Edmund NIZIURSKI Pierwsza Księga Urwisów Część 1 REDAKTORZY I PIŁKARZE ROZDZIAŁ I Dlaczego w wilczkowskiej szkole jest najciekawiej? Olimpiada trwa. Pan Gondera .Pozwolicie, że zanim przystąpię do rzeczy, oprowadzę was trochę po szkole w Wilczkowie i wtajemniczę w niektóre jej sprawy. Szkołę w Wilczkowie widać z daleka. Jej czerwone mury sterczą wysoko ponad strzechami chałup. Dzieci z okolicznych wsi: Miedzianego Pola, Przytulisk, Sosnówki, a nawet Piekutowa, zazdroszczą takiej szkoły wilczko-wiakom — że duża, murowana, piętrowa... ale prawdę mówiąc, to nie mają czego. Nad wejściem do szkoły obok tabliczki: „Szkoła Podstawowa w Wilczkowie" wisi bowiem druga, z napisem: „Prezydium Gminnej Rady Narodowej", a pod nią jeszcze jedna: „Agencja Pocztowo--Telegraficzna w Wilczkowie". To znaczy, że szkoła ma sublokatorów. Dopiero niedawno zaczęto zwozić cegłę na budowę siedziby Gminnej Rady Narodowej i poczty, która ma stanąć po drugiej stronie szosy. Na razie jednak, jak powfe-działem, szkoła ma sublokatorów i w całym dużym budynku zajmuje tylko trzy izby — dwie na górze, jedną na dole — no i lekcje muszą się odbywać na dwie zmiany: przed południem klasy starsze, po południu — młodsze. Z tego powodu trwają wieczne zatargi między klasą czwartą a pierwszą, piątą a drugą, szóstą a trzecią. Jedni zwalają na drugich, że zaśmiecili salę, poprzestawiali ławki, porysowali pulpity, wypisali całą kredę. I nigdy nie można dojść, po czyjej stronie jest wina. Tylko siódmacy nie mają tych zmartwień. Ich klasa znajduje się o sto metrów od właściwego budynku szkolnego, w starej chałupie dzierżawionej od Osucha, który po wojnie przeniósł się do nowej. Trochę tu ciemno i ciasno, ale za to nikt nie przeszkadza. W specjalnej sytuacji są szóstacy. Ich klasa mieści się na dole, naprzeciw drzwi do urzędu gminnego, i muszą ją odstępować chłopom, ilekroć przyjdzie im ochota urządzić sobie zebranie. A ci dorośli to już największe chyba papruchy! Takie przynajmniej przekonanie panuje wśród dyżurnych klasowych. Naniosą zawsze błota, piachu, słomy, pozostawią po sobie kupy popiołu, wypalone zapałki, pudełka od papierosów. Czasem męczysz się nad zadaniem, maczasz pióro w kałamarzu — a tu wyciągasz ogryzek papierosa i gotowy kleks na całą stronę. Kiedyś dyżurna Jadzia Pocieszkówna znalazła między ławkami powrósło i starą podeszwę, a Franek Miksa wyłowił nawet flaszkę od wódki i przy akompaniamencie śmiechu chłopaków ze swojej paczki wysączył z niej jeszcze parę kropel, mlaskając przy tym naumyślnie głośno i gładząc się z lubością po brzuchu. Co prawda Batura podejrzewał, że Miksa wcale tej flaszki nie znalazł, tylko przyniósł sam z domu. Po takim łajdaku jak Miksa wszystkiego można się spodziewać. On i jego paczka nawet bardzo są zadowoleni z tych zebrań. Po każdym zebraniu myszkują po klasie szukając niedopałków papierosów. Wypalają je później razem ze Stefkiem Golą, pasąc krowy na Wilczej Górze. Czasem trafi się im nawet drewniana lub szklana lufka. Raz znaleźli prawie całe pudełko „mocnych", zostawione przez jakiegoś roztargnionego chłopa. A wszystko dlatego, że sprzątanie klasy kuleje. Niby należy do woźnego, który sprząta urząd gminny, to znaczy do pana Kropy, 8 ale ten czuje się wyłącznie funkcjonariuszem gminnym, a szkołę traktuje z góry. Kiedy kierownik szkoły beszta go, że nie sprząta klasy po zebraniach gromadzkich, Kropa fuka groźnie: — Panie Zajączkowski, pan do mnie nic nie ma, ja jestem pod panem Kupściem. Niby uznaje, że jest obowiązany sprzątać i klasy, ale uważa, że wystarczy, jak raz na tydzień szczotką po podłodze przejedzie. Kierownik Zajączkowski stale się o to kłóci z sekretarzem Prezydium GRN, Kupściem. Również komitet redakcyjny pisze o tych nieporządkach w gazetce szkolnej, która wisi na korytarzu. Raz nawet ukazały się tam karykatury sekretarza Kupścia i woźnego Kropy wyryso-wane przez Jońca z szóstej, który jest najlepszym rysownikiem, a obok wierszyk: Brudno w klasach, brudno w sieni, Za to butelka w kieszeni. Pan Kropa wódkę żlopie, Dziwimy się panu Kropię. Kropa ciężko odchorował tę zniewagę, bo gdzie się obrócił, tam zaraz czyjś głos piszczał mu nad uchem złośliwie: „Dziwimy się panu Kropię". Ale co z tego, że mu trochę krwi napsuli, kiedy nic nie pomogło! Za to stosunki z władzą uległy dalszemu naprężeniu i wolność prasy w Wilczkowie zawisła od tego dnia na włosku. Gdyby nie to, że był właśnie okres dyskusji konstytucyjnej i nie wypadało sekretarzowi Kupściowi jawnie gwałcić swobód obywatelskich, na pewno rozprawiłby się wtedy z gazetką i jej redaktorami. Sekretarz Kupść jest człowiekiem nerwowym. Co jakiś czas wybiega na przykład na korytarz z krzykiem: „Matko Boska Piekutowska, zwariować można z tymi ludźmi!" I Za nim pęta się nieszczęśliwy interesant z czapką w ręce. Sekretarz Kupść udaje, że go nie widzi, ociera sobie łysinę chusteczka i każe któremuś chłopcu biec po zimne piwo do sklepu. Jeśli interesant jest starym wygą, to bez słowa pozwąl;i wykrzyczeć się Kupściowi i czeka spokojnie. Wykrzyczawszy się bowiem i wyjęczawszy pan Kupść wraca po pewnym czasie za biurko i popijając wielkimi tykami piwo załatwia, co trzeba. Wszystko to można doskonale zaobserwować z klasy szóstej, bo drzwi do tej klasy i do Prezydium znajdują się napi/edwko siebie. N.i drugim zaś końcu korytarza jest poczta. Też cieka-\v;i instytucja. Nomialnie pan kierownik Wcisło załatwia interesantów przez małe okienko z półką, mieszczące się w drzwiach. I'rzeź to okienko niewiele widać. Ale są sposoby, by dostać się do środka. Wszystko zależy od tego, w jakim humorze jest pan Wcisło. Jeśli okna są zamknięte, a zza drzwi dochodzi tylko skrzypienie krzesła i ponure stękanie, lepiej do wewnątrz nie zaglądać. Pan Wcisło jest zły. Kiedy natomiast pan Wcisło otworzy okno, drobi wróblom chleb na parapecie i gwiżdże, to znak, że można próbować. Raz Stachurka trafił na taki dobry humor u pana Wcisły, że pozwolił mu zatelefonować. Stachurka chwalił się później cały tydzień przed chłopcami, że telefonował, budząc powszechną zazdrość i podziw. Dopiero Gola z siódmej go zgasił. — Ty telefonowałeś? — uśmiechnął się szyderczo. — A można wiedzieć do kogo? Stachurka zaczerwienił się. — Ja... tak sobie w świat. (Jola zaczął się śmiać. A potem już nikt nie zazdrościł Stachurce, tylko wszyscy się z niego śmiali. I nikt nie chciał Stachurce wierzyć. A on przecież naprawdę telefonował. Zdjął słuchawkę, zakręcił korbą i powiedział 10 I trochę nie swoim głosem „halo". Po chwili usłyszał w słuchawce chrobot i cieniutki głos jak pisk myszy. Spłoszył się wtedy i ze strachu czy przejęcia położył słuchawkę. Pan Wcisło zaśmiał się i powiedział, że to odezwała się panienka z centrali i że należało jej powiedzieć numer. Ba, ale jaki? Potem Stachurka nie mógł sobie darować, że nie wytrzymał nerwowo i stchórzył. Trzeba było tej panience z telefonów powiedzieć przynajmniej „dzień dobry" albo „przepraszam". Najlepsza okazja przeniknięcia do wnętrza poczty nadarza się, kiedy panu Wciśle zabraknie papierosów. Otwiera wtedy okienko i kiwa, żeby ktoś skoczył do sklepu po „paliwo" dla niego. Amatorów zawsze jest aż nadto. Pan Wcisło śmieje się i rzuca pieniądze. Kto złapie, ten biegnie. Raz udało się Wiktorowi Stopie. Za przyniesienie pudełka „lotników" pan Wcisło pozwolił mu ostemplować sześć listów i pokazał, jak się zmienia datę na stemplu. Na końcu Wiktor ostemplował sobie różnymi historycznymi datami rękę i chodził tak przez tydzień, budząc zrozumiałą sensację wśród pędraków z młodszych klas, którym kazał zgadywać, co jaka data oznacza. Pan Wcisło pozwala również na inne rzeczy. Zależy, na co się trafi. Można sprzedawać znaczki, które odrywa się z wielkich jak stół, dziurkowanych w kratkę plastrów, ważyć listy na maleńkiej, delikatnej wadze albo paczki na dużej wadze dziesiętnej. Na paczkę nalepia się numer, a czasem jeszcze inne nalepki z czerwonymi napisami: „Expres", „Uwaga, nie rzucać!", „Ostrożnie!" Jak popro-' sić pana Wcisłę, to czasem da parę takich nalepek. Miksa zdobył raz trzy nalepki z napisem „Ostrożnie — szkło!" i przylepił z tyłu Zośce Filusównie, która jest strasznie dumna i niedotykalskie ziółko. Zośka paradowała z tą nalepką przez dwie godziny i nie mogła się domyślić, dlaczego chodzą za nią i śmieją się. Od tego czasu wszyscy przezywają Zośkę „Szkło". 11 Dawniej można było także wejść w porozumienie z listonoszem, panem Pędzikiem. Trzeba było tylko pozyskać dla niego paru prenumeratorów gazet, bo pan Pędzik to straszny chytrus na tych prenumeratorów, i jak się namówiło ciotkę czy sąsiadkę na „Gromadę" albo „Przyjaciółkę", to serce pana Pędzika topniało jak lód w słońcu. Wtedy, gdy się go poprosiło, dawał do roznoszenia dwa, trzy listy. Pukało się do drzwi adresata. — Kto tam? — pyta gospodyni. — Listonosz! — chrypi gruby głos. Gospodyni wygląda i wpada w złość. — Idź... idź, gałganie — grozi. — Zabawę sobie znalazłeś? — i ścierką w ciebie celuje. A ty wtedy wyciągasz zza pazuchy list i podajesz z triumfalnym uśmiechem. — Proszę bardzo! Zdumiona gospodyni ogląda list, a zobaczywszy, że jest najprawdziwszy pod słońcem, ma bardzo niemądrą minę i mruczy coś, zmieszana, pod nosem; niektóre nawet przepraszają. Ale od maja pan Pędzik obraził się na chłopców i nikomu listu nie daje. A wszystko przez Stefka Golę. Dał mu raz pan Pędzik do zaniesienia list do sklepowej, Zosi Kwapisz, a on odkleił kopertę, przeczytał list i wszystko, co tam było, rozpowiedział. A w tym liście pisał do Kwa-piszówny jej narzeczony z Nowej Huty, więc później poszły po wsi śmiechy i plotki i miejscowi kawalerzy strasznie jej dokuczali. Pan Pędzik miał z tego powodu dużo nieprzyjemności i powiedział chłopcom: — Jesteście smarkacze i nie dorośliście jeszcze do tego, żeby być listonoszami. A poza tym, widać, jesteście ostatnimi analfabetami i konstytucji ludowej nie /nacie. Najgorzej dotknął chłopców tymi analfabetami. Jak to, i mi konstytucji nie znają? Co ma konstytucja do listu Zosi Kwapisz? Dopiero Batura, który wszystko musi najlepiej wiedzieć, powiedział: — Czego się dziwicie, czytaliście przecież, co mówi artykuł siedemdziesiąty czwarty. Zajrzeli i wszyscy zrozumieli. No, no! Patrzcie, jaki ten listonosz Pędzik mądry! Odtąd i tak już wielki szacunek chłopców dla pana Pędzika wzrósł w dwójnasób. Jednak stosunki były zerwane. Chyba już nie do naprawienia. Szkoda! Ale i tak pozostało jeszcze dla chłopców dużo atrakcji w wilczkowskiej szkole. Tu zatrzymują się samochody z Kielc, tutaj o trzy kroki znajduje się gminna spółdzielnia i punkt skupu, tutaj zajeżdżają artyści „Artosu", tutaj schodzą się chłopi i górnicy z całej gminy, tutaj zawsze najwięcej ruchu, hałasu, nowych twarzy... Tu jest serce gminy. Jeśli ma się trochę sprytu i fantazji, można się urządzić nie najgorzej, a chłopcom z Wilczkowa fantazji ani sprytu nie brak. Sami więc widzicie, że mimo wszystkich niedogodności wynikających z ciasnoty i zbyt bliskiego sąsiedztwa z władzami gminnymi, włączając w to pana Kropę, w szkole w Wilczkowie jest najciekawiej. I bardzo wątpię, czy chłopcy i dziewczynki z Wilczkowa zamieniliby się z kimś na szkołę. W każdym razie za chłopców z szóstej mogę ręczyć, że nie. Zresztą jeżeli o nich chodzi, to na razie mają szczególnie lekkie życie. I to jakie! Teraz na przykład żyją pod znakiem niedawnej olimpiady. Na przerwach odchodzą tu zapasy w różnych konkurencjach — biegi i skoki, rzuty kulą i dyskiem; jednym słowem — lekkoatletyka. Niekiedy, co gorsza, zapaśnictwo lub boks, który w miejscowych warunkach przeradza się nagminnie w tak zwane „puszczanie farby". Póki była pogoda i zawody odbywały się na podwórzu, to jeszcze pół biedy. Obrywał tylko ten, kto chciał oberwać, zresztą zbyt wybujałym wybrykom kładł szybki kres woźny Kro-pa. Ale teraz rozdeszczyło się i życie sportowe przeniosło się do hali, to znaczy do klasy, i zawładnęło nią bezapelacyjnie. Trzeba się mocno pilnować, bo można „zafasować" sierpowego albo dostać w głowę papierową kulą, albo na plecach wyląduje ci zawodnik, który w tej chwili przesadza ławkę w skoku wzwyż. Niebezpieczne są nawet konferencje zespołu redakcyjnego, które zbyt często przeradzają się w rękoczyny. Tylko w ostatniej ławce pod oknem i w ostatniej ławce pod piecem są rezerwaty. Tam nie wolno ćwiczyć i bić. W pierwszym rezerwacie siedzi wiecznie zaspany Jasio Skórka. Jasio okupuje swój rezerwat kiełbasą, której dostarcza codziennie zawodnikom. Jest zresztą mało wymagający. Byle nie bito go w głowę, może spać nawet przy największym hałasie. Drugim rezerwatem jest ławka, gdzie przechowuje się i czyta gazety sportowe. Z trudem zdobywane — cieszą się wielką popularnością i są otoczone ogólną opieką. Niestety z powodu trudności finansowych korzystanie ze świeżej prasy jest niemożliwe. „Przegląd Sportowy" dociera do Wilczkowa po trzech dniach od ukazania się w druku, a do rąk sportowców z szóstej dostaje się dopiero po tygodniu, zwykle w dość sfatygowanym stanie. Otrzymują go gratisowo od pana Wcisły, czasem jeszcze od kogoś, kto przyjeżdża z Kielc. Ale poza tymi rezerwatami, jak powiedzieliśmy, jest olimpiada. Sterroryzowane dziewczynki siedzą cicho w kącie. Niestety nie wprowadzono jeszcze konkurencji kobiecych i pozostaje im tylko kibicowanie, przeciwko czemu się buntują, ale nic nie mogą poradzić.* Samorząd klasowy? Pusty śmiech! Ten nawet palcem nie kiwnął od czasu wyborów. Zresztą co to były za wybory! Pana Gonderę wywołano zaraz na wieś, a potem to już każdy robił, co chciał — od razu bałagan, wrzaski, 15 I śmiechy... teraz nawet już nie wiadomo, to znaczy nie wszyscy pamiętają, kto jest przewodniczącym rady klasowej, kto sekretarzem, kto skarbnikiem i kogo właściwie wybrano do sekcji. A protokół z zebrania zginął. Tylko, o ironio losu, sekcja porządkowa jakoś tam funkcjonuje dzięki dziewczynkom, urządzono nawet kącik czystości w rogu klasy — z miednicą, wodą i czystymi ręcznikami. No i komitet redakcyjny gazetki. Ten ma jeszcze z zeszłego roku niezłe tradycje, ale nie wiadomo, co dalej będzie, bo redakcja została opanowana przez łobuzów i jeśli znany sportowiec, Gola z siódmej, dostanie obiecaną piłkę, praca komitetu może ulec poważnym zaburzeniom. , Cóż na to ciało nauczycielskie? Owszem, pan kierownik Zajączkowski od czasu do czasu wpada do klasy, grzmi, rozstawia bractwo po kątach i grozi: „Czekajcie, niech tylko będę miał trochę więcej czasu, już ja się za was wezmę!" Ale na razie jest początek roku szkolnego i nikt nie ma czasu. Szósta o tym wie i używa sobie, ile wlezie. Wychowawca? W tym właśnie rzecz, że szósta nie ma jeszcze wychowawcy, chociaż mija już drugi tydzień, jak się wakacje skończyły. No, cóż... w ubiegłym roku, kiedy jeszcze była piątą, nie wyrobiła sobie zbyt dobrej opinii. Poprzedni jej wychowawca pan Stelmach nie miał lekkiego życia. Pod koniec roku szkolnego zaczął uskarżać się na wątrobę, a całe wakacje leczył podobno nerwy w Ustroniu Morskim. Wprawdzie pan Stelmach ma opinię przesadnie uczulonego na punkcie zdrowia i higieny, faktem jest jednak, że w tym roku wolał objąć dwa trudne wychowawstwa w klasach piątej i siódmej, byle tylko nie mieć do czynienia z szóstą. Z pozostałych nauczycieli też żaden się jakoś nie kwapił. Zresztą każdy z nich ma już swoją klasg. Kierownik Zajączkowski liczył jeszcze na to, że uda mu się powierzyć wychowawstwo nowej sile, którą mu obiecano w Wydziale Oświaty w Kielcach, ale upływały dni, a nowy nauczyciel nie zjawiał się. W tej sytuacji pozostawało tylko jedno wyjście: pan Gondera. Pan Gondera jest najaktywniejszą postacią Wilczkowa — człowiekiem do wszystkiego. Strach pomyśleć, co by się stało z Wilczkowem, gdyby nie pan Gondera. No, a co by bez niego robił pan kierownik Zajączkowski, tego już zupełnie nie można sobie wyobrazić. Szczupły ów młodzieniec jest duszą wszystkich akcji, komitetów i organizacji, podporą uroczystości, obchodów i akademii na terenie gminy. To on fabrykuje dekoracje, okolicznościowe referaty i przemówienia, to on zagaja, dyskutuje i reasumuje. To on wreszcie jeździ do Wydziału Oświaty, organizuje podręczniki i pomoce naukowe, wykłóca się w gminie o naftę, o stłuczone szyby, o węgiel, o sprzątanie. To on wywalczył niedawno pięć słojów na preparaty. W jednym z nich zoolodzy z szóstej umieścili już w spirytusie zdybanego na wycieczce za-skrońca. Ale plany pana Gondery są o wiele szersze: obiecuje jeszcze aparaty do doświadczeń chemicznych, nowe mapy i globus. I na pewno je zdobędzie. Bo pan Gondera jest typem człowieka energicznego, specem od wszelkich załatwiań i od łamania biurokratycznych oporów. Jak się do czegoś weźmie, to nie ustąpi, póki nie wydusi. Tak, bo pan Gondera nigdy nie prosi — on wydusza. Nigdy nie uzyskuje — on zdobywa. Nie załatwia — lecz wyciska i wykłóca. Taki już jest energiczny. Gdy się go widzi później, zaspanego i umęczonego, jak odgarnia wiecznie opadające mu na czoło włosy i uśmiecha się, człowiek gotów uwierzyć, że świat składa się z 2 — Pierwsza Księga Urwisów 17 tępych biurokratów, między którymi uwija się żwawy pan Gondera. Przy tym wszystkim odznacza się on naprawdę wszechstronnymi uzdolnieniami: gra na trąbce i harmonii, kieruje chórem, śpiewa, tańczy, prowadzi LZS w Sosnówce, gra w siatkę, boksuje się i skacze o tyczce, potrafi w razie potrzeby zreperować zarówno dach szkolny, jak i zegarek pana Stelmacha. Oprócz tego, w wolnych chwilach, jest jeszcze oczywiście nauczycielem. Zważywszy tak wszechstronną aktywność pana Gonde-ry, nietrudno zrozumieć, jak cennym nabytkiem jest on w gronie nauczycielskim Wilczkowa. Dlatego pan kierownik znosi z anielską cierpliwością wszystkie złe humory pana Gondery, jego okresowe bunty i nieprzystojne okrzyki w rodzaju: „Nie jestem wielbłądem jucznym!" — z ojcowską mądrością pozwala mu się wykrzyczeć do woli, a potem spokojnie dokłada mu nowy ciężarek. Oczywiście pan Gondera z początku nie chciał nawet słyszeć o wychowawstwie klasy szóstej. Krzyczał, że po-trząśnie jukami i rzuci wszystko do diabła, groził nawet panu Zajączkowskiemu, że ucieknie. I tym razem pan Zajączkowski z ojcowską cierpliwością pozwolił mu się namachać rękami, wykrzyczeć i wybiegać po klasie, a kiedy młody człowiek zmęczywszy się umilkł nareszcie, położył mu rękę na ramieniu i powiedział spokojnie. — Kolego, zapominacie, że jesteście zetempowcem. I nazajutrz Gondera przyszedł do szóstej klasy jako zastępca wychowawcy. Banda Miksy przyjęła go z dość ponurymi minami. Ale rychło okazało się, że niepotrzebnie się martwili. Pora im sprzyjała. Szły uroczystości dożynek, kampania wyborcza, akcja skupu... Gondera nie miał czasu. Wpadał zziajany na lekcje, potem znów gdzieś przepadał. I wszystko pozostało jak dawniej, tylko do dziennika w odpo- IX wiednim miejscu wpisano: „p.o. wychowawcy Zenon Gondera". Również jako nauczyciel zoologii, gimnastyki, rysunków i śpiewu cieszy się Gondera ogromną popularnością wśród urwisów z szóstej. Paczka Miksy jest mu niewymownie wdzięczna, że spóźnia się na lekcje i że już dwa razy darował im nawet okrągłą godzinę, umożliwiając nie zakłócony niczym trening olimpijski. Nie, nawet najwięksi hultaje nie mogą narzekać na Gonderę. Istnieje jednak jakaś milcząca umowa, że przy Gonde-rze nie wolno brykać. Kiedy wchodzi Gondera, nawet największe gałgany, z Miksą na czele, uciszają się. Wstydzą się przy nim? Boją się? Czy może nie chcą psuć wzajemnych stosunków i zbudzić jego czujności? A może po prostu... W każdym razie w nielicznych chwilach, kiedy stawał się wychowawcą, Gondera był zdziwiony potulnością tej „trudnej" klasy. — No, jakże tam panu idzie? — zapytał go raz w niedzielę Stelmach, gdy się spotkali przy bufecie w sklepie. — Stają na głowach? — Wie pan, to dziwne, ale oni mi się wydają dość spokojni — odpowiedział Gondera. — Co? — Stelmach odstawił szklankę. — No tak, kolega widuje ich, że tak powiem, z okna pociągu pośpiesznego, w przelocie — uśmiechnął się słono. — Ale kiedyś kolega ich pozna. Radzę się mieć na baczności!1 Zresztą to spryciarze... spryciarze — mruczał krzywiąc się przy wodzie mineralnej, którą dla niego specjalnie sklep trzymał (dzięki interwencji Gondery). Zresztą i w te dni, kiedy pan Gondera miał lekcje, nikt się nie skarżył. Żadne lekcje nie są tak przyjemne, jak z panem Gondera. Lekcje? W szkole od dawna nie mówi się na to lekcje... to jest zupełnie co innego. Siódmacy uświadomili już szóstą, jak to wygląda. Pierwsze godziny z Gonderą, jakie mieli w tym roku szkolnym, potwierdziły to całkowicie. Gondera, zamiast jak inni nauczyciele wejść dostojnie z dziennikiem do klasy, wpada zadyszany nie dalej niż na próg i woła: — No, jazda tam! Wychodzić!... Wychodzić... na podwórze! Zbiórka! Klasie nie trzeba nigdy dwa razy powtarzać. Po minucie maszerują już parami drogą, wrzeszcząc na całe gardło: Zaśpiewaj piosnkę nam, wesoły, dzielny wichrze, wesoły wichrze, wesoły wichrze... I cała szkoła od razu wie, że to Gondera zabrał którąś klasę na wycieczkę. Tak to się nazywa. Nigdy nie wiadomo, czy to są „ćwiczenia fizyczne", zoologia, śpiew czy rysunki. Pan Gondera łączy to wszystko w jakiś jemu tylko właściwy, cudowny sposób. Idą albo na łąkę, albo pod las, albo pod Górę. Tutaj dopiero zaczyna się. Więc na przykład Gondera dzieli klasę na małe grupki po troje dzieci w każdej. — Wy poszukacie stawonoga, wy mięczaka, wy stawonoga, wy mięczaka!... Zobaczymy, kto wróci pierwszy i kto przyniesie najładniejszy okaz! Klasa rozbiega się dokoła. Szukając po zaroślach, łapią przeróżne pająki i milknące z oszołomienia świerszcze. Drapią się na Wilczą Górę, gdzie pod mokrymi głazami trafiają się ślimaki, brodzą po mokrzawach i rowach... Zadyszani znoszą z różnych stron zdobyte okazy. I'ot cm porównują, czyj większy i ładniejszy. Czasami trafi sio jakaś osobliwość i nie wiadomo, co to za dziwo. Goiuicra objaśnia, pokazuje przez szkło powiększające, 20 opowiada o życiu i zwyczajach upolowanych zwierząt, a potem każe je rysować. A kiedy przyjdą do domu i zajrzą do książki, okazuje się, że to są akurat te zwierzęta, 0 których mają się uczyć. I tak czas upływa nie wiadomo kiedy. Nagle Gondera wyjmuje z przerażeniem zegarek, patrzy, która godzina 1 pośpiesznie zarządza powrót. Wszyscy żałują, że już trzeba wracać. Zziajani, umęczeni, zabłoceni, ale zadowoleni, wracają ze śpiewem do szkoły. W każdym razie jak dotąd, na przestrzeni dwu lat, odkąd Gondera jest w Wilczkowie, wszyscy są zachwyceni tą zoologią. Gondera mniej. Dręczą go jakieś skrupuły. Zdajte się, że niezupełnie wierzy w te wycieczki. Faktem jest, że co jakiś czas na gwałt zaczyna pytać na wyrywki z książki, zadaje do domu całe rozdziały i wpada w rozpacz, bo zdaje mu się, że nic nie umieją. Klasa markotnieje i przycisza się wtedy, stula uszy i... wybacza to panu Gonderze. Trudno, ostatecznie jest przecież także i nauczycielem. Nie można zaprzeczyć. ROZDZIAŁ II Redaktorskie kłopoty. Tajemnica Wiktora Stopy. Gola i ewnego ranka wrześniowego na podwórzu szkolnym pod płotem, gdzie stały stare ławki, które w zimie miano porąbać na opał, obradował komitet redakcyjny klasy szóstej. Chodziło o nowy numer „Głosu Wilczkowa" — gazetki szkolnej, która wisi w korytarzu. „Głos Wilczkowa" to nie byle jaka gazetka. Przestała być właściwie szkolną, a stała się gminną. Redagują ją co prawda komitety klasowe, ale czytają wszyscy chłopi, którzy zachodzą do gminy albo na pocztę. Pomyślcie, co za odpowiedzialność! Pierwszy numer „Głosu Wilczkowa" po wakacjach zrobiła klasa siódma, teraz kolej na szóstaków. Tym z siódmej było łatwo — mieli całe dwa miesiące czasu. Ale spróbujcie zrobić numer w ciągu tygodnia, kiedy się nie ma nawet głupiej maszyny do pisania i wszystko trzeba wykaligrafować wyraźnym, dużym pismem, bo przecież bazgrołów nie można puścić! Powiecie, że redaktorzy prawdziwego dziennika muszą codziennie majstrować całą gazetę i nie narzekają. Tak, ale oni nic innego nie mają na głowie, nie muszą odrabiać lekcji ani paść krów. Zresztą Karlik Rudniok, którego stryjek jest redaktorem w Katowicach, mówił, że oni korzystają ze ściągawek, które dla nich specjalnie przygotowują agencje prasowe. No, a redaktorzy z Wilczkowa wszystko od A do Z sami muszą napisać. Dlatego miny redaktorów komitetu redakcyjnego klasy szóstej są takie poważne. Numer wydany przez siódmaków był bardzo staranny, uroczysty i uczony, chociaż — jak go ocenił Batura — oderwany od życia. — My im pokażemy numer bojowy! — powiedział. Ale jak dotąd wcale się na to nie zanosiło. A przecież gorszego od siódmaków w żaden sposób nie można było wydać. Honor nie pozwalał. Tymczasem w teczce redaktora znajdowała się tylko karykatura pijaka Jasia Liczydło, który zeszłej niedzieli upił się, przewrócił i leżał pod figurą. Nie było ani zamówionego artykułu o współzawodnictwie w nauce, ani artykułu o wyborach do sejmu, ani artykułu o dzieciach koreańskich, ani artykułu Wiktora o dostawach zboża, mięsa i mleka. Miksa, który miał pisać artykuł o współzawodnictwie, sławił się z twarzą obwiązaną chustką matczyną i coś tam zaczął bulgotać, że go ząb bolał i nie mógł. Stachurka, autor od „wyborów", młócił całe popołudnie i wieczór. Zosia Szkło, zamiast pisać artykuł o dzieciach koreań- # skich, pojechała z matką odwiedzić brata w szkole mechanicznej w Starachowicach. Może więc chociaż Wiktor7% — Wiktor nie zrobi świństwa i napisze — uspokajał podenerwowanych redaktorów Batura wypluwając łuskę J słonecznika. — Tak, ale dlaczego jeszcze go nie ma? — pytają. Właśnie, dlaczego? Ano, zobaczymy. Cała kuchnia pełna była pierza. Białe tumany piórek podnosiły się z kąta za szafą, jakby rozpruto tam pierzynę lub skubano sto gęsi naraz. Puch fruwał aż pod sufit, osiadał na pelargoniach w oknie, na zapasce matki na wieszaku, na czarnym kapeluszu Osucha. Nawet drzemiący pod piecem Kusy, czarne kocisko z uciętym ogonem, zakrztu-sił się tym pierzem i zły, sztywnym krokiem, wyniósł się na podwórko. A wszystko dlatego, że siedzący w kącie na ławie i drący pierze obywatel Wiktor Stopa jest już u kresu cierpliwości, ma dość pierza, Osucha i w ogóle takiego życia. Na Wielkanoc był ślub Helki, starszej siostry Wiktora, z Felkiem Osuchem i zaraz potem wdowa Stopina z trzynastoletnim synem Wiktorem i drugą córką Zośką przeprowadziły się do Osuchów. Po trochu wieczorami przenosili graty, jak złodzieje, żeby ludzie nie widzieli. Potem którejś nocy przyjechał końmi Osuch i zabrał resztę. Wiktorowi od początku nie podobała się u Osucha ta jego twarz zasuszona, te wąsy obwisłe, ta ręka koścjsta, wychudła, podobna do szkieletu, jaki znajduje się w zakrystii kościoła w Piekutowie i którym tamtejszy kościelny straszy chłopców. Najgorsze, że Osuch lubi tą ręką głaskać Wiktora po twarzy. Bo Osuch jest dobry. Tak przynajmniej powtarza matka Wiktora i nic nie da na niego powiedzieć. Pewnie, matka i tak całe życie harowała od rana do nocy, to dla niej różnicy nie ma. Zadowolona, że jest co 23 dzieciom do gęby włożyć, że ma dach nad głową, no i że jest prawie gospodynią. Nikt jej przecież do garnka nie zagląda. Młody Osuch, ten, co się ożenił z siostrą Wiktora, pracuje w kopalni na drugiej zmianie i prawie cały dzień go nie widać. Do gospodarki się nie wtrąca. Przychodzi z pracy koło dziesiątej wieczór, kiedy już śpią; rano wstaje późno, potem idzie na wieś, do Helki, do gminy albo do spółdzielni, tam przy piwie rajcuje, z tym i z owym pogada, a na drugą — do roboty, tak że go Wiktor prawie nie widuje. Zresztą lubią się obaj. Felek daje mu się przejechać na rowerze, ile tylko razy Wiktor zapragnie. Poza tym poklepuje Wiktora przyjaźnie po ramieniu i nazywa żartobliwie „szwagrem", choć Wiktor wolałby, żeby tego nie robił, bo koledzy już to podchwycili i nowe przezwisko gotowe. O starym Osuchu też nie można powiedzieć, że jest zły, ale niech go licho porwie z taką dobrocią. To prawda, że o biciu to w ogóle nie ma mowy, nie krzyknie nawet ani nie zaklnie tak jak ojciec Wiktora, kiedy jeszcze żył. Osuch za bardzo jest na to pobożny. Jak mu co nie po myśli, wzdycha tylko religijnie. Wiktora nawet wyraźnie polubił. Buty mu obstalował eleganckie — oficerki z błyszczącymi cholewami. Jedzenia nie skąpi. W święto, kiedy na obiad jest kura, daje mu nie dojedzoną nogę, której nie może dokładnie ogryźć z powodu braku zębów — masz, Wiciu, pojedz sobie. Nie przyjdzie mu nawet na myśl, że Wiktor brzydzi się dojadać po nim mięsa, choćby to nawet była kurza noga. Mimo to można by z nim było całkiem wytrzymać, gdyby nie to, że stale dla Wiktora nową robotę wyszukuje, jakby się bał, żeby się chłopcu na nowym mieszkaniu nie nudziło. Nie ze złośliwości, tylko on już taki jest, że nie lubi, jak kto próżnuje. Sam też się kręci cały dzień po 24 gospodarstwie, budzi Wiktora o piątej rano, a kiedy dziewiątej wieczorem Wiktor idzie spać, wciąż jeszcze słyszy jego człapanie po domu. Wiktorowi się wydaje, że on wcale nie sypia. Przez cały dzień słyszy nad uchem jego dobrotliwy, trochę zachrypły głos: „Chodź, kochany Wiciu, sieczki urżniemy" albo: „Słyszysz, Wiciu, w kopalni już grają diabłu na południe... konie trzeba napoić", albo: „Matka twoja męczy się przy kopaniu, musimy jej pomóc", albo: „Chodźmy, Wiciu, gnój wyrzucimy, bo tyle już tego, że krowy ogonem o powałę biją", albo: „Len teraz będziemy międlić", albo: „Do sklepu pójdziemy po naftę" — a wszystko w liczbie mnogiej — myślałby kto, że on razem z Wiktorem będzie wszystko robił. Guzik. A jak się Wiktor wykręca, matka zaraz na niego wsiada, że niewdzięcznik... że leń... Helka to ma dobrze, pracuje w gminie i w domu nic nie chce pomagać. Przyjdzie z pracy, nastawia radio na cały regulator i siedzi jak królowa. Osuch rzuca na nią złe spojrzenia, ale nic nie mówi, bo Felek nie pozwala. Tym gorzej dla Wiktora. Cała robota na niego się wali. Najgorsze to, że dla Osucha nauka nie jest pracą. Takich rzeczy, jak odrabianie lekcji, nie uznaje. Uważa, że wystarczy tyle nauki, co w szkole. No, a teraz jeszcze wymyślił z tym pierzem. Kiedy na początku września ochłodziło się, zaczął się skarżyć, że nowożeńcy zabrali mu pierzynę i że marznie pod derką. Wieczorami ostentacyjnie obnażał i wystawiał do ognia przeraźliwie chude, starcze łydki, stękał i jęczał, poruszał żałośnie palcami u nóg, twierdząc, że mu coraz bardziej drętwieją. Potem mimochodem wspominał, że pierze toby się znalazło, ale nikogo do darcia nająć nie można, bo „ludzie się rozpuścili". Mówiąc to gładził sobie w zamyśleniu nie goloną brodę i spoglądał znacząco na Wiktora, ale chłopak udawał, że nie domyśla się, o co 25 \ mu chodzi. Wreszcie Osuch widząc, że na dobrowolne zgłoszenie nie ma co liczyć, raz wieczorem, kiedy matka prała, zapytał otwarcie, czyby Wiktor rano, zanim pójdzie do szkoły, nie podarł sobie trochę tego pierza — praca przecież lekka, niemęcząca. Wiktor spojrzał na matkę, żeby go wzięła w obronę, ale matka nie odezwała się ani słowem, tylko zaczęła trzeć bieliznę jeszcze mocniej niż zwykle, wobec czego Osuch powlókł się do komory i kaszląc wyciągnął stamtąd worek pierza tak ogromny, jakby złożyło się nań upierzenie kilku stad kilku gęsich pokoleń, i postawił go przed chłopcem: — No to drzyj! Co było robić? Wiktor udał, że coś tam skubie, ale krew się w nim gotowała. Wszystko znosił, ale darcia pierza nie zniesie! Przez to pierze został ośmieszony chyba na całe życie. Na szczęście nikt w klasie nie wie jeszcze o tym haniebnym zajęciu. Wie o nim tylko jeden Stefek Gola, prawie dorosły siódmoklasista i sportowiec, zamieszkały po sąsiedzku za płotem. Ale o niego Wiktor się nie boi. Gola nie piśnie ani słowa, gdyż wiąże go z Wiktorem specjalna tajna umowa sporządzona w dwu jenobrzmią-cych egzemplarzach i przechowywana pieczołowicie w za-lutowanych pudełkach od pasty. Początkowo, w pierwszym okresie przyjaźni, nosili je uwiązane na szyi jak amulety, co jednak okazało się niewygodne i kłopotliwe i dlatego później zakopali je pod płotem. Co chwila Wiktor zerka na zegar na ścianie. Postanowił, że dzisiaj drze tylko do siódmej, a później — niech się dzieje, co chce — musi dokończyć odrabiania lekcji, bo pan Sądej ma go na oku. Ale stary zegar Osucha ma to do siebie, że im się nań częściej patrzy, tym wolniej idzie. No, nareszcie! Stary zegar zasapał, zakrztusił się, zawahał i z wysiłkiem, tak jakby po każdym uderzeniu stanąć miał już na wieki, wybił siódmą. Wiktor cisnął worek z 26 pierzem pod ławkę, otrzepał się z grubsza i pobiegł szybko po schodach do izdebki na strychu, gdzie sypiał. Tutaj wykonał najpierw pośpiesznie parę tajemniczych czynności. Wlazł na kolanach pod łóżko i zajrzał do stojącej tam czarnej skrzynki, sprawdził wtyczki i druty wiodące od niej gdzieś za okno, a następnie nacisnął trzykrotnie niepozorną płytkę na ramie okiennej. Potem wyciągnął z szuflady zeszyty i książki, jeszcze nowe, ale już z pozałamywanymi rogami, zajrzał do dzienniczka i sprawdził, co jest zadane na dzisiaj. O, choinka, niedobrze! Z rachunków dwa zadania, zupełnie o tym zapomniał — ze zdenerwowania przygryzł paznokieć. No, głupstwo — odpisze się od Karlika Rudnioka na lekcji. Co tam jeszcze? Przyroda i historia — gwizdać, przeczyta na przerwie i coś będzie dukał. Tylko to wypracowanie z polskiego. Ma dopiero siedem linijek, a prosta przyzwoitość wymaga, by je dociągnąć przynajmniej do jednej stronicy. Wiktor wydostał szybko zeszyt, otworzył kałamarz i zabrał się do pisania. Nagle pióro zawisło mu w powietrzu. Rany boskie, a artykuł do gazetki?! Przyrzekł Baturze, że na pewno napisze na dzisiaj. No, tym razem wyleją Wiktora z komitetu redakcyjnego jak amen w pacierzu. Batura już dawno ostrzy sobie na niego zęby. Batura chciałby wszystkimi rządzić. Nie może znieść, że Karlik i Wiktor mają swoje tajemnice i że kolegują ze Stefkiem Golą z siódmej, który jest już prawie dorosły i będzie miał wkrótce prawdziwą piłkę nożną. Chociaż, właściwie, czy Gola nie zalewa z tą piłką? Wiktor zamyślił się gryząc koniec obsadki. Nad staroświeckim łóżkiem, gdzie pod olbrzymią pierzyną chrapało wielkie, wyrośnięte chłopaczysko o długim, wychudłym obliczu i potężnym nosie, trzykrotnie zadźwięczał wmontowany w ścianę dzwonek. Obok tego instrumentu widniały przypięte pluskiewkami, wycięte z 27 gazet zdjęcia Chychły w pozycji zasadniczej i Antkiewi-cza wachlowanego ręcznikiem przez trenera Stamma. Z sufitu zaś zamiast lampy zwisał na sznurze ciężki, wypchany worek. Na dźwięk dzwonka chłopak zabulgotał rozespany, pi/elaii oczy i wyskoczył z łóżka. Najpierw podbiegł do lusterka wiszącego na ścianie, wydął policzki i pomacał 2S miejsce pod nosem. Wczoraj idąc za radą Felka Osucha, zgolił sobie niewyraźne pierwociny wąsów pod nosem, żeby szybciej rosły. Niestety wąsy nic nie urosły, za to nos wydaje się jeszcze dłuższy i jakiś napęczniały. Wszystko dlatego, że Stefek Gola ma katar. Nabawił się go dwa dni temu, ćwicząc aż do siódmych potów rzut kulą, to jest pięciokilowym odważnikiem, który buchnął ojcu ze sklepu. (Dlatego w sklepie Gminnej Spółdzielni w Wilczkowie chronicznie brakuje pięciokiłowych odważników). Rozczarowany, całą swoją złość wyładował na worku treningowym, boksując go zajadle przez dobre kilka minut aż do zmęczenia. Potem pomacał sobie muskuły na ręce, westchnął i zaczął się pomału ubierać. Przed wyjściem do szkoły wyjął z kieszeni zmięty list od cioci Geni z Częstochowy i jeszcze raz przebiegł oczami jego treść, choć ją już znał na pamięć. W dniu Twych imienin i urodzin — pisała ciotka — życzą Ci, żebyś nareszcie nabrał rozumu i zamiast myśleć o głupstwach, zabrał się do nauki. Jesteś już mężczyzną piętnastoletnim (podkreślone dwa razy) — czas żebyś się opamiętał i nie zadręczał Twojej biednej matki, która Cię za bardzo rozpieszcza. Przesyłam Ci piłkę, o którą prosiłeś, chociaż wcale na nią nie zasłużyłeś. Ustatkuj się nareszcie, stary wałkoniu, inaczej będzie to już ostatni prezent od Twojej starej ciotki, która i tak ma nieczyste sumienie, że wysyła Ci tak niebezpieczny.podarunek. Gola wzruszył ramionami. Wyraźnie chyba napisane: „Przesyłam Ci piłkę", a piłki do tej pory nie ma. Co się z nią mogło stać? Stefkowi przychodziły do głowy najczarniejsze przypuszczenia. Może ńa poczcie świsnęli albo ci z LZS złakomili się... Zawsze narzekają na niedostatek sprzętu. A może listonosz Pędzik naumyślnie przetrzy- 29 t mał? Od czasu jak była ta heca z listem do panny Kwapi-szówny, listonosz Pędzik patrzy na Stefka jak na zbrodniarza. Wszystko możliwe. Taka piłka to łakomy kąsek. W każdym razie faktem jest, że Stefek od trzech dni zagląda na pocztę, a piłki jak nie ma, tak nie ma. Najgorsze, że chłopcy zaczynają już wątpić... Niektórzy wprost uważają, że z tą piłką to była zwykła przechwałka. A ten chytry szczeniak z szóstej, Batura, szydził wczoraj z Goli przy wszystkich. „Bujasz, Gola, z tym listem, ciotka ci pisała, ale kijkiem po piasku; jak masz naprawdę, to pokaż!" Ba, gdyby Stefek mógł pokazać! Ale niestety list w żaden sposób nie nadaje się do opublikowania z uwagi na wyżej cytowany styl ciotki, ubliżający godności piętnastoletniego mężczyzny. — Stara belferka — mruczy Stefek — zawsze musi wlepić paternoster. Stopina, matka Wiktora, nakarmiła i oporządziła Osu-chowe świnie, wydoiła krowy i z garnkiem mleka weszła do kuchni ugotować śniadanie. Na widok latającego pierza pokiwała smutno głową i westchnęła ciężko. Potem zabrała się do rozpalania ognia pod blachą. Brzęk fajerek i garnków zakłócił tok myśli Wiktora. Do licha z takim pisaniem na głodno! Warto by zejść na dół na śniadanie... Ale co to? Z kuchni dochodzą jakieś gniewne głosy. To matka. Krzyczy, pomstuje głośno i zrzędzi. O co jej chodzi? Wiktor zbiegł szybko po schodach i nagle zatrzymał się na ostatnim stopniu. O, choina, niedobrze! Przygryzł paznokieć. Przez otwarte na oścież drzwi od kuchni buchają kłęby burego, gryzącego dymu. Matka klęczy przy drzwiczkach do pieca i dmucha, ale im więcej dmucha — tym więcej dymu. Ze śniadania nici — to jasne. Trzeba skombinować przynajmniej suchy prowiant. Wiktor wsuwa się ostrożnie od kuchni. Matka pi/ygląda mu się podejrzliwie. — Ty znów masz nieczyste sumienie — gdera. Wiktor czerwieni się. Czyżby matka domyślała się?... Nie, skąd, nie mogła się jeszcze o niczym dowiedzieć. Ale w każdym razie bezpieczniej dać nogę. Wiktor więc porywa kawałek chleba ze stołu i buty suszące się na kominie i już go nie ma. Swoją drogą, jaka ta matka domyślna! Gola mówi, że każda matka ma w sobie coś z jasnowidza. Wiktor rzeczywiście ma nieczyste sumienie. Wczoraj bawili się z Karlikiem Rudniokiem w kominiarzy. Wleźli na dach i wpuszczali do komina starą miotłę na sznurze obciążonym kamieniem. Za trzecim razem miotła zaczepiła o coś; szarpnęli, sznur wyszedł, a miotła została. W izdebce na górze Wiktor nakłada pośpiesznie buty, naciąga czapkę, ściąga rzemykiem zeszyty i książki. Za chwilę jest już na drodze. ROZDZIAŁ ffl Gorszące zajścia w komitecie redakcyjnym. Lekcja zoologi. Zemsta Wiktora. Dymisja. Pomysł Rudnioka. Piłka Przed furtką szkolną zatrzymał się, poprawił czapkę, zdjął jakieś uparte pierze z rękawa. Z bijącym niespokojnie sercem i bardzo nieczystym sumieniem, ale z obojętną, godną miną wkroczył na podwórze... - Na jego widok komitet redakcyjny zerwał się na nogi. — No jak, napisałeś? Pokaż! — otoczyli go wyrywając mu zeszyty. — Nie szarpcie! — wyrwał się. — Nie mam artykułu. — Jak to? — zapytał siniejąc z gniewu Batura. — Nie mam, i już — mruknął Wiktor. — Nie miałem czasu — dodał po chwili. 31 r — No, wiesz, to jest świństwo! — krzyknął Batura. Wiktor wzruszył ramionami. — Nie każdy ma tyle czasu, co ty! — mruknął przez zaciśnięte zęby. Coraz więcej dzieci otaczało redaktorów przysłuchując się kłótni. Jedna z dziewczynek, mała i szczupła blondynka z żywymi, czarnymi oczkami i cieniutkimi warkoczami, szeptała coś do ucha koleżankom ze złośliwym uśmieszkiem. — Pewnie, że nie miał czasu — zachichotała — przez całe rano pierze darł. — Co?! — wesołe błyski pojawiły się w oczach dzieci. — Nie słuchajcie, kłamie podła! — krzyknął Wiktor oblewając się rumieńcem. — Kłamie? Kłamie? No, to popatrzcie! — dziewczynka podbiegła do Wiktora i strąciła mu czapkę z głowy. — Jeszcze ma pełno puchu we włosach i na ubraniu. O, proszę — zdjęła mu z pleców piórko. Wiktor odepchnął ją gwałtownie. — Darł, darł Osuchowi na pierzynę! — krzyczała. — Szwagier, a to cię przycisnęło — pisnął z boku Miksa, a cała klasa ryknęła śmiechem. — Słuchajcie, słuchajcie... taka heca. Szwagier pierze darł! Otoczyli go i próbowali wyskubywać mu puch z włosów i z ubrania. Wiktor bronił się zajadle, tłukąc ich na oślep pięściami. Batura, przygryzłszy wargi z wściekłością, zaczął zbierać do papierowej teczki materiały redakcyjne, jakby go już nie obchodził dalszy ciąg sprzeczki. Tak, Batura nigdy nic bierze udziału w bójkach. On jest wyższy ponad to wszystko. Tymczasem na podwórze wpadł zadyszany, tęgi, pucołowaty chłopak o krótko ostrzyżonych „na jeża" włosach koloru pszenicy. 32 — Karlik! Karlik przyszedł! — rozległy się ostrzegawcze głosy. — Co jest! Kogo biją? — krzyknął Karlik rozepchną-wszy łokciami tłum gapiów. — Hura, Wiktor, nie daj się! — to mówiąc puścił młynka pompką. — Te... te... nie bądź taki silny! — oburzano się. — Połóż to żelazo! Karlik rzucił pompkę i ściągnął marynarkę. — Kryza, popilnuj! — zwrócił się do małego, piegowatego chłopca o okrągłej głowie przykrytej czapą nadmiernej wielkości. Niebawem po ziemi tarzało się już kłębowisko około dziesięciu nóg i tyluż rąk. Malcy z drugiej i czwartej boją-źliwie rozstępowali się robiąc miejsce tłukącym się redaktorom. Nie biorący udziału w bójce dopingowali walczących: — Miksa... Miksa, bierz szwagra za kołnierz! — Karlik, nelsona mu! — Za nogę... za goleń go! — Wi-ktor! Wi-ktor! Wtem zabrzęczał dzwonek. Chłopcy z niższych klas pry-snęli jak zmyci, tylko na szóstakach jego dźwięk nie zrobił najmniejszego wrażenia. >Nie ma się co śpieszyć. Gondera pewnie znów się spóźni... Kropili się więc dalej, tylko w jednym miejscu przez zaciśnięty krąg przedzierał się rozpaczliwie jakiś skurczony malec trzymając się za nos. Widocznie zaplątał się między walczących i oberwał niechcący. Zapasy przerwał dopiero czyjś ostrzegawczy okrzyk: — Uwaga, Kropa w polu .widzenia! Chłopcy zamarli na moment. W oknie na piętrze pojawiła się zarośnięta, wąsata twarz i koniec miotły. A potem gruba pięść pogroziła im zamaszyście. Po chwili w drawiach ukazał się Kropa trzymając mokrą, skręconą ścierkę. 3 -i pierws&KsięĘKIJrwisótt 33 Chłopcy zerwali się z ziemi i unikając zręcznie ciosów szmaty zaczęli przedzierać się do klasy. Życie byłoby zupełnie znośne, gdyby nie Kropa. Ten uwziął się na chłopców. Niczego nie daruje. Wszystko widzi. Ma paskudny zwyczaj pojawiania się wtedy, kiedy jest najmniej pożądany. Wybije się niechcący szybę — oglądasz się pełen nadziei, że nikt nie widział, a on od razu wyrasta za tobą jak cień i miotłą cię po grzbiecie... jakby specjalnie czatował. Celujesz w kolegę mokrą ścierką od kredy i akurat wtedy otwierają się drzwi i ścierka ląduje na miotle Kropy. Udajesz ból zęba i zwalniasz się z arytmetyki (nie odrobiłeś okropnego zadania o dwu rurach i napełniającym się basenie), wolną godzinę beztrosko spędzasz pod miedzą, gryząc orzechy, których masz całą kieszeń, i nagle widzisz gruby cień przed sobą. Oczywiście Kropa. Akurat musiał tędy przechodzić. O wielu takich wstydliwych sprawach wie Kropa. Wie, kto i kiedy wyrżnął serce na ławce, kto buchnął kredę i kto co powiedział. Strach pomyśleć, co by było, gdyby ciało pedagogiczne chciało tego wszystkiego wysłuchiwać i dawać temu wiarę! Szczęściem obie te potęgi szkolne żyją w dość naprężonych stosunkach. Myliłby się jednak, kto by sądził, że brutalna interwencja funkcjonariusza gminnego mogła pozbawić klasę efektownego zakończenia nieporozumień redakcyjnych. Ledwie Wiktor przekroczył próg klasy, od razu rozległo się: — Szwagier, szwagier, gęsiskubek! Pierze darł! — Co oni właściwie chcą od ciebie? — zapytał Karlik. Wiktor zacisnął zęby z upokorzenia i gniewu. Zobaczywszy uśmiechniętą złośliwie twarz Miksy w drugim końcu klasy, rzucił się do niego. Miksa skoczył na ławkę i wymknął się Wiktorowi, nie przestając przedrzeźniać. 34 Wiktor wdrapał się za nim i zaczęli się gonić po trzeszczących ławkach. Przerażone dziewczynki zebrały się w kącie. Wtem Miksa pośliznął się i runął między rzędy, tłukąc sobie boleśnie o kant ławki kolano. Próbował podnieść się, ale aż syknął z bólu. Wiktor, zaślepiony wściekłością, rzucił się na niego i zaczął go tłuc bez opamiętania. Na pomoc Miksie skoczył Joniec i reszta paczki. Zanosiło się znów na ogólną bijatykę. Nagle otworzyły się drzwi i na progu stanął Gondera. — No, jazda! Zbiórka na... — zaczął i urwał. Zobaczył bowiem, że z ławek zeskakują zasapani chłopcy, pośpiesznie przygładzając potargane czupryny. Wszyscy z bardzo niewyraźnymi minami. Między rzędami, opierając się na ławkach, stał Miksa przeraźliwie pobladły i jakiś krótszy niż zwykle. — Co się stało? — Nic, psze pana... my tylko tak... — Miksa usiłował uśmiechnąć się ustami wykrzywionymi z bólu. — Stopa, co to było? — pytał Gondera postąpiwszy krok naprzód. — E... nic — Wiktor odwrócił oczy zasłaniając rozerwaną kieszeń marynarki. — Ćwiczyliśmy trochę — wyjaśnił pośpiesznie Karlik. — My zaraz poprawimy ławki. Jednocześnie stojący za ich plecami dawali pięściami surowe znaki dziewczynkom, żeby która nie ważyła się naskarżyć. Gondera przyglądał się klasie badawczo. Spuścili głowy. Miał taki wzrok, jakby wszystko wiedział. — Kolego — kiwnął na Miksę — wyjdź no tutaj i przespaceruj się przed ławkami. Chłopcy przygryźli wargi. Teraz koniec. Gondera pozna! I już nie będzie nikogo w Wilczkowie, kto by wierzył w chłopców z szóstej! Ostatnia przyjaźń stracona! 35 Miksa spojrzał na nich boleśnie. Zacisnął zęby i, o dziwo, wyszedł zupełnie normalnym krokiem. Tylko wąskie szparki jego kocich oczu zacisnęły się jeszcze bardziej, żeby nie wypuścić łez, które z bólu zakręciły mu się w oczach. Gondera zawahał się... Chciał jeszcze o coś zapytać, ale nagle spojrzał na zegarek i rzekł szybko, jakimś złamanym głosem: — No, pośpieszcie się, wychodzimy... — A co bierzemy, proszę pana? — To co zwykle: „Zoologię" i bloki. Przez całą drogę był zamyślony. Tego dnia nie śpiewali piosenek. Wszystkim było smutno. Coś stanęło między nimi a Gonderą. Wiedzieli, że Gondera wie, i to im nie dawało spokoju. Wiktor cały czas poświęcił obmyślaniu zemsty. Ile razy spojrzał na cienkie warkoczyki Jadźki idącej o trzy pary przed nim, tyle razy przygryzał wargi aż do krwi i zaciskał pięści tak mocno, że paznokcie wbijały mu się boleśnie w ciało. Do niej miał najwięk*szą pretensję. Nie do Miksy, tylko właśnie do niej. Przez nią wszystko! Żmija wstrętna! Gorzko pożałuje. Wiktor jej jeszcze pokaże. I swoją siostrę Zośkę też spierze, żeby do niej nie przychodziła ta plotkarka i nie szpiegowała. I tak Wiktor ma ciężkie życie. Z tych rozmyślań wyrwał go mocny uścisk czyjejś ręki. To podszedł do niego Kar lik. — Już wiem, z czego się oni śmieli — szepnął. — Nie przejmuj się, to pestka wobec tego, co mam ci do powiedzenia — ściszył głos. — Ale nie zdradzisz nikomu? Wiktor spojrzał na niego ciekawie. — No? — Na kopalni jest szpieg. — Co ty? ^ — Tak, mam dowody. 36 Chwilę szli w milczeniu. — No co, nie rozmyślisz się teraz? — szepnął Karlik. — Ja? — oburzył się Wiktor. — Jestem gotów choćby dziś! — Buty gumowe masz? — No... nie. — To źle. Buty najważniejsze. Ojciec mówi, że tam jest strasznie mokro. — Na bosaka nie można? — Zmarzłbyś na kość. — Co robić?... Chyba Osuchowi świsnę. — Nie, daj spokój — zmarszczył brwi Karlik. — Pożycz od kogoś. — Kiedy wyruszamy? — Jak ojciec wyjedzie. Ma niedługo wyjechać. Ale już teraz trzeba się przygotować. Aha, jeszcze jedno. Weź trochę żarcia. Nie wiadomo, jak długo to potrwa. Może ze dwa dni. — A lampy? — Karbidówki ciężko będzie ukryć. Lepiej wziąć kieszonkowe latarki elektryczne z zapasowymi bateryjkami, a na dole może uda się podwędzić jakiemu górnikowi karbidówkę. — A z Bobulą załatwiłeś? Rudniok skrzywił się. — Bobula jest służbistą. Powiedział, że mój ojciec specjalnie zabronił wpuszczać mnie do kopalni, i on jako strażnik i tak dalej — rozumiesz? Jednym słowem, nit z tego. Muszę coś innego wymyślić. — Słuchaj, a... co z tym szpiegiem? — zapytał Wiktor. — Teraz jeszcze ci nic nie mogę powiedzieć. Zbieram dowody. Zapanowało ponure milczenie. Fatalny nastrój wycieczki rozładował dopiero wypadek, który się zdarzył w powrotnej drodze. 37 Przechodzili zziajani przez jakiś potok czy rów na łące. Miksie, zmachanemu uprzednią walką z Wiktorem i trudami wycieczki, chciało się bardzo pić. Woda w rowie wyglądała na zupełnie czystą. — To jest ze źródła — zakomunikował fachowo, zanurzając rękę. — Pijemy, chłopaki! Wyjął z tornistra butelkę, napełnił i zaczął chłeptać. Gondera zauważył to. — Myślisz, że to jest czysta woda? — mruknął. — Przecież widać... — No, to zostaw trochę w butelce i w klasie zobaczymy — powiedział Gondera. — Sam nie wiesz, coś wypił. W szkole, chociaż była przerwa, wszyscy otoczyli ciekawie Gonderę, który wyciągnął z szafki odrapany mikroskop. Nieoficjalna wieść głosi, że kupił go w 1946 roku za sto złotych od jednego szabrownika. — Chodź no tutaj, żarłoku — kiwnął na Miksę. — Widzisz, biorę kroplę tej wody, którą nieopatrznie uraczyłeś swe trzewia, kładę na szkiełku, tak, przykrywam drugim szkiełkiem i podsuwam pod mikroskop. Przykręcam, reguluję... no, dobrze! A teraz przypatrz no się, bohaterze. Miksa, nadrabiając miną, pochylił się ostrożnie nad okularem mikroskopu i nagle odskoczył przerażony. Kropla roiła się od straszliwych potworów. — I... i ja to na... naprawdę piłem — wykrztusił przerażony. Wszyscy cisnęli się do mikroskopu. Miksa trzymał się za brzuch i patrzył wytrzeszczonymi ze strachu oczyma to na Gonderę, to na kolegów. Tak... teraz czuje wyraźnie, że te wszystkie potwory kłębią mu się w brzuchu. — I co teraz będzie?! — jęczy. — No, może ci się nic tym razem nie stanie — uspokaja go z uśmiechem Gondera. — Nie przejmuj się, jesteś 38 przecież w lepszej sytuacji niż te potworki, które połknąłeś, bo to ty je połknąłeś, a nie one ciebie. Zresztą w większości są to niewinne pierwotniaki. W każdym razie, mój bracie, takie zetknięcie zobowiązuje. Musimy poznać, co to za zwierzyniec roi ci się w brzuchu. A dla towarzystwa cała klasa też przeczyta na następną lekcję w podręczniku o pierwotniakach. Miksa na poły uspokojony przestał jęczeć, ale przez całą następną lekcję odczuwał jeszcze ruchy i mdłości. Stelmach widząc jego cierpiącą minę zainteresował się, co mu jest. 39 — On, proszę pana, połknął pierwotniaki — powiedział Stopa. — Co takiego? — Brzuch go boli. Stelmach spojrzał na Miksę ze współczuciem. T^awszę, zwraca uwagę na zdrowie, ogląda ręce i głowy, czy są czyste. Każe otwierać okna, a odkąd postarał się o apteczkę, we wszystkich wpycha lekarstwa. Teraz też wyjął kluczyk z kieszeni kamizelki i bez słowa skierował się do apteczki. Po chwili wyciągnął stamtąd dobrze klasie znaną butlę rycynusu. Wiktor widząc przerażenie Miksy uśmiechnął się z satysfakcją. Dobrze mu tak, teraz będzie miał za swoje. Na sam widok oleju wszelkie ruchy i ból brzucha ustąpiły Miksie jak ręką odjął. — Proszę pana, już przeszło, jak mamę kocham, przestało — zaklina. — Proszę pana, jego wcale nie przestało... — uśmiecha się Wiktor — on tylko tak mówi, bo się boi... On się objadał całe rano zielonymi gruszkami, a potem pił wodę z rowu. Klasa wstrzymała oddech. No, teraz Mikśa jest już zgubiony. Stelmach tyle razy ostrzegał przed zielonymi gruszkami i piciem surowej wody. Nic już nie uratuje Miksy! Tak jest, nie pomogły tłumaczenia, musiał wypić łyżkę oleju. Aż go zatrzęsło. Cała paczka przyglądała się ze zgrozą temu okrutnemu zabiegowi, któremu został poddany przywódca, a ku Wiktorowi kierowały się ponure, pełne groźby spojrzenia. Ale Wiktor nic sobie z tego nie robił i uśmiechał się triumfalnie. Nagle poczuł, że ktoś go ciągnie za rękaw. Siedząca za nim dziewczynka doręczyła mu kartkę papieru złożoną we czworo. Na kartce było napisane: Tylko świnia tak robi. 40 Wiktor odpisał szybko: Mógł nie przezywać. I puścił papier z powrotem w tył. Zobaczył, że pochwycił go Batura. W minutę później otrzymał odpowiedź treści następującej: Za nienapisanie artykułu i brzydki postępek w stosunku do kolegi komitet redakcyjny postanowił zawiesić ob. Wiktora Stopę w prawach redaktora aż do odwołania. Pod decyzją były podpisy Batury, Miksy, Jońca (no, nic dziwnego — też z jego paczki) oraz Jadźki Pociesz-kówny (a to żmijka!). A dalej... Co tam jest dalej? Jakiś dopisek: Ja się sprzeciwiam zawieszeniu — podpisano: Rudniok. A pod tym: Możesz się sprzeciwiać, decyduje większość— podpisano: Batura, Wilczków, 11 września 1952. Wiktor zmiął papier ze złości i rzucił pod ławkę. Ale potem podniósł, wyprostował i schował papier do kieszeni. Jeszcze przyjdzie koza do woza, wtedy im to pokaże. Jednocześnie zauważył, że podłogą sunie papierowa kula. To list od Rudnioka. W ten sposób porozumiewali się, odkąd kierownik za ciągłe rozmowy na lekcjach rozsadził ich do różnych ławek. Nie spuszczając wzroku ze Stelmacha, Wiktor schyla się nieznacznie i podnosi papier. Gwiżdż na nich! Obmyśliłem już plan dostania się do kopalni!! Wiktor obraca się zaintrygowany w stronę Karlika. Kar lik uśmiecha się tajemniczo. Rzeczywiście, jeśli Kar-lik nie buja... to wszystkie zmartwienia z miotłą w kominie, pierzem i zawieszeniem w czynnościach redaktora tracą wszelkie znaczenie. No, niech im się tylko poszczęści wyprawa! Batura skiśnie z zazdrości. Nędzny poszuki- 41 wacz minerałów. Skakać po górach potrafi byle koza, ale dotrzeć do tajemniczego wnętrza góry? Oczywiście komitet redakcyjny będzie ich błagał o reportaż lub wywiad. Wtedy Wiktor się zemści.....Mogliście mnie nie wyrzucać! Teraz przepadło! Z taką bandą smarkaczy nie chcę mieć nic wspólnego. Umiecie tylko plotkować i dokuczać. Nie, ani mi się śni dać wam artykuł!" i na złość Baturze da reportaż siódmakom. Oczywiście po takiej klęsce redaktorskiej Batura nie będzie mógł być dalej redaktorem naczelnym. Zostanie zdjęty ze stanowiska przez oburzoną klasę, a Wiktor zajmie należne mu miejsce w fotelu redakcyjnym. Wiktor uśmiecha się w myśli na taki epilog i niecierpliwie wygląda końca lekcji, żeby pomówić z Rudnio-kiem. No, nareszcie dzwonek. Na przerwie zbliża się od razu do Rudnioka. — No, co wymyśliłeś? — Zgadnij! — I ich, powiedz, nie bądź dzieckiem. — Kiedy to jest bardzo proste, najprostsze pod słońcem. — Zrobimy podkop pod ogrodzeniem? Karlik potrząsnął głową. — Spuścimy się przez płot na linie? Karlik potrząsnął głową z tajemniczym uśmiechem. — No, to już nie wiem. Mów! -— Wejdziemy zwyczajnie przez portiernię. •— Zwariowałeś! Na oczach wszystkich? — Tak! — E! Śmiejesz się! Bujasz, nie masz żadnego pomysłu! — Wcale nie bujam, posłuchaj — Karlik nachylił się i szepnął coś Wiktorowi. Ten otworzył szeroko usta, a potem oczy mu się zaświeciły. 42 — Wiesz, to jest naprawdę fest pomysł!... Że też mi nie przyszło od razu do głowy. Takie proste! Jak na to wpadłeś? Ale uwagę Karlika zwrócił w tej chwili listonosz Pę-dzik, który, z pocztowym workiem przy rowerze, człapał na pocztę. Widocznie przybył pociąg od strony Częstochowy. W bezpiecznej odległości za nim szedł podniecony Gola. — Wiktor, spytaj go, czy dla mnie co jest — szepnął do Stopy. — Tak, żeby mnie przeświecił! Co ci zależy, nie możesz poczekać? Ale Goli było trudno wytrzymać. W minutę później, otoczony gromadką młokosów — on zawsze miał kupę malców na swoje usługi — podsadzał jakiegoś smarkacza pod okno poczty. Wkrótce potem z dzikimi okrzykami rzucili się do drzwi. Od razu stało się jasne. Piłka nadeszła. Wiadomość obiegła całą szkołę. Podobno Gola widział, jak pan' Wcisło macał okrągłą paczkę, zdumiewając się jej kształtem i lekkością. Pod okienkiem pocztowym w jednej chwili utworzył się zator. Gola w asyście szczeniaków z czwartej i z drugiej przeciskał się pośpiesznie z uroczystą miną. Z okienka wyjrzała blada twarz pana Wcisły. Ziewnął szeroko. — Co, paczkę? Tak, jest. Chcesz sam odebrać? No, to podpisz się tu! Gola podpisuje się niezdarnymi kulfonami, z przejęcia nie w tym miejscu, gdzie trzeba. Pan Wcisło macha zrezygnowany dłonią i rzuca Goli przez okienko paczkę. Gola chwyta ją w drżące ręce i mocuje się ze sznurkiem, który nie chce jak na złość puścić. Dziwaczka ciotka okratowa-ła tę piłkę, że wygląda jak globus w siatce geograficznej. Na szczęście Goli nie brak usłużnych pomocników. Któ- 43 111 "I I ii Ml i '1 .:! 1 [i1 i* 1 'i 1 ii' '.i i i ¦ i ryś z malców zaofiarowuje się od razu przegryźć sznurek, inny wyciąga scyzoryk. Batura przygląda się im z pogardą. Służalczy tłumek. Możesz być takim gałganem jak Gola, bylebyś miał piłkę — pójdą za tobą służyć ci na dwóch łapkach. Tymczasem z łupin papieru wyjrzała nareszcie piłka. Okrzyk podziwu wyrwał się z piersi chłopaków. Piłka była piękna, pomarańczowobrązowa, błyszcząca lekkim skórzanym połyskiem. Przypominała tajemniczy południowy owoc. — Pokaż! Daj potrzymać... Mnie... Mnie!... —kilkanaście rąk wyciąga się po piłkę. Gola uśmiecha się skośnymi oczyma, broniąc piłki przed nacierającą gromadą. Dał do pomacania w dowód specjalnych względów tylko dwom szostakom. Wiktorowi i Karlikowi. — Za mało powietrza, trzeba dopompować, zobaczymy, czy dobrze odbija — powiedział przejęty Karlik roz-sznurowując niecierpliwie skórę i wyciągając na wierzch wentyl. W tej chwili zadźwięczał dzwonek. — Daj! — Goła chwycił rurkę wentyla w usta i nadymając się jak bania, wybiegł z piłką w rękach w otoczeniu rozentuzjazmowanych malców. Chłopcy z szóstej odprowadzili go zazdrosnym wzrokiem. — Jak myślisz, ile kosztuje ta piłka? — zapytał Miksa Jońca. — Chyba pięćset złotych. — Głupi jesteś — ośmiał się Batura. — Nie może kosztować więcej niż buty z gumowym spodem... jakie dwieście złotych najwyżej. — Powinieneś naciągnąć ojca, żeby ci kupił taką piłkę — mruknął do Karlika Wiktor. — E, tam — machnął ręką zrezygnowany Karlik. — Nie ma forsy? — spytał Joniec. — Inżynierowie mają forsę — dodał z przekonaniem Miksa. Kar lik zaczerwienił się. — Myślisz, że ojciec ma czas pomyśleć o pitce — westchnął. — Mówiłem mu, pewnie, że mówiłem, żeby to raz, ale ojciec ma teraz co innego na głowie. — No, nie zalewaj. Twój stary pewnie się boi, żebyś sobie nosa nie stłukł. — Naumyślnie ci nie chce kupić. Starzy nie lubią piłki. — Nieprawda — zaperzył się Karlik, czerwony jak burak. — Ojciec jest naprawdę zajęty od rana do nocy... — E tam, w kopalni pracuje się tylko osiem godzin, albo ja nie wiem — uśmiechnął się złośliwie Miksa. — Nie wiesz. Właśnie, że nic nie wiesz. Myślisz, że ojciec to tak jak zwyczajny górnik. Ojciec za wszystko odpowiada. Całą kopalnię ma na głowie i musi myśleć cały dzień... bo kopalnia jest trudna... bo nie ma planów... i wszystko trzeba od nowa. Więc nawet w domu też pracuje... bo... bo jak chcesz wiedzieć, to ojciec robi dokumentację, wiesz?! — Karlik spojrzał wyzywająco na chłopców, ale nowe tajemnicze słowo zrobiło swoje i chłopcy milczeli pełni szacunku. Karlik obrócił się dumnie na pięcie i nagle zastygł w bezruchu. Zobaczył, że w drzwiach stoi pan kierownik z dziennikiem pod pachą i słucha ze zmarszczonymi brwiami. ROZDZIAŁ IV Osuchowe akrobacje. Za sport trzeba płacić. Podsłuchana rozmowa. Człowiek w nieprzemakalnym płaszczu lego dnia obiadu prawie nie było. Piec w kuchni wciąż dymił. Wiktor zjadł na stojąco kawał chleba z masłem, popił zsiadłym mlekiem i żeby matce na oczy nie wchodzić, czym prędzej pognał krowy. Zwykle pasał na Osuchowych łąkach, tym razem pogonił na Wilczą Górę. Na Wilczej Górze pasie tylko biedota z Wilczkowa i ludzie z Miedzianego Pola, którzy nie mają pastwisk. Dzisiaj jednak Wilcza Góra przypominała z daleka mrowisko. Gola zapowiedział próbny mecz w starych kamieniołomach. — A dyć poczekalibyście, aż mój Wiktor wróci... pomógłby wam — mówiła Stopina do Osucha, który gotował się do wejścia na dach i zbadania, dlaczego dymi się w kuchni. — Sam dam radę, moja Stopino, tylko trzymajcie dobrze drabinę. Do nocy czekać nie można — zachrypiał Osuch. Przeżegnał się, splunął w ręce i zaczął wspinać się ostrożnie po drabinie, sapiąc i stękając. W ręku trzymał drąg z hakiem na końcu, podobny do tych, jakich używają strażacy. — Może cegła się w kominie oberwała — robiła głośno domysły Stopina przytrzymując z całej siły drabinę. — Nie może być! — oburzył się Osuch czołgając się po dachu. — Nowy komin! Sam doglądałem stawiania. Dotarł szczęśliwie do komina i próbował stanąć, gdy nagle prawa noga zaplątała mu się w jakieś druty i z przeraźliwym krzykiem osunął się na dół. Stopina zakryła 47 oczy by nie widzieć nieszczęścia. Po chw.h usły ala pobożne" westchnienia. Zobaczyła Osucha w,s.ac gna rynnie w niezbyt wygodnej pozycji, lecz całego , /dro wego. __ Co wam się stało / — Druty jakieś na dachu... zaplątałem się... Stopina przysunęła mu drabinę. - Zejdźcie już, zejdźcie, nie na wasze lata taka wspi mAleOsuch, westchnąwszy pobożnie, zaczął drapanie powtórnie w górę. Wreszcie na drżących nogach stanął kał Osuch, z samozaparciem lubiąc w kominy Dwa razy wyciągał hak bez niczego. Za trzecim razem :-Zasapał ciągnąc z największą ostroż- komina wyjrzało coś wielkiego i zdumLńem. - Gdybym w Boga nie wierzył, ^Sf ^ niebezpieczeństwie Nic tylko ten Wiciu... - szarpnął ze z całej siły dołu. -Panie ^Zobaczywszy sołtysa-Osuch westchnął pod nosem, zostawił drut i zaczął powoli schodzie. — Czego tam? 48 — Niech pan przeczyta i podpisze... zebranie. Osuch nałożył okulary i zaczął czytać. Ręka mu zadrżała. — Co?... Co?... Czytajcie, Stopina!... Czegośmy doczekali. — Przyjdzie pan? — Przyjdę... O... O przyjdę! —zachrypiał Osuch wycierając ręką usta. Szybko otrzepał się, wziął laskę i kapelusz i ruszył na wieś. Ściemniło się już niemal zupełnie. Zerwał się zimny wiatr i prószył drobnym deszczem. Ale stare kamieniołomy rozbrzmiewały wciąż jeszcze okrzykami zapalonych piłkarzy. Dopiero wtedy, gdy przestali dostrzegać piłkę i kilka razy zawieruszyła się gdzieś między odłamkami skalnymi, tak że ją z trudem odnaleźli, Gola mimo protestu graczy zdecydował się na przerwanie meczu. Gdyby świecił księżyc, graliby do północy. I od razu wszyscy poczuli, że są bardzo zmęczeni. Bolały ich nogi, porozbijane kolana i nosy, sińce i guzy na głowach. Niezdarnie wygramolili się z kamieniołomów i powlekli szukać krów. W domu od dwóch godzin czekają na udój. Bardziej przedsiębiorcze krówska nie oglądając się na niedbałych pasterzy ruszyły same. Inne, przypędzone tu dziś po raz pierwszy, nie znają drogi do domu i błąkają się w ciemnościach po Górze, porykując żałośnie. Wiktor pobiegł na miejsce, gdzie pod opieką poleconych mu przez Golę trzeciaków zostawił Osuchowe krowy. Nie było ani krów, ani trzeciaków. Rozglądał się z przerażeniem w ciemności. — Nie widzieliście tych smarkaczy, co mi pilnowali krów? — rozpytywał gorączkowo chłopców. Nikł jednak ich nie widział. 4 — Pierwsza Księga Urwisów ** ' 1 Wrócił na boisko. Tu natknął się na Rudniokn ohwią- afiS g tukaH cVa * PO. godziny, ^ o zauważyć koniec własnego palca^ a coż „. W dodatku takich pasterz, ,*Wor *» bili swoje krowy, było więcej. Ca^^raro ich żałosnymi nawoływaniami Młodsi plaKan widząc bezskuteczność poszukiwań. Wiktor Karlika złamanym głosem: Może jednak — Idź już, nie będziemy szukać dluze]... Może j wróciły same - dodał z reszto^pobj , d0 domu, s,e serdecznie z ^1*.™' P° E Wiktor poczekał, aż s,e uporałi z bydłem i dol poczym próbował ¦*L¦LLLL „a górkę. Ale me mmł szczucia. Pod chwyciła go błyskawicznie za T izbie, saP,,c i wzdycha- iąc pobożnie. — A ty gałganie siarczysty! wytracił! Za co ci dobrzy ludzie zryć dają, hę. , y 50 I siarczysty... krów ci się nie chce pilnować, ale do zbytków zawsześ gotów! Co to jest? — wyciągnęła nagle usmoloną miotłę i, wygrażając nią, zaczęła się zbliżać pomału do struchlałego Wiktora. — Poznajesz to? Skąd się to wzięło w kominie? Gadaj, gałganie! A druty jakieś... na dachu. Starszego człowieka o śmierć byś przyprawił. — Druty? — drgnął Wiktor przerażony nie na żarty. Czyżby Osuch zdemaskował instalację? — Łapać gołębie chciałeś — zachrypiał Osuch. W jego pojęciu chłopcy w wieku Wiktora mogli zajmować się tylko gołębiami. Wiktor milczał. — Takiś ty biedny! — krzyczała dalej matka. — Na naukę czasu nie masz, przed ludźmi się skarżysz, matkę własną obmawiasz, a na głupstwa czasu ci nie brakuje!... Ja ci wybiję te gałgaństwa z głowy. Środkiem do tego szlachetnego celu stała się miotła, którą matka zaczęła okładać Wiktora z lewa i z prawa, aż posypały się sadze i drzazgi. Osuch przyglądał się tej czynności z niepokojem, wreszcie powstrzymał matkę: — O miotły teraz ciężko. Przestańcie. I ubrania szkoda. Wyjął z rąk osłupiałej matki narzędzie kary i postawił je w kącie. — Takie rzeczy robi się najlepiej w goliznę moczonym powrósłem — pouczył matkę mrukliwie, po czym zdjął czapkę i laskę z gwoździa — widać wybierał się na wieś. Wiktor wolał nie czekać, aż matka spróbuje lania za pomocą metody Osucha, i wybiegł z domu. Na drodze otarł oczy. Głupstwo. Grunt się nie przejmować! Matka nigdy nie złości się długo. Byle przeczekać w bezpiecznej odległości — wszystko się ułoży. Zwykle w takich wypadkach biegł do Starej Chałupy na Miedzianym Polu. I i ca --o o T3 ™ o o ca a tu Ul o S fe tu ^|| n ca L •-* SJ 3 . Ph •a *l i "^ >>O .2 a a ~ m •S 1 S § o §^a 60 tU y co N 8 vS «> a N •§ .2 d> ~ 3 Ph^I .2 03 S L o . •* vo ą> ca ca vh S T3 -C 'O o ° ° ^ ° L L L !f 3 - 1-cT.S « 2 ^ n lYS N cc O o ca m 60 ca „v ^3 3 T 0 a 0 O U 0 tu 3 ł—( 0 Ph •N 13 czer kby rach tu vć7i (U ca -4—> t/3 upi tu N ca O. 2 s O M ca ca ?z .? c* 9/ o ca m -H 2 1 o ca ° 3 3 '-* '— — ^ N , L ^vh •*; ca 3 X -o "I -S -2 3 .Sh co 13 r^ < L* ; •a-ix- M tu ^¦» 1 Ph CO +J fl 2* N 'ĆO ¦d e 2 % ii '3 Pl, ca _, co T3 6 ¦ JU "o Ua 2 I ¦&•« o .2 ^ ^. S .2 OE . -e o •¦ O 60-T ca si 3 s 3 x ća 2 C co "Łn ca ._ !B .2 C* fl > 0) 8 cu .S1 o •N to _ a o I CO O o .S"-a ^o ca •—.3 i, tu o>¦ ^ o s « •i I .2 rt o a ^ cu <- Ł tU-O CS cu c*o-^iy5 P- '« • ™ "a sś S) rt .ca ^ H v> O f*H '^X ca ^co 13 y=2 „'Oo'Go T3^^C cu sT^^N (Ucav>>,N^ot3 ¦s N 1S g % .2 ^ o -a ¦Sl p- CU cU 3 ¦f-la ?r- x o E?s • t-* o3 |^22^^^ « 2 n ^ ^ ^ -" -n U L o >, k> CU C cu I H 3, CU ca .w -S .?? Ś1 -S o ? ^ .H L X ^ % C cuiS^ ¦Sl -O O J^ CU O O 1 «* S'^" postanowi. sobre z niego zakp.c. l chiopS twa^ — Taak — powiedział przeglądając jego papiery — bardzo mi przyjemnie, kolego, ale to jakaś pomyłka... U nas szkoły górniczej nie ma. Malinowski zamrugał oczami. — Nie rozumiem, ja nie do szkoły... żartujecie chyba... przecież w papierach wyraźnie powiedziano... mam dekret na sztygara. — Co... na sztygara? Patrzcie no, patrzcie! A był kolega kiedy na dole w kopalni? Malinowski poczerwieniał. — Przez półtora roku pracowałem pod ziemią w węglu... Pół roku w kopalni cynku. — To ile, do pierona, macie wy lat, kolego? — Dziewiętnaście. Ojciec zagwizdał wtedy zupełnie jak sztubak. — Zapuść, kolega, przynajmniej brodę, żeby ludzi nie straszyć — rzekł szyderczo. Malinowski znów poczerwieniał i bąknął coś pod nosem. Potem ile razy ojciec spotkał Małinowskiego, dokuczał mu: — No cóż, kolego, broda jeszcze nie urosła. Dam ci radę, młody człowieku, smaruj twarz gęsim smalcem i skrob się co rano tępą brzytwą pod włos, he, he! Ale tak żartowali tylko wtedy, gdy byli we dwójkę. Przy obcych ludziach i przy górnikach ojciec mówił zawsze bardzo poważnie: — Poradźcie się sztygara Małinowskiego, on to ma w3 małym palcu. — Albo: Zróbcie, jak wam kazał sztygar Malinowski, to górnik z głową. To ostatnie Karlika śmieszy, bo jak może być górnik bez głowy. „Górnik z głową" to najwyższa pochwała w ustach ojca. Ojciec stosuje ją zresztą nie tylko do górni ków. Raz, jeszcze w Zabrzu, byli na odczycie o telewizji, który wygłaszał jakiś trzęsący się staruszek profesor. 55 54 u u N co ca to N O 5" O "to b"S i I g e g 5 N VM ^ rt- tO * a ca o a-§ N 60 3 ca- o Łoo-n III II N li N co U N e*c* o o '5 7 rt "O • % « "I •~* ^ .ca* w ¦ - a": , s .A ^ u si M co -rf N S3 |^ (te ^ CO +-* -O ca \^J 'c/l .h a „ n5 o o - •« 2 ^ (U fl +j " ¦3 •- -a .u 60 n T* ¦-! .. -K s o 9-a t1 o 4/ •a^ rt . - .. a t3 >% ¦ .a -2 ° ^ . rail* 111111 O rt O- (J H N N §•3^ " ' ca O .5? ^ N to -?3 D1 J3 ^. " m-jS n •- & s -^ l ^ ¦ ¦ co ? -K 0 ^ ^ «g ?ś -3 S 6 'o5 « ^ s cu-3 n -| § a n °- rt w -O ca- o- t^ o o- ^ i ca ca .8* 0 % •-1 ca sr> ca 8^S C5 ^ ca w § *¦ 1-a «1 ¦ *-" ca "^ __ ?S Q t a \ \ (D ca O $ rt ^^ Sl ^ I 1 s -a o ca •Sl O O a> N€^ ! 'S -O 'O a q .-j o y .. o X ^o ^2 60 -C B1 ¦~ o ca ^¦|^ ca 3 * . ^ ^ g c -^5 - ca. 3O ss^ra c* O N ca 8^ Sl ca es i* CJ H|H|.|-S^^^ ta g a-?^ ca C/3 S1 o a o p< o MO O 1 ¦a"S Sl O o 15 . CO ¦ CA -o w P* >-> cn 60 g Z--o s-e c* I N ¦ o •¦a ¦3 ca o i 1 a'* t^ ! •a Sl 'es *a 1-° .Si, «• . ś; ca H ° o ^ -m ¦ 60 I I ^ o T3 ca O. 4> 3 3 4) ca ca 2 -o a Sil . 4? n ^ ł-< 2 4) 4> .L> N s N p 4? S S tO N N 03 to to .a, L i i ¦5*. . a- i Cl, 5 a cd bO N a to 4) •s T3 a o H 4) O U" s c* O O ; o t/l ' ST: to ft N C - S111 1 4J 'to N O •b .a -O 1 Ol > S 4)" I ¦51 cS Z ^ a n C5 .2 6 4) N T3 ca V-. M/) l to N B CO o bO 4) *O O . a : o o t« 4) O — 00 4) 4) S 13 a 4) T3 •3 JJ 4) eo--* - 8' 4)1 rlrt ¦-< 'N 1 " a I O N ca o -O P* 2> Si S 4) N -S) ca •" O i—i o .2 cd Sl I o c ca -\ -A _ Koledzy, którzy podbili ci oko. Karlik wzruszył ramionami. - Tatuś myśli, że kolegów można wybierać... - Jak ty wyglądasz? Skąd ten siniec? wmawiał we mnie, że w piłkę I gra się nosem i okiem. Karlik milczał ponuro. Ojciec stukał gniewnie ołówkiem w »* , i w szkole... no, w drużynie... pou T°oŻco mam rob,« - wybuchną, Kar„k. - Tutaj "tl ii podniósł na niego zdumione _ No daj spokój, kopalnia, bogactwa naturalne... piękna okolica - cóż chcesz w W _ ^ Straszne n,, bogać -Kopalny ^ y ^ a dujes" * w Staropolskim 7** szcze się na ) wydobywano JUŻ " T o ale potem nasz śląsk zakasował to... to Zag„b e i... i teraz to szkoda gadać «• się Karlik. 58 — Słusznie — uśmiechnął się ojciec — nie ma tu węgla, ale za to jest wapień, marmur, piaskowce, glinki ceramiczne, piryt, baryt, rudy żelaza, ołowiu i wiele, wiele innych skarbów, no i miedź. Miedź. Wiesz, co to jest miedź? — No pewnie. Przewodniki elektryczne są z miedzi. — Oczywiście, przewodniki też. Ale miedzi używa się nie tylko w instalacjach elektrycznych. Potrzebna jest do produkcji różnych maszyn i motorów. Jest niezbędnym składnikiem wielu stopów. Bez miedzi nie obejdzie się dzisiaj żadne państwo. Dla nas jest ona tym bardziej cenna, że nie mamy jej dużo, a imperialiści, którzy zagarnęli największe kopalnie tego surowca na świecie, nie chcą nam go sprzedawać. — Tak na złość? — Właśnie... Ale niech tylko ruszą nasze kopalnie na Dolnym Śląsku, no i tu, w Wilczej Górze! Dlatego ją w takim tempie odbudowujemy, a właściwie — budujemy, bo to, co zastaliśmy, to było albo w powijakach, albo w zupełnej ruinie. -. Karlik zamyślił się. — Tato, to imperialiści chyba się wściekają. — No, myślę. Możesz być pewny, że dużo by dali, żeby nie dopuścić do jej uruchomienia. Karlik spojrzał za okno. Wydało mu się, że czyjaś ręka uderzyła w szybę. Nie, to tylko gałązka. — Tato! — szepnął z przejęciem. -— Myślisz, że u nas może być szpieg? Ojciec zastanowił się. — Szpieg? Nie... raczej nie myślę. — To dlaczego każesz mi zamykać okna i drzwi? — Wiesz... to chyba tak... z przyzwyczajenia — próbował żartować ojciec. — A... a strażników ustawia się też z przyzwyczajenia? — Co z ciebie za męczy dusza. Nadajesz się na sędzie- I kończyła pracę. Kompresor* zachłysnął się, stracił dech i ustał. Zapanowała nieprzyjemna cisza. Karlik obejrzał się czegoś trwożliwie. Wyszedł na balkon i... struchlał. Oparty o drzewo tuż za płotem z siatki stał nieznajomy mężczyzna. W jaskrawym świetle latarni błyszczał jego mokry płaszcz z podniesionym wysoko kołnierzem. Podobny do tego nieprzemakalnego, jaki ma ojciec. Zamknął szybko drzwi. — Co się stało? — zapytał ojciec. — Stał. — Kto? — Jakiś człowiek. — Gdzie? — Tam, koło drzewa... — Zdawało ci się. — Widziałem wyraźnie. Ojciec energicznym ruchem otworzył drzwi na balkon. — Gdzie? Pokaż! Karlik patrzył zdumiony. Nie było nikogo. Drzewa mokły osowiałe w deszczu. go śledczego. Widzisz — spoważniał ojciec — ostrożność nie zawadzi. Zresztą kopalnia nie jest tylko moją osobistą sprawą i nie mogę polegać na moim własnym nosie... Poza tym chodzi nie tylko o szpiegów i dywersantów, ale o różnych złodziei i innych... Osobiście nie wierzę, żeby jakiś dywersant... Chociaż właściwie czemu nie — ojciec urwał nagle. Karlik siedział nieruchomo z ołówkiem w ustach, zapatrzony w okno pokryte cętkami deszczu. Za oknem poruszały się nieprzerwanie gałęzie podobne do niespokojnych, chciwych rąk. Okrągła lampa odbijała się w szybie. Nagle rozległ się przeraźliwy jęk syreny. Druga zmiana 60 ROZDZIAŁ V Dlaczego Gola się spóźnił? Akcja „Sz". Tajemnica Osuchowego łoża .Nazajutrz Wiktor zaspał. Kiedy się .oeknął, było już zupełnie widno. Dziw, że nikt go nie obudził. Zbiegł w koszuli na dół, jak tylko można najciszej, na palcach. W kuchni nie było żywego ducha. Czapka i laska Osucha zniknęły ze swojego miejsca. Widocznie stary wyszedł. * Kompresor — maszyna służąca do zgęszczania powietrza, używanego do napędu znajdujących się w kopalni narzędzi i maszyn górniczych. i r Zegar wskazywał pół do ósmej. Wiktor porwał pajdę chleba i skoczył z powrotem na górkę, nacisnął pośpiesznie tajemniczą płytkę na oknie, ubrał się i gryząc po drodze chleb pognał do szkoły. Było już po dzwonku, ale pan Sądej, który miał mieć pierwszą lekcję, jeszcze nie przyszedł. „Trzeba mieć wyjątkowe szczęście" — pomyślał z ulgą Wiktor. Pan Sądej nigdy się nie spóźniał i był bezlitosny dla spóźnialskich. W klasie, znudzonej czekaniem, narastał gwar, zaczęto wychodzić z ławek. Do Wiktora przysiadł się Rudniok. — No, jak ci poszło? Miałeś grandę o wczorajsze? — Trochę — zaczerwienił się Wiktor. — Osuch wydostał miotłę. Karlik skrzywił się. — Nie przejmuj się, bracie — ściszył głos. — To wszystko detal... Mam ważną wiadomość... Widziałem szpiega... No, słuchasz? — przerwał, bo zobaczył, że Wiktor przygląda się ciekawie czemuś za oknem. — Popatrz, Gola biegnie! Karlik powędrował za jego wzrokiem. Istotnie drogą biegł Stefek Gola dysząc jak Zatopek na finiszu. Chłopcy doskoczyli do okna. — Ale się spóźnił! — mruknął Rudniok. — Prędzej, prędzej, bo nie zdążysz! Gazu! Maratończyk! — krzyknął do Goli ze śmiechem. Zobaczywszy Wiktora w oknie, Gola zwolnił i pogroził mu gniewnie pięścią. — O co mu chodzi? — zdziwił się Wiktor. Na przerwie Gola podszedł do niego. — Umowa gra? — zapytał surowo. — Gra. O co ci chodzi? — zdumiał się Wiktor. — No, no, szwagier, nie udawaj greka. — Kiedy ja naprawdę nic nie rozumiem. — Czego mnie nie obudziłeś? Spóźniłem się przez ciebie o całe pół godziny! 62 — Jak to!... Przecież dzwoniłem jak zwykle. — Łżesz! — Jak mamę kocham, dzwoniłem! Gola popatrzył mu „hipnotyzerskim" wzrokiem w oczy, lecz Wiktor wytrzymał spojrzenie. — Hm — Gola skubnął się w brodę — to znaczy awaria... Trzeba zbadać instalację. Niemożliwe, żeby się akumulatory wyczerpały. Pewnie coś w przewodach. Sprawdzimy po lekcjach. No jak, szwagier — zmienił temat — przyjdziesz dzisiaj na piłkę? Klapa na dachu podniosła się i z otworu wyjrzały ostrożnie dwie rozczochrane głowy. — Uwaga, Osuch w polu widzenia! — szepnął Gola. Obie głowy schowały się natychmiast. Po chwili klapa uniosła się znowu. — Przeszedł. Wydźwignęli się na rękach z otworu i wdrapali jak koty na grzbiet dachu. Tutaj siedli okrakiem i pośpiesznie zaczęli sprawdzać przeciągnięte tędy przewody. — Rozluźnione. Ten stary grzyb Osuch musiał szarpać zdrowo — skrzywił się Gola. Poza tym jednak nie stwierdzono żadnych widocznych uszkodzeń. — Musi być wewnątrz przerwany — doszedł do wniosku Gola. — Zdejmij, sprawdzimy jeszcze raz w domu. 5 W izbie próbowali przepuszczać przez druty prąd z akumulatora, jednak przytknięta do nich żaróweczka nic świeciła. Gola cisnął ze złością zepsuty przewodnik na ziemię. — I po całej zabawie! — krzyknął wsadzając ręce do kieszeni. Wiktor podniósł drut i zaczął go zwijać. — Zostaw ten szmelc! — pociągnął go Gola. —Idziemy na piłkę! — Nie... teraz nie mogę... — zaczerwienił się Wiktor. — Później, później... pilnują mnie... widzisz... Osuch, dziad przeklęty. mu tak zrobię, że mu się ^^ óżno jednak Tego wieczora ^ Tgc! zawodników. Nie oczekiwała na boisku swych CZOI°^y m bramkarz stawili się ani środkowy napastnik Stopa, Wieczorem umówionym gwizdem chcesz? - zapyta! go W*,or zbolałym gto- sem. __ Nie przyszedłeś. Wiktor milczał. — Miałeś wciry? — Uhu. Gola strzyknął śliną. — Znów ten grzyb Osuch? Wiktor skinął głową. — Jutro zaczynamy akcję! Gola pojawił się na pastwisku „ chodzi - powiedział do Wiktom. Z Gtup^o - machn,. «* O*. Obróci, * w stronę zarośli i gwizdnął dwa razy na palcach. Zarośla poruszyły się i wyszło z nich dwu czwartoklasistów: Kryza i Jelito. — Ubezpieczycie krowy — powiedział do nich Gola. Malcy skinęli głowami. — No, to jazda! — Zaraz — miał pewne wątpliwości Wiktor — tylko żeby znów nie było jak wtedy na Wilczej Górze. — Nie bój się, to gwarantowane chłopaki, tamtych przekurzyłem. No, gazu, nie mamy czasu. Puścili się biegiem pod górę. Kiedy się zadyszeli i zwolnili kroku, Wiktor nie mógł wytrzymać dłużej i zapytał: — A... a co ty właściwie chcesz zrobić? — Zobaczysz — uśmiechnął się tajemniczo Gola. — Czy... czy coś strasznego? — Nie bój się... na początek akcja „Sz". — A... a co ty tam niesiesz? — wskazał ciekawie na kurtkę. — A to jest właśnie instrument do uspokojenia starego- Zaszli do domu od strony ogrodu. Gola zatrzymał się w przyzwoitej odległości od okien, za krzakami malin. — Idź, najpierw zobacz, czy kogo nie ma — powiedział do Wiktora. Osucha nie było. Brak czapki i laski na gwoździu w kuchni wskazywał na to, że wyszedł na wieś. Matka prała na podwórzu. — No, trudno, będziemy ryzykować — orzekł Gola kręcąc niecierpliwie włosek na brodzie. — Prowadź do izby Osucha — rzekł uroczyście. W izbie rozejrzał się szybko dookoła, po czym rozpiął " kurtkę i ku przerażeniu Wiktora wyciągnął zza pazuchy drucianą klatkę, w której szamotał się olbrzymi szc/.iu 5 — Pierwsza Księga Urwisów 65 64 — Skąd go masz? — zapytał Wiktor. — Ze sklepu. — Co? — Mówię przecież, ze sklepu; ojciec zastawia tam pułapki, czasem się jakiś złapie. Jak myślisz, ten jest odpowiedni, co? Widzisz, jak się rzuca? To dlatego, ze głodny. Morzyłem go naumyślnie przez cały dzień. No, co się tak patrzysz?... Wiktor przełknął ślinę. — I... i ty go chcesz Osuchowi wpuścić? — Tak, tylko zastanawiam się gdzie: do buta z cholewą czy do siennika. Co o tym myślisz? — Bu... buty włoży do... dopiero w niedzielę — wyjąkał Wiktor. Gola zamyślił się. — Masz rację, lepiej do łóżka. — Myślisz, że to pomoże? — No w każdym razie odkujesz się na mm — rzeki Stefek zdziwiony, że Wiktor ma tego rodzaju wątpliwości — Ludzie, zwłaszcza starzy, strasznie boją się szczurów. Jak wpuściłem raz szczura babce Lewandowskiej — zemdlała. Mówię ci, było śmiechu! __ A ty... a ty się nigdy nie boisz? — Ja? — zaśmiał się Gola. — Patrz! Odsunął nieco wieczko od pułapki. Szczur wasnął tam natychmiast swój wąsaty pyszczek. Gola zaczął prztykać go palcami w nos. Wiktor patrzył na to z obrzydzeniem. Miał już dosyć i Goli, i szczura. Nagle Gola krzyknął boleśnie. Klatka ze szczurem wypadła mu z rąk. — Łapaj... trzymaj! — krzyknął Gola. Szczur szamotał się chwilę w na pół otwartych drzwiczkach, lecz nim się Wiktor zorientował, wyswobodził się i czmychnął pod łóżko. 66 — Ukąsił mnie - Gola potrząsnął palcem. -Czy to prawda, że od ukąszenia szczura dostaje się parchów/ — Uhu — przytaknął skwapliwie Wiktor. — Żeby to piorun trząsł! - Gola zaczął ssać zawzięcie — Stefek, chodźmy już stąd! - wykrztusił Wiktor. — Idź głupi, musimy akcję skończyć — zganił go Gola. -Trzeba złapać szczura. Stań tutaj i jakby biegł -łap, a ja spróbuję pod łóżkiem. To mówiąc wlazł pod łóżko. Grzebał się tam może z minutę, po czym wygramolił się z powrotem, trzymając w ręce pęk drutów. — Widziałeś, co znalazłem? — Przewody — wyszeptał Wiktor. — Leżały zawinięte w gazetę. Skąd on to wziął ? — Pewnie Antek z kopalni przyniósł. — Ty, szwagier, mam jedną myśl... Biegaj do Siebie na górkę, tylko szybko, i przynieś stare przewody. Te, cośmy zdjęli. — Po co? — Najpierw przynieś, później zobaczysz. Po minucie Wiktor wrócił z zepsutymi przewodami. Gola porównał znalezione pod łóżkiem z przyniesiony- mi. . . o — Jeden diabeł! Nikt nie pozna! Teraz juz rozumiesz? — Tv chcesz zamienić? — Właśnie, co? Niezła myśl? To się nazywa, bracie, szybka decyzja. . , Gola zawinął stare przewody w gazetę. Nagle rozległy się kroki. Chłopcy spojrzeli po sobie przerażeni. — Przez okno! — krzyknął Gola. Cisnął zawinięty drut pod łóżko i schwyciwszy znalezione przewody rzucił się do okna. Wiktor szarpnął zasuw- kę. Chwilę później biegli już przez ogród. 68 — Stój, matka! — syknął Wiktor. Rzeczywiście Stopina rozwieszała w ogrodzie bieliznę. Odwrót był przecięty. Cofnęli się z powrotem pod okno, gdzie krzaki gęstego bzu dawały im schronienie. Usłyszeli, jak skrzypnęły drzwi i do izby wszedł Osuch. Usiadł na stołku i objął się rękami za głowę. Chłopcy wychylili się ciekawie. Ale stary ich nie zauważył. Nie zauważył nawet, że okno jest otwarte. Co innego pochłonęło jego uwagę. Znieruchomiały patrzył na pierzynę, która wyraźnie się poruszała. Za każdym poruszeniem Osuch żegnał się zabobonnie. Wreszcie zebrało mu się na odwagę... Wstał i z podniesioną laską w ręku zaczął się skradać w stronę pierzyny na palcach jak stary kot. Gdy pierzyna się znów poruszyła, trzepnął ją laską i... krzyknął przeraźliwie. Z pierzyny wypadł olbrzymi szczur i rzucił się na niego. Stary osunął się na krzesełko. Kiedy trochę przyszedł do siebie, pokuśtykał do łóżka i zaczął wyjmować z siennika po kolei kupony różnych materiałów. Rozkładał je drżącymi rękami i badał pod światło, jakby się obawiał, czy nie ma w nich jakiej dziury. ROZDZIAŁ VI Batura denerwuje się. Pojedynek z Golą. Fatalny strzał. Wojtek Miedziana Stopa Batura na próżno czekał na obiecane artykuły. Autorzy zwlekali bezwstydnie, wymyślając różne przeszkody. Batura złościł się, bo wiedział, że dzień w dzień grywają w piłkę z Golą w starych kamieniołomach. Tymczasem tablica gazetki szkolnej wciąż jeszcze świc- cii a gołymi deskami, mimo że od trzech dni powinien był tam wisieć nowy numer. Wreszcie czwartego dnia rano przyszedł do szkoły Batura, znalazł na tablicy gazetki anonimowy napis: Batura zrobił plajtę Wpadł we wściekłość i zagroził Stachurce, Miksie i Jońcowi, że jeśli do niedzieli nie napiszą, stłucze ich na kwaśne jabłko i wyrzuci na „zbity pysk" z komitetu redakcyjnego, a nadto napisze na nich satyrę. Tej satyry najbardziej się zlękli, bo nie wiedzieli dobrze, co to takiego, i zapewnili go najuroczyściej, że w niedzielę rano stawią się na Wilczej Górze z gotowymi rękopisami. — Nie ma już tak dobrze, żebym wam wierzył na słowo — powiedział z pogardą Batura — dacie mi gwarancję. Proszę bardzo panów — scyzoryki w zastaw. Trzy noże zniknęły w kieszeni Batury. — Czekam was o dziesiątej — powiedział surowo. — Jak nie przyjdziecie, rzucam scyzoryki do Dzikiego Szybu. Batura siedział w zagłębieniu skalnym na mchach i stukał gniewnie ołówkiem w twardą okładkę brulionu, zupełnie tak samo jak pan Sądej, kiedy bywa zdenerwowany. Zmarzł już od tego czekania. Słońce wprawdzie świeciło, ale jesienny wiatr przenikał przez ubranie, targał uschłe badyle, wydmuchiwał pył skalny, kręcił w powietrzu nasionkami roślin, czasem przyniósł nawet strzęp dalekiej rozmowy ludzkiej, wołania i śmiechu. Nagle Batura znieruchomiał. Usłyszał chłopięce głosy i wstrętny koguci głos Goli. Wdrapał się na skałę, żeby lepiej widzieć. Dołem szła banda Goli. Najpierw biegły rozkrzyczane 70 pętaki, potem Gola z piłką w ręce, a z nim — Batura zatrząsł się ze wstydu i oburzenia — prawie cały komitet redakcyjny: Rudniok, Stopa, Stachurka, Miksa i Joniec. Zacisnął pięści i zbiegł na dół. Chłopcy zatrzymali się niechętnie i z zakłopotaniem. — Artykuły! — krzyknął Batura. Był przekonany, że znów nawalili. Tymczasem ku jego zdumieniu Stachurka, Miksa i Joniec sięgnęli za pazuchy i wydobyli stamtąd zapisane, aczkolwiek mocno wymięte arkusze papieru. Batura złagodniał. — W porządku! Chodźcie, siądziemy na chwilę i dopniemy numer. Chłopcy spojrzeli z wahaniem na Golę, który podchodził z zaciśniętą pięścią. Wąskie szparki jego zmrużonych oczu nie wróżyły nic dobrego. — Co ty masz do nich? — warknął następując na Ba-turę. — A ty? — Są w mojej drużynie! — sapał Gola. — Gazetka jest ważniejsza. . — Idź do licha... — zachrypiał Gola. — Nudny jesteś i tą swoją gazetką, wiesz? — Mało mnie obchodzi twoje zdanie. Idziemy, chłopaki — pociągnął Batura zesztywniałych redaktorów. Goli posiniała twarz. Dał do potrzymania piłkę Miksie i zagrodził drogę Baturze. — Odwal się od nich, rozumiesz? — zasapał. Stali przez chwilę w milczeniu, mierzącsię straszliwym1 wzrokiem. Wreszcie Gola nagłym ruchem strącił Baturze czapkę. — Ręce przy sobie! — Batura w odpowiedzi walnął go w żołądek. — Jak mi się będzie podobać, ty gryzipiórku nadęty! — piał Gola. Batura sprężył się do skoku, przykucnął i rzucił się n;t 71 przeciwnika. Po chwili obaj tarzali się po ziemi. Chłopcy rozstąpili się i przyglądali bójce. Po twardej, wyschłej darni migały czerwone policzki Batury i wykrzywiona z wysiłku twarz Goli. — Za nogę! Za nogę go! — Batura, nie daj się! — Gola, nelsona mu!... — padały fachowe uwagi. Ale oni grzmocili się po prostu, jak się dało, toczyli się po trawie jak ścięte kłody, to znów zrywali się z niepojętą szybkością na nogi i z powrotem rzucali na siebie. Nie wszyscy jednak przejmowali się tą zażartą walką, a już najmniej ci, którzy byli powodem kłótni. Joniec i Miksa korzystając z okazji dobrali się do piłki. — Popatrz! — krzyknął Miksa do Jońca. Chcąc się popisać wykopem, zamierzył się potężnie i.. trafił w próżnię, przewracając się w dodatku. Joniec zarżał z uciechy. Podbiegł do piłki i kopnął z rozmachem. Piłka wystrzeliła niemal prostopadle w górę. — Ale świeca! — krzyknął szyderczo Miksa zrywając się z ziemi. Był już z powrotem przy piłce, ale Joniec nie myślał mu jej oddać. Zaczęli się „kiwać" zajadle. W pewnej chwili kopnięta przez któregoś piłka przeleciała nad głowami chłopców i poszybowała prosto w kierunku, gdzie czernił się otwór Dzikiego Szybu. Joniec i Miksa zastygli w przerażeniu. Potem rzucili się do szybu. Piłki ani śladu. Musiała stoczyć się w głąb. Tymczasem z gromady chłopców rozległy się już przeraźliwe okrzyki: — Gola! Gola! Słuchaj! Piłka wpadła do szybu. Gola! — Co? — Gola i Batura zerwali się z ziemi na równe nogi. — Piłka wpadła! Do Dzikiego Szybu! ¦ den przez drugiego przestraszeni chłopcy. darli się je- Gola dopadł do Miksy i zaczął nim potrząsać krzycząc głosem nabrzmiałym gniewem i rozpaczą: — Gdzie piłka, ty draniu? Gdzie piłka? — To nie ja, to Joniec kopnął. — Jak mamę kocham, nie ja, to Miksa — zapierał się z płaczem Joniec. Gola wlepiał to w jednego, to w drugiego straszne, wyłupiaste oczy. — Zęby po-wy-bi-jam!... Kości połamię! — My... myśmy nie chcieli! — Nie chcieli... nie chcieli! Co mi z tego, że wyście nie chcieli? Oddajcie piłkę... Taką piłkę do szybu!... — pienił się Gola. — Nie krzycz tak — odezwał się Batura — może da się wyciągnąć. — Może się zatrzymała — mruknął Wiktor. — Pewnie, że mogła się zatrzymać — powiedział z przekonaniem Karlik. — Tak... zatrzymać — przedrzeźniał go Gola. — Głupie gadanie. Jak mogła się zatrzymać? Już wszystko przepadło. Ja wam tego nie daruję, ja was... — znów rzucił się do Miksy i Jońca. — Mogła się zatrzymać — powtórzył Batura. — Nie masz co jeszcze rozpaczać. Ta dziura to przecież wcale nie jest szyb. — Jak to? — Tak, ja wiem. Tam jest tylko taki chodnik bardzo pochyły i strasznie mokry. %' — Byłeś tam? — chwycił go za rękę Gola. ¦ — Zaglądałem — odparł Batura wymijająco. — To dlaczego nazywają to „Dziki Szyb"? — A tak — wzruszył ramionami Batura. — Nie. Tam jest naprawdę szyb — powiedział Karlik — tylko nie od razu. Najpierw jest upadowa, no, właśnie taki chodnik dosyć stromy — pokazał ręką — a potem w 72 głębi on się rozgałęzia i jedna odnoga idzie prostopadle w dół, i to jest dopiero szyb. — Skąd wiesz? — Słyszałem, jak ojciec ze sztygarem Malinowskim rozmawiał. — I myślisz, że piłka mogła tam nie dolecieć? — szepnął z nadzieją Gola. — No, pewnie. Gola oblizał spieczone wargi i obejrzał się nerwowo za Miksą i Jońcem, którzy kryli się za plecami chłopców. — Na co czekacie? — krzyknął. — Jazda! Za pięć minut piłka ma być z powrotem! Joniec i Miksa spojrzeli po sobie, obcierając oczy. — Już... Włazić natychmiast i nie wracać bez piłki. Chłopcy wahali się. Czarny, wilgotny otwór jamy przerażał ich. — Już! Tchórze! — pchnął ich Gola. — Daj spokój — wtrącił się Batura. — Bez lamp i tak nic nie znajdą. — Żal ci ich, to idź razem z nimi! —krzyknął Gola. — Macie! — cisną! swoim ofiarom pudełko zapałek. Batura wzruszył ramionami i odszedł na bok, oglądając zdarte do krwi ręce. Czy za takimi draniami warto się ujmować? Będą mieli nauczkę, żeby się z Golą nie zadawać. Otwór szybu zagradzały złomy skalne większe od chłopców. Pochlipując i dygocąc ze strachu, Miksa i Joniec przeleźli przez te głazy i zaczęli czołgać się w głąb jaskini. Natychmiast ogarnęła ich ciemność i cisza, wśród której słychać było wyraźnie monotonny szelest wody spływającej po ścianach. Drżącymi rękoma jak ślepcy obmacywali drogę, ale prócz mokrych i zimnych jak lód kamieni nie znajdowali nic. Chodnik spadał bardzo stromo w dół i wody było w nim coraz więcej. 74 — Nie, nie idę dalej — jęknął Joniec. Miksa zapalił zapałkę, ale zgasła ona zaraz w jego mokrej ręce. Dopiero za trzecim razem poświeciła przez chwilę. Zobaczyli, że znajdują się w korytarzu skalnym podobnym do lochu. Dołem płynął wartki strumień wody. Piłki nigdzie nie było. Musiała stoczyć się lub spłynąć. Bóg wie jak głęboko. Zatrzymali się bezradnie i z rozpaczą, mokrymi od łez i wody oczyma wpatrywali się w nieznaną, czarną otchłań. Wtedy włosy zjeżyły im się ze strachu. Oto nagle gdzieś daleko w dole pojawiła się słaba poświata, a 75 \ potem zabłysło światełko. Tajemniczy jasny punkcik chwiał się i skakał jak żywy. Zdawało im się, że słyszą ciężkie człapanie. Chcieli krzyczeć, lecz głos zamarł im w krtani. Pozostali na powierzchni chłopcy wpatrywali się z napięciem w ciemną czeluść, gdzie zniknęli pechowi piłkarze. — Jak myślisz, znajdą? — zapytał Baturę rozgorączkowany Karlik. — E... tam chodnik idzie tak — Batura zrobił ruch z góry na dół. — A potem jest szyb jak studnia — powiedział umyślnie głośno, żeby Gola usłyszał. — Byłeś tam? — Zaglądałem — odparł wymijająco Batura. Chłopcy patrzyli na Golę z potępieniem i wyrzutem. Gola siedział z gniewną miną na kamieniu, udając, że bardzo jest zajęty ssaniem skaleczonego palca, ale od czasu do czasu rzucał niespokojne spojrzenia na szyb. W rzeczywistości czuł się bardzo nieswojo. Pierwsza fala złości opuściła go. Już prawie żałował, że posłał tych nieszczęśników na dół bez lampy, ale wstyd mu się było do tego przyznać. Zresztą ci głupcy zgubili mu piłką. Taką piłkę! Nagle z głębi jaskini dobiegł chłopców okrzyk śmiertelnego przerażenia. Gola zerwał się i otworzył usta. Po chwili w wejściu do szybu pojawiła się rozczochrana głowa Jońca, a za nim upaprana twarz Miksy. Byli też bez czapek. Widocznie pogubili je w czasie ucieczki. Twarze mieli poprzecinane do krwi. Krew pomieszana z rudym błotem kopalni zalepiała im nosy i oczy. Widać uciekali zdrowo. Chłopcy cofnęli się z przestrachem. — Co się stało?! — krzyknął Batura. — Tam ktoś jest! — wybełkotał Joniec. — Duch... duch... —Miksa dygotał i dzwonił zębami: 76 — Zaraz, zaraz... — uspokajał ich dziwnie niskim głosem Batura. — Opowiedzcie po kolei. — Du... duch... duch z lampą... świecił... uciekliśmy... gonił. — Du... duch nie świeci — zauważył Batura przełykając ślinę przez ściśnięte ze strachu gardło. — A... a poza tym, to... to w ogóle nie ma duchów. — A czy ten duch miał białą koszulę? — zapytał z przejęciem mały Kryza z czwartej. — Koszulę? — Miksa spojrzał na niego podejrzliwie. — Nie, nie miał. — To nie był duch — stwierdził stanowczo Kryza. — Babcia mówiła, że duchy chodzą w białych koszulach do samej ziemi. Chłopcy parsknęli śmiechem. Już się jakoś przestali bać duchów. — E, zdawało wam się — machnął ręką Batura. Miksa i Joniec milczeli urażeni. Gola wstał z pogardliwym uśmieszkiem i zbliżył się do nich z pięściami. — Wy, tchórze... chcieliście się wykpić! — Tak, tchórze — płakał Miksa. — To spróbuj sam bez lamp... piłka stoczyła się na sam dół. Nagle z tyłu posłyszeli żałosne meczenie, zupełnie jakby ktoś przedrzeźniał płaczącego Miksę. Z góry zbiegały dwie białe kozy, a za nimi stryj Wiktora, Mikołaj. Nie wiadomo, kto kogo ciągnął, kozy Mikołaja czy Mikołaj kozy. — Co wy tam robicie, gałgany?! — .krzyczał stryj Mikołaj głosem pełnym niepokoju. — Odejdźcie wy od szybu... To się jeszcze kiepsko skończy. Chłopcy odsunęli się nie bez strachu. Ze stryjem Mikołajem nie było żartów. — No, cóż to, języka w gębie zapomnieliście? — Bo... bo, stryju... piłka nam wpadła... — zac/;)l niepewnie Wiktor. 77 mm — A... piłka. A cóż wy myślicie, że piłka to pięć groszy, a kopalnia to skarbonka? — My... myśmy nie chcieli... sama wpadła. — Sama... sama... — gderał stary. — Stryju — prosił błagalnie Wiktor — niech nam stryj pomoże... — Ho! ho! jeszcze by tego brakowało, żebym ja za waszą piłką schodził... Już tam nią Wojtek Miedziana Stopa zagrywa. Chłopcy spojrzeli po sobie. — Wojtek Miedziana Stopa? — A tak! Miksa przełknął ślinę. — Myśmy, proszę pana, widzieli... tego Wojtka — rzekł z przekonaniem. _ Co? — stary otworzył usta zaskoczony. — Widzieliście Wojtka Miedzianą Stopę? — Widzieliśmy! Świecił na dole. Bo myśmy tam weszli, proszę pana. — Na dół? — Nie, do upadowej. Ale widzieliśmy. Jeden przez drugiego zaczęli opowiadać o nieudanych poszukiwaniach. O tajemniczym świetle w dole. O tym, że ktoś ich gonił. — E... zdawało wam się chyba — zaniepokoił się stary. — Niech im pan nie wierzy — wtrącił się gwałtownie Gola. — To ich wymysł. Stchórzyli po prostu i teraz bajki opowiadają. — Proszę pana — zapytał Rudniok — a czy tam można zejść? — Czy można? Wszędzie można. Ale to trudna sprawa. Ani mi się waż który! — To... to piłka ma już tam zostać? Taka piłka! Mikołaj uśmiechnął się nieznacznie pod wąsem. — Ano, musicie poprosić Wojtka Miedzianą Stopę. Może wam odda. — Iii, pan się śmieje — rzekł urażony Karlik. — Odkupicie mi piłkę! — krzyczał swoim kogucim głosem Gola. — Zobaczysz Miksa, do twojego ojca pój-dę. Wyciągnął brudną chustkę i zaczął wycierać sobie czerwone oczy. Z kieszeni wypadła mu rzepa. Spostrzegły to od razu kozy Mikołaja i zjadłszy ją poczęły skubać Golę po spodniach... w poszukiwaniu następnej porcji. Gola oganiał się śmiesznie. — A pójdziecie wy, diabły rogate! — Mikołaj uderzył je drugim końcem powroza i zaczął odciągać od chłopca. — No, pójdźmy już,.kózki. Chłopcy otoczyli go. — Proszę pana... a... a kto to jest właściwie ten Wojtek? — zapytał Stachurka. — Nie wiesz? — powiedział Batura. — To taki górnik z bajki. — Wcale nie z bajki... bo on żył naprawdę. Prawda, stryju? — spierał się Wiktor. — Prawda. — Ale on już nie żyje? — upewnił się Stachurka. — Żyje. Są tacy górnicy, którzy go widzieli. — A pan go widział? — Ja nie, ale mój ojciec opowiadał mi, że go raz widział. . _ . — A jak on wyglądał? — Stary, z brodą siwą... ale jeszcze krzepki... W lnianym ubraniu... wysoki... na nogę utyka, bo ma stopę z miedzi. — Niech nam pan o nim opowie! My panu popasicmy kozy... Gola ma rzepę, to poświeci... Niech nam pan opowie! — chłopcy biegli gromadą za Mikołajem i n;i 78 praszali się. Na końcu wlókł się nieszczęśliwy Gola, ale nikt już na niego nie zwracał uwagi. „Tacy koledzy" — myślał rozgoryczony. Póki miał piłkę, skakali koło niego, a teraz więcej dbają o Mikołajowe kozy... Nawet rzepę odebrali. Tymczasem stary Mikołaj usiadł na murawie przy wielkim omszonym głazie. Wyciągnął papierosa i zaczął ugniatać w palcach. Chłopcy szturchnęli Baturę. Batura pospiesznie wydobył z kieszeni zapałki i usłużnie podał ogień staremu. — Niech pan opowie... Opowieść o Wojtku Miedzianej Stopie — Długie to dzieje, wszystkiego już nie pamiętam, ale to jest zapisane w klasztorze na Karczówce na wołowej skórze przez zakonników, dokładnie jest spisane — co i jak — cała księga. I przed wojną profesor jeden tu był i wszystko spisał. Dawniej to żyli u nas górnicy, co wszystko na pamięć o tym Wojtku znali. Siadł taki po wieczerzy i przez całą noc mógł opowiadać. Jak byłem taki jak wy, przed pierwszą wojną, tom się od nich nasłuchał. Teraz już o Wojtku zapominają. Jeszcze stary Pęczkiewicz dużo by opowiedział i może Kowara, a inni to... — Mikołaj machnął pogardliwie ręką. — Po takim opowiadaniu gadania było drugie tyle, a ile sporów, a domysłów! Bo sprawa Wojtka do dziś nie jest zakończona. — Jak to? — pytali chłopcy. — Ano, zrozumiecie sami na końcu, wpierw posłuchajcie po kolei. Dawno temu żył sobie gwarek ubogi, ale wesoły, imieniem Wojtek. — A co to znaczy gwarek, proszę pana? — przerwał Batura. — Ano... tak dawniej górników tu nazywali. Żył więc 80 sobie ten gwarek ubogo, ale wesoło, bo wiatrogłów był wielki i trzpiot. Ojca mu skała przygniotła i został ino z faśnikiem bele jakim i gołymi rękami, ale nie przejmował się wcale, po karczmach chodził, miodek pijał, muzykantom płacił, dziewczynom podarki kupował, aż resztę talarków ojcowskich przepuścił. Były wtedy na górników czasy ciężkie, bo żupnicy* cudzoziemce olborę** ciągnęli i zamkosty***, i jeszcze różne opłaty od gwarków, a o kopalnie nie dbali. Na próżno skarżyli się gwarkowie i z pismami do Warszawy jeździli. Czasy były niespokojne, wojenne, pankowie głowy podnosili, gdzie tam ludkowi gwareckiemu u kanclerzy sprawiedliwości szukać. Psuły się nie naprawiane pompy, waliły się nie odbudowane stropy, woda zalewała kopalnie, coraz ciężej było o urobek. Podupadał ludek gwarecki. Ten i ów, nie mogąc wyjść na swoje, sprzedawał koncesje możnym panom i przechodził do nich na służbę A był w okolicy niejaki Piekutowski, szlachcic zamożny i chciwy, który miał największe na pola górnicze apetyty. I mówi ten Piekutowski: „Sprzedajże mi ty, Wojtku, swoje prawo i pracuj dla mnie, to ja ci talarków brzęczących odliczę". Widzi Wojtek, że nie obstanie, tak i sprzedał panu swoje prawo. A Piekutowski kutwa był i bardzo swoich gwarków o lc miedź pilił, bo potrzebował pieniędzy. Na nowy dwór, który mu włoscy mistrze stawiali, i na posag dla córki, którą za wojewodę chciał wydać, a najwięcej na proces a familią Osieckich, którą z torbami chciał puścić. Pół wir ku już się procesowali i żadna strona nie mogła wygnu-Raz jedna była na górze, raz druga, ale do egzekucji uu- * Żupnik — królewski urzędnik w żupie (żupa — kop;iliiu ¦"!> lub kruszcu). ** Olbora — danina wpłacana skarbowi książęcemu luli kn>l, « skiemu za eksploatację kopalni. *** Zamkost — składka na zasilenie funduszów kop.ilin 6 — Pierwsza Księga Urwisów ht I dochodziło, bo każda miała silne plecy, więc to protektorom na ucho szepnie, to sędziom podsypie i już rewizja procesu, i dawaj od nowa! Zawziął się wreszcie Piekutowski i ślubował uroczyście w kościele piekutowskim dach cały blachą miedzianą pokryć, jakiej i biskupi w Kielcach na zamku nie mieli, jeśli mu Matka Boska pozwoli Osieckich z torbami puścić. Ciśnie więc gwarków, pili, robią, co mogą, ale jemu wciąż mało. Wezwał ich do siebie w jedną niedzielę i powiada: „Niedobrze pracujecie, ludkowie mili, oj, oj, ręka ninie świerzbi... Każę was przećwiczyć i przepędzę jak mi Bóg miły". To oni tłumaczą: „Drzewo miał pan wielmożny kazać dać i faśników nie ma, i liny już stare... pękają, a pompy stoją zepsute". „Ej że, ej że — Piekutowski na to — tylko po karczmach siedzicie. Tobie nos sczerwieniał — mówi do jednego -— a ty — do Wojtka się obraca — za dziewkami się włóczysz, ekonom się skarżył, że dziewkom na wsi głowy zawracasz". Poczerwieniał Wojtek, bo w rzeczy samej podobała mu się jedna kmiecia córka i do niej uderzał. A zakochany był mocno. Ale ona była pańszczyźniana i żeby ją pojąć za żonę, musiał mieć zgodę pańską. Skłonił się więc panu do ziemi i powiada: „Dopraszam się łaski jaśnie wielmożnego pana, co by mi pozwolił Ewkę, córkę Janusa, za żonę pojąć". Zdziwił się pan i wąsa podkręcił. „Co, żenić się chcesz? — powiada. — Słyszycie, gwarkowie mili, świat się przewraca, ten drapichrust o ożenku pomyślał. Czekaj no — powiada — już ja cię wyswatam, mam tu w kredensie panny służebne na małżeńskie związki od lat statecznie wyczekujące. Dziewki zdrowe, gospodarne, pobożne, skromne, przy dworze ogładzone". „Dopraszam się łaski jaśnie wielmożnego pana — Wojtek na to — ja ino o Ewkę od Janusa stoję". „Hm, a czemuż ty o nią tak stoisz? — podkręcił pan wąsa. „Miłuję ją z całej duszy" — Wojtek na to. A pan powiada: Skoro taki zbereźnik jak ty tak ją sobie upodobał, musi to być dziewka gładka". „Oj gładka"! — wzdycha Wojtek. Pan się uśmiechnął pod wąsem. „Urwipołć jesteś, mój Wojtku, lekkoduch i hałabur-da — powiada — nie wiem, czy sumienia mojego grzechem śmiertelnym nie obciążę, jeśli tobie tę dziewczynę wydam. Przyślij no ją do mnie, niech zobaczę, pogadać z nią muszę". Pełen nadziei poszedł Wojtek do dziewczyny, opowiedział o życzeniu pańskim i z bijącym sercem do dworu wyprawił. Poszła pokazać się i już nie wróciła. Spodobała się panu i w służbie na pokojach mieć ją zechciał. Przychodzi Wojtek na trzeci dzień i kłania się panu, a prośbę swoją ponawia. Pan brwi zmarszczył. „Wiesz, że ci jestem życzliwy, mój Wojtku. Dziewkę twoją do pokojów wziąłem, żeby się przy dworze ogładziła, iżbyś miał żonkę nie jak kołek nie ociosany albo brzozową miotłę, ale jako boginię" — i uśmiecha się. „Dopraszam się łaski — Wojtek na to — niech ta ona będzie zwyczajna, ale własna. Na boginię się jej i tak przerobić nie da, już ja wiem. A ociosać, to ja sam ocio-1 sam, przeciem gwarek". „Ej, mój Wojtku — pan na to — żartowniś jesteś i hul-taj, a ja ojcem ludowi jestem, sumienie ojcowskie we mnie się zżyma, takiemu obibokowi jak ty dzicwus/ki, niewinną oddać. Radziłem się księdza plebana i otośim postanowili za wiatroglowa, lenia i fanfarona dziewc/yin nie wydawać". 82 H.1 Zbladł Wojtek. „Jakże to, panie wielmożny?" „Ustatkuj się, żywot zmień, na ojca swego pracowitość pomnij i do roboty się przyłóż. Przyniesiesz mi dziesięć i mu czerwona kropelka krwi i nagle stoczyła się po bro- d/.ie w dół. Malinowski rozejrzał się strapiony dokoła i sięgnął po ręcznik. Kaiiikowi zrobiło się gorąco. Chrząknął dla dodania sobie odwagi. Nie... niech pan się nie obciera... bo... bo... ja nim wycierałem podłogę... ja... ja... go wypiorę. Malinowski najpierw wytrzeszczył oczy, potem pokręci! głową, ale rzucił ręcznik. — To przez ciebie się zarżnąłem, łotrze. Naciągasz mnie na jakieś naukowe rozmówki... Cóż to, belfrem jestem twoim... czy ojcem? Niech ci ojciec tłumaczy! — E... od ojca nic nie można się dowiedzieć. Nigdy nie ma czasu... zawsze mu przeszkadzam. Czy i pan miał takiego ojca? Malinowski zaśmiał się. — Jeszcze gorszego. Strasznie nie lubił mówić o kopalni i zabronił mi być górnikiem. — I co pan zrobił? — Co miałem zrobić. Uciekłem z domu. — Do kopalni? — Do kopalni. Karlik przyglądał się sztygarowi Malinowskiemu z podziwem. — Jakby mnie ojciec nie puścił, to ja też ucieknę — wyznał tajemniczo. Malinowski zaśmiał się. — Nie ma obawy. Twój ojciec jest inny. Mój stary był przed wojną długo bezrobotnym, potem naponiewierał sig po Francji, po Belgii... Pylicy dostał, wiesz, taka cho-mba płuc od pyłu węglowego. No i mnie chciał oszczędzić takiego losu. Ale twój? Dlaczego miałby ci bronić? Myśli pan, że nie będzie? — zapytał z rozczarowa-iiinii w głosie Karlik. — Na pewno nie, to człowiek świadomy. Karlik pokręcił głową. — To nic, ja i tak ucieknę. Malinowski'zaśmiał się i poklepał Karlika po ramieniu. — Nudzisz się tutaj, co? — E... nie... Ja... ja nie dlatego — dodał cicho. Malinowski wiązał krawat. Ja wiadomo, jest to czynność wymagająca szczególnego skupienia, zwłaszcza jeśli ma się do dyspozycji lusterko nie większe od plasterka pomidora. — Proszę pana — przerwał milczenie Karlik — a jakby tak zacząć szukać tego zawalonego chodnika Wojtka Miedzianej Stopy? — Widzę, że ten Wojtek na serio utkwił ci w głowie. — Pan przecież mówił, że to mogła być prawda, więc gdyby tak znaleźć chodnik? — Ba... może on jest, a może go nie ma. A my, bratku, nie możemy się bawić w loterię. Wydobycie miedzi to zbyt poważna sprawa. Nie wolno nam się opierać na legendzie, choćby była najpiękniejsza. I tobie też dam radę. Jak rozmawiasz z inżynierami, nie powołuj się nigdy na legendę. Powiem ci w zaufaniu, że inżynierowie strasznie nie lubią legend. To w ogóle okropnie trzeźwi ludzie... czasami to im nawet szkodzi... Zresztą, mój drogi, przypuśćmy nawet, że ów jegomość na miedzianej nóżce natrafił kiedyś rzeczywiście na gniazdo. No, trafiło się ślepej kurze ziarno. W tamtych czasach takie gniazdu to było nie byle co, ale nas to nie urządza. Myjnusiim się dobrać od razu do wielu gniazd — do całego złoża. Jedno gniazdo — skrzywił się pogardliwie. — To mn*c wystarczyłoby Szwedom Karola Gustawa, ale nic nam w Planie Sześcioletnim. — Ale to było wielkie gniazdo, cała Zielona Komn.ila — Było! — machnął szczotką Malinowski c/ys/i/i|<-zajadle buty. — Skąd wiesz? Legenda — to przecie* lvi* 7 — Pierwsza Księga Urwisów plotka upiększana przez pokolenia. Z igły widły, z pchły słoń, z komara żyrafa. Rozumiesz? Karlik milczał. Ten Malinowski tak łatwo zbijał jego fantazje. — A wic pan, że w kopalni jest szpieg?! — krzyknął nagle i wybiegł z pokoju. Malinowski zatrzymał się w pół ruchu ze szczotką w ręce i patrzył za nim zdumiony. Zapadał wczesny zmierzch. Wylot Dzikiego Szybu majaczył jeszcze na tle rudej skały, raz po raz przesłaniany tumanem drobnego deszczu. Aż dziwno było pomyśleć, że przed kilkoma godzinami świeciło tu słońce i uganiali się chłopcy. Teraz panował tu niepodzielnie wiatr. Zrywał się gdzieś u szczytu i staczał w dół, na łeb, na szyję, koziołkując po rozlicznych załomach i kotlinkach. Na taką pogodę ludzie spędzali wcześnie krowy i zamykali się w chałupach. Za drzwiami wyło coś groźnie, to znów skomlało żałośnie... prosiło, by wpuścić do ciepłej chałupy. Dzieci pytająco patrzyły na starszych. Ale otwierać nie wolno. Szeptano tylko: — Wilczy wiatr... Niech sobie dzieci śnią! Niech się boją! Prawie dorośli mężczyźni kochają straszną porę ciemności i wichrów. Dopiero w taki czas czują naprawdę, że żyją. Oto właśnie trzech chłopców w kurtkach, z postawionymi kołnierzami, ostrożnie wyszło z zarośli i szybko zaczęło podążać w kierunku starych kamieniołomów. Pierwszy niósł zapaloną lampę górniczą, drugi — pęk sznurów sterczących spod kurtki, trzeci, najwyższy, w butach gumowych na nogach, dźwigał pod pachą tajemnicze zawiniątko. Postąpili tak parę kroków i zatrzymali się nagle. Popatrz Gola, tam ktoś świeci — zabrzmiał głos. Istotnie, przy szybie chwiało się światełko karbidówki. — Co zrobimy? — Zgaś lampę — mruknął Gola. — Na co? — No, nie kłóć się i zgaś. Karlik zakręcił śrubę lampy i zdmuchnął. — Ty, Gola, uważaj, bo to Wojtek Miedziak — próbował żartować Wiktor. — Albo szpieg. — Ciii... Podkradli się bezgłośnie wzdłuż ściany kamieniołomów na odległość paru metrów od szybu... W świetle karbidówki zobaczyli krępą, barczystą postać w kurtce górniczej z nałożonym kapturem. — To stryj Mikołaj — szepnął zaskoczony Wiktor. — Cicho bądź. Stary górnik wyciągnął z kieszeni buteleczkę, łyknął raz i drugi, przeżegnał się i zatarłszy ręce znikł w czeluści szybu... — Czego on tam szuka? Chłopcy wstrzymali oddech i podeszli bliżej. Otwór szybu rozjaśniał słaby odblask karbidówki. Mokre skały błyszczały jak oszlifowane. Raptem z głębi dobiegł gardłowy krzyk starego i odblask znikł. Szyb zionął czarną czeluścią. — Spadł — wyszeptał Wiktor. — Może mu tylko lampa zgasła — mruknął Karlik. Potrząsnął karbidówką, odkręcił kurek i zapalił. Potem wstawił lampę do otworu... Upłynęło z dziesięć minut. — Idzie! — krzyknął nagle, uradowany Wiktor. Istotnie, w szybie dały się słyszeć odgłosy podobne do skrobania i wkrótce wygramolił się stamtąd stryj Mikołaj. Mrugał szybko oczami... Ociekał wodą jak zmokła kura. Był bez lampy, umorusaną ręką otarł twarz jak oślepiony. — Lampę wytrącił... chorobnik... jak lunął... w gębę... Wytrącił — mruczał niezrozumiale do siebie. — A was tu co za licho przyniosło?! — krzyknął nagle, jakby ich dopiero teraz zobaczył. Milczeli. Równie dobrze przecież mogli zapytać, co on tu robi. Zresztą, jako wybawcy, mogli chyba liczyć na względy. — Myśmy przyszli po piłkę — powiedział wreszcie odważnie Wiktor. — Piłkę! Piłkę — zrzędził stary nie odrywając chciwego wzroku od lampy Karlika. — A to komuście gwizdnęli' Pokaż no to, chłopaczku — wyjął z ręki zaskoczonego kurlika lampę. — Po co stryj tam chodzi? — zapytał Wiktor. — Na konferencję z Wojtkiem Miedzianą Stopą — mruknął stary i ponownie zagłębił się w otwór. Gola nie namyślając się ruszył za nim. — A ty gdzie?... — przytrzymał go stary wymachując latarką. — Ja cię!... Gola wycofał się pośpiesznie. Odblask w otworze gasł stopniowo, widać stary oddalał się szybko. Chłopcy skupili się nad szybem, nadsłuchując. Nie było jednak nic słychać. Nagle, o dziwo, otwór zaczął się z powrotem rozjaśniać. — Wraca — szepnął Wiktor. —r Co się stało? Rozległo się sapanie i stękanie, przez otwór zaczął się przeciskać stary, ale pośpiesznie jakoś i nerwowo. — Co się stało, stryju? — Dra... drabina zniknęła — wymamrotał. — Jak to? — chłopcy spojrzeli po sobie. — No... była i zniknęła. Czaruje... chorobnik, czaruje... — bełkotał rozglądając się oczyma pełnymi strachu. — Kto? — A... on... czaruje — mamrotał stary. Spojrzał prawie obłędnym wzrokiem na otwór Dzikiego Szybu i, żegnając się zabobonnie, puścił się biegiem w stronę szosy. — Lampa! Moja lampa! — krzyknął za nim Karlik. Ale stary pędził zdrowo, z niepojętą jak na jego wiek szybkością. Chłopcy powtórnie zamienili spojrzenia. Zę_ starym Mikołajem wyraźnie coś nie było w porządku. — Upił się stary! — mruknął Gola. — Czego stoicie? Musimy mu odebrać lampę! — krzyknął Karlik i ruszył w pogoń za Mikołajem. Karlik wrócił do domu zmęczony i bez humoru. Nic im się nie powiodło. Nie wydostali piłki, a na ilmhiu-k len 101 przeklęty staruch zwędził im lampę. Gonili go do samej bramy — dalej straż nie chciała wpuścić. Słyszeli tylko, zc Mikołaj rozpytywał się na portierni o inżyniera Rudnika. Tego jeszcze brakowało. Na pewno wypapla ojcu, ze ich widział przy szybie. Ojciec pozna swoją 'a'Hpę i będzie granda. Na szczęście, ojca nie było w tym czasie w kopalni ' ws/.ystko się odwlekło. Ale tylko na razie. W pokoju pełno było fajkowego dymu. Inżynier Rud-¦iiok chodził wielkimi krokami tam i z powrotem, od ścia-ny, do ściany, z książką w ręce. Czasem zatrzymywał się Przy stole i stukał ołówkiem w różowy wykres, na którym wiły się różnokolorowe linie pokładów geologicznych, a potem zaczynał bazgrać na papierze podobne linie i Znaczki albo obliczać coś na marginesie, a na końcu PrZekreślał wszystko, rzucał ze zdenerwowania ołówek i znów chodził po pokoju. Nazywa się to, że ojciec pracuje. I wtedy do niego nie przystępuj! Karlik już nieraz pytał ojca, co to jest właściwie za pra-ca- Ojciec odpowiadał, że się uczy, ale Karlik nie wierzy °jcu. Karlik wie dobrze, że ojciec uczył się, jak byl w Zabrzu, ale teraz skończył już technikum na bardzo dobrze, został dyrektorem kopalni i ma co innego na głowie niż wkuwanie. Ojciec naumyślnie tak mówi, bo nie chce powiedzieć, co robi naprawdę. Bo ojciec w ogóle nie lubi mówić o kopalni. Już taki jest. Ale jeśli myśli, że Karlik nic nie wie, to się grubo myli. Karlik domyślił się już dawno, że ojciec pracuje nad dokumentacją. Ojciec w °góle nie-docenia Karlika. A Karlik dużo rozumie i ma obre ucho. Od samego początku na Wilczej Górze najwięcej mó-u iło się o dokumentacji. Najpierw wszyscy narzekali, że 111'¦ ma dokumentacji, potem — że przyszła niepełna ('1 'kuiiRMitacja. Potem — że „teren" płata psikusy doku- lo mentacji. Dokumentacja to było najgroźniejsze, naj-straszniejsze słowo. Karlik nie wiedział wtedy, co ono znaczy, ale rozumiał, że coś bardzo ważnego, coś, bez czego ani rusz. Aż raz nie wytrzymał i spytał sztygara Malinowskiego i Malinowski wyjaśnił, że dokumentacja to wszystkie plany kopalni, budowy i robót górniczych, i harmonogramy, i różne wykresy, i rysunki techniczne, i kosztorysy, i w ogóle wszystkie te dokumenty mówiące, co, gdzie, jak i kiedy trzeba robić. No i Karlik pamięta, że na tę dokumentację wszyscy klęli. A ojciec mówił: „Nie mamy specjalistów. Wszyscy poszli na Dolny Śląsk, a my jesteśmy kopciuszkiem. Trudno, sami musimy się pomęczyć". A potem padały różne mądre słowa: specyfika, dyslokacje, profilowanie, linie tektoniczne i różne jeszcze gorsze nazwy, które nawet trudno spamiętać. Tak, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ojciec męczy się nad dokumentacją. Karlik pełnym rezygnacji spojrzeniem objął ojca, stół, książkę i rysunki i, westchnąwszy pod nosem, skierował się bez słowa do kuchni. Zrobił sobie jajecznicę, ukrajał chleba, po czym wrócił do pokoju i zaczął zajadać przyglądając się ojcu. Może się tak patrzeć dwie godziny, a ojciec nie spojrzy na niego ani razu. Żeby choć raz zapytał, co było w szkole, jak Karlik sobie daje radę, co słychać na wsi! Kiedy ogarnia go ta mania pracy, nic go poza tymi rysunkami nie obchodzi, zapomina zupełnie, że ma syna. I żeby chociaż co z tej pracy wychodziło, ale dotąd to tylko górnicy się z niego śmieją. Karlik patrzy ze złością na rysunki ojca i pyta umyślnie głośno: — Tato, czy ty naprawdę kazałeś zaprosić Wojtka Miedzianą Stopę na naradę produkcyjną? Inżynier Rudniok nastroszył brwi. — Któż to tak sobie zażartował głupio? — rzekł rumieniąc się lekko. — Stary Mikołaj. — Co, i ten stary? — mruknął ojciec z goryczą. Karlik zauważył, że ołówek drgnął w jego ręce. Nie przypuszczał, że to go tak dotknie. Zrobiło mu się żal ojca i przeskoczył na inny temat. — 'lato, ty wiesz, on dzisiaj schodził do Dzikiego Szybu. — Wiem — odparł oschle ojciec. — A po co, tato? — Trzeba go było zapytać. — Tak, ale on nie chciał powiedzieć. Opowiadał jakieś bzdury o Wojtku Miedzianej Stopie. Ojciec uśmiechnął się pod nosem. « — Żartował z was, bo twoje pytanie było... nie bardzo na miejscu. — Dlaczego? — nastroszył się Karlik. — Nie należy być zbyt wścibskim. Czy myślisz, że on schodził dla własnej przyjemności? — Chyba nie. — No więc — uciął ojciec. Ale ledwie wziął ołówek, Karlik znów się odezwał: — Już wiem, będziecie wysadzać Dziki Szyb! — Kto ci to powiedział? — Domyśliłem się — skłamał Karlik. Ojciec przyglądał mu się surowo. — Kiedy ty się nauczysz trzymać język za zębami? Dalszą rozmowę przerwało ciężkie człapanie na schodach. Po chwili ktoś zaczął się dobijać do drzwi. Ojciec schował rysunki. — Kto tam? Rozległo się niewyraźne mruczenie. Widocznie jednak były to odgłosy znajome, bo ojciec bez wahania otworzył ilr/.wi. ID4 — O wilku mowa, a wilk tuż. No i co nowego? — zapytał. Zaciekawiony Karlik wyjrzał do przedpokoju. W drzwiach stał stary Mikołaj, zadyszany jeszcze. — Szukałem pana inżyniera na kopalni. Mówią, że w domu, więc przybiegłem. — Co się stało? — Czaruje... proszę pana inżyniera, czaruje, chorob-nik. — Co wy gadacie? — zirytował się inżynier. — Nie pójdę już więcej, czaruje. — Mikołaju, piliście? — Ino na rozgrzewkę. — Ale w głowę weszło. — E, co też pan inżynier... — utarł wąsy Mikołaj. — W moim położeniu pan inżynier też nie byłby taki mocny. Pan wie, jak tam jest, najpierw pochyło... na dół... a potem szybik wykuty... złażę tam z lampą, a tu jak nie siknie! Dech straciłem, lampa mi z łapy wypadła... dobrze, że z drabiny nie zleciałem. Jakoś wylazłem po omacku, odsapnąłem, włażę drugi raz i patrz pan, inżynierze, oczom nie dowierzam... drabiny nie ma. A przecież schodziłem. Ojciec przyglądał mu się zdenerwowany, a potem rzekł ostrym głosem: — Co mi tu bajki jakieś opowiadacie! Trzeba było od razu powiedzieć, że się boicie. Kto wam siknął? Jaką lampę straciliście? Przecież trzymacie w ręce! Mikołaj popatrzył na lampę, jakby ją dopiero tera/ zauważył. Karlika ciarki przeszły. „No, teraz wszystko opowie i wpadłem!" — pomyślał. Ale Mikołaj wąsa tyłku utarł i zaczął się przyglądać to lampie, to Karlikowi. — Faktycznie, lampa jest... — mruknął jakby zd/iwio-ny i postawił ją na podłodze. Karlik odetchnął z ulgą i wrócił do pokoju. Morowy siary, szkoda gadać, nie wsypał. Ojciec rozmawiał jeszcze ze Stopą przez parę minut podniesionym głosem, a w końcu powiedział: — Dobrze, każę tę drabinę dorobić. I Stopa wyszedł zostawiając jakby przez roztargnienie lampę. Ojciec podniósł ją do góry. — To przecież moja lampa — mruknął zdziwiony. — Nic nie rozumiem. Karlik przezornie przeniósł się do drugiego pokoju. Było już po dziesiątej, kiedy ponowne stukanie do drzwi przerwało Rudniokom pracę. — Idź no, zobacz — mruknął ojciec. Karlik wstał od lekcji i zapytał: — Kto tam? — Z poczty... telegram — odpowiedział głos za drzwiami. Ojciec odsunął gwałtownie krzesełko, dopadł do drzwi i sam otworzył. Na progu stał zadyszany Wcisło. Był przemoczony do suchej nitki. Zdjął czapkę i strząsnął z niej wodę. Na widok ojca stuknął obcasami i podał telegram. Ojciec przebiegł szybko oczami treść depeszy. — No, proszę! Jutro mam być w ministerstwie! — przesunął ręką po twarzy, jakby chciał zetrzeć z niej zmęczenie. Wcisło podał ojcu do pokwitowania książkę pocztową. Ojciec podpisał machinalnie. Tamten zasalutował i postawiwszy kołnierz zaczął schodzić pokasłując. Ojciec obrócił się nagle i jakby dopiero teraz zauważył /mokniętego poczciarza, zawołał pośpiesznie: Niechże pan zaczeka! Na taką ulewę! Pan przemókł! Nic mi się nie stanie. — Nie, niechże pan wstąpi na chwilę i wypije szklankę herbaty. Może ta ulewa minie. — Nie chciałbym panu sprawiać subiekcji, już póż-no — zawahał się Wcisło. — Ależ, co znowu! Wcisło nieśmiało wszedł do przedpokoju. Ojciec zapraszał go dalej. — Zaraz, chwileczkę, tylko buty wytrę. Widać było, że krępował się, ruchy miał trochę nerwowe i kanciaste. Wycierając zamaszyście nogi trącił łokciem o drzwi, aż klucz wypadł. — O, przepraszam... Naprawdę, tyle subiekcji! — rzekł zmieszany, wkładając klucz z powrotem do zamka. Gdy Karlik przyniósł z kuchni herbatę, Wcisło siedział już na brzeżku krzesła. — I pan kierownik osobiście się fatygował, w taką i noc! — mówił ciepło ojciec. ,;¦; Wcisło spuścił oczy. 1 — Obowiązek. — No, wy tam na poczcie różnie pracujecie, a pan... — Nie ma o czym gadać. Odebrałem telegram, widzę, sprawa państwowa... pilna... Listonosza nie było... święto... więc... — Wcisło rozłożył ręce. — Tak... sprawa jest bardzo ważna dla naszej kopalni i pilna... Dziękuję panu. Wcisło machnął ręką i siorpał gorącą herbatę. — Gdyby każdy tak pojmował swoje obowiązki westchnął ojciec. — Ale ci, co się spóźnili z telegraiuiMii. mają trochę inne podejście do państwowej sprawy. Wcisło odstawił herbatę i rozglądał się po pokoju. — Pan też jeszcze pracował? — A, to... — ojciec rzucił okiem na leżące rysunki. — Uczę się... Widzi pan, wciąż trzeba się uczyć. — Tak... tak... — uśmiechnął się smutno jakus \S 11 sło. — No, czas na mnie, nie będę przeszkadzał H»* Niechże pan poczeka przynajmniej, aż deszcz przestanie. — Obawiam się, że musiałbym czekać do rana — przymrużył oczy poczciarz tłumiąc ziewanie. Podziękował za herbatę i pożegnał się. — Poświeć panu! — rzekł inżynier do Karlika. — U nas wciąż jeszcze nie oświetlają klatek schodowych. — Dziękuję, dam sobie radę! — Wcisło zbiegł szybko w dół. Karlik stanął na schodach i oświetlał wyjście bateryjką. Wcisło pokiwał mu głową i uśmiechnął się. — Do zobaczenia, kolego! Potem pchnął drzwi i znikł w ciemności roztętnionej ulewą. ROZDZIAŁ VIII Wyjazd ojca. Wiwat złota swoboda! Uwaga, szpieg! JVarlika zbudził głośny stuk. W pokoju było ciemno. Na tle okna majaczyła ciężka postać ojca w płaszczu... Zielonkawe światełko zegarka na jego ręce skakało w mroku. Ojciec przewracał gorączkowo w szafce. Przez otwarte drzwi wiało chłodnym powietrzem. Na dworze lukała „jawa" ojca. Karlik uniósł się na łokciu. — Czego szukasz, tatusiu? Gdzie podziałeś pompkę do motoru? — ojciec za-p.ilil światło. Karlikowi zrobiło się gorąco. Na śmierć zapomniał o — Nie... nie wiem, naprawdę nie wiem... A, a... czy brakuje powietrza? — Brakuje. — I... co teraz zrobisz? Ojciec zbył pytanie, rozejrzał się nerwowo po mieszkaniu, w końcu wyciągnął z kuchni rower Karlika. — Nie brakuje mu czego? — zapytał szorstko. — Nie — wyjąkał Karlik. Ojciec spojrzał gorączkowo na zegarek. — No, to trzymaj się... — pochylił się nad Karli-kiem. — Tylko żadnych doświadczeń chemicznych i włóczenia się z tą bandą. Wcześnie chodź spać, a niech się dowiem, że znów biegałeś za piłką!... — Przecież mówiłem ci, że piłka wpadła... — Tym lepiej — mruknął ojciec. — Prosiłem Malino wskiego, żeby na ciebie uważał. Karlik wzruszył ramionami, urażony. Ojciec traktuje go wciąż jak dziecko. Poczuł na czole pocałunek. Kiedy zamknęły się drzwi za ojcem, otarł się... Nie lubił czułości. Kiedy jednak między drzewami zobaczył wątłe światełko roweru ojca, wyskoczył z łóżka i przywarł nosem do szyby... Zrobiło mu się trochę smutno i jakoś nieswojo. Nawet trochę strach. Ech, głupie uczucie... Kto to widział tak się rozklejać. Przecież tyle sobie obiecywał po tym wyjeździe. Nareszcie jest wolny! Może robić, co chce. Może nawet nie pójść do szkoły. Może zapalić fajkę ojca lub dobrać się do konserw, które ojciec chował-na wycieczkę. Wprawdzie Malinowski ma zaglądać, ale Karlik wcale nie boi się Malinowskiego — to swój chłop, nie wyda. No, a najważniejsze, nareszcie zjadą z Wiktorem na dół... nareszcie. Chociaż właściwie to Karlik wyobrażał sobie, że się będzie bardziej cieszyć. Tymczasem ws/ysl-ko mu psuje ten niepokój... Do szkoły chyba jednak IIIS UW \\\4 pójdzie, mimo że jest zupełnie wolny. Co by sam robił przez cały dzień? Zresztą koniecznie musi się widzieć ze Stopa. To przecież już może jutro... Czy tak zimno się zrobiło, c/.y co... że Karlika przeszedł dreszcz. Nic mógł zasnąć do rana. Póki wszystko było w planach, wydawało się proste, łatwe i bezpieczne, ale tera/... to przecież już może jutro... Brrr... No, ale jak się już zostało samotnym, trzeba używać. ('o najpierw: fajka czy konserwy? Chyba fajka. Ojciec ma na szafce całe pudło tytoniu i trzy fajki. Jedną wziął /.e sobą. Powinny zostać dwie. Tej z długim cybuchem ojciec nie używa. To jakaś indyjska czy cygańska, dostał, ją na imieniny od kolegów z technikum w Zabrzu. Karlik przystawił krzesełko do szafy i zdjął pudło... A jakby tak zabrać tę indyjską do szkoły i pokazać Goli? Wieczorem przy ognisku zabawiliby się w palenie fajki pokoju... Nie zaszkodzi już teraz urządzić małą próbę. Mimo że nikt się nie patrzy, Karlikowi trochę drżą ręce, kiedy upycha tytoń w cybuchu. Trzeba twardo ugnieść. Tak zawsze robi ojciec. Teraz zapałka. Tak. U licha, nic nie ciągnie. Widocznie zatkana. Karlik sięga po drut i przetyka... Swoją drogą to kłopotliwe. Jak się ojcu chce? Karlik zapala po raz drugi. Cmokając z całej siły, jednocześnie stara się zapałką utrafić w cybuch, zapałka gaśnie, druga parzy palce... No, nareszcie. Poczuł w ustach gryzący dym. Rozłożył się wygodnie w fotelu i z miną starego wilka morskiego pociągnął jeszcze raz. • Nagle oczy wyszły mu z orbit. Ostry, tnący jak sztylet ból wdarł mu się do gardła i do płuc. Fajka wypadła mu z rąk. Zakrztusił się i zaniósł okropnym kaszlem. W głowic miał szum, zbierało mu się na mdłości. Powlókł się dn łóżka i położył. A niech to licho porwie! l'o chwili poczuł się trochę lepiej. „Dobrze, że spróbowali- m w domu — pomyślał. — A jakby tak dać Goli po- 1 Ml ciągnąć z tej piekielnej fajki" — uśmiechnął się w duchu nie bez satysfakcji. Bolała go głowa. Poszedł do kranu i napił się zimnej wody. Na konserwy stracił już wszelką ochotę. I V III W pokoju rozjaśniało się powoli. Otworzył drzwi na balkon. Rześkie powietrze przyjemnie chłodziło mu czoło. I ich, najlepiej przejdzie się przed lekcjami po Górze, może głowa go przestanie boleć. /łapał tornister i wybiegł na dwór. Na schodach przypomniał sobie, że zostawił mieszkanie otwarte. Wrócił, zamknął drzwi na balkon i drzwi wejściowe. Klucz schował do kieszeni. _ Przez przerzedzony lasek widać było Wilczą Górę. Z jej zboczy osuwały się rzadkie, białawe mgły. Tylko sam szczyt czerwieniał od słońca jak roztopiona miedź. Kiedy Karlik był już w połowie drogi do szczytu, pośliznął się i zjechał parę metrów na spodniach, płosząc jakąś krowę i trzy chude owce... Przestraszone zwierzęta zbiegły na łeb, na szyję w dół. Dziw, że nóg nie połamały. Ile razy Karlik patrzy na tutejsze krowy, zawsze się dziwi, że tak odważnie i swobodnie chodzą po stromej górze. Jeszcze dzisiaj, po nocnym deszczu! Skończyła się już strefa zieloności. Teraz sterczą nagie, białe, tylko gdzieniegdzie w zagłębieniach pociemniałe od mchów i porostów zęby skalne. Z daleka Wilcza Góra przypomina zębaty grzbiet ichtiozaura. Kto wie, czy po niej nie chodziły kiedyś te gady? PaąSądej opowiadał, ze jest bardzo stara, starsza od Tatr, ma przeszło dwieście milionów lat. Kiedyś, nim starły ją lata, była wielka i potężna. Ale i dziś jest wysoka. Kawał świata stąd widać. Zaraz blisko leży wieś Miedziane Pole, a dalej w bok na północ — Wilczków. Z drugiej strony, w samym dole, widać stalową konstrukcję nowego szybu, a przy niej małe jak pudełka budynki kopalni. Dalej ciągną się wzgórza, niektóre lesiste, inne gołe. A na samym horyzoncie sterczy góra z ruinami zamku na szczycie. Dzisiaj h mino go dostrzec. Raz po raz znika w mglistej kurzawie... Razem z wakacjami skończyła się pogoda. Karlik patrzy na skały, w których świszczy zimny wiatr. Pusto tu i ponuro. Tylko jedna drżąca brzózka tuli się do omszałych skał. Zły wiatr ją szarpie, gałązki jej łamie, listki strąca, a ona trzyma się mocno korzeniami, jak pazurkami, i trwa. Gdy na wiosnę Karlik przyjechał tu sam z ojcem (bo siostra Barbórka jest na uniwersytecie w Krakowie), to póki nie znalazł nowych kolegów i przyjaciół, zdawało mu się, że też jest taki samotny. Ale i teraz, ile razy pogniewa się z nimi albo oberwie dwóję, albo mu się w czymś innym nie powiedzie, czuje się znów jak ta brzózka. Gdyby żyła mama! Bo ojciec to tylko wciąż krzyczy. Odkąd został kierownikiem kopalni, na nic nie ma czasu, ciągle zajęty i rozdrażniony. Dawniej było zupełnie inaczej... Wtedy kiedy razem z Karlikiem chodził w Zabrzu do szkoły. Nie dziwcie się. Z ojcem wszystko działo się na opak. Najpierw został górnikiem, a potem poszedł do szkoły. Byli wtedy prawie kolegami. Technikum ojca mieściło się nawet niedaleko od „budy" Karlika. Razem wstawali, jedli śniadanie i szorowali do szkoły. Po południu odrabiali lekcje, bo ojciec też musiał rozwiązywać zadania i pisać ćwiczenia prawie tak trudne jak Karlika. Pisał także klasówki i strasznie się bał dwój, jeszcze więcej niż Karlik. Zagwizdała syrena kopalniana. To szósta godzina. Trzecia zmiana kończy pracę. Gdyby zamknąć oczy, można by pomyśleć, że jest się znów na Śląsku. Ale nie,. tu wszystko inne. I kopalnia, i górnicy. W chwilach gdy przejaśniają się kłęby mgły, widać, jak z bramy kopalni wysypują się górnicy. W swych kurtkach i okrągłych hełmach podobni są z góry do niemrawych żuków. Teraz rozchodzą się na dwie strony. Jedni kl'ł w górę szosy wzdłuż ogrodzenia, na zachód — to górnicy z Miedzianego Pola. Drudzy maszerują tuż koło Wikzcj Góry, na północ — to górnicy z Wilczkowa i .leżynuwii. N — Pierwsza Księga Urwisów Ml Iii;; tym samym długim, trochę kołyszącym się ze zmęczenia krokiem, co górnicy z Zabrza, ale w swych ukurzo-nych na biało i rdzawo kurtkach bardziej przypominają młynarzy czy murarzy niż „prawdziwych" górników. Tylko hełmy na głowach i lampy w rękach świadczą, że to rodzeni bracia tamtych ze Śląska. Zresztą w Zabrzu nie spotyka się górników w roboczym rynsztunku pod kopalnią. Lampy zostawiają w lampiarni, kurz i brud w łaźni, ubiór górniczy w szatni, na ulicę wychodzą w czystych mundurach lub ubraniach. W Wilczej Górze nie ma jeszcze ani lampiarni, ani łaźni, ani szatni. „Dziadowska kopalnia" — powiedziałby Karlik, gdyby nie to, że ojciec jest jej kierownikiem. Swoją drogą, to dziwne, jak się pomyśli, że ci maszerujący tam w dole ludzie jeszcze niedawno chodzili gdzieś głęboko pod tą górą, na której Karlik siedzi. Teraz już wie, skąd wzięła się nazwa „górnik", czego na Śląsku nie mógł wcale zrozumieć. Chyba stąd, że dawne kopalnie kruszcowe znajdowały się przeważnie w takich górach jak ta. Karlik zszedł pomału z Góry i skręcił do starych kamieniołomów. Po ich surowych ścianach obsuwały się mgły i dogasały gdzieś na dnie. Może dlatego kamieniołomy wydały mu się dziś większe i głębsze. Z boku, w ścianie, czernił się loch Dzikiego Szybu, raz po raz przesłaniany obłokiem mgły. Karlik zatrzymał się i wpatrywał weń z obawą i ciekawością. Od wczoraj nabrał więcej szacunku dla Dzikiego Szybu, koło którego tyle razy przechodził obojętnie. Nie wiadomo, jakie tam jeszcze kryją się tajemnice. Miksa i Joniec przysięgają, że widzieli światło na dole. Mikołaj opowiadał, że zniknęła drabina. To prawda, że mogła zbutwieć i po prostu rozleciała się /.c starości, ale równie dobrze mógł ją ktoś umyślnie /.djać. Kto? Ten, komu zależało, żeby mu nikt nie przeszkadzał na dole. Karlik przypomniał sobie tajemniczego mężczyznę w nieprzemakalnym płaszczu. Może on ma coś z tym wspólnego? W każdym razie Gola może się pożegnać z piłką. — A to co?! — Karlik omal nie krzyknął ze zdziwienia. — Patrzcie no! — Tuż przed sobą zobaczył nieszczęsną pompkę. Leżała sobie najspokojniej i najzwyczajniej w świecie na najwidoczniejszym miejscu. Musiał ją zostawić w czasie gry w piłkę. Podniósł ją z głupią miną i pomyślał o ojcu. Nie ma co, ładnie go urządził. Dymał staruszek ponad dwadzieścia kilometrów na rowerze w takim górzystym terenie paskudną szosą po ciemku. W dodatku rower ciężko chodzi. Karlik nie pamięta już nawet, kiedy go oliwił i czyścił. A gdyby rower był zepsuty? To co? Strach pomyśleć. Pokręcił głową i nękany wyrzutami sumienia, z pompką na ramieniu, ruszył naprzód. Nagle nogi wrosły mu w ziemię... O kilka kroków od siebie zauważył człowieka w płaszczu, pochylonego nad ziemią. Usłyszawszy chrzęst kroków, nieznajomy podźwignął się szybko. Na widok Karlika skrzywił się niezadowolony i zaczął pomału ocierać ręce o płaszcz. „To ten sam" — pomyślał Karlik czując, że robi mu się zimno. Po raz pierwszy widział go z bliska. Nie wydawał mu się tak wielki, jak wtedy wieczorem. Był nawet niższy od ojca, tylko grubszy. Miał gęste brwi i brzydką, ziemistą, pełną krost cerę. Patrząc jak zahipnotyzowany na rękę nieznajomego, którą tamten wsunął powoli w kieszeń płaszcza, Karlik zaczął cofać się tyłem, tuż przy ścianie kamieniołomów. „Teraz wyjmie spluwę i zastrzeli mnie jak psa" — pomyślał przerażony. — Poczekaj no, braciszku! — odezwał się nieznajomy nie wyjmując ręki z kieszeni. — Czego tutaj szukasz tak rano? 114 115 I Ja... ja... ja zgubiłem o, to... — wyjąkał Karlik podnosząc pompkę. — Dam ci radę, braciszku — uśmiechnął się dziwnie nieznajomy. — Lepiej nie pętaj się koło tego szybu i powiedz to samo swoim koleżkom... Bo może się wam jeszcze co złego przytrafić. Zrozumiałeś? — Tak... tak, proszę pana. Człowiek odwrócił się, jakby uważał rozmowę za skończoną, i wyciągnął z kieszeni papierośnicę. Karlik ruszył z powrotem, oglądając się nieznacznie. Nogi miał jakieś zesztywniałe, jakby nie swoje. U wylotu kamieniołomu obejrzał się ostatni raz. Nieznajomy stał w tym samym miejscu z papierosem w ustach i bawił się kamykiem podrzucając go na ręce. „Co robić? — myślał gorączkowo Karlik. — Trzeba coś robić. Nie ma dwu zdań, że ten człowiek to... Ten jego wzrok, te krosty... i jaki bezczelny. Nic się nie zląkł! Jeszcze odgrażał się". Karlik zacisnął zęby i pobiegł do Malinowskiego. Malinowski był w ubraniu górniczym i w hełmie. Właśnie przyszedł ze zmiany i zabierał się do mycia. — Proszę pana... trafiłem na szpiega... w starych kamieniołomach! Malinowski popukał się w głowę. — Dostałeś fisia na punkcie szpiegów. — Rozmawiałem z nim! — Ho, ho!... I nie przychwyciłeś go? — No... jeszcze nie. — O, a dlaczego? Karlik zaczerwienił się. Nie mógł przecież powiedzieć, że on zląkł się szpiega więcej niż szpieg jego. Wyjąkał więc: — Bo... bo nie chciałem go płoszyć... Mógłbym popsuć... Najpierw trzeba śledzić, żeby... żeby zebrać jak nil więcej dowodów i... żeby cała siatka wpadła. — Hm — chrząknął Malinowski. — Widzę, że orientujesz się nieźle w robocie. A cóż ten szpieg robił? — Stał i... — dopiero teraz Karlik uświadomił sobie, że właściwie nie widział, co szpieg robił. — No, stał i... i schylał się... ręce miał brudne... ocierał o płaszcz. — Ho, ho, jednym słowem, przychwyciłeś go na brudnej robocie — uśmiechnął się szyderczo Malinowski. — Ale nie powiedziałeś mi jeszcze najważniejszego. Jak on wyglądał? Znaki szczególne? — No... niski, grubawy, z czarnymi brwiami i krostami na twarzy... w jasnym nieprzemakalnym płaszczu. Aha, i jeszcze mówił do mnie: „braciszku". Malinowski wybuchnął serdecznym śmiechem. — A niech cię! Muszę mu o tym powiedzieć! * — Nie rozumiem, pan go zna? — Jakżeby nie! To inżynier Bolesławiec z Instytutu Geologicznego z Warszawy. Prowadzi u nas poszukiwania mineralogiczne. Karlik poczerwieniał. Zrobiło mu się głupio. To się nazywa kompromitacja na całego. Malinowski powie o tym temu tam... Bolesławcowi i będą się obaj śmiać z Kar-lika. — Niech pan mu o tym nie mówi — wykrztusił. — Powiem. — No, to ja powiem ojcu, że pan się kocha w Barbórce. — Ach, ty gałganie — zaśmiał się Malinowski — szantażujesz mnie! No dobrze, więc nic nie powiem... Uspokojony przynajmniej pod tym względem, Karlik zbiegł szybko po schodach. Ledwie jednak znalazł się znów na świeżym powietrzu, podejrzenia co do Bolesław ca nawiedziły go z jeszcze większą siłą. No, bo co z tego. że Malinowski go zna? Po prostu dobrze się zamaskował, ma papiery... wkręcił się... Tym więcej jest niebe/pic czny... Nie... taki typ jak on nie może być zwyczajnym geologiem. Karlik zna się na ludziach! Iii. ('o teraz robić? Chyba jednak naprawdę wybierze się z tego wszystkiego do szkoły. Zresztą musi się i tak zobaczyć z Wiktorem. Tr-zeba mu powiedzieć, że ojciec wyjechał i wobec tego należy być w pogotowiu. Do pokonania pozostaje tylko jedna, ostatnia przeszkoda. Ale Karlik ma już świetny plan. Wszystko zależy teraz od tego, kiedy będzie go można wykonać. Ale o tym właśnie można się dowiedzieć tylko w szkole. Po drodze wstąpił do Wiktora. Na podwórze kolegi zaglądał ostrożnie. Bał się matki Wiktora od czasu, jak dostał od niej gałganem przez plecy, kiedy Wiktorowi krowa zginęła. „Jużeś przyszedł, zły duchu!" — wołała na niego od-tą«4, ilekroć się zjawił. W głębi duszy uważała go za moralnego sprawcę wszystkich wykroczeń Wiktora. A teraz jeszcze ta sprawa z zatkaniem komina! Na szczęście tym razem Stopiny nie było. Zobaczył natomiast Osucha. Stary zajęty był dziwną zabawą. Brał z jednej kupki jakieś suche badyle, kładł je na stojaku przypominającym trochę kozioł gimnastyczny, po czym szybko ciachał je przymocowanym do stojaka kawałkiem drzewa podobnym do ramienia wielkich, tępych nożyc, aż z badyli zostawały tylko włókniste, włochate strzępy. Wtedy Osuch rzucał je na drugą stronę, gdzie tworzył się stos tak potężny, jakby leżało tam co najmniej sto bród zgolonych świętym Mikołajom. Nagle usłyszał, że ktoś woła na niego. Odwrócił się i zobaczył Wiktora taszczącego wiadro wody. Trzymał je oburącz i pomagał sobie jeszcze nogą. — Co tak wcześnie? — Ojciec wyjechał. Wiktor zatrzymał się i odgarnął włosy z czoła. — Co? To znaczy, że już... — spojrzał pytająco na K;ulika. Właśnie — teraz zależy tylko... wiesz od czego? I IN — Gola mówił, że na pewno w środę... — mruknął Wiktor. — No, to fajno! Żeby tylko ojciec nie wrócił. To mówiąc rzucił tornister, przesunął pompkę pod kabłąk wiadra, Wiktor uchwycił z jednej strony, on z drugiej i sapiąc z wysiłku poczłapali do stajni. — Ty, Wiktor, co on takiego robi? — szepnął Karlik pokazując ruchem głowy na Osucha. — Międli. — Jak powiedziałeś? — Mię-dli len. — O raju! — Nie widziałeś nigdy, jak to się robi? — Nie — odrzekł Karlik. — Wiesz, ściągnąłbyś mu trochę tego, porobilibyśmy sobie brody. — Poczekaj, aż się lepiej oczyści. Najlepiej to brać prosto z kołowrotka... Wiesz, jak się nici będzie prząść. Napoili konie. Karlik skoczył po tornister przyglądając się ciągle Osuchowi. — No, co się tak gapisz? Dawaj język, to ci przytnę — zażartował Osuch kłapiąc drewnianą szczęką przyrządu. Karlik wycofał się przezornie do stajni. — No, to idziemy — otarł ręce Wiktor. — Tylko wyłaź ostrożnie i od razu wal za stajnię, żeby Osuch nie widział. Wyjął książki z kosza pełnego sieczki i zdmuchnąwszy z grubsza, ściągnął je rzemykiem. Wymknęli się jeden po drugim za stajnię, przeskoczyli płot i pognali w górę wsi. Słyszeli jeszcze, jak Osuch wołał: — Wiciu!... Wiciu, gdzie jesteś? Groch przebrać tt/c-ba. Część 2 WYPRAWA RUDNIOKA I STOPY 1 ROZDZIAŁ IX Sposobność się trafia. Nieprzewidziana przeszkoda. Ucieczka x lan Karlika był prosty. W środę o ósmej klasa wybierała się do świetlicy kopalnianej na film pt. „Opowieść o prawdziwym człowieku". Świetlica znajdowała się w obrębie kopalni, za ogrodzeniem... Więc? Nie było nic prostszego!... Tego dnia Karlik z Wiktorem spóźnili się nieco. Zbyt dużo czasu stracili przy kombinowaniu i pakowaniu ekwipunku. Wiktora przychwycił na chowaniu butów gumowych Osuch. Wiktor spiekł raka. — Właśnie chciałem pożyczyć — bąknął zmieszany. — He? Na co ci te buty do szkoły? — zapytał podejrzliwie stary. — Idziemy ze szkołą do kopalni — skłamał rozpaczliwie Wiktor. — He? A mówiłeś, że do kina. — - Najpierw do kina, a później do kopalni — brnął dalej Wiktor. — A na co do kopalni? — No, tego... pracę górników poznać — wykrztusił — Aha — Osuch mruknął coś do siebie. — No. to weź — rzekł dobrotliwie — i uważaj na siebie... im-zmocz się... ubrania szkoda. I tak jakoś dzięki tej dobrotliwości wybrnął Wiktor. Karlikowi znów nie chciały się buty gumowe zmieścić do tornistra. Konserwy ciążyły jak kamienie. No, ale w końcu uporał się. Hełmy schowali do teki Wiktora. Do pełnego ekwipunku brakowało tylko lampy górniczej, lecz tę postanowili zdobyć na miejscu. Kiedy zadyszani dopadli do szkoły, klasy ustawiały się już w pary. Chłopcy i dziewczynki byli pochłonięci filmem, który mieli wkrótce zobaczyć, i mało kto zwrócił uwagę, że Wiktor zamiast z książkami ściągniętymi rzemieniem przyszedł tego dnia z wielką, płócienną teczką, podejrzanie pękatą i ciężką. Karlik taszczył wprawdzie swój zwykły wojskowy tornister, ale gdyby się kto bliżej przysłuchał, zdziwiłby się, że nie słychać w nim charakterystycznego stuku książek, tak był wyładowany. Przez wieś szkoła przeszła śpiewając wesoło. Ludzie wyglądali z chałup. — A gdzie to? — Do kopalni! — Do kina! Pocieszek rozmawiał po cichu z kobietami i długo odprowadzał ich wzrokiem. Tuż przed kinem zaszedł nieprzewidziany wypadek, który o mało co nie zniweczył całego planu Karlika. Zajączkowski ujrzawszy uśmiechniętą twarz Paluszka, kierownika świetlicy i operatora filmowego w jednej osobie, przypomniał sobie, że to już dziesiąty raz korzystają /. uprzejmości świetlicy kopalnianej, i wzruszył się. Warto by tym złotym ludziom sprawić jakąś niespodziankę. Jak pan myśli, Stelmach? Stelmach nadział na laskę żółty liść lipy. Olinujmy im jakąś dobrą książkę do biblioteki. mk świetlicy skarżył się... podobno brakuje im " tematyce górniczej. — Tak, to będzie chyba najstosowniejszy upominek — zamruczał Zajączkowski gładząc się w zamyśleniu po brodzie. -*- Szkoła składa w podarunku książkę świetlicy... bardzo na miejscu... symbolicznie prawie. Na przykład co by pan powiedział o „Węglu"? Mamy zdaje się dwa egzemplarze. Stelmach nie miał nic przeciwko podarowaniu „Węgla". Książka ta nie wchodziła w zakres lektury uczniów szkoły podstawowej i pożyczał ją tylko słuchaczom wieczorowych kursów dla dorosłych. — Wręczyłby ją uczeń Rudniok, syn zasłużonego górnika. To byłoby bardzo przyjemne... Rudniok! — Zajączkowski zaczął rozglądać się dokoła. — Zawołajcie no Rudnioka. Karlik przybliżył się zaniepokojony. Zajączkowski wyjaśnił mu, o co chodzi. ¦— Pobiegniesz teraz po książkę do naszej biblioteki, a po seansie wręczysz przedstawicielom kopalni. Karlik struchlał. To się nazywa wdepnąć. — Ja,., ja się wstydzę... może by kto inny — wykrztusił. — Co znowu! — oburzył się kierownik. — Ty, syn in-żyniera-górnika, najlepiej tu pasujesz! Pan Stelmach da ci klucz! Panie kolego — zwrócił się do Stelmacha. A więc wszystko na nic. Co za pech! Żegnaj, wyprawo! Cały plan walił się jak domek z kart. Czy można w życiu w ogóle coś planować, zwłaszcza jak się ma trzynaście lat?... Karlik z rozpaczą spoglądał, jak Stelmach zdejmuje z kółka przy pasie malutki kluczyk. Ten od biblioteki. I nagle na widok zbolałej miny nauczyciela przyszła mu ilu głowy myśl, której uczepił się jak ostatniej deski ratunku — Ja... tego... mnie w sobie boli, proszę pana! - h.k nął zginając się w pół. I — Co? — Stelmach przyjrzał mu się z zainteresowaniem. — Niestrawność? Karlik pokiwał smutno głową. — Czujesz ciężar w żołądku? — Z dziesięć kilo, proszę pana. Stelmach położył mu dłoń na rozpalonym czole. — Gorące... pewnie znów co zjadłeś. — Bigos, proszę pana. Stelmach był znanym wrogiem bigosów. Pokiwał wyrozumiale głową. — Rudniok źle się czuje — zwrócił się cicho do kierownika — może by jednak kto inny przyniósł tę książkę? — Co? Źle się czuje?! Znam się na takich chorobach. Cóż cię boli? — Żołądek — wyręczył Karlika Stelmach — po bigosie — dodał z naciskiem. Miała to być strzała wymierzona w kierownika, który zajadał się bigosami. — Ta, ta, ta... nic mu się nie stanie, jak się przebiegnie. Ruch dobrze wpływa na trawienie... Żołądek i główka to szkolna wymówka. Stelmach pośmiał z lekka. Nie znosił, gdy kto lekceważąco wyrażał się o chorobach, zwłaszcza o chorobach żołądka. — Lekceważenie zasad higieny zawsze się mści — wycedził. — Nie wiem, czy pan czytał ostatnie publikacje radzieckie o ścisłej zależności pracy mózgu i żołądka... Otóż... — No, dobrze, już dobrze... — Zajączkowski nie miał ochoty po raz dziesiąty z kolei wysłuchiwać wykładu o żo- tądku i mózgu. Dla świętego spokoju kiwnął na Golę, który podsłuchiwał w pobliżu. Kazał mu pobiec po książkę. Karlik miał tylko wręczyć ją przedstawicielom świetlicy kopalnianej. Stelmach odpasał drugi kluczyk. Na pytające spojrze-tiu- (ioli powiedział umyślnie głośno: — Ten drugi od apteczki. Przyniesiesz krople Inoziem-cowa i kostkę cukru. Karlik przełknął gorzką ślinę. No cóż, trzeba ponieść konsekwencje. I tak dobrze, że rycyny nie zaaplikował. Te Inoziemcowa podobno można wytrzymać. Ale sytuacja pozostawała w dalszym ciągu niebezpieczna. Zgodnie z planem, mieli próbować ucieczki zaraz po przekroczeniu bramy kopalni i w ogóle nie wchodzić do świetlicy. A teraz stało się to niemożliwe. Trzeba było odłożyć ucieczkę, aż będzie ciemno na sali. Zajączek ma go na oku. Gdy wchodzili do sali, pogroził mu jeszcze palcem. — Ty markierancie... tylko żeby cię później nie trzeba było szukać. Jak tylko Gola przyniesie książkę, zgłosisz się do mnie. Na wszelki wypadek obaj chłopcy zajęli jak najdalsze od kierownika miejsca. Ponieważ on siedział z tyłu, wybrali miejsca tuż przed ekranem, na skraju ławki, żeby móc łatwo się ulotnić. Niestety, jak na złość film nie zaczynał się. „Żeby tylko ten łapserdak Gola nie zdążył wrócić przed zgaszeniem światła" — denerwował się Karlik. Bo wtedy wlepią książkę. Zajączek będzie go trzymał przy sobie, i koniec pieśni! A Gola ma sportową zaprawę! Jego kumple chwalą się, że stumetrówkę robi już w czasie tylko o 0,9 sekundy gorszym od mistrza sportu Kiszki... Wprawdzie Karlik jest przekonany, że łżą bezwstydnie, bo jak-mogli zmierzyć, kiedy nie mają stopera, ale w każdym razie nie da się zaprzeczyć,^że czego Gola nie ma w głowie, to ma w nogach. Na Wysokich Polach ludzie w ponurym milczeniu kopali kartofle. Ciszę przerywał tylko jękliwy brzęk mu tyk uderzających raz po raz o skałę i głuchy werbel pt zasypywanych z koszy ziemniaków. Poletka ci;n',n;jiv si«; / 12/ rui v na dół miały tu nie więcej niż pięć metrów szerokości i kopacze z sąsiednich pól mogli ze sobą swobodnie rozmawiać. A jeśli nie rozmawiali, to dlatego, że prawie wszyscy byli na siebie pogniewani o miedze. Tylko jeden Pocieszek nie gniewał się ze Stachurkami, bo Stachurko-wie byli spokojni i niekłótliwi, a Pocieszek należał do tych wesołych próżniaków i lekkoduchów, którzy nie łakomią się na ziemię. Właśnie przerwał opowiadanie jakiejś gminnej plotki i zagapił się w pole. — Coście takiego zobaczyli? — zapytał Stachurczyna. — Patrzcie no, ten zwariowany Gola z lekcji znów uciekł. Ludzie przystawali ciekawie i, oparci na motykach, śledzili biegacza, który pędził miedzą przyciskając do piersi książkę i buteleczkę. — Hej, ty... gdzie lecisz? — zagrodził mu drogę Pocieszek. Gola zwolnił. — Do kopalni! — krzyknął zadyszany. — Hę? — mruknął podejrzliwie Pocieszek. — A cóż ty masz za interes w kopalni? — Będziemy się odwdzięczać! — odkrzyknął Gola mijając ich w pędzie. Chłopi spojrzeli po sobie. — Odwdzięczać? Co to znaczy? — Zobowiązanie pewnie znów jakie — zaśmiał się Pocieszek. — Taka ich nauka! — zaklął niby do siebie stary Miksa. Z dalszych poletek też posypały się uwagi. — W zeszłym roku przy drodze kopali, a teraz do kopalni. Już przecież grzyby i głogi zbierali. lak nauka, to nauka... Na naukę się posyła, a nie ilu ntboty, cholewa! Roboty to na polu dość! I2K Tymczasem zziajany Gola, przebiegłszy w rekordowym tempie blisko dwukilometrową odległość między kopalnią a szkołą i z powrotem, uchylił drzwi do świetlicy. Nie wszedł jednak, tylko na migi wywołał pana Stelmacha do sieni. — No jak?... — zapytał nauczyciel odbierając buteleczkę z kroplami i kostką cukru. Gola był tak zadyszany, że nie mógł wykrztusić ani jednego słowa, tylko coś pokazywał gwałtownie, podtykając otwartą książkę panu Stelmachowi pod okulary. Nauczyciel wziął ją podejrzliwie do rąk. Po zdjęciu papierowej okładki wyglądała jak nowa. — O co ci chodzi? — O... o... w środku... niech pan zobaczy, jak pomazali! Pan Stelmach szybko przerzucił kartki „Węgla". Rzeczywiście, niektóre stronice książki były zasmaro-wane różnymi dopiskami, a nawet rysunkami. W jednym miejscu jakiś namiętny czytelnik nagryzmolił wielkimi literami: „Migoń, nie daj się", a ktoś inny narysował dryblasa w hełmie górniczym i podpisał: „Migoń 600% normy". Przy górniku Zefliku widniał napis: „Precz z bume-lantami" i rysunek jakiejś pokraki z wódką, panną i papierosem. Inni czytelnicy podkreślali znów różne słowa, czy to dlatego, że nie mogli ich zrozumieć, czy też dlatego, że im się specjalnie podobały. Niektóre z nich wywoływały rumieniec na bladej twarzy nauczyciela. Coraz niecierpliwiej obracał kartki, a gdy natrafił na bardziej uderzający dopisek, poprawiał okulary i mruczał: „Niesłychane". Co gorsza, z czysto produkcyjnymi hasłami sąsiadowały tu najniespodziewaniej osobiste inwektywy w rodzaju: „Gola jest pitekantropus!" lub złote myśli, n.i przykład: „Kto gra u Goli, szczęka go boli". Dopiski te, zwłaszcza ostatnie, świadczyły ninhui/ni cznie, że książkę czytają wyrostki z szóstej i m" > pod nosem. Albo ten malec obok. Siedzi jak zahipnotyzowany z rozdziawioną szeroko gębą i ani drgnie. Można go szczypać i kłuć szpilką i nic... Karlik wepchnął mu do paszczy kostkę z kroplami, a on się nawet nie skrzywił. Przełknął gładko. Oto co znaczy przeżywać film! Wszyscy się tak zapatrzyli, że chyba już można nawiać. Im wcześniej tym lepiej. Na ekranie lotnik Mieriesjew ze zgruchotanymi stopami czołga się przez dziką, ośnieżoną puszczę. Karlik kładzie delikatnie rękę na ramieniu Wiktora. — Już na nas czas, stary! — Poczekaj, niech tylko dojdzie — szepce rozgorączkowany Wiktor. Lotnik dobrnął wreszcie do kołchozu... jest uratowany../ już znajduje się pod opieką lekarzy w szpitalu. — No, już doszedł — przypomina Karlik. — Zaraz... żeby tylko nie umarł — wzdycha Wiktor widząc, że lotnika wiozą na operację. — Nie bój się, nie umrze, bo film by się musiał skończyć. Operacja się udała. Lotnik Mieriesjew nie umarł. — No widzisz, nie umarł, zabieraj się, idziemy! — trąca niecierpliwie przyjaciela Karlik. — Zaraz, jeszcze tylko zobaczę, czy on będzie chodził. Masz, babo, placek! Czy taki typ nie może zdenerwować człowieka? Trudno mu się wprawdzie dziwić, sam się przyznał, że dopiero trzeci raz jest w kinie. Lotnik Mieriesjew zaczyna chodzić, ale Wiktor ani myśli się podnieść. — Idziemy czy nie? Film zaraz się skończy i będzie za późno — szczypie go zrozpaczony Karlik: — Idź, bo cię kopnę — mruczy Wiktor. — Muszę jeszcze zobaczyć, czy on potrafi latać. Tego już było Karlikowi za wiele. Zepchnął Wiktora z ławki, złapał za rękę i nie puścił, choć się wyrywał. Nikt by ich nawet nie zauważył, ale ten fujara Wiktor wciąż jeszcze oglądał się na ekran i oczywiście potknął się o czyjeś nogi. — Gdzie idziecie? — zapiszczał w ciemności znajomy głosik. — Pójdę z wami. To Kryza. Musi się czegoś domyślać. Szpiegował ich pewnie. — Cicho bądź — syknął do niego Karlik. — Boli mnie w sobie. — Gruszki? — zapytał poważnie Kryza. — Uhu — mruknął zły Karlik. Przechodząc koło ostatniej ławki, gdzie siedzieli n;ni czyciele, chłopcy skurczyli się ze strachu. Na szczęsiu n 132 ii h i t s P 1 1 1; 1 ?• f i • li ¦ ii! ekranie odbywał się mrożący krew w żyłach pojedynek powietrzny lotnika Mieriesjewa z faszystami i nikt me /wrócił uwagi, że drzwi uchyliły się nieco i dwa małe cienie wymknęły się z sali. — Karlik, on ich chyba pobije — mruczał Wiktor, wciąż jeszcze przejęty. _ pobije _ mruknął Karlik. — Później ci opowiem. Wtem stanęli jak wryci. Na schodach tarasu siedział Gola z wywieszonym językiem i sapiąc wycierał gumką książkę. Na ich widok podniósł głowę. Co robić? — Gola, pan Zajączkowski cię woła — wykrztusił Karlik. — Biegnij prędko. Gola zerwał się ze schodów. Karlik odetchnął z ulgą. Ale nie wolno im było zatrzymywać się ani na chwilę. Zbiegli z tarasu i pomknęli w kierunku toru kolejki, gdzie stały próżne wagoniki. — Stać! A wy dokąd? Nogi przyrosły im do ziemi. Zbliżał się do nich strażnik przemysłowy w granatowym mundurze. — My... my za potrzebą — wykrztusił Karlik. Wyglądali obaj tak blado, że strażnik im uwierzył i nawet pokazał, którędy mają iść. Pobiegli w tym kierunku, czując, że nogi uginają się pod nimi, jakby były z gumy. Kiedy zasłonił ich róg budynku, dali nura w pierwsze otwarte drzwi. Tymczasem Gola długo nie mógł odnaleźć kierownika. Dopiero gdy zapaliło się światło, dopadł go wreszcie i wysapał: — Jestem. Pan Zajączkowski spojrzał na niego zdziwiony. — No to co, że jesteś? — Gola wycierał książkę... była trochę pobrudzona — pośpieszył z odpowiedzią Stelmach. Aha... No, to trzeba poprosić teraz przedstawicieli kopalni. Niech pan będzie łaskaw. Stelmach wybiegł z sali. Po chwili wrócił w towarzystwie operatora, kierownika świetlicy, przewodniczącego Rady Zakładowej i sekretarza POP. Kierownik, uśmiechając się do nich, zaczął rozglądać się za Rudniokiem. Niestety Rudnioka na sali nie było. Pan kierownik, wciąż uśmiechając się do przedstawicieli kopalni i zagadując ich, dawał rozpaczliwe znaki panu Stelmachowi. Nieszczęśliwy nauczyciel wybiegł na dziedziniec. Na próżno jednak przecierał szkła. Rudnioka nigdzie nie było. Składając to na karb swojej krótkowzroczności, zwrócił się do chłopców: — Gdzie ten Rudniok? Poszukajcie no Rudnioka! — Karlik... Karlik!... Rudniok!... — rozległy się naprzód ściszone, później coraz głośniejsze i natarczywsze wołania. Na próżno. Rudniok znikł jak kamień w wodę. Poszukiwania nie dały rezultatu, co więcej, okazało się, że znikł także Stopa. Wreszcie kierownik Zajączkowski, rumieniąc się ze wstydu, przeprosił przedstawicieli świetlicy i sam wręczył im książkę z paroma okolicznościowymi słowami. Zrazu pan Zajączkowski przypuszczał, że obaj szóstacy zawieruszyli się gdzieś niechcący. Ale chociaż zrobiono zbiórkę w szeregu i pan Stelmach biegał z gwizdkiem po dziedzińcu, chłopcy nie pojawili się. Nie widziano ich również w portierni przy bramie, gdzie kontrolowano wchodzących i wychodzących. Jeden ze strażników na dziedzińcu oświadczył wprawdzie, że paru chłopców wybiegło z sali „za potrzebą", ale nic podejrzanego nie zauważył. Zdenerwowany kierownik polecił Stelmachowi odprowadzić uczniów do szkoły, a sam został na miejscu, by zająć się poszukiwaniem. Przez całą drogę powrotną nie mówiono w szeregach o niczym innym, tylko o zaginięciu Rudnioka i Stopy. Wszyscy byli zgodni co do tego, że to nie jest żadne /aniniccic ale ucieczka. Przypomniano sobie podejrzanie wypchaną'teczkę Wiktora, której zresztą dotychczas me nosił do szkoły. Kryza przysięgał, że zauważył pudełka z konserwami, gdy Karlik uchylił klapę tornistra. Gola urażony, że Wiktor nie wtajemniczył go w swoje zamiary i zdecydował się na ten krok bez jego wiedzy, wyrażał się pogardliwie o możliwościach uciekinierów - Frajerzy, nigdzie daleko bez forsy nie zajadą! A w ogóle w jesieni nie ma sensu wyrywać. W maju, czerwcu co innego. . , .. v. Jeśli chodzi o niego, przypuszczał, że wyjechali na Ziemie Zachodnie. On sam od wiosny planował wyprawę na zachód. Zawiązał w tym celu Koło Osadników Sportowych, które miało się udać w lecie na poszukiwanie terenu pod kondycyjny obóz sportowy. Wyprawa nie doszła do skutku z powodu trudności finansowych, braku, sprzętu i wewnętrznych tarć w Kole Osadników. W chwili gdy Karlik i Wiktor znikali za nieznanymi drzwiami chodziło im tylko o znalezienie jataejs kryjówki. Zdawało im się, że cała szkoła ich goni. Dokąd drzwi wiodły, nie mieli pojęcia, tyle tylko zdążyli zauważyć, ze były solidne, okute i że chwiała się przy nich potężna, odemknięta kłódka. — To znaczy, że ktoś tam niedawno wszedł - szepnął Karlik Bali się zapalić latarkę, żeby nie zdradzić swojej obecności. Dopiero gdy oczy oswoiły się z ciemnością, zobaczyli, że znajdują się jakby w przedsionku do piwni- ; cy. Parę kroków od nich zaczynały się schody prowadzące głęboko w dół. Karlik ruszył naprzód. - Ostrożnie - powstrzymał go Wiktor. - Patrz. Na dole zajaśniało na chwilę bladożółte światło, potem AK/cło szybko przygasać. Kiedy światło znikło zupełnie k:n lik wyciągnął z kieszeni elektryczną latarkę i poczęli Ml..ulxić ostrożnie, licząc schody. Naliczyli ich juz trzy-: dzieści sześć, gdy znaleźli się w niskiej, ale obszernej, wykutej w skale jaskini. Leżało tu kilka skrzyń, jakieś paczki i dużo lasek metanitu. Z jaskini tej prowadziło gdzieś dalej wąskie przejście, dobiegało stamtąd bladawe światło karbidówki. Karlik ścisnął Wiktora za rękę. — To prochownia — szepnął. Zrobiło im się trochę nieprzyjemnie. — Ojciec wciąż krzyczy, bo robotnicy wchodzą tu z karbidówkami i mogą wylecieć w powietrze — mruknął Karlik. Nagle usłyszeli szuranie i charknięcie. Zgasili latarkę. Światło karbidówki zaczęło się szybko przybliżać. Chłopcy rozejrzeli się rozpaczliwie dookoła. Same nagie, puste ściany. Nie ma się zupełnie gdzie schować. Trudna rada, trzeba wiać! Piorunem wdrapali się na schody i ostrożnie uchylili drzwi na dwór. Uwagę ich zwróciły wielkie nie domknięte drzwi po drugiej stronie placyku obok motopompy strażackiej. Dopadli do nich, wcisnęli ciekawie głowy przez szparę, lecz natychmiast cofnęli się gwałtownie. Ujrzeli obszerną halę warsztatową pełną ludzi. Cofając się Wiktor zawadził głową o żelazną zasuwę. Nie dość, że uderzył się porządnie, to jeszcze na dodatek spadła mu czapka. Nie było czasu jej podnieść. Jeden z robotników zmierzał wprost do drzwi. Rzucili się do następnej bramy, za którą dudniła jakaś maszyna. — Nie otwieraj, to hala kompresora! — syknął Karlik. ' Ale Wiktor wpakował się już do drzwi. — Chodź, tutaj nie ma nikogo — pociągnął Karlika. — Tak, ale zaraz ktoś przyjdzie i co wtedy? — To nic, schowamy się — szepnął Wiktor. — O, tu — pociągnął Karlika do wielkiej, okrągławej pokrywy odstawionej w kąt. Służyła ona widać do osłaniania koła rozpędowego kompresora. W jej środku czerniał otwór, 137 I'"*.-/, który można doskonale obserwować znaczną część 'la'i nie będąc samemu widocznym. Ledwo schowali się, gdy do hali wszedł stary robotnik w Natłuszczonym kaftanie. Spojrzał na manometry, dodał "1 i wy i przekręcił jedno z kółek przy mechanizmie. Ani 111 u przez myśl nie przeszło, że ma dzisiaj nieproszonych gości. Miejsce kryjówki było dobrze wybrane. Hałas kompre-sora głuszył wszystkie szelesty i głosy. Chłopcy mogli w'ęc swobodnie poruszać się za swoją osłoną, a nawet r°zmawiać. Poza tym było dość ciepło, zacisznie i, jak na kryjówkę, wygodnie, bo za pokrywą leżała kupa zaoli-wionych szmat, jakieś stare gazety i śmieci. " Początkowo z biciem serca nadsłuchiwali, czy nie zbliża się pościg, zdawało im się, że słyszą nawoływania i tupot wielu nóg... ale to tylko kompresor huczał. Wpatrywali się z trwogą w drzwi, czy nie ukaże się w nich pan Zającz-kowski, ale upływały minuty, a poza robotnikiem obsługującym kompresor nikt nie zaglądał do hali. Powoli chłopcy oswoili się z sytuacją i prawie przestali się bać. Postanowili zaczekać w tej kryjówce, aż się ściemni. Obliczyli, że to wyniesie prawie dziesięć godzin. Ale co robić? O dostaniu się do szybu za dnia szkoda było marzyć, zwłaszcza teraz, gdy już na pewno film się skończył i wszyscy ich szukają. Wiktor najbardziej się bał tego strażnika, który ich zatrzymał. Na pewno ich zapamiętał i zauważył, że nie powrócili na salę. ROZDZIAŁ X i. Straszne wiadomości. Oblężenie szkoły. Pan Kupść ratuje sytuację Osuch wrócił na południe do domu pośpiesznym krokiem i z zaróżowionymi policzkami. — Słyszeliście, Stopina — zaczął już od progu — coś takiego! Nauczyciele dzieci pogubili. — Jak to „pogubili"? — Stopina, marszcząc się od gorąca, dokładała węgla pod blachę. — Zabrali ich do kopalni, teraz taka moda..."zamiast uczyć, nauczyciele z dziećmi po okolicy się włóczą. No i pięcioro z szóstej nie wróciło. — Nie wróciło? — Stopina wyprostowała się nad kuchnią. — Nie wróciło. Ciężko... ciężko nas Pan Bóg znów doświadczył... Ludzie mówią... — zawahał się. i — Co mówią? — Wałęsali się podobno po warsztatach bez opieki. Pasy od jednej maszyny ich porwały i rzuciły o mur... Na ścianie mózg i krew... Okropieństwo. Zajączkowski biega jak bez zmysłów... Zamknęli i nikogo nie wpuszczają. Ciężko nas Pan Bóg doświadcza — zasapał. — Co wy mówicie? Jezus!... A Wiktor?! Osuch głowę ciężko spuścił. -— Gadajcie, co z Wiktorem! — szarpnęła go Stopina. — Nie wiem... Nie wiem... — bronił się. — Wiecie... Gadajcie na miłość Boską! Osuch nos wytarł. — Ludzie mówią, że też. Stopina stała nieruchomo jak słup. Z jej ust nie wydarło się ani jedno słowo bólu, ani jedna łza nie spłynęła jej z oczu. Osuch patrzał na nią oniemiały. Zdawało mu się, że Stopina modli się wpatrzona w lampkę oliwną pod obrazem czerniejącym na osiwiałej ścianie, ale ona nie patrzała ani na lampkę, ani na obraz. Kamienny garnek wypadł jej ze sztywnych palców i potoczył się głucho pod próg. Osuch podniósł go i oglądał troskliwie. Szczęściem garnek był cały. Uspokojony, otarł go z przyzwyczajenia rękawem i postawił na kuchni, rzucając bokiem na Stopi-nę zaniepokojone spojrzenia. — Co wam?... Hę? Jeszcze nic nie wiadomo... nie wiecie, jak to z ludźmi, zawsze ubiorą... W Bogu nadzie- ja! Stopina spojrzała na niego nieprzytomnie. Potem narzuciła chustkę na potargane włosy i wybiegła na wieś. Przed paroma domami rajcowano o zaginięciu dzieci. I'ocieszek wracał na południe z motyką. Na widok pędzą-n'j Stopiny zatrzymał się. Jezus Maria... Stopina!... Prawda to o Wiktorze?... (tmlaja, że ino czapka z niego została... lii — Nie gadajcie... Nie gadajcie... nic! — krzyknęła nieszczęsna matka przyciskając koniec chustki do piersi. Kierownik Zajączkowski wrócił zasępiony do szkoły. W ręce trzymał jakieś zawiniątko. Spojrzał na zegarek. Było już po dzwonku na trzecią lekcję. Szkoła była cicha, tylko na górze hałasowała jedna klasa. „To pewnie czwarta — pomyślał. — Widocznie Gondera jeszcze nie wrócił. Pojechał rano z furmanem przypilnować węgla na stacji i wsiąkł... Trzeba uciszyć czwartaków". Kiedy wychodził z klasy, przez okno na korytarzu zauważył tłum ludzi gromadzący się pod płotem. Spoglądali w okna szkoły i rozprawiali o czymś podnieceni. Zaniepokojony zbiegł na dół i wywołał z klasy szóstej Stelmacha. — Patrz no pan, ile ludzi! — pokazał na okno. — Może do gminy? — Nie... mam złe przeczucie. — Pan myśli, że?... — Boję się, że... tak. Wyjdę i zobaczę, co oni chcą. Niech pan zajmie się dziećmi — powiedział stłumionym głosem kierownik i zacierając nerwowo ręce wyszedł na taras. Na widok kierownika ucichł gorączkowy gwar. — Co się stało? — zapytał. — Z Gonderą chcemy mówić!... Z wychowawcą Gon-derą... Z tym zetempowcem! — krzyknął ktoś z tyłu za plecami kobiet. — Pana Gondery nie ma w szkole — odpowiedział kierownik. — Jak to „nie ma"? — rozległy się oburzone głosy. — Przecież lekcje? Niech no pan nas nie zwodzi... — Może wyjść się boi... — Powiedziałem... Nie ma go tutaj — przygryzł wargi Zajączkowski. — Jest na stacji przy węglu. 141 — W ciżbie zawrzało. Przed gromadę wysforował się Miksa. — Jakże to... przy węglu? — Czemu nie przy dzieciach? — Czemu w szkole nie uczy? — On ma uczyć! Mnie podatek na to biorą! — sapał jakiś wielki chłop potrząsając pięściami. Tłum postąpił o krok. — Tak jest! Ja za Gonderowe wałęsanie nie płacę, tylko za naukę i żeby dzieci pilnował — gardłował Miksa. — Spokojnie... bez nerwów, o co wam chodzi? — mówił kierownik. — Szkoła była na filmie. Mieliśmy więc dwie godziny czasu... Pan Gondera pojechał przypilnować ważenia węgla dla szkoły... Widocznie przewlekło się... sami rozumiecie. I o co tyle hałasu? — To pan nie wie? — Cała wieś o tym mówi! — Gdzie dzieci? Coście z dziećmi zrobili?! — wybuch-nęła jakaś milcząca dotąd kobieta w zapasce. — My... z dziećmi?! Co wam, ludzie? — Zajączkowski patrzył po ludziach oszołomiony. W tym momencie przez tłum przedarła się Stopina. Ludzie ucichli i w ponurym milczeniu przypatrywali się kobiecie. Stopina dopadłszy do Zajączkowskiego chwyciła go za ręki;. — Panie, co z Wiktorem?... Jezus! Gadaj pan!... Gadaj pan prawdę! — Uspokójcie się, Stopino... nic się nie stało... — usuwa t się zdumiony kierownik. - Gadają... rozszarpało — powtarzała Stopina oglą- 'l.ijijc się na gromadę. — Nikogo nie rozszarpało, ludzie, kto wam tyle na- plotł . nikogo! I l ' — To czemu bramę zamknęli i nie wpuszczają? Niech pokażą maszyny! — znów krzyknął ktoś z tyłu. — Ludzie, przecież wiecie... przedtem też nigdy nie wpuszczali. To kopalnia. — Tak! Ukrywacie się z tym! — Pokażcie dzieci... Niech Stopa wyjdzie... niech się pokaże! — zachrypiał znów tamten uparty głos i tłum zawrzał na nowo. Z okien urzędu gminnego wychyliły się ciekawe twarze urzędników. Kierownik poczerwieniał. — Powiem wam, co się stało — rzekł starając się opanować zdenerwowanie. — Stopa i syn dyrektora kopalni uciekli z lekcji. To wszystko. — Z kopalni, nie z lekcji. — Byli na filmie w ramach lekcji. Usiłował wszystko wytłumaczyć, ale jego słowa utonęły w gwarze oskarżeń, płaczu, przekleństw i krzyków. — Film to nie nauka! — Na co to było dzieci do kopalni prowadzić! — Bez opieki! — Kręcą! Widzicie, kręcą... wymigują się! — Coś tam jest! — Oddajcie dzieci! Coście z dziećmi zrobili?! — Jezu! Jezu! Podburzone, rozkrzyczane kobiety wdarły się na scho-dy. Nagle wypadł z gminy pan Kupść z jakimś papierem w ręce. — Co za zbiegowisko? Nie wiecie, że zbiegowisk robić nie wolno?!... Co się stało, hę? Że dwu łobuzów z lekcji uciekło? Właśnie!... Rodzice będą ukarani. Trza z łobu-/crką skończyć. Rozpuściliśta dzieci! — rozsierdzony Kupść wsiadł na gromadę, nie zwracając uwagi na to, że /ajączkowski ciągnie go za rękę. 143 Iłum zatrzymał się zdezorientowany, ale tu i ówdzie śmielsi zaczęli bąkać: ¦¦— Niech powiedzą, gdzie jest Stopa! Co ze Stopą zrobili? — To ja was się chcę zapytać. Matki chcę zapytać — Kupść wymachiwał kartą papieru. — Już, nikogo nie ma, bo zapiszę. Będziecie się tłumaczyli przed milicją! — Milicji to potrza, ale tam, gdzie zabiło! — krzyknął hardy głos z tyłu. — Co... zabiło? Ja wam dam „zabiło"! Kto to mówi? Nie ma takiego? Kupść rozglądał się groźnie, napierając na cofający się tłum. — Nauczyciele za dobrzy dla waszych bachorów. Za moich czasów kładli na ławę i w goliznę grzmocili... Waszemu chłopakowi, Stopina, ojca brakuje. Za słabą rękę macie... Wszyscyście bachory rozpuścili. Kto to widział, żeby dzieci ze szkoły uciekały? — Kupść zatrzymał się chwilę i oczami szukał kogoś w tłumie. — A... i wy tu jesteście, Miksa — ruszył do zaniepokojonego chłopa. — Dobrze, że was widzę, chodźcie no... i wy, Pocieszek... Właśnie miałem wysłać wezwanie. Co tam z waszym gruntowym?! Miksa schował się za plecy kobiet i zaczął rejterować bokiem, za nim wymknął się Pocieszek. Reszta ludzi, oszołomiona potokiem wymowy Kupścia, też zaczęła się pomału rozpraszać. Wkrótce na opustoszałej drodze została tylko Stopina. — Idźcie z Bogiem, matulu — ujął ją za rękę Kupść. — Urzędowo z pieczęcią poświadczam, nakłamali wam. A spierzcie mu skórę, jak wróci! Gałgan taki, żeby tak matkę zmartwić. (idy wreszcie Stopina odeszła, zatarł ręce zadowolony. W chwilę później przybył z Komitetu zaalarmowany o ¦¦iijśdu sekretarz KG Brył z przewodniczącym GRN Wój- 10 — Pierwsza Księga Urwisów W I, — Już po wszystkim, towarzyszu! — uśmiechnął się zwycięsko Kupść ocierając spoconą łysinę. — Przemówiłem ludziom do rozsądku. — Co tu było, kierowniku? — zwrócił się Brył do Za-jączkowskiego. Kierownik streścił przebieg zajścia. — Ładnieście załatwili tę sprawę! — przewodniczący spojrzał surowo na Kupścia. I nie pytając o nic więcej, obaj z Brylem popędzili na wieś. Po chwili uchyliły się drzwi i na progu stanął Stelmach. Za nim cisnęły się wystraszone i ciekawe zarazem główki dziewczynek i chłopców z drugiej i czwartej. — Poszli już? — zapytał Stelmach kierownika, który wchodził po schodach, osuszając czoło chusteczką. Zamiast odpowiedzi Zajączkowski pociągnął go za sobą. — Nie pan zwolni uczniów, już po dwunastej, a dziś i tak nic nie będzie z nauki. Niech lepiej idą do domu i uspokoją rodziców — rzekł podenerwowany. — Zaraz... gdzie jest Sądej? — No, powinien teraz mieć lekcję w siódmej. — Powinien, ale przecież... — kierownik pokręcił głową i zbiegł ze schodów. Szybko przemierzył odcinek szosy dzielący szkołę od chałupy, w której mieściła się siódma klasa. W klasie drzwi były zamknięte. Zajączkowski nacisnął klamkę i chciał pchnąć, ale ktoś od wewnątrz od razu przytrzymał i zamknął z powrotem. Jednocześnie dał się słyszeć zdenerwowany głos Sądej a: ¦— Kto tam znów drzwi otwiera? Rozległ się zgrzyt przekręconego klucza w zamku. Kierownik oblał się rumieńcem. Otwórzcie, kolego, tu Zajączkowski — zachrypiał, .ii' S;jilcj widocznie go nie usłyszał. Z klasy dochodziło tylko jego narzekanie na hałasy przed drzwiami. Kierownik nie chciał dobijać się, zwłaszcza że dookoła zebrało się już dużo ciekawskich dzieci. — Co się gapicie? Powiedziałem już, zmiatać do domu! — fuknął. Dzieci czmychnęły, ale nie dalej niż za płot, skąd po chwili znów się wychyliły wścibskie główki. Dopiero na widok nadchodzącego Stelmacha rozproszyły się po szosie. Stelmach spojrzał pytająco na kierownika, pokazując na drzwi. — No, jest tam? Kierownik machnął zrezygnowany ręką. Obaj nauczyciele czekali jeszcze parę minut. Dopiero równo z dzwonkiem otworzyły się drzwi i na progu stanął Sądej z dziennikiem pod pachą. — A, to panowie?... — zdziwił się na widok kolegów. — Najmocniej przepraszam, myślałem, że te łobuzy. A co to dzisiaj tak głośno, proszę panów... jakieś krzyki na dworze? Kierownik spojrzał na niego zaskoczony. — To pan nam powiedz, co pan robił do tej pory w klasie. Sądej zdziwił się. — Jak to „co"?... Uczyłem. Nauczyciele wymienili spojrzenia. — A... a co się stało? — zapytał Sądej. . _., — Nic... nic... ma pan zdrowe nerwy, kolego... — Nie rozumiem. — Zaraz... Koledzy pozwolą na górę. Nauczyciele pochylali się nad czapką leżącą na środku stołu. Krótkowzroczny Stelmach ujął ją brzydliwie w dwa 147 palce, jakby się bał, żeby go nie ugryzła, i oglądał ciekawie jak szczątek zwierzęcia kopalnego. — Może to nie jest czapka Stopy? — powiedział. Zaiączkowski w milczeniu pokazał na daszek, gdzie wyskrobane były jakieś znaki. Stelmach przesunął okulary na czoło i, wodząc nosem po daszku, odczytał na głos: — Wiktor Stopa — CWKS Warszawa. — I to wszystko, co pan odnalazł? — zapytał Stelmach. — Wszystko. — Hm, no to niewiele — uśmiechnął się nieco uszczypliwie Stelmach. Zaiączkowski spojrzał na niego surowo. — Pan kolega tu ma najmniejsze prawo do krytyki. Został pan wyprowadzony w pole przez ucznia symulanta i okazał bezradność pedagogiczną. Ucieczka uczniów nastąpiła z winy pana kolegi. Stelmach posiniał. — Odpowiedzialność ponosi wychowawca. — Zaraz — łagodził Sądej. — Dyskusję pedagogiczną odłóżmy na później. Gdzie odnaleziono czapkę? — Niestety w dość dziwnym miejscu... Niech sobie panowie wyobrażą, na motopompie strażackiej koło warsztatów. Tu ślad się urywa... — Hm rzeczywiście... — pokręcił głową Sądej. — Przypuszczam, że jakiś robotnik podniósł ją z ziemi i położył. Co panowie sądzą? _ Pili wodę z beczki strażackiej, to do nich podobne — mruknął Stelmach. — A w którą stronę czapka była zwrócona? — Wszystko jedno, kolego, na wschód czy na za-l Uważam, że ten ślad w niczym nam nie pomoże... ałem właśnie poradzić się panów, czy zawiadomić Zawiadowców najbliższych stacji już zawiadomi- Osobiście jestem przekonany, że to najzwyczaj- lm h.ila tabletkę salipiryny i szklankę wody do popicia \k widać, że jest wściekły. Nie odezwał się jeszcze ani luwciu. To milczenie jest nieznośne. Już lepiej by krzyczał! A jeśli Malinowski jest taki wściekły, to co dopiero ojciec?... Na samą myśl o tym Karlik dostaje wypieków na twarzy i czuje, że się poci. Malinowski przygląda mu się zaniepokojony. Siada na łóżku i kładzie mu rękę na czole. Trzeba wykorzystać tę chwilę słabości. — Nie powie pan ojcu? Malinowski wzrusza ramionami. — Gdybym nawet nie powiedział i tak się dowie. — Górnicy naskarżą? — Nie znasz ich. Oni by nic nie powiedzieli, ale co z tego. Karlik podnosi się na łokciach. — Myśli pan, że w szkole ojcu powiedzą? — Może, ale on się dowie wcześniej, wiesz skąd? Zdezorganizowaliśmy pracę na trzeciej zmianie i straciliśmy dużo drogocennego czasu. Cóż ty, nie wiesz, że u nas każda minuta jest droga? Karlik milczał zdruzgotany. Zupełnie mu to nie przyszło na myśl. Malinowski, chodząc po pokoju, mówił smutnym głosem: — Myślałem, że trzymamy sztamę, a tyś mi zrobił taką hecę. Podwójną hecę. Bo raz — w zastępstwie twojego ojca odpowiadam za kopalnię, a poza tym — przyrzekłem mu, że będę się tobą opiekował. Nie ma co, ładnie mnie urządziłeś. Co ci do głowy wpadło straszyć ludzi po nocy? Tyle tylko w tym wszystkim dobrego, żeście Króla, tego bumelanta, wypłoszyli. Od dawna zastanawiałem się, gdzie ta ofiara znika na całe godziny. — Ja nie chciałem — szepnął Karlik. — Chcieliśmy tylko... - Właśnie tego nie rozumiem. Przecież jakbyś powie-d/iil, że chcesz zwiedzić kopalnię, tobym ci nie zabronił. Kulik milczał chwilę, a potem mruknął: 17.' — Ech, zwiedzić! Zwiedzić! Czy pan tego nie rozumie? Zwiedzić — to już nie jest to... A to była wyprawa! Malinowski roześmiał się. — Ach tak, zachciało ci się przygód! Rozumiem. No, ale, mój panie, czy koniecznie od razu do kopalni? -— A gdzie? Tu jest tak nudno. — Nudno? Przecież masz szkołę, kolegów... — Ech... co tam! Gdyby była drużyna... wie pan... prawdziwa drużyna! Karlik uniósł się na poduszkach i patrzył rozszerzonymi oczyma w sztygara. Malinowski zabębnił palcami w stół. — No tak... —rzekł do siebie zamyślony. Ale nie przeciągał już rozmowy, tylko sięgnął po zegarek. — Pół do trzeciej. Śpij, rano wpadnę do ciebie. Karlik wstał, zamknął za nim drzwi na klucz, wypił szklankę -wody z sokiem malinowym i położył się z ciężkim sercem spać. W związku z odtransportowaniem Wiktora do domu wyłoniły się pewne trudności. Chłopak ociągał się, prosił, żeby mógł przynajmniej do rana zostać. — Aha, o skórę się boisz, a że matka tam się zamartwia o ciebie, nie pomyślałeś. W rezultacie odprowadzono Wiktora pod eskortą. Strażnik przemysłowy, który przyprowadził okutanego w kożuch Wiktora do domu, długo nie mógł się dostukać, mimo że w izbie tliła się naftowa lampa. W końcu zapukał do okna. Wiktor zobaczył za zamgloną szybą matkę śpiącą przy stole z głową w rękach. Dopiero się musiała martwić! Serce mu się ścisnęło, lecz zaraz wyobraził sobie, co go czeka, gdy matka zobaczy go na progu, i nie c/.ul już nic 173 t * oprócz okropnego, paraliżującego wszystkie inne uczucia strachu. Na dźwięk szyby matka wzdrygnęła się i zawołała: — Kto tam? — Zgubę przyprowadzam! — krzyknął głośno strażnik. W domu rozległy się kroki i głosy. Na progu stanęła matka z lampą. Zminy wiatr rozwiewał jej siwiejące włosy. — Jezus Maria, Wiktor! A, ty gałganie! Wyrwała go z ręki strażnikowi. — Gdzież to go pan znalazł? — Niedaleko, w kopalni, w górnika się bawił. Wszystko byłoby w porządku, tylko nurkować mu się zachciało, paniStopina, a wiadomo, górnik nie ryba, więc i wody się trochę napił — powiedział strażnik i łypnąwszy litoś-nie okiem w stronę Wiktora, zniknął za drzwiami. — W kopalni... w kopalni... — mruczał drapiąc się zaspany Osuch, który wylazł na próg w koszuli. Matka wciągnęła Wiktora do chałupy. — Ty hultaju! W kogo się to-to wrodziło? Głuche uderzenia zabębniły po plecach. — Dajcież wy mu spokój! Jego bijecie?! — krzyknął Osuch. — Nad nim trza się użalić, a nie bić. Wiktor spojrzał przez łzy na Osucha, równie zaskoczony jak matka, i pochlipywał z cicha. — Cicho, dziecko... cicho... — przytulił go Osuch do brzucha. — Na co się tak patrzycie, Stopina, nic jeszcze nie rozumiecie? Odciągnął matkę na bok i tłumaczył jej coś po cichu. Potem matka podeszła do Wiktora. Zadrżał w oczekiwaniu na nowe razy, ale matka położyła mu pieszczotliwie dłoń na głowie i ocierając sobie rogiem fartucha łzy, szepnęła: 175 iii nit O, bicdnyś ty sierota! Wiktor patrzył na nią, coraz bardziej zdumiony. Tej nocy przed snem matka wzruszyła mu słomę w sienniku, przyniosła z dołu pierzynkę i otuliła własnymi rękami. Osuch stał w progu i kiwał dobrotliwie głową. Cuda jakieś. Ale spać mu się tak chciało, że nie zastanawiał się nad tym. Czuł tylko, że wszystko ułożyło się nadspodziewanie dobrze. Zrobiło mu się ciepło i błogo. Zapadł w twardy, spokojny sen. Po wyjściu Malinowskiego Karlik rzucał się jeszcze z pół godziny na łóżku. Wreszcie salipiryna zaczęła działać i usnął, ale spał niespokojnie, nękany okropnymi snami. Śniło mu się, że jedzie z Wiktorem rozpędzonym wózkiem w ciemnej kopalni i nagle uderza z całej siły w ścianę. Ściana zawaliła się z hukiem i znaleźli się w jakiejś wielkiej i jasnej sali wykutej w kryształach malachitu. Była to Zielona Komnata. Pośrodku niej stał starzec z brodą i lampą, dziwnie podobny do starego Mikołaja. — Kto pan jest? — zapytał Karlik. Wtedy starzec zdjął brodę i żółtą kurtkę i Karlik poznał, że to nie Mikołaj, ale ojciec, i czuł okropny, przejmujący strach. — Zamykaj drzwi, nie jesteś w pensjonacie na wczasach! — krzyknął ojciec. I nagle Karlik poczuł, że do Zielonej Komnaty wpada zimny wiatr, a drzwi otwarte są na oścież. Rzucił się ku nim i zatrzasnął je. Obudził się spocony i zdawało mu się, że słyszy, jak ktoś zbiega szybko po schodach. Zdjął go strach. Zerwał się z łóżka, dopadł do drzwi i nacisnął klamkę. Otwarte. I nie ma klucza. Zbiegł po zimnych schodach aż na dół i wyjrzał na dwór. Siąpił deszcz. Nikogo nie było. Zda-Wiiln mu się chyba... Lecz czyżby nie zamknął drzwi na mu ' 176 Nie, na pewno zamknął... Na pewno... Ze strachu pozapalał wszędzie światła. „Jednak się boję — pomyślał ze złością, słysząc wariackie uderzenia serca. — Zamiast na zimno zastanowić się, boję się... Więc myślmy, myślmy z zimną krwią. Jeśli ktoś tutaj rzeczywiście był, to powinny zostać ślady... Tak, oczywiście, przecież na dworze leje taki deszcz". Podszedł do drzwi i wpatrywał się w podłogę- Wzrok jego padł na klucz leżący przy progu na wycieraczce, podniósł go zdumiony... Innych śladów nie znalazł. Ach, niestety, to nie takie proste, pod drzwiami leżała wycieraczka... ale w takim razie na niej powinno być świeże błoto lub choćby ślady wilgoci. „Jest! — serce zabiło mu gwałtownie. — Rzeczywiście jest, jest" — chciał krzyknąć, ale zaraz przypomniał sobie, że to on sam wycierał swoje zmarznięte i ubłocone stopy o ciepłą, puszystą grzywę wycieraczki. Z wściekłości przygryzł sobie palec. Sam zatarł ślady. Głupiec... Ale może są ślady w pokoju ojca? Ale i tam żadnych śladów nie było. Otworzył szafę i gorączkowo przerzucał papiery., aż dokopał się do znajomej teczki ojca. Rozwiązał ją drżącymi rękami. Wszystkie rysunki leżały na swoim miejscu. — Są. Nic nie zginęło! Obejrzał kolekcję minerałów. Wszystkie kamienic leżały w swoich przegródkach. „Nie... musiało mi się zdawać — pomyślał ocierając pot z czoła. — Mam chyba gorączkę". Powlókł się do łóżka i upadł na poduszkę. 12 — Pierwsza Księga Urwisów XIII Pójść czy nie pójść do szkoły? Dlaczego nie leją? Misja Batury Kiedy Karlik obudził się powtórnie, było już rano. Spojrzał na budzik: pół do siódmej. Ziewnął potężnie i przeciągnął się w łóżku. Wszystkie kości bolą. Najwięcej nogi. I to łupanie w głowie. Czuł się niewyspany, zmęczony i w ogóle do niczego. Takie przejścia konia by powaliły i jeszcze nie wiadomo, co człowieka czeka. Brr, nie miał najmniejszej ochoty pokazać się tego dnia w szkole. Tu nie chodzi tylko o grandę. W ogóle granda to głupstwo. Nawiewając z lekcji, z góry był na nią przygotowany. Ale są grandy i grandy. Gdyby wyprawa się udała, zniósłby cały paternoster bez jednego słowa. Ale tak... Będą się śmiać. To jest ze wszystkiego najgorsze. I nie będzie się wcale liczyło, że przecież on i Wiktor dokonali niezwykłej rzeczy, że byli najśmielsi z całej klasy, dzielni i cierpliwi, i że chociaż się bali, nie cofnęli się przed żadnym niebezpieczeństwem. Bo kiedy bohater, choćby najdzielniejszy, wpada do wody i wyciągają go stamtąd jak zmokłą kurę, to jest śmieszne... I co się na to poradzi?... Wszyscy będą pamiętać tylko o tym śmiesznym zakończeniu. O, Karlik zna ich dobrze! Wszyscy będą się śmiać! Batura, Miksa, Joniec, dziewczynki i nawet Gola, który się na pewno obraził, że zorganizowali tę wyprawę bez niego. Tym więcej będą się śmiać, im więcej będą zazdrościć. Nie, nie może iść do szkoły. Za żadną cenę! W każdym Kizie nie dzisiaj. Później się wszystko jakoś ułoży. Ale il/isiaj, kiedy cała szkoła o niczym innym nie mówi?... ( liyba Malinowski uwierzy mu, że jest chory, i napisze n .piawiedliwienie. A jak każe zmierzyć gorączkę?... 11 ni . i 's Na wszelki wypadek warto by wiedzieć, jak z tą gorączką. Wyskoczył z łóżka, wyciągnął z szuflady w stoliku termometr. Strzepnął jakąś „starą" gorączkę i włożył pod pachę... Nie mógł wytrzymać nawet pięciu minut i zaraz wyciągnął... Trzydzieści pięć i pięć. Choroba, nic nie naciągnęło. Wpakował drugi raz. Trzymał trzy minuty. Termometr wskazywał trzydzieści pięć i osiem. Za trzecim razem podskoczył jeszcze o trzy kreski, a potem uparł się i nie chciał podnieść się ani o kreskę. — Osłabłem porządnie — zaniepokoił się Karlik. Ale takie osłabienie Mąlinowskiego nic przekona. Najlepiej byłoby mieć gorączkę. Właściwie są na to sposoby, ale... Nie, z termometrem lepiej dać spokój. Malinowski zna się na wszystkich sztuczkach. Sam niedawno był sztubakiem. Oho, ktoś pędzi po schodach. Karlik pośpiesznie schował termometr pod prześcieradło. Tym razem jeszcze nie Malinowski, ale tylko go patrzeć. Rzeczywiście, w kilka minut później wpadł Malinowski w upapranym gliną kombinezonie. Mimo zapewnień chłopca, że jest naprawdę chory, i mimo pokazywania języka uparł się przy zmierzeniu temperatury. — Gdzie termometr? Schowałeś pewnie, co? Gadaj? — Nie... stłukł się... ojciec go stłukł — skłamał Karlik z oczyma utkwionymi w kołdrę. Trafiła jednak kosa na kamień. Malinowski zrobił coś, czego się Karlik zupełnie nie spodziewał. Dostrzegłszy termometr na ramie okiennej, skoczył do niego, wyjął go z blaszanej oprawki i wepchnął przemocą"pod pachę oszołomionemu chłopcu. — Proszę pana, przecież to nie jest termometr maksymalny i nie da się nim zmierzyć, bo... bo... rtęć zaraz opada... i jest za mało dokładny. — Wystarczająco dokładny, żeby zbadać, czy łżesz, czy nie. Tylko bez żadnych cudów... ręce na kołdrze, 12 179 iri momctr pod pachą — dodał Malinowski. — Obaj wiemy doskonale, że przy tarciu wytwarza się ciepło, w tej chwili jednak chodzi nie o doświadczenie fizyczne, lecz o ciepłotę twojego nędznego ciała. Karlik zaczerwienił się, gdyż rzeczywiście miał zamiar dodać sobie chociaż jeden stopień. No cóż, trzeba w takim razie pomyśleć o innym wyjściu. Po pięciu minutach Malinowski wyjął termometr i na jego twarzy odmalowało się niewysłowione zdziwienie. — Co, u diabła, siedemnaście stopni? Niemożliwe! Żabą jesteś czy jak? Temperatura otoczenia. Ach, tak... zakpiłeś sobie ze mnie... w ogóle nie trzymałeś przy ciele. W tej chwili ubierać się i do szkoły! — Proszę pana, ja... ja nie mogę dzisiaj iść do szkoły, bo... bo po tym, co się stało, to pan kierownik i wszyscy... — Prawda — mruknął sztygar — ty wczoraj nawiałeś z lekcji. — Nie tylko to. — Opowiedział o kinie i książce dla świetlicy, którą miał wręczyć. — A najgorsze, że będą się śmiać. Malinowski kiwał smętnie głową. — Jednym słowem, cała beczka grzeszków. I dlatego się boisz iść do szkoły? — Tak. — Ale uciec z lekcji nie bałeś się i kopalni nie bałeś się? — Nie. — Ciekawa moralność... — Sztygar wstał i surowym łonem dodał: — W tej chwili ubierzesz się i pójdziesz... Pójdziesz od razu do pana kierownika i opowiesz, co uiy.oraj robiłeś. To jest najmądrzejsze, co można w two-i' 1 sytuacji zrobić. Karlik milczał. ISO — No... jeśli wolisz, mogę mu napisać. Karlik poczuł gęsią skórkę na ciele. — O, nie, wolę sam powiedzieć, tylko... — Tylko co? — Jak już trzeba iść, to wolę do Gondery albo do pana Sądeja. — Dobrze. Idź do Sądeja. Żeby sobie dodać otuchy, Karlik postanowił wstąpić do Wiktora. Zawsze we dwóch raźniej byłoby spowiadać się przed panem Sądejem. Na podwórzu Osucha nie zastał nikogo. Z lękiem otworzył drzwi do kuchni. Jeśli Stopina dowiedziała się, że to on namówił Wiktora do wczorajszej wyprawy, no, to nogi trzeba trzymać w pogotowiu. Drzwi otworzył mu Osuch. Najpierw wyjrzał ostrożnie, kto stuka, a zobaczywszy Karlika wpuścił go od razu. — Do Wiktora chciałeś? Chory jest. — Bardzo chory? — wykrztusił Karlik. — Ano chory. Nieprzytomny prawie wrócił, dzisiaj rano też nijaki. Ciężko odchoruje tę kopalnię. — A czy można się z nim widzieć? — Śpi teraz, nie trza mu przeszkadzać. Karlik zaczerwienił się. Poczuł piekące wyrzuty sumienia. — No to... no to przyjdę po południu. Odwrócił się i chciał wyjść, ale Osuch zatrzymał go. — Słuchaj no, do szkoły idziesz? — Tak... — Nie boisz się? Słyszałem, że kierownik rozżarty. Już ja bym się tam mu lepiej na oczy nie pokazywał. Karlik znów poczuł gęsią skórkę. Gdy Osuch zamknął za nim drzwi, stanął w rozterce... „Wiktor musi być nielicho chory, skoro pozwolili mu leżeć i do roboty nie gnają. A może... — nagłe podejrze- 181 iik- przyszło mu do głowy. — A może wcale nie jest cho-ly, tylko udaje, żeby nie pójść do szkoły? Sprytnie się urządził, że mu uwierzyli. A może oni wiedzą? Dużo im zależy na Wiktorowej szkole. Każą mu za to robić w gospodarstwie. Przecież kopania się zaczynają i te tam międlenia. Mimo wszystko ma chłopak szczęście". Karlik też zgodziłby się na najczarniejszą robotę, byle tego wstydu w szkole nie przeżywać. Że też musiał Malinowski swoje trzy grosze wtrącić! Wychowawca straszny! Ostatecznie, z jakiej racji wtrąca się do Karlika! Zobaczył, że znajduje się przed chałupą, w której mieszkał pan Sądej. Zawahał się. Nie miał odwagi wejść. Czy to potrzebne? W otwartym oknie ukazała się namydlona twarz Sąde-ja. Nauczyciel golił się nucąc smętnym, zachrypłym głosem: O, moje Ociesąki, ty mała wioseczko, co spojrzą ja na ciebie, myślą, żeś miasteczko, Karlik przywarł do płotu zawstydzony. Chyba go Sądej jednak nie zauważył. Nagle zaskrzypiały drzwi i o płot chlusnęła brudna woda. Karlik omal nie krzyknął. Cały był zalany. Wyciągnął chustkę do nosa i wycierał się niezdarnie. Szczypały go oczy, na ustach czuł ohydny smak mydlin. Jak w takim stanie pokazać się panu Sądejowi? Do lulia, nie ma złego, co by na dobre nie wyszło. Nie, w i mm ile nie ma powodu gniewać się na tę babę, która wyla- l.i U1 brudy. Wycierając twarz, zaczął się coraz szybciej oddalać. Pniem puścił się pędem. IH2 Wiktor spałby chyba do południa, gdyby go nie zbudzili. Siadł na łóżku i patrzył zaspanymi, półprzytomnymi oczami. W drzwiach stało kilkoro ludzi. Poznał Pocieszka, Skórkę, Miksę i kilka kobiet z sąsiedztwa ze Stachurczyną na czele. Zrazu myślał, że śni, potem zerwał się przerażony na nogi. Zauważył, że ludzie zamienili znaczące spojrzenia. — Nie bój się, u swoich jesteś — Osuch pogładził go po głowie i popchnął łagodnie do łóżka. Weszła matka z garnuszkiem mleka. Wiktor patrzył na nią zdziwiony. Więc cud trwa dalej! Od wczoraj nie poznawał domu. A może podstęp jaki? Wziął ostrożnie garnuszek mleka z rąk matki i powąchał. Zwyczajne mleko. — Zdrowyś? — pytała matka. — Twardy chłopak, nic mu nie będzie — mruknął cicho Osuch do ludzi. — Wczoraj przyprowadzili go z nosem jak kapciuch, oczy podbite i na umyśle jakby też... — postukał palcem w czoło. Skórka przysiadł na łóżku i uśmiechając się do Wiktora przygładzał sobie szczecinkę wąsów. — Ciężki taki wózek, co? — mruknął do chłopca. — Zdaje się zabawka, byle pchnąć — sam poleci... a tu ciężar. Wiktor przestał pić mleko i patrzył na niego nic nie rozumiejąc. — Nb dobrze, dobrze, wypij mleczko — Skórka pokiwał dobrotliwie główką i pogłaskał Wiktora. Chłopiec posłusznie zabrał się do picia, patrząc znad garnuszka na ludzi. Zobaczył, że Stachurczyną poszeptała coś z kobietami i wysunęła się naprzód. — To nauczyciele nic wam nie mówili? Tylko że do kina? 183 Wiktor zmarszczył czoło. O co tym ludziom chodzi? — Nie tak — przerwał Stachurczynie Skórka. — Obejrzeć kopalnię mieli. Wiktor opuścił kubek. Aha, chcą go pociągnąć za język, a później spiorą. Nie ma głupich. Figę im powie. — Obejrzeć kopalnię mieli — ciągnął Skórka — a potem do roboty, w zobowiązaniach pomóc, a jak ustał, dawaj tłuc. — Nie! Nie ustał, tylko uciekł, gonili. Podniósł się gwar. Każdy dorzucał jakieś szczegóły. Wiktor słuchał oniemiały. Wreszcie Osuch uciszył ludzi. — Cii... bo chłopak zgłupieje do szczętu. Nie widzicie, jak się patrzy? Dziecko się zrobiło nerwowe po tych przejściach. Trza mu spokoju. Idźcie już z Bogiem, sąsiedzi kochani. Bóg zapłać za odwiedziny. Jeszcze ma sierota opiekunów — odgradzał ludzi od Wiktora, odpychając ich pomału, ale stanowczo ku drzwiom. — To Malinowski cię kablem okładał! Potwór! — krzyknął jeszcze od progu podniecony Skórka. Ale Osuch już go za rękę ściskał i za drzwi wyprawiał. — Idźcie, idźcie z Bogiem. Jużeście zobaczyli, że umęczony. Teraz spać dziecku dajcie. Wiktor patrzył to na Osucha, to na matkę. Gdy ludzie wynieśli się, zapytał: — Co oni chcieli? Ja przecież... — Ano — odrzekł Osuch — martwili się o ciebie, że cię zabiły w tej kopalni. Wiktor ściągnął brwi. Po raz dziesiąty zadawał sobie pytanie, dlaczego nie leją? Na co te wstępy? Patrząc podejrzliwie na matkę, czy nagle nie chwyci jakiego kija, zaczął się ubierać. — Wstajesz? Pośpij sobie. Nie wyspałeś się przecież — powiedział dobrotliwie Osuch. Wiktor zatrzymał się w pół ruchu, ze spodniami w / otworzonymi szeroko ze zdziwienia ustami. IK4 — Tak, mówię, pośpij sobie. — A koło koni kto zrobi? — Już zrobione. — Szkoła? — Pójdę i powiem, żeś chory. Wiktor znów spojrzał podejrzliwie na Osucha, czy to nie jaki podstęp z jego strony, ale stary uśmiechał się dobrotliwie. Propozycja wydała się Wiktorowi bardzo kusząca. Tak, lepiej się dziś nie pokazywać. Po lekcjach zapyta Stachur-ki, jak tam poszło, czy szykuje się granda, czy nauczyciele bardzo źli. Może wszystko się jakoś rozpłynie. Potem, jak będą pytać, dlaczego uciekł z lekcji, powie, że mu się źle zrobiło, nie chciał przeszkadzać na filmie i dlatego nic nie powiedział, że wychodzi, zresztą wychowawcy nie było... Ach, żeby tylko ci z kopalni nie donieśli do szkoły! Może ich Karlik uprosi. Koniecznie trzeba się widzieć dzisiaj z Karlikiem. Ostatecznie to on Wiktora namówił. Niech teraz wypłacze go z tego wszystkiego. Wiktor odłożył spodnie i położył się z powrotem do łóżka. Osuch przyjrzał mu się spod przymrużonych powiek. — Przecież naprawdę chory jesteś... — Tak — bąknął Wiktor. Osuch nacisnął go boleśnie pod żebrami w plecy. — Boli? — Boli. — To nerka. Nerkę masz odbitą — mruknął Osuch. Wiktor przeleżał może godzinę, badając sobie nerkę. Po godzinie znudziło mu się jednak, wylazł z łóżka i wyszedł na podwórze. Bury zaczął szczekać. Wiktor gonił się z nim po podwórzu. — Co, już nie jesteś chory?! — krzyknął Osuch. — Już... już jestem prawie zdrowy. 185 — 'I'o ja do nauczycieli chodziłem. Jak ja teraz wyglądam? Marsz do szkoły! Wiktor stropił się. Na to nie miał najmniejszej ochoty. — Ja... ja tylko tak wyszedłem, ale nerka... nerka mnie jeszcze boli. — Osuch spojrzał gdzieś w bok. — Jak choroba, to choroba, do łóżka — już! Zaraz, zaczekaj — Osuch obejrzał się — jak ci lepiej, to może sieczki utniesz. Przy tej robocie zastała Wiktora matka. — A cóż to znowu, toś ty taki chory! — krzyknęła. Osuch wychylił głowę. — Nie krzyczcie, nie trza, idź, Wiciu, dziecko moje, wiem, żeś do roboty ochotny, aleś jeszcze nie wy dobrzał. Idź, połóż się. Ja sam utnę. Wiktor puścił korbę i pobiegł na górę, oglądając się bojaźliwie za matką. Na drugi dzień Batura siedział na pulpicie ławki z rulonem papieru i klejem, machając z niecierpliwością noga- mi. i. Co się wyrabia? Już zaraz dzwonek, a jeszcze nie ma ani Stachurki, ani Miksy, ani Jońca, a przecież umówili się na pół do ósmej, żeby rozpocząć klejenie gazetki. Zobaczywszy siostrę Miksy, Jankę z czwartego, zapytał ją, co z Frankiem. — Tatuś mu dzisiaj nie kazał, będą kopali — odpowiedziała. Wreszcie rozległ się dzwonek. Batura pobiegł do klasy i /dębiał, brakowało więcej niż połowy uczniów. Pan Stelmach zamiast odczytywania dziennika złożył n,ic i patrzył przez chwilę, jakby oczom nie wierzył. /aiaz potem otworzyły się drzwi i wpadł kierownik. A u was ilu brakuje? — policzył szybko oczami. — I >vs,u!/icścia dwoje... — Nie, dziewiętnaście, bo jedna ławka jest wolna, a Jasia wyjechała — sprostował Batura. — Dlaczego nie poprzychodzili? Klasa milczała, wreszcie ktoś nieśmiało bąknął: — Kopanie zaczęli. — Niech oni mi tu nie zawracają głowy z kopaniem! — mówił podniesionym głosem kierownik do pana Sądeja na tarasie — W zeszłym roku też były kopania. Owszem, zdarzało się, że ten i ów opuścił, ale nagle dziewiętnaścio-ro w samej szóstej klasie! To jest zmowa! Co pan myśli o tym, kolego Sądej? Sądej tarł zamyślony czoło. — Pan sądzi, że jest jakiś związek między tym a sprawą Rudnioka i Stopy? — I to możliwe, ja już się niczemu nie dziwię, panie kolego. Od jakiegoś czasu ktoś jakby się zawziął na szkołę. — Jakby się zawziął na szkołę — powtórzył Sądej. Na drugiej przerwie kiwnął na Baturę. — Może byś odwiedził Stopę. Jego gospodarz był usprawiedliwić go, że jest chory, zobacz, co tam z nim. Batura zaczerwienił się. — Proszę pana, ja nie mogę. ¦— Gniewacie się? — Wyrzuciliśmy go z komitetu redakcyjnego i... Batura spuścił głowę. Nauczyciel przyglądał mu się przez chwilę. — Widzisz, zwolniłbym cię od tego zadania, gdyby to były sobie ot takie zwykłe odwiedziny. Ale widzisz, ja się boję, że ze Stopą nie jest wszystko w porządku. Jednym słowem, nie prywatna sprawa. Rozumiesz? — Tak, proszę pana — szepnął Batura. — No więc — pan Sądej ścisnął go za rękę. 187 /.ara/ po lekcjach Batura popędził do Wiktora. Głupio będzie, bo głupio. Ten smarkacz gotów pomyśleć, że Batura żałuje go i nie może sobie bez niego dać rady, ale co zrobić. Przyrzekł, że pójdzie. W każdym razie postanowił być oficjalny i zimny jak lód. W kuchni zastał Osucha. — Proszę pana, przyszedłem odwiedzić Wiktora. — Wicio śpi. Nie trza go budzić. Batura przygryzł wargi. — Mam pilną sprawę, muszę się z nim koniecznie widzieć. Żałował, że to powiedział. Osuch przeszył go nieprzyjemnym, badawczym spojrzeniem. — Idź! Idź do domu, kowaliku! — zachrypiał. — Nic tu po tobie, ty dla naszego Wicia nie kolega! No, idź! Batura poczerwieniał z upokorzenia i gniewu. Wykręcił się na pięcie i wybiegł na dwór z rozpaloną głową. Wieczorem odbyło się zebranie gromadzkie w sprawie spółdzielni. Piotr Batura wrócił wściekły do domu. — Wszystko zawalone. Pięć osób przyszło. Zamiast o spółdzielni wszyscy mówili o wypadku z tymi dziećmi w kopalni. Rozpuścili po wsi bzdurę, że dzieci są brane ze szkoły do prac górniczych. Sądej chciał mówić — wstaje Stachurczyna: „Panie, najpierw niech pan powie, jak z tą robotą dzieci w kopalni. To takie SP czy jeszcze co insze- go?" Tak już dobrze szło, a tu zebranie się nie udało. To uu>l kolega Stopa tak nam pomieszał wszystko — dodał /ui.uając się do Antka. Wiktor? A co on winien? I HN — A plecie, co mu Osuch podpowie, kułacka trąba, jak to go zapędzili do kopalni, jak mu tam kazali pomagać przy wagonach, jak go sprali, gdy chciał nawiać. — Nie, nie uwierzę — zbladł Antek. — Spytaj się, kogo chcesz, powiedzą... — Piotr ściągał przepocony sweter. — Możesz mu powinszować, udał ci się kolega. — A ty znów na dziecko nie zwalaj, wygodny — zasapał ojciec Batura miętosząc papierosa. — Jakbyś był taki wielki polityk, za jakiego się masz, toby ludzie tobie wierzyli, a nie dziecku, ale ty... Podejścia do człowieka nie masz. Za kanciasty jesteś i zawsze stajesz sztorcem. Nie umiesz z ludźmi gadać. — Ojciec za to umie — odgryzł się podrażniony Piotr. — Jeszcze dzisiaj się wszyscy śmieją, jak to poszedł Miksę agitować za spółdzielnią, a wrócił z butelką miodu w kieszeni, bo cały czas gadali o pszczołach. Zaczęli sobie z ojcem przygadywać. Ale Antek nie słuchał więcej. Myślał o czym innym. Ściemniało się już. Przez poczerniałe akacje przy płocie u Osuchowego obejścia prześwitywało czerwone niebo. Nagle gałązki rozchyliły się i ostrożnie wyszedł z nich rozczochrany chłopak. Rozcierając podrapane o kolce nogi, przez chwilę przypatrywał się drzewu rosnącemu przy ganku. Był to dąb, którego konary zachodziły na dach. Potem zdjął buty, przewiesił ja na sznurowadle u> pasa, splunął w ręce i zaczął wdrapywać"się na drzewo. Znalazłszy się nad dachem, chwilę kołysał nogami w powietrzu, jakby szukając oparcia, potem puścił gałąź i zeskoczył. Nie mogąc się utrzymać na pochyłym dachu, ześliznął się aż do rynny. Ochłonąwszy ze strachu, na drżących jeszcze nogach dobrnął do okna facjatki. Było otwarte na osi aż. We 189 >: :i wnętrzu izby zobaczył w półmroku Wiktora dłubiącego nożem przy deszczułce. — Cześć, Wiktor! Wiktor odwrócił się gwałtownie. Na widok Batury twarz mu się ściągnęła. — Czego chcesz? — mruknął, więcej z zakłopotaniem niż z gniewem. — Chcę, żebyś napisał coś do gazetki — powiedział Batura nie schodząc z okna. — Zwariowałeś? — wzruszył ramionami Stopa. — Gniewasz się, żeśmy cię wylali? — Ech tam, myślisz, że mi dużo zależy. — No, to fajno. — Batura przyglądał mu się badawczo. — Słyszałem, że chorujesz ciężko. — Choruję. Batura zeskoczył z parapetu. — Pokaż język. — Idź! — odepchnął go Wiktor. — Co cię boli? — Nerka. — Nerka? — zdumiał się Batura. — Skąd nerka? — Jak mnie gonili, uderzyłem się w plecy i boli. — Ale nie za bardzo, bo coś zdrowo majstrujesz. — Co ci do tego? — Pewnie, że nic. Jak się chcesz dekować, to się dekuj, ale nie rozpuszczaj głupich bajek. — Jakich bajek? — Że ci kazali robić w kopalni, /wiałeś z filmu — twoja rzecz, narobiłeś szumu w kopalni — pies z tobą, ale nie zasłaniaj się górnikami, nic wrabiaj w to szkoły, rozumiesz? Teraz wróg byle czego się czepia, a ty, a ty... takie bzdury. Brat powiedział, że popsułeś robotę przy zakładaniu spółdzielni, i jak się wszystko zawali, to przez ciebie. Wiktor wypuścił deszczutkę z rąk. — Co chcesz ode mnie? Ja nic nie mówię. 191 — Nic mówisz? — Nic. — Nikomu nie nakłamałeś? Wiktor przełknął ślinę. — Nie. __ Więc dobrze. Chcemy, żebyś napisał, że to nieprawda, co opowiadają, że kazali ci robić w kopalni i że cię tam sprali. Napiszesz, że sam uciekłeś z lekcji i razem z Rudniokiem narobiłeś tego całego bigosu. Wiktor poczerwieniał ze wstydu. — Nic nie napiszę — zacisnął zęby. — Nic mnie nie obchodzi wasza gazetka, nie jestem redaktorem. __ Ale jesteś szóstakiem. Napiszesz jako... jako korespondent. ~~ Figę' — Więc chcesz, żeby wszyscy dalej wierzyli w te bzdury? — Nie, nie chcę, ale nie napiszę. Batura zacisnął zęby. — Ty tchórzu! — syknął z pogardą. Wskoczył na parapet i zniknął w ciemności. Wiktor stał chwilę jak ogłuszony, potem zdjął go strach. Dopadł do okna. Chciał zatrzymać Baturę, wszystko mu powiedzieć i wytłumaczyć, chociaż to jest Batura, ale na dachu nie było już nikogo. Tylko wiatr szeleścił liśćmi. Rzucił się na łóżko i ukrył twarz w poduszce. Zdawało mu się, że za oknem słychać szepty: tchórzu, kłamco, tchórzu! Nie, to tylko wiatr. ROZDZIAŁ XIV Smutki samotności. Wiktor porzuca domowe pielesze. Zdrajca Karlik. W cztery oczy z Sądejem JVarlik Rudniok postanowił jeszcze ten jeden dzień spędzić na świeżym powietrzu. Rano przyszedł Malinow-ski i trzeba było udać, że się idzie do szkoły. Wziął więc do pustego tornistra trochę chleba, dziesięć ziemniaków, nóż i zapałki i ruszył niby na lekcje. Obszedł dookoła Wilczą Górę i miedzami podążył do lasu. Chciał wyszukać grubą sosnę i odłupać kawał kory. Potrzebna mu była do zrobienia łódek żaglowych. Mieli z Golą urządzić regaty na rozlewisku. Ku swojemu zdziwieniu zobaczył na polu Jasia Stachur-kę. Kopał z ojcem ziemniaki. Trochę podniosło to Karli-ka na duchu. To znaczy, że nie on sam urwał się ze szkoły. Na wszelki jednak wypadek ominął kolegę z daleka. Idąc lasem natrafił na gęste zarośla leszczyny. Szukał orzechów, ale już ich nie było. Uwagę jego zwróciły za to gałęzie proste, długie i giętkie. Słyszał kiedyś, że z leszczyny są niezłe łuki. Wybrał najlepszy pręt i sporządził jeden łuk na próbę. Cięciwę zrobił ze sznurka, napiął mocno, wreszcie wystrugał kilka strzał. Gdyby tak można było uzbroić chłopaków w takie łuki i zaatakować kiedyś znienacka koczowników Goli deszczem strzał. A to byłby pogrom! J Zaczął bawić się strzelaniem. Łuk bił na ładne parędziesiąt metrów. Biegnąc za strzałami, zobaczył, że las prześwituje z jednej strony. Rozchylił ostrożnie gałęzie... Przed nim znajdowała się obszerna polana. Na jej środku za czworokątnym ogrodzeniem rosły w równych szeregach małe drzewka: dęby, sosny i brzozy. Między himi chodził leśniczy w zielonym mundurze z dwoma 13 — Pierwsza Księga Urwisów 193 robotnikami. Wykopywali niektóre drzewka i odkładali na stronę. Karlik cofnął się. Nie chciał, żeby go zobaczyli. Zadecydował, że już czas na obiad. Na pierwsze danie upoluje jakąś ptaszynę. Przez godzinę dybał na rozmaite ptactwo. Nie udawało się. Zrezygnowawszy z bar-.l/icj „wykwintnego" mięsa, próbował upolować chociaż inamluiwe wrony, ale i tu spotkała go porażka. Czy łuk byl im- dość celny, czy wrony zbyt czujne. Trudno, musi się obyć bez mięsiwa. Upiecze sobie za to kartofli. Polowanie jest dość trudną sztuką, ale pieczenie to żadna filozofia. Gola ze swoją bandą codziennie piecze kartofle przy ognisku z badyli. Badyle — to mi paliwo! Karlik zrobi taki ogień, jakiego świat nie widział. Od czego są gałęzie? Naściągawszy co grubszego chrustu i obłamawszy kilka suchych gałęzi rozpalił potężne ognisko i wrzucił doń cały swój zapas kartofli. Z przyjemnością patrzył, jak ogień strzela w górę i huczy. Po minucie wygrzebał jednego ziemniaka do spróbowania. Kartofel był czarny jak Murzyn i tak gorący, że parzył rękę — za to pachniał smakowicie. Ale gdy go rozkrajał, okazało się, że w środku jest surowy. Dorzucił drzewa do ogniska. Po chwili znów spróbował scyzorykiem. Kartofle były wciąż twarde, nawet jakby jeszcze twardsze niż przedtem. „Więcej cierpliwości" — pomyślał i kucnął pod drzewem, patrząc na szalejące płomienie. Odczekawszy parę minut, rozgarnął ognisko i wygrzebał patykiem z popiołu kartofle. Teraz będą na pewno w sam raz. Wybrał największy i próbował rozkrajać go nożem. Zatrzeszczało — ziemniak był twardy jak węgiel. Spróbował jeść, ale się nie udało. „To dziwne — pomyślał. — Zdaje się, że się spalił". Cisnął nim w drzewo. Głodny i zły położył się na mchu. Las był smutny. Ptaki nie śpiewały. Większość już zresztą odleciała do* ciepłych krajów. Czasem tylko wrona zakracze albo sroka zaskrzeczy. Ech, nudno! Takie wycieczki w pojedynkę nie mają większego sensu. Gdyby jeszcze miał rower. Ale ojciec zabrał. Jest pewnie w przechowalni w Kielcach. Trzeba będzie jutro wpaść do budy i zobaczyć, jak tam... Nie myślał, że tak prędko zatęskni za klasą. A w ogóle to śmiesznie się wszystko układa. Jak siedzisz w 195 s/k.ilc, ciągnie cię do lasu, a jesteś w lesie, ciągnie cię do s/koty. Ech, dziwne jest życie! 1'ogrążony w tak filozoficznych rozmyślaniach, nie poczuł nawet pierwszych kropel deszczu, które mu spadły na włosy. Wrócił do domu przemoczony, ubłocony i zły. Sam nie wiedział, o co i na kogo. Wieczorem, gdy prasował spodnie, ktoś zapukał nieśmiało do drzwi. Na progu stał Wiktor. Karlik wciągnął go do pokoju i zasypał gradem pytań: — Nie jesteś już chory? — Nie. — Byłeś w szkole? — Nie. A ty? — Ja też nie. — Dlaczego nie przyszedłeś do mnie? — Byłem dwa razy, ale nie chcieli mnie wpuścić. Mówili, że jesteś bardzo chory. — Bujda, wcale nie byłem chory. — Udawałeś, co? Ja też chciałem, ale mnie Mali-nowski spędził. Kiedy idziesz do budy? — Ja już nie pójdę do szkoły. — Co, tak w ogóle nie? — Tak. Wyjeżdżam. Chciałem ci to właśnie powiedzieć. Jak chcesz, możesz jechać ze mną. — Wyjeżdżasz? Ale... ale dlaczego wyjeżdżasz? — Nie mogę zostać po tym, co się stało." — Żeśmy uciekli? Przecież to jeszcze nic takiego. Za-k nas ochrzani, obniżą stopień i to wszystko. Samo to, żeśmy uciekli, to pewnie, że jeszcze nic. Ale «l sit,- później coś gorszego... Paskudnie się zaplątałem. — Nic nie rozumiem. Gadaj że po ludzku. — Ale nie będziesz mną gardził ani nikomu nie powiesz? — No, nie. — Nikomu? — Nikomu. — Daj słowo. — No, daję, daję. — Więc, jak wiesz, najpierw udawałem chorego na nerkę. — Na nerkę? A to skąd ci wpadło do głowy? — roześmiał się Karlik. — To Osuch wymyślił... Widzisz, on mi szedł na rękę. — On? Ta kutwa? — Właśnie. Ja sam się zdziwiłem z początku. Nie wiedziałem, co ma w tym za interes. Potem matka zaczęła się coś domyślać... Zresztą wiesz, matka zawsze ma nosa. Potem przyszedł stryj Mikołaj. Najpierw się strasznie kłócili. On krzyczał na matkę — matka na niego. A potem matka wpadła z sęczakiem w ręce do mnie na górkę i zaczęła krzyczeć, czy to prawda, że uciekłem z lekcji i rozbijałem się po kopalni. No, to... no, to ja skłamałem, że nie. Aż zaraz potem napatoczył się Osuch i powiedział matce, żeby nie wierzyła Mikołajowi, bo mnie tam posłali na kopalnię do pomocy, żeby górnikom w zobowiązaniach pomagać. — Co?! — Karlik zeskoczył ze stołka. „ ¦* — Tak powiedział. Wtedy matka znów z kijem do mnie, czy to prawda. — A ty! A ty co powiedziałeś? Wiktor spuścił głowę. — Powiedziałem, że tak... Nie myślałem, że to komu zaszkodzi, no, bo sam powiedz, to przecież jeszcze nic takiego... No, powiedz — szepnął. — Gdybym wtedy 197 i wuil/iat! Gdybym wiedział! — mówił ze łzami w oczach. — I o było wszystko naumyślnie zrobione. Wszystko, żeby pogrążyć... Potem oni z tego zrobili wielki ruch na wsi, że dzieci ze szkoły będą brane do kopalni. Karlik patrzył na niego przerażony. — To jeszcze nic. Ale zaczęli wszędzie szeptać, że dlatego mam te guzy i zadrapania, bo nie chciałem robić i uciekłem, i oni mnie gonili, i sprali. — I ludzie wierzyli? — Dużo uwierzyło. Dzisiaj prawie połowa dzieci nie przyszła do szkoły. — Prawda, widziałem Stachurkę w polu. — A... a najgorsze... to... to... Karlik, ale pamiętasz, coś przyrzekł? — Pamiętam. — Więc słuchaj. Był u mnie Batura i powiedział, że jemu brat powiedział, że jak ze spółdzielnią wszystko się zawali, to przeze mnie. — Jak to? — Bo dzisiaj zebranie się nie udało. Bo o panu Sądeju chodzą te plotki, że dzieci do kopalni sprzedał, i ludzie tylko o nas mówili i o kopalni, i byli wzburzeni, i nic z I zebrania nie wyszło. I pan Sądej jest strasznie zmartwio- Ę ny, bo ty wiesz, jak mu chodzi o tę spółdzielnię. Gdybym wiedział, Karlik! No, ale czy ja o tym myślałem, że oni... Karlik słuchał zgnębiony. — Więc sam widzisz... — Wiktorowi załamał się głos. — Ja już nie mogę... ani w domu, ani w szkole... widzisz sam. Wiktor odwrócił się i otarł nos rękawem. — Może się coś da zrobić?"— wyszeptał Karlik, zmiaż-d/ony tym, co usłyszał. Wiktor potrząsnął głową. Przecież nie możesz tak odjechać. Co oni sobie o mis pomyślą? Pan Sądej! To straszne! I wszystko przeze innt szeptał przerażony Karlik. I9K Nagle zaczął się pośpiesznie ubierać. — Słuchaj, zabieraj się natychmiast, idziemy! —zawołał. — Jedziemy? — ożywił się Wiktor. — Jedziemy, ale do pana Sądeja. — Zwariowałeś? Ale Karlik popchnął go już za drzwi, nakładając pośpiesznie kurtkę. — Co ty, naprawdę? Po co? — Opowiemy mu o wszystkim, może coś poradzi. To fajny chłop. — Idź! — Wiktor wyszarpał się gwałtownie i zaczął wyrywać, ile sił w nogach. Tego jeszcze brakowało. Wpaść w ręce belfra. Nic ma co, ładny przyjaciel z Rud- nioka. — Wiktor! Wiktor! — krzyczał za nim Karlik. Stopa obejrzał się nie zwalniając biegu. Zobaczywszy, że Rudniok biegnie za nim, nagłym zrywem uskoczył w bok do zarośli i z bijącym sercem przypadł do ziemi. Skryła go gęstwina i ciemność. Słyszał jeszcze oddalające się wołanie Rudnioka, potem ucichło wszystko. Rano, kiedy jeszcze wszyscy spali, Wiktor nadał sygnał dla Goli, zapakował kawałek chleba, który pozostał mu z nie zjedzonej kolacji, koszulę i mydło, pomacał, czy ma w kieszeni nóż, grzebień i lusterko, na wszelki wypadek wziął jeszcze sznur, ołówek i zeszyt i lak obładowany spuścił się z dachu po drzewie. Przełazi przez płot i podszedł pod dom Goli. Nie czekał nawet pięciu minut, gdy skrzypnęły zawiasy i w furtce pojawił się zaspany Gola. — Czego mnie zbudziłeś, chyba jeszcze czas? — Słuchaj, Stefek, pożycz mi sto złotych. 199 Co? — Gola przerwał przecieranie oczu. — Zwani iwałeś? — Nie pytaj o nic. Muszę jechać. — Aha! — uśmiechnął się domyślnie Gola. — Poczekaj do wiosny, pojedziemy razem. A zimować to najlepiej u starych, mówię ci. Wiktor potrząsnął głową. — Nie, muszę natychmiast jechać... i., no... wiesz... — zaczerwienił się. — Tak — skrzywił się Gola — więc przyszła w końcu koza do woza. Szkoda, że jak robiłeś wyprawę, to zapomniałeś o mnie... Czemu teraz nie idziesz do Rudnioka? Wiktor machnął ręką. — Do Rudnioka?... Z Rudniokiem skończone. A ty, ty... chyba pamiętasz o naszej umowie. Dziewiąty paragraf tajnej umowy o wzajemnej pomocy mówił: Kiedy jedna wysoka umawiająca się strona zostanie zagrożona na ciele lub czci i zmuszona będzie opuścić terytorium Wilczkowa, druga wysoka umawiająca się strona winna jej towarzyszyć, a gdy to jest utrudnione, przynajmniej wyposażyć ją na drogę i pożyczyć pieniądze na bilet. t Gola poklepał rozżalonego Wiktora po ramieniu. — Nie bój się, ja tylko tak... Ja cię, bracie, nigdy nie zawiodę. Dokąd chcesz jechać? — Nie wiem jeszcze, chyba do Nowej Huty. Gola podrapał się po głowie. - Skąd ja ci wezmę sto złotych? No, to chociaż pięćdziesiąt. Też nie mam. I )aj, ile masz. (¦iil.i odszedł, a po chwili wrócił i wręczył Wikto- rowi dwadzieścia dziewięć złotych i trzydzieści pięć groszy. — To wszystko, co mam. Zbierałem na narty — mruknął ponuro. Pożegnawszy się z Golą, Wiktor ruszył w dół wsi. Uplanował sobie wsiąść w pociąg dopiero na następnej stacji w Piekutowie, żeby zgubić ślad. Ledwie jednak uszedł kilkanaście kroków, zobaczył Rudnioka. Szedł naprzeciwko niego z tornistrem na plecach. Wiktor uskoczył za drzewo i patrzył. Karlik zbliżył się do domu Pocieszka, w którym mieszkał Sądej. Przed furtką zawahał się, chwilę stał ze zmarszczonym czołem, potem strzelił z palców i wszedł. „Zdrajca! — pomyślał z oburzeniem Wiktor. — Poszedł wypaplać wszystko. A przecież przyrzekł, że nie powie". Sądej, odsunąwszy okulary na czoło, wcinał z apetytem jajko na miękko i zagryzał razowcem, kiedy uchyliły się nieśmiało drzwi i wszedł Rudniok z czapką w ręce. Sądej nasunął z powrotem okulary na nos i przyglądał się dziwnemu gościowi, zaskoczony odwiedzinami o tak wczesnej porze. Poznawszy Karlika chrząknął, jak się chłopcu zdawało, ostrzegawczo. Karlik obejrzał się na drzwi, ale na odwrót było już za późno. Sądej wyciągnął rękę i podsunął mu krzesło. — No, chodź no bliżej, siadajże... Cóż-mi powiesz ciekawego? — Ja... ja przyszedłem powiedzieć, że nie byłem dwa dni w szkole. — A to nowina — mruknął Sądej soląc jajko. — Nie masz nic ciekawszego do powiedzenia? Karlik stropił się. Zupełnie nie tak wyobrażał sobie rozmowę z panem Sądejem. Milczał zakłopotany. Sądej 201 podniósł oko znad jajka i przyglądał się plastrowi na nosie Karlika. — Wyglądasz nieszczególnie. Podobno wyprawa sit; nie udała. — Nie udała się, proszę pana. — Hm... a właściwie po coście tam zeszli? — My chcieliśmy zobaczyć, jak tam jest. — Aha, chcieliście zobaczyć. — A poza tym... — Co poza tym? — Myśmy chcieli odkryć Zieloną Komnatę. — Cóż to takiego? Opowiedział jąkając się i połykając wyrazy. Pan Sądej słuchał ciekawie. Potem w milczeniu kończył jeść jajko. „No, teraz wstanie i wrzaśnie" — pomyślał Karlik obserwując go lękliwie. — Wiesz, że to był ciekawy pomysł — powiedział nagle pan Sądej ocierając usta serwetką. — Szkoda, że się nie udał. Karlik spojrzał na niego podejrzliwie. „Bierze mnie na haczyk" — pomyślał. Pan Sądej wstał i zaczął wiązać krawat przed lustrem. — Mnie się zdaje — powiedział patrząc w lustro — że w waszej wyprawie był jakiś błąd... Warto by nad tym pomyśleć. Bo przecież przygotowana była właściwie z rozmysłem. Mieliście i buty gumowe, i hełmy, i żywność, i lampę, i nawet szczęście wam dopisywało, a... nawaliła. Warto by nad tym pomyśleć. — To prawda, proszę pana, coś nawaliło, ja to sam czuję. Ale co? — rzekł poruszony Karlik. — Właśnie, co — pan Sądej zaciągał węzeł w krawacie, krzywiąc się niemiłosiernie. — Słuchaj, a co byś powiedział na to, gdybyśmy podyskutowali nad tym w klasie? Karlik spojrzał nieufnie na nauczyciela. Węszył jakiś podstęp. Chce ich pewnie skarcić przed całą klasą. 203 — Co im do tego? To nasza rzecz — mruknął ponuro. — Ba! — westchnął Sądej. — Co zrobić, kiedy oni uważają, że to wcale nie jest tylko wasza rzecz. A ich jest więcej i nie wiem, czy wam opłaci się z nimi zadzierać. — Czy to naprawdę konieczne? — jęknął. — Widzę, że nie jesteś zachwycony. — Proszę pana, ja wolałbym nie... — rzekł błagalnie. — Boję się, że nie da się tego uniknąć. Wszyscy o tym mówią — rzekł Sądej szczerze zmartwionym głosem. — Wiesz, jakie chodzą plotki. Lepiej ukręcić im łeb od razu na lekcji, niż żeby wam dokuczali po kątach. Karlik milczał nie przekonany. — Widzisz, sprawa wygląda tak, że za nawianie z lekcji i opuszczenie trzech dni nauki pan kierownik będzie was musiał ukarać. No, to jasne, nie spodziewałeś się chyba niczego innego i włączyłeś to z góry do kosztów wyprawy... — Tak — szepnął Karlik. — W porządku. Ale obaj wiemy, że nie tylko o to chodzi. Chodzi o to, że wyprawa się nie udała i mogą wam dokuczać. Bo wiecie, jak to jest, kiedy się coś nie uda. Już tacy są ludzie, że jak się komuś coś nie powiedzie, to od razu wszyscy na niego. Karlik westchnął. Sądej zna się na rzeczy. — Tak, proszę pana, Batura będzie się śmiał... bo on sam chciał zorganizować ekipę do zbadania szybu i zły jest za gazetkę. I Gola też pewnie zły, żeśmy się bez niego wybrali. — No właśnie — mruknął Sądej chodząc zaaferowany po pokoju. — A najgorsze, że chodzą o was różne plotki, m;i przykład, żeście poszaleli ze strachu, że biegaliście po cali-j kopalni i krzyczeliście: „Weźcie nas stąd, bo tu ciemno!" Knilik pobladł. Kłamstwo! Jak oni śmią takie kłamstwa?!... — lusił ze łzami w oczach. — Tak mówią — powiedział pan Sądej. — Ale pan w to nie wierzy? — Nie, ja w to nie wierzę. — I pan powie im to? — Jak będzie dyskusja, to powiem. — Dobrze, to niech już będzie ta dyskusja, tylko żeby pan trzymał z nami. — To się rozumie, przecież ja jestem za wyprawą. — Pan? Karlik popatrzył podejrzliwie, czy nauczyciel nie kpi. — Szkoda tylko, że urządziliście ją w takiej tajemnicy — ciągnął Sądej. — Trzeba było przyjść powiedzieć... — A czy pan by z nami poszedł? — zapytał ostrożnie Karlik. — Oczywiście. Karlik mruknął coś pod nosem i pomyślał: „O, właśnie jeszcze by tego brakowało. Wyprawa z belframi. Czy on tego nie rozumie, że popsułby nam całą przyjemność? Trzymaliby nas za rączki... może jeszcze kazaliby iść parami i trzeba by było ich słuchać. Pan Gon-dera kazałby szukać pierwotniaków, a pan Sądej egzaminowałby z geologii". — Baliście się pewnie, że wam popsujemy — uśmiechnął się Sądej, jakby domyślając się, o co Karlikowi chodzi. — Tak — bąknął zmieszany Rudniok. — Niesłusznie... niesłusznie... Co innego lekcja czy wycieczka, a co innego wyprawa. Jak wyprawa, to wyprawa. Nic bym się nie wtrącał. A może bym wam w czymś pomógł. Sama wyprawa to przecież nic złego, ha, to nawet wspaniała rzecz! — Sądej klasnął dłonią w kolano. — W tym wszystkim tylko to było złe, że uciekliście. Sama ucieczka to było jeszcze malutkie zło, ale w życiu już tak jest, że jedno zło pociąga za sobą drugie, a tamto — trzecie i robi się taki łańcuch zła i nieszczęść. Bo zło jest strasznie zahaczliwe, gorzej niż ułamany paznokieć. I coraz 205 nudniej się spod niego wygrzebać. I ktoś mówi, że go prześladuje pech, a to wcale nie pech, tylko zwyczajna kolej rzeczy. Ruszyłeś, bracie, jeden kamyczek — a tu cala góra się sypie. Ludzie to dawno zauważyli i mówią, że nieszczęścia chodzą parami. Ho, ho, czasem nawet czwórkami i piątkami. Takie są zahaczliwe — wiesz, o czym mówię? — Wiem. — Ale najgorszego dowiedziałem się dopiero wczoraj... Zaraz, a co z twoim kompanem? — Z Wiktorem? — Tak, z Wiktorem. Karlik spuścił głowę i milczał. — Prosiłem Baturę, żeby go odwiedził — dodał pan Sądej. — Boję się, żeby czegoś nie uknuli przeciw niemu. Czasem człowiek ze strachu ucieka przed małą nieprzyjemnością, a wpada w jeszcze większą. Wiesz? Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Pociesz-kowa z miotłą. — A pan nauczyciel dzisiaj do szkoły nie idzie czy jak'? Pan Sądej wyciągnął z kieszeni zegarek. — Masz ci los, za minutę ósma — mruknął. — Jeszcze gotowi pomyśleć, że i ja na wagary chodzę. Nałożył pośpiesznie kapelusz i wypychając Karlika wybiegł z chałupy. Nagle obaj zatrzymali się. Przy furtce stał Stopa. — Wiktor! — pan Sądej wziął go uradowany pod rQkę. _ jak to dobrze, że przyszedłeś. Teraz dyskusja na pewno się uda. Bo wiesz, postanowiliśmy z Karlikiem urządzić wielką dyskusję o wyprawie. _ wiem — szepnął Wiktor — ja wszystko słyszałem. — Aha — powiedział Sądej zatrzymując się. — I pewnie chciałeś mi jeszcze coś powiedzieć? Wiktor spuścił głowę. Tak. 'i u i ROZDZIAŁ XV Chmury gromadzą się. Wiadomości z podshuhu Notatnik Batury. S być przewodnikiem. Od zeszłego roku tak się to wałkuje. ,J5, 219 Na wiosnę, jak widziałem, że nic z tego nie wychodzi, chciałem sam zrobić drużynę. „Zapisujcie się do mnie" — powiedziałem. 1 wywiesiłem kolorowe ogłoszenie. Z młodszych klas to nawet pozapisywali się, a z naszej to tylko Stachurka, lu> on jest moim przyjacielem, a inni to nie chcieli się zapisywać, bo bali się, żebym nimi nie rządził, tak mi powiedzieli. No, a ci malcy, co się zapisali, zaraz mnie otoczyli i mówią: „Ty Batura, a piłka będzie?" „A dostaniemy czerwone chusty?" „Dostaniecie!" Wszystko im obiecałem. Dziewięćdziesięciu malców wtedy się zapisało. Na drugi dzień robimy ze Stachurka zbiórkę. Przyszli wszyscy co do jednego, ale nie chcą się nawet ustawić, tylko od razu: „Daj nam chusty czerwone i piłkę". „Bratkowie — mówię do nich — tak od razu skąd wam wytrzasnę? Kapitalistą nie jestem, żebym wam chusty fundował i piłkę. Skarbonka pusta, zapracować, braciszkowie, trzeba". Zagnałem pętaków do zbierania ziół, bo czytałem, że na tym można zarobić i inni harcerze sobie fest skarbonkę nabili. Przez całe popołudnie ganiałem smarkaczy po łące i lesie — uzbierali nawet sporo — i kazałem przyjść na drugi dzień. Ale na drugi dzień przyszedł tylko jeden Stachurka. Rozzłościłem się i biegam po wsi. A oni się przede mną kryją i jeszcze matki z kijem napuszczają. Taka z łebkami lobota. Może ich w to pierwsze popołudnie za bardzo przycisnąłem, no, ale co oni myśleli, że w drużynie to się >lo góry brzuchem leży? A Timur do roboty nie pędził? A potem już nie mogłem ich wyciągnąć na zbiórki. ia, żeby najpierw były chusty i piłka. Jakby to było '20 najważniejsze! Ale wiadomo, szczeniaki, „ciemny element" — jak mówi Pietrek. Z tego wszystkiego podpisaliśmy tylko ze Stachurka umowę o wzajemnej pomocy. Tylko jego lubię naprawdę z całej szkoły. Reszta to granda. 20 września 1952 r., sobota Nareszcie powrócili z wagarów Rudniok i ten tchórz, Stopa. Rudniok ma jeszcze plaster na nosie i parę sińców na twarzy, ale mu już schodzą. Obaj są strasznie źli, nie dają sobie nic powiedzieć i zaraz piorą. Po lekcjach była rada nauczycielska. O mało co nie wylali ich z budy, ale Sądej się za nimi ujął i w ogóle za całą szóstą. 22 września, poniedziałek Dzisiaj była bardzo dziwna lekcja geografii, bo cały czas rozmawialiśmy o wyprawie Rudnioka i Stopy. Pan Sądej wziął ich obu do siebie za stół nauczycielski i kazał Kropię przynieść jeszcze jedno krzesło. Potem posadził ich obu za stołem i powiedział, że powróciło z wyprawy badawczej dwu podróżników: profesor Karol Rudniok — geolog, i profesor Wiktor Stopa — mineralog, i że chcą podzielić się z szanownymi słuchaczami swoimi wrażeniami. Wszyscy myśleli, że to żart, i zaczęli się śmiać, ale pan Sądej zaraz uciszył klasę i powiedział, że to wcale nie jest żart, potem odszedł na bok, pod okno, i"skinął na „podróżników". „No, możecie zaczynać". Wtedy oni zaczęli opowiadać, najpierw Rudniok, później Stopa, a później znów Rudniok. A pan Sądej tylko czasem coś wtrącił albo o coś ich zapytał. Z początku obaj byli bardzo czerwoni i strasznie się jąkali, i co trochę patrzyli na Sądeja, ale potem jakoś im przeszło i opowie- 221 dzieli nam od początku o całej wyprawie. Najpierw, jaki miała cel, jak się do niej przygotowali, jak uciekli z kina i wszystko po kolei. Z początku Miksa i ludzie z jego paczki uśmiechali się szyderczo do siebie i nawet parę razy przygadywali „podróżnikom", choć pan Sądej nie pozwalał przerywać. Ale później, gdy Rudniok opowiedział, jak zeszli do prochowni, w klasie zrobiła się cisza. I już do końca wszyscy słuchali. A potem rozpoczęła się dyskusja. Pan Sądej podzielił tablicę pionową krechą na dwie części. Po prawej stronie mieliśmy zapisywać, co było dobre,-czyli plusy wyprawy, a po lewej to, co było złe, czyli minusy wyprawy. Ale nikt nie wiedział, co powiedzieć, bo każdy bał się powiedzieć, że tam coś było dobrego, bo jak można przy nauczycielu chwalić kogoś za to, że uciekł z lekcji. A znowu ganić nie wypadało jakoś, bo wyprawa była dosyć morowa. Więc pan Sądej powiedział: „Może najpierw macie jakieś pytania do podróżników, to proszę bardzo". Wtedy rozległy się szepty i cała klasa zaczęła brzęczeć jak ul, ale nikt nie podnosił palców. Wtedy ja wstałem i zapytałem, czemu tak wielką i ważną wyprawę urządzili w tajemnicy przed klasą. Wszyscy się od razu uciszyli, bo chyba każdy o to chciał najpierw zapytać. Rudniok i Stopa zaczerwienili się i zaczęli oglądać na pana Sądeja. Ale pan Sądej rozłożył ręce i dał znak, żeby sami odpowiedzieli. Więcc Rudniok odpowiedział, że dlatego wybrali się w tajemnicy, bo nie wiedzieli, czy klasę zaciekawi taka wyprawa. Wtedy zerwał się Miksa i zaczął krzyczeć: ..Tak, tak, nie wiedzieli! Ale łżą... fałszywcy! Oni ilnln/c wiedzieli, a dlatego sami się wybrali, bo chcieli, 1 tylko oni byli ważni i żeby cała klasa im zazdro- „A więc ty uważasz, że jest im czego zazdrościć?" — przyłapał go Sądej. Miksa wił się jak piskosz. „E, nie... ale..." „Ale co?" „Ale przygody to mieli fest". „Czy wszyscy uważają, że Rudniok i Stopa mieli ciekawe przygody?" — zapytał pan Sądej. Klasa zabrzęczała, szeptano gorączkowo. „No?" — mówił Sądej. Jedni patrzyli na drugich, czy to nie jakaś zasadzka z jego strony. Przyznać się, że tak, a jak capnie? Sądej musiał się skapować, bo powiedział, żeby mówili zupełnie szczerze i że on wcale za to nie będzie się na nikogo gniewać. Więc w kilku miejscach bąknięto, że tak. Sądej zarządził głosowanie i kazał, żeby ci, co tak uważają, podnieśli ręce. Tylko Zosia Szkło i jeszcze kilka dziewczynek nie podniosło rąk. Sądej kazał policzyć głosy. Było dwadzieścia cztery i siedem przeciw. I Sądej zapisał po stronie plusów: „Ciekawe przygody". „Więc ty myślisz, że oni dlatego sami się wybrali, żeby im wszyscy zazdrościli?" — pytał dalej Miksy. „Tak". „I żeby mogli się chwalić — dopowiedziała Jadźka Po-cieszek. — Tak, tak, niech się nie wykręcają, bo i tak jm nikt nie uwierzy". - - Rudniok znowu się obejrzał na pana Sądeja. A potem powiedział, że dobrze, powie prawdę, dlaczego urządzili wyprawę w tajemnicy przed klasą. Bo jakby powiedzieli o tym klasie, to z wyprawy byłby guzik. Bo klasa jest ba-łaganiarska i nigdy z nią nic nie wiadomo, a poza tym są w klasie tacy, którzy tylko patrzą, żeby wkopać. Tak powiedział. „Zresztą — dodał — nawet gdyby nikt nie 223 poskarżył, to z wyprawy też byłby guzik, bo w takiej klasie w ogóle nic można się dogadać i coś zorganizować, bo każdy chciałby rządzić". Wiem, że- mnie chciał przyciąć, bo jak to mówił, to patrzył na mnie. W każdym razie cała klasa się obraziła, a w tylnych ławkach od razu zawrzało. I zaraz zerwała się .lail/ka 1'ocieszkówna. „To są wszystko wykręty. Jeszcze nic nie wiadomo. A może właśnie klasa by się zgodziła. Przecież nie próbowałeś się dogadać". „No i co z tego? — odparł Karlik. — Nawet jakbyście się zgodzili, to taką wyprawę całej klasy zaraz by złapali. Przecież nie mogli wszyscy uciec z kina. Gdzie by się schowali?" Wtedy ja wstałem i powiedziałem, że przecież można by wybrać delegację i nam nie o to chodziło, że nie wszyscy byli na wyprawie, ale że to była dzika wyprawa, urządzona bez wiedzy klasy. Dlaczego? „Przecież już tłumaczyłem dlaczego" — odburknął rozzłoszczony Rudniok. Ale podniósł się gwar i wszyscy naraz zaczęli mówić. Aż pan Sądej musiał uciszać klasę. „Więc jesteście zdania, że Rudniok i Stopa źle zrobili, że wybrali się bez wiedzy klasy?" — zapytał głośno. „Tak", Pan Sądej znów zarządził głosowanie i okazało się, że wszyscy tak myślą. Więc pan Sądej napisał po stronie minusów: „W tajemnicy przed klasą". A potem zaraz wstała Zosia Szkło i żeby się podlizać, I w-wiedziała patrząc na pana Sądeja: I'i i/a tym oni zrobili źle, że uciekli z lekcji". I przestraszyli panów nauczycieli" — dodała zaraz ilt nr.i 224 A potem wszyscy naraz zaczęli mówić jeden przez, drugiego: „Zmartwili matkę". „Ukradli mleko". „Opuścili trzy dni w szkole". „Pokłócili robotników". „Przeszkodzili górnikom w robocie". Ledwo miałem czas notować, bo wciąż nowi wstawali i każdy coś dorzucał — a to, że ukradli lampę, że zrobili zamieszanie na wsi, że nakłamali. Liczyliśmy, ile razy, ale nie mogliśmy się doliczyć. Nawet Stachurka zabrał głos: „Moją mamę też nastraszyli i nie puściła mnie do szkoły". Wtedy wstałem i powiedziałem, że mój brat mówi, że przez Stopę nie udało się zebranie. Pan Sądej uśmiechnął się. „No, nie tylko przez Stopę". Pod koniec lekcji na tablicy było napisane tak: BILANS WYPRAWY RUDNIOKA I STOPY Co złego? 1. Uciekli z lekcji. 2. W tajemnicy przed klasą. 3. Zmartwili matkę. 4. Zmartwili sztygara Malinowskiego. 5. Przestraszyli panów nauczycieli. 6. Opuścili trzy dni w szkole. 7. Zabrali dużo czasu nauczycielom i kolegom. 8. Pięć (?) razy skłamali. 9. Ukradli mleko i lampę. 10. Pokłócili majstra z rudawym. 11. Przeszkodzili górnikom w robocie. 12. Zrobili zamieszanie na wsi. 13. Wywołali plotki. 14. W różny sposób pomogli wrogowi spółdzielni. Co tam było dobrego? 1. Mieli ciekawe przygody. 2. Poznali pracę w kopalni. 3. Zbudzili bumelanta. 225 15. Nabili sobie pigć (?) siniaków. 16. Rozbili nos. 17. Wpadli ilo wody. 1S. Zmarzli. l(). Mogli zachorować. 4. Dostali nauczkę na całe (?) życie. Tam gdzie klasa nie była pewna, pan Sądej wstawił /nak zapytania w nawiasach. Wszyscy przyglądali się długo tej tablicy. Było nam smutno, że tak drogo kosztują przygody. Bilans był miażdżący dla Rudnioka i Stopy. Wszyscy wiedzieliśmy, że ta wyprawa wylęgła różne hece, ale nie myśleliśmy, że aż tyle. A na pewno nie wszystkie zanotowaliśmy. Zgodziliśmy się z Rudniokiem i Stopą, że w ich wyprawie tkwił jakiś błąd. „Nie opłaciło się — powiedziała nagle Zosia Szkło — wcale się nie opłaciło. Tyle szkody. Lepiej, żeby wcale nie urządzali tej wyprawy. Ja bym im nie pozwoliła, gdybym wiedziała"... Spojrzeliśmy na nią niechętnie. „To znaczy, naskarżyłabyś? — mruknął Rudniok. „»Naskarżyłabyś, naskarżyłabyś«... to wcale nie byłoby skarżenie, boby wyszło na dobre. Nawet tobie. Nie miałbyś plastra na nosie". „Nic ci do tego — odparł Rudniok. — A skąd ty wiesz, może ja chcę nosić plaster?" Zosia Szkło wzruszyła ramionami, ale zaraz wstała ladźka Pocieszkówna. „Dobrze, plaster to twoja rzecz — rzekła zaperzona do Kmlnioka — ale jak robicie zamieszanie i przeszkadzacie t'tunikom, i pomagacie wrogowi, to już nie wasza sprawa. I ni, mamy wam na to pozwalać?" Zapanowała cisza, wszyscy patrzyli na pana Sądeja. Właściwie to chyba nikt naprawdę nie wie, jak to jest ze skarżeniem. Ale pan Sądej uśmiechał się tylko i nic nie chciał powiedzieć. Widziałem, że nikt nie ma odwagi się zapytać i wszyscy patrz;) na mnie, więc wstałem i zapytałem Sądeja, czy jakby Zośka dowiedziała się, że Rudniok i Stopa chcą uciec z lekcji, i pobiegła powiedzieć mu o tym, to czy to byłoby skarżenie i jak to z tym właściwie jest. ..To trudna sprawa... W każdym razie, gdyby Zosia tak /lohila, to byłoby skarżenie — odparł. — Ale ja wcale nic byłbym z tego zadowolony. Zgadnijcie, co powinna zrobić Zosia"... Ktoś powiedział: , „Najpierw do nich pójść i przekonać". „Tak, myślałby kto, że to dużo pomoże" — broniła się Zośka. „Powinna przedstawić wszystko całej klasie. Jak się powie klasie, to nie jest skarżenie". „Tak... nie powinni robić na własną rękę". „I wtedy musieliby się wytłumaczyć przed całą klasą". „I można by to lepiej zorganizować". „Zadzwonilibyśmy do kopalni, żeby pozwolili na wycieczkę" — szepnął Stachurka. A Zosia, uśmiechając się do Sądeja, dodała: „I poprosilibyśmy pana nauczyciela, żeby nam pomógł i poszedł z nami, i wtedy wszystko by poszło jak po maśle". „Tak... ale wtedy nie byłoby przygód" — powiedział Karlik ponuro. „Co ty wiesz, byłyby inne przygody" — krzyknęła Jadźka. Sam nic wiem, co o tym myśleć. 22H 23 września, wtorek Rudniok i Stopa mają ogłosić w gazetce sprawozdanie z wyprawy, żeby wszyscy dowiedzieli się, jak to było naprawdę, i że to, co mówili o Stopie, to były podłe plotki. 24 września, środa Sprawozdanie już wisi i wszyscy czytają. Przyjęliśmy z powrotem Stopę do komitetu redakcyjnego, ale ma jeszcze napisać zaległy artykuł o skupie. Na wsi też się uspokoiło. Pietrek zaciera ręce i mówi, że teraz będzie można znów ruszyć sprawę spółdzielni, bo plotki miały krótkie nogi i wszyscy się na nich poznali. SPIS RZECZY Część I REDAKTORZY I PIŁKARZE ROZDZIAŁ I Dlaczego w wilczkowskiej szkole jest najciekawiej? Olimpiada trwa. Pan Gondera........................ 7 ROZDZIAŁ II Redaktorskie kłopoty. Tajemnica Wiktora Stopy. Gola ......... 21 ROZDZIAŁ III Gorszące zajścia w komitecie redakcyjnym. Lekcja zoologii. Zemsta Wiktora. Dymisja. Pomysł Rudnioka. Piłka................ 31 ROZDZIAŁ IV Osuchowe akrobacje. Za sport trzeba płacić. Podsłuchana rozmowa. Człowiek w nieprzemakałnym płaszczu.................. 47 ROZDZIAŁ V Dlaczego Gola sie spóźnił? Akcja „Sz". Tajemnica Osuchowego łoża .... 6/ ROZDZIAŁ VI Batura denerwuje się. Pojedynek z Gołą. Fatalny strzał. Wojtek Miedziana Stopa ......................... 69 ROZDZIAŁ VII Legenda i technika. Spotkanie przy Dzikim Szybie. Przekłeta dokumentacja. Wieczorne wizvtv...................... 91 ROZDZIAŁ VIII Wyjazd ojca. Wiwat złota swoboda! Uwaga, szpieg!.......... 108 Część II WYPRAWA RUDNIOKA I STOPY ROZDZIAŁ IX Sposobność sie trafia. Nieprzewidziana pr.-cszkoda. Ucieczka ....... 123 ROZDZIAŁ X Straszne wiadomości. Obłęienie szkoły. Pan Kupść ratuje sytuacją ..... 139 231 ROZDZIAŁ XI *«• Incydent z mlekiem. Na dole. Tej lampy nie można zabrać. Trup na skalnej półce. Tajemniczy wybuch. Zdemaskowani............. ROZDZIAŁ XII Akcja ratownicza. Przykra rozmowa z Malinowskitn. Powrót Wiktora. Kto byl w nocy u Rudnioku? ..................... ROZDZIAŁ XIII Pójść czv nic pójśt'do szkoły? Dlaczego nie leją? Misja Batury....... KO/D/.lAf. XIV Smutki samotności. Wiktor porzuca domowe pielesze. Zdrajca Karlik. W cztery ,„ v .¦ Sadejen, ...................... KO/.D/.IAt, XV ( h/inny gromadzą się. Wiadomości z podsłuchu. Notatnik Batuty. Sąd U/u- . ,......................... 150 169 178 193 207