mu żadnej trudności. - Wojownik musi być wytrzymały. Musi radzić sobie nawet wtedy, gdy ma tylko jedną nogę. Do łóżka Teleri podbiegł nagle prosiak, głośno pochrząkując i prychając. Zatrzymał się i z wyrzutem patrzył na leżącą na łóżku swoją panią. - Och, nie. Nie porzuciłam cię, Prosiaczku. - Uniosła się i wskazała Anglika. - To jego wina. Prosiak spojrzał na niego, chrząknął jeszcze kilka razy, potem cofnął się odrobinę, nabrał rozpędu i wskoczył na łóżko obok Teleri. 146 Anglik z dezaprobatą potrząsnął głową. - Sypiasz ze swoją trzodą. - Tak, zawsze śpię z Prosiaczkiem. - Jemu zapewne się wydaje, że jest psem. - Nie, ale lubi zachowywać się w ten sposób - powiedziała Teleri, a kiedy Roger na nią spojrzał, dodała: - On jest uparty tak samo jak ja. Patrzył na nią przez chwilę, zaskoczony, a potem roześmiali się oboje. Jego śmiech przypominał nocne rechotanie żab w sadzawce. Po dłużej chwili przestali się śmiać i spojrzeli sobie w oczy. Bała się jego spojrzenia. Nawet w półmroku mogła odczytać z jego twarzy, że znów pojawiło się to samo mocne uczucie, którego doznali w wodzie. Nie mogła oderwać wzroku od jego wyraźnie zarysowanych ust. Śniła o pocałunkach. O pocałunkach tych właśnie ust. Pocałunkach wyczarowanych przez wróżki. Z trudem odwróciła głowę i powiedziała: -Zatrzymaj sobie koc. Próbował protestować, ale go powstrzymała. - Mnie będzie grzał prosiak. - A kiedy milczał, dodała: Nie zasnę, dopóki się nie zgodzisz. Uśmiechnął się. W półmroku widziała jego białe zęby. - Zgoda - powiedział. Odwrócił się i ruszył do izby, ale po paru krokach zatrzymał się. Wstrzymała oddech. - Dobranoc, Teleri. Odetchnęła i uśmiechnęła się. - Dobranoc, Angliku. 20 Obud ź się, Angliku! Roger usiadł tak gwałtownie, że przestraszony tym prosiak, pochrząkując i kwicząc, wybiegł z izby. Roger odsunął włosy z twarzy i spojrzał na uśmiechniętą Teleri. Warto było się obudzić, żeby zobaczyć taki uśmiech, pomyślał. Oparł się na łokciu i leniwie powiódł po niej wzrokiem, od oczu - pod jednym nadal miała ogromny żółto-niebieski siniak, chociaż opuchnięcie ustąpiło - aż do bosych stóp. Stała nie dalej niż krok od niego, w zawadiackiej pozie, z rękami opartymi na biodrach, i niecierpliwie przytupywała bosą stopą. - Prześpisz najlepszą część dnia. Powiedz mi, Angliku, czy wojownicy zawsze rozgrywają swoje bitwy po południu? Czy dla dzielnych rycerzy jest to najlepsza pora, by zmierzyć się z wrogiem lub ruszyć na podbój serc pięknych dam? Oczywiście, po obfitym posiłku składającym się przynajmniej z dziesięciu dań. - Widzę, że od samego rana jesteś w wojowniczym nastroju -mruknął, splótł ręce za głową i zerknął w stronę okna. Przez całą noc padał drobny jesienny deszcz, ale teraz się rozpogodziło. Słońce przezierało przez chmury, a skrawki czystego nieba nadal miały różowy kolor przedświtu. - Wydaje mi się, że słońce dopiero co wzeszło - powiedział, patrząc na nią. - O, już dość dawno. Przetarł oczy i ziewnął Teleri podeszła do stołu; drewnianym kubkiem zaczerpnęła ze stojącego na nim wiadra jakiegoś płynu, po czym wróciła do swojego towarzysza. - Proszę. - Podała mu kubek -Wypij to. Wziął z jej ręki kubek i spojrzał na wypełniający go przeźroczysty płyn. - Co to jest? - zapytał. - Deszczówka. Powąchał. Istotnie, ciecz miała zapach czystej wody. - Już ci mówiłam, że nie po to uratowałam ci życie, by teraz cię otruć. - Może i nie, ale po tych napojach, które mi podawałaś, byłem kompletnie oszołomiony. - To prawda - powiedziała i uśmiechnęła się. Wyraźnie dumna była z tego, że udało jej się wyprowadzić go w pole. - Wtedy uważałam, że powinieneś być oszołomiony. Roger jeszcze raz uważnie przyjrzał się cieczy w kubku. Wyglądała jak woda. - Nie muszę ci chyba przypominać, że ze smakiem zjadłeś potrawkę. Cały ogromny kociołek. - Ty spróbowałaś jej pierwsza. - Nie powinieneś się niczego obawiać - powiedziała Teleri potrząsając głową. - Nieprzytomny rycerz na nic by mi się dziś nie przydał. Mam dla nas pewien plan. - Jaki plan? -Wypij wodę. - Ty pierwsza. Podał jej kubek i czekał ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Teleri westchnęła, podniosła kubek do ust, wypiła parę łyków i znów podała mu naczynie. -Więcej - powiedział. Uśmiechnęła się i wychyliła całą zawartość kubka. Potem znów podeszła do wiadra, napełniła kubek i wręczyła go Anglikowi. - Teraz mi wierzysz? - Nie, ale wypiję. - Przysunął kubek do ust i powoli wypił jego zawartość. - Nie rozumiem, dlaczego musiałem to zrobić - dodał. - Deszczówka to najczystsza woda, jaką można znaleźć. Pochodzi z nieba, z chmur pomiędzy ziemią a niebem, i dlatego ma szczególną moc. Dzięki niej szybciej odzyskasz głos. Roger roześmiał się, a potem wstał, starając się nie obciążać nadmiernie chorej nogi. - Co cię tak rozbawiło? - zdziwiła się Teleri. - Pomyślałem, że w czasie następnego deszczu mógłbym wyjść przed dom i stanąć z otwartymi ustami, a jeszcze lepiej z otwartymi ustami i wyciągniętą nogą. Wtedy i gardło, i noga zostałyby uleczone. - Mówisz już prawie dobrze i poruszasz się nieźle, nie sądzę więc, żeby było to potrzebne - powiedziała ze złością i odwróciła się do niego plecami. - Teleri. - Co takiego? - zapytała, nawet nie spoglądając w jego stronę. - Ja tylko żartowałem. Nie chciałem ci dokuczyć. - Nie dokuczyłeś mi, Angliku. - Odwróciła się do niego i dumnie uniosła głowę. - Twoja opinia o mnie interesuje mnie wyłącznie dlatego, że jesteś w mocy wyrządzić mi krzywdę. Roger pomyślał, że swoim zachowaniem sprawił jej przykrość. - Przepraszam cię - powiedział. Milczała; wpatrywała się w niego, jak gdyby chciała z jego twarzy odczytać jakąś prawdę. Zanim odwróciła wzrok, zdążył dojrzeć w nim ból. - Naśmiewasz się ze mnie - szepnęła. - Nie chciałem cię urazić. Przepraszam cię za to. - Widzisz... gdybym nie wierzyła w siły natury, w magiczną moc ziemi, nieba i powietrza, nie uwierzyłabym, że można uratować ci życie. To moja wiara sprawiła, że potrafiłam ci pomóc. Uwierzyłam, że będziesz żył. I żyjesz. Wiara decyduje o tym, kim jesteśmy i kim będziemy. Zamyślił się nad jej słowami. Wszyscy ludzie w coś wierzą. Wojownicy wierzą, że ich władca zapewni im bezpieczeństwo. Większość mężczyzn pokłada zaufanie w królu, tak jak księża ufają Bogu. Dlaczego kobiety nie mogłyby wierzyć w coś równie mocno jak mężczyźni? Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym. Kobieta i wiara. Mężczyźni najwyraźniej tego nie dostrzegają. - Z pewnością i ty w coś wierzysz - powiedziała, patrząc na niego z powagą. - O, tak! Nadal czuł się niezręcznie z tego powodu, że z niej zażartował, niezależnie od tego, jak niedorzecznie brzmiały jej słowa o magicznym działaniu deszczówki. Ale przeprosił ją już, i to dwukrotnie, więc nie zamierzał kajać się dłużej. Miał bądź co bądź matkę i cztery siostry, więc wiedział, do czego prowadzi nadmierna skrucha. Zrozumiał to już dawno, gdy popełnił błąd, zbyt gorąco przepraszając swoją siostrę Maud za jakieś drobne przewinienie. Do znudzenia wracała potem do tej sprawy. Patrząc na Teleri, która stała teraz nadąsana dumna, powiedział sobie, że mimo wszystko nie widzi powodu, by się przed nią płaszczyć. Teleri w milczeniu podeszła do półki i zdjęła z niej wiklinowy kosz. Pomyślał, że gdyby teraz powiedział, że nie będzie się płaszczył, ten kosz niewątpliwie znalazłby się na jego głowie. Każda z jego sióstr zrobiłaby to samo, gdyby był na tyle nierozważny, by ujawnić swoje myśli. - Mówiłaś, że masz dla nas jakiś plan - odezwał się, próbując w ten sposób zmienić temat rozmowy. - Tak - odparła krótko i przyjrzała mu się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Odczekał chwilę, a kiedy nie usłyszał nic więcej, spróbował jeszcz raz. - Z tonu twojego głosu domyślałem się, że jest to coś bardzo przyjemnego. Możesz mi powiedzieć, co obmyśliłaś? Musiała dostrzec w jego oczach coś, co sprawiło, że się odprężyła. Znów mamy zawieszenie broni, pomyślał. - Kiedy patrzyłam, jak wczoraj ze smakiem jadłeś potrawkę z grzybami, przyszło mi do głowy, że chyba lubisz grzby -powiedziała po chwili. - Grzyby? - powtórzył. - O, tak. Kucharz w zamku często je przyrządza i to tak smacznie, że ich zapach może wyrwać każdego z najgłębszego snu. - Jakie to są grzyby? - Wiem tylko, że są duszone z cebulą i bekonem. Prosię zakwiczało przeraźliwie, zerwało się ze swego legowiska w rogu izby, przemknęło obok nich, kierując się do pomieszczenia, gdzie sypiała Teleri, i wcisnęło się pod jej łóżko. - Co, u diabła...? - zdumiał się Roger. W uszach brzmiał mu jeszcze przeraźliwy kwik, który wydało z siebie prosię. Nigdy nie słyszał czegoś podobnego. 152 - Przy Prosiaczku nie możesz wymawiać tego słowa -powiedziała Teleri, uśmiechając się wyrozumiale. - Jakiego słowa? - Roger uniósł brwi, a potem dotknął swoich uszu. - Bekon? Kolejny przeciągły, pełen bólu skowyt dobiegł spod łóżka. Teleri skrzywiła się. - Tego właśnie słowa - potwierdziła. Roger obejrzał się. Zobaczył tylko parę przerażonych, wpatrzonych w niego oczu. Wydało mu się dziwne, że takie pulchne zwierzątko może wydawać z siebie tak przeraźliwe dźwięki. Najwidoczniej mogło. - Nie zwracaj na niego uwagi. Wkrótce się uspokoi. -Teleri nachyliła się ku niemu i dodała szeptem, jak gdyby prosię naprawdę mogło zrozumieć to, co mówi: - Tylko staraj się nie używać więcej tego słowa. - Na Boga, nie! Chyba że będę chciał kogoś ogłuszyć. - Jeśli lubisz grzyby - mówiła dalej, jak gdyby nie zdarzyło się nic niezwykłego - moglibyśmy razem je zbierać. We dwoje znajdziemy znacznie więcej. Skinął tylko głową. Wolał nic nie mówić, żeby nie powiedzieć czegoś, po czym znów będzie się czuł głupio i niezręcznie. - Czy słyszałeś w nocy grzmoty? - Tak, była burza. - Więc będzie dużo grzybów w lesie. Grzmoty i grzyby? Czy ona uważa, że błyskawice spulchniają ziemię i grzyby mogą się łatwiej przebić na powierzchnię? Dobry Boże! A ja pomyślałem, że można sobie kpić z magicznych właściwości deszczówki. Wyjrzał przez okno; słońce rozpędziło już chmury, niebo lśniło błękitem. Odwrócił się w stronę Teleri i ostrożnie powiedział: ~ Nie znam się na grzybach. Będziesz musiała mi pokazać, które mam zbierać. - Nauczę cię, Angliku - odparła z uśmiechem. Napięcie widoczne na jej twarzy zniknęło bez śladu. - Weź swoją kulę i chodźmy. Minęła już prawie połowa dnia. Połowa dnia? Do licha, przecież to ledwie świt. Roger przezornie nic nie powiedział, tylko podążył za Teleri przez podwórze. Gdy byli na mostku, dopędził ich prosiak i spokojnie podreptał za nimi. W milczeniu szli przez łąkę. Teleri z koszykiem na ramieniu szła obok Rogera. Spojrzał na nią i uświadomił sobie, że jest piękna, ale jakąś dziwną, dziką urodą. Znał wiele pięknych kobiet, kobiet o śnieżnobiałej cerze, kunsztownie ułożonej fryzurze, obwieszonych biżuterią i ubranych w stroje o barwach harmonizujących z ich cerą, kolorem oczu i włosów. Cera tej kobiety miała złocisty odcień, a włosy były swobodnie rozpuszczone. Dostrzegł w niej natomiast całkiem inny rodzaj urody, mającej w sobie coś prymitywnego, niekontrolowanego. W jej sposobie poruszania się można było wyczuć niewinność, naturalny wdzięk i żywotność, która miała swoje źródło gdzieś w głębi jej istoty. Bywały takie momenty, gdy chwytał jej spojrzenie lub gdy się uśmiechała, kiedy odnosił wrażenie, że wiąże go z nią jakaś potężna, niezrozumiała siła... jak gdyby jakaś część jej istoty była również jego częścią, o której istnieniu do tej pory nie wiedział. Przyglądał się jej uważnie. Zazwyczaj chodziła szybko, ale teraz zwolniła, żeby mógł dotrzymać jej kroku, chociaż ostatnio chodzenie o kuli sprawiało mu znacznie mniej kłopotów i być może mógłby już obejść się bez podpórki. Szła tuż obok niego, ani go nie wyprzedzała, ani nie pozostawała w tyle. Uśmiechnął się, gdy zauważył, że dostosowując krok do jego kroku, Teleri lekko, prawie niezauważalnie, utyka. Zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. 154 Przed sobą miał barwną ścianę lasu, zielone drzewa iglaste, czerwone i złote jesienne liście, które opadały na ścieżkę, biorącą początek na skraju łąki i prowadzącą dalej pomiędzy gęsto rosnące drzewa. W ciągu ostatnich paru dni oznaki lata zniknęły już niemal całkowicie. Gdy się tak rozglądał, z zadziwiającą jasnością przyszła mu do głowy myśl, że skoro w tak krótkim czasie otaczający go świat zmienił się tak bardzo - lato ustąpiło miejsca jesieni - to nie ma w tym nic zaskakującego, że i jego życie zmieniło się równie szybko. Znalazł się w dziwnym, obcym miejscu, ale czuł się tu dobrze w towarzystwie kobiety, której właściwie wcale nie znał. Czy istotnie nie znał? Wydało mu się, że zna ją lepiej niż siebie. Nagle zobaczył świat, jakiego dotąd nie widział. Wiele drobnych szczegółów, których nigdy wcześniej nie dostrzegał. Kolor liści i nieba, szelest deszczu, szum wiatru i sposób, w jaki poruszała się ta młoda kobieta. Tak, stał się kimś innym. Zmienił się jego umysł, spojrzenie. Zdawało mu się, że patrzy teraz na świat oczami innego człowieka. Zastanawiał się tylko, czy życie naprawdę może być tak proste. 21 Na skraju lasu Teleri przykucnęła obok kępy pożółkłych traw, na których lśniły w słońcu kropelki wody. Postawiła koszyk i oparła dłonie na kolanach. Rozglądała się w skupieniu, dopóki nie dostrzegła białego punktu pomiędzy trawami. - Zobacz - zwróciła się do Rogera i delikatnie rozchyliła dłonią trawy, pod którymi kryła się gromadka niewielkich białych grzybów o okrągłych kapeluszach przypominających miniaturowe tarcze księżyca. Grzyby sprawiały wrażenie, jakby dopiero co wychynęły spod powierzchni ziemi. Roger oparł kulę o drzewo i przykucnął obok Teleri, tak blisko, że ich ramiona się zetknęły. Czuła ciepło jego ciała. Zauważyła, że całym ciężarem opiera się na zdrowej nodze. Podczas gdy on przyglądał się grzybom, ona nie mogła oderwać wzroku od jego nóg. Pod cienką tkaniną spodni dostrzegła wyraźne mięśnie ud. To były mocne, muskularne nogi wojownika. Podobne mięśnie i ścięgna widziała u swojego konia. Teraz już się nie dziwiła, że Anglik potrafił tak szybko i bez wysiłku ją podnieść i zarzucić sobie na ramię. - No i co teraz? - zapytał. Uniosła głowę i zarumieniła się. Potem skoncentrowała uwagę na odnalezionych przed chwilą grzybach. - Musisz uchwycić grzyba za nóżkę. O, w ten sposób. Widzisz? Potem ostrożnie unieść. - Przerwała, a po chwili dodała: - Znalazłam kiedyś w lesie jasnoniebieskie jajeczko, które w czasie burzy wypadło z gniazda jakiegoś małego ptaszka, ale nie stłukło się, chociaż jest bardzo delikatne, ma cieniutką skorupkę, Dziwiłam się, że nie pękła. Ostrożnie włożyłam jajeczko do gniazda. - Roześmiała się i spojrzała na Rogera. - Pamiętam, że starałam się nawet przy tym nie oddychać. Zrywając te grzyby, musisz myśleć o czymś delikatnym i kruchym. Jak sądzisz, Angliku, czego należy dotykać z największą delikatnością? - Kobiety - odpowiedział bez zastanowienia. Na sekundę wstrzymała oddech i szybko odwróciła od niego wzrok. - Z tymi białymi grzybkami musisz się obchodzić ostrożnie, gdyż są bardzo kruche, ale w smaku są tak znakomite jak żadne inne. - Zerwała jednego grzyba i spojrzała na swego towarzysza. - Teraz ty spróbuj. Spełnił polecenie, ale efekt pozostawiał sporo do życzenia. Jego dłonie były duże, a nóżki grzybków krótkie i deli- katne. - Nie, nie w ten sposób. Spróbuj inaczej. - Wzięła dłoń Rogera i ułożyła palce w odpowiedni sposób. Był tak blisko niej, że czuła jego oddech na policzku i ciepło ciała. Ich dłonie stykały się. Pod palcami wyczuwała stwardnienia na dłoni Anglika, pochodzące zapewne od miecza i twardej skóry wodzy. Gdy uniosła głowę, dostrzegła, że wpatruje się w jej usta. - Chcesz mnie pocałować - szepnęła. - Tak, chcę cię pocałować - odparł, lecz nie poruszył się. Czekała, ale niezbyt długo. Uklękła i znalazła się jeszcze bliżej niego. Klęczała pomiędzy jego kolanami. Ciągle trzymając Rogera za rękę, objęła go za szyję i przyciągnęła jego głowę ku sobie. W momencie, gdy ich wargi się zetknęły, zamknęła oczy i z cichym westchnieniem rozchyliła usta. Odwzajemnił jej pocałunek - dotknięcie jego ust było delikatne i czułe. Nie wykorzystywał swojej przewagi, chociaż mógł to przecież zrobić. Całował ją tak delikatnie, jak gdyby dotykał tego ptasiego jajeczka, o którym mówiła. Otworzyła oczy. Zobaczyła, że na nią patrzy. Jego spojrzenie było pełne napięcia, twarde, ale pocałunek, ten cudowny, gorący pocałunek, był nadzwyczaj delikatny i czuły. Nie rozumiała, skąd bierze się ta różnica, skąd bierze się w jego oczach to napięcie i podniecenie. Nie wiedziała, ja k to nazwać, chociaż sama czuła magiczny prąd płynący w jej żyłach. Pożądanie? Namiętność? Pragnienie mocne aż do bólu? Tańczące wróżki? - Teleri — wyszeptał. Jego gorący oddech musnął jej policzek, ucho i poruszył opadające na twarz pasmo włosów. Usta Rogera dotknęły jej policzka, potem powiek. - Lubię twoje pocałunki, Angliku. Powiedział coś, czego nie dosłyszała. Jego dłoń powędrowała ku jej plecom, talii, biodrom. Zarzuciła mu ramiona na szyję i ich ciała przywarły do siebie. Przycisnął ją mocno i nieco uniósł. Ich ciała ocierały się o siebie w powolnym rytmie. Jego pocałunki stały się bardziej natarczywe. Teleri odczuwała niezwykłe podniecenie. Było jej tak dobrze, że niemal krzyknęła, kiedy cofnął język i tylko wargami dotykał jej ust. 158 Pocałował ją w czubek nosa i odsunął od siebie. Zaskoczyło ją to, że tak nagle przerwał cudowną pieszczotę. Pragnęła jeszcze jego pocałunków, jednak duma nie pozwoliła o nie prosić. Nie odezwali się ani słowem, tylko wpatrzeni w siebie oddychali przyspieszonym rytmem. Wreszcie Teleri oderwała wzrok od Rogera i spojrzała na swoją rękę. Rozchyliła palce zaciśniętej pięści i skrzywiła się. Na dłoni leżały pokruszone resztki pięknego grzyba. Kiedy się okazało, że on również zgniótł grzyba, którego miał delikatnie zerwać, oboje wybuchnęli śmiechem. - Bardzo kruchy - powiedział. - Kruchy - zgodziła się. - Zmarnowaliśmy znakomity posiłek. - Och, znajdziemy inne. - Tak mówisz, Angliku, jakbyś coś o tym wiedział. - Wiem bardzo wiele - odparł. Z jego spojrzenia nie trudno było się domyślić, że nie miał na myśli grzybów. Jego wiedza o tym, co pojawiło się pomiędzy nimi, przerażała ją, ale równocześnie sama pragnęła ją posiąść. Niewiele wiedziała o tym, co dzieje się pomiędzy kobietą i mężczyzną, lecz chciała poznać tę prawdę i to przy pomocy tego Anglika o imieniu Roger. Po chwili Anglik rozejrzał się i zauważył, że obok, w trawie, rośnie inny - żółty - grzyb. Zerwał go i pokazał Teleri. - Co to za grzyb? Czy nie jest przypadkiem trujący? -zapytał. - To jest kurka. Są grzyby bardzo do niej podobne, które rzeczywiście są trujące, ale ten jest jadalny. - A ten brązowy? - To olszówka. - A ten? - Gąska. - Wszystkie możemy jeść? Skinąła głową. - W takim razie potrafię nazbierać mnóstwo grzybów. - Czy to ma być wyzwanie, Angliku? - zapytała, opierając dłonie na biodrach. - A dlaczego by nie? - Mówimy oczywiście o grzybach, prawda? Nie odpowiedział, ale uśmiechnął się zagadkowo. Po chwili zerwał piękną olszówkę ukrytą w trawie. Wrzucił ją do pustego koszyka i zawołał z triumfującą miną: -Jeden! - Dwa. - Teleri zerwała następnego grzyba, potem rozsunęła trawy i znalazła dwie kolejne olszówki. - Trzy i cztery. - Pięć i sześć - powiedział, zrywając grzyby, które znalazły się w zasięgu jego długich ramion. Teleri na kolanach przesunęła się nieco dalej. - Siedem, osiem i dziewięć. - Dziesięć! Jedenaście! - zawołał. - Dwanaście, trzynaście, czternaście i... piętnaście! - Roześmiała się. Coraz szybciej, na kolanach, pełzali pomiędzy drzewami i wrzucali grzyby do koszyka. Zbieranie grzybów przekształciło się w szaleńczy wyścig. - Dwadzieścia pięć! - zawołała triumfująco. Do koszyka trafiło kolejnych pięć grzybów zerwanych przez Rogera. - Dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści! Koszyk był już na tyle daleko, że Teleri zaczęła gromadzić grzyby w podwiniętej spódnicy. W pośpiechu pełzała to w jedną, to w drugą stronę, nie troszcząc się o to, że łamie grzybom nóżki 160 i kruszy kapelusze. Koniecznie chciała zwyciężyć w tej rywalizacji. Zerknęła w stronę Rogera i spostrzegła, że też znalazł się daleko od koszyka i trzyma w dłoniach wysoką stertę zebranych grzybów. Napotkała jego wzrok i dostrzegła w nim wyzwanie. - Wyścig - podwiedział z taką pewnością siebie, że nie mogła tego zignorować. Zauważyła, że próbuje wzrokiem ocenić odległość dzielącą go od koszyka. - Proszę bardzo. - Skinęła głową. Nie dam się pokonać żadnemu Anglikowi, pomyślała. - Na kolanach? - zapytał. - Na kolanach - zgodziła się i ruszyła w stronę koszyka. Po chwili ruszył i on, trzymając w rękach zebrane grzyby. Zauważyła, że porusza się sprawniej niż ona, nie kołysze się przy każdym kroku. Okazało się nagle, że jest bliżej kosza, zapewne dlatego, że ubrany był w spodnie, a nie w hamującą ruchy spódnicę. - Tobie jest łatwiej, nie masz na sobie spódnicy! - zawołała. - Ale za to muszę trzymać grzyby w rękach - odpowiedział i zatrzymał się, żeby podnieść kilka olszówek, które upadły na ziemię. Teleri skorzystała z okazji, przyśpieszyła i po chwili z triumfalnym okrzykiem wysypała swoje grzyby do koszyka. Prawdę mówiąc, wrzucili grzyby równocześnie. Roześmiali się i położyli na wznak na trawie z szeroko rozrzuconymi ramionami. Roger po chwili uniósł głowę i powiedział: - Wygrałem. - To ja wygrałam. - Ja wygrałem - upierał się. - No dobrze, Angliku, poddaję się. - Westchnęła i nadal leżąc, patrzyła w niebo. - Przegrałam. 161 - No tak. Sprytny zawodnik przyznaje się jednak do klęski. Teleri roześmiała się. Potem leżała przez chwilę nieruchomo z zamkniętymi oczami. Zamyśliła się. Nagle usiadła tak gwałtownie, że gwiazdy zamigotały jej w oczach. -Twój głos! - zawołała. Spojrzał na nią zdumiony. - Co z moim głosem? - Nie mówisz już szeptem. Twój głos jest czysty, Angliku. Nie ma już w nim tego chrypienia, chrobotania - wyjaśniła. Roger usiadł i z poważną miną dotknął swojej szyi. - Początkowo nie zwróciłam na to uwagi - mówiła dalej Teleri - ale teraz uświadomiłam sobie, że kiedy wykrzykiwałeś liczby, twój głos stał się czysty. - Uniosła głowę i wyprostowała się. - Może w przyszłości nie będziesz się ze mnie naśmiewał, kiedy każę ci pić deszczówkę. Milczał. Siedział nieruchomo z zamkniętymi oczami. Uśmiech zniknął z twarzy Teleri. Patrzyła na Anglika, starając się zrozumieć uczucia, nad którymi niewątpliwie próbował zapanować. - Zapewne przypuszczałeś, że już nigdy nie odzyskasz głosu - powiedziała cicho, a kiedy nadal milczał, dodała: Jak na człowieka, który odzyskał utracony głos, jesteś bardzo spokojny. Milczał nadał. Widocznie zmagał się ze sobą. Czekała przez dłuższą chwilę. - Gdybym ja straciła głos, a potem go odzyskała, śpiewałabym i krzyczała wniebogłosy. Siedział z takim wyrazem twarzy, jaki widziała u niego wtedy, gdy po chorobie po raz pierwszy odzyskał przytomność, kiedy gardło miał opuchnięte, a na szyi krwawiący ślad po linie. - Na twoim miejscu, Angliku, płakałabym. Nie bałabym się ujawnić tego, co czuję. 162 - Ty jesteś kobietą - powiedział, nie patrząc na nią. - I co z tego? Czy to znaczy, że skoro jestem kobietą, to mogę być słabą beksą? Mogę płakać, szlochać i nikt nie uzna mnie z tego powodu za tchórza? Obrażasz mnie. - To nic nowego, Teleri. Często, kiedy coś powiem, czujesz się urażona - zauważył i roześmiał się. Uważnie wpatrywała się w jego twarz, próbując odgadnąć, co Anglik czuje. Nie dostrzegła skrywanego bólu, nie dostrzegła łez, ale była pewna, że mocno coś przeżywa i wiele wysiłku kosztuje go staranie, by nie pokazać tego o sobie. Cokolwiek to było - radość, ulga, ból - minęło równie szybko, jak się pojawiło. Teraz wydawał się już spokojny. - Cieszę się, że wrócił ci głos, chociaż często korzystasz z niego, żeby mówić od rzeczy. Myślę, że problem kryje się w twojej głowie, a nie w gardle. Roger podparł się rękami i spojrzał na nią. - Czy ty zawsze mówisz to, co myślisz? - Nie, myślę znacznie więcej, niż mówię - odparła. Roześmiał się, a potem głęboko odetchnął. Nie była pewna, czy oznacza to, że całkiem się uspokoił, ale cieszyła się, że poprawił mu się nastrój i że zdołała go rozweselić. Zapadła cisza. Położyli się znów na wilgotnej trawie i patrzyli w niebo. Promienie jesiennego słońca przedzierały się przez nieruchome korony wysokich drzew. W gałęziach ćwierkały ptaki, klucz dzikich gęsi przeciął niebo. Ich głosy przypominały dźwięki trąb królewskiego herolda. - Powiedz, o czym myślisz? - odezwał się Roger. - Myślałam o tym, że lubię odgłosy lasu. Lubię, kiedy niebo jest takie jak dzisiaj. Bardziej niebieskie niż chabry. Patrzyłam w górę i myślałam o księżycu. - Wskazała ręką niewyraźny zarys tarczy księżyca widoczny na zachodnim nieboskłonie. Teraz z nocy na noc staje się większy. Zamyśliła się na chwilę, potem założyła ręce pod głowę i patrzyła w niebo. - W czasie dnia możesz ukryć się przed gwiazdami, ale nie możesz ukryć się przed księżycem. Jest tak uparty, że często wisi na niebieskim niebie, nie przejmując się, że słońce już wzeszło. Chociaż nie jest tak jasny jak nocą, to jednak patrzy na nas, jak gdyby chciał powiedzieć: „Widzę cię. Nie możesz się ukryć". A czy wiesz, dlaczego tak jest? - zapytała, patrząc na Rogera. Uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową. - Nie możesz się przed nim ukryć, bo księżyc patrzy okiem Boga. Przyjrzyj mu się uważnie, kiedy jest w pełni, to zobaczysz na nim twarz Boga. Wskazała ręką niebo i mówiła dalej: - Spójrz tam. Jest widno i widać tylko połowę twarzy. Ale ona tam jest. Skierowana ku nam. - Westchnęła. - Jest to jeden z najpiękniejszych widoków, które można zobaczyć. Zamilkła i patrzyła na księżyc, ledwie widoczny pomiędzy gałęziami drzew. Roger nie patrzył w niebo. Patrzył na Teleri, w zamyśleniu, z dziwnym wyrazem twarzy. - Tak. Czegoś tak pięknego nigdy nie widziałem - powie dział. Zrozumiała, że Anglik nie mówi o księżycu. 22 Zamek w Leeds, Kent, Anglia Król Anglii, Edward I, był mężczyzną wysokim, postawnym; jego aparycja doskonale harmonizowała z tytułem, który nosił. Po ostatniej myśliwskiej wyprawie twarz miał opaloną, a jego jasne włosy lśniły w promieniach słońca przedzierających się przez bursztynowego koloru szybę w owalnym oknie komnaty. - Wiadomość, którą przekazujecie, wydaje mi się zadziwiająca. Mówicie, że sir Robert zaginął gdzieś w Brecon, i twierdzicie, że kryje się za tym sir Tobin de Clare, syn lorda Gloucester? Edward stał oparty o długi, bogato rzeźbiony dębowy stół. Skrzyżował nogi w kostkach. Jego swobodna postawa wskazywała, że jest odprężony i w dobrym nastroju. - To są poważne oskarżenia - powiedział, patrząc w oczy mężczyzn klęczących przed nim i wpatrujących się w niego z szacunkiem. Lewe oko Edwarda lekko zezowało, co było rodzinną cechą Plantagenetów, szczególnie wyraźną u jego ojca. W przypadku Edwarda nikt nie uznałby tego za wadę czy przejaw słabości. Ten czterdziestojednoletnim mężczyzna miał umysł równie sprawny jak młodzieńczo wysmukłe ciało. - Wyjaśnijcie mi, skąd te podejrzenia - rozkazał, dając gestem znak, by wstali. - Przede wszystkim sir Roger zniknął w Brecon, nie pozostawiając najmniejszego śladu - odezwał się Payn Godart, wysuwając się o krok do przodu. - Ruszył na koniu w pogoń za jakąś kobietą i nie wrócił. Czekaliśmy cały dzień i noc, a potem przeszukaliśmy okolicę. - I nie znaleźliście żadnego śladu? - Nie znaleźliśmy. - Payn przecząco potrząsnął głową. Ale de Clare poszukiwał go sam i o dzień dłużej niż wszyscy pozostali. Po powrocie nie wyjaśnił, co robił przez cały ten czas. Nie przystał na moją propozycję, żeby udać się do lorda Merricka po pomoc, chociaż wiedział, że do Glamorgan jest bliżej niż do Leeds. - Uważacie, że on miał powód, żeby zrobić coś złego sir Rogerowi? - Nie jest tajemnicą, że się nie lubili. No i jest jeszcze lady Elizabeth, siostra sir Tobina. - Wiemy wszyscy, co łączyło lady Elizabeth i FitzAlana, ale myślę, że groźniejszy od de Clare'a może być dla niego Hugh Bigod. -Najbardziej obciążający jest fakt, że de Clare zniknął stąd. podczas gdy my czekaliśmy na Waszą Wysokość. - Payn przerwał, a potem dodał: - Człowiek niewinny nie ukrywa ważnych informacji i nie wymyka się z zamku nocą. - Jakich informacji? - Mam na myśli to, że nie chciał udać się do Glamorgan, by uzyskać pomoc od lorda Merricka, który dotąd nie wie, co przydarzyło się jego przyjacielowi. Sir Robert jest mu bliski. - Tak jak i mnie - zauważył Edward. - Czy ktoś widział, jak de Clare wymyka się stąd? - Nie. Nikomu nie powiedział o swoim wyjeździe. Dopiero rano zorientowałem się, że go nie ma - odparł Payn Godart. - Czy w Brecon nie trafiliście na ślady wierzchowca sir Rogera? - De Clare twierdzi, że kończyły się one w rzece na północ od Puszczy Brecońskiej - wyjaśnił John Carteret, a potem z szacunkiem pochylił głowę. - Rozumiem. - Edward w zamyśleniu pocierał dłonią swą wydatną brodę. - Przez dwa dni przeszukiwaliśmy okolicę i pobliską wioskę, Bleddig, jeśli się nie mylę. - Payn Godart zwrócił się o potwierdzenie do swojego towarzysza, który stał za nim z hełmem w ręku. - Tak, ta wioska nazywa się Bleddig - potwierdził John Carteret. - Nikt go tam nie widział, Wasza Wysokość. Wiem, że wydaje się to niemożliwe, ale FitzAlan i jego koń po prostu zniknęli bez śladu. Edward zaczął spacerować po pokoju z rękami założonymi do tyłu. Stukanie jego szpiczstych butów z miękkiej skóry o płyty podłogi podkreślało zniecierpliwienie władcy. - Nikt nie zażądał okupu. Żadnych wiadomości o tym, że został złapany. - Król zatrzymał się nagle przed dwoma mężczyznami. - Ktoś powinien zawiadomić jego rodzinę. - Wysłałem już człowieka do Wells, wasza wysokość -powiedział Payn. - Czy któryś z nas nie powinien udać sie do Camrose? Należy powiadomić o wszystkim lorda Merricka. Edward skierował się ku bocznym drzwiom prowadzącym do prywatnych apartamentów. Otworzył je, a potem odwrócił się i powiedział: - Sam zawiadomię lorda Merricka. Po tych słowach król zniknął za drzwiami, pozostawiając rycerzy sir Rogera samych. Audiencja była skończona. Mniej więcej w tym samym czasie czarnowłosy mężczyzna jechał konno przez walijskie pogranicze. Jechał sam. Nie towarzyszył mu ani giermek, ani żaden sługa. Do obrony miał tylko miecz osadzony w ozdobionej srebrem pochwie wiszącej u jego boku. Przez przełęcz Mawr przekroczył Black Mountains i zatrzymał się nad brzegiem rzeki zasilanej wodą ze spływających z gór strumieni. Patrzył na igrające w nurcie rzeki łososie, na gęsi stojące w płytkich przybrzeżnych rozlewiskach. Zsiadł z konia i napełnił bukłak świeżą wodą. W zamyśleniu stał przez chwilę nieruchomo, patrząc w południowo-zachodnią stronę. Wskoczył wreszcie na siodło i ruszył doliną w dół. Jego rumak cwałował, zdawało się, bez wysiłku, przez zbocza łagodnych wzgórz, rozlegle wrzosowiska, na których tu i ówdzie pasły się stada owiec. Jeździec patrzył na unoszące się wysoko jastrzębie i pojedyncze drzewa uginające się w podmuchach wiatru. Kierował się w stronę Brecon. Roger i Teleri ze smakiem zjedli smaczną potrawę z zebranych grzybów i warzyw, ale kiedy Roger po posiłku położył się na swoim posłaniu, pomyślał, że Teleri najwyraźniej stara się oszczędnie korzystać ze skromnych zapasów żywności, które miała w swojej niewielkiej spiżarni i ogródku. Mimo to dzieliła się z nim. Uświadomił sobie, że sam nigdy nie zaznał głodu. Był jedynym synem bogatego barona, ze strony matki zaś potomkiem jednej z najstarszych i najbogatszych rodzin w kraju, a do tego przyjecielem księcia, który później został królem Anglii. Nawet w czasie bitew i oblężeń Roger zawsze należał do elity rycerzy. Im jedzenia nie brakowało. W trakcie wypraw krzyżowych, w czasie których żołnierzom często dokuczał głód, Roger zawsze walczył u boku Edwarda. Królowie nie głodują nawet na polu bitwy. 23 Następneg o popołudnia Roger wyszedł z chaty i zagłębił się w las. Wyprawa nie zajęła mu zbyt wiele czasu, a kiedy wracał ścieżką prowadzącą na polanę, pogwizdywał wesoło i rozglądał się, patrząc na żółte i pomarańczowe liście wirujące w podmuchach wiatru i szeleszczące mu pod stopami. Zatrzymał się w zaroślach po zachodniej stronie podwórza i obserwował Teleri, która wybiegła z chaty. Widział wiele kobiet. Niejeden raz podziwiał, jak poruszają się, spacerują, mówią. Ale kobiety, które znał, były pod wieloma względami podobne do siebie. Nawet Elizabeth byłaby nie do odróżnienia w tłumie innych kobiet na balu czy festynie. Jedyne, co by ją nieco wyróżniało, to ciemne włosy. Pewien był jednak, że Teleri rozpoznałby nawet na najbardziej zatłoczonej londyńskiej ulicy. Poznałby ją po sposobie poruszania się, bo wyglądała wtedy tak, jakby unosił ją wiatr. Jej drobne stopy poruszały się ze zwinnością leśnego zwierzęcia, a kiedy stała w miejscu, co nie zdarzało się często, przechylała głowę jak ptak albo łania nasłuchująca odgłosów zwiastujących niebezpieczeństwo, gotowa do natychmiastowej ucieczki. Teleri rozglądając się przeszła przed południową ścianą chaty, zatrzymała się w sąsiedztwie ogródka warzywnego, uniosła dłoń do ust i zawołała: - Prosiaczku! Prosiaczku! Czekała przez chwilę, potem oparła ręce na biodrach i uważnie rozglądała się po podwórzu. Była najwyraźniej zaniepokojona nieobecnością pulchnego ulubieńca, którego traktowała tak, jak królowa swego pokojowego pieska. Roger też zaczął się rozglądać, ale nigdzie nie dostrzegł prosiaka. - Co za dzień! Wszyscy się gdzieś zapodzieli - mruknęła Teleri. Przebiegła przez podwórze i zatrzymała się na brzegu strumienia, gdzie kilka dzikich kaczek kwakało głośno i trzepotało skrzydłami. - Prosiaczku! - zawołała i klasnęła w dłonie. - Wracaj zaraz! Prosiak nie pojawił się. Nie słychać też było chrząkania i pokwikiwania. Stała przez chwilę, dotykając palcami warg. Westchnęła, zwróciła twarz ku słońcu i rozłożyła szeroko ramiona. Potem zaczęła powoli wirować. Szybciej, coraz szybciej. Włosy również wirowały wokół jej głowy, a spódnica przybrała kształt odwróconego kielicha. Po chwili Teleri zaczęła śpiewać: Słoneczko gorące, świecące z daleka Pomóż mi, proszę, nie mogę już czekać. Kręcę się w koło. Wskaż właściwą drogę, Coś mi zginęło i znaleźć nie mogę. Nagle stało się coś dziwnego. Słońce zdawało się świecić jaśniej, coraz jaśniej, jak w czasie bitwy, kiedy jego promienie odbijają się od lśniących hełmów rycerzy. Blask słońca oślepił Rogera. Spróbował cofnąć się w cień, ale odniósł wrażenie, że słońce cały czas świeci dokładnie nad jego głową. Zdawało mu się, że nawet gdyby znalazł się daleko stąd, w Londynie, słońce wędrowałoby wraz z nim. Czując na głowie i ramionach jego gorące promienie, zaczął się pocić jak w letnie południe w Wells. Łzy przesłaniały mu oczy. Zamrugał, ale nadal nic nie widział. Uniósł rękę i zasłonił dłonią oczy. Teleri stała teraz nieruchomo w miejscu, w którym przed chwilą wirowała, i wpatrywała się w kępę krzewów po przeciwległej stronie łąki. Tam słońce świeciło równie jasno, podobnie jak nad głową Rogera. Gdy przetarł oczy, do- strzegł, że z zarośli wypada prosiak z ryjkiem przy ziemi, posapując i chrząkając podbiega do Teleri i układa się u jej stóp. Skarciła surowo prosiaka, ale nawet z daleka Roger zauważył, że nie jest na niego zła, tylko zatroskana. Uklękła przy nim. podrapała go za uchem i roześmiała się, gdy pupil przewrócił się na grzbiet i wyciągnął nogi w górę. Roger z przyjemnością słuchał jej śmiechu. Brzmiała w nim radość i swoboda. W ten sposób w dzieciństwie potrafiły śmiać się jego siostry, ale od tej pory minęło wiele lat. Kobiety na dworze nie śmiały się bez powodu. Teleri wstała, spojrzała w jego stronę i znieruchomiała. Najwyraźniej dostrzegła otaczającą go jasność. Zmarszczyła czoło. - Anglik? - Tak. - A więc jesteś - powiedziała tonem świadczącym o tym, że doznała ulgi. Roger z zadowoleniem pomyślał, że widocznie się o niego niepokoiła. Ruszył w jej stronę i niezwykła jasność zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Spojrzał w niebo; zauważył, że słońce przysłoniła niewielka chmura. Oto logiczne wyjaśnienie tych zmian oświetlenia, pomyślał. Tak. Zupełnie wystarczające. - Zastanawiałam się, gdzie mogłeś pójść - powiedziała. Roger przedzierał się przez niskie kolczaste krzewy jeżyn. Kolce zahaczały o jego spodnie, drapały go w łydki, zaczepiały o zdobycz, którą niósł w ręce - upolowanego w lesie królika. Wreszcie znalazł się poza osłoną zarośli i wyszedł na skraj polany. Teleri stała bez ruchu. Wbiła wzrok w martwego królika bezwładnie zwisającego z ręki Rogera. Z jej ust wydobył się dźwięk przypominający krzyk ranionego człowieka. Na jej twarzy malowała się groza. - Co ty zrobiłeś! - powiedziała tak cicho, że musiał domyślić się jej słów. - Przyniosłem dla nas jedzenie. - Podniósł wyżej królika, podarunek na ich wspólny stół, którym choć w części chciał wyrównać swój dług w stosunku do Teleri. - Nic więcej nie udało mi się złowić, ale ten królik powinien wystarczyć na świetną kolację dzisiaj wieczór i gulasz na jutro. - Zabiłeś go. - Dla ciebie - powiedział, pokazując jej królika. Dumny był, że tak niewiele czasu zajęło mu polowanie, chociaż okazało się to nie takie znów proste bez użycia broni. - Dla mnie? - Zastygła, patrząc na niego z otwartymi ustami. - Do jedzenia? - Tak. Jej oczy napełniły się łzami. Zakryła dłonią usta, tak jak robią to kobiety, gdy zobaczą coś, co przyprawia je o mdłości. Miał przecież siostry, wiedział, jak reagują na coś, co wydaje im się straszne. Zrozumiał, że dzieje się coś złego. 172 Teleri opuściła ręce. Łzy płynęły jej po policzkach. - Czy nie dawałam ci dość jedzenia? - Chciałem zdobyć dla nas trochę pożywienia. Myślałem, że w ten sposób odwdzięczę ci się za to, co dla mnie zrobiłaś. - I zabiłeś królika. Stworzenie, które jest sto razy mniejsze od ciebie. - Przyniosłem mięso. Teleri płakała, a on stał bez ruchu. Czuł się jak wiejski półgłówek. - Zabiłeś królika dla mnie? Jak mogłeś zrobić coś takiego? - Nie wiedziałem. Myślałem, że to dobry pomysł. Ludzie żywią się mięsem. - Ale ja nie. Czy widziałeś, żebym kiedykolwiek przyrządzała mięso na nasze posiłki? Sądził, że ona nie potrafi upolować żadnego zwierzęcia i dlatego jadają tylko warzywa i grzyby. Uważał, że zrobi jej miłą niespodziankę, przynosząc królika, którego mięso jest smaczne i pożywne. - Czy nie rozumiesz, że ja nie chcę czegoś takiego? Czy nie widzisz, jaka jestem? Jak to możliwe, że mieszkasz tu od wielu dni i nie widzisz, że nigdy nie zabiłabym żadnego stworzenia? Roger spojrzał na trzymanego w ręku królika. Nie wiedział, czy powinien go upiec, czy odprawić nad nim żałobne nabożeństwo. - Zupełnie nie zwracasz uwagi na to, co masz przed oczami. Nie zauważyłeś tego, co we mnie jest najważniejsze. Nigdy nie potrafiłabym zjeść tego nieszczęsnego martwego zwierzątka. Nigdy. - Spojrzała Anglikowi w oczy, a potem grzbietem dłoni otarła łzy płynące po policzkach. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Stał ze spuszczoną głową, skruszony jak ktoś, kto przed chwilą kopnął kotka. Teleri płakała. Szloch wstrząsał jej ramionami. - Teleri, ludzie jadają mięso. To nie jest grzech. - Rozumiem, że pewni ludzie zabijają zwierzęta, żeby zdobyć pożywienie. Jednak tutaj, gdzie mieszkam, gdzie upra- wiam kapustę i rzepę, cebulę i marchew, gdzie jest tyle słodkich jagód, a po deszczu wyrastają grzyby, mam więcej pożywienia, niż potrzebuję. Nie chcę jeść mięsa. Zwierzęta są moimi przyjaciółmi. Jedynymi przyjaciółmi. - Głos jej się załamał. - One są wszystkim, co mam. Roger pomyślał o posiłkach, które spożywali: o potrawce z warzyw i grzybów, jagodach, jajkach dzikich gęsi, zupach z jarzyn i owoców. Istotnie, nie jedli mięsa, ale dopiero teraz to zauważył. Spojrzała na niego poważnie. - Nie mogłabym nigdy zjeść niczego, co ma oczy. - Odwróciła się i pobiegła do chaty. Prosiak podreptał za nią. Roger siedział w pobliżu strumienia, plecami oparty o pień drzewa, którego rozłożyste konary sięgały aż nad dach chaty, i z ponurą miną wpatrywał się w płonące przed nim niewielkie ognisko. Teleri ani razu nie pokazała się przed chatą. Nad ogniskiem, zawieszony na dwóch dębowych gałązkach, piekł się królik. Roger co pewien czas odwracał mięso, ale przeważnie tkwił nieruchomo z rękami opartymi na kolanach, nie zwracając uwagi na krążące wokół niego komary. Chłodne wieczorne powietrze nasycał zapach pieczonego mięsa. Panowała cisza przerywana tylko trzaskaniem ognia i skwierczeniem kropli tłuszczu spadających z pieczeni na żar ogniska. Roger wziął kij, postukał nim w płonące bierwiona. Po raz kolejny zadał sobie pytanie: jak to się stało, że popełnił taki fatalny błąd? Jak mógł się tak pomylić? W ciszy słyszał jej słowa, gdy oskarżyła go o to, że nie 174 próbował zrozumieć jej uczuć. A przecież to taka dobra i miła kobieta, której jedynymi przyjaciółmi są okaleczone zwierzęta, kobieta, która uratowała mu życie. Po raz pierwszy poważnie pomyślał o życiu, które Teleri tu wiedzie. Zastanawiał się, jak może czuć się człowiek tak kompletnie pozbawiony towarzystwa innych ludzi. Pochodził z licznej rodziny, w której samotność była czymś rzadkim, a chwile odosobnienia trakowano jak cenny skarb. Ona żyje inaczej. Całe jej życie upływa w samotności, odosobnieniu, pustce. Nie mógł nie wyczuć odrobiny bólu w stwierdzeniu Teleri, że tylko zwierzęta są jej przyjaciółmi. Zdjął upieczonego królika z zaimprowizowanego rożna i oderwał kawałek mięsa. Podniósł go do ust i znieruchomiał. Długo patrzył na trzymany w ręku kawałek mięsa, wreszcie mruknął do siebie: - Zjedz to, głupcze! Zjedz! Ale nie mógł włożyć do ust ani kęsa. Cały czas miał przed oczami aksamitny czarny nosek i dwoje dużych brązowych oczu, długie zakręcone wąsy i długie uszy. Nie, nie mógł jeść, gdyż cały czas to widział. Rzucił mięso na rozżarzone bierwiona. Trysnęły iskry, jak gdyby dopiero teraz resztki życia uchodziły z upolowanego zwierzęcia. Nocą zrobiło się chłodno i zerwał się wiatr. Wkrótce wiał już tak mocno, że drzewa pochylały się nisko, a połamane gałęzie z trzaskiem spadały na ziemię. Ten nagły, nieoczekiwany wiatr przyniósł ze sobą przenikliwy chłód, mogący zmrozić człowieka aż do kości. Okiennica z hukiem uderzyła o ścianę chaty i Teleri usiadła na łóżku, zdezorientowana i przerażona, wyrwana nagle z głębokiego snu. Drżała z zimna. Szybko zeskoczyła z łóżka i rozejrzała się po izbie. Ogień w palenisku wygasł. Posłanie w rogu izby było puste; leżał na nim koc zwinięty tak samo jak rankiem po- przedniego dnia. - Roger? Odpowiedziała jej cisza. Nie było go tu. Przebiegła przez izbę, otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz. Zimny, porywisty wiatr miotał połamanymi gałęziami drzew z taką łatwością, jak żongler podrzuca drewniane pałeczki. - Roger! Trzymając się blisko ściany chaty, wyszła za róg. Oczy łzawiły jej od wiatru. Przetarła je ręką i rozejrzała się. Anglika nigdzie nie było. Czyżby ją opuścił? Miał okazję zabrać konia, tak jak zdarzyło się to już wcześniej. Pobiegła w stronę mostka i zagwizdała na konia, ale wiatr stłumił dźwięk. Spróbowała jeszcze raz i teraz przenikliwy świst porwany wiatrem poniósł się daleko w stronę łąki. Po chwili koń przygalopował do niej. - A więc nie zabrał cię - powiedziała z ulgą. Sokół, zaczepiony dziobem i pazurami, wisiał na grzywie konia, ale zaraz wygramolił się na jego łeb i zaskrzeczał głośno, jak zawsze, kiedy chciał zwrócić na siebie uwagę. - Widzę cię, Sokole. Widzę cię. Chodźcie teraz obaj do domu. - Pogładziła konia po pysku i podprowadziła go w stronę wejścia. W czasie chłodów zwierzęta pomagały ogrzać wnętrze chaty. Wpuściła zwierzęta do izby i znów pobiegła za róg chaty w poszukiwaniu Anglika. Było ciemno, ale w pewnym momencie spoza chmur wyjrzał księżyc i czerń nocy zamieniła się w szarość. Teleri rozejrzała się po podwórzu, potem znów pobiegła w stronę mostku i wtedy właśnie go zobaczyła - leżał bezwładnie pod rozłożystym drzewem smaganym silnymi porywami wiatru. 24 Poczuł, że ktoś nim potrząsa. Powoli budził się z głębokiego snu. - Roger! Było mu zimno, bardzo zimno. Palił przecież ognisko, ale wygasło. Pomyślał, że powinien je znów rozpalić, jednak nie mógł otworzyć oczu. Nie był w stanie unieść ręki, poruszyć się. -Roger! Wstań! - Dlaczego na mnie krzyczysz? - mruknął. - Nie zjadłem tego królika. Znieruchomiała na moment. - Angliku! - Wybacz - szepnął, potem westchnął ciężko. - Naprawdę, bardzo mi przykro. - Angliku! - Uchwyciła go za ramiona i potrząsnęła mocno. - Już nie śpię. - Wstawaj! - Nie - powiedział. Zaschło mu w ustach. Miał wrażenie, że spierzchnięte wargi pękają przy każdym oddechu, który wiatr wciskał mu w gardło. - Nie mogę. - Otwórz oczy, Angliku. - Nie mogę. - Chodź. Jest mróz. Musisz otworzyć oczy i pójść do chaty. Chciał znów zasnąć. Kiedy spał, nie było mu zimno. Uszczypnęła go mocno. -Auu! Co robisz, kobieto? - Świetnie. Otworzyłeś oczy. - Uszczypnęłaś mnie. - Dobrze, że jeszcze to poczułeś. To znaczy, że nie zamarzłeś. Nie mam zamiaru zamarznąć tu razem z tobą tylko dlatego, że jesteś zbyt leniwy, by się poruszyć. Usiadł, szczękając zębami. Wargi mu drżały. Ramiona także. - Zimno - powiedział i rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem, jak człowiek wyrwany z koszmarnego snu. Było ciemno. Na niebie wisiał księżyc, biały i zimny niby śnieżna kula. Gwiazdy lśniły jak okruchy lodu na czarnym niebie. Wiatr wył jak stado wilków. Roger czuł na ciele jego lodowate dotknięcie. Spojrzał na Teleri i powiedział, z trudem opanowując drżenie warg: - Myślałem, że mówisz do kogoś innego. -Wstań! - Stała obok niego i potrząsała go za ramię. Wyciągnął ręce, oparł je o ziemię, ukląkł, potem z wysiłkiem wstał, ale ledwie mógł utrzymać się na nogach. Zupełnie stracił czucie w stopach. Miał wrażenie, że nie ma na nich skóry ani mięśni. Znał te objawy: brak orientacji, senność, otępienie. Ona miała rację. Był bliski zamarznięcia. Teleri złapała go za ręce i pociągnęła za sobą. Poruszał się z trudem, bolały go nogi, drżał. Przy każdym kroku cicho pojękiwał, nie zdając sobie z tego sprawy. Powietrze było tak zimne, że nie mógł głębiej odetchnąć. Ale szedł za nią. Ciągnęła go jak kukłę. Wepchnęła go wreszcie do chaty i zatrzasnęła drzwi, potem szybko podbiegła do okna, by zamknąć okiennice. Przez okna wpadały do izby lodowate podmuchy wiatru. Chciał jej pomóc, ale go powstrzymała. - Ja to zrobię - powiedziała i wsunęła mu w rękę koc. -Okręć się nim i czekaj obok paleniska. - Nie ma drewna na opał - stwierdził, patrząc na puste palenisko. - Mam dość drewna. Połóż się. Tam. Obok prosiaka. On pomoże ci się rozgrzać. Roger bez sprzeciwu spełnił polecenie, gdyż ledwie mógł utrzymać się na nogach. Położył się i owinął kocem. Ręce miał tak zesztywniałe, że okrycie stóp wymagało sporo czasu. Uświadomił sobie, że sam nie poradziłby sobie z rozpaleniem ognia. Teleri wrzuciła na palenisko naręcze suchego drewna, podłożyła pod bierwiona trochę chrustu i roznieciła ogień. Wkrótce pośrodku izby płonęło ognisko. - Wargi nadal masz sine - powiedziała, patrząc na Anglika z niepokojem. Milczał; czuł się fatalnie. Teleri podeszła do klatek ze swoimi kalekimi zwierzątkami. Wyjęła je, jedno po drugim, i ułożyła na sienniku. Roger był zaskoczony, że nie uciekają od niego. Chociaż kalekie, pozostały przecież dzikimi zwierzętami. Zdawało się jednak, że nie są tego świadome. Leżały spokojnie, skulone, i ogrzewały swoimi ciepłymi ciałami jego zimne plecy i nogi. Teleri stała przez chwilę nad nim, potem uklękła i wczołgała się na siennik pomiędzy niego a prosiaka. Ułożyła się na boku tak, że jej plecy i pośladki ciasno przylegały do ciała Rogera. Zdziwiło ją, że to miejce, którego dotykała pośladkami, wcale nie było zimne i odrętwiałe. Nagie stopy przysunęła do jego nóg. Nawet przez spodnie poczuł, że są lodowato zimne. - Ty też zmarzłaś - powiedział. - Nic mi nie będzie. - Dotknęła jego dłoni. - W razie potrzeby zawsze ogrzewamy się wzajemnie. Wierciła się jeszcze przez chwilę, wreszcie ułożyła się wygodnie. Roger chwycił brzeg koca i naciągnął go na nią. -Przykryj się. Koca wystarczy dla nas obojga. Tylko przyci-śnij go swoim ciałem, bo ja śpię niespokojnie i w nocy mógłbym cię odkryć. Zerknęła na niego zaskoczona, ale okryła się. Leżeli nieruchomo. Czuł zapach jej włosów. Pachniały czymś żywym, świeżym, czystym powietrzem i zeschłymi liśćmi. Prawdziwy i naturalny zapach, jakże różny od silnej, podniecającej woni pachnideł. Nie czuł zapachu paczuli, migdałów - po prostu zapach Teleri. Odetchnął głęboko, objął ją jedną ręką w talii i przytulił do siebie. Zaczął odczuwać przykre mrowienie w dłoniach i stopach, jak gdyby nakłuwał je ktoś ostrymi szpilkami. Teleri wzięła w swoje dłonie jego rękę i zaczęła ją delikatnie rozcierać. - Odzyskałeś już czucie w palcach? - zapytała. - Tak, bolą mnie jak wszyscy diabli. - To dobrze. A stopy? - Też bolą. Leżeli nieruchomo, słuchali wycia wiatru na zewnątrz chaty. Źdźbła słomy z poszycia dachu spadały od czasu do czasu na podłogę lub na palenisko, gdzie znikały w ogniu. Roger czuł na twarzy ciepło płomieni, a plecy ogrzewały mu przytulone do niego zwierzęta. Któreś z nich poruszyło się. Odwrócił głowę. Był to zając o trzech nogach, ten, który odgryzł sobie łapę, żeby wydostać się z potrzasku. Ciepłym futerkiem i oddechem ogrzewał mu zmarznięty kark. Zwierzątko sapnęło i zasnęło ponownie. Teleri obudziła się w środku nocy z uczuciem, że coś jest nie w porządku. Leżała bez ruchu, starając się równo oddychać. Potem uświadomiła sobie, że dłoń Rogera spoczywa na jej piersi. Zamknęła oczy i udawała, że śpi. - Dobrze mi przy tobie - szepnął jej do ucha. Na moment otworzyła oczy. Całował jej ucho, dotykał go wargami i językiem, a jego dłoń pieściła jej piersi. Potem powędrowała niżej, do talii, brzucha i jeszcze niżej. Ustami dotykał teraz jej szyi. Wyczuła, że palcami podciąga jej spódnicę, czuła, jak jej brzeg przesuwa się wzdłuż łydek, kolan, potem ud. Odwróciła głowę i spojrzała na niego. W izbie panował mrok, tylko płonący nadal ogień rzucał ciepły blask na twarz Rogera. Widziała jego włosy opadające na czoło. Oczy miał otwarte, patrzył na nią. Jego twarz o orlim nosie i ostro zarysowanych ustach była blisko, bardzo blisko, aż ich usta zetknęły się w gorącym, namiętnym pocałunku. Potem odchylił głowę, wsunął dłoń pomiędzy jej uda i pieścił ją w tak samo intymny sposób jak wtedy, w sadzawce. Westchnęła i rozchyliła szerzej uda. Patrzyli na siebie. Oddychała coraz szybciej. Jej ręka powędrowała w dół i dotknęła go przez spodnie, ale równie intymnie, jak on dotykał jej. Oczy mu pociemniały. Opuścił powieki, ale nadal patrzył na Teleri. Pieścił ją ręką, a ona naśladowała jego ruchy. W pewnym momencie cofnął dłoń, odpiął spodnie i zsunął je w dół, po czym położył na sobie jej dłoń. Gdy poruszała dłonią w górę i w dół, zamknął oczy i powrócił do przerwanych pieszczot. Oddychał teraz szybciej, w tym samym rytmie co ona. Ich dłonie poruszały się nieustannie, budząc w obydwojgu te same niezwykłe sensacje, to samo uczucie przyjemności i rozkoszy. Odwróciła się w jego stronę, kierowana nieodpartym pragnieniem, by całym ciałem dotknąć jego ciała. Nie przerywała przy tym pieszczoty. Pod dotknięciem jej dłoni jego członek stawał się coraz większy, twardszy. On dotykał jej coraz głębiej i szybciej. Uniosła wyżej biodra i poruszała nimi w rytm ruchów jego ręki, zgodnym z rytmem celtyckich bębnów. Zdawało jej się, że traci oddech. Jęknęła cicho i zamknęła oczy. - Jeśli teraz przerwiesz, to umrę. Na pewno umrę - szepnęła. - Nie przerwę, moja kochana. Przysięgam - powiedział stłumionym głosem. Potem wsunął palec głęboko w nią i poruszał nim tam i z powrotem. Uniosła biodra jeszcze wyżej, a jej dłoń poruszała się w górę i w dół w tym samym rytmie. - Jeszcze... - wyszeptał jej w ucho i zaczął poruszać biodrami tak samo jak ona. Potem stało się coś niezwykłego. Coś eksplodowało, jakby niebo nad nią rozpadło się na dwie części. Gwiazdy rozbłysły jej przed oczami, a nawet w jej wnętrzu, a potem rozbiegły się ze środka jej ciała na zewnątrz, ku stopom, dłoniom, głowie. Czuła, że serce bije jej coraz mocniej, jak gdyby stało się ogromne i przeniosło się z piersi gdzieś niżej i tam pulsowało, pulsowało... Jak z oddali usłyszała stłumiony jęk i wyczuła gwałtowne skurcze ciała Rogera. Nadal poruszała ręką w ich rytmie. Gdy wreszcie ciało spowolniło swój rytm, jej ręka zatrzymała się. Leżeli długo, dysząc ciężko. Zwierzęta spały spokojnie, 182 jak gdyby nie działo się nic niezwykłego. Patrzyła na Rogera. Czekała, aż jego oddech wróci do normy. Aż otworzy oczy. - Nie parzyliśmy się ze sobą - powiedziała. Spojrzał na nią, zaskoczony jej słowami. Dotknęła dłonią jego członka. - Żeby się parzyć, musiałbyś to włożyć we mnie. Patrzył na nią tak dziwnie, że straciła pewność siebie. - Czyżbym się myliła? Może wy, Anglicy, parzycie się za pomocą rąk? Milczał przez dłuższą chwilę, a potem wybuchnął śmiechem. tf?&v 25 Teleri zerknęła spoza paleniska na Rogera, który jeszcze spał otoczony rozleniwionymi zwierzątkami. Wszystkimi, poza koniem. Jego o świcie wypuściła na dwór i teraz, na pokrytej szronem łące, z zadowoleniem chrupał zmarzniętą trawę. Roztarta w misce sporą garść jagód, zalała je wodą, dodała trochę owsianej mąki i tak przygotowaną papkę wlała do wiszącego nad paleniskiem kociołka. Potem dorzuciła parę kawałków drewna do ognia i patykiem podgarnęła żarzące się bierwiona. Roger otworzył oczy i spojrzał na nią wzrokiem, który rozgrzał ją bardziej niż ogień. - Dzień dobry, Angliku. Widzę, że znów chcesz zmarnować najlepszą część dnia. - Uśmiechnęła się do niego i wrzuciła patyk w ogień. Podparł głowę ręką i patrzył na nią tak, jakby nie mógł oderwać od niej wzroku. - Spierałbym się z tobą, która część dnia jest najlepsza. Mnie najbardziej podoba się środek nocy. Teleri poczuła, że się rumieni. Uniosła głowę i powiedziała: - Ja lubię poranek. 184 - Ja też. Chodź do mnie, to ci udowodnię, że warto rano zostać dłużej w łóżku. Roześmiała się, ale zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, złapał ją za nogi i przyciągnął do siebie. -Przestań! Przewrócę się. Po chwili leżała już na piersi Rogera i czuła jego oddech na twarzy. Patrzył na nią wzrokiem, który już znała. Przesunął dłonie z jej pleców ku głowie i przyciągnął ją mocno do siebie. Ich usta zetknęły się w namiętnym pocałunku. Potem odwrócił się razem z nią i teraz ona leżała na plecach, a jego głowa znalazła się nad nią. Uniósł rękę i delikatnie dotknął jej oka. Nie było już opuchnięte, ale nie zniknął jeszcze siniak, tyle że nabrał żółtego zabarwienia. Chciał coś powiedzieć, lecz położyła mu palec na ustach. - To nie ma znaczenia. Oko już mnie nie boli, a ty ciągle się tym przejmujesz. Nie powinieneś nic sobie wyrzucać. Byłeś nieprzytomny. - Jednak czuję się winny. - Niepotrzebnie. Nie mam do ciebie pretensji - powiedziała, a potem dotknęła jego brody i dodała, próbując zmienić temat rozmowy: - Zauważyłam, że nie zapuszczasz brody. - Nie - odparł. - Golę się codziennie twoim nożem. - Ten zarost troszkę drapie, kiedy mnie całujesz - powiedziała - ale podoba mi się to. Dotykała jego policzków, czoła, powiek, a wreszcie uszu, za którymi opadały mu na ramiona dawno nie przycinane długie i zmierzwione włosy. Wreszcie Roger wziął jej palce w swoją dużą dłoń, przysunął je do ust i pocałował. Była to jedna z tych pieszczot, które zaskakiwały ją, ale równocześnie napełniały coraz większą czułością do Anglika. Pocałował jej mały palec, a potem zaczął go delikatnie ssać. Zdumiało ją to i całkowicie zaskoczyło. - Dlaczego to robisz? - zapytała. - Co takiego? - Ssiesz mój palec. Roześmiał się. - Mężczyzna i kobieta dotykają się na różne sposoby. Nie podoba ci się to? -Bardziej mi się podoba, gdy ssiesz moje piersi - odparła, wzruszając ramionami. - Albo całujesz mnie w szyję. - Zamyśliła się na moment. - Ale najbardziej lubię, kiedy nazywasz mnie swoją ukochaną. Roger spoważniał. - Nikt mnie tak nie nazywał. Nigdy. Spojrzał na nią dziwnie, ale zanim zdążyła go zapytać, czy coś jest nie w porządku, owsianka zaczęła kipieć. - Och, nie! - Podniosła się szybko, zdjęła kociołek z ognia i postawiła na stole. - Nie mogę zmarnowć naszego posiłku, wylegując się z tobą w łóżku. Wstawaj! Zjemy teraz śniadanie. Roger wstał, uporządkował swoje ubranie, a potem, starannie, jak każdego ranka, poskładał koc. - Woda do mycia jest tam, w rogu - rzuciła Teleri przez ramię. - Już się trochę ogrzała. Kiedy wstałam, była zamarznięta. W tym czasie, kiedy Roger się mył, rozstawiła na stole talerze i napełniła je owsianką. Jedli w milczeniu. Zauważyła, że Roger szybko zjadł swoją porcję, odłożył łyżkę i nie poprosił o dokładkę. Rzadko o coś prosił, nawet jeśli go do tego zachęcała. Zawsze z własnej inicjatywy musiała uzupełniać jego porcję. Nie rozumiała, dlaczego ludzie nie mówią po prostu tego, co myślą. Skąd mogła wiedzieć, czego on chce, jeśli nigdy o nic nie prosił? Zastanawiała się, jak upływało jego życie tam, skąd przybył. Jaką ma rodzinę, kim jest ojciec, którego, jak twierdzi, nienawidzi. Spojrzała na niego, ale on nie patrzył na nią. Zdawało się, że myślami błądzi gdzieś daleko. Widocznie woli teraz milczeć, pomyślała. Wstała i nałożyła mu na talerz dodatkową porcję owsianki. Pośrodku stołu stała niewielka miseczka, w której przechowywała swoje ulubione przedmioty: okrągłe, płaskie kamyki i kilka muszli znalezionych na brzegu morza. Niekiedy, późną nocą, kiedy czuła się szczególnie samotna, wkładała sobie te muszle pod poduszkę i zdawało jej się, że cicho szepczą jej coś do ucha. Te uspakajające, łagodne dźwięki sprawiały, że samotność stawała się mniej dotkliwa. Roger wziął w rękę jedną z muszelek, kształtem przypominającą róg obfitości. Przyglądał się jej przez dłuższy czas, bezwiednie obracając ją w dłoni. - Mówią, że jeśli przyłoży się muszlę do ucha, to można usłyszeć szum fal, jak gdyby zamknięte w niej były wszystkie morza świata - powiedziała Teleri. Spojrzał na nią, a ona uśmiechnęła się i dodała: - Przyłóż ją do ucha i słuchaj. - Co mam przyłożyć? - Muszlę, którą trzymasz w ręku. - No dobrze. I co mam usłyszeć? - spytał spełniając jej polecenie. - Szum morza. A teraz milcz. Nie usłyszysz nic, jeśli będziesz mówił. - Odczekała chwilę i zapytała: - No i co? - Nie mogę nic usłyszeć, kiedy mówisz. - Wobec tego wyjdź przed chatę. Tam jest ciszej. Wiatr przestał już wiać i świeci słońce. Wkrótce zrobi się ciepło. Roger wstał. Spojrzał na Teleri wzrokiem, który wydał jej się dziwnie smutny. Zaczekała, aż z muszlą w ręce wyjdzie z chaty, i dopiero wtedy zajęła się sprzątaniem ze stołu. Zastanawiała się przez cały czas, dlaczego patrzył na nią w ten sposób. Kiedy, u diabła, powiedziałem, że ją kocham? Idąc przez podwórze Roger usiłował przypomnieć sobie, co mówił minionej nocy. Nie pamiętał, żeby powiedział coś takiego. Przecież nigdy nie postąpiłby tak nierozsądnie. Nie okłamywał nikogo i szczycił się tym. Miał do czynienia z wieloma kobietami, ale miłość wyznał tylko jednej. Elizabeth. Na ironię zakrawał fakt, że Teleri była kobietą, której wiele zawdzięczał, a zarazem tą jedyną, której nie powinien był nawet dotknąć. Ona uratowała mu życie, bezinteresownie ocaliła go przed nie znanym nadal wrogiem. A jednak nie potrafił powstrzymać się przed nawiązaniem z nią intymnych kontaktów. Była przecież istotą niewinną, nie należała do kobiet, które chciałby uwieść dla rozrywki. Zadawał sobie pytanie, dlaczego tak postępuje. Nie potrafił znaleźć odpowiedzi, żadnego logicznego wyjaśnienia. Okiennice w chacie były już otwarte, dobiegały do niego odgłosy krzątaniny. Stał w takim miejscu podwórza, że mógł zajrzeć przez okno do wnętrza izby. Teleri nuciła jakąś melodię. Zdawało mu się, że po raz pierwszy słyszy jej śpiew. Głos miała jasny i czysty, pełen harmonii. Po prostu piękny. Patrzył, jak porusza się po izbie z uśmiechem na twarzy i z niezwykłą lekkością. To, że śpiewa tak wdzięcznie, wydało mu się czymś naturalnym. Tak mogły brzmieć anielskie pienia w niebiosach. Odwrócił wzrok, gdyż miał wrażenie, że postępuje nie 188 stosownie, podglądając ją, szpiegując, w sytuacji, gdy sam czuł się winny. Patrzył na trawę pokrytą szybko topniejącym szronem, wreszcie jego wzrok padł na muszelkę, którą trzymał w dłoni. Muszelka. Coś tak zwyczajnego i drobnego, że mógłby przejść obok niej obojętnie, a nawet ją rozdeptać. Teleri jednak podniosła ją, umieściła w miseczce pełnej innych muszelek i kamieni i traktowała te drobiazgi, jakby były czymś cennym. Powiódł palcami po muszelce. Wyczuwał jej gładkość i kruchość. Pamiętał, co Teleri powiedziała mu o ptasim jajeczku wówczas, gdy uczyła go zbierać grzyby, tak żeby nie uszkodzić ich delikatnych kapeluszy. Podniósł muszlę do ucha i nasłuchiwał. Tak, usłyszał łagodny, jakby dobiegający z oddali, dźwięk, który brzmiał jak szum morskich fal. Zmarszczył czoło i słuchał. Zastanawiał się, czy te dźwięki to tylko twór jego wyobraźni, czy znów uległ złudzeniu, tak jak wtedy, gdy Teleri, wirując na łące, wygłaszała tajemnicze zaklęcia, a jemu wydawało się, że słońce świeci wprost na niego, albo tego dnia, kiedy wyobraził sobie, że przywróciła do życia martwego bażanta. Z niezrozumiałych powodów, tak jak niezrozumiałe są wyroki niebios, spojrzał w okno chaty. Teleri szła przez izbę, wycierała ściereczką ręce i patrzyła na niego, gdy stał z muszlą przy uchu. Uśmiechnęła się, a on wyraźnie usłyszał szum morza. Oparłam się o dąb, Zaufałam jego sile. Ale on ugiął się, Potem złamał I zawiódł mnie tak jak mój kochanek. „Szerokie wody" Tradycyjna pieśń ludowa. 26 Przed południem, kiedy słońce przygrzewało już na tyle mocno, że roztopiło szron na trawach i drzewach, Roger wyszedł na spacer. Wracał już do chaty, gdy nagle zatrzymał się zaskoczony i zaklął tak głośno, że spłoszył ptaki siedzące na pobliskim kasztanowcu. To, co zobaczył, przypomniało mu najgorsze senne koszmary - miał przed sobą starą Gladdys, druidzką wiedźmę z zamku Carnrose. Nie dowierzał własnym oczom, ale niewątpliwie była to ona w całej swojej piekielnej chwale: kredowobiałe włosy sterczące na wszystkie strony, pomarszczona długa szyja, cała sylwetka o nieokreślonych kształtach, gdyż zawsze ukrywały je niezliczone warstwy czarnych powiewnych szat. To była niewątpliwie Gladdys. Jego dłoń odruchowo powędrowała do miejsca, gdzie powinna być rękojeść miecza, ale oczywiście nie znalazł jej tam. Postąpił więc tak, jak nakazywał mu rozsądek. Ukrył się za drzewem. Gladdys stała przy wejściu do chaty, obok sterty leżących na ziemi woreczków, zapewne z żywnością, i rozmawiała z Teleri. Nie ulegało wątpliwości, że dobrze się znają. 193 W pewnej chwili Gladdys wyciągnęła rękę i kościstą dłonią dotknęła policzka Teleri, przyglądając się uważnie jej twarzy. Teleri powiedziała coś, czego nie dosłyszał. Stara kobieta słuchała uważnie, potem jeszcze wymieniły parę zdań, wreszcie Gladdys pokiwała głową, pożegnała się i powiewając czarnymi szatami, pośpiesznie ruszyła ścieżką, która prowadziła na tył chaty i dalej w kierunku wschodnim. Roger był odważnym rycerzem i nie jeden raz stał twarzą w twarz z wrogiem, ale kiedy stara przechodziła w pobliżu niego, przykucnął za drzewem. Czas jeszcze nie uleczył jego zranionej dumy, a przyczyną nieszczęścia była właśnie ta kobieta. Ostatni raz zetknął się z nią wtedy, kiedy ta stara wiedźma wykradła mu ubranie i do Camrose musiał wracać nagi jak oskubany kurczak. Ostrożnie wyjrzał zza krzewów, które dały mu schronienie. Ciekawe, kim była stara Gladdys dla Teleri? Jednego był pewny: to nie ona próbowała go zabić. Znał ją dobrze. Swoimi złośliwościami mogła zadręczyć go na śmierć, ale nie powiesiłaby go. Była wstrętną starą wiedźmą, lecz z pewnością nie morderczynią. Podejrzewał, że może wcale nie jest czarownicą, pomimo tych swoich zaklęć i kosego oka. Lubiła tylko dokuczać ludziom. Roger potrafił stawić czoło dzikim Turkom i walijskim rozbójnikom, spotkał się z nie znanym mordercą, ale za żadne skarby nie chciał się spotkać z tą druidką, niezależnie od tego czy jest czarownicą, czy nie. Zaczekał, aż przebrzmi odgłos jej kroków, wyprostował się i wyszedł zza drzewa. Teleri patrzyła na niego wyraźnie zaskoczona. Nagle usłyszał turkot kół i odwrócił się. Zza rogu chaty wyjechał niewielki dwukołowy wóz. Na koźle siedziała Gladdys. Na widok Rogera ściągnęła lejce i popatrzyła na niego zmrużonymi oczami. _ Ty tutaj? - syknęła i obrzuciła Teleri zdumionym spojrzeniem. - Czy to jest ten mężczyzna, którego znalazłaś? - Tak babciu. Znasz go? Babciu? Roger zaklął półgłosem. Gladdys nie odpowiedziała na pytanie Teleri. Zeskoczyła z wozu jak rozwścieczony nietoperz. Zamachała rękami, potem wyciągnęła z wozu długi wierzbowy bat i ruszyła na Anglika. - Ty draniu! Podniosłeś rękę na moją słodką dziecinę! Podbiłeś jej oko! Teraz ja cię spiorę, łobuzie! -Zaczekaj! - Roger cofnął się. Nie miał jednak okazji się wytłumaczyć. Stara Gladdys zaatakowała go, wywijając batem, jakby to był topór wojenny. Roger skulił się. Nie mógł nic wyjaśnić. - Teraz ja podbiję ci oko! - Bat ze świstem przeciął powietrze nad jego głową. Roger cofnął się, a przy następnym zamachu udało mu się złapać bat ręką. Gladdys okazała się jednak wystarczająco silna, by odzyskać swoją broń, i po chwili znów zaatakowała. - Babciu! Przestań! Zrobisz mu krzywdę! - A właśnie! Zrobię! O to mi właśnie chodzi! - krzyczała stara kobieta i atakowała z taką furią, jak barbarzyński wojownik walczący z rzymskimi najeźdźcami. Roger podniósł rękę, starając się osłonić. -Przestań! - zawołał. Wierzbowy bat świsnął tuż koło jego twarzy i uderzył go w ramię. Osłonił głowę rękami i próbował się wycofać, ale Gladdys nie ustępowała. Uderzyła go jeszcze parę razy, trafiła w okolice ucha. - Do czorta, kobieto! Uspokój się! - Tym razem chwycił bat oburącz i nie dał go sobie wyrwać. Podbiegła do nich Teleri i próbowała uspokoić babkę. Gladdys odtrąciła jej rękę i wykrzyknęła: - Dziewczyno, nie masz pojęcia, kim on jest! - To jest Roger FitzAlan z Wells - odparła Teleri. - On był chory. Nie wiedział nawet, że mnie uderzył. Nie chciał mnie skrzywdzić, babciu. On jest dobry. Proszę cię, to dobry człowiek. Gladdys spojrzała na nią, potem znów na niego, ale nie wypuściła bata z rąk. Roger próbował wyrwać jej tę nie- bezpieczną broń, ale była silna jak wół. Tylko bardziej uparta. Mocowali się długo. Teleri krążyła wokół nich, próbując bezskutecznie powstrzymać babkę, lecz ta nie ustępowała. Obrzucała Rogera najgorszymi walijskimi i angielskimi przekleństwami. - Babciu, proszę cię! Błagam, uspokój się. On nie jest niebezpieczny. -Ha! - zawołała Gladdys. - Nie jest niebezpieczny? Ty nie rozumiesz, na czym polega to niebezpieczeństwo, ale ja wiem. Roger wyrwał wreszcie bat z rąk Gladdys i trzymał go przed sobą w taki sposób, jak egzorcysta krzyż przed kimś opętanym przez diabła. Gladdys wyciągnęła sękatą dłoń w jego stronę. - To on, ten mężczyzna, jest tym rozpustnikiem, o którym ci opowiadałam. - Sir Lubieżnik? - zapytała Teleri drżącym głosem. Lubieżnik? Odwrócił się i popatrzył na nią zdumiony. Kto mógł nazwać mnie lubieżnikiem? Teleri patrzyła wzrokiem łani, która utknęła w zaspie i zamarza na śmierć. - To ty jesteś tym Anglikiem, który uwodzi wszystkie zamężne kobiety? Roger spojrzał na Gladdys przymrużonymi z wściekłości oczami. Miał ochotę zdzielić ją wierzbowym batem za to, że opowiedziała Teleri o jego przeszłości. - Babcia mówiła, że nie przepuściłeś żadnej kobiecie na angielskim dworze. - To nieprawda. - Roger z wysiłkiem panował nad głosem. Stara wiedźma parsknęła śmiechem. - Sama widziałam cię z tą... czarnowłosą kobietą. - Kochałem Elizabeth de Clare. Zawsze ją kochałem. Z ust Teleri wyrwał się krótki, ledwie dosłyszalny dźwięk. Potrząsnęła głową, jakby nie wierzyła w to, co usłyszała. Stała nieruchomo, z twarzą ściągniętą bólem istoty zdradzonej. Roger poczuł się jeszcze gorzej niż wtedy, gdy dowiedział się, że uderzył ją pięścią. Bat wypadł mu z dłoni. - Teleri - powiedział, wyciągając rękę w jej stronę. Cofnęła się, przycisnęła dłonie do policzków czerwonych ze wstydu i zakłopotania, potrząsnęła znów głową, odwróciła się i odbiegła. Teleri biegła przez las, łzy płynęły jej po policzkach, a jej głośny szloch odbijał się od drzew i wracał do niej, dźwięcząc w uszach okrzykiem: Głupia! Głupia! Wybrała wąską, zarośniętą ścieżkę. Cienkie gałązki wierzb i brzóz smagały jej twarz i ramiona. Spódnicą i rękawami sukni zaczepiała o kolczaste jeżyny, ale biegła dalej, chociaż już brakowało jej tchu. Uniosła ramiona i rozchylała nimi gałęzie. Kiedy łamały się z trzaskiem, miała wrażenie, że to krzyk jej złamanego serca. Biegła, ciągle biegła, próbując zostawić jak najdalej za sobą swój straszliwy wstyd. Ale wstyd podążał za nią jak cień; nie mogła przed nim uciec, niezależnie od tego, jak szybko biegła. \ Nie zdawała sobie sprawy, jak wiele czasu minęło, ale w końcu zachwiała się i przystanęła. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, ciało było wilgotne od potu i łez. Stała pośrodku ciemnego lasu i czuła się pusta, jakby w jej wnętrzu nic nie pozostało. Nie było w nim nic. Ani serca, ani duszy. Miała przed sobą dąb rosnący na rozwidleniu ścieżek. Wpatrywała się w splątane naroślą na jego pniu, które zawsze przypominały jej twarz czarownika. Przetarła oczy grzbietem dłoni i uważnie przyjrzała się drzewu. Nie dostrzegła jednak nic poza poskręcanym pniem. Nie było twarzy czarownika, który mógł jej poradzić, jak pozbyć się dręczącego bólu. Widziała tylko stary dąb. Podeszła bliżej i dotknęła pnia. Bardzo chciała znów zobaczyć tę twarz. Nie było jej. Miała przed sobą tylko to, co naprawdę istniało: stare zniekształcone drzewo. Zwiesiła głowę i zapłakała. Płakała żałośnie, tak jak nigdy dotąd. Oparła się o drzewo, a potem obsunęła na ziemię. Pragnęła tylko jednego: zniknąć, ukryć się w zeschłych liściach i chwastach rosnących pomiędzy korzeniami dębu. Podciągnęła kolana do piersi i oparła na nich głowę. Szloch wstrząsał jej ramionami. Płakała tak, jak ludzie od setek lat opłakują to, co stracili. Teleri jednak nie płakała za tym, co straciła. Ona płakała za tym, czego nigdy nie miała. Stara Gladdys podniosła bat i uderzyła Rogera jeszcze raz, a potem wrzuciła wierzbową witkę na wóz. - Skrzywdziłeś ją. Ona uratowała ci życie, a ty ją skrzywdziłeś - powiedziała, patrząc na niego zwężonymi z wściekłości oczami. - Posłuchaj mnie. Nie wyobrażaj sobie, że zabiorę cię stąd moim wozem. Nie pojedziesz ze mną. - Uważasz mnie za głupca, stara kobieto? Nigdy nie wsiadłbym z tobą na ten wóz. - Sam wiesz, za kogo cię uważam. - Gladdys wspięła się na siedzenie wozu. - Wynoś się stąd, Rogerze z Wells. Trzymaj się z dala od tej dziewczyny, bo przysięgam, że dosięgnie cię moja klątwa i to taka klątwa, że jeszcze twoje prawnuki będą się rodzić z głowami wężów. Szarpnęła lejcami i odjechała. - Też! Jechać z nią! - mruknął Roger. - Niech cię diabli, stara jędzo! - krzyknął za nią, chociaż jej wóz zniknął już w lesie. Dobrze jest móc na kogoś pokrzyczeć, jeśli jest się złym na siebie. Stał przez dłuższą chwilę, rozglądając się. Zadawał sobie pytanie, co on tu jeszcze robi. Był już na tyle zdrowy, że mógł wrócić do domu. Powinien był to zrobić już dawno. Dotknął ręką szyi. Powiódł palcami po wyraźnej bliźnie. Oglądał ją każdego ranka, patrząc na swoje odbicie w wodzie strumienia. Nagle usłyszał znów ten przerażający, dręczący go dźwięk: śmiech człowieka, który próbował go zabić. Ręce zaczęły mu drżeć. Nie mógł tego opanować. Spojrzał na swoje dłonie. Utracił nad nimi kontrolę, jak gdyby należały do kogoś innego. Brzydził się tchórzostwa, a zdawało mu się, że po raz pierwszy dostrzegł je u siebie. Czuł, że tkwi ono w jego wnętrzu, jak robak w jabłku. Zdawał sobie sprawę, że nie potrafi ukryć go przed nikim, nawet przed samym sobą. Tkwiło głęboko w nim, we wszystkim, co robił, w każdej decyzji, którą podejmował. Stało się jego częścią i nie mógł się od niego uwolnić, tak jak nie mógł się uwolnić od swojej przeszłości. Jakiś szelest sprawił, że drgnął i odwrócił się. Z lasu wyszła Teleri, ciągnąc ciężką kolczugę. Rzuciła ją na ziemię i zwróciła w jego stronę ściętą bólem twarz, z mocno zaciśniętymi ustami. 198 - To twoja zbroja, Angliku. Zabierz ją ze sobą i odejdź. Jeszcze dzisiaj. - Teleri. Pozwól, że coś ci powiem. Cofnęła się, jakby obawiała się stać blisko niego. - Zaprowadzę cię na skraj lasu - powiedziała, nie zwracając uwagi na jego słowa. Odwróciła się i znów zniknęła w lesie. Po chwili wróciła z następną częścią zbroi. Położyła ją na ziemi i rzuciła na nią ostrogę. - Znalazłam tylko jedną - dodała i ruszyła w stronę chaty. - Teleri ... - Wyciągnął rękę, próbując ją zatrzymać. Podniosła ostrzegawczo dłoń. - Nie! Nie dotykaj mnie! Odwróciła się od niego i szybko, prawie biegiem, poszła przed siebie. 27 Teleri przywiązała prosiaka, żeby za nią nie biegał, nakarmiła i napoiła zwierzęta w klatkach, a potem podeszła do stojącego w rogu izby drewnianego kufra, odsunęła zasuwkę i podniosła wieko. Zardzewiałe żelazne zawiasy zaskrzypiały głośno, co świadczyło o tym, że rzadko miała chęć czy potrzebę zaglądania do kufra. Nachyliła się i odsunęła leżące na wierzchu, dawno nie używane ubrania. Pod nimi znajdowało się skórzane siodło, które miał na sobie arab, gdy go znalazła. Jeżdżąc konno, Teleri nie używała siodła i miała nadzieję, że nigdy nie będzie musiała wkładać go na grzbiet swojego ulubieńca. Dotknęła gładkiej, brązowej skóry, pociemniałej miejscami w rezultacie długiego używania siodła przez ludzi, którzy dawniej dosiadali konia. W okolicy łęku zobaczyła kilka ciemniejszych plam. Jedna z walijskich strzał ugodziła konia w pobliżu siodła. Teleri pamiętała, jak zmywała z niego krew. Zamknęła oczy i ukryła twarz w dłoniach. Przykucnęła obok kufra i płakała, dopóki nie zabrakło jej łez. Nie była pewna, czy opłakuje konia, czy rozżaliła się nad sobą. Nie wiedziała, czy bardziej boli ją utrata wierzchowca, którego uważała za swojego, czy utrata serca nieświadomie ofiarowanego rycerzowi, który nie posiadał własnego serca, by je w zamian ofiarować. Wstała wreszcie, otarła oczy i wyjęła ciężkie siodło z kufra. Zachwiała się pod jego ciężarem, tak jak człowiek może się zachwiać pod ciężarem życia. Rzuciła siodło na łóżko, jakby dotykanie go było czymś przykrym. Odwróciła się, zamknęła kufer i z kołka wbitego w ścianę zdjęła uzdę. Po chwili wyszła z chaty, ciągnąc za sobą siodło. Skierowała się wzdłuż północnej ściany chaty, w stronę rozłożystego drzewa rosnącego nad strumieniem. Specjalnie wybrała taką drogę, bo nie chciała natknąć się na Rogera. Kiedy znalazła się pod osłoną konarów drzewa, zagwizdała. Po chwili usłyszała stukot kopyt na kamiennym mostku. Koń zatrzymał się obok niej i wtedy zauważyła sokoła siedzącego na jego łbie, pomiędzy uszami. Wkrótce koń był osiodłany. Gdy zaciągnęła mocno popręg, sokół przeskoczył z konia na jej głowę, potem zsunął się w dół po włosach i kołysał się na nich. Wzięła w dłoń pasmo włosów, podciągnęła je na ramię i podstawiła rękę, żeby sokół mógł na niej usiąść. - Chodź, Sokoliku, chodź - powiedziała do ptaka, gdy usadowił się na jej dłoni. - Zostaniesz tu ze mną? A może też mnie opuścisz i wrócisz tam, skąd pochodzisz? Sokół zaskrzeczał i pomachał bezużytecznymi skrzydłami, z których nigdy nie korzystał. Potem, przestępując z nogi na nogę, popiskiwał głośno i skrzeczał, jakby miał jej coś ważnego do powiedzenia. Teleri często rozmawiała ze swoimi zwierzętami, ale robiła to tylko po to, by przerwać milczenie towarzyszące jej samotnej 202 egzystencji. One były jej jedynymi przyjaciółmi, gdyż tylko ich przyjaźń mogła sobie pozyskać. Były dla niej najbliższymi istotami. Drzewa i kwiaty nie mają serc i duszy. Kamienie, tam na wzgórzach, nie są obdarzone umysłem i zdolnością mówienia. A zwierzęta tak. Mogła do nich mówić, a one reagowały na jej słowa, przemawiały do niej w swoim języku, słuchały jej, spały z nią, przybywały na wezwanie, chociaż - wbrew temu, co podpowiadała jej wyobraźnia - w istocie nie rozumiały jej słów w większym stopniu, niż ona rozumiała ich zachowanie. Sokół wskoczył znów na konia i spacerował po leżącym na jego grzbiecie siodle. Teleri schyliła się, podniosła przygotowany wczesnej worek z zapasem żywności i wody i przyczepiła go do łęku. Potem wzięła w rękę wodze i poprowadziła konia na podwórze, przed chatę. Roger czekał już na nią. Miał na sobie kolczugę ściągniętą w talii szerokim skórzanym pasem. Wydawał jej się szczuplejszy i wyższy, w niczym nie przypominał mężczyzny, który ją całował, śmiał się razem z nią i jej dotykał. Nie było w nim nic z mężczyzny, który rozpalił jej umysł i ciało, który leżał obok niej i nazwał ją swoją ukochaną. Spojrzał na nią wyraźnie zaskoczony. - Dlaczego osiodłałaś araba? - zapytał. Teleri bez słowa dosiadła konia, a potem zwróciła się do Rogera: - Chodź za mną. Wyprowadzę cię na skraj lasu. Pomyślała, że im szybciej Roger odjedzie, tym szybciej upora się ze swoimi problemami: samotnym życiem i łzami wylewanymi nocą do poduszki. Łatwiej będzie jej zapomnieć o tym, że był tu kiedyś razem z nią. Skierowała konia na ścieżkę prowadzącą na północ. Początkowo musiała schylać się pod niskimi gałęziami drzew, ale po pewnym czasie ścieżka stała się szersza. Tylko wysoko w górze drzewa wyciągały ku sobie konary, jak rozdzieleni kochankowie wyciągają ku sobie ramiona. Jechała powoli, Roger szedł za nią piechotą. Nic nie mówiła, nie oglądała się. Gdy znaleźli się na północnym skraju Puszczy Brecońskiej, było późne popołudnie. W oddali widziała wyniosły płaskowyż, na którym stał kamienny krąg, miejsce, gdzie to wszystko się zaczęło. Ściągnęła wodze i zeskoczyła z konia. Powoli powiodła dłonią po jego boku, aż do karku. Wyczuwała pod palcami mięśnie i kości tak perfekcyjnie ukształtowane, że przywodziły na myśl nieomylną rękę Stwórcy. Objęła araba za szyję i przytuliła policzek do czarnego pyska z białą gwiazdką na czole. Potem spojrzała mu w oczy, dotknęła jego delikatnych nozdrzy i szepnęła: -Zegnaj! Odwróciła się, podała wodze Rogerowi i powiedziała: -Oddaj konia temu, do kogo należy. Patrzył na nią długo, wpatrywał się w jej oczy, jakby szukał w nich prawdy, a może kłamstwa? Dla Teleri była to jedna z najtrudniejszych chwil w życiu. Wiedziała, że musi powstrzymać łzy cisnące się do oczu. Udało jej się. - Myślałem, że zawarliśmy pakt. Jeśli dobrze pamiętam, przysiągłem pod groźbą wideł, że nie zabiorę araba. - Wtedy nie wiedziałam, że koń należy do lorda Glamorgan. Lord był zawsze dobry dla mojej babci. Zabranie mu ulubionego konia byłoby podłością z mojej strony. Gdybym wiedziała, że należy do niego, już dawno bym go zwróciła. - Nie chciałbym odejść tak bez słowa, bez rozmowy z tobą. Teleri, zawdzięczam ci życie. Zawsze będę miał dług w stosunku do ciebie. Żaden dług nie miał dla niej znaczenia. Jedyne, czego pragnęła, to tego, aby jego uczucia do niej były takie same jak jej do niego. Ale on kochał Elizabeth. Spojrzała na niego i wzruszyła ramionami. - Nie masz żadnego długu, Angliku. Zajęłam się tobą tak samo, jak zajmowałam się rannymi zwierzętami. Co za różnica, czy jest to borsuk czy Anglik. Widocznie poczuł się nieco dotknięty tym porównaniem, gdyż twarz mu stężała. - Całkiem ładnie to wyraziłaś - powiedział, a potem dodał cicho: - Jak na dziewczynę z lasu. Może to dobrze, że zwierzęta nie mówią, pomyślała. Słowa mogą zranić nie mniej niż rzucony kamień. Wsiadł na konia, sokół zaskrzeczał ze złością, a potem przeskoczył na jej ramię, wymachując przy tym skrzydłami, jakby nagle zapragnął latać. Powiedziała coś cicho, pogłaskała go i ptak uspokoił się, przestał skrzeczeć. - W tym worku masz wodę i trochę pożywienia - zwróciła się do Rogera. Potem sięgnęła pod suknię i wyjęła długi nóż. - Masz. Niepotrzebny mi. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, nic nie mówiąc. - Weź go. - Podeszła bliżej i podała mu nóż. Wziął go z jej ręki i wsunął za pas. Skierował wzrok ku wzgórzom ciągnącym się łagodnie w kierunku wschodnim, w stronę Anglii. - Żegnaj, Angliku. Cofnęła się o krok, odwróciła i pobiegła w stronę lasu. Zatrzymała się przy potężnym kasztanowcu, którego gałęzie były na tyle gęste, by mogła się w nich ukryć. Wspięła się na najniższą gałąź, a potem wyżej, coraz wyżej. Widziała z daleka zabudowania Bleddig, wreszcie znalazła takie miejsce, z którego mogła obserwować odjeżdżającego Anglika. Roger jechał początkowo wolno, zatrzymał się nawet w pewnym momencie, jak gdyby się zastanawiał, jaką wybrać drogę. Zauważyła, że przez dłuższą chwilę patrzył w stronę kamiennego kręgu. Potem ruszył galopem. Ze ściśniętym sercem patrzyła, jak pędzą, on i jej ukochany koń, przez łagodne falujące wzgórza. Arab wyciągał nogi i gnał szybko niczym wiatr. Wyglądali tak, jakby tworzyli jedną całość, legendarną bestię, która w połowie jest człowiekiem, a w połowie koniem. Poruszali się tak płynnie, jakby nie dotykali ziemi, jakby unosił ich wiatr. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że to ona tak pędzi, że słyszy rytmiczne uderzenia kopyt o ziemię, czuje wiatr rozwiewający jej włosy i chłodne powietrze na rozpalonych policzkach. Gorące łzy napłynęły jej do oczu. Wiedziała, że już nigdy nie dosiądzie tego araba i nigdy nie zobaczy Rogera. Spojrzała w niebo, ale jego obraz zdawał się zamazany. Zamknęła oczy, próbując z wysiłkiem opanować cisnące się do oczu łzy. Kiedy znów spojrzała w stronę odległego horyzontu, Roger i koń zlali się w jeden niewielki punkt, przypominający samotne drzewo smagane wiatrem. Nad nimi widniał blady księżyc, który ukazał się już na wschodnim niebie, chociaż słońce jeszcze nie zaszło. Teleri oparła głowę o pień drzewa. Trzymała się grubej gałęzi nad głową. Może ja jestem jak ten wschodzący księżyc, a miłość, której pragnę, jest jak zachodzące słońce, pomyślała. Wiedziała w głębi serca, że bez względu na to, co się zdarzy, jedno nigdy nie zdoła zetknąć się z tym drugim. 28 Roger jechał do domu. Jakie to proste, powiedział do siebie, dosiadasz konia, uderzasz go piętami w boki i już jesteś w drodze. Wystarczyło jednak, by pomyślał o powrocie, a ręce zaczynały mu drżeć, oddech stawał się coraz szybszy i nie wiadomo czemu miał trudności z nabraniem powietrza w płuca. Czuł się tak, jakby coś nagle ścisnęło mu gardło. Lęk? Tchórzostwo? Nie obejrzał się za siebie. Bał się, że jeśli to zrobi, nie odjedzie. Mógłby wrócić do lasu, gdzie jego śmiertelny wróg nie potrafiłby go odnaleźć, gdzie nie musiałby żyć w ciągłej obawie, że zabójca stoi za jego plecami. Zdawał sobie sprawę, że gdy tylko pojawi się w Wells, człowiek, który chciał go zamordować, będzie już wiedział, że pierwsza próba się nie powiodła, i zapewne zechce spróbować jeszcze raz. Być może z powodzeniem. Zawsze uważał siebie za niezwyciężonego. Był to przejaw młodzieńczej pychy i teraz, kiedy zajrzał śmierci w oczy, czuł, że jest już mądrzejszy. Na tyle, by odczuwać lęk. Spróbował mocniej ścisnąć wodze, ale dłonie miał niemal bezwładne. Chłodne krople potu spływały mu po czole i skroniach. Pomyślał o swych zobowiązaniach w stosunku do Edwarda, ale i to nic nie pomogło. Pomyślał o swoich przyjacielach, o Merricku, który nie wie, co się z nim stało, ale to też nie przyniosło mu ulgi. Spróbował myśleć o matce i siostrach, jednak one mieszkały w domu rządzonym twardą ręką barona FitzAlana. Przed oczami mignął mu obraz ojca, który kiedyś, gdy Roger był młodym chłopcem, oskarżył go o to, że ucieka przed kłopotami, zamiast stawić im czoło. Te słowa tak mocno utkwiły mu w pamięci, że na ich wspomnienie jeszcze teraz odczuwał złość. Mocniej ścisnął kolanami boki konia i zmusił go do galopu. Wiatr chłodził Rogerowi twarz, wyciskał łzy z oczu. Koń biegł tak płynnie, jakby był zaczarowanym rumakiem, zwierzęciem, które zdawało się wyczuwać, czego chce dosiadający go jeździec. Rogera ogarnęło uczucie nieograniczonej swobody, a przecież sądził, że utracił je na zawsze. Oddychał bez trudu. Spojrzał na dłonie zaciśnięte na wodzach; już nie drżały. Pochylił się nad karkiem araba i pozwolił mu pędzić ku otwartej przestrzeni. Nie uciekał już, tylko zdążał ku swojemu domowi, ku ojcu, ku swemu nie znanemu wrogowi. Teleri zeskoczyła z najniższej gałęzi drzewa tak niefortunnie, że poślizgnęła się i upadła na ziemię. Krzyknęła, zaskoczona, a potem się roześmiała. Sokół zaskrzeczał, pomachał skrzydłami, ale po chwili siedział już spokojnie na jej ramieniu. - To nie było udane lądowanie, prawda, Sokoliku? - Pogłaskała ptaka, a potem ruszyła do swego sanktuarium w środku lasu. 208 Nie przeszła więcej niż kilka kroków, gdy usłyszała, że ktoś za nią biegnie. - Patrz! To ta wiedźma z lasu. Mówiłem ci, że ją słyszałem. Widzisz? To ona! - rozległ się okrzyk. Teleri odwróciła się. - Łap ją! Zaraz potem pierwszy kamień uderzył ją w pierś, a za moment drugi w ramię. Sokół zaskrzeczał i rozłożył szeroko skrzydła. Teleri podniosła rękę i zawołała: - Nie jestem wiedźmą! Przestańcie! - Pospiesz się! Rzucaj! Tylko uważaj, jeśli spojrzy na ciebie, zamienisz się w głaz! - krzyczał chłopak o włosach koloru nowej miedzianej monety. Teleri rzuciła się do ucieczki. Biegła tak szybko, jak tylko mogła, już nie ścieżką, ale przez zarośla pomiędzy drzewami. Sokół zaskrzeczał głośno i nagle zniknął. - Sokole! Sokole! - zawołała, ale gałęzie smagały ją po twarzy. Nie widziała go, a nie miała odwagi zatrzymać się i obejrzeć. Musiała biec. Musiała umknąć prześladowcom. Serce biło jej mocno, gwałtownie, bose stopy roztrącały liście. Biegła szybko, coraz szybciej, ale chłopcy byli coraz bliżej. Kamienie padały tuż obok niej, wreszcie któryś uderzył ją mocno w plecy. Zmieniła kierunek. Postanowiła uciekać skrajem lasu i przez łąkę w stronę wzgórz, daleko od miejsca, które zwała swym domem, ku kamiennemu kręgowi, gdzie wieśniacy bali się zaglądać. - Łapać ją! Szybko! - wołali chłopcy biegnący tuż za nią. - Łapać ją! Kolejny kamień uderzył ją boleśnie tuż za uchem. Następny też trafił w głowę. Krzyknęła. Uderzenie było tak mocne, że nogi się pod nią ugięły. Upadła. 209 Nie widziała nic poza krótkimi rozbłyskami światła. Przyłożyła dłoń do głowy i jęknęła. Czuła przenikliwy ból, który promieniował w dół ku szyi. Wyczuła ciepły strumień krwi płynący po twarzy i ręce. Przymrużyła oczy i spojrzała na zakrwawioną dłoń. Wydało jej się, że z oddali słyszy głośne skrzeczenie sokoła. Uniosła głowę, ale nie widziała już nic poza czarną pustką. Roger zbliżał się właśnie do wierzchołka najbliższego wzgórza, gdy nagle jakiś szalony ptak nadleciał z góry i dziobnął go w głowę. - Przeklęte ptaszysko! - krzyknął i pogroził ptakowi pięścią. Patrzył, jak zatacza krąg nad jego głową i znów atakuje. Zamachał ręką, ale ptak, skrzecząc głośno, znów go dziobnął, tym razem w ramię. - Skąd się tu wziąłeś, u licha? - Rozpoznał ptaka. To przecież ten sokół, który nie potrafił fruwać. Żaden inny ptak nie umiał skrzeczeć tak jak on. Przyjrzał mu się uważniej. Sokół krążył nad nim, wydając jakieś dźwięki, jak gdyby oczekiwał, że zostanie zrozumiany. Roger potrząsnął głową i jechał dalej. - Przypuszczam, że chcesz wrócić ze mną do Camrose - mruknął. Co za głupota, pomyślał, przecież on mnie nie rozumie. Ptak nie dawał za wygraną. Skrzeczał coraz donośniej. Roger ignorował go. Nagle sokół nadleciał znowu i mocno dziobnął go w kark. - Do diabła, przestań! - krzyknął Roger, ale sokół nie ustawał. Dziobał go w ramiona, głowę, szarpał za włosy. Nie pomagało wymachiwanie rękami. Zataczał wtedy krąg nad jego głową, skrzecząc głośno i wymachując skrzydłami, a potem znów atakował. 210 - Jeśli znowu mnie dziobniesz, to przysięgam, że będzie to ostatni raz. Ptak zatoczył kilka kręgów nad jego głową, a potem wzniósł się wysoko, tak wysoko, że wyglądał jak ciemny punkt na szarym niebie. -Bywaj zdrów! - zawołał Roger i popędził konia do galopu. Po chwili ptak zaatakował ponownie i z całej siły dziobnął araba w zad. Koń wierzgnął. Roger runął na ziemię tak gwałtownie, że niewiele brakowało, a przygryzłby sobie język. Gdy ochłonął nieco po upadku, zobaczył, że sokół wylądował na ziemi obok niego i prze- skakując z nogi na nogę, drepce w stronę lasu. Zatrzymał się w pewnym momencie, obejrzał, zaskrzeczał głośno i ruszył dalej. Zaskoczony Roger przyglądał mu się przez chwilę, a potem spojrzał w stronę, z której przybył. Ptak tymczasem podfrunął do niego, dziobem uchwycił mankiet jego rękawa i przeskakując z nogi na nogę, ciągnął go do przodu. - Chcesz, żebym wrócił - powiedział Roger. Sokół zaskrzeczał i podskakując znów ruszył na południe, w stronę lasu, gdzie została Teleri. Roger wstał, otrzepał ubranie, potem dosiadł araba i pogalopował w kierunku lasu. Sokół frunął przed nim. Chyba zwariowałem, skoro rozmawiam z ptakiem i zawracam z drogi, pomyślał. Zastanawiał się, czy nie jest to przypadkiem pretekst, żeby nie wracać do domu. Poczuł się tym tak bardzo zakłopotany, że w pewnym momencie zbyt mocno ściągnął wodze. Arab stanął dęba. - Wybacz - powiedział i poklepał konia po karku, rozglądając się równocześnie po okolicy. Wtedy ujrzał Teleri - biegła skrajem lasu, tak szybko, jakby ścigały ją wilki. Zaraz potem zobaczył gromadę wiejskich wyrostków podążających za nią i ciskających kamieniami. Ogarnęła go furia, pociemniało mu w oczach. -FitzAlan! - krzyknął. Jego bitewny okrzyk niósł się echem po rozległej dolinie, jakby wydostał się z ust samego diabła. Roger uniósł pięść i ruszył galopem. Zobaczył jeszcze, jak Teleri pada na ziemię. 29 W chwili gdy Roger ukazał się na wierzchołku najbliższego wzniesienia, chłopcy ścigający Teleri rozpierzchli się i umknęli jak szczury uciekające z tonącego okrętu. Pochylił się w siodle i galopował w jej stronę. Gdy znalazł się tuż przy niej, ściągnął wodze i zeskoczył z konia. Ukląkł, trzymając nóż w ręce. Leżała nieruchomo. - Teleri? Nie poruszyła się. Nachylił się nad nią. Nasłuchiwał. - Teleri, to ja. - Czekał na jakikolwiek ruch, dźwięk, który wskazywałby na to, że żyje. - To ja, Roger - dodał - ten uparty Anglik. Delikatnie odsunął włosy z jej twarzy. Z rany nad okiem strużka krwi spływała na policzek i brodę dziewczyny. Zacisnął dłoń na rękojeści noża, tak mocno, że pobielały mu kostki palców. W pierwszym odruchu chciał ruszyć za łobuzami, którzy rzucali w nią kamienie, ale szybko uświadomił sobie, że udzielenie jej pomocy jest ważniejsze niż zemsta. Patrzył na Teleri leżącą bez ruchu i czuł, że budzą się w nim uczucia, jakich nigdy dotąd nie doświadczył. Nie mógł oddychać, nie mógł mówić; zdawało mu się, że jakaś kula wyrosła mu w gardle. Przez dłuższą chwilę nie był zdolny wykonać żadnego ruchu. Nagle dostrzegł, że Teleri oddycha. Był to płytki, krótki oddech człowieka nieprzytomnego. Wsunął dłonie pod jej bezwładne ciało i delikatnie podniósł z ziemi. Trzymał ją przytuloną do piersi. Teraz wyczuwał już słaby oddech, wyczuwał bicie serca. Czuł ciepło jej ciała i dziękował za to Bogu. Trzymając ją w ramionach, podszedł do konia i nakłonił go, by ukląkł. Usiadł w siodle, przytrzymując Teleri jedną ręką. - Jesteś ze mną, Teleri. Jesteś już bezpieczna. Trzymam cię przy sobie, moja ukochana - szepnął. Potem ruszył w stronę jej chaty. W odległości wielu mil, na południowym skraju Puszczy Brecońskiej, ciemnowłosy mężczyzna zsiadł z konia w miejscu, gdzie zarośla były tak gęste, że wydawały się nie do przebycia. Ukląkł i uważnie przyglądał się ziemi porośniętej rzadką trawą. I tu nie znalazł żadnych śladów. Zupełnie nic. Nachylił się i zajrzał pod splątane pędy jeżyn, gdzie ziemia osłonięta była przed deszczem i wiatrem, gdyż tam mogły się jeszcze zachować ślady zostawione przez człowieka lub konia. Zauważył niewielkie wgłębienie i przyjrzał mu się dokładniej. Odcisk bosej stopy? Tak. Widział teraz ślady zostawione przez palce i głębszy odcisk pięty. Ślad był niewielki. Odcisnęła go stopa kobiety lub chłopca. Przesunął się w miejsce, gdzie zaroślach były rzadsze. Zagłębił się w nie, nie bacząc na ostre kolce jeżyn. Ostrożnie odsunął pokrywające trawę opadłe liście i tutaj wreszcie znalazł to, czego szukał. Znalazł odcisk końskiego kopyta. Wyprostował się i szerzej rozsunął gałęzie. Niewątpliwie tu zaczynała się ścieżka prowadząca w głąb lasu. Wyjął z pochwy miecz i posługując się nim, poszerzył wejście na tyle, by mógł się przez nie przedostać i on i jego koń. Potem, nie wypuszczając miecza z dłoni, poprowadził konia za wodze w głąb lasu, starając się nie zgubić zamaskowanego liśćmi tropu. Teleri nadal była nieprzytomna. Roger zwilżył szmatkę wodą przyniesioną ze strumienia w drewnianej misce, potem usiadł przy leżącej na łóżku dziewczynie i przyłożył kompres do jej zranionego czoła. Okolice rany były opuchnięte i zaczerwienione. Zimny okład na pewno powinien przynieść jej ulgę. Miał nadzieję, że odzyska po nim przytomność. -Teleri! - Uważnie przyglądał się jej twarzy, pragnąc dojrzeć choćby najmniejszy ślad powrotu świadomości. - Teleri! Nic. Żadnej reakcji. Całą swą duszą wojownika pragnął odnaleźć tych, którzy ją skrzywdzili. Była niewinną dziewczyną o sercu tak wielkim jak otaczające ich lasy. Kobietą, która nie skrzywdziłaby nawet muchy, a mimo to te wyrostki rzucały w nią kamieniami, jakby była groźnym demonem. Przyjrzał się drobnym skaleczeniom na policzkach i większej ranie na czole, nad brwiami. Musiała być bolesna, bo nadal jeszcze krwawiła i gdyby nie to, że przyłożył do niej kompres, strużki krwi spływałyby pod włosy. Bardziej jeszcze niż to krwawienie martwiła go rana nad uchem, najgorsza ze wszystkich. Podobną ranę widział kiedyś u swego przyjaciela Merricka. 214 Przed pięciu laty zamek Camrose został zajęty przez walijskich bandytów. Roger, Merrick i jego ludzie tunelem pod murami przedostali się do wnętrza, by uwolnić żonę Merricka, lady Clio, i odzyskać zamek. Akcja powiodła się. Kiedy jednak zwycięstwo było bliskie, na pewnym odcinku tunel zawalił się i Merrick został zraniony w głowę. Rana okazała się nie większa niż ta, którą teraz miała Teleri. Jego twarz też była blada, a wargi kredowo białe. Przez kilka tygodni nie odzyskiwał przytomności. Królewski lekarz twierdził, że jego umysł już umarł i tylko ciało jeszcze żyje. - Teleri! - Roger po wielekroć powtarzał jej imię. - Obudź się, najdroższa, obudź się. Nie ocknęła się jednak. Patrzył na nią i czuł się kompletnie bezradny, a przecież uczucie to powinno być obce mężczyźnie, któremu wydaje się, że potrafi osiągnąć niemal wszystko. - Teleri, obudź się. Nie poruszyła się. Oddychała równo i lekko, jakby była pogrążona w głębokim śnie. Merrick w takim stanie trwał przez kilka miesięcy. Tylko Roger i Clio nie poddawali się. Wszyscy twierdzili, że Merrick umarł, a jego żona i najlepszy przyjaciel po prostu oszaleli z rozpaczy, skoro twierdzą, że jest inaczej. Ale to nie rozpacz nimi kierowała. Roger gotów był przyznać, że gdyby nie głęboka wiara i upór Clio, on również by się poddał. A jednak wytrwał. Kochał Merricka jak brata. Nie załamał się. Cały czas pomagał Clio w pielęgnowaniu męża. Codziennie mówił do niego, jakby ranny tylko drzemał i mógł słyszeć każde słowo. Wreszcie Merrick się obudził. Teraz, siedząc przy Teleri, Roger rozmyślał o tamtych zdarzeniach i przypomniał sobie coś ważnego. Był wtedy przekonany, że to wiara Clio i jej wytrwałość przywróciły Merricka do życia. W pamięci odżyły mu wyraźnie słowa Teleri: „To moja wiara sprawiła, że potrafiłam ci pomóc. Uwierzyłam, że będziesz żył. I żyjesz. Wiara decyduje o tym, kim jesteśmy i kim będziemy". Wtedy nie zastanawiał się głębiej nad tymi słowami. Wiedział tylko, że to Teleri ocaliła jego nędzne życie. Teraz uświadomił sobie podobieństwo pomiędzy tymi dwiema sytuacjami. Tyle że nigdy nie wątpił, że Clio i Merrick kochali się tak, jak niewielu ludzi potrafi się kochać. Spojrzał na Teleri i zadał sobie pytanie, czy ktokolwiek inny poza nią potrafiłby zachować się w ten sposób. Tak, wiedział, że tak postąpiłaby jego matka, ale wątpił, czy jakakolwiek inna kobieta wierzyłaby w niego tak mocno, by troszczyć się o niego w beznadziejnej, zdawałoby się, sytuacji. Z pewnością nie mógłby oczekiwać tego od żadnej z dam dworu. Nawet od Elizabeth. To przecież on był inicjatorem ich spotkań, to on uganiał się za nią od wczesnej młodości. Niełatwo przychodziło mu patrzeć na siebie jak na człowieka, który nie jest tym, kim chciałby być. Wiedział, że niewiele brakowało, by stał się takim egoistą, jakim widział go ojciec. I doznał palącego uczucia wstydu. Przez dłuższy czas patrzył na Teleri, tę niezwykłą kobietę, u której zaciągnął trudny do spłacenia dług. Jej twarz była blada, skrzywiona bólem. Usłyszał ciche chrząknięcie i po chwili pomiędzy niego a Teleri wcisnął się prosiak. Ułożył się obok niej, tak jak robił to zawsze, kiedy spała, po to, by ogrzewać ją swoim ciałem. Prosiak chrząkał, popiskiwał prosząco, jakby zdawał sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. Na krawędzi łóżka przysiadł sokół i czekał. Ale Teleri nadal leżała bez ruchu. Roger poczuł jakieś bolesne pieczenie w oczach, jak gdyby napływały do nich łzy. Oderwał wzrok od Teleri, ale tylko na moment. Potem znów wpatrywał się w jej twarz. Czekał, aż otworzy oczy. Najdelikatniej jak potrafił odsunął pojedyncze włosy z jej czoła, potem dotknął tych miejsc na głowie, gdzie skaleczenia były najbardziej wyraźne. Wziął w rękę pasmo złocistokasztanowych włosów i uniósł je wyżej, do światła. Dostrzegł w nich całą gamę barw, od koloru złota i miedzi aż do czerwieni. Jak to się stało, że nie zauważył wcześniej tych barw, że nie zauważył najprostszych rzeczy, które miał tuż przed oczami? Patrząc na jej włosy pomyślał, że w tym jednym paśmie można dostrzec wszystkie barwy zachodu słońca. Potem podniósł pasmo włosów do twarzy i wdychał ich zapach. Zapłakał. Ktoś płakał. Płakał mężczyzna, co wydawało się szczególnie smutne, gdyż mężczyźni starają się uchodzić za odważnych, jak gdyby w ich umyśle płacz i ból związane były w jakiś sposób z honorem i odwagą. Potrafiła zrozumieć ból. Sama przecież nieraz płakała. A jednak ten płacz, który słyszała, miał w sobie więcej smutku, niż mogła znieść. Nie płacz, chciała powiedzieć. On zwraca się do niej po imieniu. Teleri? Ten głos dobiega gdzieś z oddali. Z bardzo daleka. Przypomina głos Rogera, ale on jest tak daleko, daleko. 218 Odjechał. Przecież widziała, jak znika za walijskimi wzgórzami. Odszedł. Nie ma go. Chciała coś powiedzieć. Wargi miała suche i spękane jak ziemia w czasie letnich upałów. Bolała ją głowa. Skóra na twarzy paliła jak przypiekana ogniem. I czuła się bardzo, bardzo zmęczona. Kiedy spała, ból znikał. Nie czuła pieczenia skóry. Nie musiała myśleć, nie musiała niczego pamiętać. Mężczyzna przestał płakać. Dlaczego płakałeś? Chciała go o to zapytać, ale znów poczuła, że ogarniają sen, obejmuje opiekuńczymi ramionami i przenosi tam, gdzie nie ma już bólu. Tam, gdzie nie musi uciekać przed nikim i niczym, gdzie nie ma bezsensownego zła i złamanych serc. Gdzie ludzie nie płaczą. Wiatr zawodził w gałęziach drzew, szarpał okiennicami, słomianym poszyciem dachu i przez otwór nad paleniskiem wciskał dym z powrotem do izby. Zwierzęta w klatkach wyczuwały widać nadciągającą wichurę, gdyż kręciły się niespokojnie i popiskiwały cicho, co przypominało ćwierkanie ptaków. Roger zapalił kilka sporządzonych przez Teleri świec, ale były tak małe i miały tak krótkie knoty, że ledwie migotały, przygasając w podmuchach wiatru. Niemal bez przerwy przemawiał do chorej. Opowiadał jej o wyprawach krzyżowych i turniejach. Próbował nawet opowiadać dowcipy i zanosił się śmiechem, chociaż nie był to śmiech radosny, zwłaszcza gdy patrzył na jej poranioną twarz. Wreszcie, zirytowany panującym półmrokiem, wstał i podszedł do sterty zapasów przywiezionych przez starą Gladdys. Grzebał w nich długo, aż znalazł paczkę łojowych świec. 219 Zapalił dwadzieścia świec, potem jeszcze dziesięć. W izbie zrobiło się jasno prawie jak w dzień. Miał nadzieję, że teraz Teleri łatwiej się obudzi. - Teleri! Otwórz oczy. Nic. - Teleri! Prześpisz cały poranek! - Przerwał, gdyż wydawało mu się, że poruszyła nieco głową. - Obudź się. Po chwili Teleri się obudziła. Otworzyła oczy i patrzyła na niego nieprzytomnie, jakby go nie poznawała. - Teleri! To ja, Roger. Ściągnęła brwi, potem zamknęła oczy i szepnęła: - Nie, on odszedł. - Jestem tutaj. Zobacz. - Wziął jej rękę i dotknął nią swojego policzka. - To mój policzek. Ten, który ogoliłaś. Patrzyła na niego takim wzrokiem, jakby się spodziewała, że zaraz zniknie. - Moja kochana. To ja. Skrzywiła się, odwróciła głowę i szepnęła: - Nie jestem kochana. - Kochana, kochana. Bóg jeden wie, ile razy powtarzał te słowa, skierowane tylko do niej. Znów zwilżył ściereczkę i przyłożył do jej głowy. - Zimna woda ci pomoże. - Rzucali we mnie kamieniami. - Nie patrzyła na niego. Nie wiedział, czy dlatego, że sprawił jej przykrość, czy dlatego, że czuła się zakłopotana. - Zapłacą za to, że cię skrzywdzili. Odetchnęła głęboko, a potem powiedziała bez złości, może tylko z odrobiną rozżalenia: - Nie jestem wiedźmą. - Spojrzała na niego. - Próbowałam 220 im powiedzieć, że nie jestem wiedźmą, ale oni nadal ciskali we mnie kamieniami. - Już nigdy więcej tego nie zrobią. Przysięgam. Zacisnęła wargi i zaczęła drżeć, jakby miała się rozpłakać. Nachylił się nad nią i delikatnie pocałował ją w usta. - Przysięgam, na honor, że będę cię bronił. Potrząsnęła głową i zamknęła oczy. Zdawało się, że jej powieki są zbyt ciężkie, by mogła je utrzymać. Siedział na stołku obok łóżka Teleri, trzymając jej dłoń w swoich dłoniach. Oczy zaczęły go piec z braku snu. Pochylił głowę i oparł ją o ich splecione dłonie. Nie wiedział, jak długo spał ani czy w ogóle spał. Ocknął się wreszcie i rozejrzał po izbie. Świece migotały, jakby wiatr wdarł się do wnętrza. Kilka z nich zgasło. Słyszał zawodzenie wichury, trzask łamanych gałęzi drzew. Zwierzęta spały, w chacie było ciepło. Sięgnął ręką, by poprawić najbliżej stojącą świecę, i w tym momencie dostrzegł na ścianie jakiś cień. Spojrzał w stronę wejścia. W otwartych drzwiach zobaczył ciemną sylwetkę mężczyzny. Z mieczem w dłoni. 30 Przetrząsnąłem całą Puszczę Brecońską, żeby cię znaleźć, a ty ukrywasz się tu z kobietą. Twój król, twoi ludzie, przyjaciele zamartwiają się tym nagłym zniknięciem. Chyba słusznie bym postąpił, gdybym zrobił użytek z tego miecza. -Merrick! - Roger zerwał się na równe nogi. - Na Boga! Niewiele brakowało, a wbiłbym ten nóż w twoją pierś -powiedział, wsuwając nóż za pas. - Stojąc tu, w drzwiach, miałem dość czasu, żeby uprzedzić twój atak. - Merrick schował miecz do pochwy. - Chyba się starzejesz. Nie jesteś już tak szybki, zawodzą cię zmysły wojownika. Roger dotkliwie odczuł żart przyjaciela. Nie tylko stracił odwagę, ale i rycerską sprawność. Przygładził dłonią włosy i spojrzał na Teleri. Zdawał sobie sprawę, że od momentu, gdy znalazł ją leżącą na trawie, nieprzytomną i zakrwawioną, nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o tej drobnej rannej kobiecie o włosach rozwianych przez wiatr. Merrick ruszył w stronę łóżka, a Roger wyszedł mu naprzeciw. - Cieszę się, widząc cię zdrowym. - Merrick potrząsnął dłonią Rogera na powitanie. 222 - Jak mnie tu odnalazłeś? - Natrafiłem na ślady konia na południowym skraju puszczy, w miejscu, zdawałoby się, nie do przebycia. - Pamiętam je. - Po tym tropie poszedłem w głąb lasu. Tam znalazłem ślad po jakimś ciągnionym po ziemi ciężkim przedmiocie. To on doprowadził mnie tutaj. W pamięci Rogera pojawił się obraz Teleri ciągnącej po ziemi jego kolczugę. - Zobacz, co jeszcze leżało w trawie. Roger patrzył na ostrogę, którą Merrick trzymał w ręku. - Powiedziała, że nie mogła jej znaleźć. - Co jej się stało? - zapytał Merrick, spoglądając w stronę Teleri. - Wiejskie wyrostki obrzuciły ją kamieniami. Uważają ją za czarownicę. Merrick podszedł bliżej do łóżka. Wyraz jego twarzy wskazywał na to, że podobnie jak Roger nie rozumie tego rodzaju okrucieństwa. - Przesądni głupcy - mruknął. -Jej babką jest stara Gladdys. - Wielki Boże... - Merrick popatrzył na Teleri, a potem odwrócił się w stronę Rogera. - Jesteś pewny? - Tak. - Nie jest do niej podobna. - Merrick przyglądał się chorej przez dłuższą chwilę, potem przysiadł na łóżku obok niej i wziął w dłoń pasmo jej włosów opadające na siennik. - Hmm. Może kiedyś te włosy... Roger nie podzielał opinii przyjaciela. Takich włosów jak Teleri nie mógł mieć nikt, tak samo jak nikt, kogo znał, nie był taki jak ona. - Co to leży obok niej? Prosię? - Tak. - Roger spojrzał na leżącego prosiaka. - To jej ulubieniec. 223 -A ja narzekam na Clio, że sypia w łóżku ze swym jednookim kotem - mruknął Merrick, potem wstał, odwrócił się w stronę Rogera i nagle zastygł w bezruchu, jakby nogi wrosły mu w ziemię. Roger zauważył, że wyraz twarzy przyjaciela nagle się zmienia. Najpierw pojawiło się na niej zdumienie, a potem gwałtowny gniew. Marrick patrzył na jego szyję. - Kto ci to zrobił? - Nie wiem. Roger odwrócił się, zdjął z głowy Teleri ściereczkę i zanurzył ją w misce z wodą. Musiał coś robić, zająć czymkolwiek dłonie, by ukryć ich drżenie. - Od początku wydawało mi się, że zmienił ci się głos. - Przez długi czas w ogóle nie mogłem mówić. Teraz mój głos nie przypomina już rechotania żaby. - Roześmiał się z przymusem. Merrick nie śmiał się. - Ktoś zastawił na mnie zasadzkę. Zaatakował od tyłu. Ogłuszył. - Roger położył kompres na głowie Teleri i odwrócił się w stronę przyjaciela. - Kiedy się ocknąłem, siedziałem na koniu z zawiązanymi oczami, a na szyi miałem pętlę. Spuścił wzrok, nie mógł patrzeć w oczy Merrickowi. Poczuł, że pot wystąpił mu na czoło. Marrick zaklął i zacisnął dłonie w pięści. Szyję miał czerwoną jak lew na jego herbie. - Nic nie widziałem. Zanim straciłem przytomność, słyszałem tylko czyjś dziki śmiech. - Ruchem głowy wskazał Teleri. - Ona mnie znalazła. Przypuszcza, że pod moim ciężarem i ciężarem zbroi złamała się gałąź... Byłem bliski śmierci. Trudno mu było opowiadać o tym nawet człowiekowi, którego znał lepiej niż kogokolwiek innego, któremu zawsze mógł się ze wszystkiego zwierzyć. Teraz jednak zdawało mu się, że nadal czuje pętlę zaciskającą się na jego szyi. Nie mógł oddychać, nie mógł mówić. Jak gdyby w izbie brakowało powietrza. - Angliku? Roger spojrzał na Teleri i natychmiast wrócił myślami do teraźniejszości. - Obudziłaś się. - Usiadł obok niej. - Masz spierzchnięte wargi. Chce ci się pić? Napijesz się wody? Zanim zdążyła odpowiedzieć, wsunął rękę pod jej plecy, uniósł ją i przystawił kubek z wodą do ust. Wypiła parę łyków. Położył ją z powrotem na łóżku. Leżała nieruchomo, z szeroko otwartymi, ciemnozielonymi oczami, i patrzyła na Merricka. - To jest mój przyjaciel, lord Glamorgan. Merrick podszedł bliżej i stanął przy łóżku oświetlony blaskiem świec. Patrząc na niego niepewnie, i powiedziała cicho: - Mam pańskiego konia, milordzie. -A ja mam w swoim zamku twoją babcię. Teleri z poważną miną skinęła głową. - Był pan dla niej zawsze bardzo dobry. Dziękuję. - Sądząc z tego, co widziałem, ty też byłaś dobra dla araba. - Zwróciłabym go, gdybym wiedziała, że należy do pana. - Och, wtedy ja musiałbym zwrócić ci twoją babcię, a nie wiem, czy ona i moja żona byłyby z tego zadowolone. - Nie - odparła głosem tak cichym, że Roger musiał się nachylić, by usłyszeć jej słowa. - Babcia powinna pozostać w Camrose. Roger uniósł brwi. - Dlaczego? - zapytał. - Clio wspomniała mi kiedyś, że tam został pochowany jej mąż i dlatego ta stara kobieta nie chce opuścić Camrose -powiedział Merrick, a potem ruchem głowy wskazał Teleri. Spójrz, ona jest chyba bardzo senna. Roger odwrócił się do dziewczyny i zobaczył, że opadają jej powieki. Po chwili zasnąła. - Chodź - powiedział Merrick, kierując się ku drzwiom. -Wyjdźmy. Roger zgasił świece, zostawił tylko jedną i ruszył do wyjścia. W drzwiach zatrzymał się. Dla pewności jeszcze raz zerknął na Teleri. Wiat r ucichł, zaczął padać gęsty deszcz. Przez otwór w dachu krople wpadały wprost w palenisko i parowały z sykiem. Roger i Merrick grzali się przy ogniu, jedli chleb z serem i na zmianę popijali winem z bukłaka. - Bigod był bardzo wzburzony wiadomością o twoim romansie z Elizabeth. Roger w zamyśleniu żuł kawałek chleba i wpatrywał się w płomienie. - Myślisz, że on mógł to zrobić? - zapytał, dotykając blizny na szyi. - Są tacy, którzy słyszeli, jak przysięgał, że cię zabije. -Merrick wziął bukłak z rąk Rogera i wypił spory łyk wina. - Nie lubiłem Bigoda od momentu, gdy poślubił Elizabeth, ale nigdy nie uważałem go za takiego tchórza, żeby nie chciał uczciwie ze mną walczyć. Myślę, że jest człowiekiem honoru. - Miał jednak powody. Roger ze złością stukał polanem w szczapy płonące na palenisku. - Elizabeth nigdy nie związałaby się ze mną, gdyby wiedziała, że jej mąż żyje. Iskry tryskały z paleniska i Merrick przytrzymał rękę Rogera. -Daj mi to, zanim podpalisz nas obu. - Wyjął polano z ręki przyjaciela i wrzucił je w ogień. -Spróbuj wczuć się w jego sytuację. Co byś zrobił, gdybyś był na jego miejscu? - Nigdy nie zostawiłbym Elizabeth - powiedział Roger. 226 Merrick potrząsnął głową. - De Clare uważa, że Bigod nie miał okazji udać się za tobą w pogoń. Roger wypił łyk wina, zakrztusił się, wreszcie złapał oddech i wytarł usta. - De Clare? Co ten świeżo upieczony rycerz może o tym wiedzieć? - On nie jest taki głupi, jak ci się wydaje. Jest rozważny. Roger parsknął pogardliwie. Tobina de Clare nie lubił tak samo jak Bigoda. - Edward zaufał mu na tyle, że wysłał go do mnie z wiadomością o twoim zaginięciu. Gdyby nie de Clare, nadal byłbym w Camrose. - De Clare uważa, że Bigoda nie można podejrzewać? - Tak, a Edward się z nim zgadza. - Dlaczego? - To Edward postarał się, żeby Bigod razem z Pembrokiem tkwił w Northumberland. Roger zamyślił się. Northumberland to najdalsze północne krańce Anglii. Uniósł głowę i spojrzał na Merricka. - A mnie wysłał do Brecon. - Tak. Brecon położone jest zbyt daleko od Northumberland, żeby napaść była możliwa. - Wyczuwam tu jakiś spisek w rodzaju tych, jakie uprawia Edward, kiedy lawiruje pomiędzy polityką a tym, czego prawdziwie chce. Merrick nie odpowiedział, ale jego milczenie było dostatecznie wymowne. Roger potrząsnął głową, a potem siedział z łokciami opartymi na kolanach i twarzą ukrytą w dłoniach. Bez dalszych pytań wiedział już, na czym polega gra króla. Edward wysłał go tutaj, żeby uniemożliwić mu spotkanie z Bigodem. - Coś mi się wydaje, że nie jesteś zachwycony tym, co usłyszałeś - odezwał się wreszcie Merrick. - To prawda. - Roger uniósł głowę i wpatrywał się w niebieskawe płomienie ogniska. Odetchnął głęboko i spojrzał na Merricka. - Czy wiedziałeś o tym, że ta moja misja to czysta farsa? - Och, to nie jest farsa. Edward planował to już przed laty, kiedy rozkazał mi umocnić Camrose. Miał się tym zająć Cranville. - Edward zawsze powierzał mi dyplomatyczne misje, a nie budowę fortec. Powininem był przejrzeć jego grę. - Miałeś wtedy inne kłopoty. Zbyt cierpiałeś po zerwaniu z Elizabeth. Nie byłeś wówczas łatwy w kontaktach z ludźmi. Roger nic na to nie powiedział. - Powinienem się teraz przespać. - Merrick wstał i przeciągnął się. - Odszukanie ciebie nie przyszło mi łatwo, przyjacielu. Przeszedł przez izbę, wziął koc, który leżał na jego siodle pozostawionym w rogu izby, rozłożył go koło paleniska i ułożył się do snu. Roger zgasił świece i legł na swoim posłaniu z traw. Słyszał równy oddech śpiącego Merricka, ale chociaż był bardzo zmęczony, nie mógł zasnąć. Rozmyślał o tym, co usłyszał od przyjaciela. Wiedział, że to wszystko prawda. Istotnie, po rozstaniu z Elizabeth przeżywał kryzys. Przestał być wyrozumiały dla swoich ludzi, tak samo jak dla siebie. Z przykrością musiał przyznać, że de Clare miał rację, wyrzucając mu złe traktowanie podwładnych tego dnia, kiedy wspięli się na płaskowyż z kamiennym kręgiem. Rozumiał, że kierowały nim emocje, nie rozsądek, co jest złym znakiem u wojownika. Może więc nie tchórzostwo powinien sobie wyrzucać, tylko brak rozsądku? 31 Następnego ranka obaj mężczyźni wstali wcześnie i zaczęli od przetrząśnięcia przywiezionych przez Gladdys zapasów. Pośród nich Roger znalazł woreczki z drobno zmieloną mąką i naczynie z jakąś masą, którą po powąchaniu uznali za drożdże. Merrick wyszedł nakarmić konie, tymczasem Roger patrzył bezradnie to na mąkę, to na drożdże i zastanawiał się, czy nie udałoby mu się upiec chleba. Nie wiedział jednak, jak to się robi, zdecydował się więc poszukać czegoś innego, co mógłby przyrządzić dla Teleri. Na szczęście w jednym z woreczków znalazł sporo kaszy jęczmiennej lub owsianej. Ten rodzaj pożywienia rycerze zawsze wozili w swoich sakwach, wiedział więc, jak należy je przyrządzać. Nasypał kaszy do kociołka, zalał ją wodą, dodał trochę miodu i zagotował na ogniu. Kiedy potrawa nabrała odpowiedniej gęstości, napełnił nią miseczkę, poszedł do kąta, w którym spała Teleri, i usiadł przy niej na łóżku. Spojrzała na jedzenie i skrzywiła się. Roger spróbował wsunąć łyżkę do jej ust, ale tylko mruknęła coś i odwróciła głowę. 229 - Teleri! Musisz jeść. No chodź, najmilsza. Skrzyżowała ręce na piersiach i spojrzała na niego. - Nie będzie ze mną łatwo, Angliku. Tak jak mnie nie było łatwo z tobą. - Teraz sytuacja jest zupełnie inna. - Tak myślisz? - Właśnie tak. - A mnie się wydaje, że jest dokładnie taka sama. - Świetnie. - Roger wstał, a potem przykląkł na sienniku. Wobec tego ja też usiądę za twoją głową i będę ci ściskał policzki, dopóki nie otworzysz ust. A potem nazwę cię upartą Walijką. - No już dobrze. Zjem sama - powiedziała i spróbowała usiąść, ale zaraz zbladła. Jęknęła cicho, dotknęła ręką ucha i skrzywiła się. - Pozwól sobie pomóc. - Wsunął rękę pod jej plecy i uniósł ją tak, że opierała się o jego pierś. - Będę jadła sama - postanowiła. - Widzę, że jesteś jak zwykle uparta. -Podaj mi łyżkę. Podał, ale Teleri, sięgając ręką, rozminęła się z nią prawie o stopę. Spojrzała na swoją dłoń, jak gdyby oczekiwała, że łyżka powinna tam być. - Masz. - Wcisnął łyżkę w jej dłoń i trzymał miskę tuż przed nią. Dziobnęła go łyżką w łokieć. - Chcesz spróbować jeszcze raz? - Nie. - Podała mu łyżkę tak niefortunnie, że niewiele brakowało, a trafiłaby go w oko. - To uderzenie nad uchem tak cię oszołomiło. Bez sprzeciwu wzięła do ust pierwszą porcję kaszy i przełknęła. Wydawała się zaskoczona. 230 - Smaczne. - Myślałaś, że nie potrafię gotować? To całkiem proste -powiedział takim tonem, jak gdyby robił to codziennie. Karmienie przebiegło bez kłopotów. Roger przez cały czas próbował zabawiać ją rozmową. Teleri co chwila podnosiła rękę i patrzyła na nią w taki sposób, jakby dłoń znajdowała się znacznie bliżej jej twarzy, niż było w rzeczywistości. - Nie przejmuj się. To normalne, że po uderzeniu w głowę traci się zdolność oceny odległości. Rycerzom też się coś takiego zdarza. To nie trwa długo. Czasem jeden dzień, czasem kilka. Gdy w czasie potyczki w Bretanii spadłem z konia, przez tydzień nie mogłem znaleźć swojej stopy. Opowiadał jej o potyczce, turniejach i zmusił ją do zjedzenia całej porcji. Prosiak pomrukiwał przy jej boku. Chciała go pogłaskać, ale nie trafiła ręką. Roger ujął jej dłoń i pokierował nią. - Dlaczego jesteś tutaj? - zapytała w pewnej chwili, patrząc bacznie na Rogera. - Muszę się tobą opiekować. Mam dług do spłacenia. Przymrużyła oczy i Roger natychmiast zorientował się, że powiedział coś niewłaściwego. Patrzyła gdzieś przed siebie, usta miała zaciśnięte. - Nie musisz mi się za nic rewanżować - powiedziała wreszcie. - Potrafię sama się o siebie troszczyć. - Nie, nie potrafisz. - Mieszkam tu samotnie od dawna. Czy ty myślisz, że po raz pierwszy rzucano we mnie kamieniami? - Podniosła rękę, spojrzała na nią tak, jakby należała do kogoś innego, i opuściła ją z powrotem na łóżko. - Ta blizna na policzku, pod okiem, też jest od kamienia. - Gdybym o tym wiedział, to nie zostawiłbym cię tutaj. - To ja cię wyrzuciłam, pamiętasz? 231 - Tak. - Teraz też w każdej chwili możesz odejść. - Jestem tutaj, bo chcę tu być. - Dlaczego? Z jej spojrzenia domyślił się, że odpowiedź na to pytanie jest dla mej wyjątkowo ważna. Nie był jednak pewny, czy nie powie czegoś niewłaściwego. Przecież często irytowało ją to co mówił. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego jest tutaj. Wiedział tylko, że tego pragnie. Nachylił się i pocałował ją. Wyczuł, że jest zaskoczona, ale go nie odepchnęła. Całował ją łagodnie, spokojnie, jakby czas dla niego nie istniał. Dotknął językiem jej warg, a potem mocniej przycisnął usta do jej ust. Poczuł, że dłoń Teleri, leżąca na jego ręce, zaciska się w pięść. Mógłby całować ją w ten sposób przez cały dzień. Czuł słodycz jej ust, naturalny smak, nie mający nic wspólnego z miodem, którym osłodził dla niej kaszę. Ten smak był zawsze taki sam. Inny niż wszystkie, pociągający. Przerwał jednak pocałunek, gdy usłyszał, że cicho jęknęła. Wyczuwał napięcie, które ją ogarniało. Podniecenie równie mocne jak jego żądze, ale on był człowiekiem doświadczonym i potrafił nad nimi panować. Ona nie potrafiła, a on nie powinien był tego wykorzystywać. Cofnął się i wstał. Leżała na łóżku i patrzyła na niego wzrokiem jeszcze bardziej nieprzytomnym niż przed chwilą. - Jestem tutaj z kilku powodów. Żeby cię strzec, żeby cię wyleczyć, a przede wszystkim dlatego, że chcę tutaj być. Śpij. Porozmawiamy później. - Dlaczego nie możemy porozmawiać teraz? Patrzył na nią przez chwilę, potem podniósł dwa palce. - Ile palców widzisz? - W której ręce? - Widzisz dwie ręce? - Tak. - Wobec tego zostaniesz w łóżku. - Naciągnął koc na nią i prosiaka i ruszył w stronę drzwi. - Podniosłem tylko jedną dłoń - rzucił przez ramię. X eleri siedziała oparta plecami o ścianę. Wyciągnęła niepewnie rękę i pogłaskała leżącego obok prosiaczka. Zwierzak uniósł głowę i spojrzał na nią. O tym, że jej wzrok nie wrócił jeszcze do normy, przekonała się, gdy zobaczyła przed sobą dwa ryjki i wiele, wiele wpatrzonych w nią oczu. - Och, Prosiaczku - szepnęła. - Co ja mam zrobić? Zwierzęta nie ukrywają swoich uczuć, pomyślała. Prosiaczek zawsze chce być przy mnie i daje temu wyraz. Chodzi za mną wszędzie i głośno protestuje, gdy na pewien czas muszę go przywiązać. A koń też łazi za mną jak pies i dla zabawy trąca mnie pyskiem w plecy. Sokół skrzeczeniem daje do zrozumienia, kiedy chce zwrócić na siebie uwagę. Teleri zawsze wiedziała, że żadne zwierzę, które mieszka z nią w chacie, nie skrywa swoich uczuć. Kiedy wchodzi do izby, patrzą na nią z przejęciem, a może i z podziwem. Nawet dzika łania i jej jelonki mają do niej zaufanie. Podchodzą bez obawy, kładą głowy na jej kolanach. Wystarczy, że spojrzy na ich pyszczki, i wie, co czują. Widzi to wyraźnie. Nie wiedziała jednak, co czuje Roger. Swoim postępowaniem nie ujawniał tego, co kryło się w jego głowie, a zwłaszcza w sercu. Zresztą ona też starała się ukrywać uczucia. W ten sposób próbowała się bronić, ale nie przychodziło jej to łatwo. Kiedy całował ją tak jak przed chwilą, bez trudu nad sobą panując, jak gdyby robił to setki razy, czuła niemal, jak pęka jej serce. Roger i Merrick stali przed chatą obok mostku i przyglądali się koniom, które piły wodę ze strumienia. Popołudnie było pochmurne i chłodne, powietrze miało wilgotny, metaliczny smak, pojawiający się zawsze z nadejściem jesieni. Merrick rozejrzał się, a potem zatrzymał wzrok na polanie nad strumieniem. - To miejsce znajduje się zapewne gdzieś pośrodku puszczy. Nigdy bym tu nie trafił, gdyby nie ślady, które znalazłem na skraju lasu. - Wiem o tym. Chociaż Teleri wyprowadziła mnie jedną z tych ścieżek, to prawdopodobnie nie trafiłbym tutaj wtedy, gdy znalazłem ją nieprzytomną. Przypuszczam, że to arab znał drogę. - Czy widziałeś ludzi, którzy obrzucili ją kamieniami? - Tylko z daleka. Wyglądali na wyrostków. Tylko jeden był na tyle wysoki, że można by go nazwać mężczyzną. Powiedziała mi, że już wcześniej podobnie ją atakowali. Nie rozumiem, dlaczego stąd nie odejdzie. - Zapewne czuje się tu bezpieczniej. - To prawda. W tym lesie łatwo się ukryć. Są ścieżki, które wydają się szerokie, ale prowadzą donikąd. Jest wiele miejsc wyglądających podobnie. Łatwo można zabłądzić. Merrick milczał przez dłuższy czas, wreszcie powiedział: - Musimy porozmawiać o tym, co zamierzasz dalej robić. - Sam nie wiem. - Roger patrzył na strumień, który przybrał po ostatnich deszczach. Poziom wody w sadzawce też był znacznie wyższy. Rosnące na brzegu trawy znalazły się pod wodą. - Po powrocie czekają mnie poważne kłopoty. Przede wszystkim powinienem się dowiedzieć, kto chciał mnie zabić. - Wygląda na to, że nie chcesz szukać zemsty. Roger milczał przez chwilę. - Chcę, ale nie czuję się jeszcze gotowy do powrotu. - Rzucił w wodę kamień i przyglądał się kręgom, które rozchodziły się po jej powierzchni, a potem znikały. Ilekroć patrzył na sadzawkę, każdego ranka, kiedy się golił czy kąpał, wspominał tę noc, gdy niewiele brakowało, a kochałby się tu z Teleri. Za każdym razem nazywał siebie głupcem. Schylił się, podniósł następny kamień i cisnął go w wodę. - Powiedz, kiedy uświadomiłeś sobie, że kochasz Clio? - zapytał niespodziewanie. Merrick spojrzał na niego zaskoczony. Przez chwilę przyglądał mu się uważnie, po czym odwrócił głowę i powiedział: - Nie masz chyba na myśli naszego pierwszego spotkania? - Na pewno nie. - Roger roześmiał się. - Tamto spotkanie dobrze pamiętam. Clio powiedziała ci, że jesteś bałwanem, a potem zapytała, co byś zrobił, gdyby urodziła ci dziewczynkę, czy utopiłbyś ją w zamkowej fosie. - O tak. Ta kobieta wiecznie wystawia na próbę moją cierpliwość. - Merrick potrząsnął głową. -W niczym nie przypomina innych kobiet. Jest uparta i samowolna. Uśmiechał się, mówiąc te słowa. Uśmiech ten wyrażał szczęście i zadowolenie, które nie opuszczały go od dnia ślubu. - Przy tym jest piękna i kocha cię - powiedział Roger. - Tak. Jestem szczęśliwym człowiekiem. - Merrick przerwał, a potem dodał: - Szczerze mówiąc, po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że j ą kocham, gdy zobaczyłem tę walij ską strzałę w j ej plecach. - Zamilkł, jak gdyby jeszcze raz w pamięci przeżywał ten moment. - Pomyślałem wtedy, że właśnie znalazłem kobietę, którą prawdziwie kocham, i niewykluczone, że ją teraz stracę. Byłem tym przerażony jak niczym innym w życiu. Merrick patrzył wyczekująco na przyjaciela, ale on przyglądał się koniom. - Teleri dobrze opiekowała się tym arabem - powiedział po chwili Roger. - O, tak. - On jest do niej tak przywiązany, że chodzi za nią jak pies. Nieraz to widziałem. A jak ta drobna kobieta potrafi jeździć konno! Zapadło milczenie. Ciszę przerywało tylko brzęczenie owadów nad wodą, szum strumienia i wieczorny śpiew ptaków. - Zastanawiam się, co by było, gdybym dopędził ją wtedy, przed laty. - Ale nie dopędziłeś. - Nie miałem pojęcia, że jeźdźcem jest kobieta, dopóki nie spotkałem jej ponownie przy kamiennym kręgu. - Roger spojrzał na przyjaciela. - Zanim ten koń zginął, byłeś gotów go sprzedać. - Może. - Merrick uśmiechnął się. - Czy nadal jesteś gotów drogo za niego zapłacić? - Tak. Merrick poklepał Rogera po policzku. - Nie musisz mi płacić, przyjacielu. Gdy tylko ta młoda kobieta wydobrzeje, dostaniesz ode mnie konia. W prezencie ślubnym. 32 Tego samego dnia, późnym popołudniem, Roger i Merrick stali przy stole, na którym leżały jarzyny z ogródka Teleri. Zanim postanowili, że najwyższy czas przygotować coś do zjedzenia, opróżnili jeden z trzech bukłaków z winem, które Merrick przezornie miał w swoich sakwach. Warzywa - rzepy, cebule, głowy kapusty oraz kilka grzybów, które Roger znalazł po deszczu - leżały ułożone w równej linii, jak świece na ołtarzu. - Odsuń się od stołu - powiedział Merrick patrząc na przyjaciela. - Dlaczego? - Zobaczysz, ale najpierw daj mi jeszcze trochę wina. Roger podał mu bukłak, Merrick pociągnął spory łyk, potem oddał bukłak przyjacielowi i wyciągnął z pochwy miecz. Cofnął się o krok, uniósł miecz wysoko i wpatrując się w stół zaczął ciąć z prędkością błyskawicy. Ciach! Ciach! Ciach! Merrick prowadził miecz metodycznie i z ogromną precyzją, a kiedy dotarł do brzegu stołu, zostały na nim jarzyny pocięte w wąskie paski. - Dobra robota. Zwłaszcza te głowy kapusty... - Roger poklepał przyjaciela po ramieniu, wypił łyk wina i wręczył mu bukłak. - Teraz ja spróbuję. Stanął z boku stołu, wziął miecz z ręki Merricka i posłużył się nim równie sprawnie jak przyjaciel. Na stole leżały teraz warzywa pokrojone w kostkę. Roger zgarnął je do kociołka, zalał wodą i zawiesił nad paleniskiem. - Przydałoby nam się trochę chleba - powiedział Merrick i otworzył woreczek z mąką. - Gdzie jest jakaś miska? - Tam coś znajdziesz. - Roger wskazał ręką półki. - Czy ty potrafisz piec chleb? -Daj mi drożdże. - Merrick zachowywał się tak ;akby nie usłyszał pytania. Rozejrzał się po izbie i postawił woreczek z mąką na stole. - To chyba nic trudnego. Nigdy nie miałem kłopotów z zaangażowaniem kucharza do zamkowej kuchni, a każdy z nich umiał piec chleb. Merrick wziął najbliżej stojącą miskę i wysypał na stół bezużyteczne, jak sądził, kamyki i muszelki. Roger wydawał się przerażony. - Na Boga, Merrick, co ty robisz? To są muszelki Teleri. Odstawił naczynie z drożdżami, odepchnął przyjaciela, potem ostrożnie, jedną po drugiej, zebrał rozsypane skarby i włożył je z powrotem do miski. Merrick patrzył na niego jak na wariata. - One są dla niej niesłychanie ważne - wyjaśnił Roger. - Kamyki i muszelki? - Merrick pokręcił głową. - Miski są tam, na półce przy oknie. Tam, gdzie wiszą zioła. Merrick zdjął z półki dużą miskę i postawił ją na stole, potem z woreczka wysypał do niej mąkę, wzbijając przy tym chmurę białego pyłu, który po dłuższej chwili pokrył wszystko, co znajdowało się w pobliżu. -Tej mąki jest chyba za dużo - zauważył Roger. 238 - Tak myślisz? - Merrick przytrzymał się krawędzi stołu i przykucnął tak, że jego oczy znalazły się na poziomie brzegu miski. - Nie. Według mnie mąki jest tyle co trzeba. - Przesunął miskę w stronę Rogera. - Wrzuć tu trochę drożdży. Roger zajrzał do naczynia z drożdżami, jakby sądził, że jego zawartość w magiczny sposób zamieniła się w chleb. - Nie wiem, czy to był dobry pomysł - mruknął. - Oczywiście że tak. Daj wreszcie te drożdże. - Ile? - Hmmm... Tyle, ile uważasz za stosowne. - Merrick wzru szył ramionami. Roger nabrał pełną garść drożdży i pokazał przyjacielowi. - Wystarczy? -Dodaj jeszcze trochę dla lepszego efektu. Jak byłem chłopcem, przyglądałem się kiedyś kucharzowi, który piekł chleb. Dawał dużo drożdży i ciasto miesił rękami. - Merrick włożył ręce do miski z mąką. - Trzeba dodać trochę wody. Roger wytarł ręce, podniósł kubeł z wodą i połowę jego zawartości wlał do miski. Woda przelała się przez brzegi. - Do licha! Za dużo. - Wybacz. Zaraz odleję. Roger rozejrzał się po izbie, potem nabrał w dłonie nadmiar wody i wylał ją do wiadra stojącego w rogu. Kiedy wrócił do stołu, Merrick ugniatał już zbyt rzadkie ciasto. -Dodaj trochę mąki - polecił Rogerowi. Roger wsypał porcję mąki do miski, zasypując przy okazji cały stół. - Teraz będę wygniatał ciasto - rzekł Merrick. - A wiesz, jak to się robi? - Tak. Zobacz. Trzeba sobie wyobrazić, że są to nagie piersi kobiety, i delikatnie je ugniatać. 239 Roger przyglądał się przez chwilę, a potem powiedział: -Daj mi spróbować. - Włożył ręce w miskę z ciastem. Pracował przez chwilę w milczeniu, potem spojrzał na przy- jaciela. - To mi bardziej przypomina tyłeczek niż piersi -zauważył. Zapach gotującej się potrawy obudził Teleri. Usiadła. Tym razem nie czuła się już tak oszołomiona. Podniosła rękę i spojrzała na nią. Jedna ręka i pięć palców. Żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku, podniosła drugą. Dziesięć palców. Dwie ręce. Wrócił mi wzrok, pomyślała. Odrzuciła na bok koc i powoli wstała. Zauważyła stojącą obok łóżka miskę z wodą, umyła ręce i ostrożnie przetarła twarz wilgotną ściereczką. Słyszała głosy mężczyzn dobiegające z drugiej izby. Szybko włożyła czystą suknię i zapaliła kilka świec stojących obok łóżka. Gdy się odwróciła, zobaczyła Rogera i Merricka - stali w wejściu do jej części chaty. Roger trzymał w ręku miskę. Spojrzał na Teleri zaskoczony i powiedział: - Powinnaś leżeć w łóżku. - Leżałam dostatecznie długo. Czuję się już znacznie lepiej. - Przygotowaliśmy ci coś do zjedzenia. - Właśnie widzę. - Uśmiechnęła się. - Jak z twoim wzrokiem? - zapytał Roger. - Jeszcze przed chwilą sądziłam, że wszystko wróciło do normy, ale teraz wydaje mi się, że nadal jest z nim coś nie w porządku. - Dlaczego? -Obaj wyglądacie, jak byście byli obsypani mąką. Mężczyźni spojrzeli po sobie. 240 - Pieczemy chleb - powiedział Merrick. - To widać. - Skinęła głową. - Jeśli wy tak wyglądacie, to wyobrażam sobie, co dzieje się w tamtej izbie. Mężczyźni obejrzeli się, a potem znów spojrzeli po sobie. Mieli kwaśne miny. Teleri przepchnęła się pomiędzy nimi, zajrzała do dużej izby i znieruchomiała. Izba wyglądała tak, jakby leżące w kącie woreczki z zapasami eksplodowały. Wszystko, łącznie z sokołem, pokryte było warstwą mąki. Nawet okna. Kawałki jarzyn leżały rozrzucone po podłodze; prosiak chrupał resztki kapusty, które znalazł pod stołem. Na stole stały różnej wielkości miski i naczynia wypełnione rosnącym ciastem. - Czy chcieliście nakarmić chlebem wszystkich Walijczyków? - Nie, tylko nas. Teleri złapała się za głowę. Pomyślała, że uprzątnięcie tego bałaganu zajmie jej wiele czasu. - To był mój pomysł - przyznał się Merrick - więc ja posprzątam. - Nie, ja to zrobię, Teleri ruszyła w stronę stołu, ale Roger ją powstrzymał. - Zaczekaj. Jesteś pewna, że czujesz się już dobrze? - Oczywiście. - Podniosła rękę. - Zobacz. Jest tylko jedna ręka. Roger odstawił miskę i pajdę na wpół spalonego chleba, którą trzymał w dłoni. - Chodź. Pozwól Merrickowi zaprowadzić tu porządek. Muszę z tobą porozmawiać. - Wziął ją pod rękę i wyprowadził na zewnątrz. Świeże powietrze dobrze jej zrobiło. Zapadł już zmrok, ale po zachodniej stronie nieba widać było jeszcze dogasający blask zachodzącego słońca. W milczeniu poszli w stronę 241 mostku. Roger zatrzymał ją, gdy znaleźli się pod rozłożystym drzewem rosnącym nad strumieniem. - Jak się czujesz? Tylko powiedz prawdę. - Boli mnie jeszcze głowa, ale nie jestem już oszołomiona i dobrze widzę. Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka, a potem brody. - Czy odczuwasz ból? Potrząsnęła głową. Zastanawiała się, o co mu chodzi. - A czy tutaj cię boli? - zapytał, dotykając jej warg. - Nie. - To dobrze. Po chwili znalazła się w jego objęciach. Przytulił ją do siebie lekko, delikatnie, jego usta ledwie musnęły jej wargi, jakby się bał, że może rozkruszyć je w mocniejszym dotknięciem. Objęła rękami jego głowę i przyciągnęła ją do siebie. Okazało się to skuteczne, gdyż jego dłonie powędrowały w dół. Przycisnął ją do siebie i lekko uniósł. Przywarła mocno do niego i językiem dotknęła warg Rogera, a potem wsunęła go w jego usta. Zawsze podobał jej się jego smak, ale tym razem czuła wyjątkową słodycz, smak mocnego wina. Mruknął coś cicho i odwzajemnił pocałunek. Całował ją tak, że wróciło oszołomienie. Całował jej policzki, szyję. - Teleri, pragnę cię. Pragnę cię aż do bólu. Szepnęła jego imię, a on znów całował jej usta. Osunęli się oboje na kolana. Podciągnął suknię i dotykał dłonią jej ud, aż wreszcie jego palce dotarły do najbardziej intymnego miejsca. Jęknęła cicho. Roger oparł się plecami o pień drzewa i przyciągnął ją do siebie. Teraz ich ciała stykały się ze sobą od ust aż do stóp. Wziął jej rękę i przesunął w dół tak, że dotykała przez spodnie 242 członka. Pieścili się wzajemnie, podobnie jak wtedy nocą, aż ich oddechy stały się szybkie, a pocałunki coraz bardziej gorące. W pewnym momencie Roger usiadł, zdjął z siebie koszulę i położył ją na ziemi. Trzymając Teleri na kolanach, rozpiął suknię, zdjął i odrzucił na bok. Po chwili Teleri leżała na jego koszuli, a on przyciskał swym ciałem jej nagie piersi. Poczuła, jak pod dotknięciem owłosionej męskiej piersi twardnieją jej sutki. Potem Roger odchylił się i całował je, ssał. Przyciągnęła jego głowę mocniej. Pieścił jej uda, wreszcie dotknął tego szczególnego wilgotnego miejsca, czekającego na niego. Wsunął w nie palec, a ona poczuła się tak wspaniale, że błagała go, by nie przerywał pieszczoty. Teleri przesunęła dłoń do zapięcia spodni. Rozchyliła je tak, by mogła dotknąć jego ciała bezpośrednio, nie przez rozdzielające ich ubranie. Roger uniósł głowę i spojrzał na Teleri. - Czujesz, jaki on jest twardy? To z twojego powodu. Tylko dla ciebie. Rozsunął jej nogi i ukląkł pomiędzy nimi. Pieścił ją dłonią, a potem dotknął członkiem tego miejsca, które na niego czekało. - Zobacz, jak bardzo cię pragnę. Pragnę cię tak, jak tylko mężczyzna może pragnąć kobiety. Moja kochana. Znieruchomiała, a po chwili spojrzała mu w oczy. - Nie używaj takich słów. Nie musisz kłamać i nazywać mnie kochaną. - Nie kłamię, Teleri. Kocham cię. Pragnę wszystkiego, co możesz mi dać. Twojego serca, twojej miłości. Wszystkiego, co masz. Patrzyła na niego długo, poważnie. Nie była pewna, czy dobrze zrozumiała jego słowa. - Chcę ci dać siebie, Teleri. - Delikatnie dotknął jej policzka i patrzył jej w oczy. - Chcę uchronić cię przed złem. Chcę ci dać dzieci. Chcę dać ci swoje nazwisko. Milczała. Bała się, że jeśli cokolwiek powie, to się obudzi i wszystko okaże się snem, a nie rzeczywistością. - Czy mnie zechcesz? Powiedz, czy chcesz? Czy chcesz rodzić mi dzieci? Czy chcesz wziąć to wszystko, co pragnę ci dać? - Pocałował ją namiętnie w usta. - Powiedz, czy wyjdziesz za mnie i przyjmiesz moje nazwisko? Czy chcesz tego, moja najdroższa, ukochana Teleri? Powiedz, że chcesz. - Roger - szepnęła. - Powiedz. - Wezmę twoje nazwisko i dam ci dzieci. Wezmę wszystko, co mi ofiarujesz. Całował ją i powoli wsuwał w nią członek, a kiedy wstrzymywała oddech lub poruszała się niespokojnie, nieruchomiał. - Spokojnie, kochanie - szepnął. Odchylił się nieco, wsunął dłoń pomiędzy ich ciała i dotknął tego najbardziej wrażliwego miejsca, co zawsze wprawiało ją w stan najwyższego podniecenia. Instynktownie uniosła biodra. Język Rogera znalazł się głęboko w jej ustach, a członek wsuwał się w nią coraz głębiej. Czuła ból, ale równocześnie pragnęła, by tam był. Jego palce poruszały się szybko, coraz szybciej. Czuła, że nadchodzi ten moment, którego pragnęła. Jeszcze jedno dotknięcie, jeszcze jeden ruch palca. I nagle znalazł się głęboko w niej. Poczuła ostry ból, ale tylko przez chwilę. Ścisnęła mocniej jego ramiona. Czuła, jak jej ciało pulsuje. - Chodź, chodź - szeptał i poruszał się przy każdym słowie. Powoli wysuwał się na zewnątrz, a potem znów w niej zagłębiał. I jeszcze raz, jeszcze raz. - Jesteś taka gorąca - szepnął. - Tak mi z tobą dobrze, Teleri. Tak dobrze ... - Znieruchomiał na moment i ukrył twarz w jej szyi. Oddychał coraz szybciej, szybciej niż ona. Palce obydwu dłoni wplótł w jej włosy. Leżał bez ruchu, wypełniając ją; czuła tylko jego przyśpieszony oddech na szyi. Potem, kiedy oddech wrócił mu do normy, Roger zaczął poruszać się znów, powoli, budząc w niej emocje, których nawet nie śmiała oczekiwać. Zdawało jej się, że jest w niej coraz głębiej. Uniosła nogi i ścisnęła jego biodra, poruszała się teraz razem z nim, szybciej, coraz szybciej, aż poczuła niezwykłe pulsowanie w całym ciele. Znieruchomiał nagle, zesztywniał cały i jęknął tak głęboko, że wiedziała już, że stał się w równym stopniu ofiarą jej pożądania i jej ciała, jak ona była jego ofiarą. Wtem poczuła ciepło wypływające z niego - jego życie, jego miłość. 33 Roger i Teleri, zdumieni, zatrzymali się w drzwiach chaty. W izbie było czysto, nawet porządniej niż zazwyczaj. Drewniane miski stały ustawione na półkach w idealnym porządku, od największej do najmniejszej. Drewniane kubki, czysto umyte, stały rzędem, odwrócone do góry dnem. Nigdzie nie widać było śladów mąki. Nawet podłoga została dokładnie zamieciona. Chata wyglądała tak, jakby nigdy nie pieczono tu chleba. Dopiero po chwili Roger zauważył, że w rogu izby prosiak dojada resztki dwóch na wpół spalonych bochenków chleba, a sokół wydziobuje okruchy. Merrick siedział przy stole z głową opartą na ręce i z uwagą wpatrywał się w kamyki i muszelki ustawione jak żołnierze na polu bitwy - muszelki po jednej stronie, kamyki po drugiej. -Merrick! - zawołał Roger. Przyjaciel podniósł głowę i spojrzał na nich, potem oparł się rękami o stół; czekał. - Pobieramy się. - Roger objął Teleri ramieniem i przyciągnął ją do siebie. - Odnoszę wrażenie, że ze ślubem nie powinniście zbyt długo zwlekać. Teleri spuściła wzrok, a potem szybko strzepnęła ze swojej sukni źdźbła trawy i zeschłe liście. Przygryzła wargę, zerknęła na Rogera wzrokiem nieco zakłopotanym, ale wyrażającym dumę i radość. Roger spojrzał w zielone, pełne miłości oczy Teleri i uśmiechnął się do niej. W jej wzroku dostrzegł tyle ufności, jakby dziewczyna stała się nagle jego częścią. Wyciągnęła ręce i strzepnęła kilka traw z jego ubrania, potem stanęła na palcach i wyjęła mu z włosów parę okruchów zeschłych liści. Roger z przyjemnością patrzył na widoczny pod suknią zarys jej piersi. Wiedział, że są miękkie, różowe i smakują jak miód. Albo jak Teleri. - Gdybym był władcą w tej części kraju - powiedział Merrick -udzieliłbym wam ślubu natychmiast, gdyż widzę, że nie macie zamiaru zwlekać z wypełnianiem małżeńskich obowiązków. - Nie musimy na to długo czekać, milordzie - odezwała się Teleri. - Jesteśmy w Walii, a tutaj młodzi ludzie zostają kochankami przed ślubem. Kobiety, żeby dowieść swej płodności, często rodzą dzieci, zanim wyjdą za mąż. Roger był pewny, że ta uwaga mogła się wydać Merrickowi zbyt śmiała, ale obawiał się obrócić ją w żart. Wiedział, do czego to może doprowadzić. Poza wszystkim uważał, że Walijczycy postępują całkiem rozsądnie. - Księża są tutaj rzadkością - ciągnęła Teleri - i nie wydają się wcale konieczni. Małżeństwa bez ślubu kościelnego są w Walii czymś zupełnie normalnym. - Wiem o tym obyczaju. Jest to stara anglosaska tradycja, a również walijska i druidzka, ale słyszałem, że takie małżeństwo trwa tylko rok i jeden dzień. - Może trwać rok i jeden dzień, ale może być również zawarte na trzy lata, na dziesięć, albo na całe życie. Decyduje o tym para w momencie składania przysięgi. - Teleri spojrzała na Rogera i wzięła go za rękę. - Rozmawialiśmy już o tym i postanowiliśmy wziąć ślub jutro. W pewnym szczególnym miejscu w lesie, tutaj, w Puszczy Brecońskiej - powiedziała, a potem, patrząc na Merricka, dodała: - Będziemy bardzo wdzięczni, milordzie, jeśli zechce pan wystąpić w roli świadka. Merrick wstał, przeszedł przez izbę, wyjął jej dłoń z ręki Rogera i złożył na niej pełen szacunku pocałunek, dokładnie taki sam, jak Roger zawsze składał na dłoni Clio. Naśladując przyjaciela, przedłużył pocałunek ponad miarę. Chociaż Roger orientował się doskonale, że Merrick robi to ze względu na niego, poczuł się lekko zirytowany. Miał ochotę dać mu kuksańca. Wreszcie Merrick wyprostował się, rzucił Rogerowi rozbawione spojrzenie i powiedział: - Chodź, przyjacielu. Trzeba uczcić twoje zaręczyny. -Uniósł bukłak. - Za twoje zdrowie, Teleri. Mów do mnie po imieniu. Moja żona twierdzi, że tytuły uderzają mi do głowy i potem ma ze mną kłopoty. Wręczył bukłak Rogerowi, a kiedy ten podniósł go do ust i długo od nich nie odrywał, złapał go za ramię i ścisnął mocno. - Tego oto mężczyznę traktuję jak brata. O tobie będę myślał jako o siostrze, no i o kobiecie, która potrafiła rzucić na kolana mojego najbliższego przyjaciela. - Roześmiał się, a potem zwrócił do Teleri: - Powiedz mi tylko, czy on na pewno zachował się elegancko i na kolanach prosił cię o rękę? Teleri spojrzała na Rogera i uśmiechnęła się leciutko. - Mogę chyba potwierdzić, że tak właśnie było, Angliku. Prawda? - O tak. Oświadczyłem się jak należy - powiedział Roger i nie skłamał, gdyż istotnie w tym momencie klęczał pomiędzy nogami Teleri. - Moje kolana dotykały wtedy ziemi. W noc poprzedzającą ślub Teleri śniła o swojej matce. Jest coś dziwnego w tym, że mogła śnić o kimś, kogo nie znała. Kogo nigdy nie widziała. Sen był bardzo wyraźny. Matka stała przed nią na tle zielonych walijskich wzgórz zwieńczonych poszarpaną krawędzią gór. W dali widoczny był ciemny otwór skalnej jaskini. Annest wyglądała pięknie. W aureoli złocistych włosów, otoczona srebrzystą delikatną mgiełką, przypominała mityczną zjawę, ale równocześnie żywą kobietę. Miała takie same jak Teleri skośne zielone oczy, tylko jej brwi były ciemniejsze, znacznie ciemniejsze niż jasne włosy. Powietrze nasycone było zapachem wrzosów, zdawało się, że to ona rozsiewa tę woń. Miała lekko zaróżowione policzki, ajej pełne wargi poruszały się i Teleri słyszała słowa, spokojne, budzące zaufanie słowa, jakimi matki przekazują córkom najskrytsze tajemnice. Dobrze jest być wolną i niezależną od nikogo. Nigdy nie wstydź się swoich uczuć i łez. Pamiętaj, że mężczyzna nie odejdzie od ciebie tylko dopóty, dopóki będziesz go trzymać w ramionach. Naucz swoich synów i córki, że miłość oznacza wolność. Jesteś dobra, jesteś miła, jesteś po protu Teleri. Nie próbuj zmienić się w kogoś, kim, wydaje ci się, że powinnaś być. Pozostań Teleri, gdyż twoje imię jest wielkie. Dlaczego to imię jest wielkie? Powiedz mi, chciała zapytać, ale matka uniosła tylko rękę, jakby miała zamiar jej dotknąć. Ta dłoń była taka sama jak jej. Tak samo długie były palce, taki sam kształt paznokci. Kochaj wiernie i szczerze, moja córko, gdyż ty i twoje dzieci będziecie wszystkim, co pozostanie po mnie i twoim ojcu. Nagle w błysku światła, krótkim jak blask spadającej gwiazdy, zobaczyła wysokiego groźnego rycerza stojącego obok matki. Jego zbroja lśniła jak tarcza księżyca, ale twarz ukrytą miał za przyłbicą złotego hełmu ozdobionego celtyckimi symbolami. Teleri czuła na sobie jego wzrok. Przyglądał się jej wyraźnie przez szczelinę w przyłbicy. Potężny miecz tkwiący u jego boku błyszczał jak brylant w letnim słońcu. Rękojeść miecza również pokrywały celtyckie symbole. Rycerz uniósł rękę w geście powitania. A może pożegnania? Kim jesteś? Dlaczego ukrywasz się przede mną? Chciała o to zapytać. Ale on nie odezwał się ani słowem. Wziął w potężną dłoń drobną dłoń Annest, odwrócili się oboje i odeszli w stronę widniejącej w oddali skalnej jaskini. Rankiem Teleri obudził śpiew ptaków, które uwiły sobie gniazda pod strzechą chaty. Przez szpary w okiennicach wpadały do izby ciepłe promienie wschodzącego słońca. Leżała nieruchomo z otwartymi oczami i wyraźnie czuła unoszący się w powietrzu delikatny zapach wrzosów. Z e m n ą p ó j d ź , m o j a m i ł o ś c i , Z a z n a m y w s z e l k i c h r a d o ś c i, J a k i e z a k o c h a n y m d a j ą L a s y , p o l a , g ó r y , g a j e . Pr ze d ch at ą ró że w yr os ną, Ty sią c zi ół za pa ch ni e wi os ną. W ia ne k z k wi at ó w ci u wi ję, Su kn ię tw ą oz do bi ą lili e. „Na m i ę t n y p a s t e r z , d o s w e j u k o c h a n e j " C h r i s t o p h e r M a r l o w e 34 Roger i Merrick stali przed potężnym, rosnącym w Puszczy Brecońskiej dębem, obok którego rozwidlały się biegnące w różne strony cieniste ścieżki. W ciepłych promieniach jesiennego słońca, przedzierającego się przez listowie, tańczyły ważki i komary. Czekali na Teleri. Roger uśmiechał się do siebie. Odczuwał głębokie zadowolonie, jak człowiek, który wreszcie odnalazł swoje miejsce w życiu. Jeszcze niedawno traktował ten gęsty bór jak więzienie, a Teleri, chociaż uratowała mu życie, uważał za urocze i dobre stworzenie trochę niespełna rozumu. Zdecydowany był zostawić ją tutaj w jej małym świecie, gdzie czuła się bezpieczna, gdzie jedyną śmiercią, z jaką mogła się zetknąć, było umieranie liści na chroniących ją drzewach. Kiedy jednak ją opuścił, poczuł się tak, jakby zostawił za sobą jakąś część siebie, i płakał za nią, gdyż była to jego lepsza część. Nie chciał utracić tej kobiety. Była tą jedyną istotą, której od dawna szukał, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, dopóki od niej nie odszedł. O, tak. Płakał wtedy za nią. Pragnął żyć tylko dla niej. Dla niej pragnął umrzeć. Teleri była jego przeznaczeniem. Nie Elizabeth. Teraz to zrozumiał. Tej nocy, kiedy kochał się z nią pod drzewami, w świetle gwiazd i księżyca, zapytała go o Elizabeth. Opowiedział jej swoją historię i ze zdumieniem stwierdził, że opuściło go uczucie straty i ból, które odczuwał, zanim spotkał Teleri. Minęło zaledwie parę miesięcy od dnia, kiedy Elizabeth oznajmiła, że z nim zrywa, a jemu wydawało się, że minęły już wieki. Teraz Elizabeth stała się dla niego osobą należącą do całkiem innego, odległego okresu jego życia. Uświadomił sobie, że Elizabeth miała rację. To nie była miłość, nie ten rodzaj uczucia, który związał go z Teleri. Nie prawdziwa, gorąca miłość, przynosząca szczęście, spokój, spełnienie. To, co łączyło go z Elizabeth, to była pustka, obsesja i gniew. Nie wiedział, jak to się stało, że dotąd nie rozumiał, czym jest miłość. Usłyszeli dobiegający gdzieś z boku lekki szelest zeschłych liści. Merrick szturchnął Rogera łokciem i ruchem głowy wskazał jedną ze ścieżek biegnących w lewo, w kierunku północnym. Zobaczyli Teleri. Uśmiechała się tak, że całe jej serce przejawiało się w tym uśmiechu; zdawało się że można dostrzec jego siłę. Gdybym mógł widzieć ten uśmiech każdego dnia, pomyślał Roger, byłbym szczęśliwy do końca życia. Długie, kręcone włosy spływały jej na ramiona i plecy. Wyglądały jak najpiękniejsze wstęgi we wszystkich kolorach ziemi: złotym, brązowym, miedzianym, barwach żywych, budzących zaufanie. Miała na sobie suknię w kolorze zielonym, nieco jaśniejszym niż jej oczy, a wokół bioder opasana była luźnym pasem splecionym z gałązek wierzby i mirtu. Niosła koszyk pełen płatków leśnych róż. Kiedy stanęła przed Rogerem, rzuciła mu pod stopy garść białych kwiatków, a potem wręczyła wianek upleciony z gałązek wierzby, krwawnika i lebiodki, uklękła i pochyliła się, by mógł go umieścić na jej głowie. Roger nałożył jej wianek, a potem pomógł jej wstać i pocałował w usta. Wtedy Teleri wyjęła z koszyka wianek z ostrokrzewu. Roger przyklęknął przed nią i pochylił głowę. Patrzył na jej bose stopy, które wystawały spod brzegu długiej spódnicy, gdy nakładała mu wianek na głowę. Wstał i wyciągnął ręce przed siebie, a ona na jego dłoniach położyła swoje drobne, delikatne dłonie. Ich palce splotły się w mocnym uścisku. Roger milczał przez chwilę. Poszukiwał w pamięci słów, które obmyślał przez całą noc i poranek, słów, które chciał wypowiedzieć, poślubiając tę jedyną kobietę swojego serca, umysłu i duszy. Potem odetchnął głęboko i zaczął: - Tobie, Teleri, oddaję moje serce. Kochać będę tylko ciebie i nie zaznam nigdy innej miłości. To ty uosabiasz wszystko, co piękne, szlachetne i prawdziwe. Wszystko, co pragnę kochać i kochać będę aż do śmierci. Od tego momentu - ciągnął - do ciebie należy moje serce i nazwisko FitzAlan. Dzielić będę z tobą to wszystko, co na tym świecie jest dla mnie cenne, mój tytuł, moje dobra, mój majątek. - Przerwał na moment i dokończył: - I daję ci na wyłączną własność konia, araba. Oczy Teleri zrobiły się okrągłe, a Merrick roześmiał się cicho. Teleri uśmiechała się. Patrzyła na Rogera wzrokiem wyrażającym niezwykłe u niej emocje. Uniosła głowę, jakby zwracała się do całego świata, i powiedziała: - Tobie, Rogerze, oddaję moje ciało i duszę. Kochać będę tylko ciebie, dłużej niż przez rok i jeden dzień, dłużej niż przez trzy lub dziesięć lat. Będę cię kochać i szanować, mój mężu, przez całe życie i przysięgam, że nigdy nie zaznam innej miłości. Dzielić będę z tobą wszystko, co mam na świecie, mój dom, to, co posiadam i - uśmiechnęła się - moje zwierzęta. Twój ból będzie moim bólem, twoje rany moimi ranami. Oddaję ci swoje ciało i moje kobiece oczy, żebyś mógł w nowy sposób spojrzeć na świat. Oddaję ci usta i głos, żeby zawsze móc przemawiać w twojej obronie. Daję ci moje łono, żeby nosić w nim twoich synów i córki. Oddaję ci serce i umysł. Nie mam nazwiska, którego zrzekłabym się na znak szacunku i miłości, ale z radością przyjmę twoje angielskie nazwisko FitzAlan i nosić je będę z dumą. Zachowam je głęboko w sercu. Od tej chwili jestem Teleri FitzAlan, żona Rogera. Roger podniósł dłonie Teleri do ust i ucałował je. Potem ona objęła go za szyję i połączył ich pierwszy małżeński pocałunek. Trwał tak długo, że Merrick najpierw chrząknął znacząco, potem coś mruknął, wreszcie poklepał przyjaciela po ramieniu i powiedział: - Zostaw sobie coś na później. Roger i Teleri odsunęli się od siebie, ale nadal stali w milczeniu, patrząc sobie w oczy. Wreszcie odezwał się Merrick: - Jako lord Glamorgan, Tydfyl i Severn, jako lord Camrose i Dreighmore, stwierdzam i będę o tym świadczył, że jesteście sobie poślubieni. Merrick przerwał, klepnął Rogera w plecy, a potem porwał w objęcia Teleri, uniósł ją, zakręcił się z nią w koło, wreszcie wycisnął na jej ustach zbyt poufały pocałunek. Roger odciągnął Teleri od Merrika i objął ją ramieniem. - Dość tego całowania mojej żony. Nie jesteś jej krewnym. Merrick roześmiał się, ale Teleri wydawała się zakłopotana. - Musisz wybaczyć Merrickowi - powiedział Roger. - On zrobił to tylko dlatego, że nie ma przy nim Clio. Usłyszy od niej to i owo, gdy powiem jej, co zrobił. - O tak, będę miał za swoje - potwierdził Merrick, ale nie sprawiał wrażenia zbyt zmartwionego. - Nie chcę nawet myśleć, co mogłaby mi wsypać do piwa, gdybym tylko odważył się spojrzeć na inną kobietę - dodał po chwili. Roger i Teleri ruszyli leśną ścieżką w stronę domu, czule trzymając się za ręce. Merrick zabawiał ich w drodze opowieściami o swojej żonie. Teleri śmiała się szczerze i tylko co jakiś czas zerkała na Rogera. Mąż patrzył na jej twarz rozjaśnioną uśmiechem i podekscytowaną, jak gdyby oczekiwała na jakieś niezwykłe, cudowne zdarzenie. Dla Rogera to zdarzenie już nastąpiło. Po powocie do chaty Teleri zajęła się gotowaniem, a Roger i Merrick opowiadali jej o wspólnie spędzonych latach, o dworskich rozrywkach, wyprawach krzyżowych, przyjaźniach, turniejach. Roger starał się pomagać Teleri na tyle, na ile mu pozwalała. Zgodnie stwierdzili, że w sprzątaniu najlepszy jest Merrick. Na uroczysty obiad Teleri przyrządziła zupę z dyni, grzyby i rzepę zapiekaną w cieście, kapustę ze słodką marchewką, leguminę z orzechami i rodzynkami oraz specjalny weselny placek z imbirem, miodem, kolendra i płatkami róży. Po posiłku wyszli na spacer na łąkę. Towarzyszył im prosiak, któremu szczególnie przypadły do gustu pięty Merricka -potrącał je ryjkiem i chwytał, jakby to były główki soczystej kapusty. Po powrocie zabawiali się grą w szachy, posługując się muszelkami i kamykami Teleri. Młodzi małżonkowie grali razem, gdyż Teleri nie znała szachów. Przegrali, chociaż walczyli do końca. Na krótko przed zachodem słońca Roger i Merrick wyszli Przed chatę, a Teleri udała się do swojej izdebki. Zapaliła świeczki i ustawiła je na podstawkach z sitowia zawieszonych na ścianie. Na kufrze postawiła grubą łojową świecę, która dawała łagodne złociste światło, a potem rozsypała na łóżku płatki róż, co zgodnie z walijską tradycją miało zapewnić trwałość uczuć przez wszystkie lata małżeństwa. Spojrzała na łóżko i uśmiechnęła się. Jej serce biło nieco szybciej, niż powinno, a i kroki były bardziej nerwowe niż zwykle. Potem stanęła na łóżku i zawiesiła nad nim wiązankę z krwawnika i pędów wierzby, przewiązaną wstążką, a obok drugą wiązankę z zasuszonych kwiatów i łodygę lukrecji. Cofnęła się o krok i oceniła efekty swojej pracy. Tak, wszystko jest tak jak należy, pomyślała. Odwróciła się i zobaczyła Rogera, który stał oparty o ścianę i przyglądał się jej poczynaniom takim wzrokiem, że poczuła niespodziewany skurcz w piersiach. - Co oznaczają te bukiety? - zapytał, wskazując na wiszące nad łóżkiem wiązanki. - Wierzba to żeńskie drzewo. Symbolizuje kobiecość i płodność. Roger uśmiechnął się do niej. - Zasuszone kwiaty przynoszą małżeństwu szczęście - mówiła dalej. - Lukrecja zapewnia wierność i namiętność. - Czy myślisz, moja kochana, że trzeba nam więcej namiętności? - A czy może jej być za wiele? Nie znam się na tym zbyt dobrze - odparła z uśmiechem. - Obawiam się, że w naszym przypadku groziłoby to pożarem... Ach, mielibyśmy piękną śmierć. Teleri odwróciła się i wskazała bladozielone łodygi z białymi gronami. - A to jest krwawnik. Podobno odstrasza diabła. 258 - To ziele już zadziałało. Merrick pojechał do wsi. Wreszcie. - Roger! - Spojrzała na niego z przyganą. - Zachowujesz się nieładnie. Lubię go. To dobry człowiek. - Ja też go lubię, nawet kocham, ale nie na tyle, by pragnąć jego towarzystwa w czasie nocy poślubnej. - Pojechał do wioski? - Tak. - Roger uśmiechnął się. - Dobrze, że wskazałaś mu ścieżkę prowadzącą do Bleddig. Wydaje mi się, że troje w jednym łóżku to zbyt wiele. - Troje w łóżku? - Twarz Teleri wyrażała wzburzenie. - To nieważne - mruknął Roger, potem postawił obok łóżka bukłak z winem i kawałek sera. - Zostawił nam to. Powiedział, że w wiosce kupi coś do jedzenia. Myślę, że brakowało mu mięsa, ryb i ptactwa. - Czyżbyśmy nie mieli co jeść? - Jedzenia jest pod dostatkiem, ale Merrick, jak większość mężczyzn, lubi mięso, kochanie. Teleri skrzywiła się i wzruszyła ramionami. - Zejdź już wreszcie - powiedział Roger. - Pozwól mi jeszcze poprawić tę wiązankę. Przechyla się na jedną stronę. - Sięgnęła do bukietu i doszła do wniosku, że musi inaczej zawiązać wstążkę. - Czy żona Merricka jest naprawdę tak zabawna, jak on twierdzi? - Tak. Może nawet jeszcze bardziej. Ich małżeństwo jest bardzo dobre, ale nasze będzie jeszcze lepsze. - Ukląkł na łóżku i złapał Teleri za kostki. - No chodź, moja żono -powiedział i uniósł lekko jej spódnicę. - Co ty robisz? - zawołała. Uśmiechnął się do niej figlarnie, wsunął głowę pod spódnicę i pocałował Teleri w łydkę. - Roger! Całując ją w kolana, rozsunął jej nogi. 259 -Roger! - Przytrzymała się jego głowy. - Co ty wyprawiasz? - Całuję cię, kochanie - usłyszała jego stłumiony głos. Oparła się ręką o ścianę i zamknęła oczy. Drugą ręką dotykała jego głowy. Jego usta powędrowały wyżej. Całował wewnętrzne powierzchnie jej ud, pieścił je wargami. Chciała, by trwało to wieki. Jęknęła cicho i poczuła, że jej nogi stają się miękkie. Usta Rogera przesuwały się coraz wyżej, wreszcie znalazły się właśnie tam, pomiędzy jej nogami. Czuła jego oddech w tym miejscu, gdzie dotknięcie jego palców przyprawiało ją niemal o szaleństwo. Potem ją pocałował. - Roger! - zawołała. Złapała go za głowę i straciła równowagę. Po chwili oboje leżeli na łóżku ze splątanymi rękami i nogami. Śmiał się z głową ukrytą pod jej suknią, z twarzą przyciśniętą do jej nagiego brzucha. Uniosła się na rękach i odwróciła tak, że siedziała oparta plecami o ścianę, z nogami skrzyżowanymi przed sobą. Roger cofnął się i uśmiechnął do niej. Potem znów uchwycił ją za kostki i wolno wodził dłońmi wzdłuż jej nóg w górę i w dół, aż się poddała. Odchyliła głowę do tyłu, zamknęła oczy, a on pociągnął ją w swoją stronę, unosząc równocześnie jej nogi ku górze, tak że jego ramiona znalazły się pomiędzy nimi. Dotykał jej palcami, delikatnie, tak jak robił to już wcześniej. Potem sięgnął ręką do zapięcia spodni, rozpiął je i zsunął w dół. Otworzyła oczy i patrzyła to na niego, to na nabrzmiały członek, który Roger oparł o jej wargi sromowe. Dotykał ich nim, przesuwał go w górę i w dół. Patrzyła na to, co robi. Napotkała jego wzrok i dostrzegła w jego oczach ogień, który i ją rozpalił. Schwycił ją potem za ręce, podciągnął ku górze; uklękła na wprost niego, twarzą w twarz, przytulona mocno do jego nagiego ciała. Zamknęła oczy, a on całował jej usta. Jęknęła cicho, a wówczas Roger położył ją na plecach. W jego oczach dostrzegła takie napięcie, że na moment straciła oddech. Wtedy on, trzymając ręce pod jej pośladkami, uniósł ją nieco i pocałował ją w najbardziej intymne miejsce. - Roger... - powtarzała jego imię, ale on nie przestawał jej całować, zresztą nie chciała, by przestał. To był szalony i cudowny pocałunek. Pieścił ją językiem, wargami. Wstrząsnął nią dreszcz, ale on całował ją nadal, jak gdyby był spragniony i chciał się doszukać jej prawdziwego smaku. Zawołała głośno jego imię, kiedy znów doznała wstrząsu, i uniosła głowę. Patrzyła na jego wpółprzymknięte powieki, na twarz wyrażającą gorące pożądanie. Nie wiedziała, że coś takiego istnieje, że można ustami kochać się w taki sposób. Czuła się jednak wspaniale, doznawała niezrównanej przyjemności. A potem spróbowała zrobić to samo, co on jej zrobił. Całowała jego nogi, pieściła je. Dotykała wewnętrznej strony ud, coraz wyżej i wyżej, aż była tak blisko, że dotknęła członka najpierw palcami, potem wargami. - Teleri, Teleri, Teleri... - szeptał. Pieściła go nadal, aż z jego gardła wydobył się ten sam stłumiony dźwięk, który słyszała wtedy, gdy czuła jego pul- sowanie wewnątrz niej. Nie przerwała pieszczoty. Wzięła w usta jego członek, całowała i obejmowała wargami. Poruszył się nagle tak zwinnie, że zanim się zorientowała, co się dzieje, leżała na nim w takiej pozycji, że jej najczulsze miejsce znalazło się przy jego ustach. Ta wzajemna pieszczota, dotknięcia języków i warg, sprawiła, że poczuła się tak, jakby wzbiła się w powietrze. Oparła policzek na brzuchu Rogera i spojrzała na jego głowę ukrytą pomiędzy jej nogmi. Zamknęła oczy, czując, że zbliża się u niej moment najwyższej ekstazy. Jej oddech stał się krótki i szybki. Niezwykłe uczucie rozkoszy splotło się z głębokim uczuciem miłości do mężczyzny, który dawał jej tę rozkosz. Roger podnósł głowę i przesunął biodra Teleri tak, że leżeli obok siebie, i patrzył na nią z figlarnym uśmiechem na twarzy. Spróbował usiąść, ale ona położyła dłoń na jego piersi i nie pozwoliła mu się podnieść. Cieszyła ją władza, jaką nad nim miała, nad tym potężnym, groźnym wojownikiem, który teraz wydawał się bezsilny i posłuszny jej poleceniom. Ciągle jeszcze leżała z policzkiem na jego brzuchu. Nie przerwała pieszczot. Nachyliła się i pocałowała go w brzuch, wreszcie wzięła w usta jego członek i mocno ścisnęła wargami. Po chwili, kiedy zawołał jej imię, tak jakby była dla niego całym światem, poczuła jego smak, smak jego istoty, smak życia. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Mruknął coś cicho, wreszcie wyszeptał: - Kocham cię. Na Boga, jak ja cię kocham! Potem leżeli obok siebie wyczerpani, spoceni, ich oddechy powoli wracały do normy. Teleri oparła policzek o jego udo i patrzyła na kręcone rude włosy na jego nogach i brzuchu, skąd rozprzestrzeniały się jak jasne języki ognia na szeroką pierś. - Podobało ci się to? - zapytał, dotykając jej ręki. - Tak - odparła cicho. - Nie wiedziałam, że można się parzyć za pomocą ust. - O, to jest tylko jeden ze sposobów, w jaki kochają się mąż i żona. - Jak się o tym dowiedziałeś? Kto cię nauczył? Mruknął coś cicho i leżał nieruchomo, zakrywając jedną ręką oczy. - Powiedz mi. Westchnął głęboko i wreszcie powiedział: - Słyszałem, jak rozmawiają o tym ludzie mojego ojca. Potem sam spróbowałem, żeby się przekonać, o czym mówią. - Z kim spróbowałeś? - Po raz pierwszy z jedną ze służących. Teleri zamilkła, nie wiedząc, jak na to zareagować. Roger usiadł i posadził ją sobie na kolanach. Zdjął z niej pogniecioną suknię i odrzucił na bok. Spodni pozbył się już wcześniej, a teraz zdjął jeszcze koszulę. Siedzieli oboje nadzy, objęci, przytuleni do siebie, wdychając zapach różanych płatków. - Czuję smak róży na twoim ciele - powiedział. - Hmmm. Odchylił głowę i spojrzał na Teleri. - Zamyśliłaś się nad czymś? - Tak. - Zerknęła na niego. - Musisz mi coś wyjaśnić. - Co takiego? - Jeżeli będziemy parzyć się ze sobą w ten sposób i ja zajdę w ciążę, to czy urodzę dziecko przez usta? Przez chwilę nic nie mówił, znieruchomiał. Uniósł brwi, odchylił głowę do tyłu i roześmiał się. Śmiał się długo, tuląc żonę do siebie, może nawet zbyt mocno, i kołysząc ją w ramionach. - Teleri, moja Teleri - powiedział wreszcie. - Jakże mi się podoba twój sposób myślenia. - Dlaczego tak cię to ubawiło? Czy uważasz, że to nie ma sensu? - Ależ tak, kochanie, tylko że ja nigdy o tym nie pomyślałem. - Odchylił dłonią włosy z jej twarzy i powiedział poważnie: - Nie możesz zajść w ciążę, kochając się w ten sposób. - Och... Naprawdę, nie mogę? Potrząsnął przecząco głową, a ona zmarszczyła czoło. - Nie jesteś z tego zadowolona? - zapytał. - Podobało mi się. Było to bardzo przyjemne... - Wyczuwam, że chcesz coś dodać. Skinęła głową, potem spojrzała w jego niebieskie oczy. - Chcę mieć dziecko, Rogerze. Twoje dziecko, nasze dziecko. - Więc chodź, kochana - powiedział, patrząc jej w oczy. Nachylił się nad nią i całował ją powoli, namiętnie. Jego dłonie pieściły jej piersi. Potem podniósł ją i położył na łóżku. A kiedy była już wilgotna, gotowa dla niego, wsunął się w nią głęboko. Kochali się długo, bardzo długo. Teleri dotknęła jego szyi i całowała bliznę, a on całował blizny na jej czole i policzku. - Kocham cię, Rogerze - szepnęła. - Tak bardzo cię kocham. Były to ostatnie jej słowa wyszeptane, zanim całkowicie oddała się temu mężczyźnie, który tego właśnie dnia ofiarował jej swoje nazwisko, swój majątek i dał jej konia. A po chwili, może dzięki wierzbowym gałązkom wiszącym nad łóżkiem, dał jej coś więcej. Coś, o czym jeszcze wtedy oboje nie wiedzieli. Dał jej dziecko. 35 Dnie były coraz krótsze, co cieszyło Rogera, gdyż dla mężczyzny tuż po ślubie noce są najważniejszą częścią doby. Merrick powrócił do nich po trzech dniach, obładowany zapasami i prezentami dla małżonków. Roześmiany wpadł do izby, niosąc potężny kawał sera, dwa dzbany jabłecznika i dzbanek z octem winnym. Ocet miał umożliwić Teleri marynowanie wyhodowanych w ogródku warzyw, żeby mogła korzystać z nich przez całą zimę. Jak królewski magik, Merrick wyciągał z sakwy woreczki z przyprawami: gałką muszkatołową, cynamonem, kurkumą i szafranem. Rogerowi ofiarował koluczgę, miecz i pas, a Teleri srebrną miseczkę, w której mogłaby przechowywać swoje ulubione muszelki i kamyki. Najbardziej jednak zafascynowała Rogera reakcja Teleri na jeszcze jeden prezent. Merrick wręczył jej rzeźbioną drewnianą kasetkę zamykaną na mosiężny zamek. - To jest prezent od mojej żony i ode mnie - powiedział. - Ale pan nas już tak szczodrze obdarował, milordzie. - Kto? - Merrick - poprawiła się. Wydawała się oszołomiona licznymi prezentami. - Clio uważała, że przyda ci się ten drobiazg. Teleri otworzyła kasetkę i oniemiała. Wewnątrz znajdowały się stalowe szpilki wetknięte razem z trzema złotymi igłami w małą fioletową poduszeczkę z jedwabiu. Obok leżały dwie szpulki z nićmi, jedna z brązowymi, druga z czarnymi. Teleri wyjęła niewielkie srebrne nożyczki w kształcie łabędzia, wiszące na długim srebrnym łańcuszku z jedwabiu, by można było nosić je na szyi. Wyraźnie wzruszona patrzyła na prezenty, dotykała ich niemal z szacunkiem. Ona posiada tak niewiele, pomyślał Roger, nigdy nie otrzymywała tego rodzaju prezentów. Nic dziwnego więc, że zwykłe, codzienne przedmioty, jakimi posługują się jego siostry, matka i wszystkie znane mu damy, wywierają na niej takie wrażenie. - Dziękuję ci - powiedziała Teleri, patrząc na Merricka. I podziękuj ode mnie lady Clio. To są przepiękne prezenty, będą mnie zawsze cieszyć. - Dobrze. - Merrick uśmiechnął się. - A teraz myślę, że przydałaby się wam jeszcze jedna lekcja szachów. Roger spojrzał na Teleri, która nadal wpatrywała się w pudeł ko z przyborami do szycia. - Merrick uważa, że skoro kilka dni temu udało mu się z nami wygrać, może się uważać za eksperta. Chodź, przyjacielu - zwrócił się do Merricka. - Teleri i ja pokażemy ci, na czym polega prawdziwa gra. Tym razem Roger skupił się na grze i wspólnie z Teleri, która uczyła się niezwykle szybko, już w ósmym ruchu zabrali Merrickowi królową. 266 Teleri wstała z łóżka, kiedy było jeszcze ciemno, o tej szczególnej porze pomiędzy nocą a świtem, gdy w przyrodzie panuje spokój jak po świeżo spadłym śniegu. Poruszała się cichutko. Roger spał jeszcze. Oddychał wolno i płytko, jak człowiek pogrążony w zbyt głębokim śnie, by snuć senne marzenia. Po omacku podeszła do niewielkiego okienka nad kufrem i otworzyła okiennice. Usiadła na kufrze, podparła brodę ręką i wyjrzała za okno. Panowała głęboka cisza. Cały świat zdawał się być uśpiony. Na bezchmurnym niebie widziała jasne mrugające gwiazdy. Lubiła patrzeć w nocne niebo, za każdym razem wyda- wało jej się, że skrzące się na nim gwiazdy widzi po raz pierwszy. Wstała tego dnia tak wcześnie, gdyż chciała zrobić dla męża coś szczególnego. Wzięła kasetkę z przyborami do szycia i zajrzała do środka. Wiedziała, że szycie nie będzie dla niej łatwym zajęciem. Nigdy nie miała w ręku igły, nigdy nie korzystała z nici ani z czegoś tak cudownego jak nożyczki. Odstawiła na bok kasetkę, wstała, podeszła do łóżka i wzięła stojącą przy nim świecę. Zapaliła ją i rozejrzała się po izdebce. Jej wzrok padł na szafranową koszulę, którą Roger nosił pod kolczugą. Była przymarszczona pod szyją i miała długie rękawy. Już wcześniej zauważyła, że na przodzie materiał jest w kilku miejscach podarty. Uszkodzenia te powstały prawdopodobnie wtedy, gdy zdejmowała z Rogera ciężką kolczugę. Wzięła świecę, koszulę i poruszając się cicho jak mysz, wróciła pod okno i usiadła. Nachyliła się nad świecą i nawlokła igłę. Upłynęło sporo czasu, zanim się zorientowała, że powinna Postrzępiony koniec nici obciąć nożyczkami. Potem zaczęła szyć. Co pewien czas zerkała na Rogera Pogrążonego we śnie, leżącego na łóżku z rękami pod głową. Reperowanie koszuli trwało aż do świtu. Wreszcie Teleri ukończyła pracę i starannie poskładaną koszulę ułożyła na kolanach, ale przez dłuższą chwilę siedziała bez ruchu i patrzyła na śpiącego Rogera. Była zadowolona z wykonanej pracy bardziej, niż gdyby smacznie przespała całą noc. Roger po przebudzeniu stwierdził, że Teleri już wstała, a starannie poskładana koszula leży obok niego na łóżku. Spojrzał na nią uważnie i zauważył, że dziury zaszyte są czarną nitką. Roger obudził się w nocy i przez chwilę ukradkiem obserwował Teleri zajętą pracą. Widział, jak przy słabym blasku świecy, nachylona nad igłą, z koniuszkiem języka wysuniętym w kąciku ust, w głębokim skupieniu reperuje jego koszulę. Wyglądało to tak zabawnie, że z trudem powstrzymał się od śmiechu. Teraz, przy dziennym świetle, zobaczył kręte niczym droga mrówki ściegi, biegnące przez tkaninę koszuli. W niczym nie przypominały drobnych, niemal niewidocznych ściegów, którymi szczyciły się jego matka i siostry. Guziki przyszywane przez kobiety z jego rodziny nigdy się nie odrywały, a mocnych szwów nie sposób było rozerwać. Szyły znakomicie i zawsze cieszyły się z pochwał, jakimi je obsypywał, gdy wręczały mu koszule czy inne części garderoby. Jakość ściegów wykonanych przez Teleri nie miała jednak dla niego żadnego znaczenia. Poruszył go do głębi fakt, że dziewczyna, która prawdopodobnie nigdy nie miała w ręku igły, zrobiła to specjalnie dla niego. Późnym rankiem Merrick i Roger rozmawiali na podwórku przed chatą. Merrick siedział na koniu, przy siodle wisiały zapakowane sakwy. Wracał do domu. 268 _ Jesteś pewny, że chcesz tu zostać? - zapytał jeszcze raz. Roger skinął głową. - Jeszcze przez pewien czas. Chcę pomieszkać tu z Teleri, zanim na zawsze opuścimy tę chatę. - Porozmawiam z Edwardem i zawiadomię twoją rodzinę. Ani Edward, ani ja nie zdradzimy nikomu miejsca twojego pobytu. Roger podziękował mu. W tym momencie na powórze wyszła Teleri. Stanęła obok Rogera. - Pokażę ci najkrótszą drogę prowadzącą na wschodni skraj lasu. Podała rękę Rogerowi i poszli w stronę łąki, gdzie znajdowała się ścieżka tak ukryta za splątanymi zaroślami jeżyn, ostrokrzewu i gałęziami brzóz, że dla kogoś nie wtajemniczonego była zupełnie niewidoczna. Roger nie wierzył, że może brać tam początek możliwa do przebycia ścieżka, dopóki Teleri nie rozchyliła gałęzi; ukazał się za nimi, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, całkiem wygodny szlak. - To jest ta droga - powiedziała z uśmiechem. Merrick pocałował ją - tym razem pocałunek nie był nadmiernie długi - po czym klepnął Rogera w ramię. - Zegnajcie - powiedział. Zanim ruszył, odwrócił się jeszcze. - Byłbym o czymś zapomniał. - Sięgnął w zanadrze i wręczył Rogerowi pełną sakiewkę. - Może ci się to przydać. - Potem podał mu jeszcze mały pognieciony kawałek pergaminu. - Co to jest? - zapytał Roger, rozwijając pergamin. - Jeszcze jeden podarunek - odparł Merrick. - Nazwiska Wiejskich łobuzów, którzy rzucali w nią kamieniami. 36 Teleri siedziała na koniu za Rogerem i wolno jechali w stronę Bleddig. Obejmowała męża w pasie, a policzek oparła na jego plecach. Nie czuła ciepła jego ciała, tylko chłodne dotknięcie żelaznych ogniw kolczugi. W oddali zobaczyła zabudowania wioski zbite w ciasną grupkę, jak plotkujące kobiety. Odruchowo mocniej objęła Rogera. - Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić, kochanie. Przysięgam - powiedział, spoglądając na nią przez ramię. - Wiem - odparła cicho, ale nadal nie czuła się zbyt pewnie. W milczeniu jechali pomiędzy opustoszałymi polami, z których zżęto już zboże. Tu i ówdzie stały jeszcze ułożone w sterty snopy, nad którymi krążyły wrony, kracząc głośno, jakby wykrzykiwały pod adresem intruzów: Precz! Precz! Zanim dotarli do wioski, minęli spory sad, w którym rosły stare omszałe jabłonie o gałęziach uginających się pod dojrzałymi owocami. Jabłonie zasadzone w równych rzędach wzdłuż drogi wyglądały jak starzy wieśniacy niechętnie witający przybyszów. 270 - Patrz, patrz! - dobiegł ich okrzyk gdzieś spoza drzew. To jest ta wiedźma z puszczy! Z pierwszej napotkanej chaty wyszła stara kobieta z widłami w ręku. - Wiedźma! Leśna wiedźma! - zawołał ktoś głośno i wkrótce z chat, stodół i stajni wysypali się wieśniacy, szepcząc między sobą i podejrzliwie patrząc na nieoczekiwanych gości. Kamień rzucony przez kogoś upadł niedaleko nich. Teleri drgnęła. Roger zaklął cicho i ściągnął wodze konia. Potem wydobył z pochwy miecz, który zostawił mu Merrick, i uniósł go nad głową, tak by każdy mógł zobaczyć błysk potężnego ostrza. Wieśniacy zamilkli; niektórzy cofnęli się o parę kroków. Roger spojrzał na nich tak groźnie, że nawet Teleri wstrzymała oddech. - Kto się ośmielił rzucić ten kamień? Wieśniacy milczeli. - Powtarzam! Gdzie jest ten głupiec, który rzucił w nas kamieniem? - Jego głos brzmiał tak groźnie i surowo, jakby był głosem Boga. Roger patrzył na wieśniaków, którzy zbili się w gromadkę i milczeli. Żaden nie miał odwagi się odezwać. - Jeszcze jeden kamień i zrobię użytek z tego miecza. Czekał chwilę, potem ruszył w stronę rozłożystego kasztanowca, pod którym zgromadziła się spora grupa wiejskich wyrostków. Za nim posuwali się wieśniacy, znacznie wolniej i ostrożniej niż przed chwilą, i cicho rozmawiali ze sobą. Do Teleri dobiegały rzucane półgłosem pytania: - Kto to jest? - Dlaczego ta wiedźma jest razem z nim? - Ona rzuciła na niego urok - szepnął ktoś na tyle głośno, że usłyszeli to oboje. Roger roześmiał się i odwrócił w stronę wieśniaków. - Czy wam się wydaje, że sir Roger FitzAlan jest tak bezwolny, że jedna drobna kobieta może mieć nad nim władzę? - Roześmiał się znów, jakby nigdy dotąd nie słyszał równie absurdalnego stwierdzenia. Zatrzymał wreszcie konia, przerzucił nogę ponad popręgiem i zeskoczył na ziemię. Potem wyciągnął ręce w stronę Teleri, a ona oparła dłonie na jego ramionach. Podtrzymał ją w talii i pomógł zejść z konia. Obejmując ją ramieniem, odwrócił się w stronę wieśniaków. Stał w wyzywającej pozie, na szeroko rozstawionych nogach, z ręką opartą na rękojeści miecza. Teleri przyglądała się twarzom mieszkańców wioski. Niektórych z nich znała z czasów, gdy była dzieckiem, kiedy nikt nie nazywał jej jeszcze wiedźmą. - Słuchajcie mnie wszyscy! Ta kobieta szła sobie spokojnie przez las. - Roger przerwał, mocniej przycisnął do siebie Teleri i patrzył na milczących wieśniaków. Potem odchylił włosy z lewej strony twarzy Teleri. - Czy widzicie te blizny na jej twarzy? W odpowiedzi usłyszeli cichy pomruk, parę osób skinęło głową, inni tylko patrzyli i bali się poruszyć lub powiedzieć cokolwiek. - Ktoś obrzucił ją kamieniami - mówił Roger lodowatym głosem. Wyjął z kieszeni przy pasie kawałek pergaminu i roz- winął go. - Młody Morgan Cull! Owain Lewis! Will Tydder! Morris Powell! Rhys Madox! - Każdemu nazwisku towarzyszyły pomruki i okrzyki. - To są nazwiska tych, którzy to zrobili. Niech wystąpią ci, których wywołałem. W gromadzie wieśniaków zapanował gwar i poruszenie. Niektórzy zbijali się w mniejsze grupki i coś szeptali. W pewnym momencie kobieta o jasnorudych włosach wypchnęła do przodu przestraszonego, opierającego się wyrostka. - To Owain Lewis! - powiedziała, przytrzymując go za ramię. - Jestem jego matką, wdową. Owain nie jest złym chłopcem, sir. To mój jedyny syn. Jego ojciec umarł dwa lata temu. Błagam o litość dla niego. - A inni? - Roger zwrócił się do gromady chłopców, patrząc na nich uważnie. - Wystąpcie! Wysoki, zapewne piętnastoletni chłopak wyszedł przed innych. - Jestem Will Tydder. Potem jeszcze wystąpili dwaj inni, a na koniec dołączył do nich starszy mężczyzna w wygniecionym wełnianym kapeluszu. - Nazywam się Daffyd Madox. Rhys jest moim wnukiem. Razem z ojcem powędrowali na północ łowić łososie. Przysięgam, że nie ma go tutaj. Roger skinął głową, potem podszedł bliżej do wyrostków, stanął naprzeciwko nich i przyglądał się im z groźną miną. Chłopcy wiercili się niespokojnie, przestępowali z nogi na nogę, żaden nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy. Wreszcie Roger cofnął się o krok, odczekał chwilę, trzymając wszystkich w niepewności, a potem dobył miecza i grupa wieśniaków zamarła w przerażeniu. Nawet Teleri przestraszyła się, że mąż może zrobić wyrostkom coś złego. - Roger! Proszę cię, nie! - powiedziała cicho. Chłopcy zbledli; w ich oczach pojawiły się łzy. Roger wbił miecz w ziemię, oparł się na nim i spojrzał na pierwszego chłopca. - Czy rzucałeś kamieniami w tę kobietę? Chłopak płakał. Łzy strumieniami płynęły mu po policzkach. Skinął głową, potem znieruchomiał ze wzrokiem wbitym w ziemię. - Dlaczego? Chłopiec spojrzał na Rogera, pociągnął nosem i szepnął coś cicho. - Nie słyszę - powiedział Roger. - Bo ona jest wiedźmą i jeśli spojrzy na kogoś, to on zamienia się w głaz - odparł chłopiec. - Przecież patrzy tu na was, a ja nie widzę żadnych kamiennych posągów. - Odwrócił się do Teleri i położył dłoń na jej ramieniu. - Spójrz na mnie. Spójrz mi w oczy. Teleri patrzyła w jego niebieskie oczy i widziała to co zawsze: oczy mężczyzny, którego pokochała, mężczyzny, który poprzysiągł jej bronić. Roger spojrzał teraz na zgromadzonych wieśniaków, potem na chłopców. - Spójrz na mnie, Owainie Lewisie. Chłopiec powoli uniósł głowę. - Czy zamieniłem się w głaz? - Nie, sir. - Czy nadal wierzysz, że ona jest wiedźmą? Chłopak potrząsnął przecząco głową. - Teraz ty. - Roger zwrócił się do następnego wyrostka. Nazywasz się Will Tydder? Najwyższy, wyglądający na najstarszego wyrostek skinął głową. Starał się trzymać dzielnie, ale pot wystąpił mu na czoło i twarz miał bardzo pobladłą. - Dlaczego rzucałeś w nią kamieniami? - Ona jest dzieckiem diabła. Roger roześmiał się głośno. - Ta drobna kobieta? Czy myślisz, że diabeł mógłby być ojcem istoty tak małej i słabowitej? Chłopiec zmarszczył czoło. Milczał. - Czy ona ma kopyta? - Roger uniósł nieco spódnicę Teleri, żeby pokazać jej bose stopy. - No powiedz, Tydder, ma kopyta? Chłopak potrząsnął głową. - Teraz ty. - Roger zwrócił się do następnego chłopca, który 274 wyglądał tak, jakby ze strachu chciał zapaść się pod ziemię. - Jak się nazywasz? - Jestem Morris Powell. - Rzucałeś kamieniami? - Tak. - Dlaczego? - Z tych samych powodów co inni. Baliśmy się jej. Mówią, że jeśli jej cień padnie na twoją ścieżkę, to zamienisz się w ptaka. I zboże nie będzie rosło. - Myślę, że nie baliście się jej, tylko chcieliście się poczuć silniejsi. Chcieliście być już mężczyznami. Ale prawdziwi mężczyźni i wojownicy nie krzywdzą kobiet. Nie są tchórzami, którzy uciekają i kryją się w zaroślach. Chłopak pochylił głowę i milczał. - Wzdłuż drogi widziałem snopy zboża. Plony chyba nie były złe? Ktoś z gromady wieśniaków mruknął, że zbiory były najlepsze od wielu lat. Roger ponownie zwrócił się do chłopaka: - Czy ty naprawdę wierzysz, że ta kobieta jest wiedźmą? - Nie. Nigdy w to nie wierzyłem - przyznał. - Nie będę już w nią ciskał kamieniami. Przysięgam, sir. Roger nie odpowiedział, tylko zajął się ostatnim chłopcem, najmłodszym z całej gromadki. - Jak się nazywasz? - Morgan Cull. Ja też rzucałem kamieniami - przyznał się, zanim Roger zdążył go zapytać. Potem spojrzał na Teleri i znów na Rogera. - Ale nie trafiłem. Ani razu. - Czy wiesz, dlaczego rzucałeś te kamienie? - zapytał Roger, a kiedy chłopiec milczał, dodał: - Czy z powodu tych historii, które o niej opowiadają? - Tak, z powodu tych rzeczy i jeszcze innych - przyznał chłopiec. - Zawsze mi mówili: strzeż się Teleri. Will Tydder przysięgał, że jeśli ta wiedźma kogoś pocałuje, to ten ktoś zaraz zamieni się w ropuchę. Roger ze złością spojrzał na wysokiego chłopaka, potem objął żonę ramieniem, uniósł wysoko i pocałował w usta w obecności wszystkich mieszkańców Bleddig. Tłum zaszemrał. Wieśniacy patrzyli, szeptali pomiędzy sobą. Wreszcie Roger postawił Teleri na ziemi, odwrócił się w stronę wieśniaków i powiódł po nich wzrokiem. Potem spojrzał na najmłodszego chłopca. - No i kogo teraz widzisz? - Rycerza. - Nie ropuchę? Chłopiec potrząsnął głową. - Słuchajcie wszyscy! Przybyłem do Brecon z rozkazu króla Edwarda, by doglądać budowy królewskiego zamku, tu, na tych wzgórzach. Gdy zamek zostanie wzniesiony, wy będziecie moimi poddanymi. Teleri spojrzała na Rogera i uniosła brwi. Nic jej nie mówił o zamku króla Edwarda. Nie wiedziała, czy powiedział to, by zastraszyć wieśniaków, czy też była to prawda. - Nie pozwalam w nikogo rzucać kamieniami. Nigdy. Ta kobieta nie jest wiedźmą i, Bóg mi świadkiem, przysięgam, że surowo ukarzę każdego, kto powie, że nią jest. - Wyciągnął rękę w kierunku Teleri i przyciągnął ją do siebie. - Czy rozumiecie, co do was mówię, mieszkańcy Bleddig? Ta kobieta nie jest wiedźmą. To lady Teleri FitzAlan, moja żona. Roger wyszedł z chaty i ruszył wąską ścieżynką obok grządek, z których Teleri zebrała już kapustę i rzepę. Pozostały na niej tylko okazałe dynie. Skierował kroki w stronę mostku nad strumieniem, gdzie czekała na niego Teleri. Wyszła przed chwilą z chaty na przedwieczorny spacer z prosiaczkiem 276 i kilkoma innymi zwierzętami. Stała teraz pogrążona w myślach i wpatrywała się w wodę Roger stanął za nią i objął ją w talii. Przez chwilę oboje wpatrywali się w wodę, potem pocałował ją w szyję i powiedział: - Jesteś dziwnie zamyślona, kochanie. Nie odpowiedziała mu od razu. Nadal wpatrywała się w strumień, jakby szukała w nim odpowiedzi. Czekał w milczeniu, wdychał zapach jej włosów, w którym doszukał się woni lasu i świeżo ściętej trawy. Była to czysta, naturalna woń przywodząca na myśl całą radość życia. - Dzisiejszy dzień był dla mnie trudny - powiedziała po chwili. Roger odwrócił ją twarzą do siebie. - Nie miałem innego wyjścia. Musiałem ich zmusić, by zapamiętali, że będę cię bronił i nigdy nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić. - Myślę, że dostatecznie jasno dałeś im to do zrozumienia, wymachując mieczem. - Czy ty naprawdę myślałaś, że zamierzam użyć miecza przeciwko tym dzieciom? - Byłeś taki zły i zapalczywy. - Byłem zły i nadal jestem wzburzony tym, co zrobili. A ja nie wybaczam łatwo. Wieśniacy powinni dobrze zapamiętać moje słowa i strach przede mną bardzo im w tym pomoże. Założę się, że nikt w Bleddig, nie będzie już opowiadać bajek o wiedźmach. Teleri odwróciła się i znów zapatrzyła się w wodę. Cichy szmer strumienia i brzęczenie owadów działały uspokajająco. Roger zrozumiał, że przyszła tutaj, by przemyśleć jakieś dręczące ją problemy. Na mostek wbiegł prosiak. Pochrząkiwał, kręcił się koło jej nóg, ale ona nie powitała go tak jak zawsze. Zdawało się, że go nie zauważa. - Widzę, że nadal się czymś przejmujesz - powiedział Roger. - Zastanawiam się, dlaczego groziłeś wieśniakom, że zbudujesz zamek na wzgórzach. - To nie była groźba, kochanie. Przybyłem tu, by wybrać stosowne miejsce na twierdzę dla Edwarda. Wybudujemy tu zamek, a ja zostanę lordem Brecon. Spojrzała na niego z zaciekawieniem, ale i z wyrzutem. Była odrobinę rozżalona, że ukrywał to przed nią. - Nigdy mi o tym nie wspomniałeś. - Nie ukrywałem tego. Jakoś nigdy nie rozmawialiśmy o powodach, dla których tu przybyłem, prawda? - Nie, istotnie nie. - Nie chciałabyś mieszkać wśród tych wzgórz? W zamku? - Przerwał na moment. - Ze mną? - Będę mieszkać z tobą, gdziekolwiek zechcesz. Wiesz o tym. - Tak, ale chciałbym się upewnić. Nie wydajesz się zadowolona. - Nie potrafię być panią na zamku. Roger roześmiał się. - Nauczysz się. Szybko nauczyłaś się grać w szachy, a i w innych sprawach okazałaś się pojętna. - Uśmiechnął się do niej znacząco. - Rogerze, ja nie potrafię nawet szyć, a co dopiero zarządzać dużym gospodarstwem. - Szyjesz całkiem dobrze. - Wskazał palcem niezdarne ściegi na swojej koszuli. - Poza tym moja matka i siostry mogą nauczyć cię wszystkiego, zaczynając od szycia, a na kierowaniu służbą zamkową kończąc. Pomoże ci też żona Merricka, lady Clio. Teleri nie wyglądała na przekonaną, ale Roger wiedział, że żona poradzi sobie ze wszystkim. Była silną, niezależną kobietą i te cechy podziwiał w niej najbardziej. - Plany zostaną ukończone wiosną i zaraz rozpocznie się budowa. Potem, ilekroć zawitasz do Bleddig, będziesz tam przyjmowana jako lady Teleri FitzAlan z Brecon. - Nie sądzę, żebym kiedykolwiek dobrze się czuła w Bleddig - powiedziała, patrząc na niego. - Wobec tego powinnaś jeździć tam często, aż przestaniesz odczuwać lęk. - Nie wiem, czy się na to zdobędę. Powiedz, czy nie masz takiego miejsca, które budziłoby w tobie lęk? Miejsca, w którym przytrafiło ci się coś złego i wolałbyś tam nie wracać? Teraz Roger przez dłuższy czas wpatrywał się w wodę. On też borykał się z lękiem, którego nie potrafił opanować. Jego ręce przestały już drżeć, ale nadal, gdy pomyślał o tym, co mu się przydarzyło, odczuwał wewnętrzne napięcie. Każdego ranka przy goleniu widział bliznę na szyi, pamiątkę po tym, przez co przeszedł. - Tak - powiedział cicho. - Jest takie miejsce. Jeśli miałbym tam pójść ponownie, musiałabyś mnie zaprowadzić. - Dokąd? - zapytała, unosząc brwi. - Do miejsca, w którym zostałem powieszony. Teleri zaproponowała, żeby zaczekać do rana, gdyż zapadła już ciemna, bezksiężycowa noc. Roger sprzeciwił się jednak. Powiedział, że chce pójść teraz. Z wyrazu jego twarzy Teleri zorientowała się, że nic nie jest w stanie odwieść go od tego Pomysłu. Wyszli z chaty, trzymając zapalone pochodnie. Teleri poprowadziła męża ścieżką, która była ciemna nawet w słoneczny dzień. Teraz, nocą, zdawała się jeszcze ciemniejsza, pełna grozy. Splecione bezlistne gałęzie wyglądały jak szpony dzikiego zwierza. Panował chłód; tylko płonące pochodnie ogrzewały im ręce. Im bardziej zagłębiali się w las, tym gęstsze stawały się zarośla. Kolczaste pędy jeżyn czepiały się ich ubrań, jakby chciały powstrzymać intruzów i zmusić ich do odwrotu. Zatrzymali się przy starym dębie, pod którym wzięli ślub. - Jesteś pewny, że chcesz tam pójść? - zapytała Teleri. - Tak, jestem pewny - odparł Roger. Wzięła go za rękę i skierowali się w głąb lasu. Prowadziła pewnie i po chwili zobaczyła leżący w poprzek ścieżki złamany konar przysypany opadłymi z drzew liśćmi. W górze, na potężnym pniu drzewa, widać było jasne miejsce, w którym konar się odłamał. - To tutaj. Jesteśmy na miejscu - powiedziała. Roger uniósł pochodnię i rozejrzał się. Długo przyglądał się drzewu, jakby w myślach przeżywał jeszcze raz to, co się tu wydarzyło. Teleri uważnie wpatrywała się w twarz męża, próbując odgadnąć władające nim uczucia. Zaskoczyło ją, że nie widzi na niej żadnego śladu emocji. Może migotliwe światło pochodni, sprawiające, że ich twarze mieniły się barwami od czerwonej do niebieskiej, pozwalało ukryć uczucia? Podszedł bliżej do drzewa i dotknął miejsca, w którym odłamała się gałąź, potem ukląkł na ziemi i odsunął na bok liście. - Złamany konar. Nic więcej - powiedział. - Myślałeś, że znajdziesz tu coś jeszcze? - Sznur. Gdzie się podział? - Jest w chacie. Skorzystałam z niego, żeby sporządzić rodzaj sań, na których koń przywlókł cię do domu. - A więc wykorzystałaś ten sznur, żeby mnie uratować -stwierdził po chwili namysłu. Wyprostował się, odwrócił do niej i zaczął się śmiać. Ten śmiech był dziwny, miał jakieś dudniące brzmienie. -A ja myślałem, że to miejsce będzie dla mnie przerażające... ale to tylko drzewo. - Postawił stopę na obła-manym konarze. - To jest tylko złamana gałąź. - Podszedł do niej i wyciągnął ręce. - Spójrz. Nie drżą. Moje dłonie nie drżą. - To prawda - przyznała. - Nie drżą. Nie widziała, dlaczego jej to powiedział, ale rozumiała, że mąż doświadcza czegoś zupełnie innego niż jej przeżycia w Bleddig. Wydawał się uszczęśliwiony tym, że znalazł się tutaj. Roześmiał się znów, ale był to już inny śmiech, normalny śmiech człowieka, który usłyszał dobry dowcip. Wyciągnął do niej rękę i powiedział: - Chodź, kochanie. Weź mnie za rękę. Nie jestem obłąkany, ale przysięgam, idąc tu myślałem, że oszaleję. - Przyciągnął ją do siebie, objął ramieniem i pocałował w czoło. - Dziękuję ci. Dziękuję ci, że mnie tu przyprowadziłaś. Dziękuję ci za to, że mnie uratowałaś, chociaż nie miałaś żadnego powodu, żeby to zrobić. Dziękuję ci za to, że mnie kochasz. Nachylił się ku niej i pocałował ją w usta, a ona odwzajemniła pocałunek. Trzymali w rękach pochodnie, których blask otaczał ich złocistą poświatą. Zdawało się, że na tę chwilę noc stała sie dniem. Spędzili noc, kochając się pod starym dębem. Roger rozpalił ognisko i leżeli nadzy, nie bacząc na chłód nocy, gdyż kochając się, nie odczuwali zimna. Inaczej było rankiem. Teleri obudziła się w ramionach Rogera, w samej sukience. Chociaż spali przytuleni do siebie, miała stopy zimne jak lód. Skuliła się i przycisnęła je do piersi męża, a potem spróbowała wsunąć nogi pod jego koszulę. -Jezu! - Roger usiadł raptownie. - Odmroziłaś sobie stopy. - Przygładził dłonią włosy i potrząsnął głową, jakby ciągle jeszcze nie mógł się obudzić. - Ale brzuch masz ciepły - powiedziała, uśmiechając się, i mocniej przycisnęła do niego stopy, a on wziął je w swoje dłonie i ogrzewał. - Wydaje mi się, że jest już ranek - powiedział. - O, tak. - Skinęła głową. - Nie powinienem cię o to pytać, bo ty wstajesz zawsze o wschodzie słońca. - Przyciągnął ją do siebie. - A ty lubisz spać do południa. - Ale nie na takiej twardej ziemi. - Wracamy do domu. - Uwolniła stopy z jego rąk, wstała i otrzepała suknię z zeschłych liści. Roger przysypał żarzące się jeszcze węgle mokrymi liśćmi i ziemią, po czym wyprostował się. - Jesteś gotowa? Skinęła głową. - Potrafię sam znaleźć drogę do domu - stwierdził. - Jesteś pewien? - Tak. Chodź za mną - powiedział zdecydowanie. Ruszyli. Teleri szła za nim niewłaściwą ścieżką i uśmiechała się. Po dłuższym czasie, kiedy już siódma wybrana przez jej męża ścieżka zakończyła się ślepo, zatrzymali się. Roger patrzył w niebo, oglądał korony drzew, jakby z ich pomocą próbował odnaleźć właściwą drogę. Cofnęli się o kilkadziesiąt kroków, wreszcie Roger skręcił w odgałęzienie niefortunnej ścieżki. - Jesteś pewny, że powinniśmy pójść w tę właśnie stronę? - zapytała Teleri. 282 - Wiem, dokąd mam iść. - Uhrnm. Zatrzymał się i spojrzał na nią wyzywająco. - Tobie się wydaje, że nie wiem, gdzie jestem? - Wcale tego nie powiedziałam. - To świetnie. Ruszył zdecydowanie ścieżką, którą Teleri dobrze znała. Wiedziała, że szerokim łukiem dotrą nią znowu pod dąb. - Jestem pewna, że wiesz, gdzie jesteśmy - powiedziała idąc za nim. - Wiem, gdzie jestem - odparł, wyraźnie zirytowany. - Ach tak. - Uśmiechnęła się. - Wobec tego wiesz, że zabłądziłeś. Roger milczał przez dłuższa chwilę. Wreszcie Teleri spróbowała zaproponować zmianę kierunku. Posłuchał. Ruszył wskazaną ścieżką, rozchylając zwisające nisko gałęzie. Mruknął tylko ze złością, że nie przypomina ona żadnej, którą wcześniej szli. Teleri roześmiała się, gdy nagle wyszli na skraj łąki i Roger zatrzymał się kompletnie zaskoczony. Rozglądał się przez chwilę, wreszcie mruknął: - Zabłądziłem. Objęła go i powiedziała: - Wiedziałam o tym. Szli obok siebie, śmiejąc się i rozmawiając. Gdy znaleźli się na mostku, Roger zatrzymał się nagle. Przed chatą stała grupa konnych rycerzy w pełnych zbrojach. Dowodzący nimi wysoki, dostojnie wyglądający starszy mężczyzna patrzył na Rogera. Potem wysunął się do przodu, Przeszył Rogera lodowatym wzrokiem i powiedział: - Spójrzcie! Czy to mój marnotrawny syn? 37 Roger stał bez ruchu i patrzył na ojca. - Jak mnie tu znalazłeś, ojcze? - Natknąłem się na twojego przyjaciela, Merricka, gdy wracał do Camrose. Gdyby nie to, zapewne razem z moimi ludźmi nadal przeczesywalibyśmy walijskie wzgórza w poszukiwaniu ciebie. Na Teleri stojącą za Rogerem spojrzał przelotnie, widocznie nie wzbudziła jego zainteresowania, gdyż potem uważnie rozejrzał się po obejściu, jakby po raz pierwszy w życiu oglądał wiejską zagrodę. Roger opowiedział kiedyś Teleri o swym ojcu i wiedział, że żona zdaje sobie sprawę z ich wzajemnej niechęci, chociaż zapewne nie rozumie w pełni jego uczucia. Pomimo to przypuszczał, że stanie po jego stronie. Szybko się przekonał, że przeczucie go nie myliło. Teleri odważnie wysunęła się do przodu, stanęła przy jego boku i wzięła go za rękę. - Wystarczy tej... zabawy w wieśniaka - powiedział ojciec, patrząc na niego. - Wracasz do domu. Natychmiast. - Zabawa w wieśniaka? - Roger miał ochotę uderzyć ojca po tym, co usłyszał. - A jak mam to nazwać? Flirtem? Jak zwykle, znalazłeś jakąś chętną dziewoję i zabawiasz się z nią, lekceważąc swoje obowiązki wobec króla. Nadal jesteś człowiekiem bez honoru, tak samo nieroztropnym i nierozważnym jak zawsze. Ty sobie tutaj wiedziesz beztroskie życie, podczas gdy twój król, twoi przyjaciele i rodzina lękają się o ciebie. - Ty, ojcze, nic nie wiesz o moim życiu. - Dałem ci życie! - Wobec tego tobie zawdzięczam to, że jestem taki, jaki jestem. - Wracasz do domu, Rogerze. - Głos ojca był zimny i bezbarwny. - Nie. To jedno słowo wytyczyło linię walki. Roger nie przejął się tym zbytnio. Przez całe lata toczył z ojcem nieustającą bitwę. - Nie masz wyboru. Jeśli okaże się to konieczne, zwiążę cię i zaciągnę do domu. - Wejdźmy do chaty i porozmawiajmy - zaproponował Roger, po czym ruszył w stronę wejścia, prowadząc ze sobą Teleri. - Tę dziwkę zostaw tutaj - warknął ojciec. Roger odwrócił się gwałtownie i byłby zrzucił ojca z konia, gdyby Teleri nie przytrzymała go za rękę. - Nie! Nie rób tego! - szepnęła. - To tylko słowo. Weszli do chaty. Roger stanął przy drzwiach, opierając się o ścianę. Spuścił głowę. Jego oddech stał się krótki, urywany. Nie potrafił opanować furii. W pewnej chwili uderzył pięścią w ścianę tak mocno, że odkruszony kawałek gliny spadł na Podłogę. On jednak tego nie zauważył. - Proszę cię, opanuj się. - Teleri podbiegła do Rogera i oparła dłonie na jego ramionach. - Nie daj się sprowokować. On chce cię rozzłościć. - Wyjdź do drugiej izby. - Zostanę tutaj, z tobą. - Wyjdź. Jeśli mnie kochasz, wyjdź. - Kocham cię i dlatego zostanę. Żadne z jego słów nie może mnie zranić, a -ty nie daj po sobie poznać, że jego słowa ranią ciebie. - One mnie nie ranią. Sprawiają jedynie, że mam ochotę go zabić. - Jest twoim ojcem. - Jest draniem. Do chaty wszedł ojciec Rogera. Rozejrzał się po izbie, spojrzał na klepisko, zwierzęta w klatkach. Prosiak przycupnął w kącie izby i parskał na barona. Z wyrazy twarzy barona FitzAlana widać było, że to, co zobaczył, napawa go obrzydzeniem. Potrząsnął głową, przeszedł obok nich i stanął pośrodku izby, jakby on tu był gospodarzem, a oni jego poddanymi. Chłodnym wzrokiem spojrzał na Rogera i powiedział: - Mów, synu. - Nie będziesz, ojcze, nazywał jej dziwką. Ona nie jest dziwką. Jest moją żoną. W izbie zapadło ciężkie milczenie. Napięcie pomiędzy ojcem i synem wydawało się namacalne, wisiało w powietrzu jak nici poruszające kukiełki: wystarczyło za nie pociągnąć, by wywołać gniew i nieufność. Potem ojciec wybuchnął śmiechem. Był to śmiech okrutny, szyderczy. - Twoją żoną? - zawołał patrząc na Teleri. - Ona nawet nie jest kompletnie ubrana. Wielkie nieba, Rogerze, ona jest bosa! - Roześmiał się raz jeszcze. 286 Kątem oka Roger zauważył, że Teleri przyjęła dumną postawę. Przyciągnął ją do siebie. Chciał ją obronić przed okrucieństwem ojca. - Jest moją żoną i zmuszę cię, ojcze, byś ją odpowiednio traktował. To jest lady Teleri i to ona będzie matką twoich wnuków. - Roger przerwał, a po chwili dokończył: - Zapamiętaj to sobie, stary człowieku. Roger zdawał sobie sprawę, że dotknął go do żywego. Wiedział, że ojciec nie lubi, kiedy przypomina mu się o jego wieku i o tym, że utracił już władzę nad synem. Roger był niezależnym rycerzem, a przy tym ulubieńcem króla. - Wobec tego zabierz swoją... żonę ze sobą - powiedział ojciec. - Ale musisz ze mną wracać. Przysiągłem twojej matce, że sprowadzę cię do domu. I zrobię to - dokończył i ruszył w stronę drzwi. Roger stał wyprostowany obok drzwi, ku którym kierował się ojciec krokiem tak zdecydowanym, jakby chciał bez słowa opuścić chatę. Nagle zatrzymał się tuż przed synem. - Co ty masz na szyi? Roger rozchylił mocniej koszulę i obciągnął ją do dołu. - To? Nie domyślasz się, ojcze, co to może być? Baron FitzAlan stał nieruchomo. Milczał, patrzył tylko na szyję syna. - To jest blizna po sznurze, na którym zostałem powieszony. Tutaj, w tych lasach, gdzie podobno zabawiałem się w wieśniaka. - Roger - odezwała się cicho Teleri, ale w jej głosie zabrzmiało ostrzeżenie. - Ktoś zastawił na mnie zasadzkę i próbował mnie zabić. Udałoby mu się to, gdyby nie moja żona, kobieta, którą tu kilkakrotnie obraziłeś. To ona mnie znalazła i uratowała mi życie. W tym momencie twarde spojrzenie ojca straciło ostrość. Jego oczy stały się inne niż te, które Roger zawsze widywał. Ich kolor pozostał taki sam, chłodnoniebieski, ale wyglądały jak cienki lód, nagle postarzałe i kruche. Roger nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Znał ojca, znał jego charakter. To nie mógł być baron Sander FitzAlan. Nigdy. Nigdy. Podczas gdy Roger zaprzeczał w myślach temu, co widział na własne oczy, ojciec otworzył drzwi i bez słowa wyszedł z chaty. Tego ranka Teleri dowiedziała się czegoś nowego o stosunkach rodzinnych. Zrozumiała, że zdarzają się takie momenty, kiedy człowiek zakochany czuje się bezradny. Nawet najgłębsze uczucie nie wystarczy, by pomóc osobie, którą się kocha. Zrozumiała, że nie potrafi złagodzić skutków rozłamu, który nastąpił w rodzinie Rogera. Podeszła do strumienia, gdzie stare rozłożyste drzewo osłaniało ją przed spojrzeniami ludzi FitzAlana. Usiadła, oparła się plecami o pień, podciągnęła kolana pod brodę i zamyśliła się. Zdawała sobie sprawę, że mężczyzna, którego kocha, cierpi, a ona nie może zrobić nic, co przyniosłoby mu ulgę. Nawet najczulsze słowa, najszczersze wyznania miłości nie pomogą Rogerowi i jego ojcu złagodzić bólu, jaki przez swój upór i dumę zadają sobie nawzajem. Ból Rogera odczuwała głęboko, może nazbyt głęboko. Zdawał się być czymś namacalnym, dręczył ją gdzieś wewnątrz, wręcz czuła jego zapach. Nachyliła się i obmyła ręce w wodzie strumienia. Nie przyniosło jej to ulgi. Rozumiała, że stoi przed trudnym wyborem. Roger potrzebny był swojej matce, którą przecież kochał. 288 On powinien odejść, a ona pragnęła tu pozostać. Tutaj był jej dom. Miejsce, gdzie czuła się bezpiecznie. Nie znała innego świata. Wiedziała tylko, że ten inny świat może ją zranić i to tak boleśnie, że sama stanie się kimś innym. Zmieniła się przecież, gdy znalazła Rogera. Jej życie stało sie inne. Wyzbyła się ostrożności, pozwoliła mu wedrzeć się w swój prywatny, zamknięty świat - miejsce, które tak chroniła. Pozwoliła mu zajrzeć w głąb swojego serca, poznać najskrytsze sekrety. Teraz stanęła przed wyborem: iść za nim, czy zostać tutaj, gdzie mogła spróbować żyć tak jak dawniej. Bezpiecznie. Samotnie. Żyć ze swoimi marzeniami. Mogłaby nadal rozmawiać ze zwierzętami, chociaż nie zastąpiłoby jej to rozmów z Rogerem. Mogłaby robić to wszystko, co robiła kiedyś, ale byłoby to już coś innego. Cóż z tego, że pozostałaby tutaj, kiedy jej serce podążyłoby za nim. Uklękła, by napić się wody ze strumienia. Nabrała wody w złożone ręce, ale gdy podniosła je do ust, okazało się, że są puste, tak jak puste stałoby się jej życie, gdyby Roger przestał być jego częścią. 38 Podróż do zamku w Wells zajęła im cztery dni. Teleri siedziała obok Rogera na zbitym z desek koźle prymityw- nego wozu wypełnionego tym wszystkim, co posiadała i kochała. Na wozie ulokowane zostały klatki ze zwierzętami: zającem o trzech nogach, ślepym borsukiem, lisem i innymi stworzeniami, które nie przeżyłyby na swobodzie, w lesie. Koń biegł przywiązany z tyłu wozu z nieodłącznym sokołem na grzbiecie, a prosiak spał na specjalnym legowisku z suchych traw i tylko co pewien czas podnosił głowę i rozglądał się po okolicy, pomrukując przy tym cicho. Przed wyjazdem Roger zapowiedział, że wrócą do puszczy wiosną, więc Teleri zabrała ze sobą tylko osobiste rzeczy oraz kufer z nielicznymi ubraniami i prezentami ślubnymi. Zapakowała do niego swoje kamyki i muszelki, a czerwoną skórzaną sakiewkę przywiązała do paska, żeby jej znowu nie zgubić. Z ojcem Roger rozmawiał rzadko, natomiast wiódł długie rozmowy z towarzyszącymi mu rycerzami, których znał od lat. Ojciec trzymał się z dala od Rogera i Teleri, jadł i spał na osobności w niewielkim jedwabnym namiocie, natomiast dla Rogera i Teleri jego ludzie stawiali większy namiot. Czwartego dnia, późnym popołudniem, z wierzchołka kolejnego wzgórza Teleri zobaczyła majaczącą w oddali szarą budowlę, która wyglądała jak góra. - To jest zamek w Wells - powiedział Roger, ściągając lejce. Konie zwolniły. Teleri spojrzała na męża. - To jest twój dom? Tutaj się urodziłeś? - Tak. Zamek był tak potężny, że wyglądał jak otoczone murem miasto. Teleri tak właśnie wyobrażała sobie Londyn - ogromny i ruchliwy. Z wieży strażniczej stojącej pośrodku długich murów dobiegł ich dźwięk trąby herolda, a kiedy zbliżyli się do zamku, opuszczono zwodzony most z grubych bali, który połączył brzegi szerokiej fosy ciągnącej się wzdłuż obronnych murów tak daleko, jak tylko mogła sięgnąć wzrokiem. Z trzaskiem i zgrzytem zawiasów otworzyły się wrota wyglądające jak gigantyczna paszcza smoka. Baron FitzAlan jako pierwszy wjechał do zamku, za nim wóz z Rogerem i Teleri oraz zbrojna eskorta. Teleri siedziała w milczeniu, niespokojnie spoglądając na męża, który przez cały dzień był milczący. Wracał do domu, ale na jego twarzy nie widziała wyrazu radosnego oczekiwania. Siedział sztywny, wyprostowany, jakby wcale nie chciał się tutaj znaleźć. Gdy wjechali na dziedziniec, Teleri odniosła wrażenie, że wszyscy tu mówią równocześnie. Ludzie zatrzymywali się, machali do Rogera. Wóz, którym jechali, powoli zbliżał się do mieszkalnej części zamku, wysokiej i szerokiej budowli z oknami z prawdziwego szkła, które błyszczały jak gwiazdy na tle szarej kamiennej bryły. 290 291 Otworzyły się wysokie dębowe drzwi i wysypała się z nich gromadka kobiet. Wyróżniała się spośród nich najstarsza, wyjątkowo piękna kobieta o ciemnorudych włosach. Ona pierwsza podbiegła do wozu wołając: - Roger! Roger! Gdy Roger zeskoczył z wozu i porwał tę drobną kobietę w ramiona, Teleri domyśliła się, że jest to jego matka. Lady FitzAlan płacząc uściskała syna, potem dotykała jego policzków, jakby nie mogła uwierzyć, że to na pewno on. - Żyjesz, mój synu. Dzięki Bogu! - szeptała. - Jestem zdrowy, matko. Przytulił ją do siebie i zerknął na Teleri, która nadal siedziała na wozie. Uśmiechnęła się do niego, chociaż przyszło jej to z trudem, gdyż była bardzo, bardzo przestraszona. Matka wpatrywała się w niego, wreszcie dotknęła jego szyi. Łzy popłynęły jej po policzkach. -Mój synu, mój synu. - Już wszystko dobrze, matko. Nie płacz, proszę cię. -Teleri usłyszała, że łamie mu się głos. Jej też łzy napłynęły do oczu. - Przestańcie płakać - powiedział Roger, patrząc na matkę i siostry. - Przecież jestem zdrowy i wróciłem do domu. Odwrócił głowę i na moment jego wzrok napotkał wzrok Teleri. Chciał ruszyć w jej stronę, ale zanim zrobił pierwszy krok, obstąpiły go siostry, płacząc i głośno coś szczebiocząc. Trudno było zrozumieć ich słowa, gdyż wszystkie mówiły równocześnie. Wreszcie Roger uwolnił się z ich objęć, wziął matkę za rękę i podprowadził ją bliżej do wozu. - Matko, chcę ci kogoś przedstawić. Kogoś szczególnego. Matka Rogera spojrzała z zaciekawieniem na Teleri. - Matko, przedstawiam ci Teleri, moją żonę. 292 Lady FitzAlan oderwała wzrok od Teleri i spojrzała na syna z wyrazem największego zaskoczenia. Teleri poczuła skurcz w żołądku. Teraz już i ojciec, i matka Rogera są przeciwko mnie, pomyślała. Splotła mocno dłonie na kolanach i zmusiła się do uśmiechu. - Ożeniłeś się? - Tak. - Och, nareszcie. Jakże się cieszę! - Matka odwróciła się do Teleri i wyciągnęła ku niej ręce. - Mam jeszcze jedną córkę! To cudowne! Och, synu, pomóż jej zejść. Nie powinieneś jej tak zostawiać, gdy my wszyscy gapimy się na nią. Ledwie Teleri dotknęła stopami ziemi, matka Rogera pochwyciła ją w objęcia. Pachniała goździkami, różami i serdecznością. - Witaj, Teleri! Witaj! Jakie masz piękne imię. Zapewne walijskie. Musisz mi o tym opowiedzieć i o swojej rodzinie, i o tym, jak poznałaś Rogera. Ja mam na imię Lillianne, ale jeśli zechcesz, możesz nazywać mnie matką. Bardzo bym się z tego cieszyła. Wiesz, moja droga, od dawna obawiałam się, że nie doczekam się synowej. Tak się cieszę! Poprowadziła Teleri w górę schodów, jakby zapomniała o Rogerze. - Wejdź do środka. Na pewno jesteś zmęczona po tej długiej podróży. Gdzie was Sander odnalazł? Przysłał mi wiadomość o Rogerze, ale nie wspomniał nic o tobie. Widocznie chciał mi zrobić niespodziankę. Teleri powątpiewała, czy właśnie dlatego baron FitzAlan nie powiadomił żony o małżeństwie syna. - Musisz mi wszystko opowiedzieć, moja droga. Absolutnie wszystko - powiedziała matka Rogera prowadząc synową do wnętrza zamkowej rezydencji. Następnego ranka Roger zszedł w dół kamiennymi schodami ze swej sypialni w zamkowej wieży i skierował się do świetlicy. Zanim odchylił kotarę zasłaniającą wejście, przeciągnął się i ziewnął. Źle spał tej nocy. - Roger! - zawołała go matka. - Jak to się dzieje, że zawsze wiesz, że to ja schodzę po schodach? - zapytał wchodząc do świetlicy. - Matka potrafi rozpoznać swoje dzieci po głosie, po spo sobie poruszania się i po krokach. Roger nie potrafił się opanować, jeszcze raz ziewnął. - Źle spałeś? - Nie najlepiej. - To z powodu nowego miejsca. Nie byłeś w domu od ponad dwóch lat - powiedziała z wyrzutem w głosie. - Miałem liczne obowiązki, matko. Spojrzała na niego z czułością. - I powstrzymywała cię obecność ojca, jak sądzę. - To prawda. - Roger nie zaprzeczył. - Ale dzisiaj jestem niewyspany, bo musiałem spać z tym prosiakiem. - Roger! To straszne, jak możesz wyrażać się tak o swojej żonie? Co się z tobą stało? Teleri to takie słodkie stworzenie. Jak można tak mówić o kobiecie. Jestem twoją matką i nigdy na to nie pozwolę. Nie ma tu znaczenia to, że jesteś dorosły. Roger roześmiał się i wyjaśnił, na czym polega nieporozumienie. Opowiedział jej o prosiaczku, ulubieńcu Teleri. Matka kazała mu usiąść. Chciała się dowiedzieć wszystkiego o synowej. Siedzieli długo, dopóki Roger nie opowiedział jej o Teleri, o jej zwierzętach, życiu w puszczy, wreszcie o tym, jak go powieszono. Matka płakała. Płakała też, gdy mówił o tym, jak Teleri obrzucono kamieniami. Z matką zawsze mógł szczerze rozmawiać. W przeciwień-stwie do ojca, potrafiła słuchać. Pozwoliła mu opowiedzieć wszystko, nie przerywając. Nie należała do osób wydających pochopne sądy i nigdy nie wytykała mu błędów. - Wydaje mi się, że darzysz ją głębokim uczuciem. - O, tak - przyznał. - Jestem więc bardzo szczęśliwa, mój synu. Tego zawsze dla ciebie pragnęłam. Twój romans z Elizabeth de Clare był niefortunny. To nie była kobieta odpowiednia dla ciebie. Oboje z ojcem mieliśmy o niej podobne zdanie. - Spojrzała na niego uważnie. - Myślę, że i ty wreszcie to zrozumiałeś. - Widzę, matko, że wystarczyło ci tylko na mnie spojrzeć, by dojść do takiego wniosku. - Matka potrafi zrozumieć syna. Dostrzegam w tobie spokój, jakiego wcześniej nie znałaś. - Lillianne wyprostowała się i rozejrzała po świetlicy zamkowej. - Powiedz mi, co robi Teleri? Nie zeszła na dół razem z tobą. - Zajęły się nią Margaret i Marian. Przymierzają jakieś suknie i inne takie rzeczy. Wygoniły mnie. - Wobec tego chodź ze mną - powiedziała Lillianne, wstając z krzesła. - Zejdziemy na dół i zjemy śniadanie. Dziewczęta sprowadzą ją do nas, gdy tylko uporają się ze strojami. Dziewczęta nie pozwoliły Teleri wyjść z pokoju, dopóki nie przymierzyła wszystkich ich sukni, a nikt chyba nie miał ich tak wiele jak one. Obydwie młodsze siostry Rogera były wzrostu i tuszy Teleri, tak więc kiedy wreszcie zdecydowały się zejść na dół, ich bratowa miała na sobie powiewną suknię z zielonego jedwabiu i narzuconą na nią jedwabną pelerynkę w kolorach zielonym, złotym i szkarłatnym. Głowę przystrojoną miała złotą przepaską z ogromnym rubinem pośrodku, a włosy, zaplecione w gruby warkocz, przewiązany czerwonymi i złotymi wstążkami, opadały na plecy. W tym stroju wydawała się sobie kimś obcym. Siostry Rogera zaprowadziły Teleri do głównego holu, gdzie przy długim stole siedziało kilkanaście, w większości nie znanych jej osób. Dziewczęta zaciągnęły ją przed oblicze ojca jak cenną zdobycz i Margaret powiedziała: - Spójrz. Czy nie wygląda ślicznie? Widzisz, ojcze? Mówiłam ci, że coś z niej zrobimy. - Margaret! - odezwała się surowym tonem Lillianne. Siadaj i przestań się mądrzyć. Roger wstał, wziął Teleri pod rękę i zaprowadził do stołu, gdzie usiedli na drewnianej ławie przeznaczonej dla dwóch osób. Nachylił się ku niej i szepnął jej do ucha: - Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. Uśmiechnęła się do niego i nagle, pomimo krępującego ją stroju, poczuła się znacznie lepiej. - Tylko wydaje mi się, że kulejesz. Co ci się stało? -zapytał po chwili. Teleri odchyliła się nieco do tyłu i uniosła lekko suknię, żeby mógł zobaczyć jej stopy. Na nogach miała obcisłe czerwone pantofle, przytrzymywane w kostce skórzanym paseczkiem. - Gniotą cię? Wydaje mi się, że są uszyte z wyjątkowo miękkiej skóry - zdziwił się Roger. - Tak, są miękkie, ale gdy chodzę, szwy uciskają mnie w stopy i pięty. - Przyzwyczaisz się do nich. - Poklepał ją po ręce. - Widocznie baron FitzAlan dał twoim siostrom polecenie, by mnie odpowiednio ubrały. Roger objął ją i powiedział: - Dla mnie nie musisz ich nosić. Nie przeszkadza mi, że chodzisz boso. Nie jestem taki jak ojciec, kochanie. 296 W tym momencie do sali wszedł służący, niosąc półmisek napełniony boczkiem, szynką i cynadrami. Teleri patrzyła na półmisek z przerażenieniem. Nigdy w życiu nie widziała tylu wędlin. Poczuła mdłości. Na szczęście służący postawił półmisek na przeciwległym krańcu stołu. Ledwie zdołała się opanować, gdy wszedł następny służący i przyniósł pieczonego bażanta. Pieczeń ozdobiona była zielonymi i niebieskimi piórami z ogona ptaka, który wyglądał teraz tak, jakby przycupnął na półmisku i spał. Tym razem służący postawił półmisek pomiędzy Rogerem a Teleri. Krzyknęła cicho. Siedziała nieruchomo, patrząc na nieszczęsnego ptaka. Łzy napłynęły jej do oczu. - Zabierz to - polecił Roger służącemu. W sali zapadła cisza. Wszyscy spoglądali na nich. Roger podał żonie kieliszek napełniony winem i powiedział: -Wypij chociaż mały łyk. To ci pomoże. - Czy coś jest nie w porządku z tym bażantem? - zagrzmiał ojciec Rogera. - Nie, nie - odparł Roger. - Coś musi być jednak nie tak, skoro kazałeś go zabrać. - Chciałem tylko, żeby służący nie stawiał go przed moją żoną. - Dlaczego? - Ona nie jada mięsa. Ojciec spojrzał groźnie na Teleri. - Nie jada mięsa? Nigdy nie słyszałem o czymś takim. Nic dziwnego, że jest taka blada i wątła. Wyjaśnij mi, dziewczyno, dlaczego nie jesz mięsa? -Wyjaśnij mu - poprosił półgłosem Roger. - Powiedz mu to, co mnie kiedyś mówiłaś. - Nie, Rogerze, proszę cię. - Powiedz mu. - Tak, tak, dziewczyno. Wszyscy chcemy to usłyszeć. - Ja nie mogę jeść mięsa, milordzie - powiedziała cicho Teleri. - Pytałem cię, dlaczego. - Sander. - Lillianne dotknęła ramienia męża. - Nie dręcz jej. Niech Teleri je to, co lubi. - Chcę wiedzieć. - Powiedz mu - powtórzył Roger. - Mów. Ojciec chce wiedzieć. Teleri uniosła głowę i spojrzała wyzywająco na teścia. - Ponieważ, baronie, nie jestem w stanie przełknąć niczego, co jeszcze niedawno było żywym stworzeniem. Co miało oczy. Zapadło ciężkie milczenie. W tym momencie do sali weszli dwaj służący, niosąc dużego upieczonego dzika. W jego rozwartym ryju tkwiło czerwone jabłko. Nikt go nie tknął. 39 Przez następne pięć dni życie w zamku biegło raczej spokojnie. Teleri coraz bardziej przywiązywała się do matki Rogera i jego sióstr. Starała się tylko unikać ojca, podobnie zresztą jak Roger. Któregoś dnia, późnym rankiem, Teleri i Lilliane rozmawiały w zamkowej świetlicy, co weszło im już w codzienny zwyczaj, gdy w zachodnim wejściu pojawił się Roger. - Teleri, chciałbym, żebyś zeszła ze mną do stajni i rzuciła okiem na pomieszczenie, które kazałem przygotować dla twoich zwierząt. W tym momencie we wschodnim wejściu ukazał się jego ojciec. -Lillianne! Nie mogę znaleźć mojej księgi rachunkowej. Nie widziałaś jej? - Siadajcie tutaj. Obydwaj - powiedziała Lillianne, a potem poleciła służącej przynieść wino i owoce. Mężczyźni spełnili polecenie, chociaż z wyrazu ich twarzy widać było, że przebywanie w swoim towarzystwie nie sprawia im przyjemności. 299 i Teleri zabawny wydał się sposób, w jaki teściowa dyryguje tymi dwoma najważniejszymi w jej życiu mężczyznami. Robiła to spokojnie i stanowczo. Mówiła to, co myśli, i u żadnego z nich nie akceptowała słowa nie. - Rozmawiałam właśnie z Teleri. - Skinęła szczupłą dłonią. - Mów dalej, moja droga. - Chciałam powiedzieć, że nie wiem, kto był moim ojcem, a matka umarła przy porodzie. - To wielka tragedia, moja droga. Nie masz ani ojca, ani matki. Musisz wobec tego nas uważać za swoją najbliższą rodzinę. Prawda, Sander? Baron chrząknął i mruknął coś niewyraźnie. - Bardzo bym chciała wiedzieć, kto był moim ojcem -powiedziała Teleri. - Niestety, matka przysięgła, że jego imię zachowa w tajemnicy. Bardzo go kochała. - Cóż za tragedia! - Lillianne nachyliła się i dotknęła dłoni synowej. - Przed śmiercią matka powiedziała jednak mojej babci, że rozwiązanie tej tajemnicy kryje się w kamieniach. Przypuszczam, że miała na myśli potężny kamienny krąg, w pobliżu miejsca, w którym się urodziłam. Roger zakrztusił się winem, a resztę kieliszka wylał na kolana. Służąca podbiegła ze ściereczką, ale on poderwał się i dłonią otrzepał spodnie. - Ty znasz ten kamienny krąg, prawda Rogerze? - zapytała Teleri. - Tak, znam ten krąg. - Wyglądał tak, jakby nagle źle się poczuł. - Muszę się przebrać - powiedział i nie patrząc ani na żonę, ani na rodziców, wyszedł z komnaty. Lillianne zignorowała zachowanie syna i zwróciła się do męża: - Czy ty wiesz, że Roger i Teleri zawarli małżeństwo według starego walijskiego obyczaju? 9 - Nie rozumiem. - Wzięli ślub pod dębem. Czy to nie piękne, Sander? Baron wstał. - Chcesz powiedzieć - zwrócił się do Teleri - że nie wzięliście ślubu w kościele czy kaplicy? - Nie - odparła Teleri. - Nie było mszy? Nie było księdza? - Każde pytanie brzmiało głośniej, coraz głośniej. Teleri potrząsnęła głową. -Rogerze! Rogerze FitzAlan! Chcę z tobą rozmawiać! - huknął baron. Po chwili baron FitzAlan energicznym krokiem opuścił świetlicę. Następne go ranka, schodząc ze schodów, Teleri mocno utykała. Z każdym krokiem pęcherze na stopach dokuczały jej coraz bardziej. Wszystko przez te okropne buty. Mniej więcej w połowie drogi przysiadła na podeście i westchnęła. Z niechęcią patrzyła na czuby czerwonych pantofli wystające spod niebieskiej sukni ozdobionej wyhaftowanymi gwiazdami i księżycami. Jednakże gwiazdy i księżyce na sukniach całej Anglii nie byłyby w stanie sprawić, żeby jej palce i pięty tkwiły w tych nieszczęsnych butach bez bólu. Noszenie ich stało się udręką. Siedziała z brodą opartą na ręce i rozglądała się. Patrzyła na wysokie kamienne ściany pokryte ciężkimi tkaninami, na całe bogactwo zamku FitzAlanów. W głębokich, wykutych w ścianach wnękach dostrzegła figury świętych. Dokładnie na wprost niej stała figura Marii Dziewicy z Dzieciątkiem. Teleri odchyliła głowę do tyłu i przyjrzała się jej uważnie. Matka Boska była bosa. Zastanowiła się, co by powiedział 300 301 baron FitzAlan, gdyby Maria Dziewica weszła do jego zamku bez butów. Siedziała jeszcze przez chwilę. Stopy i obtarte pięty bolały ją tak bardzo, że nie miała ochoty wstać i zejść na dół na śniadanie. Po prostu nie była w stanie zrobić ani jednego kroku z tymi angielskimi narzędziami tortur na nogach. Nachyliła się i zaczęła rozwiązywać skórzane sznurowadła. Roger przez grube ściany zamku usłyszał głos ojca wykrzykującego imię jego żony. - Teleri! - huknął jeszcze raz baron FitzAlan. Skomląc i szczekając, myśliwskie psy odpoczywające w holu ruszyły do wyjścia. Służący stanęli w miejscu jak zmrożeni północnym wiatrem, a potem, jak kurczęta na widok skradającego się lisa, rozpierzchli się, szukając bezpiecznego schronienia. Roger i jego starsze siostry, Maude i Neli, rozejrzeli się niespokojnie; młodsze ukryły się za kotarą osłaniającą najbliższe drzwi. Lillianne znieruchomiała na swoim krześle. Do holu wpadł baron. - Roger! Co to ma znaczyć? - Co takiego? - Skąd wzięły się buty twojej kobiety na nogach figury Marii Dziewicy? - O czym ty mówisz, ojcze? - O tym! - Baron trzymał za sznurowadła czerwone pantofle Teleri i potrząsał nimi. - Były włożone na stopy Marii Dziewicy. Siostry zachichotały, a Roger nagle uświadomił sobie, że Teleri chowa się za jego plecami. - Mów trochę ciszej, ojcze. - Będę krzyczał, jeśli tylko zechcę. To jest mój dom! Baron obrzucił Teleri piorunującym wzrokiem. - Nie pozwolę, żeby ktoś stroił sobie ze mnie żarty! - Stroiłaś sobie żarty z mojego ojca? - Roger zwrócił się do Teleri. - Nie. - Potrząsnęła przecząco głową. - Moja żona twierdzi, że nie żartowała sobie z ojca. - Mówiłem ci już, że ona nie jest twoją żoną. Dopóki nie weźmiecie ślubu w kaplicy, nie uznaję waszego małżeństwa. - Moje małżeństwo jest zgodne z prawem. I nie będę brał drugi raz ślubu tylko dlatego, że się upierasz, ojcze. Merrick był naszym świadkiem i nawet twój własny ksiądz powiedział, że małżeństwo to jest ważne. - Nie pozwolę się lekceważyć w moim własnym domu. Twoja kobieta ma nosić buty. Tylko wieśniaczki chodzą boso, a nie damy, zwłaszcza twoja żona, mój jedyny synu. - Wydawało mi się, że nie uznajesz naszego małżeństwa. - Nie łap mnie za słowa. Zabraniam twojej żonie... twojej kobiecie chodzić po zamku bez butów. Zrozumiałeś? - Sander - odezwała się Lillianne. - Przecież to drobiazg, to tylko buty. - Nie przerywaj mi! Lillianne zesztywniała. Spojrzała na męża przymrużonymi oczami i powiedziała spokojnie: - Nie musisz tak krzyczeć. Nikt z nas nie jest głuchy, mój mężu. - Nie jestem tego pewny. Jeśli dobrze pamiętam, poleciłem ci zadbać o to, żeby ta dziewczyna była stosownie ubrana. - Poleciłeś mi? Ty mnie poleciłeś? Baron machnął ręką i powiedział już znacznie ciszej: - Wiesz, co mam na myśli. - Myślę, że doskonale wiem, co masz na myśli, baronie FitzAlan. - Lillianne wstała z gracją i dostojeństwem prawdziwej damy. - Chodźcie, dziewczęta. Wszystkie. Ty też, Teleri. Pójdziemy do świetlicy i zostawimy tu waszego ojca, żeby, jeśli będzie miał na to ochotę, krzyczał sobie do woli w pustych ścianach. - Ruszyła w stronę wyjścia, a za nią poszły córki i wszystkie obecne w holu kobiety, jak kurczęta za kwoką. Wieczorem, kiedy miał zostać podany obiad, najważniejszy posiłek dnia, w holu przy stole siedzieli sami mężczyźni. Nie było nawet krzątających się przed posiłkiem służebnych. Na podłodze, przy kominku, spały psy. Mężczyźni sprawiali wrażenie zdezorientowanych. Popijali wino i niespokojnie rozglądali się wokół. W pewnym momencie, z szelestem jedwabnych sukni, do holu wkroczył długi szereg kobiet, prowadzonych przez Lillianne. Lady FitzAlan podeszła do męża. - Dobry wieczór, baronie FitzAlan - powiedziała i dygnęła, unosząc spódnicę do kostek. Była bosa. Potem kolejno podchodziły do barona pozostałe kobiety i dygały, podnosząc spódnice na tyle wysoko, by mógł zobaczyć ich bose stopy. Do holu weszła kucharka ze swymi pomocnicami, a wreszcie pozostałe służące. Każda z nich dygała przed baronem Fitz-Alanem. Tego wieczoru żadna kobieta w zamku Wells nie miała na nogach butów. 40 Minęły dwa tygodnie od przyjazdu Rogera i Teleri do Wells, gdy w zamku pojawili się sir Tobin de Clare i Payn Godart na czele oddziału, z którym Roger wyruszył do Brecon. Rycerze powitali swojego dowódcę nadzwyczaj serdecznie, tym bardziej, że o tym, iż żyje i przebywa w Wells, Merrick i baron FitzAlan poinformowali ich z opóźnieniem. Siedziedli teraz w holu, gdzie przy stole zastawionym jedzeniem i winem gawędzili wesoło. Na prośbę Lillianne, która chciała oszczędzić przykrości baronowi, Teleri włożyła na tę okazję buty. Lillianne po obejrzeniu stóp synowej zamówiła dla niej specjalne pantofelki z jedwabiu, obszyte jagnięcym futerkiem, z podeszwą z miękkiej skórki i krótszymi sznurowadłami. Teleri poruszała się w nich swobodnie, uśmiechała się do przedstawianych jej mężczyzn, zakłopotana nieco tym, że tylu z nich, przyklękając przed nią, przysięga nie szczędząc życia strzec wybrankę swego dowódcy. Potem jednak, rozmawiając z nimi, stwierdziła, że wcale nie są przerażający, mimo że zarówno ich zachowanie, jak i wygląd wskazywały na to, że są groźnymi wojownikami. Słuchała właśnie opowieści Payna Godarta i Johna Cartereta o Rogerze, gdy do holu wbiegł zdyszany strażnik. -Milordzie! - zawołał. Baron FitzAlan odwrócił się w jego stronę. - Sir Bigod ze swymi ludźmi czeka przy bramie. Mówi, że ma jakąś sprawę do sir Rogera. Zapadła cisza. Baron spojrzał niespokojnie na syna. - Poproście go tutaj. Ja też chciałbym z nim porozmawiać -powiedział Roger. - Nie będziesz z nim rozmawiał na osobności - stwierdził baron, a potem zwrócił się do siedzących przy stole mężczyzn: - Przygotujcie broń, panowie - polecił. Mężczyźni przypasali pasy z mieczami i ruszyli w stronę drzwi. Ustawili się w dwóch rzędach na schodach prowadzących do wejścia. Wszystkie kobiety zostały wysłane na górę. Margaret i Marian zaprowadziły je na krużganek, z którego mogły obserwować hol. Po chwili na wewnętrzny dziedziniec wjechał Hugh Bigod, wysoki mężczyzna o czarnych włosach i tego samego koloru brodzie. - Bigod. - Roger wysunął się do przodu i skinął przybyszowi głową. - FitzAlan - odpowiedział z ukłonem Hugh. - Mam pewną sprawę do ciebie. - Cóż to za sprawa? - zapytał baron, wysuwając się przed syna. - Chciałbym porozmawiać z pańskim synem na osobności -odparł Bigod. Zanim ojciec zdążył się sprzeciwić, Roger skinął przyzwalająco głową. Przemknęło mu jednak przez myśl, czy to aby nie Bigod chciał go zabić. Bał się, że zaczną mu drżeć ręce. Pomyślał, że powinien mieć się na baczności, chociaż Bigod musiałby być głupcem, żeby zaatakować go w tej sytuacji. - Możemy porozmawiać tutaj. - Roger otworzył drzwi zamkowej kaplicy. - Broń zostawimy przy wejściu. Bigod skinął głową, potem obaj odpięli miecze i weszli do kaplicy. - Słyszałem, że się ożeniłeś - powiedział Bigod, odwracając się twarzą do Rogera. - Tak - potwierdził Roger, nie spuszczając wzroku z rąk gościa. Sztylet mógł być ukryty, chociaż trudno sobie wyobrazić, żeby gość chciał go zabić w domu ojca. - Słyszałem jeszcze coś więcej. - Co takiego? - Ktoś próbował zabić cię w Brecon. - Tak. - Roger obciągnął w dół koszulę. Bigod przez chwilę wpatrywał sie w bliznę na szyi Rogera. - Powiedział mi o tym Edward. Powiedział również, że, jego zdaniem, ja mogłem to zrobić. Zapewniam cię więc, że nie próbowałem cię zabić i jestem tutaj po to, żeby przed tobą to potwierdzić. - Pewni ludzie mogli uważać, że miałeś powody, by mnie nienawidzić. - Kocham moją żonę. Nie winię jej za to, co się stało. Powiedzieli jej, że nie żyję. Nie oskarżam ani jej, ani ciebie - wyznał Bigod i odwrócił wzrok. Roger zrozumiał, jak trudna musi być dla niego ta rozmowa. Pomyślał o Teleri i spróbował wyobrazić sobie, jak by się czuł, gdyby coś takiego im się przytrafiło. Nie wiadomo, jak by wtedy postąpił. Bigod odwrócił się z wysoko uniesioną głową. - Chciałbym jednak mieć pewność, że pomiędzy tobą a Elizabeth wszystko jest skończone. Na dobre. - Ja również kocham swoją żonę, a twojej nie pragnę. Bigod energicznie skinął głową. - Chodź. - Roger otworzył szeroko drzwi kaplicy. - Za praszam ciebie i twoich ludzi do stołu. Jedzenia i wina wystarczy dla wszystkich. Po chwili obaj mężczyźni wyszli z kaplicy. No i co? Wszystko w porządku? - Teleri nachyliła się do Rogera. - Tak. - Roger wypił łyk wina. - Wszystko sobie wyjaśniliśmy. On kocha swoją żonę, a ja swoją. - Objął ją i roześmiał się. -Zresztą gdyby nawet Hugh chciał mi zrobić coś złego, teraz nie byłoby to możliwe. Zajęli się nim mój ojciec i matka. Istotnie, w przeciwległym rogu holu Lillianne i baron rozmawiali z Bigodem. Roger i Teleri mogli więc swobodnie zająć się innymi gośćmi. Do Teleri podszedł sir Tobin. Przez dłuższą chwilę rozmawiali o Brecon, o tamtejszych wzórzach, lasach i wreszcie o planach budowy zamku. - To będzie znakomite miejsce na zamek. Trzeba tylko zrzucić na dół te szaroniebieskie głazy - powiedział de Clare, podniósł kielich i wypił spory łyk wina. - Co takiego? - Teleri spojrzała na niego zdumiona. - Co pan powiedział? - Powiedziałem, że miejsce na zamek będzie doskonałe, gdy tylko usunie się te ogromne głazy. Teleri zwróciła się do męża: - Zamierzasz zrzucić na dół głazy? Te stojące w kamiennym kręgu? Roger spojrzał na młodego rycerza takim wzrokiem, jakby chciał rozbić mu głowę. - Czy to prawda, Rogerze? Z wyrazu twojej twarzy domyślam się, że tak. Jak możesz zrobić mi coś takiego? - Nie wiedziałem nic o tych kamieniach, o twojej matce i ojcu, zanim nie opowiedziałaś o tym dzisiaj rano, w świetlicy. - Nie możesz zniszczyć kamiennego kręgu. Nie możesz! -Teleri odwróciła się i wybiegła z holu. Biegła prosto przed siebie. Nie mogła wprost uwierzyć, że ukochany może ją tak zranić. To, co usłyszała, było gorsze, niż gdyby znowu została obrzucona kamieniami przez wyrostków z Bleddig. Bardziej bolesne. Rzucane przez chłopców kamienie raniły tylko jej skórę. Ten cios sięgnął głębiej, tam gdzie ukrywała najskrytsze tajemnice, swoje pragnienia, swoje marzenia. Wybiegła przez tylne drzwi na wewnętrzny dziedziniec i stamtąd do zamkowego sadu. Biegła między rzędami drzew, których długie konary rzucały cień na ziemię i sprawiały, że poczuła się tak, jak gdyby znowu znalazła się w brecońskich lasach. Zatrzymała się wreszcie i oparła plecami o pień starej jabłoni. Po długim biegu oddychała szybko i ciężko. Wysoko w górze widziała błyszczące w słońcu okna we wschodniej wieży, tej, w której znajdowała się ich sypialnia. - Roger - szepnęła, a słowo to zabrzmiało jak szelest rodzieranej tkanimy. Nogi ugięły się pod nią i osunęła się na ziemię, nadal opierając się o pień. Wokół niej leżały na trawie gnijące jabłka, powietrze nasycone było zapachem przypominającym wyborny jabłecznik, ale ona czuła jedynie gorzki smak zdrady. Siedziała długo z kolanami podciągniętymi pod brodę i oplecionymi rękami. Szlochała żałośnie, jak człowiek, który utracił coś niesłychanie ważnego. Płakała, aż zabrakło jej łez. Roger szukał Teleri, ale nie mógł jej nigdzie znaleźć. Dziesiątki razy nazywał siebie głupcem, wyrzucając sobie, że nie porozmawiał z nią o kamiennym kręgu i nowym zaniku, że zlekceważył ten problem, jak gdyby można było łatwo się z nim uporać. Zdawało mu się, że wszystko wie lepiej. Udał się wreszcie do wschodniej wieży, zajrzał do ich sypialni, ale i tu jej nie znalazł. Ruszył więc żelaznymi schodami prowadzącymi na otoczony blankami wierzchołek wieży. Zanim dotarł do szczytu schodów, usłyszał jej głos i zatrzymał się. Teleri rozmawiała z jego ojcem. Szli zewnętrznymi schodami prowadzącymi na wieżę. Szybko pokonał ostatnie stopnie schodów i zatrzymał się przed wejściem na taras. - Musisz porozmawiać z moim synem. - Dlaczego? - Ponieważ on cię kocha i zrobi dla ciebie wszystko. Znam mojego syna. To nie jest łatwy człowiek, ale jeśli cię kocha, to kocha całym sercem. Nie należy do ludzi, którzy w cokolwiek angażują się połowicznie. - Jeśli zna pan tak dobrze swojego syna, to dlaczego traktuje go pan tak surowo, lekceważy go? - Chcę, żeby był tak dobry, jak tylko jest to możliwe. Nie chcę, żeby popełniał takie głupie błędy, jakie ja popełniałem. -Roześmiał się. ale nie był to wesoły śmiech. - Błędy, jakie nadal popełniam. - Roger jest najodważniejszym i najcudowniejszym człowiekiem na świecie - powiedziała zapalczywym tonem Teleri. -Mój mąż nie jest już małym chłopcem, którego można dowolnie kształtować. Jest dorosłym mężczyzną, mającym prawo kochać i poślubić kogo chce. Jest rycerzem. Nie jest oczywiście doskonały, tego nie twierdzę. - Powinnaś go odszukać, porozmawiać z nim i wspólnie rozwiązać sprawę kamiennego kręgu. Nie możesz od tego uciec. - Porozmawiam z nim. Później. Nie teraz. On mnie zranił. Zataił przede mną tę ważną sprawę. Baron nie odpowiedział, bo i cóż mógł powiedzieć? To był błąd i Roger sam o tym wiedział. 310 - Zwracając się do mnie, używasz tytułu "baron" - odezwał się po chwili. - Tak. - Dlaczego? - Bo tak jest najprościej - odparła Teleri w taki sposób, że każdy zorientowałby się, że zadał nierozsądne pytanie. - Mojego konia nazywam Koniem, sokoła Sokołem. Pan jest baronem, więc zwracam się do pana "baronie". - Jestem również lordem. - Chciałby pan, żebym zwracała się do niego „milordzie". - Też nie. Nie chcę, żebyś tytułowała mnie milordem. Zapadło długie milczenie, wreszcie baron powiedział: - Jestem również ojcem. Roger nie wierzył własnym uszom. Czyżby on prosił Teleri, żeby nazywała go ojcem? Tak to zabrzmiało. - Powiem coś jeszcze. Gdy zacznie się pan zachowywać jak ojciec, baronie, wtedy, być może, ktoś nazwie pana ojcem. Po chwili Roger usłyszał odgłos jej kroków. Teleri poszła w stronę zachodniej wieży. Wyszedł z ukrycia i zobaczył ojca stojącego z rękami opartymi o kamienne blanki. Podszedł bliżej do niego. - Jak długo tam stałeś? - zapytał ojciec. - Wystarczająco długo. Ojciec przez dłuższą chwilę nie odrywał wzroku od łagodnych wzgórz widocznych z zamkowej wieży. - Twoja żona jest dzielną kobietą, prawda? - Moja żona? Pogodziłeś się ojcze z tym, że jesteśmy prawdziwym małżeństwem? - Nie podoba mi się to - powiedział ojciec po chwili - ale muszę się z tym pogodzić. Twoja matka byłaby szczęśliwa, gdyby mogła widzieć ślub swego syna. - Matka była bardzo wzruszona, gdy dowiedziała się o ce 311 remonii, którą mieliśmy. Uznała, że było to bardzo romantyczne, i cieszyła się, że zawarliśmy ślub w tak oryginalny sposób. - Twoja matka jest dla mnie autorytetem. - Baron westchnął i dodał: - Oczekuję, że i ty będziesz się liczył ze zdaniem swojej żony. - O tak, to kobieta z charakterem. - Żałuję, że nie widziałem ślubu mojego jedynego syna. - Przyjechałeś zbyt późno. Nie chciałem jej stracić, ojcze. Bałem się, że jeśli będę z tym zwlekać, ona może się rozmyślić. Ojciec skinął głową. - Wydaję mi się, że rozumiem twój pośpiech - powiedział, a po chwili dodał: - Z Bigodem, o ile wiem, dogadałeś się. - Tak. Chciał, żebym wiedział, że to nie on próbował mnie zabić. Nagle spoza pleców Rogera rozległ się głos: - Ja jestem tym, który chce twojej śmierci. Mocne ramię zacisnęło się na gardle Rogera, a po chwili poczuł na szyi dotknięcie ostrza sztyletu. Roger próbował się uwolnić, walczyć, ale napastnik mocniej przycisnął sztylet. -Ty! - Baron patrzył to na Rogera, to na mężczyznę trzymającego jego syna za gardło. - To ty! John Carteret roześmiał sie. Był to piekielny, szyderczy, pełen nienawiści śmiech. Ten sam śmiech, który prześladował Rogera we wspomnieniach i sennych koszmarach. - Dlaczego to zrobiłeś? - Dlaczego? - powtórzył Carteret głosem, w którym słychać było nutę szaleństwa. - Dlaczego? Ty mnie o to pytasz, baronie FitzAlan? Przyjrzyj mi się. Spójrz na moją twarz. Baron potrząsnął głową. - Co mam w niej zobaczyć? - Moją matkę. Jestem do niej podobny. Baron FitzAlan patrzył na niego zdumiony. - Nazywała się Jane Tilly. Czy teraz pamiętasz? - Jesteś synem Jane? - Jestem twoim synem. - Moim jedynym synem jest Roger. Carteret potrząsnął głową. - O nie! Moja matka umarła, ale dowiedziałem się, że to ty zostawiłeś ją z dzieckiem. - To niemożliwe. Wielu rycerzy przebywało wtedy w tej wiosce. To nie byłem ja. - To byłeś ty, baronie FitzAlan. I całe Wells powinno do mnie należeć. Ja jestem najstarszy. Roger patrzył na ojca, czekając na jakiś sygnał z jego strony. Ojciec uważnie śledził każdy ruch Cartereta. Nagle uniósł rękę, jak gdyby chciał błagać napastnika, by darował życie jego synowi. W tym momencie Roger wbił łokieć w żebra Cartereta. Ostrze sztyletu ześlizgnęło się po jego szyi, zostawiając płytką ranę. Odwrócił się, odepchnął napastnika i odskoczył do tyłu. Stał zwrócony twarzą do Cartereta, ale nie miał przy sobie żadnej broni. Carteret z zaciśniętymi zębami, ze sztyletem uniesionym wysoko, ruszył na Rogera. -Roger! Cofnij się! - zawołał ojciec, wyciągnął sztylet zza pasa i zaatakował Cartereta. Ten z rozmachem rzucił sztylet w stronę Rogera. -Nie! - krzyknął ojciec - Nie! - Potem zasłonił syna swoim ciałem. Sztylet wbił się głęboko w pierś barona. Teleri usłyszała krzyki. Zawróciła i pobiegła zewnętrznymi schodami z powrotem ku wschodniej wieży. Najpierw zobaczyła Rogera mocującego się z czarnowłosym mężczyzną, Johnem Carteretem, jednym z rycerzy z jego świty. Potem spojrzała w dół. Baron leżał na kamiennej podłodze w kałuży krwi. Uklękła obok niego i podtrzymała jego głowę. Usłyszała jeszcze okrzyki odgłos pośpiesznych kroków mężczyzn wbiegających po schodach na zwieńczenie wieży. Już po chwili zobaczyła ludzi FitzAlana sprowadzających Johna Cartereta na dół. Śmiał się i był to przerażający śmiech. Roger ukląkł obok niej. - Zasłonił mnie swoim ciałem. Ten sztylet przeznaczony był dla mnie. On widział, gdzie jest wycelowany - powiedział i spojrzał na ojca, jak gdyby do tej pory nie wiedział, kim jest ten starszy mężczyzna, jak gdyby teraz odnalazł jakąś dawno utraconą część siebie. - Ojcze - szepnął. Baron nie poruszył się. - Ojcze! Na Boga! Nie umieraj! Baron uniósł powieki i spojrzał na niego. - Przysięgam, że jesteś moim jedynym synem. Znałem przed laty Jane Tilly, ale nie dotknąłem jej nawet. Przysięgam. - To dla mnie nic nie znaczy, ojcze. Uratowałeś mi życie, ty niemądry stary człowieku. Baron odetchnął głęboko i skrzywił się. - Zauważyłeś mój znak? - Zauważyłem, że podniosłeś rękę, jak gdybyś chciał go prosić o litość, ale wiedziałem, że mój ojciec o nic nikogo nie prosi. - Tak, synu. Ale powinienem. Powinienem błagać go o twoje życie. - Teraz i ja wiem, że powinieneś. Pozwól, że zaniesiemy cię na dół. - Zaczekaj! Przykro mi. Nie potrafiłem być dla ciebie ojcem. - Sander FitzAlan spojrzał na Teleri i uśmiechnął się do niej. - Kocham swojego syna. Teleri położyła dłoń na jego wilgotnym czole. - Dziś wieczór byłeś, ojcze, kimś więcej niż ojcem. Baron westchnął i powoli zamknął oczy. Epilog Brecon, Walia, 1289 rok Budowa zamku Annest trwała osiem lat, o rok dłużej, niż początkowo planowano. Na polecenie sir Rogera i za zgodą króla Edwarda sporządzono nowe plany budowli, zaprojektowanej teraz tak, że budynki stały wokół kamiennego kręgu, który w rezultacie znalazł się na dolnym dziedzińcu. W pogodne dni z okien zamku można było zobaczyć morze. Baron FitzAlan wykurował się po ciężkim zranieniu, a John Carteret trafił do więzienia w Londynie, gdzie po dwóch miesiącach się powiesił. Roger i Teleri oraz troje ich dzieci mieszkali w Annest od roku. W zamku znalazło pracę wielu mieszkańców wioski Bleddig. Skończyły się opowieści o wiedźmach, krążyły tylko te same legendy o diable, królu Arturze i jego sławnych rycerzach, o wróżkach ukrywających się pod drzewami, legendy, które powtarzano sobie od setek lat. Tego dnia Teleri siedziała na ławie stojącej pośrodku dolnego dziedzińca i pilnowała swoich dzieci, Audry i Bryce, które biegały na bosaka, uganiając się za ośmioma małymi prosiaczkami. Opadła na oparcie ławki, gdyż była zmęczona. Bardziej zmęczona niż zwykle. Znów oczekiwała potomka, a wtedy zawsze, zwłaszcza w pierwszych miesiącach, stawała się senna, apatyczna i skora do płaczu. Roger zwykł mawiać, że zawsze wie, kiedy żona spodziewa się dziecka, bo wtedy budzi się później niż on. Teraz przebywał gdzieś w zamkowych wnętrzach z ich najstarszym synem, Davidem, ośmioletnim chłopcem, pogodnym jak letnie słońce. Chłopiec był niezwykle zdolny. Czytać nauczył się, gdy miał trzy lata, a pisać rok później. Teraz mówił już po łacinie, francusku i znał język walijski. W warcaby i szachy wygrywał ze wszystkimi, nawet ze swoim dziadkiem, baronem FitzAlanem. Baron i Lillianne często gościli w zamku, a za każdym razem przywozili wnukom nowe buty. Stosunki pomiędzy Rogerem a ojcem były teraz lepsze, niż można by oczekiwać. Pod wieloma względami byli do siebie podobni i gdy tylko Roger przekonał się, że ojciec go kocha, skończyły się konflikty. Obaj byli uparci i zawzięci, ale żony trzymały ich w ryzach. Na twarz Teleri padł nagle cień. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą uśmiechniętą twarz męża. - Jesteś zmęczona, kochanie? Skinęła głową. Była nie tylko zmęczona, ale i zadumana. Odkąd zamieszkali w zaniku, i ona, i Roger próbowali rozwiązać zagadkę, którą, jak sądziła, kryją potężne głazy w kamiennym kręgu. Nigdy nic nie znaleźli. Teleri w czasie zrównania dnia z nocą i w czasie letniego przesilenia stawała pośrodku kręgu. Próbowali wszystkiego. Obejrzeli dokładnie powierzchnie głazów. Roger wspiął się nawet na każdy z nich. Nic nie znaleźli. Żadnego znaku, żadnego wyrytego w skale napisu. Nie znaleźli imienia ojca Teleri. Nic. Wtem na dziedziniec wbiegł David, zatrzymał się przed matką i ledwie łapiąc oddech po długim biegu, zawołał: - Pokonałem tatę! - Wiem. Wcale nie musisz mi tego mówić. - Wyciągnęła rękę i zmierzwiła jego rude włosy. - Od razu odgadłam, bo nie słyszę, żeby twój ojciec się przechwalał. - Ja nigdy się nie przechwalam - powiedział, podchodząc do nich. Roger. - Przechwalasz się, tato - rzekł poważnie David. - Ale wcale mnie to nie martwi, bo nie wygrywasz zbyt często. 316 - Jaki to skromny chłopiec - powiedział śmiejąc się Roger. - Zupełnie jak jego ojciec - zauważyła z uśmiechem Teleri. -Tutaj są twoje uzdrawiające kamyki, mamo. Te, którymi pozwoliłaś mi się pobawić. - Dziękuję ci, kochanie. - Teleri wzięła sakiewkę i zaczęła przywiązywać ją do paska. - A czy wiesz, mamo, że jeśli je odpowiednio ułożyć i odwrócić górą do dołu, to te znaczki na nich układają się w jakieś słowo? Roger i Teleri spojrzeli po sobie. - Co ty mówisz? - zapytali niemal równocześnie. David wziął z ręki matki sakiewkę i otworzył ją. - Mogę ci pokazać. Zaczekaj chwilę. Wysypał kamyki na ziemię, przyglądał im się kolejno i odwracał palcach, dopóki nie znalazł właściwej pozycji. Potem ułożył je szeregiem na ziemi przed ławką, na której siedziała Teleri. - Gotowe - powiedział po chwili. - Widzicie? Teleri spojrzała na kamyki i przycisnęła dłoń do piersi. - Roger... - szepnęła. Jej mąż milczał. Stał nieruchomo, jak gdyby sam zamienił się w głaz. - Tato? - David pociągnął ojca za rękaw. - Tato? Co znaczy słowo Pendragon? Roger spojrzał na syna. - To jest rodowe nazwisko króla Artura, mój synu - powiedział. Potem patrzył przez chwilę na żonę, która również przyglądała mu się zdumionym, zamglonym przez łzy wzrokiem. Odwrócił się wreszcie i ponad murami zamku wodził wzrokiem po wzgórzach i dolinach tej dzikiej krainy. Zrozumiał, że to, co ludzie mówią, jest prawdą. Tutaj rodzą się legendy.