Jurgen Thorwald KRUCHY DOM DUSZY 2 6 KWI. 2005 r ?• - 7 us, ??? 0 4 KII, 200© 1 4 LIP. 2006 ???6 V ? 1 Jurgen Thorwald ? KRUCHY DOM DUSZY Wielka odyseja chirurgii mózgu przełożył Wawrzyniec Sawicki t < ' $8 M wydawnictwo Literackie Tytuł oryginału: Im zerbrechlichen Haus der Seele Die grosse Odyssee der Gehirnchirurgie © Droemersche Verlagsanstalt Th. Knaur Nachf., Miinchen 1986 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1994 Projekt okładki JOANNA BRAUN Konsultacja naukowa dr med. GRAŻYNA ZWOLIŃSKA Redaktor BARBARA TABORSKA Redaktor techniczny BOŻENA KORBUT ?ostawiłoby ich w charakterze morderców przy stole operacyjnym. Jeszcze większy był jednak ich lęk przed drugim niepojętym misterium życia — przed mózgiem. Ukrywał się on przed ich przyzwyczajonymi do oglądania ;onkretnych, dokładnie widocznych organów oczyma, przed ich mocnymi nerwa-ni i sprawnymi rękami niczym delikatnie pulsujący w jamie czaszki, wątły wrażliwy substrat nienaruszalności. Mimo że jego waga wynosiła jedynie dwie etne wagi całego ciała, w niepojęty sposób rządził on wszystkimi duchowymi, )sychicznymi i fizycznymi oznakami życia, a prawdopodobnie także i sercem. Z sekcji i autopsji przeprowadzonych na zmarłych chirurdzy wiedzieli, że v nietykalnym z pozoru mózgu i w jego głównym połączeniu nerwowym i kanale ozdzielczym dla ciała, czyli w rdzeniu kręgowym, tworzą się zmiany chorobowe >rzypominające pod wieloma względami zmiany zachodzące w innych organach :iała. Wiedzieli o istnieniu łagodnych i złośliwych guzów, ropni, cyst, naczyniaków, crwiaków, zbliznowaceń, które tak jak schorzenia innych organów ciała ludzkiego yręcz domagały się operacyjnego obnażenia i usunięcia. Jednakże tabu i pełne ;krywanych ostrzeżeń tajemnice mózgu były potężniejsze od każdej pokusy. Serce i mózg były także tabu dla dumnych dzieci nowej chirurgii: Williama Wacewena, Francesca Durante, Rickmana Godlee i Victora Horsleya. W związku ; tym pojawia się jednak pytanie o przyczynę, dla której to właśnie oni przełamali :abu związane z mózgiem i — jak to poetycko wyraził jeden z obserwatorów — ,jako pierwsi wdarli się ze skalpelem w dłoni do świątyni mózgu"? Czyżby należeli io owych bohaterów, którzy w bardzo modnych w owym czasie romansach ? chirurgach, odważniejsi od tysięcy innych, zdobywali bez lęku nowe obszary świata dla chirurgii? Jednakże mimo swych barwnych charakterów, wielkiej ochoty do przeżywania jrzygód, mimo wielkiej ambicji i niezmordowanej aktywności, braku skrupułów i żądzy zdobycia nowych obszarów, nie byli oni jednak żadnymi superbohaterami, którzy przy pomocy narkozy i antyseptyki, trepanów i innych nowych broni odarli się na własną rękę do zakazanej świątyni mózgu i móżdżku. Byli oni raczej ludźmi, którzy ulegli pokusie i zostali uwiedzeni, sterowani, przynajmniej przez jakiś czas, przez członków innej, liczącej sobie mniej więcej tyle samo lat medycznej elity anatomów, patologów, a przede wszystkim przez 11 neurologów i fizjologów. Po trwających tysiące lat spekulacjach i eksperymentach związanych z tajemnicą mózgu, po wiekach anatomicznych, patologicznych, fizjologicznych i filozoficznych trudów, odkrywaniu dróg prowadzących na manowce, odkryć i kolejnych błędów, także i oni ujrzeli swą jutrzenkę. Pierwszymi, którzy uwiedli, przekonali i namówili chirurgów, aby złamać to tabu i w ten sposób stać się dla innych drogowskazami, byli londyńscy neurolodzy i fizjolodzy: John Hughlings Jackson, William (później sir William) Gowers i David (później sir David) Ferrier. Wszyscy razem stanowili pełen pomysłów, uparty i ekstrawagancki zespół. Zewnętrznym ogniwem, jakie ich łączyło, był szpital przy londyńskim Queen Sąuare o niezbyt zachęcającej nazwie National Hospital dla epileptyków i sparaliżowanych. Pomijając instytucję o niemal identycznej nazwie mieszczącą się przy Regenfs Park, w tym przypadku chodziło o pierwszy w brytyjskiej stolicy szpital przeznaczony dla osób z chorobami mózgu i nerwów. W roku 1856 dwie wiktoriańskie stare panny, Johanna i Louise Chandler, z londyńskiej dzielnicy St. Pancras, przez długi czas starały się bezskutecznie znaleźć w brytyjskiej stolicy łóżko w szpitalu dla swej sparaliżowanej matki i niedołężnego, również chorego stolarza z sąsiedztwa. Żaden jednak z istniejących szpitali nie był gotowy przyjąć do siebie chorych na choroby mózgu lub nerwów (lub też, jak to zaczynało się wtedy już określać: przypadków neurologicznych). Ludzie ci mogli znaleźć opiekę tylko w przytułkach dla psychicznie chorych. Panny Chandler postanowiły w tej sytuacji otworzyć własny szpital. Nie były w żadnym wypadku kobietami zamożnymi, by więc zdobyć potrzebny kapitał, przez trzy lata haftowały kołdry, robiły bransolety i naszyjniki z łusek ryżowych, ozdabiały je szklanymi paciorkami i sprzedawały na imprezach dobroczynnych. W ten sposób w roku 1860 doszło do otwarcia szpitala. Była to nader nędzna, przeznaczona tylko dla chorych płci żeńskiej instytucja; liczyła zaledwie osiem łóżek i mieściła się w starym domu czynszowym. Szpitalik ten nie miał stałego lekarza, pracowała w nim tylko jedna pielęgniarka, niedoświadczona siostra i małżeństwo starych, chorych na reumatyzm dozorców, prowadzących kuchnię i zajmujących się „wszystkimi innymi sprawami". Jednakże za niecałe dwadzieścia lat szpital ten stał się znanym daleko poza granicami Londynu miejscem schronienia dla chorych na choroby neurologiczne. Liczył już w owym czasie prawie siedemdziesiąt łóżek i pracowało w nim, poza dwoma stałymi lekarzami, dwunastu lekarzy dochodzących. Specjalizowali się oni w przypadkach chorób neurologicznych i mózgu, będących dla nich przykładami całkowicie nowej dziedziny medycyny; poza tym interesowały ich tysiące, w większej części nie wyjaśnionych i nie zbadanych przypadków innych chorych, których szpital przyjmował na leczenie lub których badano w tutejszej poliklinice. Poważanie i sława szpitala przy Queen Sąuare były jednakże zasługą tylko trzech lekarzy. Pierwszy z nich, Gowers, najmłodszy z trójki, liczył sobie trzydzieści pięć lat. Będąc synem szewca i sprzedawcy butów w małym sklepiku we wsi Hockney w Essex, został lekarzem raczej przypadkowo. Jeden z klientów jego ojca, wiejski lekarz, dr Simpson z miasteczka Goggeshall, potrzebował ucznia zgodnie z ówczesnymi zasadami kształcenia lekarskiego. Czas nauki Gowers rozpoczął od powożenia zaprzęgiem Simpsona, doglądania jego koni i szczodrego rozdzielania 12 wyciągu z liści naparstnicy, proszków Dovera, opium i oleju rycynowego. I tak też i sumie było do końca nauki, jeśli nie brać pod uwagę studiowania niektórych siążek medycznych ze skąpej biblioteki doktora Simpsona, a przede wszystkim wustuletniej, lekko już nadpleśniałej, ale mimo to imponującej, ilustrowanej Inatomii mózgu Thomasa Willisa i innego dzieła Willisa pod tytułem Mózg siedziba duszy. Gowers nigdy nie zajmował się mózgiem i systemem nerwowym, nie był też ednoznacznie do tego zachęcany przez Simpsona. Zmarłego w roku 1675 Thoma-a Willisa znał przypadkowo jako odkrywcę słodkiej uryny u cukrzyków oraz irofesora (Mordu i osobistego lekarza świętej pamięci arcybiskupa Canterbury. W każdym razie studiował codziennie nie tylko ilustracje Anatomii mózgu, jakie larysował według wskazówek Willisa współczesny mu architekt londyńskiej St. '???? Cathedral, ale czytał również pożółkłe broszury, wydrukowane w cha-akterze pamfletów przeciwko zmarłemu w roku 1650 francuskiemu filozofowi lene Descartes'owi. Wynikało z nich, że w jednym ze swych dzieł Descartes sprezentował pogląd, iż siedzibą ludzkiej duszy jest szyszynka, mała, otoczona kanką łączną struktura w najniższej części mózgu położonej na grzbietowej tronie pnia mózgowego (której znaczenie pozostanie zagadką jeszcze w trzysta uęćdziesiąt lat później). Willis sprzeciwił się umiejscowieniu duszy w tym gruczo-e, dowodząc, że w szyszynkę wyposażone są również mózgi zwierząt, a nawet ryb. 'onieważ jednak zwierzęta nie posiadają duszy, zdolności wyobrażeń, rozumu żadnych innych wyższych uzdolnień, stąd też, zdaniem Willisa, twierdzenie )escartes'a było absurdem. Do tego czasu Gowers nigdy nie łączył mózgu z duszą, będącą dla niego je-lynie religijnym hasłem lub przyswojonym pojęciem dla określenia uczucia adości, szczęścia czy smutku. Jednakże spór Willisa z Descartes'em wywarł na liego, jak to zazwyczaj bywa z zagadkowymi sprawami, dziwny, przyciągający vpływ. Jak twierdzono potem, dzieło Willisa w o wiele większym stopniu przyczy-liło się do decyzji Gowersa, by zostać lekarzem, niż wszystkie buteleczki doktora Jimpsona z digitalis, opium i olejkiem rycynowym razem wzięte. To Willis )budził w nim zainteresowanie kwestią mózgu i systemu nerwowego. Trzeba ednak dodać, że w jego życiu miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie, które v decydującym stopniu skłoniło go do wybrania tej drogi. Podczas wyjazdów do :horych Gowers niemal codziennie obserwował ośmioro dzieci pewnej dziesięcio->sobowej rodziny, z których czworo (nigdy nie zapomniał ich imion: Peter, Paul, vloses i Samuel) cierpiało na dziwne zaburzenia ruchu. Chłopcy stopniowo tracili iłę w mięśniach i w końcu Gowers stał się świadkiem śmierci Mosesa i Samuela. ??????? później, na skutek wielu obserwacji, stwierdził, że w Goggeshall był po raz uerwszy w swoim życiu świadkiem przypadków pewnej formy zaniku mięśni, vywołanej rozpadem włókien nerwowych łączących te mięśnie z rdzeniem kręgo-vym i mózgiem. W każdym razie po śmierci dzieci zaczął z fanatyczną niemal skrupulatnością )bserwować wszystkich ludzi, zwracając uwagę na udziwnienie ich ruchów, objawy iłabości, drżenie lub kurcze mięśni, nieoczekiwane ruchy twarzy, oczu, głowy czy iiepewny chód i postawę. Każdą ze swych obserwacji zapisywał przy pomocy ;pecjalnie w tym celu wyuczonej stenografii na karteczkach, uzupełniając zapiski ysunkami, a następnie katalogował wszystkie te objawy według cech wspólnych. 13 W roku 1863, będąc niemal bez środków do życia, Gowers powędrował na piechotę do Londynu; studia medyczne na University College Medical School opłacał pracą stenografa. Już wtedy podjął ostateczną decyzję, że zostanie pierwszym brytyjskim „zbieraczem" symptomów chorób nerwowych i mózgu; postanowił je też uporządkować i zebrać w obrazy kliniczne chorób neurologicznych. Miał więc zamiar stać się pierwszym brytyjskim neurologiem. Jeden z jego biografów, Macdonald Critchley, napisał później: „Dla Gowersa chorzy na choroby mózgu i nerwów byli niczym flora w tropikalnej dżungli. Uważne oko i namiętność obserwacji predestynowały go do tego, by stał się człowiekiem identyfikującym, układającym i klasyfikującym symptomy... Natychmiast rozpoznawał rzeczy normalne i powszednie, i równie szybko zauważał objawy nietypowe i nadzwyczajne. Posiadał talent tropienia symptomów i form chorobowych, które jeszcze nigdzie nie zostały opisane i skatalogowane. Jego botanicznej namiętności towarzyszył niewiarygodny zmysł porządku. Znał choroby nie tylko jak zoolog, ale raczej jak myśliwy znający lwy i tygrysy". Może język Critchleya jest zbyt obrazowy, ale niewątpliwie ma on rację. W każdym razie już w wieku niecałych trzydziestu lat Gowers otrzymał nominację na pierwszego neurologa i wykładowcę neurologii na University College. Jego młody wiek nie rzucał się w oczy, a to z powodu gęstych długich włosów i kwadratowo przyciętej brody, która posiwiała przedwcześnie do tego stopnia, że absolutnie nie sprawiał wrażenia młodzieńca. Kiedy niepewnym krokiem przekraczał próg sali wykładowej, szczupły, niemal kruchy, ubrany zawsze w ciemny surdut, wydawał się raczej przedwcześnie postarzałym człowiekiem. To wrażenie podkreślało też jego zachowanie, gdy z podwiniętymi połami surduta i z notesem w dłoni siadał na skraju łóżka w szpitalu lub kazał defilować przed sobą zdolnym jeszcze do poruszania się chorym w poliklinice. Badania chorych przeprowadzał z dystansem, patrząc pozbawionym emocji, chłodnym wzrokiem i posługując się pierwszymi instrumentami, jakie miał do dyspozycji neurolog: młoteczkiem neurologicznym, igłami do drażnienia skóry i oftalmoskopem, który skonstruował w roku 1858 w Królewcu niemiecki fizyk Ferdinand von Helmholtz. Schrypniętym głosem zadawał nie kończące się pytania, robiąc przy tym notatki. Od samych początków swej działalności w University College Hospital nigdy nie stawiał intuicyjnych, pośpiesznych diagnoz mających wywrzeć wrażenie na chorych lub obserwatorach; wyrokował tylko wtedy, gdy wśród swych obserwacji znalazł objawy zgadzające się z symptomami nowego przypadku. Jeśli któryś z jego chorych umierał, w milczeniu — również uzbrojony w pióro i notatnik — śledził pracę patologów z University College, notując, czy i jakie dowody potwierdzały jego diagnozę i obraz kliniczny choroby. Starał się również poznać przyczyny własnych pomyłek. Nikt by nie uwierzył, że ten sam człowiek malował w domu obrazki ze zwierzętami dla dzieci, pisał dla nich opowiadania o zwierzętach, a w niedziele wyjeżdżał z nimi do Walii, by zbierać okazy mchów. Poza tym chętnie sporządzał miedzioryty i malował pełne poetyckiego nastroju akwarele. Gowers pozostał związany z University College przez większą część swego życia. Podstawowy zrąb pod jego działalność jako obserwatora i badacza mózgu, systemu nerwowego i ich chorób położony został na początku roku 1879, kiedy to 14 rzyłączył się do zespołu lekarzy z National Hospital. Jedyna w swoim rodzaju ;oncentracja „materiałów chorobowych" w szpitalu przy Queen Sąuare stała się :go „dżunglą", wiecznym terenem wypraw łowieckich i nigdy nie wysychającym rodłem dla dzieła jego życia, wielotomowego Podręcznika chorób systemu nerwowe-o, który w Wielkiej Brytanii otrzymał nazwę „Biblii neurologicznej". Najstarszy z trójki czołowych lekarzy szpitala przy Queen Sąuare, John lughlings Jackson, miał w chwili pierwszego spotkania z Williamem Gowersem rzydzieści dziewięć lat i od dawna pracował wyłącznie w National Hospital. ackson był zewnętrznie krzepkim, tęgim, zmiennym w nastrojach i nie zwracają-ym uwagi na jakiekolwiek konwenanse synem ubogiego farmera z Providence ireen w Yorkshire. Ktoś, kto chciałby go porównać z Williamem Gowersem, nie irzypuszczałby, ze tych dwóch mężczyzn będzie pracować ze sobą przez wiele lat, liemal do śmierci. Nikt nie sądziłby też, że będą żywili dla siebie wzajemny iodziw i że przyczynią się do narodzin nowej dziedziny w świecie medycznym — hirurgii mózgu. O wykształceniu medycznym Jacksona wiemy niewiele, pomijając fakt, że nteresował się właściwie tylko grecką filozofią i filozofią w ogóle, które to Iziedziny trudno zaliczyć do nauk medycznych. Jedynie naciski ambitnego ojca prawiły, że zajął się medycyną. Mając lat dwadzieścia jeden pojawił się jako iraktykant w poliklinice dla ubogich w York Dispensary. Wkrótce jednak prze-dósł się do Londynu, aby tam, poza zasięgiem ojcowskiej opieki, nadal zajmować ię filozofią świata antycznego. Tylko przypadek, mianowicie brak pieniędzy, prawił, że poszukując pracy otrzymał zatrudnienie jako pomocnik lekarza w dużej brytyjskiej klinice chorób ocznych Moorfielda i pozostał przy medycynie. Owa raca sprawiła, że zaczął w coraz większym stopniu interesować się chorobami lózgu. W klinice Moorfielda wciśnięto mu do ręki oftalmoskop Helmholtza i przeka-awszy najprostsze wskazówki, kazano badać chorych. Jackson szybko pojął, że rzy pomocy tego wziernika można zobaczyć o wiele więcej niz tylko jaskrę czy eznadziejne przypadki uszkodzeń siatkówki. Dawało się w ten sposób ustalić miany w dnie oka i uszkodzenia nerwu wzrokowego zdradzające istnienie podwy-szonego ciśnienia śródczaszkowego czy też rozwój łagodnych lub złośliwych uzów i innych nowotworów w mózgu. Podczas sekcji oślepłych i zmarłych óźniej ofiar nowotworów patolodzy z kliniki Moorfielda potwierdzali jego diag-ozy, dając mu w ten sposób po raz pierwszy poczucie medycznej przydatności. Jświadomił sobie również, że udało mu się zajrzeć w świat żywego mózgu. Bez wątpienia Jackson był najbardziej ekscentrycznym z neurologów zatrud-ionych przy Queen Sąuare. Mimo to w ciągu dziesięciu lat wydał nie tylko liczne, rudne do czytania, lecz rewolucyjne publikacje o swoich obserwacjach mózgu jego chorobach. Niespożyta skłonność do filozofii doprowadziła go również i do :go, by poszukiwać filozoficznych wyjaśnień roli mózgu w fizycznych i duchowych funkcjach człowieka, czyniąc z niej główny przedmiot badań National lospital. Był też jedynym wśród lekarzy z Queen Sąuare żyjącym w duchu starożytnych ilozofów greckich, którzy w dwa i pół tysiąca lat po spisaniu odkrytego przez Edwina Smitha egipskiego papirusu usiłowali znaleźć odpowiedź na pytania 15 dotyczące tajemnicy mózgu. Jackson żył i myślał jak Demokryt, zajmujący się atomami filozof z piątego stulecia przed narodzeniem Chrystusa. Demokryt wyobrażał sobie świat i człowieka jako jedność składającą się z atomów. Także i wyższe siły duchowe, kierujące i przenikające cielesną egzystencję siły psyche, powstały według niego ze współdziałania wyjątkowo delikatnych, okrągłych i gładkich atomów, zagadkowemu zaś mózgowi indywidualnego człowieka przyznał on szczególną funkcję kontrolną. Jackson żył też ideami Platona, Ateńczyka zmarłego w roku 347 „przed", który uznawał za jedynie prawdziwy nieprzemijający świat idei czy „prawzorów", podczas gdy aktualny, realny świat ludzi był tylko ich przemijającą podobizną. Stąd też uczynił on nieśmiertelną najważniejszą część ludzkiej duszy, mającą swą siedzibę w mózgu i posiadającą bezpośrednie powiązanie z prawzorami. Była ona dla niego związana z procesami poznawczymi, myślowymi i uczuciowymi człowieka. Pozostałe, śmiertelne części, przywiązane do aktualnego życia człowieka i jego żądz, miały swą siedzibę w rdzeniu kręgowym, łączącym mózg z ciałem. Urodzony w roku 384 p.n.e. Arystoteles ze Stagiry, uczeń Platona, nie stał się jednak wiernym naśladowcą swego nauczyciela. Nie obejrzawszy nigdy mózgu ludzkiego, a opierając się jedynie na studiach nad rakami i insektami, które dla jego nie uzbrojonego oka zdawały się nie posiadać żadnych skomplikowanych struktur mózgowych i nerwów, zdetronizował mózg jako centrum duszy. Widząc naczynia krwionośne, które, jak mu się wydawało, u badanych zwierząt zbiegały się w sercu, właśnie serce ogłosił źródłem wszystkich sił duchowych, pozostawiając mózgowi jedynie zadanie jego ochładzania. Teoria o sercu jako źródle i siedzibie duszy została obalona dopiero w trzecim stuleciu p.n.e., a uczyniło to w Aleksandrii dwóch pionierów fizjologicznych badań funkcji ciała — Herofilos i Erazistratos. Obaj przeprowadzili eksperymenty na setkach, a może nawet tysiącach zwierząt, przede wszystkim jednak na skazanych na śmierć przestępcach lub politycznych czy też osobistych przeciwnikach panujących królów, gubernatorów albo wielkorządców. Obiekty ich eksperymentów zmarły lub zostały zabite na skutek zadawanych im męczarni — była to rzeźnia, z której wywodziły się korzenie wszystkich późniejszych eksperymentów czy wiwisekcji dokonywanych na żywych istotach. To Herofilos i Erazistratos byli tymi, którzy z prawa do zdobywania wiedzy wywiedli prawo do dręczenia i zabijania w imię nauki. To oni też po raz pierwszy odróżnili naczynia krwionośne od dróg nerwowych; to oni pokazali, że istnieją nerwy wywołujące ruch mięśni i inne, przekazujące dalej ból oraz pozostałe odczucia. Dowiedli także, że owe drogi nerwowe wychodzą z rdzenia kręgowego i mózgu, jak również zwrócili temu ostatniemu jego centralne znaczenie. Po raz pierwszy również dotknęli delikatnych, kruchych zwojów znajdujących się wewnątrz jamy czaszki. Jako pierwsi zorientowali się, że pod twardymi i miękkimi oponami mózgowymi oraz przypominającą korę pokrywą istnieją półkule mózgowe, czyli cerebra, wypełniające większą część jamy czaszki, i móżdżek, czyli cerebellum, ukrywający się pod tylną częścią półkul mózgowych i przykryty własną korą. Herofilos i Erazistratos nie należeli już do filozoficznego świata Jacksona, albo należeli doń o tyle, że na zawsze przywrócili mózgowi jego znaczenie i pozwolili niespokojnemu duchowi Jacksona tworzyć nowe teorie na podstawie przeprowa- 16 lżonych obserwacji dotyczących zjawisk, które William Gowers jedynie obserwował, kontrolował i opisywał. Dopiero później ujawniła się ludzka, bardzo osobista tragedia, na skutek której, Izięki zmysłowi obserwacji i przenikliwości, Jackson uczynił pierwsze kroki na Irodze wiodącej do stworzenia podwalin chirurgii mózgu. Kiedy w roku 1863 riespodziewanie ożenił się ze swą kuzynką, Elisabeth Jackson, szydercy twierdzili, ;e ten niespokojny duch tylko dlatego zawarł to małżeństwo, ponieważ chciał mieć v domu obiekt badań dla swej naukowej ciekawości. Czynili w ten sposób aluzję [o faktu, że od czasu do czasu Elisabeth miewała ataki epileptyczne; jej stan iogarszał się niestety z roku na rok. Było to niesmaczne szyderstwo, gdyż Jackson kochał Elisabeth, a ona prawdo- 'odobnie kochała go jeszcze bardziej. Bez miłości bowiem byłoby niemożliwe /ytrwać u boku mężczyzny, który w miarę upływu lat interesował się coraz ardziej tylko tymi chorymi, których symptomy chorób najbardziej go zajmowały, 'o badaniach takich nietypowych przypadków rozmyślał nad nimi w domu przez ałe dni lub tygodnie, przesyłając pełniącym dyżury lekarzom przy Queen Sąuare isty rozkazujące przeprowadzenie dodatkowych badań w celu poszukiwania zczegółów, które być może umknęły jego uwagi. Dopiero gdy zdał sobie jasno prawe z nowego obrazu klinicznego choroby lub też znajdował nieznane powiąza-iia, wracał znowu do szpitala. Kiedy studiował swoje „własne migreny", „napady awrotów głowy" lub „hierarchię funkcji różnych płaszczyzn mózgu", nie było do liego absolutnie żadnego dostępu. Innym razem miewał znowu napady niepokoju, które nie pozwalały mu rzebywać przez dłuższy czas w tym samym otoczeniu. Nawet w drodze na Queen ąuare potrafił zmieniać dorożki, ponieważ nie mógł znieść jazdy pierwszą z nich. uedy udawał się z Elisabeth do opery lub teatru (jeśli w ogóle to czynił), puszczali lożę już po pierwszym akcie. Drugi oglądali w kilka dni później, trzeciego w ogóle, i to nawet wtedy, gdy sztuka im się podobała. Z naukowych siążek wydzierał interesujące go strony, a resztę wyrzucał do kosza. Podobnie ostępował z brukowymi romansami, jakie chętnie czytywał dla odpoczynku od łysienia. Wyrywał z nich każdą przeczytaną kartkę i rzucał na podłogę. Pomijając osobliwość takiego zachowania, Jackson otaczał Elisabeth tak roskliwą i delikatną opieką, jak to tylko było możliwe. W pewnym jednakże sensie zydercy mieli rację, obserwował bowiem ją tak, jak to czynił z chorymi w szpitalu rzy Queen Sąuare. Rejestrował każdy jej atak, notował czas trwania i przebieg ażdej konwulsji. Po sześciu latach był już pewien, że ataki Elisabeth, sprawiające ^rażenie potężnych wyładowań elektrycznych w jej mózgu, zaczynały się, przebie- ały i, kiedy siła wyładowań opadała, kończyły według dwóch schematów. Zaczynały się one albo w małym palcu lewej ręki, obejmowały potem palec srdeczny, wskazujący, kciuk, a następnie całą rękę. Później konwulsje obejmowali przedramię, ramię, bark, a w końcu całą lewą stronę ciała. Drugi rodzaj onwulsji zaczynał się w palcach lewej stopy, a następnie przechodził na podudzie, do, biodra i lewą stronę ciała. Po licznych obserwacjach Jackson zanotował w końcu objawy dla każdego :hematu konwulsji. Nazwał je „marszem konwulsji" i po długich rozmyślaniach oszedł wreszcie w roku 1870 do wniosku, że po każdej stronie mózgu, prawdopo- eblltewskorze półkul mózgowych, muszą się znajdować jakieś „centra", nie znane Filia ? 17 13 ?] anatomom i patologom. Poprzez drogi nerwowe mogły one mieć powiązania z częściami ciała lub jego członkami, które były im podporządkowane i których ruchy być może regulowały. Poszczególne centra musiały stanowić łańcuch lub leżeć tuż obok siebie. Wskutek tego konwulsyjne rozładowanie mogło z dużą szybkością przeskakiwać z jednego centrum do drugiego, przy czym każdy etap wyładowań mózgowych, co można było dokładnie zaobserwować z zewnątrz, objawiał się w podporządkowanych częściach ciała, od małego palca lewej ręki lub palca u nogi po całą lewą część ciała. Nie wiemy, czy Jackson wyciągnął dalsze wnioski z tych obserwacji już w roku 1870 lub też wkrótce potem; w każdym razie w równe dziesięć lat później stały się one wielką i decydującą pokusą dla pierwszych chirurgów mózgu. Mając na względzie jego bystrość umysłu i zwyczaj wyciągania inteligentnych wniosków, należałoby przyjąć, iż miał świadomość, w jak wyraźny sposób jego chora żona poprowadziła go poprzez „marsz konwulsji" ku odkryciu zaskakującej możliwości lokalizacji niewidzialnych, ukrytych chorób i zmian mózgu, a przede wszystkim guzów i innych nowotworów. Jeśli jego teza o nie znanych lekarzom „centrach mózgowych" była zgodna z prawdą, to guzy rozwijające się w bezpośrednim zasięgu tychże centrów, a także epileptyczne wyładowania musiały prowadzić do mniej lub bardziej wyraźnych manifestacji w podporządkowanych im częściach ciała. Mogło w tym przypadku chodzić o kurcze, drgawki, zaburzenia czucia i porażenia. Było to w zasadzie wszystko jedno — każdy tego rodzaju symptom musiałby umożliwić wyciągnięcie wniosków dotyczących umiejscowienia guzów lub innych procesów chorobowych w mózgu, jeśli udałoby się udowodnić istnienie owych centrów i ustalić ich dokładne położenie. Nie mamy jednak na ten temat żadnych informacji. Nie wiemy, jak daleko posunął się w tym czasie Jackson w swych koncepcjach i tezach. Ale w cztery lata później, w roku 1874, kiedy Elisabeth Jackson zmarła w czasie jednego ze swych ataków, osamotniając Johna Hughlingsa, zostało już dowiedzione, że teza o istnieniu w mózgu „centrów" lub też „ośrodków czynności" była zgodna z prawdą. Człowiekiem, który w największym stopniu przyczynił się do jej udowodnienia, był trzeci z trójki z Queen Sąuare — David Ferrier. Jak już mówiliśmy, osobliwy charakter Johna Hughlingsa Jacksona nie wykazywał żadnych podobieństw do sposobu bycia Williama Gowersa. Żadnych cech wspólnych nie miały również charaktery Gowersa, Jacksona i Davida Ferrie-ra. i Ferrier pochodził z Aberdeen w Szkocji. Urodził się w roku 1843 w skromnym domu stojącym na stromym brzegu rzeczki Don i od dzieciństwa, sądząc po jego zainteresowaniach i zabawach, wykazywał zdolności urodzonego eksperymentatora. Jedna z sąsiadek Ferrierów opowiadała aż do końca swoich dni o „małym Davidzie", który byłby „całkiem porządnym chłopcem", gdyby tylko zostawił w spokoju „puddocks" (żaby). A przy tym Ferrier wcale nie zadowalał się rozcinaniem żab na bagnistym brzegu rzeczki i oddzielaniem ich małych mózgów w celu sprawdzenia, czy będą po tym zabiegu nadal żyły. Przy pomocy scyzoryka dokonywał także sekcji każdej ryby, jaką wyłowił z Donu lub którą porwał z straganu za plecami handlarza. Do czasu zdania egzaminu lekarskiego w roku 1870 studiował w Aberdeen i Edynbur- 18 ;u. Pierwszym, który w Aberdeen przyczynił się do odegrania przezeń w przyszło- ci roli fizjologa mózgu i rdzenia kręgowego, a także akuszera chirugii mózgu, był ego wykładowca nazwiskiem Alexander Bain, pozostający z nim w stałym kontakcie również w czasie studiów w Edynburgu. W gruncie rzeczy Bain prawie nie :ajmował się medycyną, lecz logicznym myśleniem, psychologią i „ponadludzką kompleksowością mózgu". To Bain, żałujący, że jego nazwisko nie brzmi Brain (mózg), wprowadził Ferriera w historię prób poznania owej „nadludzkiej kompleksowości". Charakterystyczny dla praktyczno-materialistycznej natury Ferriera był fakt, że jego osobiste zainteresowanie wzbudziły dopiero osoby aleksandryjczyków Herofilosa i Erazistratosa. Ciekawość ta zaprowadziła go przez stulecia prosto do ostatniego reprezentanta grecko-rzymskiej kultury, urodzonego w 129 roku w Pergamonie i zmarłego w roku 199 w Rzymie Klaudiusza Galena. Zarozumiały, wszystkowiedzący i dużo piszący przyboczny lekarz rzymskiego cesarza Aureliusza Antoniusza zrezygnował z sekcji żywych ludzi, jeśli wierzyć jego różnorodnej spuściźnie literackiej. Dokonywał jednak wielu obserwacji w przypadku zranionych i umierających gladiatorów z odsłoniętymi półkulami mózgowymi, zranionym móżdżkiem i kręgosłupami przeciętymi ciosem miecza. Wielokrotnie też odkrywał w lub pod zwojami mózgowymi guzy, cysty i ropnie, przypominające nowotwory w innych organach ciała. Rozwijały się one najwyraźniej przez dłuższy czas i były winne temu, że ich ofiary wyruszyły do swej ostatniej walki już na wpół oślepłe lub z zaburzeniami ruchu tej czy innej kończyny. Zauważył też, że zranienia móżdżku pozbawiały gladiatorów możliwości zachowania równowagi lub koordynacji ruchów. Przecięcie kręgosłupa i rdzenia kręgowego aż do wysokości odcinka piersiowego paraliżowało zdolność ruchu i czucia wszystkich położonych poniżej części ciała. Z kolei przecięcie kręgosłupa w obrębie kręgu szyjnego prowadziło do porażenia układu oddechowego i śmierci. Doświadczenia, jakie Galen zdobył na zakrwawionych arenach, doprowadziły go do eksperymentów na świniach; po sztucznym odsłonięciu ich mózgów lub zranieniu rdzenia kręgowego pozwoliły mu one na dokonanie podobnych obserwacji. Jeśli nawet Ferrierowi, jako młodemu studentowi, wydawało się wątpliwym przeniesienie wyników eksperymentów na świniach, z ich sprawiającym wrażenie nieskomplikowanego centralnym systemem nerwowym, na system nerwowy człowieka, to badania Galena pobudziły jednak jego chęć do eksperymentów. Uczyniły to w większym stopniu niż podniosłe dążenia Rzymianina, który starał się greckim „siłom życiowym" ciała i duszy nadać nową, pozornie imponującą formę. Według Galena siły życiowe znajdowały się w „pneumie", która poprzez mózg przedostawała się do dróg nerwowych, a następnie rozpływała po całym ciele, regulując jego funkcje. Część pneumy rządząca duszą, uczuciami i myślami nazywała się „pneuma psychikón". Była ona — wzorem greckich bogów — nieśmiertelna i obejmowała trzy podelementy odpowiedzialne za poznanie, pamięć i rozum. Po dostaniu się do mózgu człowieka pneuma psychikón była zapładniana inteligencją i fantazją indywidualnego człowieka, które powstawały z ruchu i wzajemnego pocierania się miękkich, ruchomych części zwojów mózgowych. 19 Umierając w roku 199 Klaudiusz Galen pozostawił wraz z ideą nieśmiertelnej pneumy podstawowy materiał teologom rozwijającego się chrześcijaństwa. Ona to przyczyniła się do stworzenia ich nieśmiertelnej, wypełniającej każde życie i kierującej nim „animy", czyli duszy. Nie przeczuwając tego, zapewnił sobie w ten sposób tolerancję Kościoła, który pozwolił popaść w zapomnienie większości wszystkich medycznych teorii i nauk pogańskiej starożytności. Przez następne półtora tysiąca lat tylko liczne dzieła Galena i jego prawidłowe czy błędne wyobrażenia tolerowane były jako jedyne źródło medycznej prawdy. Pytania, na które jego po tysiąckroć przepisywane księgi nie dawały żadnej odpowiedzi, we wczesnym średniowieczu, w okresie jego rozkwitu i epoce schyłkowej zachowały w ogólności swe znaczenie głosząc bezsporną egzystencję duszy. W epoce renesansu, w wieku XV i XVI, ponownie zainteresowano się wiedzą antyczną, dążąc do uprawomocnienia łagodniejszej formy aleksandryjskiej anatomii człowieka. Mimo to unikano jakiegokolwiek sporu na temat owej omnipotencji duszy. W skromnej bibliotece, którą David Ferrier zabrał ze sobą jako młody lekarz do Londynu, poczesne miejsce zajmowało wydanie anatomicznych tablic poglądowych, jakie w roku 1543 opublikował w swoim dziele De humani corpońs fabńca libri septem dwudziestodziewięcioletni anatom renesansu, Andreas Vesalius. Pomijając rysunki, jakie na przełomie XV i XVI wieku wykonał w wielkiej tajemnicy Leonardo da Vinci, opierając się na wyglądzie mózgu zmarłych, których sekcji dokonał osobiście, ryciny Vesaliusa przekazywały pierwszy obraz splątanej powierzchni mózgu. Ale również i on nie odważył się skorygować wszystkich błędów anatomicznej spuścizny Galena, opierającego się na eksperymentach ze świniami. Vesalius unikał jakiegokolwiek sporu na temat kwestii mózgu i duszy, pisząc: „Nie potrafię wydać osądu, w jaki sposób mózg wypełnia swoje funkcje w świecie wyobraźni, rozumu, uczuć, myślenia, pamięci i innych działań duszy". W milczeniu też wycofał się z badań i dokończył swego żywota podczas pielgrzymki czy też pokutnej wyprawy do Palestyny. W trzydzieści lat później William Szekspir każe w swoim dramacie Król Jan mówić księciu Henrykowi o „mózgu, kruchym domu duszy". Trudno powiedzieć, na ile Szekspir odczuwał bunt przeciwko wszystko wyjaśniającej władzy duszy, ale oznaki tego buntu wyczerpały się na dodaniu do słów określających mózg kruchym domem duszy zastrzeżenia, „jak go nazywają". Także i zmarły w 1650 roku filozof, Renę Descartes, którego konflikt z Thomasem Willisem tak bardzo zajmował młodego Williama Gowersa podczas medycznej terminatorki między buteleczkami z rycynusem i digitalis u doktora Simpso-na, trzymał się jeszcze Galena, wstawiając tylko, co było jedyną nowością, zamiast pneumy „zwierzęce duchy" jako siły napędowe życia cielesnego i duchowego. W mózgu owe „duchy" żywiły się strumieniem krwi płynącym z serca. One też dostawały się przez mózgowe otwory do dróg nerwowych, a poprzez nie do wszystkich części ludzkiego ciała „niczym do organów, gdzie rozwijały swe siły w ich kanałach wiatrowych i piszczałkach". Oprócz „zwierzęcych duchów" Karte-zjusz pozostawił również niezależną i nieśmiertelną duszę, czyniąc jej siedzibą szyszynkę. Znamienny dla materialistycznych wyobrażeń Ferriera był fakt, że w jego bagażu, obok De humani... Andreasa Vesaliusa, nie było żadnego dzieła Kartezju-sza, za to znajdowała się w nim Anatomia mózgu Thomasa Willisa, która również na 20 Williamie Gowersie wywarła większe wrażenie aniżeli pamflet o duszy i szyszynce )escartes'a. Willis, zanim umarł w roku 1675, poważnie zajmował się nowym, opartym na natomii sposobem rozczłonkowania mózgu. Przyczyną jego śmierci było zapale-ie opłucnej oraz zbyt duża ilość upuszczonej krwi i rzekomo uzdrawiającego ywaru z przefiltrowanego końskiego łajna, amoniaku i syropu. To Willis jako ierwszy odkrył decydujące znaczenie kory mózgowej dla funkcji mózgu. Był też ierwszym, który opisał ciało modzelowate, czyli corpus całlosum, dzielące mózg na :wą i prawą półkulę i łączące je poprzecznie przebiegającymi włóknami nerwowy-??. Po raz pierwszy też opisał z dużą dokładnością białe, niekiedy także szare :ruktury mózgowe znajdujące się pod szarą korą mózgową; w przyszłości otrzy-lają one tak ważne nazwy jak thalamus, nucleus caudatus i nucleus lentiformu. Także i Thomas Willis nie zapomniał o „zwierzęcych duchach", które jego daniem rodziły się w korze mózgowej, a potem rozdzielały w leżących pod jodem szaro- białych strukturach. I chociaż zdecydowanie odrzucał szyszynkę iko siedzibę nieśmiertelnej duszy, to jednak w samą duszę wierzył niezłomnie, ając jej wszakże siedzibę w nowo opisanych strukturach nucleus caudatus i nucleus ntiformis. W Aberdeen, a także w Edynburgu Alexander Bain często powstrzymywał erriera od nazbyt ironicznych, nie kończących się filozoficznych dysput na temat lózgu, duszy i ciała. Ostrzegał go też, że nawet w pozornie fantastycznych ytworach wyobraźni dostrzec można odbicie — i to często bardzo wzruszające — idzkiej duszy i ludzkiego głodu wiedzy, poznania oraz, jeśli wiedza i poznanie nie rystarczały, również wiary. Mimo to młody Ferrier nie mógł pojąć, jak to możliwe, aby ludzie tacy, jak rodzony w roku 1708 i zmarły niemal w sto lat później berneńczyk Albrecht von [aller, zbierali argument za argumentem, chcąc dowieść, że białe struktury mózgu } miejscem narodzin wszystkich uczuć. Albrecht von Haller był podziwiany iczym bóg medycyny, anatomii, botaniki, fizjologii i filozofii naturalnej; napisał :ż osiem wątpliwej wartości ksiąg o fizjologicznych funkcjach człowieka. Nie miej absurdalne wydały się w oczach Ferriera poglądy francuskiego patologa biologa, Xaviera Bichata, który jeszcze na krótko przed śmiercią w roku 1802 ronił poglądu, że co prawda mózg jest miejscem powstawania wszelkich myśli, ale czucie gniewu powstaje w mózgu, a strachu w żołądku. Szczytem absurdu dla erriera były pomysły ??????'? Jeana Georges'a Cabanisa, który jako przedstawiciel ledycyny wśród rewolucjonistów francuskich na przełomie XVIII i XIX wieku ronił przekonania, iż mózg wydziela duszę na takiej samej zasadzie, jak wątroba 5łć, żołądek kwasy, a nerki urynę. Wszystkie te poglądy przewyższyła jednak w oczach Ferriera koncepcja uro-zonego w okolicach Pforzheim Niemca, Franza Josepha Galla, który skończył udia medyczne w 1785 roku w Wiedniu, a w jedenaście lat później zaczął rezentować, jak to wyjaśniał, nową, naukową teorię o źródłach duchowych emocjonalnych właściwości człowieka. Jako student zaobserwował podobno, że go towarzysze ze studiów odznaczający się nadzwyczajną pamięcią zawsze asiadali wyłupiaste oczy. Wyciągnął więc z tego wniosek, że siedziba funkcji rniięci znajduje się w przedniej części kory mózgowej powyżej oczu. Zafascynowany swoim odkryciem zaczął odwiedzać oddział dla chorych 21 psychicznie Wiener AUgemeine Krankenhaus oraz inne przytułki dla nerwowo chorych. Przeczytał tysiące biografii i zbadał niezliczone maski pośmiertne, aby u ludzi ze szczególnie mocno wystającymi elementami głowy wytropić zmiany w sklepieniu czaszki, które — tak jak w przypadku pamięci — zdradzałyby siedzibę tej charakterystycznej cechy w korze mózgowej. Tego rodzaju zewnętrzne zmiany uważał za lustrzane odbicia znajdującej się pod spodem szczególnej formy kory mózgowej. W końcu postawił sobie za cel, by poprzez obmacywanie tysięcy głów pacjentów odnaleźć ośrodki czynności i siedziby dwudziestu siedmiu cech duchowych i psychicznych, a następnie je ponumerować i naszkicować na gipsowych odlewach głów. Ovjł dwadzieścia siedem cech, których istnieniu dał się zwieść, tworzyło dziwny konglomerat. Obejmował on m.in.: seks, miłość, przyjaźń, odwagę samoobrony, zamiłowanie do mięsa, żądzę posiadania i skłonność do kradzieży, pychę, talent muzyczny, matematyczny, zdolności poetyckie, pamięć, mowę, odczucia moralne, talenty aktorskie, architektoniczne, poczucie przestrzeni, wytrwałość i wiarę. Tę fascynację Gall zdołał niebawem przenieść na słuchaczy swych wykładów i uczestników wieczorów dyskusyjnych, w których brały udział największe sław> ówczesnego świata, jak Clemens von Metternich, późniejszy kanclerz monarchii austriacko-węgierskiej, czy Johann Wolfgang Goethe. Kiedy cesarz Franciszek II, mimo przekonania o istnieniu sfery kory mozgo wej odpowiedzialnej za wiarę religijną, napiętnował go jako materialistycznegc rebelianta występującego przeciwko jedności duszy i zakazał mu wszelkich wystą pień, Gall przeprowadził się do Paryża, gdzie przeżył nie tylko nowe fale zachwytt ze strony słuchaczy, ale również i potępienie. Jego modele czaszek z zaznaczonym •polami funkcji rozpowszechniły się na przestrzeni niemal połowy Europy i pozór ??????ikzs& prawe uzyaziesiu\aty Yranzowilosep^owi GaftowiPei przyznawał tylko tę zasługę, że zachęcił on urodzonego w rokuTsiS iZusk anatoma, ??????'? Gratioleta, do bardziej dokładnego zbadania kory mSo aniżeli uczynił to Thomas Willis. To Gratiolet był człowiekiem któnn0 Pierwszy podzielił korę mózgową na płaty czołowe, skroniowe, ?iemieni riach^Gaila.^e działania odpowiadały gusYom^emeta^m\^^foWk^ pozbawił go w końcu Bain, zaznajamiając go z zapomnianymi studiami uroc go w roku 1796 i żyjącego jeszcze w owym czasie lekarza, paryżanina Baptiste Bouillauda. W roku 1825, a także i przez wiele lat później Bouillaud zajmował się bad jednego z obszarów mózgu zdefiniowanych przez Galla. Dzięki przypadko* też zręczności natrafił przy tym na obszar mowy, który Gall zlokalizował w ś lewej strony płatu przedniego Gratioleta. Bouillaud obserwował wielu chorych cierpiących na zaburzenia mowy całkowitą niemotę. Utrata mowy często związana była z porażeniem prawej ciała. W innych przypadkach występowała ona bez tego rodzaju objawć śmierci chorych Bouillaud dokonywał sekcji ich mózgów i zawsze, bez wą stwierdzał, że ustalony przez Galla obszar odpowiedzialny za mowę w i lewego płatu czołowego był zniekształcony lub całkowicie zniszczony na : rwotoków, stwardnień, zmian naczyniowych czy guzów. Zakłócenia mowy nie ystępowały natomiast nigdy po chorobowych zmianach w prawym płacie czoło-ym. Prace Bouillauda nie znalazły jednakże uznania. Najsławniejszy spośród wczesnych anatomów francuskich, Marie Jean Pierre Flourens, uznał je, podob-ie jak „fantazje" Galla, za absolutny nonsens. Także i dla Ferriera odkrycia ouillauda były tylko dowodem na całkowitą przypadkowość zlokalizowania przez alla ośrodka mowy w mózgu, pozostałe zaś dwadzieścia sześć jego obszarów mkcyjnych uznał za owoce obsesyjnego zaślepienia. Jednemu wszakże nie mógł iprzeczyć, mianowicie, że prezentowana przez Bouillauda koncepcja istnienia ikresów czynności w korze mózgowej jest bardzo prawdopodobna. Już w czasie udiów w Edynburgu ostatecznie przekonał się co do istnienia ośrodka mowy. Wszechmocny Flourens umarł w roku 1867. Kierowana przezeń opozycja traciła kompletnie swe znaczenie w rok później, kiedy to podczas konferencji rytyjskiego Towarzystwa dla Popierania Nauk w Norwich poprosił o głos czter- ziestoczteroletni Paul Broca z Paryża, pulchny, okrągłogłowy chirurg i profesor ykładający naukę o pochodzeniu gatunków. Dziesięć lat wcześniej Broca, syn chirurga wojskowego z okolic Bordeaux, jotkał postarzałego już, traktowanego z pogardą przez aroganckiego Flourensa, ???? Baptiste Bouillauda, który był tak mocno przekonany o istnieniu ośrodka iowy, że przyrzekł nagrodę 500 franków każdemu, kto mógłby mu w sposób iarygodny dowieść, że się myli. To właśnie on do tego stopnia obudził zaintereso-ranie Broki problemem ośrodka mowy, że już w kwietniu 1861 roku ten syn rowincjonalnego chirurga przedstawił w paryskim Hópital Bićetre przypadek marłego właśnie inwalidy nazwiskiem Laborgne, który utracił mowę przed wudziestu laty. Człowiek ten spędził w Bićetre dwadzieścia lat i potrafił wyma-dać jedynie dwie sylaby „tan-tan", mimo że niemota nie wpłynęła w żadnym topniu na jego inteligencję. Broca dokonał sekcji mózgu Laborgne'a i odnalazł torbione, guzowate zmiany w obszarze ośrodka mowy znajdującym się w miejscu okładnie określonym przez Galla. Od tamtej pory Broca zbadał dalsze przypadki traty mowy czy afazji i za każdym razem znajdywał „stany wskazujące na rwawienia lub zawały mózgu" albo „stwardnienia i guzy". Do Norwich pojechał również Ferrier. Usłyszał tam kończące wykład słowa iroki, które dla wielu słuchaczy zabrzmiały zbyt pewnie lub też zbyt optymistycz-ie: „Wiemy już teraz, że nie wszystkie części mózgu mają te same funkcje oraz że woje mózgowe nie stanowią jednolitej sumy funkcji życiowych i być może uchowych, lecz wręcz przeciwnie, ich funkcje bardzo się od siebie różnią". Słowa te nie oznaczały jednakże, że Broca miał zamiar potwierdzić w ten posób słuszność koncepcji Galla o istnieniu dwudziestu siedmiu obszarów fun-cji. Również i on widział w Gallu jedynie inicjatora, po części marzyciela szarlatana, który tylko przypadkowo miał rację w jednym z punktów tej kwestii. \le właśnie ten punkt, ośrodek mowy, który w przyszłości miano nazwać środkiem mowy Broki, stał się początkiem nowej ery traktowania mózgu wyznaczył dalszą drogę życiową Davida Ferriera. Nie zdawał on sobie z tego jeszcze sprawy, kiedy jesienią roku 1870 przybył do .ondynu i objął swą pierwszą posadę jako asystent na oddziale patologii i fizjologii ? King's College Hospital. Nie minęło jednak wiele miesięcy, kiedy dotarła do 23 niego wiadomość z Berlina, konfrontując go z nader kuszącymi perspektywami na przyszłość. Infomacja ta pochodziła od dwóch młodych, zaledwie trzydziestoletnich niemieckich lekarzy, Eduarda Hitziga i Theodora Fritscha. Tych dwóch mężczyzn stanowiło bardzo dziwną parę. Hitzig był człowiekiem, do którego sympatię czuła chyba jedynie jego dobroduszna żona, Etta. Ten wnuk berlińskiego radcy kryminalnego zrobił karierę po zmianie wyznania z żydowskiego na chrześcijańskie. Był psychiatrą odznaczającym się trudną do opisania arogancją, każdemu dawał też odczuć swoją wyższość, a jego żrąca niczym kwas ironia przysparzała mu wrogów do końca życia. Fritsch za to był raczej obieżyświatem i człowiekiem wesołym. Fakt, że to właśnie tych dwóch lekarzy wpadło na pomysł szukania dalszych ośrodków czynności po odkryciu ośrodka mowy Broki, miał swe korzenie rzekomo w tym, iż podczas wojny prusko-francuskiej w latach 1870/71 Hitzig spotkał w jednym z lazaretów w Nancy „przypadki mózgowe" z odkrytą korą mózgową; chorzy ci umierali w krótkim czasie bez nadziei na uratowanie. Przypadkowo dotykając sondą kory Hitzig zauważył drgania kończyn znajdujących się w agonii chorych. Podobne przypadki miały się przydarzyć również i Fritschowi. Decydująca była jednak zapewne informacja otrzymana od jednego z francuskich lekarzy, który wprowadził do mózgu świni elektrodę. Puszczony przez tę elektrodę prąd indukcyjny wywoływał przypominające drgawki ruchy przednich kończyn świni. Zaraz potem Hitzig postanowił przeprowadzić podobne doświadczenia z prądem elektrycznym na mózgach żywych królików i psów. Obaj przeprowadzali eksperymenty w sypialni małego mieszkania Hitzigów na toaletce pani Hitzig. Pomieszczeniem na klatki dla zwierząt stała się komórka obok sypialni, z której nie słychać było na zewnątrz odgłosów mogących zaalarmować przyjaciół zwierząt. Pozostanie tajemnicą Etty Hitzig, co czuła w głębi duszy na widok psa wykrwawiającego się na skutek braku chirurgicznego doświadczenia obu mężczyzn. W przypadku innych zwierząt stosowano tylko lekką narkozę, aby nie wpływać na wyniki eksperymentów. Etta karmiła zwierzęta w komórce oraz opiekowała się nimi po wykonanych próbach. Ponieważ króliki, jako obiekty eksperymentów, rozczarowały obu lekarzy, Hitzig i Fritsch skoncentrowali się na podrażnianiu kory mózgowej psów przy pomocy stosunkowo prostych elektrod, jakie mieli do dyspozycji. Użycie silniejszego prądu z kolei nie było najlepszym pomysłem, jako że powodował on nie dające się kontrolować skurcze. Kiedy po raz pierwszy podrażnili słabym prądem małe strefy obszarów kory mózgowej ograniczające z tyłu płaty czołowe określane przez anatomów jako zakręt przedśrodkowy, zaobserwowali pojawianie się normalnych ruchów kończyn. Przy podrażnieniu pewnej określonej strefy poruszała się lewa przednia łapa. Przy podrażnieniu innej lewa łapa prostowała się całkowicie. W efekcie dotknięcia trzeciej i czwartej z kolei części zakrętu psy unosiły przednie lub tylne prawe łapy. W tych momentach Hitzig i Fritsch uświadamiali sobie, iż rzeczywiście znajdują się na drodze do odkrycia centralnych ośrodków czynności odpowiadających za ruchy ciała. Chcąc zdobyć całkowitą pewność, Hitzig wpadł na pomysł, aby wyciąć tkankę podrażnionych stref z kory mózgowej zwierząt doświadczalnych i zobaczyć, co z tego wyniknie. Jeśli miałoby być prawdą, że w korze mózgowej znajdują się ośrodki czynności odpowiadające za ruchy poszczególnych kończyn, 24 ) po ich operacyjnym „odjęciu", jak to nazywał Hitzig, musi dojść do częściowego miku ruchów, ich zakłóceń czy całkowitego paraliżu. Podczas tych eksperymentów doszło do komplikacji, ponieważ Hitzig albo ritsch wycinali za dużo lub za mało tkanki, lub też powodowali infekcje na skutek raku antyseptyki. Pomijając nastawienie Etty, obaj lekarze popadli w typowy dla szystkich eksperymentatorów konflikt między głodem wiedzy a podświadomym spółczuciem dla cierpiących istot, rozdarci między ambicjami, chęcią postępu i wykłą litością, a wszystko to w imię wyższości ochrony ludzkiego życia nad ^ciem zwierząt. Pod koniec tej serii eksperymentów zaobserwowali, że usunięcie stref kory lózgowej, których podrażnianie prądem elektrycznym powodowało ruchy okre-onych kończyn, rzeczywiście było przyczyną zakłóceń ruchu lub paraliżu tychże ończyn. W tej sytuacji przestali już wątpić w to, że wszystkie ruchy ciała są sterowane rzez ośrodki znajdujące się w mózgu. Nie przeczuwając tego Hitzig i Fritsch owiedli, że przenikliwe wnioski, jakie wyciągnął John Hughlings Jackson odczas długich obserwacji chorej żony Elisabeth, były słuszne. Teraz należało ??? dodać do tych pierwszych dowodów kolejne. W roku 1871, korzystając z pomocy znającego język niemiecki starszego systenta, Ferrier przeczytał pierwsze informacje, jakie wyszły spod pióra Hitziga Fritscha. Skończył właśnie dwadzieścia osiem lat i sprawiał wrażenie wiktoriań-riego oficera. Był bardzo szczupły, o wyprostowanej postawie, miał sumiaste wąsy raz włosy rozdzielone wyraźnym przedziałkiem na środku głowy. W obrazie tym rzeszkadzały jedynie okulary w wąskiej oprawce. Za zewnętrznym dystansem, jakim odnosił się do innych, i często wyszukanymi manierami ukrywała się ;lazna energia i piekielna ambicja, z powodu których nie wahał się pomijać lub :ż minimalizować zasług inicjatorów i poprzedników w tej dziedzinie, jakimi kazali się teraz dla niego Hitzig i Fritsch. Nie miało większego znaczenia, jeśli pomijał w tym kontekście niejakiego oberta Bartholowa, lekarza z Samaritan Hospital w Cincinnati w amerykańskim anie Ohio. Starając się nie przegapić nowego trendu rodem z Berlina w bada-iach ośrodków czynności mózgu, Bartholow natychmiast przeskoczył etap ksperymentów na zwierzętach i przeszedł do eksperymentów na ludziach. Zasto-)wał drażnienie prądem elektrycznym na swojej niedorozwiniętej umysłowo użącej, Mary Rafferty, której opony mózgowe i kora zostały odsłonięte na skutek ziałania złośliwego guza, jaki zaatakował sklepienie jej czaszki. Jego postępowa-ie i wyniki badań — ruchy mięśni w prawym ramieniu i nodze, prostowanie alców u rąk i nóg, ale również gwałtowne skurcze i śmierć — zaliczały się do ziałań w obszarach ponurej wiwisekcji na ludziach. Za to małomówność Ferriera na temat prac Hitziga i Fritscha, kiedy pośpiesz-ie ogłosił zamiar wzięcia za podstawę swoich przyszłych badań lokalizacji środków czynności w mózgu, pozostała na wiele lat ciemną plamą na jego izerunku. Zaskakująca energia i sposób dążenia do celu wyrażały się między mymi w tym, że ze względu na praktyczną niemożność przeprowadzania wiwise-cji w King's College postarał się o dostęp do jednego z najdziwniejszych, z dru-iej zaś strony najbardziej renomowanego ośrodka badawczego Londynu. Znajdował się on w domu wariatów, a łagodniej mówiąc, w zakładzie dla 25 psychicznie chorych, tak zwanym Westriding Asylum w Wakefield. Do pasji dyrektora Westriding Asylum, Jamesa (później sir Jamesa) Crichtona-Browne należało nie tylko zalecanie spożycia alkoholu jako warunku wstępnego do osiągnięcia wielkich sukcesów intelektualnych (którego to warunku, nawiasem mówiąc, sam przestrzegał, dożywając przy tym sędziwego wieku dziewięćdziesięciu lat). Crichton-Browne miał również ambicje zostania mecenasem nauki. Na obszarze kierowanego przez siebie azylu utrzymywał pomieszczenia dla zwierząt doświadczalnych pełne gołębi i innego ptactwa, owiec, kóz, królików, kotów, psów i maip, które to stworzenia szczodrze przekazywał na potrzeby eksperymentów naukowych. W rewanżu przeprowadzający eksperymenty naukowcy, psychiatrzy, patolodzy i fizjolodzy, brali udział w regularnie odbywających się imprezach naukowych, wygłaszając na nich wykłady; na te właśnie imprezy, tzw. „konwersacje medyczne", James Crichton-Browne zapraszał londyńską śmietankę towarzyską. Część naukowa tych spotkań wzbogacona była zimnym bufetem, winem, muzyką i tańcami przy „olbrzymim płonącym kominku". Nie wiemy, w jaki sposób Ferrier po swoim przyjeździe do Londynu tak szybko nawiązał kontakt z Jamesem Crichtonem-Browne. Można jednak przypuszczać, że ten sprytny przyjaciel whisky, ginu i koniaku uznał ostateczne udowodnienie istnienia ośrodków czynności w mózgu i ustalenie ich lokalizacji za przyszłą atrakcję swych naukowych „festiwali". Jedno możemy z góry uznać za pewnik: David Ferrier myślał przede wszystkim o małpach Jamesa Crichtona-Browne. Jeśli już w przypadku Klaudiusza Galena zadawał sobie pytanie, czy jego wnioski wynikające z eksperymentów na świniach nie prowadziły do zbyt wielkich błędów w odniesieniu do funkcji człowieka, to teraz już starał się nie poświęcać więcej niż potrzeba czasu psom, kotom czy innym zwierzętom doświadczalnym, lecz rozpocząć badania ludzkiego mózgu i lokalizacji jego ośrodków na zwierzętach stojących najbliżej człowieka, czyli na małpach. Jasna świadomość celu poprowadziła Ferriera o krok dalej. Trudności, jakie mieli Eduard Hitzig i Theodor Fritsch przy usuwaniu części tkanki z kory mózgowej, kazały mu zapewnić sobie pomoc młodego chirurga-fizjologa nazwiskiem Gerald Yeo, pracującego w King's College. Złe języki twierdziły później, że pięknie opalony, wielki amator żeglarstwa Yeo nie zawsze był odpowiednim towarzyszem dla Ferriera i nie ustrzegł go przed popełnieniem błędów, ale uniknięcie wszelkich błędów byłoby zbyt wielkim wymaganiem wobec naukowców. W każdym razie pionierska droga Ferriera w dziedzinie lokalizacji zmian w mózgu zaczęła się w ten sposób, że w roku 1873, będąc już profesorem w King's College, opublikował Badania eksperymentalne z dziedziny fizjologii i patologii mózgu. W owym dziele dowodził, jak to wyprzedził Niemców w-tych badaniach. Do powiększenia tej przewagi przyczynił się nie tylko fakt, że James Crichton- Browne zaopatrywał go w coraz to nowe małpy z zasobów Imperium Brytyjskiego. Ferrier pracował również z coraz większą precyzją. Hitzig i Fritsch testowali swoje elektrody dotykając ich językiem, on natomiast używał do tego celu instrumentów pomiarowych. Jego elektrody stale usprawniano; ich bieguny niebawem znajdowały się już tylko w oddaleniu jednego milimetra od siebie. W zakręcie przedśrodkowym mózgu, w którym berlińczycy odkryli pierwsze x-VJ środki (lub też strefy czy obszary) czynności kierujące ruchem łap psów, Ferrier ykrył po kolei ośrodki ruchowe dla kciuków, pozostałych palców, przedramion, imion, barków, korpusu, a dalej bioder, ud, podudzi aż po stopy i poszczególne alce u nóg. Próby kontrolne dokonane przy pomocy usunięcia tych ośrodków następujące w związku z tym wypadanie czynności lub objawy paraliżu w odpo- iednich częściach ciała potwierdziły przy tym pomysłową koncepcję Johna lughlingsa Jacksona o leżących tuż obok siebie w korze mózgowej ośrodkach jchu, poprzez które dokonywał się „marsz konwulsji" w przypadku Elisabeth ackson. Rozszerzenie prac badawczych Ferriera na coraz to nowe obszary kory lózgowej spowodowała wiadomość, że fizjolog berlińskiej Wyższej Szkoły Wete-ynaryjnej, Hermann Munk, natknął się na nowe, nie znane przedtem ośrodki I tylnej części zakrętu środkowego, która w zasadzie należała już do płatu iemieniowego mózgu. Nie sterowały one żadnymi ruchami, lecz związane były wrażeniami dotykowymi różnych obszarów skóry. Jak napisał Ferrier: „Nie ma owodu do twierdzenia, że tylko w jednej części mózgu są ośrodki czynności, w innych już nie". I rzeczywiście, w roku 1875 odkrył w zakrętach skroniowych ośrodki czynno-ci słuchu. Poszukując położenia ośrodka wzrokowego popełnił błąd wynikły winy Geralda Yeo. Ferrier zlokalizował ów ośrodek w korze płata potylicznego, 'rzy próbie kontrolnej polegającej na usunięciu odpowiedniej strefy kory Yeo ozostawił w korze część ośrodka wzrokowego, zwierzę zachowało więc zdolność widzenia. Ferrier zmartwił się bardzo, kiedy Hermann Munk dowiódł, że centrum wzrokowe znajdowało się tam, gdzie początkowo przypuszczano: w korze potylicy. W roku 1876 opublikował swoją pierwszą książkę o lokalizacji ośrodków zynności mózgu. Był całkowicie świadom tego, że wykonano zaledwie pierwszą, yć może bardzo niewielką część pionierskiej pracy. Pracy, która po upływie deków pozwoliła dojrzeć niewiele, ale za to wywołała tym więcej spekulacji, lhodziło o „stworzenie przewodnika po będących tak długo tajemnicą ośrodkach lózgu rządzących ruchami i odruchami ciała, a także z pewnością i jego duszą. Jie możemy zaprzestać poszukiwań aż do chwili odnalezienia ostatniego drogowskazu" — pisał. W pięć lat potem Ferrier był już nie kwestionowanym autorytetem w lokalizacji środków mózgowych i szefem poszukiwań „drogowskazów"; jako taki zaprezentował się na VII Międzynarodowym Kongresie Medycznym w Londynie, aby stawić zoło ostatniemu z wielkich i najbardziej radykalnemu przeciwnikowi koncepcji stnienia ośrodków czynności mózgu i ich lokalizacji, czterdziestosiedmioletniemu ?Jiemcowi, Friedrichowi Leopoldowi Goltzowi. Konfrontacja ta zamieniła się v jedno z dziwniejszych spotkań. Odbyło się ono podczas szalenie wytwornego ;ebrania przedstawicieli medycyny, jakie miało miejsce pod koniec dziewiętnastego tulecia. Wśród 120 gości wywodzących się ze środowiska lekarskiego, i nie tylko, :najdował się także Goltz, profesor fizjologii w Strasburgu. Udał się on do Londynu : tajemniczym psem doświadczalnym w celu zdemaskowania koncepcji ośrodków :zynności w mózgu i ich lokalizacji jako fundamentalnej pomyłki. Jako pierwszy przed międzynarodową publicznością wystąpił Ferrier, prezen-:ując dwie ze swych małp. Z kory mózgowej pierwszej z nich Yeo i Ferrier wycięli >środki czynności odpowiadające prawej ręce, prawemu ramieniu oraz prawej ręce 27 i nodze. Zwierzę potrafiło stać tylko z pomocą Ferriera, a poruszać się mogło zaledwie w niewielkim stopniu, powłócząc prawą nogą. Drugiej z doświadczalnych małp usunięto ośrodek słuchu. Nie wykazywała ona żadnej reakcji, kiedy Ferrier wystrzelił z pistoletu tuż obok jej głowy, dowodząc w ten sposób całkowitej głuchoty zwierzęcia. Potem nastąpił występ Goltza, który zaprezentował swojego psa umieszczonego w klatce. Okazało się, że ten wąsaty, korpulentny syn wschodnioniemieckiego policjanta, a wnuk znanego filozofa wpadł na pomysł, by usunąć całą korę mózgową zwierzęcia wraz ze wszystkimi „rzekomymi ośrodkami czynności" i w ten sposób dowieść, że zwierzę mimo to zachowało zdolność poruszania się, słyszenia i węchu. Goltz posłużył się przy tym metodą, której nie wybaczyli mu nawet radykalni zwolennicy prawa nauki do wiwisekcji. Przy pomocy elektrycznej frezarki lub strumienia wody pod ciśnieniem usiłował zniszczyć albo wypłukać korę mózgową przez wywiercone czy wycięte piłą otwory w czaszce psa. Był przekonany, że mu się to udało, i podkreślił swoje przekonanie następującym oświadczeniem: „Z pięciu operacji, dzięki którym osiągnięto całkowite zniszczenie kory mózgowej, ostatnia odbyła się 25 maja. Zniekształcenie czaszki zwierzęcia jest bardzo widoczne..." Zgodnie z wyjaśnieniami Goltza, owo nieszczęsne zwierzę utraciło jakąkolwiek zdolność do działania i należałoby je uznać za „zidiociałe". Jednakże popędzane strzelaniem z bata lub innymi bodźcami było w stanie biegać, poruszać głową lub wyskakiwać z klatki. Ponieważ pies usiłował również unikać dymu z cygara oraz odbijających się na podłodze promieni słonecznych, reagował na strzelanie z bata i szczypanie skóry przy pomocy „aparatu do szczypania", Goltz uznał, że potrafi on widzieć, słyszeć, czuć, a także reagować na dotyk. Stąd też był przekonany, że w ten sposób dowiódł, iż ośrodki czynności kory mózgowej nie odgrywają żadnej roli wobec ruchu, powonienia, słuchu i czucia. Jego pies był przecież pozbawiony kory mózgowej; Goltz zgodził się, aby zwierzę uśpiono chloroformem, a potem zbadano jego mózg, jeśli tak samo postąpi się z małpami Ferriera. W cztery dni potem została przypieczętowana porażka Goltza. Sekcja mózgu psa wykazała, że jego brutalne metody zniszczyły tylko część kory mózgowej; znane już naukowcom ośrodki czynności zostały uszkodzone jedynie częściowo. Goltz dał się zmylić swym wyobrażeniom również w ocenie węchu, słuchu i ruchów pyska zwierzęcia. Jeśli spór między Goltzem a Ferrierem miał w ogóle jakiś sens, to polegał on na tym, że wzbudził zainteresowanie nie rozwiązanymi tajemnicami mózgu i systemu nerwowego u pewnego dwudziestoczteroletniego gościa kongresu, który do tej pory zajmował się głównie jeżykami starożytnymi i poezją angielskiego poety, Johna Keatsa, oraz zwiedzaniem europejskich galerii sztuki. Gościem tym był Charles (później sir Charles) Scott Sherrington. W ciągu następnych kilku dziesięcioleci miał się stać najbardziej poważanym neurofizjologiem świata angielskojęzycznego. Większość słuchaczy kongresu zapamiętała jednak Goltza, jego psa i barbarzyński spektakl, który nie otrzymał naukowych święceń mimo deklamacji Niemca: „Także i moje badania mózgu przydadzą się kiedyś cierpiącej ludzkości". Rzadko się zdarza, aby bieg historii poddawał się logicznym przesłankom. Jednakże życiorysami Davida Ferriera, Johna Hughlingsa Jacksona i Williama 28 rowersa zdawały się rządzić siły logiki. Spowodowały one, że wszyscy trzej okonali odkryć w odpowiednich momentach. Owe siły doprowadziły również do potkania całej trójki w stosownym czasie, aby poprzez dalsze, wspólne odkrycia :worzyć podwaliny chirurgii mózgu. Nie wiadomo dokładnie, kiedy John Hughlings Jackson i David Ferrier potkali się po raz pierwszy i kiedy Ferrier dołączył do pozostałej dwójki w Natio-al Hospital przy Queen Sąuare. Musiało dojść do tego w latach 1876-1880. Ferrier Jackson spotkali się w azylu Jamesa Crichtona-Browne w Wakefield. To spotka-ie było również zrządzeniem losu. Konkretne działania Ferriera, prowadzące do lokalizacji dużej liczby ośrodków zynności, łączyły się z abstrakcyjno-teoretycznymi rozważaniami Jacksona na ;mat możliwości wyciągnięcia wniosków co do umiejscowienia choroby w mózgu ;szcze za życia pacjenta, i to w oparciu o zakłócenia oraz wypadanie funkcji oszczególnych organów ciała. Ferrier natychmiast zrozumiał, że nowotwory mózgowe, cysty, ropnie, jakie owstały na obszarze któregoś z ośrodków czynności czy w jego sąsiedztwie, da się miejscowić po zaniku funkcji lub też reakcji organów ciała sterowanych przez ane ośrodki. Opierając się na tym wpadł na pomysł, że zlokalizowane w ten posób dokładnie guzy, cysty czy ropnie można usunąć przy pomocy zabiegu hirurgicznego wykonanego poprzez sklepienie czaszki; po udanym zlokalizowani operacja taka dotyczyłaby ograniczonego obszaru i związana byłaby z mniej-zym niebezpieczeństwem. W kilka dni później Jackson połączył działania Ferriera i Williama Gowersa. Polując" na choroby mózgu, Gowers podejrzewał w licznych przypadkach, że rzyczyną ciężkich objawów chorobowych jest powstanie nowotworów w móżdż-u, nie potrafił jednak pomóc cierpiącym. Nie pozostawało mu przeważnie nic inego, jak tylko czekać i podczas sekcji mózgu potwierdzić swoją diagnozę. Mógł iż na podstawie wyników sekcji dojść do wniosku, że nawet najstaranniejsze bserwacje doprowadziły go do fałszywych hipotez. Również i on myślał o zabiegach chirurgicznych jako o jedynej możliwości sunięcia nowotworów. Zamiłowanie do historii medycyny nie dodawało mu ;dnakże otuchy. Zbierane przez historyków na przestrzeni dziejów relacje z zabie-ów chirurgicznych dokonywanych na głowie i mózgu mogły wywołać jedynie eprymujące uczucie beznadziejności. Romantycznie usposobieni antropolodzy aztaczali na przykład piękne teorie o przyczynach i sensie powstania okrągłych, wadratowych czy bezkształtnych otworów, jakie odkryto w czaszkach z grobów ochodzących z epok prehistorycznych czy już historycznych. Historycy mogli też yskutować do woli, czy czarownicy i — w późniejszych czasach — cyrulicy twierali te czaszki przy pomocy kamiennych noży, dłut czy też okrągłych, letalowych trepanów z ząbkami na dolnym końcu, aby w ten sposób dać ujście złym duchom" lub bólowi. Mogli też zastanawiać się, czy owi „chirurdzy" starali ię usuwać resztki kości, które wbiły się w mózg po zranieniach czaszki na skutek /ypadków lub też w efekcie walk staczanych podczas niezliczonych bitew. Roman-yczne teorie nie zmieniały wszakże faktu istnienia brutalnych ingerencji, zwątpie-da, cierpień i dużej umieralności, które nierozerwalnie łączyły się ze wszelkimi abiegami chirurgicznymi przeprowadzanymi na głowie lub mózgu. To, że Gowers przyłączył się do Jacksona i Ferriera i zaakceptował ich hipotezy, 29 podzielając jednocześnie nadzieje, stał się dla niego niemal wybawieniem. Ze wspólnych dyskusji i przemyśleń tej trójki wyłonił się plan, mający na celu nakłonienie dyrekcji National Hospital do możliwie szybkiego otwarcia sali operacyjnej oraz zatrudnienia młodego i odważnego chirurga. Zgodnie z ich wyobrażeniami chirurg ten powinien łączyć w sobie określone cechy: poza przedsiębiorczością i odwagą zaliczało się do nich opanowanie, a także gotowość postępowania zgodnie z doświadczeniem Ferriera, Jacksona i Gowersa w kwestii lokalizacji i diagnozy choroby. Miało się tak dziać aż do chwili, kiedy w miarę upływu czasu wyniki ich badań potwierdzi jego własne doświadczenie. Podczas poszukiwania odpowiedniego kandydata Gowers natrafił na jednego ze swych uczniów z University College Medical School. Chirurg ten nazywał się Victor Horsley. W czterdzieści lat później obserwatorzy zadawali sobie pytanie, co na miłość oską skłoniło Williama Gowersa do tego, aby na ojca chirurgii mózgu wybrać 'łaśnie Victora Horsleya. Gowers odpowiedziałby prawdopodobnie, że w owym zasie był to najlepszy wybór. Victor był prawnukiem praktykującego lekarza z Carlisle, który, jeśli wierzyć powieściom, pewnego dnia (w zależności od wersji) uciekł od swej prostej, espotycznej, chciwej, brzydkiej, złośliwej, a przy tym niewiarygodnie cnotliwej ony i na zawsze zniknął z horyzontu wraz z rudowłosą, pełną seksu irlandzką ochanką. Jego ojciec, John Calcott Horsley, malował z kolei pruderyjne obrazy, jego najważniejsze dzieło Uzdrawiająca łaska Jezusa Chrystusa wisiało w kościele andyńskiego St. Thomas Hospital. John Calcott był jednak bardziej znany ze wych prywatnych wojen z kobietami, które pracowały bez odzienia jako modelki nnych malarzy, stąd też pozostawał w dobrych stosunkach z cnotliwym dworem ;rólowej Wiktorii, ale w nieco gorszych z kolegami po fachu. Ci prowokowali go lo coraz to nowych wypraw wojennych przeciwko nagim biustom i łonom :obiecym, malując obrazy, którym nadawali tytuły w rodzaju: Horsley soit qui mai 1 pense. Wuj Horsleya natomiast, Seymour Haden, praktykował jako lekarz przy ondyńskiej Sloane Street; często jednak zapominał o swoich lekarskich obowiązkach, aby prowadzić prywatne wojny innego z kolei rodzaju. Nie walczył z nagością, lecz ze zwyczajem palenia zmarłych. Dlatego też pisywał pamflety tytułując je ?? przykład Z prochu w proch i propagował trumny z masy papierowej, aby prze-niana w proch mogła odbywać się łatwiej. Swe, jak się później okazało, nader symboliczne imię Victor — „Zwycięzca" zawdzięczał Horsley temu, że jego matka, Rosemund, urodziła go jako trzecie iziecko z siedmiorga potomków Horsleya seniora tego samego 4 kwietnia 1857 :oku, kiedy to królowa Wiktoria powiła księżniczkę Beatrice. Przyjazne Horsleyo-n'i damy dworu zwróciły uwagę królowej na ten zbieg przypadków; Wiktoria jostanowiła więc, aby najmłodszego Horsleya ochrzczono męskim ekwiwalentem jej królewskiego imienia. Już od najmłodszych lat wiadomo było, że Victor nigdy nie będzie Adonisem. Lekko zezował, a jego przednie zęby były tak duże, że kiedy tylko pojawił mu się pierwszy zarost, natychmiast zaczął zasłaniać je sumiastym wąsem. Miał zbyt wyprostowane plecy, a długie nogi sprawiały wrażenie, jakby nimi powłóczył. Poza tym był leworęczny i nie rozróżniał kolorów. Ale już podczas pierwszych dni w szkole w Cranbrook, w hrabstwie Kent, gdzie jego ojciec miał domek na wsi, dał dowód swego głodu wiedzy i przedsiębiorczości, które łączyły się z bezgranicznym optymizmem i pogardą dla niebezpieczeństwa. 31 Zrzucanie gniazd z najwyższych drzew, wyścigi na koniach i małpie akrobacje na krokwiach strychu należały do jego codziennych zajęć. Na ścianach stajni i stodół wymalowane były czarne koty, do których strzelał z lewej ręki, podczas gdy prawą trzymał się jakiegoś konara, kołysząc się przy tym. Intensywnie trenując grę w tenisa i hokeja zmusił swą prawą rękę, by była równie silna, zręczna i szybka co lewa, a nocne polowania na kłusowników uczyniły go bohaterem w oczach młodszej siostry, Rosemund. Już w dzieciństwie okazało się, że nie znosi sprzeciwu; spowodowało to, że jedna z dręczonych przezeń piastunek tak mocno pchnęła go na stos kamieni, iż pozostało mu na pamiątkę cieńsze miejsce w sklepieniu czaszki. Później, kiedy je naciskał, odczuwał newralgiczny ból zęba. Do licznych szczęśliwych zrządzeń losu, jakie zdarzyły mu się w życiu, należało i to, że z tego urazu czaszki nie powstał — jak to było w przypadku wielu jego późniejszych pacjentów — nowotwór lub blizna mózgu. Mając zaledwie piętnaście lat, po obejrzeniu parady wojskowej postanowił, że zostanie oficerem i oczywiście generałem. Jego wojskowe ambicje ulotniły się jednakże, kiedy w pewnej szopie natknął się wśród starych książek na zakurzony, pełen anatomicznych rycin tom dzieła Anatomia albinosów. Jeszcze tej samej nocy zaczął łapać żaby, jaszczurki, myszy, lisy i kuny. Na wieku skrzyni stojącej pod oknem szopy dokonywał ich sekcji w sposób, który spowodował, że kilku jego późniejszych biografów nazwało go „urodzonym anatomem". W końcu Horsleyo-wi pomógł wiejski lekarz z Cranbrook, dr Joyce, pożyczając mu mikroskop. Joyce pierwszy zauważył, że ręce Horsleya mają „diabelską zręczność", przekonał więc Johna Calcotta Horsleya, że jego syn jest „urodzonym chirurgiem". Od tej pory dalsza droga Victora była już jasno określona. W roku 1874 Horsleyowie przeprowadzili się do swego londyńskiego domu w Kensington, aby ich potomek był bliżej wyższych uczelni i uniwersytetów. Młody Horsley został studentem medycyny w University College. Od początku należał do najbardziej żądnych wiedzy studentów, którzy kiedykolwiek studiowali na wydziale medycznym University College. Jeszcze przed ukończeniem kursu wstępnego odrzucił jako balast religijne wychowanie, ponieważ pozostawało ono w sprzeczności z jego chęcią wyjaśnienia wszystkich zagadek natury przy pomocy nauki. Niezbyt taktownie — taktem zresztą się specjalnie nie odznaczał — poinformował tolerancyjnego (pomijając kwestię nagości modelek) ojca o tym, że od tej pory będzie osobiście zarządzał swoją duszą, a potem rzucił się w objęcia trzech nauk: anatomii i anatomopatologii, fizjologii i chirurgii. Jednym z pierwszych przezwisk, jakie nadali mu koledzy ze studiów, był „Scierwnik". Zasłużył nań swoją pasją anatomiczno-patologiczną, która kazała mu wchodzić do kostnicy również i w nocy, aby przy świetle świec czy gazowej lampy ćwiczyć się w dokonywaniu sekcji. Namawiał lub przekupywał starego portiera kostnicy, zwanego „doktorem Sainsburym", aby ten informował go o wszystkich przypadkach śmierci i nowych zwłokach. „Doktor Sainsbury" powiadamiał go o tym, kiedy któryś ze zmarłych miał być zabrany do domu w celu pochówku. Wtedy nocami można było zobaczyć Horsleya z „doktorem Sainsburym" na koźle starego powozu, jadących ulicami północnego Londynu; za nimi stała skrzynia z organami zmarłych. Horsleyowi udawało się uzyskać na to zgodę krewnych denata, wskazując na pomoc nauce, jaką udzielają dzięki swej ofierze. 32 Kiedy w roku 1880 zdał egzamin lekarski, był już prawdopodobnie — wedle wczesnych pojęć — najlepszym anatomopatologiem wśród studentów. Podobnie wyglądał jego stosunek do fizjologii, która dzięki lekarzowi z leżące- ;o na wybrzeżach Szkocji miasteczka Arbroath, Williamowi Sharpeyowi, dotarła irzez Europę do Londynu. Po trzyletniej pieszej wędrówce przez Niemcy, Francję Włochy oraz dłuższym stażu u ojca niemieckich fizjologów, Johannesa Mullera, także dzięki Francuzowi, Claude Bernardowi, Sharpey zadomowił się w Univer-ity College jako pierwszy profesor fizjologii na tej uczelni. Jego następca, John (później sir John) Burdon Sanderson, został nauczycielem lorsleya. Z pewnego punktu widzenia fakt, że Sanderson nie był tak wylewny dowcipny jak Sharpey, można potraktować jako szczęśliwy zbieg okoliczności ? rozwoju Horsleya. Był to abstrakcyjnie myślący mężczyzna o wypranymz dow-ipu charakterze; braki w sposobie wyrażania się wyrównywał eksperymentami na wierzętach — od żab po króliki, psy i małpy — na których prezentował przebieg jawiska oddychania, trawienia i krążenia krwi. Sanderson był jednocześnie dyrektorem fundacji, powołanej w roku 1871 Izięki testamentowi zamożnego Irlandczyka nazwiskiem Thomas Brown. Zada-iiem fundacji było wyłączne zajmowanie się badaniami i leczeniem chorób czworonogów", a w pierwszym rzędzie zwierząt domowych. Laboratoria fundacji pomieszczenia dla zwierząt — nazywane Brown Animal Sanatory Institute — najdowały się w trzech budynkach przy Wandsworth Road i miały do dyspozycji i wiele więcej zwierząt doświadczalnych aniżeli jakikolwiek instytut uniwersytec-:i w Londynie. Członkowie powołanego w roku 1875 Narodowego Towarzystwa Antywiwisek-yjnego i jego założycielka Frances Cobbe widzieli w Brown Institute tylko dobrze amaskowane miejsce okrutnych, pozbawionych skrupułów doświadczeń. Podej-zewali, że kpi się tam z woli założyciela fundacji, dręcząc w imię nauki zwierzęta, adając im wolną, pełną cierpień śmierć i ukrywając to wszystko za fasadą nauki, tyli przekonani, że kpi się również z brytyjskiej ustawy o ochronie zwierząt, która zależniała eksperymenty na nich od otrzymania licencji, nakładającej na jej osiadacza obowiązek narkotyzowania zwierząt doświadczalnych i ich uśmierca- ie po dokonaniu doświadczeń. Ustawa ta jednak nie była wyposażona w skutecz-e instrumenty kontrolne. Bez względu na to, gdzie leżała prawda, eksperymenty Sandersona obudziły i Horsleyu nie wygasającą, często wręcz bezgraniczną pasję do eksperymentów izjologicznych, która w niedalekiej przyszłości kazała mu stać się wcielonym iabłem dla wszystkich przeciwników wiwisekcji oraz celem ich ciągłych oskarżeń ataków. Początkowo głód wiedzy i doświadczeń skłaniał go do przeprowadzania chao-^cznych niekiedy eksperymentów. Studiował na przykład funkcje ślinianek dzięciołów, wrażliwość szczurzych ogonów czy ruchy oczu kaczek i pancerni-ów. Ale to w czasie studiów nad tymi ostatnimi i obserwacji dziwnych płytek ostnych w trzonie kręgu u małp, które w przypadku ludzi otrzymają później opularną nazwę krążka międzykręgowego, znalazł się na obszarze swej przyszłej ziałalności — chirurgii mózgu i rdzenia kręgowego. Zanim jednak do tego oszło, zaangażował się całkowicie — i to bez wiedzy Sandersona, w sprzysiężeniu opiekunami zwierząt, które bardzo przypominało jego grę z „doktorem Sainsbu- 33 rym" _ w eksperymenty z przenoszeniem infekcji. Przyczyną tego były pierwsze prace na temat bakterii Francuza, Ludwika Pasteura, i Niemca, Roberta Kocha. Eksperymenty te nie przyniosły mu nic poza zetknięciem się z gruźlicą i przezwiskiem „Bakteria". Jednakże niepowodzenie to nie wpłynęło na jego optymizm; tam, gdzie fizjologia rozczarowała go na chwilę, jego energia znajdowała ujście w chirurgii. Chirurdzy wykładający i operujący wtedy w University College Hospital stanowili nader różnorodny konglomerat, dający się umieścić dokładnie na granicy dzielącej przeszłość od teraźniejszości. Katedrą chirurgii londyńskiego King's College kierował Joseph Lister, który w roku 1877 przybył do Londynu z Glasgow, zatrzymując się na jakiś czas w Edynburgu. Prowadził tu nieustającą walkę z nie wierzącymi w postęp chirurgami, leniwymi chirurgami domowymi i wrogo nastawionymi pielęgniarkami. Stąd też pierwszym nauczycielem chirurgii Horsleya był Christopher Heath, będący przeciwnikiem antyseptyki. Operował instrumentami nie mytymi w karbolu, bez antyseptycznych opatrunków i nie stosował karbolu do dezynfekcji powietrza. Operacje przeprowadzał nie domytymi rękoma w starym zabrudzonym surducie, a „ropna gorączka" czuła się w jego sali operacyjnej jak u siebie w domu. Drugi z chirurgów — kuzyn Listera, Marcus Beck — dokładnie stosował się do jego reguł antyseptyki; przeprowadzając pierwsze operacje brzucha i klatki piersiowej miał tyłko kilka przypadków infekcji. Trzeci z chirurgów nazywał się John Marshall i jak większość ówczesnego pokolenia chirurgów — po części stosował antyseptykę, po części nie zwracał na nią większej uwagi. Jedyną godną uwagi rzecz w jego przypadku stanowił talent do bardzo szybkiego zakładania szwów. Talent ten wyjaśniano wszakże w ten sposób, że Marshall mieszkał przy Saville Row, eleganckiej londyńskiej ulicy krawców, i z okien swego mieszkania mógł zaglądać bezpośrednio do pracowni mistrza krawieckiego, Poola. To nie Horsley zadecydował o tym, że przydzielono go Marshallowi jako pomocnika operacyjnego. Za cenę dwa razy dłuższego dnia pracy udało mu się zdobyć okazję, by operować pod okiem Becka i stosować zasady antyseptyki z taką pasją, że jego palce na całe lata zabarwione zostały chemikaliami. Jego pacjenci skarżyli się potem: „Gdyby on tylko zechciał umyć ręce..." W ten sposób otrzymał kolejne przezwisko od swoich kolegów ze studiów, mianowicie „Lord Karbol". Po niewielu miesiącach również i Beck stracił w jego oczach na znaczeniu i przestał być wzorem. Horsley zorientował się, że posiada nad nim wielką przewagę, jeśli idzie o wiedzę i szybkość tamowania krwotoków. Marzył teraz o operacjach raka odbytnicy i zabiegach na przełyku, które już przeprowadzano w Wiedniu. Kiedy Beck odrzucił jego propozycję, Horsley postawił na co innego i zajął się ulepszaniem narkozy. Aby wypróbować na sobie, jak dalece można się posunąć z narkozą nie przekraczając granic bezpiecznych dla życia, przekonał innego asystenta operacyjnego, aby go uśpił. Powtarzał tę grę vabank tak często, aż po dziesiątej z kolei narkozie anestezjo\oga ogarną); strach, toiżąc rera 2awo\ać'. — A jeśli się nie uda, to co powiem pańskiemu ojcu, gdy go spotkam? — No cóż — odparł nonszalancko Horsley — uchylisz kapelusza jak prawdziwy dżentelmen i pozdrowisz go. Rób dalej, wszystko jest allright. 34 Po tym zdarzeniu Horsleyowi nadano kolejne przezwisko „Archibald AU-right". Wkrótce dołączyło do niego jeszcze jedno, „Profesor". Stało się to wtedy, gdy udręczony astmą i bronchitem John Marshall przyjął go do siebie jako domowego chirurga i przekazał większość operacji. Horsley nie ukrywał, że ma świadomość swej przewagi. Takim człowiekiem był więc Victor Horsley, któremu William Gowers wytyczył nowy, prawdziwy cel życia. Nie wiadomo, kiedy doszło do pierwszych kontaktów między Gowersem a Horsleyem, kontaktów wykraczających poza zwykłą znajomość nauczyciela i studenta. Wydaje się pewne, że Gowers stosunkowo wcześnie — prawdopodobnie w roku 1878 — zorientował się, iż jego młody uczeń, jako anatom, fizjolog i chirurg, może być w przyszłości tym odważnym i jednocześnie doświadczonym w anatomii i lokalizacji zmian w mózgu, chirurgiem, jakiego poszukiwali razem z Ferrierem. Pierwsze próby kształcenia Horsleya polegały na tym, że w roku 1879, najpierw rzadko, a potem coraz częściej zlecał mu sekcję mózgów zmarłych pacjentów i ustalanie prawidłowości diagnoz dotyczących zabliźnień, krwiaków, wylewów krwi do mózgu, ropni i przede wszystkim nowotworów. Usiłował skierować głód wiedzy Horsleya na nie zbadany jeszcze centralny system nerwowy, lokalizację zmian w mózgu i ewentualną chirurgię mózgu. Plany Gowersa otrzymały nieoczekiwanie impuls, gdy w grudniu 1879 roku przeczytał informację z Glasgow, że tamtejszy chirurg w Royal Infirmary, William Macewen, powiadomił kompletnie zaskoczonych członków sympozjum lekarskiego o dwóch pacjentach, na których przeprowadził zakończone sukcesem operacje nowotworów mózgu. Chociaż Macewen pracował na prowincji, Gowers i Ferrier znali jego nazwisko i charakterystyczne cechy osobowości. W związku z tym trudno im było go sobie wyobrazić jako chirurga mózgu. I rzeczywiście, nawet według późniejszej skali ocen William Macewen był dziwnym lekarzem pracującym w „kruchym domu duszy". Urodził się w roku 1848 w szkockim miasteczku Rothesey jako syn marynarza czy też rybaka, o którym powiadano, że jego główną pracą było płodzenie potomstwa w małżeńskim i pozamałżeńskim łożu. W tym przypadku chodziło jednak zapewne o złośliwości ze strony przeciwników i rywali, a tych Williamowi Macewenowi nigdy nie brakowało. Lata studiów spędził głównie w Glasgow. W czasach, gdy Joseph Lister działał jako profesor chirurgii w Glasgow, a więc między 1860 a 1869 rokiem, stał się zagorzałym zwolennikiem antyseptyki. Później jednak, kiedy znalazł dużą liczbę bakterii podczas badania nasączonego karbolem opatrunku, jego absolutna wiara w antyseptykę zachwiała się. W konsekwencji stał się zwolennikiem wymyślonej w Niemczech sterylizacji parowej i aseptyki; jako pierwszy chirurg w Glasgow nosił sterylny, biały kitel, co wywoływało drwiny i niechęć do niego. Przez wiele lat pracował jako chirurg policyjny, ponieważ jego „antyseptyczne eskapady" natykały się na opór w klinice uniwersyteckiej Royal Infirmary; potem znowu znalazł się w Infirmary jako kontraktowy chirurg i w końcu objął katedrę chirurgii, którą kiedyś prowadził Lister. Macewen nigdy nie mówił o sobie w pierwszym przypadku, tylko niczym 35 koronowana głowa używał określenia „my". Jego studenci nazywali go „Wszechmocnym Bogiem". Kolportowano plotkę, że podczas pewnej podróży pociągiem z powodu wielkiej gadatliwości wywichnął szczękę jednemu z podróżnych, by skłonić go do milczenia, i ustawił ją z powrotem dopiero na końcu podróży. Do jego zwyczajów podczas jazdy pociągiem do chorych należało także pociąganie za hamulec bezpieczeństwa, kiedy pociąg dojeżdżał w pobliże domu, gdzie mieszkał pacjent. Protesty ze strony maszynistów czy konduktorów nic dla niego nie znaczyły, w najlepszym przypadku wciskał im do ręki napiwek. Nie miał też, z jednym wyjątkiem, żadnych przyjaciół, ludzi zaufanych, asystentów, którzy czuliby do niego sympatię lub też na których sympatii by mu zależało. Poza tym zajmował się niemal wyłącznie chirurgią klatki piersiowej, jamy brzusznej i kości. Kiedy Gowers i Ferrier otrzymali szczegółowe sprawozdanie z wykładu Mace-wena w Glasgow, stwierdzili, że w przypadku pierwszej z tych operacji chodziło o pewnego szkockiego robotnika portowego. Po wywołanym napadem alkoholowego szału urazie i ciosie w lewą stronę czaszki otrzymanym w czasie nocnej bijatyki pacjent odzyskał przytomność z porażeniem prawego ramienia i prawej nogi. Macewen otworzył czaszkę trepanem i dłutem w miejscu uderzenia, a potem usunął krwawy skrzep znajdujący się między sklepieniem kostnym czaszki a twardą oponą mózgowia. Porażenie ustąpiło niebawem po zabiegu. Macewen najwyraźniej nie zasięgał informacji o dalszym losie zoperowanego pacjenta. Był nieco rozmowniejszy, gdy chodziło o drugi przypadek, pewną dziewczynę. Dwanaście miesięcy wcześniej, zanim owa nie wymieniona z nazwiska czternastolatka pojawiła się w Royal Infirmary, lekarz z jej rodzinnej wsi usunął dziewczynie z czoła guz kostny znajdujący się powyżej lewego oka. Po pewnym czasie guz odtworzył się jednak na nowo i od tej pory dziecko cierpiało na skurcze prawej strony ciała i twarzy. Przy pomocy skalpela, kleszczy i dłuta Macewen dotarł nieco głębiej i odkrył, że guz obejmował całą grubość ściany czoła tworząc wybrzuszenie w głąb czaszki. Wybrzuszenie to wywierało nacisk na opony i korę mózgową. Po tym zabiegu nie wystąpiły żadne „złe symptomy". Najwyraźniej jednak również i w tym przypadku Macewen nie poświęcił uwagi dalszemu losowi pacjentki. Dla Ferriera było jasne, że Macewen nie przeprowadził w obu przypadkach prawdziwej operacji mózgu. Poruszał się zaledwie tuż przy jego zewnętrznej osłonie, nie dotykając jej jednak. Jego charakter czynił raczej nieprawdopodobnym, aby zapytał się przy tym o radę neurologa czy fizjologa. Dodatkowe informacje potwierdziły, że Macewen rzeczywiście czytał o tym problemie w publikacjach Broki, Hitziga i Ferriera, ale nie zastosował się do nich przy swych powierzchownych zabiegach. Podobno Macewen jednak przed trzema laty, a więc w roku 1876, zdiagnozował ropień mózgu u dziesięcioletniego chłopca. Dziecko zostało wypchnięte z powozu przez ojca, a Macewen, wezwany na pomoc przez matkę, znalazł je w stanie porażenia połowicznego i z zakłóceniami mowy. Przypuszczał, że utworzyło się ognisko ropne w pobliżu ośrodka mowy Broki i naciskał, aby przeprowadzić operację. Jednakże ojciec, który olbrzymim wzrostem nie ustępował Macewenowi, nie wyraził na nią zgody. Dopiero kiedy chłopiec zmarł, zezwolił, rzekomo skruszony, na autopsję. Według tej historii, Macewen znalazł ropień wielkości kurzego jaja tam, gdzie podejrzewał jego istnienie. Oprócz operacji ropni, jakich od tej pory podejmował się z pomocą jedynego 36 drurga cieszącego się jego ograniczonym zaufaniem, mianowicie specjalisty od ;zu, Thomasa Barra z Glasgow, Macewen zaczął się specjalizować w ropniach :ha środkowego, do których łatwiej było dotrzeć. O ile prawdą jest, że zlokalizo-ał i wydrenował wiele takich ropni, należy to uznać jednak za osiągnięcie na iarę owych czasów, jeśli pamiętać, że ropnie mózgu prawie zawsze kończyły się aiercią, stanowiąc dla neurochirurgów pełen ryzyka problem również i w sto lat )źniej, mimo kompleksowych możliwości diagnostycznych i terapii antybioty-)wej. Na przełomie lat 1879 i 1880 ani Ferrier, ani Gowers nie mogli przewidywać, że .acewen pozostanie na zawsze prowincjonalnym chirurgiem i nigdy nie trafi do ity. Mimo to jego samotnie przeprowadzane zabiegi stały się siłą napędową ich lasnych usilnych poszukiwań. W swoim dzienniku Ferrier zanotował: „Nie steśmy już dalecy od przeprowadzenia zakończonego sukcesem zabiegu chirur-cznego w przypadku najbardziej ponurych i do tej pory nieuleczalnych chorób, ianowicie chorób mózgu. Przy kombinacji narkozy, antyseptyki Listera i mojej kalizacji zmian czynności mózgowych chirurgia mózgu stwarza wielkie nadzieje, rtrzebny jest jednak w tym celu chirurg, którego talent chirurgiczny połączony fłby ze znajomością anatomii i lokalizacji zmian w mózgu". Gowers zrobił wszystko, aby wychować takiego chirurga. Obserwował wzrasta-ce zainteresowanie Horsleya tym problemem; w lecie roku 1880 Horsley, już jako złomowany lekarz i chirurg domowy, poprosił go o zezwolenie na sekcję radziestosześcioletniego pisarza jednego z londyńskich kantorów handlowych, :óry zmarł na chorobę serca. Lewe ramię i lewa dłoń zmarłego przestały nagle rosnąć, kiedy w wieku edmiu lat upadł na głowę. Po otwarciu mózgu Horsley odkrył w prawej półkuli zakręcie przedśrodkowym mocno skurczone fragmenty tkanki. Po zbadaniu jej rzez Ferriera okazało się, że znajdowały się one w obszarze ośrodków czynności Ipowiadających za lewe ramię i lewą dłoń zmarłego, i że powstały wiele lat cześniej. W kilka tygodni później, w King's College Hospital, Gowers przedstawił 'orsleya Davidowi Ferrierowi i Geraldowi Yeo. Po raz pierwszy był świadkiem isłonięcia kory mózgowej makaka, podrażniania jej prądem elektrycznym, potem drgań i ruchów małpich ramion, barków, palców, bioder, nóg, stóp, palców stóp, warg czy języka zwierzęcia, wywoływanych elektrodami Ferriera. Wydarzenie to, jak opowiadał chwilowy zaufany Horsleya, stało się wytyczną go działań na całe życie. Mimo pełnego pasji zajmowania się innymi anatomicz-ymi, fizjologicznymi czy chirurgicznymi problemami, doświadczenie, jakiego y\ świadkiem w laboratorium Ferriera, znalazło się w centrum jego zaintereso-ań, sterując potem jego ciekawością i ambicjami. W półtora roku później, kiedy Horsley był gościem VII Międzynarodowego kongresu Medycznego w Londynie i bezpośrednim świadkiem kontrowersji mię-zy Davidem Ferrierem a Friedrichem Goltzem dotyczącej małp Ferriera, pozba-ionego mózgu psa Goltza, istnienia lub nieistnienia ośrodków czynności w móz-l, ambicje te, ku cichemu zadowoleniu Gowersa, jeszcze wzrosły, a dodatkowym tym względzie bodźcem dla Horsleya okazały się decyzje, jakie zapadły w związ-i z tym sporem w King's College Hospital. Od tej pory pojawiał się w każdej 37 wolnej chwili — pędząc ze szpitala do szpitala dorożką — w laboratorium Ferriera, ćwicząc się w posługiwaniu elektrodami lub w usuwaniu fragmentów kory mózgowej z mózgów kotów, królików czy psów. W roku 1882 Horsley został, zgodnie ze zwykłym przebiegiem kształcenia, rejestratorem chirurgicznym, do którego obowiązków należało podczas dwudziestoczterogodzinnego dyżuru koordynowanie, nadzorowanie i rejestrowanie wszystkich operacji, dyżurów dziennych i nocnych chirurgów etatowych, kontraktowych oraz asystentów, łącznie z własnymi. Gorączkowa praca związana z nowym stanowiskiem nie przeszkadzała mu jednak zajmować się nadal frapującymi kwestiami dotyczącymi mózgu. Kusiły go one tak bardzo, że nie był w stanie oprzeć się propozycjom, jakie otrzymał w roku 1883 z fizjologicznego laboratorium własnej uczelni. John Burdon Sanderson odszedł na emeryturę zostawiając wolne stanowiska zarówno kierownika katedry, jak i dyrektora. Katedrę fizjologii objął po nim jego uczeń, Edward Schafer. Również i jego pociągały „czary" Ferriera, a ambicja zmuszała, by przewyższyć Ferriera i zbadać ośrodki czynności, które uszły uwagi Ferriera, Hitziga czy Munka. Schafer, stateczny, systematyczny lekarz, szybko zrozumiał, jakie błędy przeszkodziły w pewnej lokalizacji ośrodków ruchu czy czucia: brak antyseptyki, niewystarczające doświadczenie chirurgiczne podczas usuwania fragmentów kory i wynikające z niego infekcje oraz zabliźnienia, które prowadziły do błędnych wniosków. On również obserwował chirurgiczną działalność Horsleya i kiedy tylko zapełnił swe klatki małpami człekokształtnymi i psami, natychmiast zaprosił Horsleya, by przejął doświadczenia polegające na operacyjnym otwieraniu czaszek i usuwaniu fragmentów kory według reguł chirurgii antyseptycznej. Ku irytacji Gowersa i Ferriera, Horsley nie ociągał się z decyzją nawet jednego dnia, wyrażając od razu zgodę. Gowers wierzył, że różnica charakterów Schafera i Horsleya sama doprowadzi do tego, że „wychowanie Horsleya na chirurga mózgu" nie zostanie przerwane na długo. Nie zaspokojony apetyt Horsleya na nowe doświadczenia wpędził go w taki brak czasu, który zniszczyłby psychicznie każdego innego człowieka. Zamiast odsłaniać korę mózgową jednego zwierzęcia zgodnie z metodyką Schafera, gnany niepokojem otwierał naraz głowy czterech małp i psów. Potem znikał, by wywiązać się z obowiązków w University College Hospital, przeprowadzić własne operacje i pocieszyć czekających pacjentów fanatycznym argumentem, że tylko wtedy będą w nim mieli doskonałego lekarza, jeśli cierpliwie pozwolą mu na poszerzenie wiedzy. Następnie pędził znowu do laboratorium Schafera i usuwał korę mózgową; oczywiście nie miał czasu, by zaczekać na wyniki badań. Schafer zanotował później: „W nauce był amatorem, ale nie amatorem w sensie Darwina. Był zbyt żądny osiągnięcia szybkich rezultatów, i to takich, jakich sobie życzył... Jego największą wadą była absolutna niezdolność zrozumienia, że każdy problem ma więcej niż jedną stronę. Jeśli ktoś odważył się mieć inne zdanie, stawał się dla niego osobą kompletnie bezwartościową..." Schafer tolerował jednak wszystkie eskapady tego wulkanu energii, który w tym czasie skończył już dwadzieścia sześć lat. Miał po temu powody, Horsley bowiem osiągnął doskonałą szybkość w wierceniu, wycinaniu piłą oraz dłutem 38 worów w zwierzęcych czaszkach. Również i usuwanie fragmentów kory, którego ;zył się najpierw u Ferriera, a teraz kontynuował w laboratorium Schafera, strzegło tego ostatniego od wielu pomyłek i błędnych wniosków. Nie wiadomo, czy i kiedy Gowers zaczął się w końcu niecierpliwić i wraz Ferrierem i Jacksonem wykorzystał swoje znajomości, aby skrócić pracę Hors-ya jako rejestratora chirurgicznego i pomóc mu w otrzymaniu mniej zajmujące-) czas stanowiska asystenta chirurgicznego oraz własnego laboratorium o nie- *raniczonych możliwościach badawczych. Wiele przemawia za tym, że tak się to łaśnie odbyło. W przypadku owego laboratorium, którego kierownictwo otrzymał Horsley, lodziło ni mniej, ni więcej, tylko o Brown Animal Sanatory. Po dymisji dwóch karzy, którzy poszli za Johnem Burdon Sandersonem do Brown-Institute, fotel yrektora był wolny. Ku powszechnemu zdziwieniu stanowisko to zostało przeka-me w roku 1884 Horsleyowi. On sam okazał nieco mniejsze zdziwienie i potrze-ował na wyrażenie zgody jeszcze mniej czasu, niż gdy podejmował decyzję jzpoczęcia asystentury u Schafera. \ wiześtńa \%%\ toku, ma^ac dwadzieścia siedem lat, został jednocześnie hirurgiem w University College Hospital i panem nad laboratoriami, setkami wierząt doświadczalnych i możliwości eksperymentalnych Brown Animal Sana-???. Do spuścizny, jaką przejął, należały co prawda także przywódczynie, przywódcy i grupy bojowe Narodowego Towarzystwa do Walki z Wiwisekcją, które trzymało właśnie posiłki w postaci Brytyjskiej Unii na Rzecz Zniesienia Wiwise-cji. Obie instytucje ani na moment nie zmieniły swego głęboko nieufnego astawienia wobec wszelkich wydarzeń w Brown-Institute, czyniąc wszelkie stara-ia, by usadowić wewnątrz swych szpiegów i poprzez obserwację znamionujących ierpienie reakcji zwierząt zbierać bez przerwy dowody na przeprowadzanie ksperymentów bez wystarczająco głębokiej narkozy (lub w ogóle bez niej) i na iokonywanie bolesnych badań. Wszystko to jednak nie mogło zmienić przekona-??? Horsleya, że eksperymenty na zwierzętach służące naukowej prawdzie nie nogą być nieetyczne. Ku irytacji Edwarda Schafera, ale prawdopodobnie ku zadowoleniu Gowersa, lorsley rozpoczął rządy od ogłoszenia „wielkiego programu dotyczącego lokaliza-ji zmian w mózgu", który z pomocnika chiruga miał go zmienić w postać łownego badacza. Zapewne był to uśmiech losu, kiedy w Brown-Institute znalazł ipanowanego, cierpliwego i wiernego asystenta w osobie Charlesa Beevora, który istrzegł go później przed przesadą w wielu przypadkach. Już podczas pierwszych, własnoręcznie przeprowadzanych eksperymentów na tiałpach, psach i kotach Horsleyowi przyszedł do głowy pomysł, by zbadać sens czynności tajemniczego gruczołu wielkości groszku lub orzecha laskowego, który zucił mu się w oczy podczas sekcji zmarłych ludzi, a także zwierząt. Starsi inatomowie nadali owemu tworowi, spoczywającemu na przypominającym turec-;ie siodło łożu kostnym na dnie międzymózgowia, nazwę przysadki, wszakże jej ola w czynnościach mózgu i ciała pozostała dla nich okryta głęboką tajemnicą. Stąd też bez większego wahania otworzył czaszki pewnej liczbie pogrążonych v narkozie psów, utorował sobie drogę do przysadki, a następnie ją wyciął. Dręczyło go pytanie, czy ów „groszek" jest niezbędny dla mózgu i czy jego zsunięcie doprowadzi czy też nie doprowadzi do śmierci zwierzęcia. Kiedy jednak 39 zwierzęta przeżyły operację i pozostawały przy życiu przez kolejne miesiące, Horsley stracił zainteresowanie przysadką, pozostawiając jedynie sporadyczne, pobieżne zapiski o stanie i zachowaniu się obiektów eksperymentu, a potem zainteresował się nowym problemem. Trudno opisać entuzjazm, z jakim zajmował się tym czy innym fenomenem. Relacje z owych czasów rzucają światło na sposób jego pracy. Jedna z nich opowiada o losie pewnego wielbłąda, którego jeden z profesorów University College przywiózł do Londynu z Egiptu i przekazał pod opiekę Brown-Institute. Oczywiście zwierzę, być może charakteryzujące się jakimiś neurologicznymi lub neurofizjologicznymi osobliwościami, natychmiast przyciągnęło uwagę Horsleya. Horsley zajmując się naukowymi problemami pozwalał, by jego entuzjam brał górę nad spokojną oceną. Zgodnie z relacją pojawił się w drzwiach sali, w której wykładał profesor będący właścicielem wielbłąda, a potem poprosił go o chwilę rozmowy. — Pański wielbłąd... — zaczął. — Co się stało z moim wielbłądem? — Zdechł — odparł Horsley. — Zdechł? — powtórzył profesor. — Chyba nie chce pan powiedzieć, że dokonał pan na nim jakiegoś zabiegu operacyjnego? — Naturalnie, że dokonałem — odpowiedział Horsley. — Ale któż mógłby to zrobić lepiej ode mnie?! Trudno nie zauważyć w tej relacji anegdotycznego zabarwienia, czuć w niej jednak również i naukową pasję Horsleya. Tak czy owak Gowers doszedł do wniosku, patrząc na rozpęd, jaki wziął Horsley w przeprowadzaniu eksperymentów związanych z lokalizacją zmian w mózgu, przysadką mózgową i innych, że zainteresowanie wszystkimi funkcjami centralnego systemu nerwowego osiągnęło u niego punkt kulminacyjny. Uważał więc, że nadszedł czas, aby porozmawiać z nim, wychodząc poza własne, Ferriera i Jacksona wyobrażenia, o chirurgicznym usuwaniu nieuleczalnych nowotworów i innych chorobowych zmian mózgu czy rdzenia kręgowego, które dały się teraz rozpoznawać z niejaką pewnością dzięki rozwojowi lokalizacji zmian w mózgu. Podczas tej rozmowy Gowers zdradził także po raz pierwszy Horsleyowi, że ich cała trójka już od początku roku starała się nakłonić National Hospital do stworzenia sali operacyjnej i przyjęcia chirurga kontraktowego posiadającego odwagę i zdolności operowania również wewnątrz mózgu. Na koniec dodał, że on i jego koledzy traktują Horsleya jako chirurga nadającego się do tej pracy. Reakcja Horsleya była tak entuzjastyczna, że Gowers musiał hamować jego zachwyt wskazując, iż w National Hospital nie zapadła w tej kwestii jeszcze żadna decyzja i że minie sporo czasu, zanim zapadnie. W tym okresie jednak Horsley, jako kierownik Instytutu Browna, będzie miał do dyspozycji wszelkie możliwe środki, by poprzez dalsze studia anatomiczne i fizjologiczne przygotować się do pracy jako pierwszy być może na świecie chirurg mózgu i nerwów, ćwicząc zabiegi operacyjne na zwierzętach. Do ironii historii należał fakt, że już na cztery miesiące przed tą rozmową została przeprowadzona pierwsza, i na dłuższy czas jedyna, zakończona sukcesem ????&? ?^?????? mólgu, \ \o ^ Vra.\\x, taóry pod modern medycmym 40 aktowany był przez środowisko międzynarodowe z lekceważeniem, jeśli nie ogardą, a mianowicie we Włoszech. Ani Gowers, ani Ferrier czy Jackson nie wiedzieli o tym, co wydarzyło się czerwca 1884 roku w bliżej nieokreślonym szpitalu we włoskiej stolicy. Człowie- iem, który przeprowadził tę operację, był jeszcze młody, czterdziestoletni chirurg, rancesco Durante, a pacjentką -Ą uboga kobieta z Narni, Chiara Battistelli. Kiedy mąż Chiary, stolarz z zawodu, przywiózł ją do Durantego, cierpiała na akłócenia węchu, utratę pamięci, objawy porażenia prawej strony ciała i postępu- icą ślepotę. Durante jednakże, lub też neurolog, który postawił diagnozę, znał ublikacje Hitziga lub Hermanna Munka, jako że dotarły już do Rzymu, i na ich odstawie rozpoznał guz w lewym przednim dole czaszki. Durante rzeczywiście znalazł guz wielkości jabłka, który zniszczył warstwy ranki lamina cribrosa z jej przejściem dla włókien nerwu węchowego i uciskał na :ianę górną oczodołu. Nowotwór sięgał daleko do tyłu w obszar ośrodków ichowych, jednakże kiedy Durante otworzył sklepienie czaszki przy pomocy vidra i dłuta, znalazł guz tak dobrze otorbiony, że nie miał kłopotów z wyłuszcze-iem go po kawałku. Battistelli czekał z dziećmi przed wejściem do szpitala do czasu, gdy jeden asystentów Durantego przekazał mu wiadomość, że Chiara odzyska prawdopo-obnie wzrok i znowu będzie mogła poruszać kończynami. Sam Durante nie był tego taki pewny. Patolog szpitalny uważał ten guz za lięsaka, jaki jeszcze w sto lat później zaliczany będzie do najbardziej złośliwych irm nowotworowych. Nie mógł przeczuwać, że nie usunął żadnego mięsaka, lecz ie zbadany jeszcze rodzaj łagodnego nowotworu. W sierpniu Durante przedstawił Chiarę Battistelli włoskim lekarzom, którzy obrali się na konferencji w Perugii. Dopiero jednak w roku 1887, kiedy Chiara ągle jeszcze żyła, Durante zaczął podejrzewać, że szpitalnemu patologowi mogła rzydarzyć się pomyłka. We wrześniu pojechał na międzynarodowy kongres ledyczny do Waszyngtonu, gdzie zakończył swój wykład słowami: „Ta diagnoza, odobnie jak i niebezpieczny zabieg, były więc uzasadnione poprzez swój sukces". Ponad dziesięć lat Durante nie miał żadnej wiadomości o swej pacjentce. >opiero potem — w marcu 1896 — Chiara została przywieziona na wpół rzytomna do szpitalnej izby przyjęć przez swą najstarszą córkę i jej dzieci. Tym izem córka i wnuki czekały do chwili, gdy usłyszały, że nowy guz został usunięty. o prawda dwóch patologów nie potrafiło się zgodzić co do jego charakteru, Chiara attistelli przeżyła jednak po raz drugi. Jej dalsza historia jest nieznana; podzieliła na ten los wraz ze swym chirurgiem. W pracach historycznych nie wymienia się o wcale lub tylko w przypisach, podczas gdy w rzeczywistości należało mu się liejsce w pierwszym rzędzie wielkich ludzi chirurgii. Zapewne londyńska trójka już w lecie 1884 roku nasiliłaby starania, aby akłonić dyrekcję National Hospital do zaangażowania chirurga, gdyby znała ydarzenia z „rzymskiej prowincji", lecz nawet wszechwiedzące czasopismo me-yczne „Lancet" opublikowało odnośną notatkę dopiero w roku 1887, po wizycie rancesco Durantego w Waszyngtonie. Nowym sygnałem alarmowym była zaskakująca operacja guza mózgu, którą rzeprowadzono w Londynie 25 listopada 1884 roku, w równe trzy miesiące po prowadzeniu się Horsleya do Instytutu Browna. Prawdopodobnie zabieg ten 41 bardzo zaskoczył Gowersa, Ferriera i Jacksona, ponieważ neurolog, stojący za nim jako siła sprawcza, nie należał do elitarnego kręgu. Ludzie z Queen Sąuare nie zaliczali też do wyższej, ani nawet równej klasy zakładu, gdzie przeprowadzono operację — szpitala dla epileptyków i sparaliżowanych przy Regenfs Park. Neurolog nazywał się Alexander Hughes Bennett i miał dopiero trzydzieści pięć lat. Fakt, że podobnie jak Gowers i Ferrier zajmował się nowotworami mózgu i wierzył w możliwości ich usuwania, miał swe korzenie w pewnym przeżyciu, którego bohaterem był ojciec Bennetta zmarły na szok pooperacyjny po zabiegu usunięcia kamieni z pęcherza moczowego. Podczas autopsji patolog, znalazłszy w płacie ciemieniowym guz wielkości kurzego jaja, wyraził przypuszczenie, że nowotwór ten mógł się przyczynić do śmiertelnego szoku. Jednocześnie Bennett zauważył, że guz ten nie był zrośnięty z otaczającą go tkanką, tylko spoczywał w swoistego rodzaju otoczce i prawdopodobnie łatwo dałby się usunąć. Od tej pory poszukiwał w swoich kręgach chirurga, który zgodziłby się na przeprowadzenie zabiegu usunięcia guza. Krążyły później pogłoski, że Bennett przekonał Josepha Listera, aby w King's College Hospital osobiście otworzył sklepienie czaszki jednemu z pacjentów, u którego w okolicach skroniowych podejrzewał, zgodnie z zasadami Ferriera, istnienie guza. Według tych pogłosek, katastrofę spowodował właśnie odkrywca antyseptyki, zresztą średniej klasy chirurg. Kiedy po dokonaniu trepanacji wsunął prawy palec wskazujący w mózgowie, aby „wyłuskać" tumor, nowotwór okazał się guzem „złośliwo-naciekowym". Doszło do krwotoku, który zakończył się śmiercią. Od tej pory na każdą myśl o chirurgii mózgu Lister reagował przerażeniem. Tajemnicą Bennetta pozostaną argumenty, jakimi udało mu się przekonać siostrzeńca Listera, Rickmana Godlee, do nowej przygody w chirurgii mózgu. Tym razem chodziło o dwudziestopięcioletnego farmera nazwiskiem Jeremy Henderson. Bennett spotkał nieszczęsnego Hendersona w poczekalni przy Regent's Park. Henderson cierpiał na silne bóle głowy, zaburzenia wzroku i ruchu w lewej części twarzy i języka, w lewym ramieniu i w lewej nodze. Mimo to usiłował pracować aż do końca, żyjąc jednak w dużym stopniu z jałmużny. Wyniki badań Bennetta były modelowym przykładem zastosowania neurologicznej diagnozy indukcyjnej Gowersa, Ferriera czy Jacksona. Napisano w niej: „Zgodnie ze stanem naszej wiedzy ośrodki ruchu (mózgu) dla warg i języka lewej strony ciała leżą w dolnych partiach wznoszących się prawych zwojów bocznych i czołowych. Nieco wyżej znajdują się ośrodki dla lewostronnej muskulatury twarzy. W środku, głównie we wznoszącym się zwoju bocznym, zlokalizowane są ośrodki dla dłoni lewej i jej palców. Pośrodku zwojów czołowych znajdują się ośrodki dla ramienia, łokcia i przedramienia. Ruchy lewej nogi sterowane są z ośrodka leżącego w najwyższej części wznoszącego się zwoju czołowego. Ostatecznie ustaliliśmy u pacjenta porażenie ręki i palców, za to w łokciach, barkach, na twarzy, języku i nodze możemy mówić tylko o zaburzeniach ruchu. Zgodnie z tymi objawami wydaje się rzeczą pewną, że guz zlokalizowany jest na obszarze ośrodków odpowiadających za rękę i palce, wywierając na razie tylko z wolna powiększający się nacisk na przyległe ośrodki. Guz ten nie może być jeszcze duży, ponieważ otaczające go od góry ośrodki dla twarzy i języka są zagrożone w małym stopniu, a leżący z tyłu ośrodek odpowiadający za czynności ruchu gałki ocznej jest zdrowy. Średnica obszaru leżącego pomiędzy tymi ośrodka- 42 ? ii wynosi co najwyżej 2 cale. Mamy uzasadnioną nadzieję, że potrafimy usunąć ?? guz". 25 listopada 1884 roku Godlee otworzył, wedle wskazówek Bennetta, czaszkę łendersona w szpitalu przy Regenfs Park. Dokonał tego przy pomocy dużego ęcznego trepanu, wykonując wiele zachodzących na siebie otworów. Już w chwili, ;dy w oparach karbolu wykonał cięcie opony mózgowej, ukazał się jego oczom guz. Ciedy jednak usiłował wyjąć go, guz pękł; próbując usunąć jego pozostałości zranił akieś ukryte naczynie. W tym momencie doszło do potężnego krwotoku, który eszcze w sto lat później, nazywany „wielką czerwienią" (w zabarwionej już ęzykiem amerykańskim terminologii medycznej zwaną „the great red") stał się ;arą dla neurochirurgów za krótkie chwile nieuwagi oraz brak szacunku i delikat-lości wobec mózgu. ( Godlee prawdopodobnie odczuwał szacunek, a nawet lęk przed tajemnicami nózgu, ale delikatność w postępowaniu z nim była mu równie daleka, co i innym, vspółczesnym mu chirurgom. Zaczął wciskać do jamy po guzie gąbki nasączone karbolem, lecz krwotok nie ustawał. W końcu Godlee nie widział już innego vyjścia poza wsunięciem do jamy trzymanego w gotowości podczas każdej operacji ?ozżarzonego żelaznego pręta, by zasklepić niewidoczne, krwawiące arterie. Nie mamy żadnych notatek mówiących o odczuciach Bennetta jako neurologa, nającego jaki taki wzgląd na delikatny świat tkanki mózgowej, na widok EUckmana Godlee dotykającego instrumentami chirurgicznymi owej tkanki, aodlee z kolei był prawdopodobnie zbytnio przejęty obawą przed śmiercią Hendersona na skutek krwotoku, aby zaprzątać sobie głowę wrażliwością tkanki. Poczuł jedynie ulgę, gdy krwotok ustał; tamponami z nasyconej karbolem waty asuszył jamę guza i założył opatrunek. Z późniejszego punktu widzenia obudzenie się Hendersona z narkozy należało uznać za cud. Cudem również był w następnych dniach powrót zdolności poruszania lewą nogą, lewą stroną twarzy i języka, a w końcu zanik bólów głowy. Zapłatą za ten cud okazał się wszakże całkowity paraliż lewego ramienia, którego zdolność ruchu była przedtem tylko zakłócona. Prawdopodobnie na skutek brutalnego zabiegu Rickmana Godlee został zniszczony ośrodek odpowiedzialny za ramię, przed operacją znajdujący się jedynie pod naciskiem guza. Dla Hendersona jednakże wystarczająco dużą łaską niebios była możliwość ponownego chodzenia, poruszania bez przeszkód mięśniami twarzy i języka oraz życie bez straszliwego bólu głowy. Relacje z tej operacji ukazały się nie tylko w czasopismach medycznych, ale także w londyńskim ,fTimesie", jak również w licznych gazetach Europy i Ameryki Północnej. Z przedwczesnym pośpiechem lub głodem sukcesów, dobrze znanym dziennikarzom medycznym z codziennej walki o własne przeżycie, artykuły i reportaże doniosły w nagłówkach o narodzinach „chirurgii mózgu" jako „symbolu niepowstrzymanego postępu w dziedzinie nauk medycznych". Z badań resztek guza pewien niedoświadczony i nie znający jeszcze tajemnic komórek mózgowych oraz nowotworów mózgu patolog wyciągnął wniosek, że chodziło w tym przypadku o skąpoglejaka, guza przypominającego plaster miodu i będącego jego zdaniem nowotworem łagodnym. Stąd też zarówno Bennett, jak i Godlee byli niemal pewni sukcesu. Ich radość okazała się jednak przedwczesna, gdyż 20 grudnia Henderson dostał wysokiej gorączki i stracił przytomność, 43 ? 23 grudnia zmarł na zapalenie opon mózgowych, prawdopodobnie w wyniku infekcji grzybem, do której doszło podczas lub też po zbyt długiej tamponadzie jamy po guzie. Zapalenie opon mózgowych na jeszcze długi czas potem było przekleństwem dla wszystkich operowanych na nowotwory mózgu. Koniec Hendersona najwyraźniej tak bardzo wpłynął na równowagę duchową Godlee'go, że nigdy już nie podjął się operacji mózgu. Także Bennett nie uporał się wewnętrznie z tym fiaskiem. Podobno aż do swej przedwczesnej śmierci na tajemniczą chorobę nerwów, której sam, jako neurolog, nie potrafił wyjaśnić, nigdy już nie mówił o lokalizacji zmian czy też operacjach mózgu. Fiasko poniesione przez Bennetta i Godlee'go nie przeszkodziło jednak Go-wersowi, Ferrierowi i Jacksonowi w kontynuowaniu walki o zaangażowanie Hors-leya do szpitala przy Queen Sąuare. Wręcz przeciwnie: dało im czas, pozwalając przypuszczać, iż poza nimi i Horsleyem żaden neurolog czy chirurg nie podejmie się w najbliższych miesiącach nowej próby, żaden też ze szpitali nie odda do dyspozycji sali operacyjnej w celu przeprowadzenia takiego zabiegu, chyba że będzie to National Hospital, na którego decyzję będą mogli wywrzeć wpływ. Taka sytuacja trwała do końca roku i dopiero z dniem 9 lutego 1886 dyrekcja National Hospital powołała Horsleya na stanowisko chirurga, którego zadaniem miało być operacyjne leczenie wszystkich przypadków guza mózgu, nowotworów rdzenia kręgowego i innych chorób nerwów i mózgu. Horsley miał wtedy dwadzieścia dziewięć lat. Ten niespokojny duch piastował teraz jednocześnie trzy stanowiska: chirurga w University College Hospital, dyrektora Instytutu Browna i chirurga w National Hospital, pomijając prywatną praktykę przy „ulicy lekarzy" — Gower Street. Miał jednak dość czekania i był przekonany, że więcej niż trzeba zajmuje się przygotowaniami do operacji na ludzkim mózgu czy rdzeniu kręgowym. Z typową dla siebie pewnością objął nowe stanowisko; był całkowicie zdecydowany przeciwstawić się renomowanemu chirurgowi, Hale'owi White z londyńskiego Guy's Hospital, który opublikował właśnie zestawienie stu przypadków nowotworów mózgu, jakie w ostatnich latach zostały rozpoznane przez lekarzy w i poza Wielką Brytanią, a także zbadane przez niego podczas autopsji. White twierdził, że tylko dziewięć z owych stu guzów dawało chirurgowi szanse wyłuskania i usunięcia, i to też z bardzo niepewnymi perspektywami sukcesu. Horsley jednakże pokazywał każdemu, kto mu się nawinął pod rękę, listę chorób mózgu, które według jego przekonania dałoby się leczyć metodą chirurgiczną. Obejmowała ona zapalenie opon mózgowych, rozmiękanie mózgu, wodogłowie, pourazowe bóle głowy, ogniska gruźlicze, epilepsję i ropnie aż po łagodne i złośliwe tumory. W przypadku tych ostatnich sądził, że dadzą się wyleczyć dzięki odpowiednio głębokiemu cięciu, podobnie jak to zgodnie z ówczesnymi regułami czyniono z nowotworami w innych częściach ciała. Lista owa była produktem optymizmu, który potwierdzał ocenę charakteru Horsleya dokonaną przez Edwarda Schafera. Przy tym Horsley operował w University College Hospital wszystko, co mu wpadało pod nóż: od przepukliny przez czyraki aż po „wstrętny" wyrostek robaczkowy. W Instytucie Browna zajęty był z kolei serią stu nowych eksperymentów na kotach, psach i małpach; poszukiwał mianowicie ośrodków czynności krtani i strun 44 ;łosowych, do czego nakłonił go Felix Semon, równie renomowany co kontrower-yjny londyński laryngolog. Współpraca z tym niemiecko-żydowskim emigrantem, ;tóry przybył do Londynu w roku 1876 jako dwudziestoośmioletni lekarz posługu-ący się łamanym językiem angielskim i nie posiadający większej wiedzy w zakresie horób krtani, nie mogła trwać zbyt długo. Teraz Semon pracował jako laryngolog ^ St. Thomas Hospital i był na najlepszej drodze, by otworzyć własną praktykę v jednej, ze starych rezydencji przy Wimpole Street. Charaktery Horsleya i syna ;dańskiego maklera giełdowego, w którego karierze znajdowało się zbyt wiele naków zapytania, były po prostu zbyt różne. Początkowo jednak Horsley wprost >alił się, by pomóc Semonowi, gdy ten chciał uzyskać jasność w kwestii przyczyny torażeń krtani i strun głosowych, na jakie cierpieli jego pacjenci wywodzący się ze fer arytystyczno-politycznych, upatrując jej w mózgu. Wydawało mu się, że w obustronnej podstawie trzeciego czołowego zwoju rózgowego znalazł ośrodki czynności, których podrażnienie prądem elektrycz-??? wywoływało reakcję muskulatury krtani i strun głosowych. W nie wyjaśnio-?? jednak sposób podrażnienie kilku miejsc rdzenia kręgowego w pobliżu pnia nózgu wywoływało podobne lub takie same ruchy. Zawsze więc, gdy Semon lojawiał się przy Wandsworth Road w eleganckim dwukonnym powozie z woźnicą lokajem, dochodziło do nowych prób wyjaśnienia tych sprzeczności. Było to wszakże tylko jedno z zajęć, które nie dawały odetchnąć Horsleyowi, ;iedy w maju 1886 roku Gowers i Ferrier przekazali mu w celu zoperowania ierwszego pacjenta chorego na nowotwór mózgu. Instytut Browna przechodził ?tedy wielką próbę z powodu szeroko zakrojonej akcji badania serum przeciwko /ściekliźnie, które wynalazł i zastosował po raz pierwszy w roku 1875 Ludwik 'asteur. Próba ta zakończyła się sukcesem w przypadku pewnego chłopca z Alza-ji; od tej pory szczepionki tej używano we Francji w innych przypadkach wścieklizny. W tym samym roku w Londynie dwadzieścia osiem osób, w tym ięcioro dzieci, zostało pogryzionych przez chore na wściekliznę koty i psy. Cszystkie zmarły. Horsley był zdecydowany uwolnić Anglię od tej „zarazy", przeciwiając się każdemu, kto twierdził, że szczepionka Pasteura jest równie kuteczna co „babciny syrop przeciwko kaszlowi". W kwietniu Horsley powrócił z mającej burzliwy przebieg podróży do Francji, irytował Pasteura swoimi inkwizytorskimi manierami; dzień w dzień jeździł ociągiem lub powozem przez Paryż lub z Paryża do Lyonu, aby odwiedzać aszczepionych przez Pasteura ozdrowieńców, przepełniony moralnym obrzydze-iem wobec paryskich stręczycieli i półnagich kobiet na plakatach teatralnych. Do .ondynu powrócił jednak w pełni przekonany o skuteczności szczepionki Pasteu- i. Od tej pory zajął się osobiście — nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa - pobieraniem śliny z pyska chorego na wściekliznę doga, infekowaniem zwierząt oświadczalnych, przeszczepianiem fragmentów tkanki chorych mózgów do lózgów zdrowych zwierząt oraz leczeniem chorych na wściekliznę psów i kotów rzy pomocy szczepionki. Mając takie zajęcia i zainteresowania 28 maja Horsley wykonał swą pierwszą perację guza mózgu. Pacjentem był dwudziestodwuletni Szkot, który jako iedmoletni chłopiec został przejechany w wypadku ulicznym. Potem pozornie wyleczył się ze skomplikowanego złamania czaszki, jednakże od kilku lat coraz :zęściej miewał ataki skurczów ogarniających lewą stronę ciała. Ferrier obserwo- 45 wał go przez dwa tygodnie; w tym czasie naliczył 2870 ataków. Na podstawie obserwacji przyjął, że guz znajduje się w pobliżu lewostronnych ośrodków moto- rycznych. Sala operacyjna oddana do dyspozycji przez National Hospital nie była niczym innym, jak tylko spryskaną roztworem karbolu i umytą poczekalnią dla pacjentek. Stół operacyjny stanowiła zwykła drewniana konstrukcja, która różniła się od innych stołów tym tylko, że na jednym z jej końców znajdowała się metalowa rama służąca Horsleyowi do umocowywania głowy pacjenta w różnych pozycjach i uniemożliwiająca zamknięcie ust przez chorego w trakcie narkozy. Asystent Horsleya, Stedman, umył już głowę młodego Szkota w karbolu, a inny asystent nazwiskiem White zaczął narkozę przy pomocy chloroformu, kiedy Horsley w fartuchu i z umytymi w karbolu rękoma i przedramionami podszedł szybkim krokiem do stołu wraz z Ferrierem, Gowersem, Jacksonem i kilkoma innymi obserwatorami, między innymi z Jamesem (później sir Jamesem) Purves-Stewartem. Horsley narysował obszar otwarcia czaszki na skórze, ze zniecierpliwieniem zaakceptował korektę Ferriera i przeciął skórę łukowatym cięciem. Potem otwarł sklepienie czaszki. Przy pomocy trepanu, nożyc kostnych i dłuta przewiercił i przeciął już tyle czaszek zwierzęcych, że (zgodnie z zapiskami Jamesa Purves-Stewarta) „do chwili otwarcia czaszki wśród deszczu odłamków kostnych minęło zaledwie parę minut. Jego (Horsleya) szybkość oszczędziła pacjentowi szoku chirurgicznego, jaki ma miejsce podczas wolno przeprowadzanej operacji". Było to prawdopodobnie bardzo delikatne określenie tego, co się wydarzyło — pomijając wskazówkę dotyczącą tradycyjnej, a przez Horsleya nawet ulepszonej metody operacyjnej, uzależnionej od szybkości chirurga. Opinia innego obserwatora operacji, Amerykanina Ernesta Sachsa, była nieco inna: „Horsley otworzył czaszkę w sposób brutalny..." Horsley nie znał metody, którą w pięć lat później wynalazł mało znany niemiecki chirurg nazwiskiem Wagner, sam ją zresztą rzadko stosując. Wagner oznaczał dokładnie pewien obszar sklepienia czaszki leżący nad przypuszczalnym uszkodzeniem mózgu otworami wywierconymi wiertłem, przecinał łączące je linie cienką piłą taśmową, aby powstały płat kostny otworzyć potem niczym drzwi i po operacji znowu włożyć na swoje miejsce. Horsley poświęcał z kolei wyłamane, wycięte czy wydłutowane kawałki kości w nadziei, że skóra głowy stworzy później ponad raną operacyjną mocny zrost. Kiedy mózg był już odsłonięty, przecinał twardą oponę mózgową i obmacywał obszar zwoju środkowego palcami lub szpatuł-ką w poszukiwaniu „wzniesień", które mogłyby zdradzić położenie nowotworu. Horsley znalazł go w końcu i kontynuował operację w sposób, który James Purves- Stewart określił jako „równie szybki, co ostrożny". W tym czasie Sachs — podobnie trafnie jak w przypadku poprzednich obserwacji — zanotował: „Kiedy tylko odsłonięto mózg, Horsley obchodził się z jego tkanką w sposób nadzwyczaj delikatny i doskonały, a jego znajomość anatomii mózgu ze wszystkimi możliwymi wariantami była zaskakująca". Ku pełnemu irytacji zaskoczeniu Ferriera, Horsley nie odsłonił jednak żadnego guza, lecz tylko bliznę, którą ekstyrpował z szarej tkanki mózgowej kilkoma cięciami z głębokości dwóch centymetrów. O zakończeniu zabiegu nie wiemy nic poza tym, że zoperowany pacjent został żywy zaniesiony na łóżko. 46 Nie wiemy, czy Gowers, Ferrier lub Jackson wyrazili uznanie albo zadowole-???. Mimo to można przyjąć, że nie przemilczeli swej satysfakcji przebiegiem •ierwszej udanej operacji mózgu, która wynikła z ich wieloletniego planowania marzeń. Zanotowano zaledwie suchą, mającą być dowcipną, a nawiązującą do zęsto kolportowanej opinii o braku humoru Szkotów uwagę Jacksona: „Cóż za trzeoczenie: otworzyć głowę Szkota i nie zostawić w niej żadnego dowcipu!" W ten sposób bezimienny Szkot został pierwszym pacjentem, który w Londy-lie przeżył operację mózgu. W tym przypadku Horsley, na własną szkodę, zdradził ednak pewną słabość, która w jakimś stopniu przypominała manierę Macewena, :le u niego nabrała jeszcze wyrazistszej formy. Poza jedną uwagą — należy w nią :resztą powątpiewać zgodnie z późniejszymi doświadczeniami w operacjach blizn ? mózgu — zgodnie z którą operowany pacjent na dłuższy czas uwolniony został >d napadów, nie znamy żadnego biuletynu o chorobie, nic, co powiedziałoby nam dęcej o dalszym losie operowanego. Dla Horsleya liczyło się tylko, że pacjent >rzeżył operację. Co było potem, nie mieściło się już w jego pędzącym do przodu wiecie. 22 czerwca — w samym środku serii eksperymentów z krtanią i szczepionką >rzeciw wściekliźnie oraz sporem z przeciwnikami serum — Horsley zoperował Irugiego pacjenta, którego przekazał mu Jackson. Podczas wizyt w Instytucie Srowna Jackson obserwował Horsleya oraz Charlesa Beevora podczas ich prób okalizacji zmian w korze mózgowej szympansa i zauważył, że po podrażnieniu )środków ruchu kciuków i palców opuszki kciuka i palca wskazującego stykały się. Drugi, również bezimienny pacjent cierpiał na konwulsje, a ich zapowiedzią były lokładnie takie same ruchy, jakie Jackson zaobserwował u małpy operowanej >rzez Horsleya. Doszedł więc do wniosku, że pacjent ma bliznę w pobliżu iśrodków motorycznych kciuka i palców. Operując Horsley nie znalazł żadnej blizny, natrafił za to na guz i go usunął. 5onieważ jednak znowu, poza jedną informacją o przeżyciu pacjenta, zaniedbał łalszych notatek o przebiegu operacji i dalszym losie operowanego, zabieg ten vzbudził co prawda pewne zainteresowanie, ale także i zastrzeżenia co do swej precyzji i niezawodności. Wydawać by się mogło, że pasja Horsleya, mająca na celu wyplenienie vścieklizny przy pomocy oficjalnego zastosowania szczepionki Pasteura, przejściowo wzięła górę nad jego zainteresowaniami chirurgią mózgu. Zagrożenie dla ego wysiłków pojawiło się w chwili, gdy jeden z laborantów w Instytucie Browna, [oseph Green, został na początku września ugryziony przez zainfekowanego kota. Aby się zabezpieczyć, Horsley wysłał Greena z wypaloną raną po ugryzieniu do Paryża, by tam poddał się leczeniu u Pasteura. Przerażony asystent upił się, wpadł io Sekwany, przerwał leczenie i wrócił umierający do Londynu. W pięć godzin po ego śmierci Horsley wyciął z mózgu denata cząstkę tkanki i przeszczepił ją do nózgów kotów i psów. Potem obserwował rozwój choroby u zwierząt, leczył je izczepionką Pasteura i mimo nieszczęśliwego końca Greena potwierdził jej sku-:eczność. O sukcesie mógł mówić jednak dopiero na wiosnę 1887 roku, kiedy to uznano nie tylko skuteczność leczenia szczepionką Pasteura, ale wprowadzono także kwarantannę dla importowanych zwierząt. Horsley był wtedy sekretarzem komisji 47 badającej problem wścieklizny, siłą napędową Towarzystwa do Zwalczania Wścieklizny i często występował publicznie w tej kwestii. Jego witalność była na tyle silna, by w tym samym czasie zoperować dziewięciu dalszych pacjentów przekazanych mu przez Gowersa i Ferriera, a także kilku własnych. Jeden z bezimiennych chorych, który cierpiał na szybko rosnący nowotwór, zmarł podczas operacji. W przypadku pozostałych Horsley usuwał poza guzami również cysty i opróżniał ropnie. Mimo poparcia trzech profesorów z National Hospital jego triumfalna deklaracja, że obalił twierdzenie Hale White'a i jako pierwszy chirurg w historii przeprowadził jedenaście operacji mózgu, mając tylko jeden przypadek śmiertelny, nie wywołała takiego echa, jakiego oczekiwał. White stwierdził, że przeżycie operacji nie znaczy wiele, jeśli nie zna się dalszego losu pacjenta i nie wie, czy operacja dała mu szanse cieszenia się przez dłuższy czas bezcennym życiem. Na odpowiedź Horsley miał jednak równie mało czasu, co Ferrier, któremu chodziło tylko o potwierdzenie słuszności lub błędów własnych diagnoz, czy Gowers, którego trzymał przy życiu powiększający się zbiór obrazów klinicznych chorób. Czasu na odpowiedź nie miał też Jackson, przedkładając filozoficzne rozważania nad rzeczy stojące niżej w hierarchii, takie jak obserwacja pooperacyjna pacjenta. Pojawia się więc pytanie, czy pierwsze operacje mózgu Horsleya otwarłyby mu drogę do przyszłej kariery, gdyby nie William Gowers, który 9 czerwca 1887 roku pojawił się przy Queen Sąuare z pewnym ciężko chorym londyńczykiem. Pacjent nazywał się Gilbey i był kapitanem marynarki. Chory był stosunkowo młodym mężczyzną, który pięć lat wcześniej utracił żonę w wypadku dorożki. On sam uniknął dostania się pod koła czterokonnego powozu, które przejechały przez klatkę piersiową Pauline Gilbey. Rzucony został jednak na ścianę domu; wkrótce potem poczuł bóle między łopatkami, a te w miarę upływu miesięcy stawały się coraz silniejsze. Nie znana bliżej liczba londyńskich lekarzy — poczynając od takiej sławy, jak chirurg Frederick Treves, o którym mówiono, że jego fartuch był tak sztywny od zakrzepłej krwi, iż dało się go postawić na podłodze, aż po różnych podejrzanych specjalistów — leczyła go masażami, upuszczaniem krwi, rozżarzonym żelazem, stawianiem baniek, plastrami, zamieniając jego plecy w jedną wielką bliznę. Ostatni z nich, emigrant z Paryża, dr Pascal Petit, doradził mu, aby udał się w podróż handlową do Chin, jego specjalnością było bowiem ordynowanie podróży morskich i zmiany klimatu. Na pomadzie statku Gilbey rzeczywiście poczuł pewną ulgę. Jednakże podczas podróży z Hongkongu do Szanghaju jego bóle przyjęły nową, gwałtowniejszą formę. Po pobycie w Pekinie powrócił do Szanghaju na noszach, oszołomiony wielodniowym odurzeniem opium. Tam pewien niemiecki lekarz usiłował wyleczyć go zalecając turecką łaźnię, Chińczycy zaś stosowali akupunkturę. W końcu pewnemu Anglikowi udało się przekonać Gilbeya do powrotu do kuracji morskim powietrzem; powiodła się ona na tyle, że mógł poruszać się o lasce. Gilbey powrócił do Londynu. Chodził teraz o kulach. Skonsultował się z nowymi lekarzami i cały czas odczuwając silne bóle, odwiedził uzdrowiska Aix-la-Chapelle, Abano i Akwizgran. Od czasu powrotu z podróży leżał z porażonymi nogami i pęcherzem; 48 v niektóre dni krzyczał wprost z bólu, a przejściową ulgę przynosiły mu jedynie odzienne zastrzyki morfiny. Leżał udręczony w łóżku, co chwilę prosząc swego łużącego o załadowaną strzelbę, chciał bowiem popełnić samobójstwo. Dopiero v ostatnich dniach maja 1887 roku dr Percy Kidd wpadł na pomysł, by poprosić > konsultację Williama Gowersa; zrobił tak, ponieważ przeglądając jego Podręcznik horób nerwowych znalazł fragment na temat nowotworów rdzenia kręgowego, natknął się przy tym na tezę Gowersa, że tego rodzaju nowotwory mogą być prawdopodobnie łatwiej usunięte przez chirurga aniżeli guzy mózgu. Podczas badania pacjenta w domu Gilbeya Gowers rzeczywiście natychmiast pomyślał o nowotworze, który bardzo wolno, ale bez przerwy rósł, uciskając rdzeń ręgowy i drogi nerwowe. Spowodował on również paraliż dolnej części ciała •acjenta i straszliwe bóle w kręgosłupie. Po tych symptomach Gowers doszedł do miosku, że guz powinien znajdować się w obszarze między piątym a szóstym ;ręgiem piersiowym. W końcu poinformował Gilbeya w swój szorstki, beznamięt-iy sposób, że taka operacja, zgodnie z jego informacjami, nie była jeszcze przeprowadzona, ale prawdopodobnie jest jedyną możliwością ratunku. Udręczo-iy Gilbey nie oczekiwał jednak od niego dłuższych wyjaśnień, lecz był gotów na :ażdy eksperyment, bez względu na ryzyko śmierci. Gowers pojechał więc do Horsleya, a ten zgodził się na zoperowanie Gilbeya 7 ciągu najbliższych dni. Ustalono termin zabiegu na dzień 9 czerwca. Nie wiemy tego na pewno, ale należy przyjąć, że w ciągu następnych dni lorsley przeprowadził eksperymenty na zwłokach ludzkich i psach, aby przygoto-?ać się do jedynego w swoim rodzaju zabiegu na rdzeniu kręgowym żywego pacjenta. Kiedy o godzinie pierwszej w południe, w dniu 9 czerwca, wniesiono iilbeya do sali operacyjnej szpitala przy Queen Sąuare, prawdopodobnie zobaczył o po raz pierwszy. W dwie i pół godziny później, o godzinie 15.30, kiedy tylko pojawili się Gowers i Jackson jako świadkowie tego wydarzenia, a Charles Ballance dr Stedman gotowi byli do asystentury, podobnie jak dr White, który zaczął przygotowania do narkozy, Horsley przystąpił do wykonania zabiegu w typowych uż dla swoich operacji oparach karbolu. Zaczął ją od oddzielenia długim cięciem skóry i tkanki komórkowej. W krwawiącej ranie pojawiły się kręgosłup, wyrostek za wyrostkiem kolczystym oraz nieśnie grzbietu. Horsley uniósł mięśnie, uwolnił je najpierw z prawej, a potem lewej strony od wyrostków poprzecznych, potem kazał Ballance'owi przycisnąć !o krwawiącej rany gąbki nasączone karbolem, a następnie, kiedy zaczęło się wałtowniejsze krwawienie, zaczął ze zwykłą szybkością podwiązywać naczynia. V końcu kazał odciągnąć brzegi rany; przed nim, jako ostatnia przeszkoda przed dzeniem, znalazła się kostna struktura kręgosłupa z wyrostkami kolczystymi i łuk ręgowy. Przy pomocy nożyc kostnych usunął wyrostki kolczyste piątego i szóstego ręgu, założył trepan na piątym łuku kręgowym i po wykonaniu wiercenia wyjął krwawej mączki kostnej okrągłą płytkę kostną, co pozwoliło mu zobaczyć przykrytą jeszcze tylko tkanką tłuszczową twardą oponę rdzenia. Przy pomocy oża i kleszczy kostnych usunął resztę tylnej ściany piątego łuku kręgowego, dchylił łuk szóstego kręgu, a potem przeciął tkankę tłuszczową i odsunął ją na ok. 49 Chcący potwierdzić słuszność swej diagnozy Gowers pochylił się tak głęboko, że jego broda niemal dotknęła rany. Nie zobaczył jednak żadnych zmian. Horsley oświadczył, że otworzy teraz twardą oponę rdzenia, a po chwili dodał, że w takiej sytuacji u psów i małp następuje wylew płynu mózgowo-rdzeniowego, który jednak szybko ustaje. Ze zwykłym optymizmem wyjaśnił, że nie oczekuje nic innego także w przypadku ludzi. I miał rację. Wylew płynu trwał tylko krótką chwilę; po chwili rdzeń był już odsłonięty. Nie zachowała się żadna relacja także i z tego decydującego dla operacji momentu — ani słowa o wewnętrznych emocjach, napięciu i rozczarowaniu, kiedy w widocznym rdzeniu nie stwierdzono żadnego zgrubienia, zmiany koloru, nawet najmniejszego śladu guza czy choćby blizny. Ani słowa o reakcji Horsleya czy Gowersa, który nagle stanął wobec możliwości stwierdzenia własnej pomyłki — na oczach wszystkich i w sposób trudny do zniesienia dla swego pełnego dumy charakteru. Umyte w karbolu palce Horsleya na próżno dotykały rdzenia. Półokrągła igła, przy pomocy której badał niewidoczną, odwrotną stronę rdzenia, przesuwała się tam i z powrotem nie napotykając żadnego oporu. Pod wpływem nagłej decyzji, nie zasięgając rady, przewiercił łuk siódmego kręgu i ponownie, podwiązując naczynia oraz wstrzymując krwotoki woskiem, dokonał odsłonięcia rdzenia. Ale znowu doznał zawodu: nie było ani śladu nowotworu. Tym razem Horsley zostawił kilka notatek na temat nastroju, w jakim się znajdował: „Wydawało się, że zostało zrobione wszystko. Ale nie mogłem się zdecydować, aby pozostawić tę sprawę nie rozstrzygniętą. Ponieważ również Ballance był zdania, że należałoby odsłonić dalszą część rdzenia, postanowiłem to zrobić, jeśli pozwoli na to stan pacjenta..." Zapomniano jednak odnotować opinię Gowersa, który na pewno nie milczał, tylko również żądał kontynuacji zabiegu. Być może pominięcie tej kwestii przez Horsleya było oznaką jego nieprzepartego dążenia do całkowitej samodzielności i uwolnienia się od doradzających neurologów. Horsley śmiało bazował na równie śmiałej sztuce narkozy White'a, dokonywanej na wyczerpanym, z dużą dozą pewności uzależnionym już od morfiny oraz podatnym na chloroform pacjencie, i usunął znajdujący się u góry rany operacyjnej czwarty krąg. Wkrótce potem ukazała się na skraju rdzenia, po lewej stronie, szeroka na kilka milimetrów ciemna, niebieskawa plamka — pierwsza oznaka guza. Usunął również trzeci krąg i przedłużył jeszcze raz rozdzielające cięcie opony twardej. Niebieska plama powiększyła się, zamieniając we wzniesienie wielkości migdała, ułożone na najwyższym korzeniu nerwu piersiowo-grzbietowego i głęboko wciśnięte w rdzeń. Nowotwór Gilbeya czy też Gowersa, lub — jak go później nazwano — Horsleya został odnaleziony. Wszystkie późniejsze działania odbyły się w atmosferze triumfu. Guz został uwolniony ze zrostów i wyłuskany ze swego łoża. Potem Horsley nasunął na siebie krawędzie cięcia opon rdzenia, nie zeszywając ich. Długą ranę zamknął szwami obejmującymi całą grubość otwartych struktur, przemył ją karbolem, zeszył skórę i założył opatrunek. Następnie „chory został przeniesiony na łóżko". Nietrudno wyobrazić sobie, co czuli Horsley i Gowers, nawet jeśli otwartą pozostawała kwestia, czy operacja będzie miała pozytywne, uzdrawiające, a przynajmniej częściowo poprawiające stan zdrowia pacjenta skutki. Jako patolog, 50 i ? lorsley miał wystarczająco dużo doświadczenia, by wiedzieć, że w przypadku tego uza chodziło o włókniakośluzaka, łagodnego guza mieszanego z tkanki łącznej, sdnakże tą diagnozą również niewiele rozstrzygnięto. Po obudzeniu się z narkozy, wstrząsany wymiotami po zastosowanym chlorowanie Gilbey zaczął się skarżyć na bóle, które przewyższały wszystko, co odczuwał o tej pory. Udało się je stłumić jedynie dzięki silnym zastrzykom morfiny. Nie piko nogi i podbrzusze były nadal porażone i pozbawione czucia; dodatkowych ierpień przysparzały mu kurcze mięśni po obu stronach ciała. Dopiero 1 lipca poczuł bawełniany tampon, którym jedna z pielęgniarek otykała jego brzucha. Minęło następne dziesięć dni, zanim nieco ustąpił ból. Idało mu się opróżnić pęcherz bez pomocy cewnika i w końcu 20 lipca poruszyć iodrem. W sierpniu był już w stanie usiąść, co prawda zasznurowany w gorset, 17 listopada udał się na pierwszy spacer do ogrodu przy Queen Sąuare. Minęły :szcze trzy miesiące, zanim mógł przejść dłuższe odcinki, z których ostatni liczył rawie trzy mile. W końcu, w lecie 1888 roku, powrócił do pracy w pełnym drowiu „dużo chodząc i stojąc". Przynajmniej w tym wypadku Horsley nauczył się nie tracić zainteresowania acjentem po przeżyciu przez niego operacji, ale, obserwować również sam proces owrotu do zdrowia. Pod koniec stycznia 1888 roku miał jednak już dosyć zekania. 24 stycznia przedstawił Gilbeya Londyńskiemu Towarzystwu Medycz-o-chirurgicznemu jako pierwszego w historii pacjenta, który doszedł do pełnego drowia po zakończonej sukcesem operacji guza rdzenia kręgowego. Nie musiał się lartwić o efekt publiczny swej prezentacji. Całą sprawą zajęły się najpierw Lancet", „British Medical Journal" oraz francuskie, amerykańskie i niemieckie zasopisma fachowe. Za nimi poszły „Times", „New York Times", „Chicago ribune" i nieprzebrana liczba innych gazet. I tak zaczęła się burzliwa, pełna wzlotów i upadków era Horsleya jako pierw-;ego neurochirurga w historii. Rok 1887, w którym, jak pisano w wielu relacjach, kapitan Gilbey „dzięki łającemu dużą przyszłość przed sobą, wspaniałemu zabiegowi operacyjnemu Dstał wyrwany z pewnych objęć śmierci", przyniósł jeszcze inne, mniej spektaku-irne wydarzenia. Miały one mieć za to niewyobrażalne znaczenie dla przyszłych dkryć dotyczących centralnego układu nerwowego. Nie obeszły one właściwie Victora Horsleya. Być może był to dla niego uśmiech isu, uchroniło go to bowiem przed spotkaniem z rosnącą wiedzą na temat mózgu systemu nerwowego, kryjącą w sobie więcej tajemnic, aniżeli sądził w euforii po miej lub bardziej udanej lokalizacji ośrodków czynności. Abstrakcyjne teoretyzowanie o mózgu i duszy, którego nie dało się potwierdzić ażem sekcyjnym, elektrodą czy operacyjnym usunięciem fragmentu tkanki, nie iało dla Horsleya znaczenia. Być może jednak obrazy, jakie widział w mikrosko-ie, przestrzegły go przed wtargnięciem przy pomocy instrumentów w zbyt Dskonały świat mózgu. W tym samym czasie, kiedy Horsley czekał na wyzdrowienie kapitana Gilbeya, >y oficjalnie ogłosić swój sukces, w Lipsku i w Monachium dwóch anatomów acowało nad rozwiązaniem problemów, które najpóźniej od roku 1865 zajmowa-i podzieliły na różne obozy wszystkich anatomów mózgu i fizjologów. 51 Dokładniej rzecz biorąc, korzenie ich trudów sięgały w epokę, kiedy to Zacharias Jansen, optyk z Middelburga, skonstruował około roku 1600 pierwszy mikroskop. W sześćdziesiąt lat później Anglik, Robert Hooke, oglądając tkankę roślinną doszedł do wniosku, że każda naturalna tkanka powinna się składać z maleńkich ciałek lub komórek. Poglądy ?????'? znalazły potwierdzenie dopiero przed rokiem 1840, pomijając kilka doświadczeń holenderskiego samotnika, Antony van Leeuwenhoeka. Leeu- wenhoek urodził się w roku 1632 w Delft, gdzie również zmarł w roku 1723; większą część swego mieszczańskiego życia spędził na „oglądaniu rzeczy" przez zbudowany przez siebie mikroskop. Ten nie posiadający łacińskiego wykształcenia, pracujący z dala od wszelkich uniwersytetów badacz-hobbysta zaobserwował czerwone ciałka krwi i zawartość komórki spermy. Wszakże trwałe, naukowe fundamenty nauki o komórkach stworzyło dopiero w latach 1838 i 1839 dwóch groteskowo różniących się od siebie asystentów niemieckiego fizjologa, Johannesa Mullera z Bonn. Jeden z nich, Matthias Schleiden, urodzony w roku 1804, był człowiekiem o eratycznym charakterze, który zanim został fizjologiem, strzelił sobie w głowę (ale spudłował), ponieważ nie zdał egzaminów jako student prawa. Dzikość swego charakteru zaczął wyładowywać na badaniach mikroskopowych potwierdzających komórkową strukturę świata roślinnego i równocześnie na swym koledze ze studiów, Theodorze Schwannie. Studiując komórki roślin zmusił bezbarwnego, pozbawionego na skutek jezuickiego wychowania wszelkiej inicjatywy Theodora do całkowitego poświęcenia się studiom struktury komórkowej w zwierzęcej i ludzkiej tkance. Schleiden przedstawił dowody komórkowej struktury roślin w roku 1838. Schwann, potrafiący w milczeniu spędzać całe dni na rozdrabnianiu igłą tkanki zwierzęcej na maleńkie fragmenty, potrzebował na to rok dłużej. W roku 1839 on także wystąpił ze swoją argumentacją dotyczącą komórkowej struktury u zwierząt i ludzi. W jednym wszakże punkcie jego argumentacja była niepełna i połowiczna. Nie mówiła nic o tym, czy wszystkie tkanki ciała posiadają tę samą strukturę komórkową, a szczególnie czy mózg i system nerwowy są zbudowane z tego samego rodzaju komórek, co wątroba lub serce, a poza tym, czy ich komórki różnią się od pozostałych. Na to pytanie usiłował znaleźć odpowiedź kłótliwy, skory do rękoczynów anatom i późniejszy lekarz przyboczny papieża Innocentego XII, Marcello Malpi-ghi. Było to w Bolonii, w roku 1665, kiedy to Robert Hooke zdobywał pierwszą wiedzę o komórkach. Malpighi ugotował mózg zmarłego i po usunięciu opon mózgowych zabarwił go atramentem, aby pod mikroskopem otrzymać lepszy kontrast. Nie potrafił jednak jeszcze pociąć tkanki, a szczególnie miękkiej tkanki mózgowej wyślizgującej się łatwo rękom i instrumentom, na odpowiednie wycinki potrzebne do badań mikroskopowych, a także zabarwiać ich inaczej niż tylko atramentem. Stąd też nie udało mu się dojść do jednoznacznych wniosków. Sądził, ^°??^\4?^?^^^^ siifi^d komórek Hooke'as lecz uznał je za gruczoły, które być może produkowały „zwierzęce duchy" Kartezju-sza. W roku 1718 van Leeuwenhoek opisał jedną ze swych mikroskopowych rzygód w następujący sposób: „Często znajdowałem dużą przyjemność w oglądani tkanki nerwowej, owej struktury składającej się z małych naczynek o niewyob- łżalnej subtelności". Niestety na skutek niedoskonałości prostej soczewki swego likroskopu nie mógł zauważyć, że w przypadku podłużnych, okrągławych stru-tur, które uważał za mocne włókna nerwowe, chodziło o twór, rzeczywiście rzydający komórkom mózgu i systemowi nerwowemu charakterystycznego wy-lądu i wpływający na jego funkcjonowanie. Był to woreczkowaty wyrostek, jaki ie istniał w przypadku żadnych innych komórek ciała i otrzymał później nazwę eurytu lub aksonu. Dopiero w sto dwadzieścia lat później Gabriel Gustav Valentin, mający wtedy iecałe dwadzieścia siedem lat, ulubiony uczeń pochodzącego z Czech wrocław-kiego anatoma i fizjologa, Johannesa Purkinje, zaobserwował całkiem inny twór. - auważył on, że poza pojedynczym neurytem z komórek mózgowych i systemu erwowego wyrastają we wszystkich kierunkach długie „ogony", przypominające elikatne ramiona ośmiornicy. Również i Yalentin nie wyprzedził swej epoki w długich, eterycznych „ogonkach" nie potrafił rozpoznać kolejnych cech harakterystycznych komórek nerwowych nazwanych w przyszłości dendrytami. ;dną rzecz jednak Valentin uświadomił sobie jako pierwszy, mianowicie, że omórki nerwowe stanowią własny świat, nieporównywalnie delikatniejszy i bar-ziej skomplikowany aniżeli pozostały świat zwierzęcych i ludzkich komórek. Minęło wszakże jeszcze trzydzieści lat, zanim zapanowała całkowita pewność; ? tym czasie zdolność powiększająca mikroskopu wzrosła do pięciuset razy. Był to kres, kiedy zastosowanie utwardzania tkanki mózgowej przy pomocy kwasu rzewnego, alkoholu, a później kwasu chromowego poprawiło jakość mikroskopo-ych wycinków. W tym czasie również ulepszono sposób przechowywania i mani-ilowania tymi wycinkami, umieszczając je w parafinie; stosując barwienie irminem, uzyskano także lepsze możliwości rozróżniania poszczególnych frag-;entów. W roku 1865 młody anatom, Otto Deiders, zaskoczył pozostałych niemieckich europejskich anatomów publikując w Bonn mikroskopowe obrazy komórek erwowych, ukazujące je po raz pierwszy w sposób całkowity. Posiadały one odobną budowę, zawierając jądro i cytoplazmę, ale wyrastały z nich zagadkowe ługie ramiona dendrytów i po jednym silnym wyrostku, aksonie. Deiders znalazł :ż coś nowego, szczególną tkankę komórkową zbudowaną z białej substancji, torą po raz pierwszy odróżnił od szarej tkanki mózgowej Thomas Willis. Niczym ;anka oporowa wypełniała ona wolną przestrzeń między komórkami nerwowymi ózgu i naczyniami krwionośnymi. Deiders nazwał ją w końcu tkanką glejową, :yli glejem, co znaczyło tyle co klej; stwierdził też, że tkanka ta również składa się nnych, odrębnie ukształtowanych komórek, które także się rozmnażały i odna-ały, podczas gdy straty komórek centralnego systemu nerwowego wynikłe na iitek chorób czy zranień najwyraźniej nigdy nie były wyrównywane. Dlatego też i liczba szła prawdopodobnie w samym mózgu w miliony, a nawet miliardy. Aczkolwiek obrazy Deidersa wyjaśniły kwestię indywidualistycznej struktury morek nerwowych, to stały się one jednocześnie powodem nowych pytań odzaj i sposób, w jaki tajemnicze, przypominające polipy komórki nerwowe az ze swymi dendrytami i aksonami łączyły się w tkankę nerwową i tkankę 53 płatów, splotów i bruzd mózgowych. Czyżby dendryty i aksony łączyły się w niewyobrażalną dla człowieka, po milionkroć splątaną sieć? W roku 1877 pewnemu anatomowi z Erlangen, Josephowi von Gerlachowi, wydawało się, że znalazł odpowiedź na to pytanie. Nowy sposób barwienia wycinków przy pomocy chlorku złota pomógł mu w uzyskaniu obrazów mikroskopowych, na których podobno zobaczył, jak dendryty łączą się z komórkami w delikatną, ale trwałą sieć; podobnie mocne powiązanie von Gerlach zaobserwował również między aksonami. Niemal wszyscy anatomowie i fizjologowie, i to daleko poza granicami Niemiec, błyskawicznie zgodzili się z tezą von Gerlacha i jego pozornie naturalnym, logicznym i najprostszym wyjaśnieniem problemu. Było rzeczą nieuniknioną, że bronili się oni przed zmianą poglądów, nie chcąc przyznać do błędu, kiedy w niecały rok później syn pewnego lombardzkiego lekarza, Camillo Golgi, od niedawna profesor histologii w Pawii, doniósł o całkiem nowej metodzie barwienia i zanegował istnienie sieci komórek nerwowych Gerlacha. Golgi zajmował się badaniem komórek, ale dopiero po pewnym czasie ze studentami — i mikroskopem pod pachą — udało mu się zdobyć pomieszczenie na laboratorium. Golgi wynalazł tę metodę jeszcze przed swoją przeprowadzką do Pawii. Pracował wtedy w Abbiategrasso, w ubogim, rozpadającym się azylu dla chorych na choroby przewlekłe, dokąd rzuciło go bezrobocie panujące wśród lekarzy. Laboratorium Golgiego znajdowało się w kuchni jego mieszkania. Tam, pracując przy stole laboratoryjnym stojącym między pompą wodną a piecem, wpadł na pomysł impregnacji wycinków komórek nerwowych przy pomocy azotanu srebra. Zastosowawszy ten środek, ujrzał nagle zaskakująco fascynujący widok: na przezroczystym, żółtawym tle jądra komórkowe, dendryty i aksony nabrały nagle koloru głębokiej czerni. Odcinały się tak wyraźnie, jak nigdy dotąd. W tym właśnie momencie Golgi zanotował słowa, które na zawsze pozostały związane z jego metodą: „reazione nera", czyli czarna reakcja. Reakcja ta jednak była dowodem na to, że teza o splataniu się dendrytów w sieć tkankową jest błędna. Nie było żadnych trwałych powiązań między ramionami dendrytów; Golgiemu wydawało się natomiast, że zobaczył połączenia między wyrostkami aksonalnymi. Golgi prawdopodobnie nie zdziałałby wiele w walce z szeroko już rozpowszechnionym przekonaniem o trwałej sieci komórek systemu nerwowego, gdyby spontaniczna opozycja, jaka wystąpiła przeciwko niemu, nie utraciła w krótkim czasie swoich wpływów; niebawem niemieckie sławy anatomii i fizjologii, jak na przykład urodzony w Szwajcarii, a pracujący w Wurzburgu Albert von Koelliker, zaczęły przyjeżdżać do Pawii, aby na miejscu nauczyć się metody czarnej reakcji. Przez dziesięć lat Camillo Golgi cieszył się niezaprzeczalną sławą człowieka, który znalazł ostateczne wyjaśnienie tajemnicy połączenia komórek nerwowych. Nie przeczuwał, jak bardzo koniec tego dziesięciolecia wstrząśnie podstawami jego „wyjaśnienia". W lecie roku 1887 pewien lipski anatom, podobnie jak Koelliker pochodzący ze Szwajcarii, miał zakwestionować wyniki badań o trwałym powiązaniu aksonów. Był nim Wilhelm His, „identyfikator" szkieletu Jana Sebastiana Bacha w lipskim kościele św. Jana. Ten żyjący w samotności i w spartańskich warunkach uczony był przykładem typowego pruskiego wypełniania obowiązków. Od lat zajmował się 54 rozwojem embrionów. Prowadząc badania odkrył przy okazji, że ludzki i zwierzęcy system nerwowy powstał wraz ze wszystkimi strukturami komórkowymi z embrionalnej ektodermy; użył też stopni rozwoju embrionalnego do sprawdzenia :ezy o sieciowym powiązaniu komórek nerwowych. Wynik tych badań wydawał się wystarczająco jednoznaczny. Wskazywał on mianowicie, że komórki nerwowe formują się jako indywidualne jednostki już ?? swej najwcześniejszej fazie embrionalnej, potem tworzą dendryty i po jednym iksonie, nigdy jednak nie łączą się z sąsiednimi komórkami. Dla Hisa był to dowód na indywidualność każdej komórki nerwowej oraz pomyłkę Camillo Golgiego. Już w dwa miesiące później zdobył sprzymierzeńca w osobie Augusta Forela, innego młodego Szwajcara o nieco mniej spartańskiej, za to bardziej ekscentrycznej naturze. Forel pochodził z okolic Jeziora Genewskiego i tego samego lata 1887 rastał asystentem monachijskiego psychiatry i anatoma, Bernharda von Guddena, lekarza chorego psychicznie władcy bawarskiego, Ludwika II, który w osiem lat różniej, nad jeziorem Starnberger, zmarł tragicznie wraz z królem w nigdy nie wyjaśniony do końca sposób. W głębi duszy Forel był wielbicielem mrówek, których różne gatunki zbierał uż od dzieciństwa. Zbierał je jeszcze pod koniec swego trzydziestoośmioletniego śycia, będąc człowiekiem sparaliżowanym na skutek zawału mózgu, pozbawionym n dużym stopniu zdolności mowy i zubożałym, ponieważ przez całe życie zapominał wypisać swym pacjentom rachunki za leczenie. Ściany jego mieszkania ozdabiało 3800 wypreparowanych okazów mrówek. Jednakże w czasie swej asystentury u von Guddena był całą duszą anatomem i histologiem. Zbudował na )rzykład mikrotom, fałszywie przypisywany Guddenowi, przy pomocy którego nożna było seryjnie przygotowywać cieniuteńkie wycinki tkanki. Większość czasu ipędzał jednak na ponownym badaniu trwałych powiązań komórek nerwowych >rzy pomocy aksonów. Pod mikroskopem przecinał wyrostki aksonów komórek nerwowych mózgu czekał na konsekwencje, jakie mogły z tego wyniknąć. Okazało się, że następowa-y wtedy objawy degeneracji w komórkach, których aksony zostały przecięte. Migdy jednak objawy te nie występowały w komórkach sąsiednich i w ich aksonach czy dendrytach; zmiany takie musiałyby zaś nastąpić, gdyby istniały trwałe połączenia międzykomórkowe. Forel doszedł więc do wniosku, że nie istnieje :rwała sieć, lecz co najwyżej jakiś nieznany, być może elektryczny lub chemiczny ;ystem łączący komórki. Była to kwestia bardzo zagadkowa i przekraczająca ówczesną wyobraźnię. Wyniki badań Hisa i Forela nie wystarczyły jednak do przekonania zwolenników tezy o sieci łączącej komórki i samego Camillo Golgiego, który do końca iwych dni uparcie twierdził, że nie może zrezygnować z koncepcji jedności systemu nerwowego, nie rezygnując z samego siebie. W tym samym mniej więcej czasie działała w hiszpańskiej Walencji najbardziej iziwaczna ze wszystkich zainteresowanych tą sprawą badaczy postać, która niebawem miała dokonać decydującego odkrycia. Był nią trzydziestosześcioletni, ^osiwiały przedwcześnie na skutek burzliwego życia profesor histologii, Santiago Hamón ? Cajal. Był synem wiejskiego lekarza z wioski Petilla w hiszpańskich Pirenejach. 55 W szkole uważano go za niesfornego gamonia, potem został za karę wysłany na naukę do szewca, gdzie z kolei odznaczył się lenistwem. W końcu posłuchał ojca i poszedł na medycynę, ponieważ lubił rysować anatomiczne szczegóły. W kilka lat później został jako pułkowy lekarz odkomenderowany na Kubę należącą wtedy do Hiszpanii. Przywiózł stamtąd gruźlicę i malarię, ale również trochę pieniędzy wystarczających na zakup mikroskopu. Dopiero jednak małżeństwo z kupiecką córką, Silverią FaLanas Garcia (wyglądem przypominającą mu Faustowską Małgorzatę), pozwoliło Cajalowi na porzucenie nie kończących się debat patrio-tyczno- politycznych oraz gry w szachy, której oddawał się z namiętnością, i rozpoczęcie kariery anatoma i histologa, najpierw w Saragossie, a potem w Walencji. Za ironię losu należy uznać fakt, że w roku 1887 Cajalowi, który właśnie przeprowadził się do Barcelony, udało się, dzięki pewnemu ulepszeniu, odwrócić „reazione nera" i przy pomocy nowej, własnej metody obalić tezę Golgiego o trwałym połączeniu komórek nerwowych za pośrednictwem aksonów. W roku 1888 dowiódł przy pomocy badań mikroskopowych przypominających piramidy jąder komórek móżdżku, że na ich końcach znajdują się podobne do koszyczków struktury oddzielające je od aksonów pobliskich komórek i uniemożliwiające jakiekolwiek bezpośrednie połączenie. Nie potrafiąc zinterpretować osiągniętych wyników, odkrył pierwsze oznaki istnienia cieniuteńkiej szczeliny między aksonami a sąsiednimi komórkami, której szerokość mierzono w sześćdziesiąt lat później przy pomocy mikroskopów elektronowych w milionowych częściach milimetra. W roku 1897 Charles Sher- rington, teraz już profesor fizjologii w Liverpoolu, nadał jej nazwę synapsy, czyli złącza nerwowego. W tej sytuacji ten sam Albert von Koelliker, który jako pierwszy zrozumiał zasadniczą wartość metody Golgiego, również jako pierwszy pojął, że nie da się dłużej zaprzeczać tezie o indywidualności każdej komórki nerwowej. Na jego zaproszenie Cajal przybył do Berlina, aby w łamanym języku francuskim zrelacjonować swoje badania przed zebranymi anatomami niemieckimi. Cajal był człowiekiem meoblkzamym, obrażonym, że ^ego pierwsze hiszpańskie prace nie zostały jeszcze przełożone na niemiecki i inne języki światowe. Miotał się między postawą nacjonalistycznego aroganta a przypływami kompleksu niższości, jego referat powitany został jednak z nadzwyczajnym aplauzem. Berliński anatom, Wilhelm von Waldeyer-Hartz, wymyślił dla komórki nerwowej, biorąc pod uwagę jej dowiedzioną szczególność, nową nazwę — neuron. Nie przeczuwał, iż nadał ją fenomenowi „niemal ponadziemskiemu", niemożliwemu do określenia przy pomocy języka ludzkiego — fenomenowi komórki stworzonej do przyjmowania, przetwarzania i kierowania dalej impulsów nerwowych. Wszyscy zebrani, włączając w to Cajala, nie sądzili, że w kilkadziesiąt lat później, przede wszystkim w laboratoriach angielskich fizjologów, Johna Newpor- ta Langleya i Henry Dale'a, zacznie się kształtować przeczuwana zaledwie przez Forela teoria, iż synapsy są co prawda dzielącą komórki szczeliną, ale także miejscami kontaktu i swego rodzaju „przekaźnikiem aksonalnym". Przy pomocy elektrycznych wyładowań i chemicznych substancji transmitujących wysyłają one dziesiątki, setki tysięcy lub miliony motorycznych i zmysłowych sygnałów oraz impulsów nerwowych do innych, wybranych neuronów. W mózgu i systemie nerwowym rozwijają się one w zawsze funkcjonujący zespół poznania i informacji, 56 dczuwania i transformacji, pamięci, miejsca powstawania myśli i rozkazów roz- oczęcia akcji, który zaprzestaje działania dopiero w chwili śmierci. Zespół ten jest otężniejszy od największej orkiestry — to gra pełna tajemnic, kiedy to po azwiązaniu jednej pojawiają się natychmiast nowe; ich liczba wzrasta wraz oceną lub pomiarami liczby neuronów istniejących w mózgu jednego człowieka: dziesięciu na dwadzieścia, z dwudziestu na trzydzieści miliardów. Najpierw jednak Santiago Ramon ? Cajal powrócił do Barcelony, ciągle liotając się między pełnym żaru poczuciem osobistej dumy a gorzkimi resenty-lentami. W przypływie dobrego humoru nadłożył drogi i pojechał do Pawii, aby dwiedzić Camillo Golgiego. Jednakże Golgi, rozgoryczony, odwrócił się od badań omórkowych, odkrywszy w sobie pasję do polityki. Przebywał teraz w Rzymie jest kwestią otwartą, czy w Pawii w ogóle przyjąłby Cajala. Pozostali rywalami, oraz bardziej oddalającymi się od siebie „syjamskimi bliźniętami, które mogły yć ze sobą tylko zrośnięte plecami". Także i w roku 1906, kiedy obaj zostali mreatami Nagrody Nobla. Cajal, zwycięzca, pojechał więc bez pojednania do domu, a w roku 1892 rzeprowadził się do Madrytu. Tam, wraz z jednym z swych uczniów, Pio del Rio lortegą, rozpoczął później badania owego tajemniczego neurogleju, który dwa- zieścia pięć lat wcześniej Otto Deiders zobaczył po raz pierwszy w Bonn. Wszystkie te wydarzenia leżały jednak poza granicami namacalnego świata ictora Horsleya, kiedy w styczniu 1888 roku złożył przed Towarzystwem Me-yczno- Chirurgicznym w Londynie relację z pierwszej zakończonej sukcesem peracji nowotworu rdzenia kręgowego. Wydarzenia te nie łączyły się u Horsleya fizjologią, nigdy przezeń nie traktowaną z odpowiednią uwagą, lecz podporząd-owaną innym jego działaniom. Zajął się całkowicie robieniem kariery, do której rzyczynił się fakt, że kapitan Gilbey przeżył, a przede wszystkim to, że podarowa-e mu na nowo życie trwało jeszcze dwadzieścia lat. Do roku 1889 Horsley ykonał trzydzieści dziewięć operacji mózgu i rdzenia kręgowego; na jego stole peracyjnym zmarło dziewięciu chorych, ale dwudziestu czterech przeżyło zabieg, fiestety, znowu nie miał czasu, aby opisać szczegóły historii chorób pacjentów raz ich pooperacyjne losy. Szybko narastający zwrot do neurochirurgii nie oznaczał, że od tej chwili [orsley zrezygnował z operowania w University College Hospital przepuklin, pgt, jajników, mięśniaków, guzów tarczycy czy wyrostków robaczkowych. Zabie-aw tych dokonywał pośpiesznie i w sposób niedoskonały, co skłoniło chirurga redericka Trevensa, który po zoperowaniu w roku 1887 ślepej kiszki króla dwarda VII nosił tytuł szlachecki, do sarkastycznej uwagi: „Życzyłbym sobie, by Horsley pozostał przy swoich czaszkach, a mnie pozostawił brzuchy". Bądź co bądź, Horsley w roku 1890 zgłosił swą gotowość przekazania Instytutu Irowna bardziej systematycznemu Charlesowi Scottowi Sherringtonowi, chociaż ie zapomniał o tym, by zapewnić sobie możliwość kontynuowania eksperymen-)w na zwierzętach w University College, w pobliżu Edwarda Schafera, mimo iż iczyły ich raczej napięte stosunki. Po wykonaniu czterdziestej czwartej operacji mózgu i rdzenia kręgowego yjechał w sierpniu 1890 roku do Berlina, aby poinformować zebranych na liędzynarodowym kongresie medycznym chirurgów o lokalizacji zmian w mózgu 57 oraz narodzinach chirurgii mózgu, a także przekonać ich o jej przyszłym znaczeniu na podstawie liczby pacjentów, którzy przeżyli zabiegi. Ta bardzo ważna podróż dodała nowych akcentów jego rozpoczynającej się właśnie karierze neurochirurga. Owa pełna temperamentu relacja o lokalizacji zmian w mózgu i jej znaczeniu dla diagnozy nowotworów wywołała co prawda zainteresowanie, a nawet owację i uwagi w rodzaju: „Do niego należy przyszłość". Jednakże ówczesny król niemieckich chirurgów i dyrektor II Berlińskiej Chirurgicznej Kliniki Uniwersyteckiej, imponujący swym wyglądem Ernst von Bergmann, kapłan niemieckiej aseptyki, który skazał na zagładę antyseptykę Listera, widział w swym życiu, jako chirurg wojskowy, więcej rannych w głowę, z uszkodzonymi mózgami i nerwami aniżeli którykolwiek z żyjących chirurgów. Doświadczenia zbierał w barbarzyńsko prowadzonych lazaretach i na polach bitewnych równie barbarzyńskich trzech wojen: prusko-austriackiej z roku 1866, prusko-francuskiej z lat 1870/71 i rosyjsko- turec-kiej z roku 1877. Z pozycji owych wstrząsających doświadczeń był zwolennikiem nadzwyczajnej ostrożności przy każdej chirurgicznej próbie wtargnięcia do wnętrza ludzkiego mózgu i optymizm Horsleya wydawał mu się nie do przyjęcia, a nawet lekkomyślny lub wręcz frywolny. Podobnie odbierała go też większość zebranych chirurgów. Sprzeciw Horsleya nie przyniósł większych efektów, ponieważ — pomijając przypadek Gilbeya — nie potrafił powiedzieć czegoś więcej o swoich trzydziestu czterech pacjentach, którzy przeżyli operacje, o ich dalszym losie i trybie odzyskanego na nowo życia. Jego podział świata na czarny i biały nie pozwolił mu zrozumieć, że winę za tę reakcję ponosi zarówno jego koncentracja na wysiłku, aby chorzy przeżyli operację, jak i zaniedbanie dalszej obserwacji pacjentów. Horsley powrócił do Londynu w nie najlepszym nastroju. Słychać było później głosy, według których generalny sceptycyzm Bergmanna i niechęć, z jaką potraktowano jego relację, były przyczyną, dla której Horsley zachowywał się od tej pory niekiedy jak „Mesjasz chirurgii mózgu i rdzenia kręgowego". Zaczął tracić kontakt ze swymi gotowymi do wielkich działań, ale bardzo ostrożnymi „ojcami" — Gowersem, Ferrierem i Jacksonem. Przekonany, że cel jego marzeń usprawiedliwia każdą ludzką ofiarę, oświadczył, że odmowa operacji każdego nowotworu jest dla niego po prosto niemoralna. Przykładem, który najlepiej potrafi wyjaśnić tę zasadę przyświecającą jego dalszej drodze życiowej i niecofanie się przed żadnymi argumentami, może być dyskusja, jaka miała miejsce między Horsleyem a Charlesem Beevorem, łagodnym, cierpliwym towarzyszem burzliwych i wzruszających zarazem lat spędzonych wspólnie w Instytucie Browna. Przebieg tej dyskusji znamy z relacji wspomnianego już Amerykanina, Ernesta Sachsa. Zaczęła się ona, gdy Horsley pośpiesznie udał się do szpitala przy Queen Sfluare, aby zbadać nowego pacjenta. Zadecydował tam, że pacjent ten cierpi na nowotwór umiejscowiony w przysadce mózgowej, a następnie postanowił, że zoperuje go w najbliższy wtorek. Beevor, który (według Sachsa) znał typowy, czyli śmiertelny, efekt takich spontanicznych decyzji, ostrzegł go: — Ależ Yictorze, jeśli zoperuje pan tego człowieka, on umrze! 58 — Naturalnie, że umrze — zabrzmiała odpowiedź Horsleya. — Ale jeśli go nie operuję, to ci, którzy pójdą w moje ślady, nigdy nie dowiedzą się, jak trzeba ykonywać takie operacje. Było rzeczą nieuniknioną, że wśród przeciwników i wątpiących w jego metody lobył sobie miano chirurga eksperymentalnego. Podczas operacji przysadki ózgowej u ludzi kierował się wspomnianymi wcześniej doświadczeniami, jakie lobył w laboratorium Instytutu Browna eksperymentując na psach. W przypad-j zwierząt najbliższa i najprostsza droga do tego gruczołu prowadziła poprzez ???? wyłamany w lewym obszarze kości czoła. Ta droga okazała się możliwa iwnież w przypadku ludzi. Ale by dotrzeć do przysadki, trzeba było po otwarciu łaszki unieść płaty czołowe i utrzymać je w tej pozycji przy pomocy szpatułki. Letoda ta jednak okazała się bardzo ryzykownym, graniczącym z hazardem rzedsięwzięciem, po udanej operacji bowiem prowadziła wcześniej czy później do )zmiękania płatów czołowych, a następnie do inwalidztwa i śmierci. Jedyną :eczą, którą w najlepszym razie Horsley mógł w ten sposób pozostawić następ-??, była wskazówka, jak nie należy przeprowadzać takiej operacji. Rozmowy jak ta z Beevorem nie były jedynymi oznakami jego bezkompromi-)wego dążenia do zdobycia doświadczenia i osiągnięcia sukcesu. Dyrektor Natio-al Hospital, Burford Rawlings, relacjonował o wstrząsającym przebiegu pewnej peracji rdzenia kręgowego i kręgosłupa, jednej z tych, jakich Horsley wiele :zasami jeszcze w obecności i za radą Gowersa, często jednakże już bez niego) rzeprowadził po sukcesie zabiegu z Gilbeyem. Za murami szpitala przy Queen ąuare Rawlings był świadkiem fiaska, które zniszczyłoby każdego innego czło-rieka nie posiadającego aż tak wielkiego, mesjanistycznego wręcz optymizmu. Nie tiodziło li tylko o to, że Horsley, po wielu nieudanych próbach operacyjnych sunięcia zmian gruźliczych, o czym kiedyś marzył, musiał się ugiąć przed faktem, j takie choroby prowadzą raczej do rozwoju choroby i długiego pobytu w łożu oleści aniżeli do wyzdrowienia czy poprawy. Nie chodziło też tylko o to, że przy gnieceniach kanału kręgowego, gdzie szukał nowotworu, zamiast na guz, natykał ę na zmiany kręgosłupa, które dopiero o wiele później rozpoznawano jako wyrodnieniowe zmiany stawu i zesztywnienie kręgosłupa. Operacyjny zabieg owodował w takich przypadkach tylko pogorszenie stanu zdrowia. Także i tam, gdzie natykał się na nowotwór, oczekiwały go niespodzianki, cczególnie w przypadku nowotworów złośliwych. Właśnie w jednym z takich rzypadków spotkała go katastrofa. Opisujący ją Rawlings uczynił to na tyle 'yraźnie, że choć nie podał nazwiska Horsleya, wszyscy lekarze rozpoznali ' operatorze właśnie jego. „Operację usunięcia szybko rosnącego nowotworu u atletycznie zbudowanego, iłodego mężczyzny, który położył się na stole w nadziei na wyzdrowienie, ozpoczęto wczesnym popołudniem. Minęły prawie trzy godziny, kiedy pierwszy systent chwiejąc się wyszedł z sali operacyjnej z pobladłą, spryskaną krwią twarzą szczękając zębami osunął się na krzesło. Jego ręce także były splamione krwią. Jigdy przedtem nie zaobserwowałem takiego załamania u chirurga. Był zbyt wstrząśnięty, aby zachować tajemnicę lekarską, i zaczął się skarżyć: »To nie była peracja, lecz krwawa jatka, tam w środku jest normalna rzeźnia...« Resztę wyjaśniły wykrwawione zwłoki na stole operacyjnym". Reakcja Horsleya wyraziła się w następujących słowach: „Mimo że nasza 59 wiedza jest tak niepełna, to jedynym sposobem wyleczenia nowotworu jest operacja". Do najbardziej spektakularnych przykładów postępowania i zachowania Hors-leya należy historia nieszczęsnego końca najstarszego syna wielokrotnego premiera brytyjskiego, Williama Gladstone'a. Ulegając naciskom Ferriera i Jacksona osobisty lekarz Gladstone'a, sir Andrew Clark, kazał wezwać Horsleya. Pacjent cierpiał od pięciu lat na postępujące porażenie prawego ramienia i prawej nogi. Z powodu porażenia ośrodka mowy nie mógł porozumiewać się z otoczeniem; mimo braku zmian w dnie oka i oznak utraty wzroku wszyscy zgadzali się, że przyczyną choroby jest wolno rosnący nowotwór mózgu znajdujący się na obszarze lewostronnych ośrodków ruchu i ośrodka mowy. Ferrier i Jackson byli również zgodni co do tego, że rozwój guza posunął się już za daleko i jest on ułożony zbyt głęboko w mózgu, aby mieć nadzieję na sukces operacyjny. Horsley jednak zaoponował i jego „ojcowie" wycofali zastrzeżenia. Jak zwykle postąpił zgodnie ze swą dewizą operowania za wszelką cenę. William Gladstone umarł na stole operacyjnym. Reakcja Horsleya nie była rezygnacją czy też zwątpieniem, lecz wyraziła się w apelu skierowanym do londyńskich lekarzy, by nie wzywali go dopiero wtedy, gdy nowotwór jest już zbyt duży. W kolejnym apelu Horsley prosił, by nie czekano na objawy oczne i oznaki grożącej utraty wzroku, które w przypadku nowotworów mózgu w ogóle nie muszą występować. Wśród kolejnych porażek znajdowało się również szokujące doświadczenie w postaci operacji i śmierci jednego z ostatnich pacjentów, którego dostarczył mu Gowers. Gowers był przekonany, że w lewym móżdżku pacjenta utworzył się tumor. Horsley z kolei przyjął, że guz znajduje się w przeciwległym obszarze mózgu, w prawym płacie mózgowym. Po raz pierwszy obaj znaleźli się po przeciwnych stronach frontu. Wydawało się, że Horsley ma rację, kiedy odsłonił dziwny nowotwór w miejscu, gdzie podejrzewał jego istnienie. Jednakże jego triumf był krótkotrwały. Kiedy pod naciskiem Gowersa otworzył móżdżek, znalazł tam również nowotwór. Okazało się, że żaden z nich nie miał racji. Kiedy tuż pod koniec operacji pacjent zmarł i Horsley odsłonił cały mózg, znalazł w nim dalsze dziwne nowotwory — niewiele jeszcze znane przerzuty raka ukrytego w innym organie ciała. Ten zaskakujący rezultat wstrząsnął przekonaniem o pewności metody lokalizacji nowotworów w mózgu; wątpliwości w jej diagnostyczną wartość pogłębiły się wśród wszystkich lekarzy-sceptyków, którzy dowiedzieli się o nieszczęsnej operacji. Mimo jednak tylu porażek i cieni kładących się na drodze Horsleya, wszystkie one nie były zdolne powtrzymać go, by nie szedł nią dalej. Jeśli szukać tajemnicy jego sukcesu, trudno ją było znaleźć w warunkach zewnętrznych. Leżała ona bardziej w wiecznym, niezniszczalnym fenomenie ludzkiej egzystencji: w woli życia chorych i zrozpaczonych, którzy — porzuceni przez lekarzy — patrzyli w oczy śmierci lub bezgranicznemu cierpieniu. Dla nich wszelkie pogłoski dotyczące zuchwałych czy pozbawionych skrupułów działań Horsleya w sali operacyjnej były bez znaczenia. Uważali je za mało ważne w porównaniu z faktem, że jako jedyny chirurg w Londynie nie stawiał krzyżyka na chorych na nowotwory mózgu i rdzenia kręgowego, ale przyrzekał im pomoc. 60 Kiedy Horsley opublikował trzeci i czwarty raport o swych operacjach, pacjen-ach zmarłych w ich trakcie i tych, którzy przeżyli, okazało się, że były one równie wyrywkowe co poprzednie. Skoro jednak twierdził, że tylko jedna czwarta lub edna trzecia pacjentów umierała w konsekwencji operacji, to tym samym dawał vszystkim cierpiącym w Londynie i poza nim nadzieję, że jeśli oddadzą się w jego ęce, to mogą przeżyć operację i wyzdrowieć. Efektem tej alchemii duszy było odchodzenie zrozpaczonych i porzuconych >acjentów od wrogo nastawionych do Horsleya lekarzy. Kazali się zawozić na ^ueen Street albo wzywali go za zgodą lub bez swoich lekarzy. Potęga ich wiary nadziei otrzymywała niekiedy potężny bodziec poprzez nieoczekiwane doświad-:zenie: ten otoczony aurą brutalności i braku skrupułów chirurg okazywał się :złowiekiem, który wizyty przy łóżku pacjenta załatwiał co prawda o połowę izybciej niż inni lekarze, ale pozostawiał każdego z nich z wrażeniem, że całkowite koncentruje się na pacjencie i jego losie. Każdy z chorych wierzył, że jest edynym, o którego Horsley się troszczy. I tak po roku 1895 Horsley stał się jedn^ z otoczonych tajemnicą, czołowych sostaci londyńskiego towarzystwa i życia publicznego. Tę tajemnicę stanowił udzki mózg, a on był człowiekiem, który stał między pacjentami a śmiercią wzbudzał bezgraniczne zaufanie. Między coraz liczniejszymi operacjami Horsley znajdował jak zwykle czas, by v University College — tym razem wraz z amerykańskim chirurgiem, Georgiem W. ?????'?? z Cleveland — przeprowadzać nowe eksperymenty na zwierzętach. Miały one pomóc w wyjaśnieniu przyczyny kończących się często śmiercią szoków wywołanych bolesnymi zranieniami. Koniec końców, eksperymenty te jednak nie jardzo „przysłużyły się" do wyjaśnienia tego problemu. Aby studiować główne konsekwencje najwyższego stadium bólu, „Crile zgniatał kończyny znajdujących dę w narkozie zwierząt". Po raz pierwszy od zakończenia epoki dyrektorowania Horsleya w Instytucie Browna Narodowe Towarzystwo do Zwalczania Wiwisekcji cerowane przez Stephena Colridge'a i Brytyjska Unia na Rzecz Zniesienia Wiwisekcji dowodzona przez Frances Cobbe przypuściły nowy szturm. Oboje widzieli sprzeczność między rzekomą narkozą, jakiej poddawano zwierzęta doświadczalne, a obserwacjami bardzo silnych bólów. Horsley nadal twierdził, że przy eksperymentach stosuje się narkozę, do rozdających ulotki protestantów wołał: „Nie istnieją granice zabijania zwierząt, eśli idzie o zdobycie pożywienia. Dlaczego należy je stawiać, gdy chodzi o zdoby-:ie wiedzy i leczenie śmiertelnych chorób?" Przez piętnaście lat był stale celem ataków, oskarżeń, przesłuchiwań, debat i utarczek słownych, rozwijając przy tym w sobie zdolności w agresję. Jest rzeczą wątpliwą, czy udałoby się mu przetrwać wszelkie ataki, w obliczu rzeczywistej niemożności prowadzenia doświadczeń na żywych zwierzętach bez zadawania im ńerpień, gdyby antywiwisekcjoniści, na skutek braku rozwagi i nieroztropności, sami nie pozbawili się szans. Członkowie „Towarzystwa dla wspólnej modlitwy w celu zaprzestania okru-:ieństwa wobec zwierząt" ogłosili, że modlą się o śmierć dla wiwisekcjonistów, włączając prawdopodobnie Horsleya jako obiekt swych modłów. Na publicznych manifestacjach Frances Cobbe żądała również zaprzestania jakiegokolwiek finansowania szpitali, w których pracują wiwisekcjoniści, i wzywała do wykluczenia ich 61 z towarzystwa „tak jak wyrzuca się z niego wszystkich pijaków, oszustów i ludzi niemoralnych". Jednakże Horsley nie umarł na skutek ich modlitw ani nie stał się ofiarą pogardy opinii publicznej, nadal nim zafascynowanej. Jego hasło: „Nie istnieje żadna funkcja systemu nerwowego, której nie poznano dzięki eksperymentom na zwierzętach", pomogło mu za to w otrzymaniu zaproszenia do sir Henry'ego Thompsona, najsławniejszego urologa na świecie. Sir Henry Thompson urządzał słynne Octave-Dinner, na które zapraszał tylko ośmiu najsławniejszych naukowców; przyjęcie to składało się z ośmiu dań, podawano do nich osiem gatunków wina. Credo Horsleya pomogło mu też w uzyskaniu zaproszenia, w charakterze gościa honorowego, na przyjęcie wydane na cześć Santiago Ramona ? Cajala, którego świat neuronów był jeszcze bardzo oddalony od świata jego własnych wyobrażeń. Około roku 1900 Horsley był co prawda gotów przyznać, że jego metody chirurgii mózgu nie dotrzymują już kroku poglądom na temat funkcji mózgu. W przypadkach rozwiniętych nowotworów złośliwych nie usiłował ich już usuwać; ryzyko każdej takiej operacji graniczyło ze śmiercią. Pozostawał więc tylko przy otwarciu sklepienia czaszki, poszerzając obszar, w którym występował nowotwór, chroniąc w ten sposób pacjentów aż do ich śmierci przed uciskiem mózgu, bólami głowy i ślepotą. Nie oznaczało to jednak, że jego zuchwałość stała się mniejsza. Ponieważ tak jak do tej pory używał wosku, stosował podwiązywanie naczyń i tamponady jako jedyne środki powstrzymujące krwotoki, starał się zwiększyć szybkość operowania, godząc się z nieuniknionymi ubocznymi zranieniami. Krwotoki zwalczał także przy pomocy ryzykownego pogłębiania narkozy aż po granicę zatrzymania akcji serca lub oddechu. Jednocześnie oburzał się na statystykę sporządzoną przez nowojorskiego neurologa, Mosesa Starta, i jego obliczenia, z których wynikało, że ze stu nowotworów jedynie pięć miało szanse na operacyjny sukces. W tym czasie zwracali się do niego o pomoc chorzy z całej Anglii, Szkocji i Irlandii. Horsley przyjmował ich w University College Hospital przy Queen Sąuare lub — po roku 1891 — w dużym domu przy Cavendish Sąuare. Niekiedy ordynował w „tłumie" swojej rodziny: żony Eldred, córki sir Fredericka Bramwellsa pochodzącego ze sławnej rodziny prawników i przedsiębiorców budowlanych, która nie ustępowała mu temperamentem, dzieci Siwarda, Oswalda i Pameli, sekretarzy i psów, które zabierał ze sobą na polowania i inne „shooting parties". Często przyjmował chorych w dawnym pokoju bilardowym, między stosami notatek i aparatów do obserwowania dna oka a gzymsem kominka, gdzie stały wypreparowane czaszki małp. Jeśli nie operował w University College Hospital lub przy Queen Sąuare, jeździł powozem z butelkami karbolu i później już sterylizowanymi instrumentami, owiniętymi w sukno, do londyńskich rezydencji, aby operować w kuchniach czy sypialniach. Kiedy indziej jechał wraz z asystentem i siostrą, ale zawsze osobiście prowadząc ciężkiego daimlera, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt lub nawet sto mil w głąb kraju. Wykonywał operacje nowotworów w salonach wiejskich posiadłości lub zamków. Jeśli operowani przeżyli operację, pozostawiał przy nich na pewien czas asystenta i siostrę. Potem sam wracał sześćdziesiąt, osiemdziesiąt lub sto mil do Londynu, przejeżdżając przez wsie, których mieszkańcy w popłochu 62 :iekali do domów przed jego hałaśliwym potworem. Od czasu do czasu ten ateista itrzymywał się, aby obejrzeć jakiś nie znany sobie kościół lub zagadkowe ruiny zamierzchłych czasów. W roku 1902 Horsleyowi zostało nadane szlachectwo i wkrótce zaczął wyru-;ać statkiem i koleją na operacje do Francji, gdzie niebawem stał się sławny, irdziej jednak wśród chorych aniżeli lekarzy. W Paryżu operował nawet sławę iurologii francuskiej, Edouarda Brissauda, który miał tumor mózgu. W 1895 roku Brissaud jako pierwszy wyraził przypuszczenie, że uszkodzenie ruktur śródmózgowia jest odpowiedzialne za tajemniczą, a bardzo już wtedy upowszechnioną drżączkę porażenną, zwaną również chorobą Parkinsona, którą roku 1817 po raz pierwszy opisał Anglik, James Parkinson. Poza tym Brissaud ył smakoszem, i to nie tylko wykwintnych potraw. Jego brzuch pobudzał karyka- lrzystów do niezliczonych rysunkowych żartów, ale jego studenci lubili go, onieważ był wielbicielem wolności i jako pierwszy wyrzucił do Sekwany cylinder, ^mbol profesorskiej godności. Brissaud miał siedemdziesiąt pięć lat i chciał żyć — żyć za wszelką cenę. Uatego też odważył się na ryzykowną operację Horsleya, choć przyjaciele strzegali go przed nim. Horsley pozostawił w Paryżu zmarłego i odpowiedział na oskarżenia francu-dch lekarzy swoim typowym kontroskarżeniem, że prawdziwymi winowajcami i ci, którzy ostrzegają chorych przed operacjami i oddają ich w jego ręce zbyt óźno, kiedy nie ma już nadziei na wygranie gry o tak wysoką stawkę. Wśród szukających u niego pomocy było coraz więcej ludzi zrozpaczonych, horych na nerwoból nerwu trójdzielnego twarzy, znany już najwyraźniej średnio-iecznemu lekarzowi arabskiemu, Avicennie, kiedy pisał o „tortura faciei". Ból, na jaki cierpieli pacjenci Horsleya, pojawiał się niekiedy bez żadnego onkretnego powodu, innym razem po podmuchu chłodnego wiatru, rozrywając iczym pazury czy rozżarzone żelazo połowę twarzy. Niekiedy trwał tylko sekundy, le w tym czasie chorzy mieli wrażenie, że są dosłownie w piekle. W większości :dnak przypadków ból trwał dłużej i dało się go tłumić jedynie przejściowo przy omocy środków odurzających. W co trzecim przypadku ból trwał bez przerwy, /le że słaby i gdzieś głęboko, by każdej chwili, przy byle psychicznym lub zycznym bodźcu, z całą mocą zaatakować chorego na nowo. Anatomowie dawno odsłonili już dotknięte chorobą drogi nerwów czuciowych iątego nerwu czaszkowego, czyli nerwu trójdzielnego, po obu stronach twarzy głowy. Korzenie tej struktury nerwów znajdują się głęboko w podstawie mózgu, tamtąd wrażliwe włókna nerwowe prowadzą po obu stronach głowy do lewo-prawostronnego węzła rozdzielczego, który otrzymał nazwę zwoju Gassera. 4 zwoju Gassera włókna dzielą się na trzy gałęzie nerwu, biegnące po każdej tronie twarzy ku szczęce dolnej, szczęce górnej i czołu, przekazując odpowiednim trefom twarzy zdolność odbierania bólu i dotyku. To właśnie w jednej, dwóch lub rzęch z tych gałęzi płonął ogień nerwobólu. Wielu chirurgów próbowało przeciąć gałęzie nerwu trójdzielnego, do których ył najłatwiejszy dostęp. Inni lekarze z kolei, mając ten sam cel na oku, wpadli na lyśl blokowania gałęzi przy pomocy zastrzyków z alkoholu, „aby przeciąć stru- aień bólu". Jednakże takie zabiegi doprowadzały do dłuższej poprawy tylko ;????? \?? \?????? 'w Yż?\vLyda. ???^???????., ćw p\ekve.Yny ogieu V>ovnem rozpalał 63 się nie w gałęziach, lecz w głębi mózgu — tam, gdzie z wąskiego, bardzo czułego świata kąta mostowo-móżdżkowego wychodził piąty nerw czaszkowy, czyli nerom trigeminus. Nikt nie odważył się jeszcze tam dotrzeć, operując żywego człowieka. Nikt też nie miał na tyle odwagi, braku skrupułów czy śmiałości, aby odsłonić włókna nerwowe poza kątem mostowo-móżdżkowym na ich drodze ku prawemu lub lewemu zwojowi Gassera i przeciąć je, zanim dotrą do węzła rozdzielczego, a to wszystko w nadziei usunięcia bólu na czas dłuższy lub też na stałe. Podjęcie się tego, czego jeszcze nikt się nie podjął, było dla Horsleya kwestią charakteru. Jego pacjentką została pewna sześćdziesięciosześcioletnia mieszkanka Londynu. Historia choroby nie odnotowała jej nazwiska, ale była to kobieta niewątpliwie zamożna, posiadająca pałac w Kensington, park, służbę, i niegdyś bardzo znana ze swej urody, zniszczonej teraz przez chorobę. Od dziesięciu lat dręczyły ją nerwobóle twarzy. Ze strachu przed nowymi atakami przyjmowała pożywienie już tylko przez słomkę. Była wycieńczona i żyła w zaciemnionych pokojach, ponieważ obawiała się nawet światła słonecznego. Ból osłabiała opium i morfiną, ale dzięki częstemu ich używaniu uzależniła się od nich. Nie czuła już lęku przed śmiercią. Kiedy usłyszała o gotowości Horsleya do podjęcia się tej operacji, również i ona była gotowa zdecydować się na zabieg. Horsleyowi udało się otworzyć drogę do tylnej części jamy czaszkowej i odsłonić prawostronne włókna nerwowe w miejscu przed ich wejściem do prawego zwoju Gassera. Potem jednak dosięgnęło go przeznaczenie. O ułamek sekundy za szybko i zbyt brutalnie uchwycił włókna nerwowe hakiem, aby je wyciągnąć i następnie przeciąć. W moment później nieszczęsna pacjentka z Kensington zmarła w wyniku szoku. Owa nagła śmierć nawet Horsleya powstrzymała przed powtórzeniem takiej operacji. Stąd też nigdy nie dowiedział się, że swą próbą przecięcia włókien nerwowych tuż za zwojem Gassera wytyczył drogę, mającą w przyszłości doprowadzić do najbardziej skutecznego sposobu operowania nerwobólu nerwu trójdzielnego. Horsley nie wiedział jeszcze, że operację nerwu trójdzielnego przeprowadzał w tym czasie także pewien niemiecki chirurg z Altony. Był nim urodzony w roku 1857 syn przedwcześnie zmarłego śląskiego urzędnika, Fedor Krause, którego matka wraz z nim i jego rodzeństwem uciekła po śmierci męża przed nędzą do Berlina, do krewnych. Najpierw Fedor Krause usiłował zarabiać na życie jako pianista. Później jeden z jego krewnych opłacił mu studia medyczne i w roku 1883 pomógł zdobyć posadę asystenta u jednego z najbardziej skutecznych i znanych obrońców antyseptyki i aseptyki w Niemczech, chirurga Richarda von Volkmanna w Halle. Wszakże jeszcze w czasie asystentury Krause nie wiedział, czy naprawdę chce zostać chirurgiem, czy też studiować w konserwatorium. Volkmann był na owe czasy przedziwną i zarazem imponującą postacią: duża ruda broda, powiewający czerwony krawat artysty, spodnie w szkocką kratę i wyszywany kolorowo surdut. Poza tym był nie tylko chirurgiem, ale również autorem bajek takich, jak Baśnie francuskiego kominka. Stał się wzorem dla Yocausego \ pcwo&em '^ego postaricrońema, ??? za\ąć się )ednak chirurgią. Kiedy w roku 1892 Krause, jako świeżo mianowany profesor, wprowadził się ??" o altońskiego szpitala, był pod pewnym wrażeniem kilku nowych chirurgicznych omysłów. Przeszczepiał skórę, aby pokryć nią rany po oparzeniach. Wymyślił też ^atrunek gipsowy dla chorych po operacjach ortopedycznych. Nie było jeszcze owy o chirurgii nerwów czy mózgu, jednak również i jego uwiedli neurolodzy. Jeden z nich, później prawie przyjaciel, był jego rówieśnikiem; ów pulchny, ąsaty Westfalczyk nazywał się Hermann Oppenheim. Lata praktyki, które [decydowały o specjalizacji, spędził u ówczesnego dyrektora Oddziału dla Cho-rch Nerwowo i na Choroby Mózgu w berlińskim Charite, Carla Friedricha festphala, a kiedy Westphal umarł w roku 1890, został przez radę wydziału ybrany na jego następcę. Wybory zostały jednak unieważnione z powodu żydo-skiego pochodzenia Oppenheima. W czasie kiedy Krause przenosił się do ltony, rozgoryczony i rozczarowany Oppenheim opuścił Charite i założył pry-atną klinikę neurologiczną. Nie wiemy, czy Oppenheim i Fedor Krause spotkali się przypadkowo w Berli-ie lub Altonie, czy też Krause najpierw przeczytał tylko publikacje berlińczyka nerwobólu nerwu trójdzielnego. Do tego czasu Oppenheim zajmował się głównie ader niejasnymi przyczynami tak zwanego wiądu rdzenia, którego symptomami yły: degeneracja rdzenia kręgowego, niezdolność koordynacji ruchów własnych ańczyn, poza tym wzrastające osłabienie mięśni, sztywność źrenic, ślepota :iężkie przypływy nagłych bólów w kończynach dolnych lub w brzuchu. Podob-e objawy wydawała się mieć inna choroba — porażenie postępujące — która efekcie zmian osobowościowych, ataków kurczów, porażeń, ślepoty i całkowite-? otępienia psychicznego prowadziła do śmierci. Z wielkim temperamentem Oppenheim bronił poglądu, że zarówno wiąd lżenia, jak i porażenie postępujące są późnymi stadiami syfilisu, wykształcający-li się w dziesięć do czterdziestu lat po pierwszym zarażeniu. Broniąc tej tezy lalazł wsparcie w innym niemieckim neurologu, ????? Nonne, który na oddziale lorych na syfilis szpitala św. Jerzego w Hamburgu leczył co roku trudną dzisiaj o wyobrażenia liczbę 3600 chorych. Nie zmieniało to jednak faktu, że Oppenheim plątał się w wyczerpujący spór z innymi neurologami i dermatologami, którzy ie uważali za możliwe, aby syfilis po tak długim czasie mógł jeszcze zaatakować izeń kręgowy i mózg i rozwinąć się w kiłę układu nerwowego. Mimo że Oppenheim z uporem i wytrwale prowadził walkę w kwestii wiądu porażenia postępującego, to z równą energią zaangażował się w problem lokaliza-li zmian w mózgu, diagnozowanie nowotworów mózgu i rdzenia kręgowego oraz roblem nerwobólu nerwu trójdzielnego. W roku 1891 wpadł na pomysł, by oprowadzić do zlikwidowania bólu poprzez usunięcie zwoju Gassera i osiągnąć ten sposób więcej niż przez zwykłe przecięcie gałęzi nerwu trójdzielnego. Bez względu na okoliczności, jakie w początkach roku 1892 doprowadziły do :go spotkania z Fedorem Krause, w Altonie pomysły Oppenheima padły na odatny grunt. Okropności fenomenu nerwobólu nerwu trójdzielnego nie były dla Irausego niczym nowym. Richard von Volkmann usiłował pomóc udręczonym acjentom, unosząc okostną pod oczodołem w przypadkach schorzenia górnych iłęzi nerwowych. Metoda ta nie dawała jednak trwałych efektów i Krause rzyjechał do Altony nadal marząc o znalezieniu lepszego rozwiązania. Ciąg dalszy był jednym wielkim splotem przypadków lub szczęśliwych zbie-m okoliczności. Wkrótce po przyjeździe do Altony Krause spotkał w poliklinice 65 szpitala pozornie zdrowego jak koń kapitana jednego z brytyjskich parowców pływających na liniach wschodnich, Miltona Howarda. Na jego oczach Howard upadł na podłogę, przycisnął pięści do twarzy i zaczął wić się w bólach. Okazało się, że Anglik miał zamiar porzucić swój zawód, ze względu bowiem na stale powracające ataki nerwobólu nerwu trójdzielnego nie był już więcej w stanie dowodzić statkiem. Howard stał się dla Fedora Krause jego pierwszym przypadkiem nerwobólu nerwu trójdzielnego. Barczysta, krępa, o byczym niemal karku postać Krausego, jego powolne, niekiedy niepewne ruchy i wielkie ręce nie pozwalały na pierwszy rzut oka oczekiwać po nim umiejętności przeprowadzania delikatnych operacji mózgu i systemu nerwowego. Ale jednocześnie te jego prostackie palce potrafiły zadziwić podczas gry na fortepianie; równie ruchliwe i delikatne okazały się również w czasie pierwszej próby usunięcia zwoju Gassera. Krause pracował zupełnie inaczej niż Horsley: bez pośpiechu, gwałtownych decyzji, za to z pełną spokoju, uważną precyzją. Już podczas operacji Miltona Howarda znalazł chirurgiczne dojście do zaatakowanego zwoju, które przez długie lata nie zostało poprawione przez żadnego innego chirurga. Wyciął strukturę węzła i nerwobóle Howarda zniknęły po zagojeniu się rany. Ale jeszcze w tej godzinie pozornego triumfu Krause nauczył się, że nie ma sukcesów, za które nie trzeba płacić. Prawa strona twarzy Howarda została co prawda uwolniona od nerwobólu nerwu trójdzielnego, ale równocześnie utraciła zdolność jakiegokolwiek czucia i ruchu, a w prawym oku doszło do bolesnego wysychania rogówki. Krause zrozumiał, że przy tym zabiegu musiał uszkodzić motoryczne nerwy twarzy, a usunięcie zwoju Gassera wymaga o wiele więcej uwagi i jeszcze wolniejszego sposobu przeprowadzania operacji, aniżeli to uczynił. Kiedy w cztery lata później relacjonował swoje czternaście pierwszych operacji, każda z nich zdradzała, jak bardzo starał się znaleźć sposób uniknięcia ubocznych uszkodzeń czuciowo-ruchowych włókien nerwowych. Mniej więcej w tym samym czasie przeprowadził się do Berlina i przejął kierownictwo oddziału chirurgicznego tamtejszego Augusta-Hospital. Był odpowiedzialny za całą chirurgię, stąd też możliwości kontynuowania zaczętej pracy neurochirurgicznej miał nader ograniczone. Teraz jednak mógł mieszkać i pracować w pobliżu Oppenheima. Dostał się pod wpływ człowieka, który nareszcie znalazł „swojego chirurga"; Oppenheim przekonał go też, aby podjął się czegoś więcej aniżeli tylko operacji zwoju Gassera, mianowicie zabiegów na chorych cierpiących na nowotwory mózgu i rdzenia kręgowego, którzy przychodzili do jego kliniki i których badał z niewiarygodną cierpliwością. On i Krause, mimo sprzecznych charakterów, stali się zespołem kierującym się w pracy tymi samymi celami. W gruncie rzeczy Oppenheim był człowiekiem bardzo ostrożnym. Kiedy Horsley w roku 1910 przyjechał do Berlina i bronił swej tezy o konieczności operacji każdego nowotworu, sprzeciwił mu się słowami: „Nie wolno nam dać się oślepić pojedynczymi sukcesami, które na dodatek ukazują nam tylko swą jedną, słoneczną stronę". Ale w tego rodzaju wypowiedziach ukryta była prawdopodobnie niechęć neurologów wobec chirurga, który, inaczej niż Krause, chciał być jednocześnie 66 i ? ? ? leurologiem i neurofizjologiem. W głębi duszy także i on, pod naciskiem wewnę- :rznej pasji, chciał tych operacji. Każdy prawidłowo rozpoznany i znaleziony podczas operacji nowotwór, a taksę każdy dokładnie zlokalizowany krwiak, ropień, uszkodzenie rdzenia kręgowego, każdy zwój Gassera operowany z coraz mniejszymi uszkodzeniami ubocznymi ;tawał się wydarzeniem, które omawiano później w artykułach i książkach me-lycznych. Poza Oppenheimem do sali operacyjnej Krausego przychodziło coraz yięcej renomowanych lekarzy i neurologów berlińskich, między nimi Richard Dassirer, Kurt Mendel, Ernst Remak, Georg Ziehen, Alfred Goldschneider i Felix Lewandowsky. W takich chwilach nie liczyły się dla Oppenheima boje, jakie toczył w życiu, i nawet racja, którą przyznano mu w kwestii wiądu i porażenia. W roku 1905 Niemiec, Fritz Schaudinn, odkrył nie znany dotąd zarazek syfilisu, spirochaeta idlida. W roku 1913 Japończyk, Hideyo Noguchi, i Rumun, Constantin Levaditi, vytropili spirochaeta pallida w rdzeniu kręgowym chorego na wiąd i w mógu )aralityka. W ten sposób dowiedziono związku z infekcją pierwotną a długą, liewidzialną wędrówką zarazka do centralnego systemu nerwowego. W tym :zasie, w roku 1910, zastosowano po raz pierwszy w historii medycyny środek :hemioterapeutyczny — „Ehrlich-Hata 606" — który okazał się skuteczny prze-:iwko spirochaeta pallida we wczesnym stadium choroby, ale nie działał w ogóle )rzeciwko wiądowi i porażeniu. W końcu w roku 1917 powstała barbarzyńska, ale kuteczna w wielu przypadkach wiądu i porażenia terapia malarii wiedeńskiego >sychiatry i neurologa, Juliusa Wagnera von Jauregga. Oppenheim triumfował vięc jako ten, co miał rację, nawet jeśli nie dożył odkrycia penicyliny, która okazała ię później skuteczniejsza od leczenia salvarsanem czy gorączką. Oppenheim umarł w roku 1919; miał świadomość, że był człowiekiem, który :ainicjował niemiecką neurochirurgię z Fedorem Krausem jako realizatorem, 'rawdopodobnie nie zdawał sobie jednak sprawy, jak naprawdę ważny był jego ypływ na Krausego. Krausemu brakowało talentu Horsleya do zamykania pancernych drzwi isychiki i w obliczu wizji przyszłych sukcesów nie traktował zmarłych na stole iperacyjnym jako koniecznych ofiar. Nie posiadał też nonszalancji, jaka opisom iperacji Horsleya i statystykom jego sukcesów przydawała tak często specyficzne-;o charakteru. Nigdy nie zaprzeczał, że w pierwszych latach podczas operacji lub uż po niej umierało sześćdziesiąt i więcej procent jego pacjentów. W roku 1923, ;iedy mając sześćdziesiąt sześć lat zrezygnował z dalszego kierowania kliniką, jego iperacyjny i pooperacyjny wskaźnik umieralności nadal wynosił jeszcze czterdzie-ci procent. W ciągu trzydziestu lat swej działalności musiał pokonać w sobie wiele zała-nań. Oppenheim czy Cassirer często wspierali go, kiedy blady jak trup opuszczał alę operacyjną. Byli świadkami chwil, kiedy zrozpaczony swymi błędami i przeoczeniami szukał w sobie winy za śmierć pacjenta, czynił rachunek sumienia lopełnionych pomyłek i często spazmatycznie płakał. W ciągu ostatnich siedmiu lat w Berlinie, kiedy to Augusta Hospital pozwalał nu na dalsze operowanie prywatnych pacjentów, a tamtejszy wieloletni lekarz laczelny i następca, Emil Heymann, pozostawiał mu miejsce w sali operacyjnej, 67 a także swój ulubiony „pokój tajnych narad", Krause zajmował się w pierwszym rzędzie operacjami nerwobólu nerwu trójdzielnego. Pod koniec roku 1930 Krause, mając siedemdziesiąt trzy lata, opuścił Berlm i wyjechał do Włoch, do Rzymu, gdzie żył już tylko dla swej ukochanej muzyki. Miał wtedy za sobą setki operacji zwoju Gassera, przeprowadzanych z coraz większą ostrożnością i cierpliwością. Starał się szczególnie chronić włókna nerwowe, których zranienie, złe traktowanie lub tylko dotknięcie prowadziło do porażeń i oftalmologicznych skutków. Kiedy Victor Horsley po raz pierwszy dowiedział się o Fedorze Krause, sam już wyciągnął konsekwencje ze swego niepowodzenia. Także i on wpadł na pomysł usunięcia zwoju Gassera. Jednakże dojście do niego, jakie wybrał podczas swojej operacji, różniło się od starannego posuwania się Krausego wzdłuż podstawy czaszki, ostrożnego uniesienia nienaruszonej opony mózgowej i wyłączenia tętnicy oponowej środkowej. Horsley po prostu wdzierał się przez podstawę czaszki i usuwał części szczęki górnej lub łuku jarzmowego. Dopracował się w ten sposób metody operacyjnej z wieloma negatywnymi konsekwencjami, które Krause ujawnił i skrytykował w ciągu pierwszych dziesięciu lat swego działania. Horsley pozostał człowiekiem miotającym się między operacjami a eksperymentami. W roku 1906 wymyślił plan zbadania na zwierzętach głęboko leżących struktur mózgowych, których funkcje były jeszcze mało znane, nie otwierając przy tym szeroko sklepienia czaszki i kory mózgowej. Techniczny sposób wynalazł jego towarzysz polowań i ćwiczeń sportowych, jak również wieloletni gość w domu przy Cavendish Sąuare: dr Robert Henry Ciarkę. On również był lekarzem i studiował w Cambridge oraz w londyńskim St. George Hospital. Jego rodzina była jednak tak bogata, że nie musiał praktykować; spędzał czas na jeździe konnej, polowaniach, strzelaniu, grze w krykieta i golfa, o ile nie pisał artykułów na tak ważne tematy jak „rżenie koni", o swoich prywatnych wyobrażeniach na temat telepatii lub też nie opowiadał dzieciom Horsleya historii ze swej niewyczerpanej skarbnicy opowieści o duchach. Ponieważ Ciarkę był również „niebieskookim geniuszem mechaniki", od czasu do czasu przychodził Horsleyowi z pomocą i w tej dziedzinie. Tym razem wynalazł cieniutkie rurki, które po dokonaniu trepanacji czaszki psa można było wsuwać jak oszczep przez opony mózgowe i szarą oraz białą istotę aż do określonej struktury mózgu. Ciarkę wymyślił do tego odpowiedni system pomiarowy i celowniczy, który co prawda nie był doskonale dokładny i jedna czy druga rurka od czasu do czasu omijała cel o pięć do dziesięciu milimetrów; zazwyczaj jednak jego sondy docierały do określonych struktur. Dało to Horsleyowi możliwość drażnienia prądem elektrycznym lub niszczenia głęboko leżących obszarów komórek mózgowych. Porem, z motorycznych i czuciowych reakcji łap, porażeń czy innego wypadan;-' iunkcji Horsley mógł wyciągać wnioski (^czynnościach, jakie dane struktury wypełniają w normalnych warunkach. Niecierpliwość i niezmordowana aktywność Horsleya przeszkodziły mu w systematycznym wykorzystaniu możliwości, jakie stworzył dla niego Ciarkę. Ich ostateczne wykorzystanie pozostawiał sobie zazwyczaj na przyszłość. Dotyczyło to również wynalazków, z którymi Ciarkę wiązał szczególne nadzieje. Był głęboko poruszony obfitym krwawieniem i konsekwencjami wielu operacji Horsleya; 68 marzył o tym, aby przy pomocy „aparatu celowniczego" móc bezkrwawo, bez zuchwałych zabiegów, niszczyć nowotwory i inne patologiczne zmiany w mózgu, fego staranny, pełen delikatności sposób pracy nie zgadzał się po prostu z osobowością Horsleya. Stąd też wykorzystanie idei „chirurgii stereotaktycznej" pozostawił dalekiej przyszłości. Agresywny sposób działania Horsleya został przerwany dopiero wtedy, gdy ego najstarszy syn, Siward, dostał ataku epileptycznych skurczów i stracił przytomność. Stało się to pewnego wieczoru w roku 1909, podczas koncertu w londyńskim Albert Hall. Ataki powtarzały się i w ciągu jednej nocy Horsley znalazł się w sytuacji :złowieka skonfrontowanego ze zdobytą przez siebie, rosnącą sławą „uzdrawiacza" :ierpień mózgu, odważnego pomocnika w potrzebie ludzi zrozpaczonych. Teraz musiał pomóc swemu synowi cierpiącemu na epilepsję, której patologiczne ????????? były nie rozwiązaną od tysięcy lat zagadką. Kiedy stosowanie bromu, jedynego środka uśmierzającego konwulsje epilep-:yczne, nie przynosiło już skutku, podobnie jak fiaskiem zakończyło się podawanie podejrzanej mikstury Gowersa, zawierającej głównie boraks, Horsley postąpił w sposób całkowicie oczywisty, jak na jego chirurgiczny świat wyobrażeń. Postanowił odsłonić korę mózgową własnego syna i poszukać tumora, cysty czy ropnia wywołującego kurcze. W ten sposób sprowokował najokrutniejsze, niepojęte niemal dla niego rozczarowania całego życia. Nie znalazł bowiem ani guza, ani innych widocznych zmian i zaszywając ranę operacyjną miał poczucie absolutnej bezsilności, jakiej jeszcze nigdy nie odczuł w sposób tak brutalnie wyrazisty. Siward przeżył operację, ale konwulsje i omdlenia pozostały już na stałe :owarzyszami jego życia. Sam Horsley, z człowieka dumnego, pewnego zwycięstwa i pędzącego od jednej operacji do drugiej, zmienił się na dłuższy czas w wychudłą, Madą i niedbale ubraną postać, a jego oczy utraciły cały swój blask. Odsunął się od :entrum swej egzystencji, neurochirurgii, jak człowiek uciekający od zdradzieckiej kochanki. Już w minionych latach, kiedy czuł nadmiar sił i agresywności, starał się działać na obszarze polityki i problemów społecznych. Ponieważ doświadczył, że nawet jeden kieliszek wina potrafi obniżyć jego witalność, stał się dodatkowo przeciwnikiem alkoholu. Teraz stanął na czele kampanii antyalkoholowych. Nie ograniczał się już do publicznych proklamacji skierowanych przeciwko „butelce". Zaczął również zwalczać palenie, stał się zwolennikiem powszechnej opieki lekarskiej i wyborczego prawa kobiet, posługując się hasłami takimi, jak „Intelektualne skłonności pochodzą zawsze ze strony matki" czy „Niedocenianie kobiet jest praprzyczyną seksualnej rozwiązłości". W każdym przypadku jego działalność dotyczyła spraw uzasadnionych społecznie lub miała kontekst reformatorski, lecz brak umiaru skazywał go na porażkę. Nazywał pijakami wysoko postawionych Brytyjczyków pijących publicznie kieliszek wina, a gazety zamieszczające reklamy alkoholi były w jego oczach organami handlarzy wódką. Przyjaciele opuścili go, między nimi Robert Henry Ciarkę, kiedy w roku 1910 stanął do wyborów do Izby Gmin jako kandydat-reformator z ramienia Partii Liberalnej i wykleił cały swój dom przy Cavendish Sąuare plakatami ukazującymi karykatury przeciwników. Kiedy 20 maja 1915 roku został wreszcie po wielu zabiegach ze swej strony 69 wysłany jako oficer sanitarny na inspekcję szpitali między Aleksandrią i Gallipoli, od Mezopotamii po Indie, przegrał w kraju wszystkie bitwy o reformy, łącznie z walką o miejsce w parlamencie. Jego pełna idealizmu gorliwość skierowała się teraz przeciwko niedociągnięciom w medycznym zaopatrzeniu armii, a przede wszystkim w oddziałach walczących w bezlitosnym klimacie Mezopotamii. Nie oszczędzał siebie, ignorował południową sjestę i kontynuował inspekcje, nie zważając na żar lejący się z nieba. Pracując tak zmarł 16 lipca 1916 roku w Amarze na przewlekłą infekcję paraduru i na dodatek na udar cieplny, który pokonał ostatni opór jego organizmu. Śmierć sprawiła, że nie był świadkiem końca swego chorego syna, Siwarda, zmarłego nagle w wieczór wigilijny po jednym z ataków, ustrzegła go również przed wiadomością, która dotknęłaby go być może jeszcze bardziej, wieścią o końcu swego drugiego syna, Oswalda, kiedy ten zginął śmiercią lotnika. Zgodnie ze swą egocentryczną naturą Horsley, poza ostatnim asystentem, Percy Sargentem, pozostawił tylko jednego ucznia, który zdobył sobie sławę twórcy neurochirurgii we Francji: Charlesa Thierry de Martel de Janville'a. Przez długi czas de Martel był jedynym potomkiem rodu arystokratycznego, jaki pojawił się na scenie neurochirurgii. Poprzez matkę, Sybillę de Mirabeau, comtessę de Martel, był spokrewniony z Honore, hrabią Mirabeau, jakobinem i prezydentem rewolucyjnego Zgromadzenia Narodowego Francji, a poprzez ojca — z obrońcą chrześcijaństwa przeciwko Saracenom i niewiernym, których, jak chce legenda, zabijał tysiącami potężnym młotem i stąd zdobył sobie miano Martel — Młot. Charles Thierry de Martel urodził się w roku 1876 i mając lat trzydzieści dwa pracował jako lekarz naczelny u chirurga i ginekologa, Paula Gegonda, w Hópital de la Salpetriere w Paryżu. To tam spotkał neurologa, Josepha Babińskiego, i jego nieco młodszego ucznia, Clovisa Vincenta, którzy mieli odegnć sporą rolę w naszej historii. Podobnie jak swego czasu Oppenheim przekonał Fedora Krau-sego, tak Babiński i Vincent nakłonili Martela, aby oprócz pracy w dziedzinie chirurgii ogólnej zajął się również chirurgią mózgu i rdzenia kręgowego. W roku 1912 Martelowi, przy dużej dozie szczęścia i dzięki uśmiechowi losu, udało się z rdzenia kręgowego usunąć nowotwór zlokalizowany przez Babińskiego. Wkrótce potem Babiński wymienił swego dotychczasowego chirurga, Paula Lecene, na Martela, który od tej pory co dwa tygodnie podróżował przez Kanał do Londynu, aby asystować Horsleyowi przy operacjach. W końcu Horsley zaczął mu udzfelać coniedzielnych prywatnych lekcji. Prawdopodobnie de Martel zbyt uważnie obserwował Horsleya i nauczył się od niego zbyt wiele, stał się bowiem adeptem jego brutalnej, szybkiej metody operacyjnej. Już przed pierwszą wojną światową nie potrzebował na zoperowanie skomplikowanych nawet przypadków nowotworowych więcej niż dwóch, trzech godzin. Podczas wojny poszedł za przykładem Horsleya i dokonał w ciągu dwudziestu pięciu minut trepanacji czaszki rannego w głowę, wycinając w niej płat kostny, otwierając oponę twardą, usuwając głęboko osadzony odłamek granatu, zaszywając ponownie oponę i zamykając otwór w czaszce. W nadziei na lepsze rezultaty z zamiłowaniem zaczął zajmować się urządzeniami technicznymi i eksperymentami; operował na przykład pacjentów na siedząco, ze znieczuleniem miejscowym; przyjął bowiem, że taka pozycja zmniejsza zagroże- 70 nie krwotokiem. Ale również stosowanie tej techniki nie uchroniło go przed tym, że w latach poprzedzających drugą wojnę światową umierało nadal sześćdziesiąt procent jego pacjentów. Jeden z krytykujących jego metodę zanotował w tym czasie: „Nie wiem, czy pisałem już Panu o moim dwudniowym pobycie w Paryżu. Jednego z tych dni byłem u Martela, który otoczony elektrycznymi silnikami zwisającymi spod sufitu usiłował odsłonić guz przysadki u przerażonego żydowskiego dziecka. Fragment sklepienia czaszki został usunięty w ułamku chwili, ale przy dużej utracie krwi i wrzaskach. Nie zdążył jednak przeciąć opony twardej..." Jest kwestią otwartą, czy Martel w głębi duszy przypadkiem nie żywił co do swej pracy wątpliwości, nadrabiając pewnością siebie. Będąc naczelnym chirurgiem Szpitala Amerykańskiego w Neuilly oraz jednej z prywatnych klinik neurochirurgicznych, w roku 1939 objął kierownictwo lazaretu dla nerwowo chorych armii francuskiej i jako ostatnie odznaczenie w swej karierze otrzymał krzyż Legii Honorowej. W tradycji Martelów nie leżało spokojne przyjęcie do wiadomości francuskiej klęski w roku 1940 i niemieckiej ofensywy na Paryż. Napisał list pożegnalny do zaprzyjaźnionego amerykańskiego ambasadora we Francji, Bullitta: „Jeślibym pozostał w Paryżu jako człowiek żywy, wyglądałoby to, że dałem wrogowi do ręki podpisany czek in blanco. Gdybym pozostał w Paryżu martwy, byłby to już tylko :zek bez pokrycia". Potem zakończył życie strzelając sobie w głowę z pistoletu. Tak skończyła się kariera i życie jedynego niebrytyjskiego spadkobiercy, jakiego potostawił po sobie Horsley. Jeśli jednak idzie o opinię potomności o sir Victorze, to oprócz wielu pochwał i krytyki wszyscy zgadzali się co do dwóch pozytywnych czynników. Widzieli w nim ważny, bardzo skuteczny „hormon", który przyczynił się do rozwoju neurochirurgii. W drugim przypadku zaliczono mu na korzyść coś, co na pierwszy rzut oka wydawało się sprawą drugorzędną i bez historycznego znaczenia. Chodziło o to, że w roku 1889 przyjął jednego z chirurgów Boston General Massachusetts Hospital, Johna Wheelocka Elliota, i zaprosił go do asystowania przy kilku operacjach nowotworów. Po tych doświadczeniach Elliot poczuł w sobie na tyle odwagi, aby po powrocie do Bostonu starać się naśladować Horsleya w trzech operacjach nowotworów mózgu. Owe trzy operacje Elliota zdobyły historyczne znaczenie, stając się drogowskazami dla pierwszego prawdziwego twórcy neurochirurgii: Harveya Williamsa Cushinga z Cleveland w stanie Ohio. 3. John H. Fulton, jeden z biografów Cushinga, napisał w roku 1946: „Wydaje się rzeczą pewną, że to »Jack« Elliot... jako pierwszy skierował uwagę Cushinga na chirurgię mózgu... Po powrocie z Londynu... nakłaniał kolegów, aby przekazywali mu wszystkie znane im przypadki nowotworów mózgu". Rzecz jednak nie polegała na tym, że „Jack" Elliot rzeczywiście dokonał jakichś szczególnych rzeczy w dziedzinie chirurgii. Z niewiadomych powodów minęło całych pięć lat, zanim „udało mu się coś zrobić w sprawie chirurgii mózgu". Jest możliwe, że inni bostońscy lekarze postępowali w stosunku do niego podobnie, jak Brytyjczycy lub Francuzi wobec Victora Horsleya: woleli, aby ich pacjenci umarli, aniżeli mieliby przekazać ich w ręce potencjalnego mordercy. Jest jednak możliwe, że naprawdę potrzebował aż tyle czasu, aby rzeczywiście podjąć się naśladownictwa Horsleya. W każdym razie dopiero w pierwszych dniach czerwca 1895 roku pojawiła się w aktach Massachusetts General Hospital uwaga o dwudziestoczteroletniej służącej, Helenie Hunter, która przybyła do Elliota z potwornymi bólami głowy i niemal niewidoma. Ponieważ Helena, „kobieta hojnie dysponująca swym*i wdziękami", traktowana była jako potencjalnie chora na kiłę, zastosowano wobec niej, tak jak to było w zwyczaju w Europie i w Anglii, przez cztery miesiące leczenie zastrzykami z rtęci i bizmutu, zanim zobaczył ją w końcu Elliot. Bez względu na to, czego nauczył się w dziedzinie lokalizacji zmian w mózgu w szpitalu przy Queen Sąuare, w przypadku Heleny Hunter najwyraźniej nie potrafił ustalić dokładnie, gdzie znajduje się nowotwór. Otworzył więc kleszczami i ronżerem Horsleya sklepienie jej czaszki ponad zakrętem czołowym, ale kiedy przez otwór zaczęły wydobywać się zwoje mózgowe, zdradzając podwyższone ciśnienie śródczaszkowe na skutek ukrytego guza, nie odważył się przeciąć kory mózgowej. Ponieważ stan Heleny poprawił się, a wzrok się nie pogorszył, uznał tę ulgę za wystarczającą i odesłał kobietę do domu, aby tam czekała na śmierć. Zmarnowawszy pięć lat, Elliot zaczął naraz zdradzać zaskakującą przemianę, objawiającą się w chęci działania lub też w ambicji; już w cztery tygodnie później odważył się podjąć operacji kolejnych dwóch pacjentów. Pierwszym z nich byi John Maloney, miody, nie mający jeszcze trzydziestu lat stolarz, który wcześniej był pracowitym, pełnym radości człowiekiem, teraz jednak jego wzrok „zdradzał smutek całego świata". Spadająca drewniana belka trafiła go w ciemię na trzy lata przed pojawieniem się w szpitalu w dniu 21 czerwca. Potem w miejscu uderzenia utworzył się wzgórek, przewyższający szerokością i wysokością kość ciemieniową. Maloney cierpiał również na zaburzenia wzroku, stracił pracę, ze względu na wygląd opuściła go również żona. 72 Palce Elliota wyczuły miękki guz, który najwyraźniej wyrósł z płata ciemienio- rego, wybrzuszając na zewnątrz sklepienie czaszki. Kiedy jednak 2 lipca przeciął korę głowy i zobaczył gąbczasty, pełen naczyń krwionośnych twór o barwie urpury, ogarnął go strach przed krwotokiem, którego prawdopodobnie nie otrafiłby zatamować. Pośpiesznie zaszył więc ranę i Maloney został z powrotem dwieziony do łóżka. Jakby prawem serii, w sześć dni później John Homans, krzepki weteran hirurgii z Massachusetts General Hospital, przysłał mu innego młodego człowie-a. Homans był chirurgiem, który przed trzydziestu laty, podczas wojny secesyj-ej, dokonywał amputacji jeszcze bez stosowania antyseptyki; bezradnie musiał się rzyglądać, jak jego pacjenci umierają na „gorączkę ropną". Młody człowiek był ^bakiem z Marblehead i nazywał się John Hunter. Do symptomów choroby, na iką cierpiał, poza porażającą migreną należał również kompletny brak czucia ? kciuku i palcu wskazującym prawej ręki, których bardzo potrzebował przy prawianiu ryb. Elliot przejrzał swoje zapiski o lokalizacji zmian w mózgu metodą Davida erriera i poczuł mocny grunt pod nogami. Otworzył czaszkę Huntera ponad ;wostronnym zakrętem przedśrodkowym, w miejscu, gdzie Ferrier znalazł leżące iż obok siebie ośrodki czynności dla kciuka i palca wskazującego. W otworze ielkości mniej więcej srebrnego dolara ujrzał „żółtawą i nienaturalnie wyglądają-|" oponę twardą mózgowia. Kiedy jednak nie zobaczył ani nie wyczuł żadnego uza, zrezygnował z dalszego zabiegu, podobnie jak w przypadku Heleny Hunter. 0 lipca rybak zmarł, wykazując wszelkie objawy zapalenia opon mózgowych. Możliwe, że tym razem Elliot odczuł swoje niezdecydowanie jako przykrą orażkę. Bez względu jednak na powód, kazał w dwa dni po śmierci Johna Huntera onownie położyć na stole operagyjnym Johna Maloneya. Tym razem usunął potokach krwi widoczny guz, wyciął znajdującą się nad nim, zniszczoną przez jsnący nowotwór część sklepienia czaszki i znalazł całkowicie otorbiony guz ierwotny. Kiedy wyłuskiwał go palcami, nowy krwotok zmusił go do takiego ośpiechu, że pozostawił w ranie resztki guza i zamknął ją przy pomocy wielkiego imponu. W kilka godzin potem John Maloney umarł. Po tym wydarzeniu wyczerpał się zasób zaufania i zachwytu metodami Hors-???, a także chęć działania Elliota. Odegrał on jednak historyczną rolę, gdyż systentem przy operacjach Johna Huntera i Johna Maloneya był nie kto inny, Harvey Williams Cushing, zwany też krócej Harveyem Cushingiem. W lecie oku 1895, na czwartym i ostatnim roku studiów w Harvard Medical School, został a osiem tygodni przydzielony do „Jacka" Elliota, stając się świadkiem jego hirurgicznych ambicji i porażek. Cushing napisał historie choroby Johna Huntera i Johna Maloneya, a także rzeprowadził autopsję „godnego pożałowania człowieka z Marblehead", jak „biednego ]ołma Maloneya". Pomagał też "Wyllisowi Taylorowi, patologowi : Harvardu, przy histologicznych badaniach guza, który Elliot pozostawił w gło- vie Huntera, oraz kawałków nowotworu pozostawionego w głowie Maloneya. Podczas sekcji Johna Huntera Cushing doszedł do wniosku, że aby odnaleźć ;uz, Elliot powinien wejść w głąb kory mózgowej tylko nieco więcej niż jeden :entymetr. Odkrył też, że chodziło w tym przypadku o przerzut raka jądra, na :tórego rybak z Marblehead chorował, nie wiedząc o tym. Natomiast nowotwór, 73 który stał się przyczyną śmierci Johna Maloneya, sprawiał wrażenie łagodnego, aczkolwiek Wyllis Taylor nie potrafił dokładnie określić jego rodzaju. Maloney umarł, ponieważ Elliot nie znał metody piargowego, starannego tamowania krwotoków, nie starał się zresztą tego uczynić, a poza tym nie poświęcił wystarczająco dużo czasu na całkowite usunięcie nowotworu. Harvey Cushing napisał historie choroby i relacje z autopsji obu zmarłych pacjentów, nie notując przy tym własnych spostrzeżeń co do braków i niedociągnięć Elliota. Z godną uwagi wyrozumiałością zapisał jednakże, że oba przypadki nie były przed operacjami wystarczająco długo i gruntownie badane. Odrzucił też propozycję Wyllisa Taylora, aby razem z nim napisać relację o przypadkach Elliota do jednego z czasopism naukowych. Jak napisał później Fulton: „Elliot nie byłby prawdopodobnie zachwycony, gdyby musiał oprzeć swą pierwszą relację na temat chirurgii mózgu na dwóch nieszczęśliwych przypadkach". Fulton miał bez wątpienia rację, gdyż odmawiając Taylorowi współpracy nad wspólnym artykułem, Cushing spoglądał już daleko w przyszłość; odłożył fotografię „biednego Johna Maloneya" na bok i zachował ją do końca swych dni. Dla wielu biografów przyszłego „proroka" neurochirurgii pozostaje kwestią otwartą, dlaczego właśnie te dwie nieszczęsne operacje Elliota stały się impulsem do nadzwyczajnej kariery Harveya Cushinga i podwalinami nowoczesnej chirurgii mózgu, dla tych zaś, którzy znaleźli odpowiedź, sprawa była jasna i prosta. Dla nich operacje Elliota i ich fiasko były powodem skoncentrowania się pełnego ambicji Harveya Cushinga na nieznanym, nie zdobytym jeszcze obszarze medycyny — neurochirurgii mózgu. Jednocześnie porażki Elliota wpoiły nie tylko ambitnemu, ale zdającemu sobie sprawę ze swej naukowej i techniczno-chirurgi-cznej wyższości Cushingowi przekonanie, że potrzebne jest już tylko udoskonalenie techniki operacyjnej, aby z chirurgii mózgu stworzyć elitarną gałąź medycyny. Był także przekonany, że on, Harvey Williams Cushing, posiada wszelkie warunki, aby tę gałąź doprowadzić do rozkwitu. Każda faza, jak to często mawiano, „arystokratyczno-amerykańskiego" życia Cushinga potwierdzała, że analiza ta była prawidłowa. Z pewnością był arystokratyczny w sensie amerykańskim, jeśli jako kryterium brało się pod uwagę jego niemal bezpośrednie pochodzenie od pielgrzymów z początków historii amerykańskiej. Pierwszy z Cushingów, Matthew Cushing z Gravesand, zszedł na ląd NU UWSAomfW ictoi YW>%, u.w\ąc t&te&fń&w oskmuaśde. lat po przybyciu żaglowca „Mayflower" do Ameryki, i osiedlił się w Hingham, w Massachusetts. Równe sto pięćdziesiąt lat potem Cushingowie wydali ze swych szeregów pierwszego lekarza, dra Davida Cushinga juniora. Zimą 1795/96 David, poszukując jakiejś praktyki z perspektywami, wylądował w pewnej dziurze o nazwie Stafford Hill w Cheshire. Zauważył, że przed gospodą, w które- nocował, zatrzymało się ponad pięćdziesiąt sani. Wysnuł z tego wniosek o zamożności tych stron; kiedy na dodatek dowiedział się, że jedyny lekarz w tej okolicy, dr Jinks, umarł właśnie, pozostawiając poza wdową Freelove i pięciorgiem dzieci dobrze prosperującą praktykę, zdecydował się zostać. Ożenił się z Freelove i przyjął za swoje jej dzieci, a potem spłodził z tą purytanką, która, co osobliwe, miała na imię „wolna miłość", jeszcze kolejnych troje. Przede wszystkim jednak, dzięki fenomenalnej ambicji i równie fenomenalnej pracowitości, uczynił ze swej praktyki najbardziej dochodowy gabinet na 74 Irodze z Massachusetts do Vermontu, trasie osadników jadących na Zachód. )prócz tego został również właścicielem farmy i współwłaścicielem przędzalni >awełny. Kiedy osadnicy wybrali inną trasę i Stafford Hill ogarnął kryzys gospo-larczy, kontynuował karierę w innej, rozkwitającej okolicy, w South Adams, ednakże przepracowanie przyśpieszyło jego śmierć: umarł w roku 1814, mając aledwie czterdzieści siedem lat. Nieprzerwany łańcuch przodków zajmujących się medycyną prowadził od dra )avida Cushinga bezpośrednio do Harveya Cushinga, a każdy z nich pozostawił au tę czy inną cechę zdecydowanego charakteru. Po drze Davidzie Cushingu, woim pradziadku, odziedziczył ambicję i pasję pracy, która już w latach studenc-ich kazała mu nie zwracać uwagi ani na siebie, ani na innych. Po drugim, rodzonym w roku 1802 synu Davida, drze Erastusie Cushingu, czyli swoim ziadku, odziedziczył z kolei wychudłą, a w latach późniejszych niemal eteryczną ostać i wąską twarz o delikatnych, lecz wyraźnych rysach. Ale to nie wszystko. !rastus przekazał mu jeszcze inne cechy charakteru. Uczył się zawodu lekarza ajpierw jako praktykant wiejskich lekarzy, później jako student jednej z wczes-oamerykańskich szkół medycznych, w których lekarze praktykujący prowadzili wykłady czytając z książek, okazjonalnie robiąc sekcje zwłok, a poza tym sprzedaje także dyplomy lekarskie za gotówkę. W roku 1824 Erastus osiedlił się z żoną lary Ann w Massachusetts, by potem przenieść się do Pensylwanii. Jednakże lirowe zimy Nowej Anglii przepędziły go stamtąd już w dziewięć lat później kazały szukać łagodniejszego klimatu. Razem z Mary Ann i pierwszymi dziećmi opłynął łodzią kanałem z jeziora Erie aż do Buffalo. Stamtąd jeden z żaglowców abrał ich do Cleveland, które wtedy było jeszcze cichą wioską. Gdy wylądowali, rogę przebiegł im przynoszący szczęście biały kot. Erastus pozostał w Cleveland o końca swego dziewięćdziesięciojednoletniego życia, zdobywając sławę lekarza najbardziej gorącym sercu w okolicy. Jego miłosierdzie wobec chorych było rugą częścią charakterologicznego dziedzictwa, jakie Erastus Cushing pozostawił wemu wnukowi, Harveyowi. Dzięki temu przyczynił się do powstania mieszanki wybuchowej, w której przypływy dobroci konfrontowane były z wielką surowością brakiem skrupułów koniecznych dla zaspokojenia własnych ambicji. Wiadomo było, po kim Cushing odziedziczył tę skłonność do bezlitosnej urowości. Pochodziła ona od jego ojca, doktora Henry'ego Kirke Cushinga, rodzonego w roku 1828 najstarszego syna Erastusa. Henry Kirke Cushing, wysoki, szczupły i szoritki mężczyzna zdobywał wiedzę medyczną najpierw jako czeń u swego ojca, a potem student nader jeszcze podejrzanego w owych czasach )leveland Medical College. Później — w latach 1861 i 1865 — służył jako chirurg 'ojskowy w pułku ochotników z Ohio podczas wojny secesyjnej; następnie, odobnie jak jego ojciec, osiedlił się w Cleveland, gdzie oprócz prowadzenia rywatnej praktyki wykładał również ginekologię i chirurgię położniczą jako rofesor kontraktowy w Cleveland Medical College. Nikt nigdy nie widział uśmiechu na jego twarzy; pozostaje też tajemnicą, co rzyczyniło się do powstania dość dużej praktyki prywatnej Cushinga, pomijając prawe jego ograniczonych (działo się to w okresie między odkryciem narkozy antyseptyki Listera) zdolności chirurgicznych i ginekologicznych. Jeszcze wiesza tajemnica otaczała jego małżeństwo (zawarte w roku 1852) z równie krzepką, le dla odmiany dobroduszną i stateczną dziewczyną, Betsey Marią Williams. 75 ? Betsey urodziła mu dziesięcioro dzieci, a między nimi, w roku 1869, najmłodszego syna, Harveya. Podobno w ich całym małżeństwie zdarzył się tylko jeden przypadek, kiedy to zamknięta dusza Henry ?????'? okazała przypływ dobrego humoru: pewnego wieczoru wrócił do domu swą kolaską i oświadczył Betsey Marii, że przywiózł ze sobą kobietę, która utraciła obydwie ręce. Okazało się potem, że chodziło o brązowy odlew Wenus z Milo przeznaczony na kominkowy gzyms. Poza tym Henry Kirke rządził domem i rodziną z purytańską surowością, narzucając drakońską oszczędność i nie odzywając się prawie do domowników. Od czasu do czasu zatapiał się w tak ponurych rozmyślaniach, że odzywał się dopiero po upływie dni lub tygodni. Pogardzał poezją, nienawidził powieści i karał każde dziecko, które czytało takie książki. W domu nigdy nie rozmawiano o sprawach osobistych, a niedzielna wyprawa Cushingów do kościoła przypominała niektórym sąsiadom orszak żałobny. Jeśli istniał ktoś, kto dawał rodzinie Cushingów odrobinę ciepła, to była to Betsey Maria, która tak samo jak Henry Kirke mieszkała jeszcze w Cleveland, kiedy Harvey Cushing ujrzał szansę i cel swego życia, pracując w Massachusetts General Hospital i sali operacyjnej „Jacka" Elliota. Henry Kirke Cushing nie nakłaniał ani nie rozkazywał swemu najmłodszemu synowi, by został lekarzem, tak jak nakazywała to w mniejszym lub większym stopniu tradycja rodzinna, kiedy ten w roku 1887 wyjechał na studia do Yale College w New Haven. Harvey myślał raczej o karierze architekta, ponieważ umiał dobrze rysować i czytywał w gazetach pochwalne artykuły o zamożnych budowniczych pierwszych drapaczy chmur w Nowym Jorku. Kontynuację medycznej tradycji Cushingów pozostawił starszemu o siedem lat bratu, Nedowi, który miał już za sobą studia w Harvard Medical School i postanowił zostać pediatrą. Wyprowadziwszy się z rodzinnego domu przy Prospect Street w Cleveland, Har-vey czynił wszystko, aby obejść ustne i pisemne polecenia ojca, który nakazał mu unikać palenia i wszystkich sportowych gier, jakie uprawiano w college'u, bez względu na to, czy był to baseball, football amerykański, pływanie, tenis czy gimnastyka. Zamiast w sali wykładowej, wyżywał się w zawodach zespołowych i sportach indywidualnych. W tym czasie wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie potrafi przyjąć do wiadomości przewagi kogoś innego, nie mówiąc już o uznaniu jego wyższości. Zaraz na pierwszym roku studiów w Yale zdobył sobie przydomek „wybuchowego" i miał więcej wrogów aniżeli przyjaciół. Palił nałogowo, pogardzając każdym, kto nie zaciągał się dymem tak głęboko, że „przy każdym zaciągnięciu się nerwy wręcz wibrowały od czubków palców u rąk po nogi". W „Banjou" i innych klubach, tańcząc i flirtując z dziewczętami, dawał wyraźnie dowód, że jest i ma zamiar pozostać w centrum uwagi. Nie przychodziło mu to trudno z jego szczupłą, a zarazem muskularną sylwetką, którą odziedziczył po dziadku, i delikatnymi, wyrazistymi rysami twarzy ozdabianej od czasu do czasu wąsikiem, ale najczęściej wygolonej; nosił też krzykliwie jaskrawe krawaty, których kolory mogły człowieka oślepić. Wszakże na drugim i na trzecim roku, jakby na skutek wyższego nakazu, zafascynował się jednym z nauczycieli i wykładanymi przezeń przedmiotami, które miały równie niewiele wspólnego ze sportem, co i naukami humanistycznymi, jakie należały do tradycji Yale. 76 College zaczął dopasowywać się do burzliwie rozwijającej się w Europie epoki auk przyrodniczych i utworzył własną szkołę naukową, gdzie profesor Russell Ihittenden (po dłuższej nauce w laboratorium niemieckiego fizjologa nerwów mięśni, Willego Kiihne, w Heidelbergu) oferował studentom zaskakujące obrazy t jedynym posiadanym przez Yale mikroskopie. Harvey Cushing nie zadowolił się >dko kilkoma spojrzeniami. W krótkim czasie został uczniem Chittendena; iebawem można było go znaleźć w laboratorium także poza godzinami zajęć oraz I nocy. Jest rzeczą pewną, że w laboratorium Chittendena Cushing zapomniał po raz ierwszy o zawodach sportowych, dziewczętach i nowojorskich drapaczach hmur, a zaczął się zastanawiać, czy nie należałoby jednak podtrzymać tradycji odzinnej razem bratem. Do podjęcia tej decyzji przyczynił się nie tylko Chitten-en; był też dr Stimson, który „uprowadził" Cushinga do sali operacyjnej New brk Hospital, każąc mu być świadkiem kilku operacji przepukliny przeprowadza-ych w przestarzałej już mgiełce karbolu. W Yale pojawił się też dr Delavan, który tudiował na francuskich, a przede wszystkim niemieckich uniwersytetach; dr )elavan prowadził wykłady o rozwoju niemieckiej medycyny, a także najnowszym :anie chirurgicznej antyseptyki i jej przemianie w sterylną aseptykę na takich czelniach, jak uniwersytety w Halle, Freiburgu, Kilonii i w Berlinie. Relacjono-ał też najnowsze, przeprowadzane po raz pierwszy operacje wiedeńskiego hirurga, Theodora Billrotha, oraz jego uczniów, Johanna von Mikulicza-Radec-iego i Antona Wólflera; dokonywano ich na dotkniętych nowotworami i owrzo-zonych organach ciała, takich jak żołądek, jelito, przełyk, gruczoł tarczycy krtań. W każdym razie Cushing, za cichym przywoleniem starego Henry Kirke iushinga, przeprowadził się we wrześniu 1891 roku z New Haven do Bostonu, aczął studiować w tej samej uczelni medycznej, którą ukończył jego brat, to naczy w liczącej sobie ponad wiek, ale mogącej być traktowaną w miarę poważnie opiero od dwudziestu lat Medical School uniwersytetu Harvarda. Szkoła ta była lźno związana ze szpitalem klinicznym pod nazwą Massachusetts General lospital. Dopiero od roku 1870 rektor Harvardu, Charles W. Eliot, zaczął modernizować zkołę na wzór europejsko-niemiecki i rewidować swe poglądy o amerykańskich ikarzach („Amerykański lekarz jest osobą surową i nie cywilizowaną"). Tradycyj- ,y program nauczania obejmujący dwa lata studiów i ograniczający się do wykładów bostońskich lekarzy praktykujących oraz chirurgów, a także terminowanie w ich prywatnych gabinetach oraz w salach operacyjnych Eliot rozszerzył lajpierw na trzy, a potem cztery lata. Skończył też z głośną doktryną chirurga Ienry'ego J. Bigelowa: „Nie radzimy studentom medycyny, aby drogocenny czas, r którym winni poznawać różnicę między przepukliną a wodniakiem jądra... "acili na korytarzach chemii i fizjologii". Od tej pory wydział medyczny dysponował kilkoma profesorami, zaznajomio-ymi już z rozwojem patologii, fizjologii i innymi młodymi dziedzinami medycz-ymi w Niemczech. Należał do nich Henry Pickering Bowditch. Wystarczająco użo napatrzył się przez mikroskop Carla Ludwiga w Lipsku i po powrocie rządził pierwsze fizjologiczne laboratorium w Harvard Medical School. Z tego ręgu wywodził się również chirurg John Collins Warren, wnuk chirurga o tym 77 X samym nazwisku, który 16 października 1846 roku przeprowadził w Massachusetts General Hospital pierwszą operację, gdzie zastosowano narkozę z eteru wynalezioną przez dentystę Williama Mortona. Warren nauczył się u Theodora Billrotha w Wiedniu nowych metod chirurgicznych. W tej grupie znalazł się w końcu Reginald Heber Fitz, który jako patolog pierwszy dokładnie zbadał zapalenie wyrostka robaczkowego, nadając mu nazwę appendicitis. Poza tym Harvard Medical School była jednak kuriozalną mieszaniną przeszłości i teraźniejszości. Większość profesury składała się tak jak przedtem z lekarzy ogólnych, którzy swój profesorski kontrakt traktowali jako uboczne zajęcie mające im pomóc w zdobyciu renomy i tytułów. Jako chirurdzy byli w najlepszym przypadku obeznani z antyseptyką Listera i ciągle jeszcze znajdowali się pod wpływem przestarzałych już zasad swych nauczycieli: operować szybko, zgodnie z sekundnikiem zegara wiszącego w sali operacyjnej, bez zbędnego zwracania uwagi na tkankę komórkową i niezliczone inne delikatne struktury, aby w ten sposób zapobiec krwotokom czy szokom pooperacyjnym. Dla nich najlepszymi operatorami byli ci najszybsi. Cushing nie orientował się jeszcze w tej sytuacji, kiedy rozpoczynał naukę w Harvardzie. Już na początku był jednak świadkiem wydarzenia, które ostatecznie zadecydowało o jego chirurgicznej karierze. Stało się to w czasie pierwszych dni, spędzonych w piwnicy anatomicznej Medical School podczas jednej z pierwszych sekcji mięśni, naczyń i nerwów ludzkiego przedramienia. Kiedy ze skalpelem w ręce pracował w mętnym świetle gazowych lamp i przy odrobinie słonecznego światła przedzierającego się z trudem przez szyby piwnicznego okienka, nie zauważył, że coraz więcej jego kolegów-stu-dentów podchodziło bliżej, by przyglądać się jego działaniu. W końcu przez ramię zajrzał mu nawet Reginald Heber Fitz. Po chwili Fitz stwierdził: — Będzie pan chirurgiem, młody człowieku. Ma pan boską rękę... Cushing rzeczywiście miał „boską rękę". Fakt potwierdzenia przez Fitza klasy Cushinga już podczas jego pierwszych dni w Harvardzie dał jego ambicji tyle pożywki, że odsunął się od wszystkich, koncentrując tylko na swym celu. Wyjątkiem byli jedynie ci z wyrozumiałych i gotowych do poddania się jego woli przyjaciół, jak na przykład Amory Codman. „Zostaw w spokoju dziewczęta — napisał do niego Codman w jednym z listów — nagrodą będzie spełnienie wszystkich Twoich ambicji". Cushing wziął sobie do serca słowa Codmana. Pomijając dwie krótkie podróże wypoczynkowe na Kubę i do Anglii, dokąd wybrał się kompletnie wyczerpany i pod naciskiem swego brata, Neda, pięć lat spędzonych w Harvardzie było jednym ciągiem szalonej pracy, a zatem bezwzględnej eksploatacji sił. A to wszystko z powodu ambicji, której płomień mógł go spalić. Kilka wydarzeń, jakich był bohaterem, można potraktować jako wiele mówiącą ilustrację tej ewentualnej perspektywy. W 1892, będąc na drugim roku praktyki, otrzymał polecenie wykonania narkozy przy pomocy eteru podczas operacji prowadzonej przez kontraktowego chirurga, Charlesa B. Portera. Cushing nie uczył się jeszcze sposobu stosowania narkozy, jednakże zabrał się do pracy na oczach całej grupy, mając do dyspozycji używaną w owym czasie gąbkę do narkozy i dozownik eteru. Ciężko ranny pacjent, cierpiący od czterdziestu ośmiu godzin na uwięźniętą, ropną przepuklinę pachwinową, stracił przytomność i zmarł. 78 Wydarzenie to „rozdarło duszę Cushinga". Początkowo współczucie dla zmarłego i świadomość winy zaprowadziły go do drzwi Porterów. Oświadczył im, że zrozumiał, iż nie nadaje się na lekarza, i zapytał, co mógłby uczynić dla dzieci zmarłego. Wrzaskliwa wręcz odpowiedź, że może oszczędzić sobie tych zwariowanych pomysłów, jako że chory tak czy tak by umarł, oburzyła go więcej, aniżeli uspokoiła. Zapewniał później swego kolegę ze studiów, Lymana, siedząc w kącie: „Wydaje mi się, że nie zostanę na medycynie..." Potem jednak emocje wywołane poniesionym fiaskiem, urażoną dumą i ambicją, nie pozwalające na przyjęcie nieuniknionej porażki, zniknęły. Cushing pozostał nadal przy medycynie. I nie tylko. Przy pomocy Amory Codmana stworzył coś nowego, czego nie było jeszcze w żadnym szpitalu w Ameryce: aperacyjną kartę narkozy. Odnotowywano na niej w sposób graficzny przed, w trakcie i po operacji tętno, temperaturę, częstotliwość oddechu, ilość zużytego steru i (w kilka lat później, kiedy Cushing przywiózł ze sobą z Pawii mało jeszcze podówczas znany model ciśnieniomierza Włocha Scipio Riva-Rocciego) wysokość ciśnienia tętniczego. Musiało minąć jeszcze dwa lata, zanim zahartowany w wojnie secesyjnej, ale wraz z upływem czasu coraz bardziej uczulony na śmierć w trakcie narkozy John Homans wprowadził kartę Cushinga do powszechnego użytku w salach operacyjnych. Sukces ten wyleczył rany Cushinga, jakie pozostawiła n jego psychice owa nieudana narkoza. Ta sama pełna ognia ambicja była przyczyną innej akcji, która w fazie końcowej ego studiów w Harvardzie postawiła go w najjaskrawszym świetle reflektorów. Zaledwie przeczytał pierwsze informacje o odkryciu promieni rentgenowskich, akie na przełomie roku 1895/96 dotarły z Wiirzburga do Bostonu, a już podjął wszelkie możliwe starania, aby wejść w posiadanie lampy rentgenowskiej i pokazać światu, co można osiągnąć przy jej pomocy. W maju 1896 roku napisał do matki: ,Udało nam się (miał na myśli siebie i Codmana) w końcu otrzymać maszynę rentgenowską..." Zabrzmiało to niemal jak relacja ze współzawodnictwa z Johnem Collinsem Warrenem, chirurgiem, który w tym samym czasie przywiózł z Anglii ampę rentgenowską do Bostonu. Cushing siadał sam bez osłony przed lampą, a także nakłaniał do tego codmana i swe pierwsze obiekty eksperymentalne (ranni podczas nocnych rozbo-ów na ulicach Bostonu), i aby otrzymać wyraźny obraz przebywał pod wpływem gromieni aż do dwudziestu minut. Należy uznać za cud, że udało mu się uniknąć iszkodzeń popromiennych, podczas gdy jego cierpliwy przyjaciel doznał jednak wparzeń. W tym czasie Cushing zdążył już złożyć „cum laude" egzaminy lekarskie i jako isystent chirurgiczny kończył swój ostatni rok studiów na Harvardzie. Zapiski v jego dzienniku, rozpoczętym właśnie w tym okresie, zdradzają, w jakiej gorączce tyl Można było przeczytać w nim na przykład następujące słowa: „Praca bez Kzerwy przez dwadzieścia cztery godziny — opatrunki — ciąża pozamaciczna — ?ak odbytnicy — rana postrzałowa żołądka (śmierć po trzech godzinach po iperacji). Kilka godzin snu. Złamanie ręki — rana postrzałowa uda (dyżurowałem >rzy rannym w brzuch aż do jego śmierci o godz. 7.45). Krótka noc — ranni : wypadku tramwajowego — amputacje — śniadanie. Potem wycięcie macicy — ak odbytnicy — zakładanie gipsu na połamane kończyny. Na jutro przewidzia- v łych jest więcej operacji". Ów dziennik zdradzał również, jak bardzo Cushing niezadowolony był z poziomu i dokonań większości bostońskich chirurgów. Chcąc zadać cios systemowi chirurgów kontraktowych zapisał: „Posocznica w domu... Nic dziwnego, skoro ci ludzie operują jak komiwojażer, który pośpiesznie odbiera z bufetu śniadanie". Później po namyśle uzupełnił ten zapis: „Zaczynamy właśnie liczyć leukocyty we krwi, operować wyrostki robaczkowe ostrożnie i tylko w przerwach między ostrymi atakami, a także ostrożnie dokonywać obserwacji pęcherzyka żółciowego poprzez mały otwór (w ścianie jamy brzusznej). Zbyt często operujemy "według zegara". Trochę za dużo w tym wszystkim pokazowej szybkości chirurgicznej". Już jako student Cushing wykazywał gorączkową niecierpliwość, by zostać najlepszym i stać się postacią publiczną. Ten rys charakteru uzyskał całkowitą przewagę nad innymi, kiedy tylko zdobył trochę autorytetu jako asystent. Nie opuszczał już prawie szpitala; stawał się nieznośny, kiedy nie udawało mu się osiągnąć tego, co sobie wymarzył, lub jeśli w pobliżu pojawiał się konkurent. Jeden z jego podwładnych, późniejszy akuszer Franklin S. Newell, musiał co prawda przyznać: „Cushing uważany był prawdopodobnie za najzdolniejszego i niesłychanie pracowitego człowieka". Potem jednakże stwierdził: „Podlegałem mu i przez ponad rok ciężko cierpiałem z tego powodu. Nie można było z nim pracować, potworna ambicja nie pozwalała mu bowiem wyrazić komuś innemu uznania za wykonaną pracę... Nie potrafił tolerować obok siebie nikogo, kto mógłby mu zabrać część jego sławy". Tak pojawiły się pierwsze cienie, jakie padły później na całe życie Cushinga: pozbawiona skrupułów ambicja, a także związane z nią nierozerwalnie dążenie do osiągnięcia lepszych rezultatów i zdobycia „nowych światów". To one kształtowały jego stosunek do otoczenia, kiedy w lecie 1895 roku skonfrontowany został z próbami „Jacka" Elliota na polu chirurgii mózgu i ich szokującymi wynikami. Bezpośrednio po tym zaczął się nosić z planami jak najszybszego wyjazdu do Europy i nauczenia się tam postępowych metod chirurgicznych. Musiał je poznać, jeśli jego wizja skutecznej chirurgii mózgu miała stać się rzeczywistością. Myślał o odwiedzeniu Theodora Billrotha w Wiedniu, zaczął dowiadywać się o innych austriackich i niemieckich chirurgów. Wtedy po raz pierwszy usłyszał o Theodorze Kocherze z Berna, który zdobył sławę dzięki operacjom gruczołu tarczycy i wola, a także, jak na stosunki europejskie, zupełnie nowemu stylowi operowania przy niesłychanie starannej narkozie, prowadzeniu cięcia, tamowaniu krwotoków i zszywaniu ran operacyjnych. Zanim Cushing zdołał podjąć decyzję, przyjechał jego brat, Ned, który poszukiwał dla niego amerykańskich wzorców. Ned zwrócił mu uwagę na pewnego chirurga nazwiskiem William Halsted z nowo założonej Medical School w John Hopkins University w Baltimore. Napisał w liście do brata: „Jak słyszałem, w całym naszym kraju nie ma takiego drugiego chirurga jak Halsted. Mówi się, że jego aseptyczna technika jest doskonała, a naukowy sposób łączenia kliniki, laboratorium i operacji w jedną całość stanowi objawienie. Dowiedziałem się również, że jeśli u Halsteda jest wolne miejsce, to za wszelką cenę musisz się o nie starać. Jeden rok u Halsteda znaczy tyle, co pięć lat za granicą". Słowa te brzmiały przesadnie. Jednakże kiedy Cushing podczas kilku wolnych 80 [ni w listopadzie pojechał do Baltimore, aby odwiedzić Halsteda, rzeczywiście obaczył nowy świat chirurgii. Rzecz nie polegała na tym, że Baltimore było miastem, gdzie Cushing nigdy nie zuł się jak w domu. Nie czuł się dobrze w atmosferze swobody Południa, wśród zeregów podobnych do siebie domów z trzema białymi stopniami, które przypo- tiinały mu streptokoki. Nie chodziło też o to, że budowle Johns Hopkins Hospital Medical School po szesnastu latach budowy przewyższały wszystko, co mógł aproponować ówczesny Harvard. Sam szpital był tak doskonale wyposażony, że nalkontenci skarżyć się mogli jedynie na wąskie szafki ścienne, które wedle merykańskich obyczajów winne być duże i obszerne. Budowniczy, John Shaw Jillings, postarał się nawet o to, aby pielęgniarki, gdyby przypadkiem zostały (obudzone seksualnie widokiem nagich pacjentów, nie mogły znaleźć kryjówek, v których uwodziłyby lekarzy lub chorych. Wrażenie innego świata powstało bardziej na skutek pierwszej wizyty Cushin-;a w laboratorium: zafascynowała go jego wielkość i liczba mikroskopów. Decydu-ące jednak okazało się spotkanie z trzema czołowymi profesorami szpitala: poza Williamem Halstedem byli nimi profesorowie William Welch i William Osler. Każdy z nich miał trochę więcej niż czterdzieści lat. Mimo swej jowialności, złowiekiem mającym prawo do decyzji był Welch, poza tym szef pierwszej .merykańskiej katedry patologii. Był synem lekarza ogólnego z Norfolk i spędził nłodość ugruntowując w sobie nienawiść do ojcowskiego zawodu, wypełnionego •czekującymi pacjentami rodzinnego domu, nocnych wizyt lekarskich i przede wszystkim do „lekarskiej bezradności wobec poważnych chorób zamaskowanej lelikatnością i wymówkami". Jedynie ojcowski przymus doprowadził do tego, że v roku 1872 zaczął studiować medycynę w New Yorker College of Physicians and iurgeons. Interesowały go jednak tylko anatomia i patologia jako „podstawy zeczywistej wiedzy lekarskiej". W roku 1876 wykorzystał pierwszą okazję i przy- )ływ szczodrości ojca, by wyjechać do Europy. Przez ponad dwa lata studiował pracował na niemieckich uniwersytetach i ich wydziałach medycznych. Niemiecki cesarz i uprawiający fechtunek niemieccy studenci napełniali go >ogardą. Za to niemieckich profesorów, którzy stworzyli opartą na naukowych (odstawach medycynę, traktował z bezgranicznym podziwem. Jego nauczycielami tawali się po kolei niemieccy anatomowie, patolodzy, histolodzy i fizjolodzy ? Lipsku, Wrocławiu, Wurzburgu, Heidelbergu, Frankfurcie czy w niemieckim id czasu zwycięstwa w prusko-francuskiej wojnie lat 1870/71 Strasburgu: Wilhelm on Waldeyer-Hartz, Friedrich von Recklinghausen, niewierny uczeń Rudolfa /irchowa Julius Cohnheim, i Carl Ludwig, który uczynił go amerykańskim mbasadorem swoich eksperymentów. Ku bolesnemu rozczarowaniu ojca, Cush-ng napisał do niego: „Mam wrażenie, jakbym stanął na progu bramy wiodącej ku nedycynie przyszłości". Kiedy w roku 1878 powrócił do Nowego Jorku, założył laboratorium tatologiczne i nawiązał pierwszy kontakt z Johns Hopkins University. Od tej pory irzyświecał mu tylko jeden cel, o którym pisał w listach: „Mam nadzieję, że udziom z Johns Hopkins uda się wprowadzić w naszym kraju niemieckie metody zdawcze i szkoleniowe". Kiedy Cushing przyjechał do Baltimore, Welch zebrał już wokół siebie grupę 81 profesorów fizjologii, anatomii czy farmakologii, m.in. Franklina Maila czy Johna T. Abla. Oni również studiowali długo w Strasburgu czy Lipsku i stali się ojcami przyszłej amerykańskiej medycyny laboratoryjnej. William Osler, profesor medycyny wewnętrznej, nie był człowiekiem spędzającym czas w laboratoriach. Pochodził z Kanady, gdzie mając zaledwie dwadzieścia pięć lat otrzymał już katedrę jako internista na tamtejszym McGill University, i zdobywając sobie w ten sposób przydomek „baby-profesor". Z Montrealu przeniósł się do Filadelfii, a stamtąd Welch sprowadził go do Baltimore jako wzorcowego klinicystę. Osler nigdy nie był w Niemczech czy Austrii, ale doskonale pasował do Austriaków, którzy w ostatnich dziesięcioleciach rozwinęli medycynę kliniczną. Czołowymi postaciami tej grupy byli zmarły w roku 1878 wiedeński patolog, Karl von Rokitansky, i także zmarły już internista, Josef Skoda; obaj podjęli próbę zbliżenia się do tajemnicy chorób poprzez porównywanie wyników badań dokonanych na żywym pacjencie i wyników sekcji. Osler miał tę samą pasję stawiania diagnoz, jaka charakteryzowała Rokitansky'ego i Skodę, nie martwiąc się jednak zbytnio, podobnie jak oni, procesem leczenia czy zdrowienia pacjenta. Chętnie głosił, że najlepszą terapią jest „cierpliwość w dużych dawkach". Pozostaje kwestią otwartą, ilu chorych było w efekcie końcowym zadowolonych z takiego leczenia. Kiedy jednak zbierał studentów nie w sali wykładowej, lecz przy łóżku chorego i wykładał tam, poprawiając mu poduszki czy ocierając spocone czoło chusteczką, jego optymistyczne nastawienie wywoływało również efekty terapeutyczne. Cushing odniósł wrażenie, że Welch i Osler z zadowoleniem przyjęli jego pełne niecierpliwości dążenie do zdobycia wiedzy patologicznej, histologicznej i fizjologicznej oraz krytykę wobec Harvardu. Sądził, że będzie mógł po nich oczekiwać pomocy w przypadku starania się o pracę u Halsteda. Nie wiadomo, czy to prawda, czy też legenda, że William Halsted przyjął go w sposób nader niecodzienny. Kazał go co prawda zaprowadzić do laboratorium, ale potem, paląc jednego papierosa za drugim, zostawił go bez słowa, by zająć się czymś, czego Cushing jeszcze nigdy nie zaobserwował w przypadku chirurga. Lekko łysiejący, wyglądający na starszego, aniżeli był w rzeczywistości, Halsted miał na sobie fartuch operacyjny i biały czepek, które jako pierwszy chirurg wprowadził w celu ochrony pola operacyjnego przed bakteriami skóry głowy. Zakończył właśnie jedną z dużych operacji raka piersi techniką rozwiniętą przez siebie w ostatnich latach. Przed nim leżały na stole preparaty operacyjne piersi, tkanki podskórnej, mięśni piersiowych, tkanki pachy i należących do niej węzłów chłonnych — świadkowie przeprowadzonej operacji sutka, która zachowała swe znaczenie dla wielu następnych, nawet współczesnych pokoleń chirurgów. Przy pomocy lupy wybrał fragmenty tkanki, oznaczył je powoli i systematycznie, a potem polecił jednemu z asystentów, by zbadał oznaczone próbki chemicznie i mikroskopowo. Pozostałe próbki zachował dla siebie. Dopiero potem zdjął binokle i skierował wzrok na Cushinga. Cushing nie wiedział jeszcze, że jedno takie spojrzenie Halsteda na sali operacyjnej jest równoznaczne z wydaniem polecenia. Pierwsze słowa Halsteda, mimo iż uprzejme, zdecydowanie odrzucały możliwość zatrudnienia Cushinga jako asystenta. Halsted stwierdził, że nosi się z myślą, aby w przyszłości zatrudniać tylko asystentów, którzy byliby od początku kształce- 82 li w Baltimore. Pozwolił jednak, aby Cushing opowiedział mu o swoich planach perspektywach na przyszłość. Cushing nie byłby sobą, gdyby jego olbrzymia pewność siebie i wyraźna duma latychmiast nie oburzyły się na takie dictum. Ale w tym samym momencie odezwała się jego równie olbrzymia ambicja i przekora. Obie te cechy skłoniły go, ?? za wszelką cenę zmienić negatywne nastawienie Halsteda, nawet jeśli za tę cenę nusiałby na jakiś czas zapomnieć o dumie i schylić kark. Nie wiemy, co Cushing takiego powiedział o swym zamiarze nauczenia się ,delikatnej chirurgii" i wykorzystania jej w tworzeniu skutecznej chirurgii mózgu, ^ie osiągnął jednak nic więcej poza zapewnieniem Halsteda, że jeszcze raz :astanowi się nad wszystkim i powiadomi go o swej decyzji. Wracając do Bostonu Cushing był przekonany, że, jak przepowiedział to jego >rat, spotkał na swej drodze dziwacznego, ale i zarazem rewolucyjnego chirurga. vfie przeczuwał, że mimo wszelkich starań o delikatne traktowanie wrażliwej udzkiej tkanki Halsted nie miał zbyt wielkiego mniemania o chirurgii mózgu nie oczekiwał, by w przyszłości odegrała ona jakąś rolę w medycynie. Nie miał też lojęcia, że spotkał nie tylko dziwaka, ale również człowieka ekstrawaganckiego, charakterze pełnym tajemnic, a także, iż poza wzajemnym uznaniem jego tosunki z Halstedem nigdy nie wyjdą poza ramy zwykłej znajomości. Także Halsted był arystokratą w amerykańskim stylu, potomkiem brytyjskich migrantów z siedemnastego stulecia. Pochodził z rodziny założycieli nowojor-kiej firmy Halsted, Haines & Co. Podobnie jak Cushing, był wychowankiem Yale i lata nauki w college'u spędził i jeszcze większym stopniu na uprawianiu sportu i tak samo prowokował otocze-??? szytymi na miarę ubraniami z kolorowego drelichu, jak Cushing swymi askrawymi krawatami. Będąc w mniejszym lub większym stopniu dobrowolnym tudentem medycyny, studiował w tym samym New Yorker College of Physicians nd Surgeon, w którym zgodnie z zaleceniami swego ojca studiował William ^elch. Wykładowcą nowoczesnej fizjologii był tam profesor John Cali Dalton. '. kolei medycynę w zachęcającym świetle ukazał mu Thomas Sabinę, zwolennik hirurgii antyseptycznej. O dalszym jego losie zadecydowało raczej przypadkowe potkanie z Williamem Welchem i jego zachwytem dotyczącym medycyny euro-ejskiej. Europejską podróż studyjną Halsted rozpoczął w Wiedniu, studiując anatomię patologię u Emila Zuckerkandla (oczywiście w jego prywatnym laboratorium, ik na arystokratę przystało). Przejście od chirurgii antyseptycznej do sterylnej wiczył u ucznia Billrotha, profesora von Mikulicza-Radeckiego, i Niemców, Licharda von Volkmanna oraz Ernsta von Bergmanna w Halle i Wiirzburgu. J niemieckiego patologa i histologa, Karla Weigerta, pracował w niezbyt arysto- :ratycznym laboratorium, gdzie Weigert, z braku własnego pokoju, siadywał nad nikroskopem w części sali odgrodzonej sznurami od reszty. Po powrocie — między 1880 a 1886 rokiem ?— Halsted zdobył sławę jako jeden pierwszych chirurgów pracujących w warunkach aseptycznych. Operował mię-zy innymi w szpitalach Bellevue, Chambers, Street, Blackwell-Island i Presbyte-ian (z braku czasu również i w nocy). Kiedy stał się człowiekiem zamożnym, rzeprowadził się do prywatnego mieszkania z własnym laboratorium przy 25 ????. ?? właśnie w tym laboratorium zaczął dokładne badania nad budową tkanek 83 i ich reakcjami na ingerencję operującego oraz studia nad sposobem tamowania krwotoków. Połączone z wykładami „ąuizy", które prowadził dla studentów u siebie w domu, miały mnóstwo słuchaczy. Halsted nie przeczuwał, że jego karierę przerwie rok 1884, przynosząc odkrycie miejscowego znieczulenia przy pomocy kokainy. Natychmiast rozpoczął próby z blokadami kokainowymi, dokonując przy tym licznych eksperymentów na sobie samym. W efekcie w roku 1886 uzależnił się od kokainy i zniknął na dłuższy czas w szpitalu dla narkomanów w Providence. Tylko Welchowi Halsted zawdzięcza, że ten przyjął go do swego laboratorium między kolejnymi kuracjami odwykowymi i pozwolił na kontynuowanie eksperymentów chirurgicznych. Kiedy nałóg kokainowy Halsteda zdawał się już przezwyciężony, Welch otworzył mu drogę do Baltimore i pomógł w otrzymaniu profesury z chirurgii. W kolejnych latach Halsted nadal rozwijał swoją metodę wolnej chirurgii, oszczędzającej zdrowie pacjenta. Wprowadzając gumowe rękawice (początkowo dla swojej siostry operacyjnej i późniejszej żony, Caroline Hampton, której ręce zniszczone były karbolem) zamknął istniejącą lukę w aseptyce. Rozwinął też rewolucyjną metodę operacji raka piersi i wychował dwóch chirurgicznych asystentów, Josepha Bloodgooda i Johna Finneya. Mogli oni już samodzielnie przejąć większą część jego codziennej pracy chirurga. Ód czasu ślubu Halsted prowadził oziębłe życie małżeńskie w przeważnie nie ogrzewanym domu przy Eutaw Place w Baltimore lub, w czasie długiego, gorącego lata, w swoim domu na wsi w High Hampton. Pacjenci interesowali go jedynie na tyle, na ile ich choroby stanowić mogły podstawę do badań potrzebnych w jego chirurgicznych studiach. Wszystkich innych chorych traktował obojętnie, pozostawiając ich asystentom. Niesłychane żądania honoraryjne, sięgające 10 000 dolarów lub więcej, były jego metodą odstraszania nieinteresujących przypadków; w ten sposób chciał jak najczęściej przebywać w laboratorium lub w domu. Gości przyjmował rzadko, ale za to w wielkim stylu, z kawiorem, francuskimi winami, czarną kawą (nie pozwalającą długo w noc zasypiać jego gościom); potrawy serwowano na miśnieńskiej porcelanie i obrusie bez jednej fałdy, prasowanym na blacie stołu. Nosił koszule szyte w Paryżu; do Paryża wysyłane też były do prania i prasowania. Ubrania nabywał tylko przy londyńskiej Saville Row, a buty zamawiał u najlepszych szewców francuskich. Nawet rośliny w jego ogrodzie były, według dokładnych reguł, corocznie sprowadzane ze znanych na całym świecie firm, takich jak Carter Page w Londynie, Charmet w Lyonie czy Cheat w Crawley. Nikt jednak, poza Welchem, nie wiedział, że nałóg kokainowy Halsteda został co prawda przezwyciężony, ale nie dotyczyło to nałogu w ogóle. Zamienił tylko kokainę na morfinę; również w czasie pierwszej wizyty Cushinga nie potrafił żyć ani pracować bez codziennej dawki tego narkotyku. Halsted dotrzymał słowa. 7 grudnia 1895 roku Cushing otrzymał od niego list, niestety odmowny, chyba że ktoś chciałby doszukać się czegoś pozytywnego w pocieszeniach na przyszłość. Halsted zalecił mu jak najszybszy wyjazd do Europy, poradził, aby nauczył się przedtem niemieckiego, i dodał: „Wie pan zapewne, że w naszym kraju prawie nie prowadzi się medycznych badań naukowych. Większość z nich wykonywana jest w Niemczech". Właściwie nie wiadomo, co doprowadziło do tego, że w cztery miesiące później, w kwietniu 1896 roku, Halsted zgodził się przyjąć Cushinga z dniem L października na podrzędne stanowisko zastępcy asystenta. Być może przyczyniła ;ię do tego wymiana listów pomiędzy nimi, w których Halsted ciągle dawał iowody niechęci, a Cushing niewzruszenie, przekornie powtarzał własną propozy-:ję. Inna sprawa, że i w tym przypadku Halsted mówił tylko o próbie. Sądząc po jóźniejszych wydarzeniach należałoby uznać, że do przyjęcia Cushinga przyczynił iię William Welch lub William Osler. W każdym razie we wrześniu Cushing opuścił Boston i wyjechał do Baltimore. ??? wynajął skromną kwaterę, której głównym meblem było żelazne łóżko i moskitierą. W ten sposób wkroczył na drogę, jaka poprzez szkołę „delikatnej :hirurgii" Halsteda, choć wbrew jego woli, zaprowadziła go do chirurgii mózgu. Początek pracy stał się symbolem niesłychanej zmiany, jaka oczekiwała go na ej drodze. Ponieważ Cushing był nowicjuszem, Halsted nie pozwolił mu być przy )peracji chorego, który leżał na sali znajdującej się pod jego, Cushinga, opieką, 'rzyzwyczajony do szybkich bostońskich operacji, Cushing oczekiwał, że nie )otrwa ona dłużej niż pół godziny. Kiedy jednak minęły dwie, a w końcu trzy ;odziny, a chory nadal nie powrócił z sali operacyjnej, był już przekonany, że ioszło do nieprzewidzianego wypadku i wszyscy obecni w sali operacyjnej wpadli v panikę. Przygotował więc zastrzyki ze strychniny, jakie w Bostonie aplikowano pacjentom wychodzącym z sali operacyjnej w stanie krytycznym. Po czterech godzinach, drżąc wewnętrznie z napięcia, czekał nadal ze strzykawkami przygotowanymi na tacy, kiedy na salę wwieziono zoperowanego pacjenta. Za nim szedł spokojny, nie wykazujący żadnych oznak emocji Halsted. Kiedy zobaczył Cushin-ja, zapytał go o przeznaczenie przygotowanych przezeń zastrzyków. Cushing )dparł, że taka była reguła w Bostonie po przeprowadzeniu ciężkich operacji. Halsted zbadał budzącego się wolno pacjenta, uznał jego puls i oddech za ???????, ? potem zapytał: — Co jest w strzykawce? — Strychnina — odparł Cushing. Odpowiedź Halsteda ograniczyła się do zimnego spojrzenia, które kazało Cushingowi odsunąć tacę na bok. Był to ostatni przypadek, kiedy w Baltimore próbował postępować zgodnie i zasadami z Bostonu. Po raz pierwszy zrozumiał, że są możliwe operacje trwające iłużej niż cztery godziny, aczkolwiek nie przeczuwał, że on sam będzie przeprowadzał w przyszłości operacje mózgu trwające po cztery, sześć czy dziewięć godzin, iię widząc w tym nic nadzwyczajnego. W latach 1896-1899 Cushing, zostawszy chirurgiem szkoły Halsteda, nadal aważnie czytywał wszelkie informacje o chirurgicznych operacjach dotyczących mózgu lub ich niepowodzeniach w Europie. Największym jednak szokiem była dla niego wiadomość, kiedy po raz pierwszy dowiedział się, że Halsted nie ma najmniejszego zamiaru kiedykolwiek pozwolić mu na przeprowadzenie operacji mózgu w swym państwie w Johns Hopkins Hospital. Najłagodniejszą formą admowy Halsteda było wyjaśnienie, że w Johns Hopkins Hospital nie ma przypadków nowotworów mózgu, a najostrzejszą twarde „nie". Wyjaśnienie takiego zachowania Halsteda nastąpiło dopiero o wiele później i sięgało okresu jego pobytu w Wiedniu, aczkolwiek również i ono miało pewne elementy hipotetyczne. Posiadało jednak także i duży stopień prawdopodobień- 85 stwa, pozwalając jednocześnie na poznanie dróg i bezdroży, po jakich poruszała się chirurgia mózgu. Podczas burzliwych lat spędzonych w Nowym Jorku Halsted bardzo dokładnie zajmował się neurologią, a także anatomią mózgu. Fizjolog John Cali Dalton, którego uczniem był w roku 1874, przeprowadzał także eksperymenty w zakresie lokalizacji zmian w mózgu zapoczątkowane przez Davida Ferriera. W dziesięć lat później, kiedy Halsted zaczął prowadzić wykłady połączone z ąuizami w domu przy 25. Ulicy, studenci mogli podziwiać tam „wspaniały zbiór utwardzonych w alkoholu wycinków tkanki mózgu". W tym czasie miało też miejsce wydarzenie, jakiego był świadkiem podczas pobytu w Wiedniu w roku 1878. Wiązało się ono z dyrektorem I Kliniki Psychiatrycznej wiedeńskiego Szpitala Ogólnego, Theodorem Meynertem. Meynert skoncentrował wtedy wszystkie wysiłki na znalezieniu dowodu, że dusza i choroby psychiczne są tworami organicznymi i dadzą się udokumentować anatomicznie. Krępy, długowłosy, wyglądający na artystę Meynert, którego matka była śpiewaczką operową z Drezna, a ojciec zajmował się krytyką teatralną i historią, wywarł wielkie wrażenie na Halstedzie, aczkolwiek sama osoba Meynerta miała w tym wydarzeniu tylko marginalne znaczenie. Na chaotyczny styl życia i pracy swego mistrza uskarżał się już August Forel, który kilka lat wcześniej był asystentem Meynerta. Jego zaniedbana klinika przypominała mu orientalny bazar. Halsted także nie zatrzymał się długo w tej klinice, lecz podobnie jak u Emila Zuckerkandla, podpisał umowę na prywatne wykłady z anatomii mózgu prowadzone w jego domu przy Mariannen-, a potem przy Pelikangasse. Inni uczniowie Meynerta, głównie Rosjanie, pracowali tam w laboratorium, gdzie, jak zauważyła kiedyś córka Meynerta, Dora, „wszędzie stały czaszki i słoiki z mózgami, które pozbawione wszelkiej duchowości, pływały w spirytusie niczym upiorne trupy dusz". Tym samym tonem, najwyraźniej znajdując się pod wpływem ojcowskich ambicji, by powiązać duszę z materią mózgu, opowiadała o napełnionych wodą pojemnikach, „w których, starannie ułożone w wosku, poukładane były między cieniutkimi płytkami szklanymi utwardzone organy ludzkiej i zwierzęcej duszy, napięte tak, aby można było z nich zrobić niemal przezroczyste wycinki. Zabarwione na czerwono i żółto były czasami nieskończenie cenne". Halstedowi otoczenie to mniej się podobało aniżeli Rosjanom, dlatego też w umowie umieścił kilka specjalnych klauzul, mających go chronić przed tym laboratorium i praktykantami ze Wschodu; ustalił na przykład początek wykładów już na godzinę szóstą rano. Dla Meynerta była to nieludzka pora, oczekiwał więc Halsteda jeszcze w łóżku, w mało zachęcającej sypialni, z mikroskopem na stoliku nocnym i wycinkami mózgu, które, jeszcze bez mikrotomu, przygotowywał przy pomocy brzytwy. Po kilku takich wizytach esteta Halsted rozwiązał umowę. Nie powstrzymał go od tego nawet sympatyczny widok Johanny, żony psychiatry, dzięki której Meynert wydobył się kiedyś z bagna hulaszczego życia studenckiego. A jednak to nie wspomnienie o Meynercie skłoniło Halsteda do odrzucenia wszystkich wzmianek o chorych na choroby lub nowotwory mózgu. Przyczyną były raczej wyniki anatomicznych badań Meynerta. Jeszcze przed, jak również podczas elektrycznych eksperymentów lokalizacyj- nych Eduarda Hitziga czy Davida Ferriera wiedeńczyk znalazł w pionowych poprzecznych wycinkach kory mózgowej dużo różnic w samej korze. A więc i ona lie tworzyła jednolitej warstwy. Różnice występujące w jej komórkach o kształcie jiramid czy też gwiazd pozwalały na rozróżnienie przynajmniej czterech odręb- lych warstw, leżących na sobie pionowo i wyraźnie od siebie odgraniczonych, [ednocześnie poziomo kora była podzielona na liczne obszary czy też pola przenikające przez wszystkie warstwy; Meynert nie był jeszcze całkowicie pewien, n jaki sposób są one powiązane ze znanymi czy też nieznanymi ośrodkami ;zynności. Meynert odkrył również systemy włókien nerwowych w mózgu; zauważył przy ym włókna wiążące korę mózgową z narządami zmysłów, ale również z leżącymi ;łębiej, mało jeszcze zbadanymi strukturami mózgu. Nadał im nazwę dróg projekcyjnych. Jego zdaniem prowadziły one, jako nośniki odczuć zmysłowych ruchowych, do określonych, wspomnianych wcześniej obszarów czy też pól kory nózgowej, które udało mu się dokładnie oznaczyć. Inne z kolei pasma włókien >rowadziły odwrotnie: z pól kory mózgowej do narządów zmysłów i ruchu. Poza ym znalazł wewnątrz kory pasma włókien łączących jej pola czy też obszary ze obą. Nazwał je drogami kojarzeniowymi, przekonany, że drogi projekcyjne, ;ojarzeniowe i kora mózgowa tworzą wielki zintegrowany system, w którym iowstają również wszelkie odruchy inteligencji i duszy. Im większa liczba dróg irojekcyjnych i kojarzeniowych, tym więcej, według niego, „należy oczekiwać od ;atunku zwanego człowiekiem". Nie udało mu się jednak wytłumaczyć tej >ozornie rozwiązanej już tajemnicy duszy ze względu na ograniczone możliwości udzkiej mowy. Jego sformułowania stawały się monstrualne, kiedy pisał: „Główna :zynność organu centralnego [mózgu] polega na przenoszeniu faktu istnienia na :go wykształcające się stopniowo w strumieniu mózgu". Nie było więc w tym nic dziwnego, że dorobił się przezwiska „mitologa nózgu"; również w dziedzinie chirurgii Halsted uważał go za „mitologa", jeśli v ogóle nie za kogoś gorszego. Wszystko to jednak nie negowało faktu istnienia Yleynertowskich anatomicznych pól kory mózgowej i pasm włókien nerwowych. ? swym nowojorskim laboratorium Halsted sprawdził anatomiczne wyniki badań Meynerta i potwierdził je. Od tej pory tkanka mózgowa była dla niego pod vzględem chirurgicznym nietykalna. Był przekonany, że wszystkie jego metody, mające na celu biologiczne uchro- tienie tkanki, najbardziej delikatne sposoby tamowania krwotoku, najdelikatniej- ize szycie ran czy ponowne połączenia nerwów nie wystarczą, by zapobiec v wyrządzeniu każdemu operowanemu mózgowi nowych, trudnych do ogarnięcia zkód. Na potwierdzenie tego przywiózł ze sobą z Wiednia notatki z wypowiedzi matoma, Josepha Hyrtla, znanego ze swego ostrego języka: „Nasze najdelikatniej-ze narzędzia mają się tak do budowy mózgu, jak piła stolarza do pajęczyny". I tych łów Halsted trzymał się do końca. Cushing czekał więc, nie rzucając się w oczy i obserwując wszystkie deprymu-ące lub, jak w przypadku Victora Horsleya — jego zdaniem niewystarczające — /yniki eksperymentów na polu chirurgii mózgu i rdzenia kręgowego. Dopiero t roku 1897 pracując pod nadzorem głównych podpór Halsteda — Josepha 87 Bloodgooda i Johna Finneya, poczuł że jego pozycja w Johns Hopkins Hospital jest dostatecznie silna. Kosztowało go to jednak więcej aniżeli ambitne boje, jakie prowadził w Bostonie. Od czasu do czasu znajdowano go, śpiącego z wyczerpania, w powozie lub na schodach prowadzących do jego kwatery. Halsted wiedział już doskonale, kogo zatrudnił wbrew swym początkowym oporom. Choć określenie Cushinga swym najzdolniejszym uczniem nie mogło mu przejść przez usta, prawdopodobnie jednak tak myślał, gdyż ze spokojem przyjął pierwsze oznaki zniecierpliwienia i ambicji, jakie Cushing zaczął okazywać, podobnie jak w Bostonie. Skłoniły one jego siostrę do napisania niemal poetyckich wersów: „C jak Cushing — pełen zła i mądrości. Potrafi być uprzejmy, ale prawie nigdy nim nie jest. ? jak Cushing — pełen zła i mądrości. Jeśli kiedyś zachoruje, kto będzie go pielęgnował?" Wszystko to nie zmieniło jednak stanowiska Halsteda wobec chirurgii mózgu. Początkowo Cushing nie odważał się jeszcze na własne poszukiwania nie istniejących rzekomo chorych na choroby nowotworowe mózgu, jednak we wrześniu 1897 roku podjął się pierwszej operacji trigeminusa. Był jeszcze wtedy bardzo ostrożny i ograniczył się jedynie do przecięcia porażonych gałęzi nerwu trójdzielnego, który to zabieg, jak zanotował, stał się dla niego pierwszą operacją „na masło do chleba" — w obliczu dużej liczby chorych na nerwoból nerwu trójdzielnego — nawet jeśli ta i następne operacje kończyły się tylko ograniczonym czasowo sukcesem. W rok później dotarły do Baltimore wieści z University of Pennsylvania Hospital w Filadelfii i poważnie go zaniepokoiły. Chodziło o pewnego dwudziesto- ośmioletniego chirurga, Charlesa Harrisona Fraziera, który znajdował się na najlepszej drodze do zostania profesorem chirurgii w Pennsylvania Hospital. Także i on miał za sobą rok studiów patologiczno-chirurgicznych w Europie, przede wszystkim u Rudolfa Virchowa i Ernsta von Bergmanna w Berlinie. W Europie słyszał o eksperymentach związanych z leczeniem trigeminusa, dużo więcej jednak o Fedorze Krausem, a nawet podobno odwiedził go w Altonie. Decydujące jednak było nawiązanie przezeń w Filadelfii kontaktu z dziwacznym, ale pod względem naukowym ciekawym neurologiem, Williamem Gibsonem Spillerem i jego starszym kolegą, Charlesem Karsnerem Millsem. Dziwaczne obyczaje Spillera objawiały się między innymi w noszeniu w kieszeni surduta kawałka wysuszonego rdzenia kręgowego i posługiwaniu się nim podczas dyskusji niczym wskazówką. Swoje wykłady przyprawiał niezliczonymi cytatami z Szekspira, wśród nich znajdowały się również słowa o mózgu jako kruchym domu duszy. Miały one być zaleceniem do ostrożnej rozwagi i delikatności w jego traktowaniu. Spiller zawsze zajmował się kilkoma problemami neurologicznymi naraz. Najnowszy i najbardziej aktualny dotyczył jednak trigeminusa. Do tej aktualności przyczynił się Charles Karsner Mills, z którym współzawodniczył w dokonywaniu sekcji struktur mózgu czy rdzenia kręgowego, lub też obwodowego układu nerwowego. Sam Mills cierpiał na dziwne, jednostronne kurcze mięśni twarzy; obawiał się, że mogą one przekształcić się w nerwobóle. Kurcze te powodowały, że niektóre pruderyjne pacjentki wykrzykiwały do niego od czasu do czasu z oburzeniem: „Niech pan w końcu przestanie do mnie mrugać!" Spiller i Mills nakłonili w końcu Fraziera do przeprowadzenia operacji nerwu 88 rójdzielnego. Od tej pory Harvey Cushing miał już rzeczywiście powód, by bawiąc się rywalizacji; Frazier bowiem dokonał w przyszłości prawie tysiąca abiegów nerwu trójdzielnego, prowadzących go krok za krokiem od usuwania woju Gassera po trwałe przecięcia nerwów tuż za zwojem Gassera i mniej lub ardziej skuteczne próby uniknięcia znanych skutków ubocznych operacji lub też ;orygowanie ich poprzez transplantacje nerwów. Charles Frazier nie posiadał „arystokratycznych" przodków tak jak Cushing. ?? mocno zbudowany mężczyzna o poczerwieniałej twarzy i gęstych włosach nie wykazywał żadnego podobieństwa do szczupłej, ascetycznej i niekiedy sprawiają-ej wrażenie kruchej sylwetki Cushinga, posiadał jednak sporo cech przypominanych jego bezwzględny temperament. Operacje zaczynał wraz z całym sztabem, a kończył często w asyście, jednej ylko, wytrwałej instrumentariuszki, nazywanej niekiedy „damą o żelaznych lerwach". Wszyscy pozostali asystenci i pielęgniarki opuszczali salę operacyjną irzy pierwszej okazji. Umykali przed wybuchami jego gniewu i krytycznymi Iowami. Wiele zabiegów kończył myjąc własnoręcznie podłogę w sali operacyjnej aby w ten sposób rozluźnić mięśnie barków) i dyskutując przy tym ze studentami ab gośćmi, którzy obserwowali przebieg operacji z galerii. Cushing nie przeczuwał w Baltimore, i być może oznaczało to dla niego śmiech losu, że kiedy w szczytowym okresie swego życia zajmie pozycję czołowe-o chirurga na obszarze chirurgii mózgu, a szczególnie chirurgii nowotworów, to "razier wyprzedzać go będzie zawsze o kilka długości w dziedzinie chirurgii erwu trójdzielnego. Zanim zajął się usuwaniem zwoju Gassera, w latach 1898, 1899 i 1900 rzeprowadził jeszcze większą liczbę operacji przecięcia nerwu trójdzielnego, ńalazł nawet uznanie w świecie naukowym, kiedy w kwietniu roku 1900, na aproszenie Williama Williamsa Keena i w obecności Williama Gibsona Spillera raz Charlesa Harrisona Fraziera jako słuchaczy wygłosił w Filadelfii wykład chirurgii nerwu trójdzielnego i jego anatomicznym podziale. Największą uwagę wróciły liczne rysunki przedstawiane przezeń w formie fotografii. Jednakże ustracje te były lepsze od wyników eksperymentów. Dzięki jednej z ówczesnych azet bulwarowych — „New York America" — zdobył nawet niejaką sławę (dla :go ojca godną pogardy i niewybaczalną), kiedy uwolnił od nerwobólu uda nanego na całym świecie profesora Johns Hopkins University, astrofizyka Simona Jewcomba, przecinając mu nerw udowy. Newcomb, o którym mawiano, że zawsze osił przy sobie kredę i wypisywał niezrozumiałe formuły na ścianach domów lub :ojących dorożkach, od lat używał kul, aby móc się w ogóle poruszać. Po operacji rzyjął u siebie reportera „New York America", odrzucił kule i w poetyckich :owach zaczął wychwalać sztukę chirurgiczną Cushinga. Ale i ten sukces był krótkotrwały. Dotyczyło to również kolejnej operacji, i zabiegi Cushinga dotyczące zwoju Gassera nie przyniosły trwałych skutków, ym bardziej więc zajmował się chorymi, na których mógł dowieść swej niepowta- salności; chodziło o pacjentów z nowotworami mózgu. Kiedy Halsted, posługując się tymi samymi wymówkami, nadal unikał decyzji jego sprawie, Cushing postanowił wczesnym latem uczynić to, czego do tej pory aniedbał: wyjechać na studia do Europy i odwiedzić być może przy tej okazji Retora Horsleya i Charlesa Sherringtona, a na pewno już Theodora Kochera, 89 berneńskiego mistrza „delikatnej chirurgii". Chciał po powrocie „zdobyć szturmem cytadelę Halsteda". Halsted, żywiący doń potajemnie urazę, ale nie mogący zanegować jego powszechnie znanej sprawności chirurgicznej, pozwolił mu w końcu wyjechać. I tak 3 lipca Cushing wylądował w Londynie, aby na początek dowiedzieć się czegoś o neurochirurgii Victora Horsleya, a może nawet spędzić u niego trochę czasu. Wszakże już pierwsza operacja Horsleya głęboko go rozczarowała. Horsley przyjął Cushinga z wielkim dostojeństwem i natychmiast zaprosił na śniadanie do swego wielkiego domu przy Cavendish Sąuare 35. W jednej z relacji o tym pierwszym spotkaniu napisano: „Cushing trafił na wielkie zamieszanie. Podczas śniadania Horsley dyktował swemu sekretarzowi listy, głaskał psy i zachowywał się jak człowiek szalony. Cushing przekazał mu kopię swej pierwszej publikacji o zwoju Gassera, na co Horsley oświadczył, że pokaże mu, jak się postępuje z takim przypadkiem. Następnego dnia rano, w domu, po własnoręcznym wysterylizowaniu instrumentów chirurgicznych Horsley zawinął je w ręcznik i pojechał powozem do jednej z willi na West End. Wbiegł po schodach do środka, uśpił w ciągu pięciu minut pacjentkę eterem, po czym zoperował ją w dwadzieścia pięć minut. Zrobił duży otwór w sklepieniu czaszki, uniósł płat skroniowy — wszędzie było mnóstwo krwi... tamponów i gazy. Następnie usunął zwój Gassera i zamknął ranę. Po upływie niecałej półgodziny Horsley wybiegł z domu pacjentki. Po tym doświadczeniu Cushing postanowił opuścić Londyn. Zrozumiał, że u Horsleya nie nauczy się żadnych subtelności chirurgicznych". Następnym etapem jego podróży był Paryż, ale to miasto również głęboko go rozczarowało. W swym dzienniku zanotował między innymi: „Wysłano mnie do pawilonu operacyjnego. Zastałem w nim dra ?., krępego, niskiego mężczyznę, którego od razu znienawidziłem, bo uderzył pacjenta i w ogóle nie miał pojęcia o pracy. Otworzył brzuch pacjentki chorej na żółtaczkę i zaszył go niedbale, kiedy znalazł objawy złośliwej choroby wątroby". W dzienniku jest także mowa o „wizytach w salach szpitalnych: wszystkie były stare — brudne — przepełnione — badania przeprowadzano niedbale — na oczach wszystkich badano rozebrane kobiety — i tak dalej, i tak dalej". Jedynego paryskiego chirurga, który znalazł łaskę w jego oczach, Henri Hartmanna, opuścił po kilku dniach, by wyjechać do Szwajcarii, do Berna. Udał się tam do Inselspital, do Theodora Kochera, jako że słyszał o nim, iż jego delikatność w operowaniu przewyższa jeszcze metody Halsteda. Padający bez przerwy w Bernie deszcz popsuł mu co prawda humor, ale za to w sali operacyjnej Kochera znalazł wszystko, co miał nadzieję znaleźć. „Johns Hopkins wypada z konkurecji" — zanotował potem z pełną arogancji przesadą. W Inselspital Kochera nauczył się jednak rzeczywiście sporo z metod „chirurgii szlachetnej", czego nie znalazł u Halsteda. We współzawodnictwie między szpitalami Inselspital w Bernie zdobył kolejne punkty, Cushing spotkał w nim bowiem urodzonego w Prusach fizjologa, Hugo Kroneckera, który oddał mu do dyspozycji miejsce w swoim laboratorium, a poza tym pożyczył małpę do studiowania ciśnienia śródczaszkowego. Cushing założył zwierzęciu szklane okienko w sklepieniu czaszki i obserwował, co się wydarzy, jeśli sztucznie zwiększy ciśnienie 90 ródczaszkowe, jak to się dzieje w przypadku wzrostu nowotworów, a przede 'szystkim w jaki sposób dochodzi przy tym do ślepoty. Potem zrobił krótką wycieczkę do Włoch i w Turynie, u sławnego podówczas 'łoskiego fizjologa, Angelo Mosso, znalazł tak dużą liczbę psów, że mógł na nich alej prowadzić eksperymenty dotyczące ciśnienia śródczaszkowego i ogólnego iśnienia krwi. W końcu, zdenerwowany obyczajem Mosso, który zwykł w za-hwycie nad udanymi eksperymentami wbijać mu place między żebra, wyruszył rzez Berno, Paryż i Anglię w drogę powrotną do Baltimore. Również i tym razem nie zatrzymał się u Horsleya. Odwiedził za to w Liver-oolu Instytut Charlesa Scotta Sherringtona; dowiedział się bowiem, że Brytyj-zyk postanowił sprawdzić i ewentualnie poszerzyć znane podówczas, akeeptowa-e lub gorąco zwalczane przez neurologów lokalizacje zmian w mózgu, dokonując ksperymentów na szympansach, gorylach i jednym orangutanie. Liczył, że przy ;j okazji będzie miał szansę poszerzyć swe ograniczone umiejętności w zakresie )kalizacji nowotworów mózgu. Sherrinton przyjął go do swego laboratorium, pozwalając korzystać z zasobów wierząt doświadczalnych. Co prawda arogancja Cushinga nie wywoływała jego zczególnego zachwytu, ale potrzebował dobrze wyszkolonego chirurga, który lógłby pomagać jego asystentowi przy odsłanianiu mózgów małp i eksperymen-ach przeprowadzanych na ich korze mózgowej. Chodziło w tym przypadku o dość makabryczną sprawę. Małpy były usypiane i klatkach nasączonymi w chloroformie kocami. Jeden z asystentów trzymał r pogotowiu rewolwer na wypadek, gdyby któreś ze zwierząt uciekło, wydostało ię na ulicę i „wywołało w Liverpoolu skandal wśród antywiwisekcjonistów". Praca ta niezupełnie przypadła do gustu Cushingowi, choć w swoim bagażu liał wyniki niezbyt delikatnych eksperymentów na psach i małpach przeprowa-zonych w Turynie. Mimo to rezonował na temat losu małp Sherringtona: ...kreatury bardziej ludzkie niż my... Niemal za bardzo przypominające ludzi, aby tać się ofiarami eksperymentów o nieznanej wartości naukowej... Jestem szczęśliwy, że nie ponoszę odpowiedzialności za tragedię tych godnych pożałowania nałpoludów". Potem jednak potężne ośrodki ruchu w korze mózgowej orangutana wywarły ia nim tak wielkie wrażenie, że zapomniał o humanitarnych skrupułach i pojechał lo Baltimore, zdecydowany poświęcić się chirurgii mózgu. W tym czasie Halsted, jak to było w jego zwyczaju, uciekając przed letnimi pałami wyjechał z Baltimore i miało go nie być aż do października. Cushing agryzłby się własną niecierpliwością, gdyby klinicysta, William Osler, i William ^elch, patolog, nie okazali większego zrozumienia dla rozwoju chirurgii mózgu od irofesora. Nie pytając o zgodę Halsteda, postarali się, aby na następny rok Cushing trzymał kontrakt nie tylko jako docent chirurgii ogólnej, ale miał także prawo wyszukiwania w poliklinice przypadków nowotworowych i operowania ich raz t tygodniu. W kilka tygodni po powrocie do Baltimore Halsted przyjął Cushinga odziany i paryski szlafrok, paryskie pantofle, paryskie skarpetki i z paryskim fularem pod żyją. Wybierając ziarna kawy, z których miano mu zaparzyć mokkę, nie ukrywał rytacji wywołanej decyzją Oslera i Welcha. Cushing jednak zaprezentował mu lane statystyczne ze szpitali w Baltimore za lata 1880 do 1899, które zebrał nie 91 zważając na baltimorskie upały. Dane te dowodziły, że przez wszystkie oddziały szpitalne przeszło 36 000 pacjentów, ale tylko w 32 przypadkach podejrzewano nowotwór mózgu, przy czym jedynie w 2 z nich „myślano" o leczeniu chirurgicznym. Jednakże poza tym „myśleniem" nie podjęto żadnych kroków. Wszyscy pacjenci zmarli i nikt nie wiedział, ilu chorych na choroby nowotworowe mózgu nie zostało znalezionych pośród owych 36 000. Wybieranie zbyt słabo palonych ziaren kawy (kwestię palenia kawy Halsted załatwiał zawsze sam) zdawało się być dla profesora ważniejsze od chirurgii mózgu, a statystyka Cushinga zirytowała go tak bardzo, że zaproponował mu, aby zapomniał o wszystkich nowotworach i poświęcił się ortopedii. Owa propozycja była owocem znudzenia ciągłymi propozycjami z jego strony. W końcu jednak Halsted poddał się, choćby po to, by mieć spokój przy przygotowywaniu kawy. Cushing zanotował później ze zranioną dumą: „Wiedziałem, że dostanę wszystko, czego zażądam. Nienawidzę jednak prosić. Chcę otrzymywać propozycje". Tak rozpoczęło się pierwsze dziesięciolecie pracy Cushinga jako chirurga mózgu. Szybko zrozumiał, że ta droga zaprowadzi go prosto do piekła, o którym, mimo krwawych poczynań Horsleya, miał blade pojęcie. Kiedy jednak postawił na tej drodze stopę, nie było już dla niego odwrotu, asystenci i siostry zaś, przydzieleni z wahaniem przez Halsteda neurochirurgii, powinni byli się dziesięć razy zastanowić, zanim uczynili to razem z nim. Istniał również czyściec, gdyż Cushing żądał, aby neurochirurdzy opanowali najpierw, jako podstawy swej szczególnej działalności, chirurgię ogólną. Użył całego swego uporu i wytrwałości, aby stworzyć laboratorium chirurgiczne. Studenci ćwiczyli się tam w dokonywaniu pierwszych operacji nie na zwłokach, w których żyłach nie płynęła już krew, ale na żywych zwierzętach. To laboratorium nazwał imieniem zmarłego w roku 1793 brytyjskiego chirurga eksperymentatora, Johna Huntera. Odbywały się w nim (z dala od oczu antywiwisekcjonistów z Baltimore, którzy co prawda nie byli tak wojowniczy jak brytyjscy, ale mimo to chętni do utarczek) zajęcia z chirurgii w czteroosobowych grupach (chirurg — pierwszy asystent — drugi asystent — anestezjolog). Obiektami tych zajęć były psy, a ich przebieg składał się ze stawiania diagnozy, narkozy, aseptyki i autopsji w przypadkach śmierci. Sceną tych spektakli było „Laboratorium Huntera", początkowo bardzo prowizoryczna i nieprzyjemnie pachnąca w lecie budowla. Prawdziwe podwoje piekła otwarły się 27 lutego 1902 roku, kiedy to Cushing dokonał pierwszej operacji nowotworu, a jego pacjent umarł na stole. Zmarł również i drugi z pacjentów; stało się to tuż po zakończeniu operacji. Trzeci zaś przeżył zaledwie kilka godzin. W jednym z listów do ojca Cushing napisał: „Dzisiaj operowałem guza móżdżku u dziecka... Fiasko takich operacji wywiera przygniatające wrażenie". Nigdy wszakże Cushing nie był w takim nastroju jak wtedy, gdy pewien reporter „Baltimore Sun" zaczął śledzić losy operowanych pacjentów i efekty poczynionych zabiegów. W przypadku śmierci informował czytelników o tym, kiedy zmarli opuszczą szpital w trumnach. Halsted wyraził się sarkastycznie, że nie wie już, jakiego określenia powinien używać: „biedni pacjenci!" czy „biedny Cushing!" Jednakże ambicja nie dała Cushingowi wrócić z raz obranej drogi. Pozwalała nu tylko na dalszą walkę o sukces; wszystko inne zeszło na drugi plan. Tydzień za ygodniem, w końcu miesiąc za miesiącem odsuwał termin planowanego od zterech lat ślubu z Katharine (Kate) Stone Crowell, córką pseudosąsiada z Cleve-ind, będącego podobnie jak jego ojciec spadkobiercą arystokratycznej tradycji czasów pionierskich. Cushing znał Kate od czasów college'u i spędzał z nią wesołe chwile w tradycyjnych miejscach wypoczynku, takich jak Breezy Bluff, ? Fishing Club w Sandusky czy podczas wędrówek po Wielkich Jeziorach do )uluth. Kate była kobietą atrakcyjną, wesołą, dowcipną, a także stałą w uczuciach, wykształconą i równie inteligentną jak on. Od roku 1892 byli potajemnie zaręczeni, ale Cushing dokonywał cudów, jeśli dzie o przesuwanie terminu zawarcia małżeństwa, które mogłoby przeszkodzić nu w pracy i karierze. Pisał na ten temat w swoim dzienniku, notując między nnymi: „Spędziłem właśnie popołudnie z Kate.. to bardzo delikatna dziewczyna. Wydaje mi się jednak, że będzie lepiej dla mnie, jeśli nie będę jej widywał zbyt zęsto... Dzisiaj wieczór wykład". Poprosiwszy wreszcie w roku 1898 o rękę Kate, otrzymał od jej matki następu-ącą odpowiedź: „Wśród wszystkich atrakcyjnych mężczyzn, jakich widziałam, nie ;nalazłam żadnego, któremu mogłabym, tak jak panu, oddać Kate ze spokojnym umieniem". Jednakże na początku roku 1902 Cushing i Kate ciągle jeszcze nie byli nałżeństwem; dopiero w czerwcu Cushing wybrał się w podróż do Cleveland, ;dzie miał z nią ożenić. Potem przywiózł ją ze sobą do Baltimore, do swego nieszkania przy West Franklin Street 3, i znowu pogrążył się w pracy. Każda operacja nowotworu była dla niego sprawą osobistego triumfu lub )orażki. W roku 1903 wykonał pięć operacji mózgu i rdzenia kręgowego. Każdego )acjenta operował wiele godzin, posuwając się często tylko milimetr po milime-rze. W roku 1904 liczba jego operacji mózgu wyniosła jedenaście, w roku 1905 )yło ich dwadzieścia, a w 1907 — czterdzieści. Najdłuższa z nich trwała siedem ;odzin. Liczba zmarłych zmiejszała się co roku, ale mimo to była „przygniaiająca". Podczas niemal wszystkich operacji dochodziło do wybuchów emocji, zdradza-ących jego olbrzymie napięcie nerwowe. Na każdy drobny błąd asystentów czy dóstr reagował z taką gwałtownością, jakiej w Johns Hopkins Hospital jeszcze nie vidziano. Jego żądania, krytyki, obelgi stały się tak nieznośne, że w końcu William Dsler zażądał od niego więcej opanowania i lojalności. W odpowiedzi rozgniewany i obrażony Cushing złożył dymisję. Z dużym rudem Oslerowi udało się doprowadzić do zawarcia pokoju. Wykorzystując do naksimum swe umiejętności dyplomatyczne napisał do niego: „Proszę nie myśleć ) dymisji. Wszystko jest o wiele prostsze.. Proszę postępować tylko według lastępującej zasady: Trzymaj buzię na kłódkę (jak mówił prorok). Pańskie perspektywy tutaj są doskonałe. Potrzebujemy pana". Cushing został w Johns Hopkins Hospital. Nie potrafił jednak usłuchać słów ???????. Eksplodował nadal, a dobrowolne przeprosiny z jego strony należały do wyjątków lub też były reakcją na oburzenie tego czy innego asystenta, który sam atracił panowanie nad sobą. Jeden z nich, George Walker, po operacji, podczas której został przez Cushinga obrażony, zamknął się z nim w szatni. Tam, jako :złowiek pochodzący z Południa, przyrzekł Cushingowi najgorsze lanie w jego śyciu, jeśli nie odwoła rzuconych pod jego adresem obelg. Cushing porównał swoje 93 pięści z pięściami Walkera i doszedł do wniosku, że jego silne, ale wąskie palce mogą doznać nie dających się naprawić uszkodzeń, tak więc przeprosił za swój wybuch. Walker nie był zresztą jedynym, który przy pomocy groźnie zaciśniętych pięści wymusił szacunek dla siebie. Były to jednak tylko epizody. Cushing nigdy się nie zmienił. Reguły, według jakich operował, żądając ich bezwzględnego przestrzegania od asystentów i sióstr, były z roku na rok coraz surowsze. Wszystkich pacjentów, którzy żywi opuszczali stół operacyjny, kazał przenosić do specjalnego pokoju obok. Był to skromny zwiastun dzisiejszych oddziałów intensywnej terapii. W regularnych odstępach czasu kontrolował w dzień i w nocy stan chorego, a jeśli miał nie cierpiące zwłoki zajęcia, co godzinę żądał informacji telefonicznej od asystentów i pielęgniarek. Jeśli ktoś z nich nie potrafił mu bez wahania powiedzieć, którą kończyną zoperowany pacjent poruszył oraz czy może już mówić, przeżywał istne Waterloo, a potem znikał z jego obszaru władzy. Podobne Waterloo czekało każdego, kto przy stole operacyjnym popełnił najdrobniejszy choćby błąd w użyciu coraz bardziej skomplikowanych instrumentów chirurgicznych. Cushing wynalazł opaskę hemo-statyczną, którą obwiązywano mocno głowę pacjenta, aby w ten sposób zatrzymać krwawienie z brzegów rany. Wymyślił też delikatne srebrne zaciski, przy pomocy których zamykał krwawiące naczynia w głębi mózgu, tam gdzie ich podwiązanie było niemożliwe. Zaciski pozostawały w ranie także i po operacji. Zobaczyć je można było na kliszach rentgenowskich, zazwyczaj dających dość niewyraźne obrazy. Niekiedy zdradzały zmianą swego położenia, czy jama po nowotworze zaczyna się zamykać, czy też tworzy się nowy guz. W końcu kazał też skonstruować małe elektryczne wysysacze, by przy ich pomocy usuwać z pola operacyjnego krew, zakrzepy, wydzieliny czy resztki nowotworu i w ten sposób chronić przed uszkodzeniem tkankę mózgową. Popełniającym błędy przy stole operacyjnym brakowało, jego zdaniem, czegoś, co on sam przywiózł z Europy jako niemiecko-szwajcarskie wyobrażenie o chirurgii, mianowicie „ducha" — ducha pracy, dyscypliny, wytrwałości, poświęcenia i surowości wobec samego siebie. Kiedy zdarzała mu się seria niepowodzeń, nie miał dla swego otoczenia ani odrobiny zrozumienia czy litości. „Straciłem dzisiaj małego chłopca z guzem móżdżku... jego rodzina jest kompletnie załamana" — napisał w roku 1909 podczas jednej z takich faz niepowodzeń. „To prawdziwe nieszczęście. Nigdy jeszcze nie- miałem takiej serii deprymujących w skutkach przypadków..." Nieco później zanotował: „W tym miesiącu miałem straszliwą statystykę nowotworową. Dzisiaj kolejny przypadek śmierci... jutro może być następny". Jego wewnętrzne napięcie połączone z pełnym rozpaczy gniewem wobec wyroków losu osiągnęło w tym czasie taki stopień, że po raz pierwszy nie podjął się operacyjnego leczenia pacjenta, którego skierował doń znany chirurg i zaufany z czasów Harvardu, Arthur Trący Cabot. Powinno mu to pochlebiać, jako że Cabot napisał do niego, iż uważa go za jedynego chirurga na świecie, który potrafi uchronić jego pacjenta od pewnej śmierci. W tym przypadku chodziło o czterdziestodziewięcioletniego amerykańskiego generała, Leonarda Wooda, który jako gubernator Santiago de Cuba i prowincji Moro na Filipinach oraz kandydat na stanowisko szefa sztabu armii 94 imerykańskiej zaliczał się do najbardziej znanych i popularnych osobistości wojskowych Stanów Zjednoczonych. Wood, syn przedwcześnie zmarłego na malarię lekarza wojskowego z czasów rojny secesyjnej z New Hampshire, sam był lekarzem i absolwentem Harvardu. ednakże w roku 1886 zamienił niezbyt intratną praktykę w Bostonie na posadę ekarza wojskowego w kawalerii. Początek swej popularności w armii zawdzięczał idziałowi w barbarzyńskiej ekspedycji karnej przeciwkom Indianom z plemienia Apaczów i jej wodzowi Jeronimo, która po dwóch tysiącach mil jazdy na koniach >rzez południowy zachód Stanów Zjednoczonych i część Meksyku zakończyła się ijarzmieniem Apaczów i wzięciem do niewoli ich wodza. Potem przez wiele lat był isobistym lekarzem prezydentów Clevelanda i McKinleya w Waszyngtonie. Jako portowiec, bokser,. zapaśnik, jeździec i strzelec zapewnił sobie też przyjaźń lóźniejszego prezydenta, Theodore Roosevelta. Nowa fala popularności towarzy-zyła mu, kiedy w roku 1898, wraz z kawalerią Roosevelta, wyruszył do boju i wolność Kubańczyków przeciwko hiszpańskim kolonialistom. Jako pułkownik, [osiadając swego legendarnego konia Charlesa Augustusa, przyczynił się w walach pod Las Guasimas i San Juan Hill do tego, że władza nad Kubą przeszła v ręce amerykańskie. Nagrodzono go za to stanowiskiem gubernatora Santiago w roku 1903 podniesieniem do stopnia generała oraz stanowiskiem gubernatora ?? zajętych wraz z Kubą Filipinach. Ale pod tą pełną szorstkości chwałą kryło się cierpienie. Jeszcze w Santiago, iodczas zwiedzania jednego z okrętów, Wood odniósł pozornie niewinną ranę ;łowy, uderzając się o żelazną osłonę lampy w kabinie. W pięć lat później — już na ?ilipinach — doznał pierwszych epileptycznych kurczy w lewej nodze i ramieniu, ;tóre niebawem zaczęły powtarzać się regularnie, kończąc utratą przytomności, "en krzepki olbrzym tłumił te ataki, oszukując przy tym otoczenie, przy pomocy ilku łyków z noszonej stale przy sobie buteleczki z eterem. Ale w roku 1905 ojawiły się pierwsze oznaki porażenia zaatakowanych kończyn i Wood odwiedził oktora Arthura Trący Cabota. Podczas badania Cabot zauważył zgrubienie zaszki w miejscu, gdzie doszło do jej zranienia przed siedmiu laty, i usunął je. Cood podjął znowu służbę w filipińskim Mindanao, lecz po krótkim czasie na owo poczuł kurcze i wzrastające osłabienie lewej strony ciała. Mimo to przez stery lata udawało mu się ukrywać te ataki i dzięki bezwzględnym ćwiczeniom idzieckim i gimnastycznym utrzymywać kontrolę nad lewymi kończynami. :dnakże wczesną wiosną roku 1909, po powrocie z Filipin i podróży po Anglii, rancji i cesarskich Niemczech, doszedł do przekonania, że „coś trzeba zrobić", śli nie chce pogrzebać widoków na objęcie stanowiska szefa sztabu armii nerykańskiej. Po raz drugi skonsultował się z Cabotem; tym razem Cabot zaczął )dejrzewać istnienie prawostronnego guza mózgu. Kiedy udało mu się w końcu ?zezwyciężyć zaskakującą powściągliwość Cushinga, towarzyszył Woodowi na jną konsultację do Baltimore. Cushing potwierdził, że idzie tu prawdopodobnie o wielki guz znajdujący się i obszarze wskazanym przez Cabota. Choć zawsze nalegał, aby jak najszybciej zeprowadzić operację, to tym razem objawił po badaniach dużą powściągliwość, ? sprzeczną z jego dotychczasowym zachowaniem, mało tego, wręcz szukał gumentów, których mógłby użyć przeciwko natychmiastowej operacji. Był nim 95 między innymi brak bólów głowy i wyraźna powolność, z jaką przez tyle lat rósł nowotwór. Ani Cabot, ani Wood nie zauważyli wewnętrznej walki, jaką ambicja Cushinga, pobudzona zachęcającą perspektywą zdobycia szybkiej sławy dzięki skutecznej operacji na tak słynnej osobie jak Wood, toczyła z obawą przed nieprzewidzianymi konsekwencjami na wypadek niepowodzenia. Cabot i Wood dali się w końcu przekonać jego argumentom i wyjechali z Baltimore. 19 lipca 1909 roku Cushing zanotował: „Jestem szczęśliwy, że termin operacji został przesunięty. Każdy, kogo dotknę, umiera". Była to jednakże przesada, a uciekł się do niej być może po to, aby uzasadnić przed sobą samym unik w sprawie Wooda. 10 stycznia bowiem pojawił się przed członkami Johns Hopkins Historical Club, a w dziewięć dni później również przed Medical College w Cleveland. Tam odczytał (wyraźnie drżąc na skutek nałogowego palenia papierosów) pierwszą szczegółową relację ze swych operacji dokonanych po roku 1907 i przedstawił ich wyniki. Na liście operowanych przezeń chorych znajdowało się stu osiemdziesięciu pacjentów. Jeśli idzie o osiemdziesiąt jego wcześniejszych przypadków, dane były bardzo oszczędne, za to o zoperowanych w czasie późniejszym stu chorych podał znacznie więcej informacji. Trzynastu z nich zmarło w trakcie lub tuż po operacji. W przypadku trzydziestu operacja usunięcia nowotworów „zakończyła się prawdopodobnym sukcesem", jak się ostrożnie wyraził. W pozostałych pięćdziesięciu siedmiu przypadkach zadowolił się odciążającym otwarciem sklepienia czaszki, aby zredukować ciśnienie śród- czaszkowe, zapobiec ślepocie i uczynić część życia, jaka pozostała jeszcze chorym, możliwie jak najmniej bolesną. We wszystkich pięćdziesięciu siedmiu przypadkach nowotwory w mniejszym lub większym stopniu naciekały mózg. Według jego doświadczenia, nie dało się ich usunąć bez większego uszkodzenia mózgu i wynikających z tego porażeń, zaniku funkcjonowania zmysłów czy też śmierci na stole operacyjnym. Dla międzynarodowej medycyny był to pierwszy przegląd sytuacji, mówiący o tym, jak wiele czy też jak mało dało się do tego momentu osiągnąć przy pomocy neurochirurgii. Najbardziej rzucał się w oczy jednak fakt, że Cushing przeprowadził dwieście pięćdziesiąt operacji, ale za to tylko na stu osiemdziesięciu pacjentach. Większa część chorych była więc operowana kilkakrotnie. Po prostu Cushing przekonał się w sposób przerażający o tym, co Godlee, Durante czy Horsley tylko przeczuwali lub częściowo sprawdzili: nowotwory mózgu rozwijały się w pozornie przypadkowy sposób, różniący się od rozwoju guzów w pozostałych częściach ciała, a nawet w rdzeniu kręgowym. Powstawały one i rosły, jak się wydawało, całkowicie nie do przewidzenia — raz wolno, raz szybko, a niekiedy w sposób „błyskawiczny". Raz naciekały tkankę mózgową, wciskając się w najbardziej odległe szczeliny, innym razem otorbiały się i były łatwiejsze do usunięcia poprzez wyłuskanie. Powstawały z arterii, dróg nerwowych, opon mózgowych, szarych i białych komórek mózgowych, z tkanki oporowej mózgu zwanej tkanką glejową, która unosi szare komórki, troszcząc się o ich zaopatrzenie. Mogły być złośliwe jak rak czy mięsak. Nawet tam, gdzie można było być pewnym, że zgodnie z ogólnymi regułami chirurgii raka zostały usunięte, odrastały na nowo — w najlepszym razie po latach, a niekiedy po miesiącach lub nawet tygodniach. Jeśli nawet nie były rakowate, lecz według ówczesnych poglądów łagodne, nie istniały dla nich żadne 96 ???? zasady. Wszystkie były o tyle złośliwe, że ich rozwój zagrażał funkcjom mózgu. Niektóre, mimo swej łagodności, odtwarzały się po jakimś czasie na nowo, eśli przy operacji pozostawiono choćby milimetrową lub nawet niewidoczną *ołym okiem ich cząstkę. Większość nowotworów, jakie operował Cushing, należała właśnie do tego rodzaju. W przypadku niektórych udało mu się najwyraźniej usunąć je całkowicie przy trzecim lub przy czwartym zabiegu. W innych zabiegach, mimo ich powtarzania, poniósł fiasko. Niektóre typy nowotworów sprawiały wrażenie, jakby w trak-:ie swego rozwoju zmieniały charakter, nabierając złośliwych rysów. W Cleveland Cushing przemilczał, że pracuje mając świadomość walki z wielo- ramiennym potworem. Przemilczał jednakże również i to, że od miesięcy wyzna-:zył sobie tylko jeden cel, mianowicie poznanie rodzajów i zasad wzrostu nowotworów, opisanie ich i uporządkowanie oraz dopasowanie postępowania :hirurgicznego do ich gatunków i reguł wzrostu. Jedynie notatki i listy do ojca zdradzały, że od kilku tygodni opracowywał program, mający służyć temu celowi. Każdy operowany pacjent, który przeżył zabieg i żywy opuszczał Johns Hopkins Hospital, musiał się zobowiązać, że w regularnych odstępach czasu, a przede wszystkim w rocznice operacji, będzie informował szpital w Baltimore o stanie swojego zdrowia. Rodziny chorych były proszone o natychmiastowe informowanie Cushinga na wypadek śmierci, aby zdążyć wysłać asystenta, który mógłby przeprowadzić sekcję i zabrać ze sobą mózg araz rdzeń kręgowy do Baltimore, gdzie badano wszystkie zmiany, jakie nastąpiły między operacjami a śmiercią chorego. Był aż do „szaleństwa zdecydowany" wejść w posiadanie mózgu każdego ze zmarłych pacjentów, bez względu na odległość, iaka dzieliła Baltimore i miejsce zgonu, i cenę ekshumacji w przypadku zbyt późnego zawiadomienia szpitala. Kiedy 19 stycznia wieczorem Cushing powrócił z Cleveland do Baltimore, znalazł w domu to, co w roku 1909 usiłował odsunąć od siebie z powodu rozterki. Czekał tam na niego telegram; Leonard Wood informował w nim o przyjeździe swoim i Arthura Trący Cabota do Baltimore. Wood życzył sobie usunięcia iowotworu, bez względu na konsekwencje. Generał i Cabot przyjechali 4 lutego. Pod naciskiem Wooda Cushing przystąpił io operacji już następnego dnia. Zaczęła się ona pod znakiem potwierdzenia jego dawnych obaw. Już podczas wyjmowania płatu kości ze sklepienia czaszki doszło do tak gwałtownego krwotoku, że musiał zdecydować się na zamknięcie sklepienia i przesunięcie reszty zabiegu na 9 lutego. Drugiego dnia operacji, po usunięciu dużego skrzepu, udało mu się odsunąć na ??? zakręty mózgu oraz duże naczynia i po dwóch godzinach odsłonić górną część wielkiego jak kartofel guza, sięgającego daleko w głąb białej istoty mózgu. Początkowo Cushing uważał go za guz tkanki glejowej, który prawie bez wyjątku aywał złośliwy. Potem jednak okazało się, że tumor był dobrze otorbiony i odgraniczony od otoczenia, zaczął więc podejrzewać, że jest to guz z rodzaju trudnych do zoperowania ze względu na duże unaczynienie i niebezpieczeństwo krwotoków; rozwijały się one z opon mózgowych i zapewne często dawały się wyleczyć, pod warunkiem, że udało się je całkowicie usunąć. 97 Minęły kolejne dwie godziny, zanim zdołał wyłuskać guz z jego łoża w mózgu. Potem jednakże przecięcie zrostu z zatoką podłużną doprowadziło do tak silnego krwotoku, że tylko skomplikowane podwiązanie naczyń na bardzo ograniczonej przestrzeni pozwoliło go zatrzymać. Jama po wyjętym w końcu guzie wydawała się czysta. Po kilku wysysaniach nie było w niej już krwi, nie widać też było śladu po tkance nowotworu. Cushing napełnił ją roztworem soli kuchennej i zszył opony, będąc już na skraju całkowitego wyczerpania. Wood pozostał na stole operacyjnym do czasu obudzenia się z narkozy; nie okazywał oznak ograniczenia umysłowego ani zakłóceń krążenia. W ciągu następnych dni znikały po kolei objawy porażenia lewej części ciała i ataki kurczów. Od dziesiątego dnia pobytu w szpitalu spędzał codziennie pewien czas w fotelu na kółkach, a potem zaczął się poruszać bez niczyjej pomocy, wspomagany olbrzymią siłą woli, do której poczuwał się jako słynny kawalerzysta. Kiedy 5 marca opuszczał triumfalnie Johns Hopkins Hospital, dziękując szorstko i jakby niechętnie, czyli w jedyny sposób, do jakiego był zdolny, czuł jeszcze tylko lekkie skurcze w lewej nodze. Wkrótce potem objął stanowisko szefa sztabu generalnego armii amerykańskiej i odegrał decydującą rolę w przygotowaniach USA do udziału w pierwszej wojnie światowej. Później pokłócił się z prezydentem Wilsonem, stracił oczekiwane stanowisko głównodowodzącego oddziałów amerykańskich w Europie na rzecz generała Pershinga i przegrał walkę jako kandydat na prezydenta z ramienia partii republikańskiej z Warrenem G. Hardingiem, okazującym wobec kierownictwa partii nieco mniej „kawaleryjskiej" agresywności. Na sześć lat powrócił na Filipiny, tym razem jako gubernator generalny, i pozostawał nim do czasu, aż epileptyczne kurcze i lewostronne porażenie ciała zasygnalizowały odnowienie się zoperowanego przed piętnastu laty nowotworu mózgu. Była to tragedia, której 5 marca 1910 roku nie przewidzieli ani Wood, ani Cabot, ani Cushing. Wood czuł się wyleczony, Cabot był pełen bezgranicznego podziwu dla neurochirurgii Cushinga, a sam Cushing uważał się za triumfatora, uwolnionego od skrupułów i lęków towarzyszących mu prawie przez rok. Nie przeczuwał przy tym, jak szybko ta udana operacja otworzy mu drzwi do nowego, decydującego etapu kariery. Zachwycony pracą Cushinga, Arthur Trący Cabot wykorzystał swoje niemałe wpływy w Bostonie z taką energią i sprytem, że już 12 kwietnia Cushing został mianowany profesorem chirurgii uniwersytetu Harvarda i naczelnym chirurgiem znajdującego się jeszcze w budowie nowego szpitala uniwersyteckiego, później sławnego Peter Bent Brigham Hospital. Co prawda, poczynając od roku 1912, uniwersytet Harvarda mianował Cushinga profesorem całej chirurgii, ale honorowano go wyłącznie jako człowieka, który — jak napisano w jednym z harvardzkich czasopism — „mając czterdzieści lat zaczął zapisywać nowe stronice w księdze medycyny: stronice neurochirurgii". W Harvardzie było wystarczająco dużo innych chirurgów, którzy pod jego kierunkiem \?? razem z nim mogii wyWadać chirurgię ogóiną, dokonując przy tym operacji. On został już od niej uwolniony do końca życia. Potwierdzeniem niesamowitej ambicji Cushinga był fakt, że jeszcze zanim opuścił Baltimore, otworzył kolejną drogę w neurochirurgii, którą Horsley zajmował się tylko przelotnie. Chodziło tu o kwestię przysadki mózgowej. ?? Zajął się nią prawdopodobnie z powodu urażonej próżności. W roku 1902 ostawił diagnozę istnienia nowotworu u pewnej zatrzymanej w rozwoju dziew-zyny z Baltimore, mającej nadmierną wagę i odchylenia od normy seksualnej. )ziewczyna ta cierpiała na silne bóle głowy i zakłócenia wzroku. Trzykrotnie twierał czaszkę pacjentki, nie znajdując tumom. Nieszczęsna dziewczyna umarła o trzeciej operacji, a jeden z patologów z Johns Hopkins Hospital, ku przerażeniu rozgoryczeniu Cushinga, stwierdził podczas autopsji obecność guza, jednakże nie im, gdzie przypuszczał Cushing, lecz w przedniej części przysadki. Już ta pomyłka mogłaby wystarczyć do ciężkiego nadwerężenia pewności siebie iushinga. Nieco później dotarła do Baltimore medyczna publikacja z Wiednia, ewien młody wiedeński neurolog, Alfred Frohlich, opisywał w niej historię hłopca, który miał te same objawy co nieszczęsna dziewczyna Cushinga. Istniała ydko jedna różnica: Frohlich już na początku postawił prawidłową diagnozę poprosił najbardziej szanowanego wiedeńskiego chirurga, Antona von Eiselsber-a, dyrektora I Uniwersyteckiej Kliniki Chirurgicznej, aby odsłonił przysadkę łożoną w kostnym łożu w dolnej części mózgu. Niestety, zabieg von Eiselsberga ykonany został zbyt późno, aby uchronić chłopca przed ślepotą wywołaną aciskiem guza na nerwy wzrokowe. Jednakże podczas tej bardzo śmiałej operacji dało mu się usunąć podobny do cysty nowotwór przedniego płatu przysadki, co ozwoliło chłopcu nadal normalnie się rozwijać. (Ów chłopiec żył jeszcze jako ojrzały mężczyzna w trzydzieści siedem lat później, kiedy to Alfred Frohlich powodu swego żydowskiego pochodzenia uciekł z Wiednia do Ameryki Północ-ej.) Tylko rozpaczliwa, pełna pasji walka Cushinga ze wzrastającą liczbą innych owotworów mózgu powstrzymała go od natychmiastowego zajęcia się w szerszym ikresie przysadką i naprawienia popełnionego błędu. Sytuacja zmieniła się, kiedy w Baltimore pojawił się wczesną wiosną 1908 roku mdyński fizjolog i adwersarz Victora Horsleya, Edward Schafer. Schafer przybył o Baltimore z serią wykładów o wynikach przeprowadzonych przez siebie badań rzysadki, jak również chorób i symptomów wskazujących, że to ona prawdopo-????? jest przyczyną tych zakłóceń. Po kilku wprowadzających zdaniach o wczesnym opisie anatomicznym przy-dki autorstwa Andreasa Vesaliusa w roku 1543 Schafer zajął się w swych ykładach głównie trzema zagadkowymi syndromami chorobowymi. Pierwszy z nich — opisany w roku 1801 przez Francuza, Saucerotte'a, później, w roku 1884, przez dwóch Szwajcarów, Klebsa i Fritschego — nosił izwę akromegalii. Objawiał się on dużym zniekształceniem nosa, uszu, warg, ody, języka, organów seksualnych, rąk i nóg, które (w przypadku obu płci) czynały się pojawiać po zakończeniu wieku dorastania. Sama nazwa akromegalii >chodziła od ??????'? Marie, samotnie żyjącego neurologa paryskich szpitali ilpetriere i Bicetre. To właśnie on zauważył podczas autopsji chorych na akrome-lię, że przednia część płatu przysadki jest w mniejszym lub większym stopniu iwiększona. Drugim syndromem opisywanym przez Schafera był ekstremalnie duży ?rost, rodzaj gigantyzmu, który zapowiadał się już w okresie dziecięcym i często zekraczał dwa metry. Podczas autopsji zmarłych gigantów również znajdowano iwotworowo powiększone przednie płaty przysadki. 99 Trzeci z syndromów Schafer nazwał syndromem Fróhlicha; wiązał się on z zakłóceniami młodzieńczego okresu wzrostu objawiającymi się karzełkowatą niemal długością ciała, chorobliwym odkładaniem się tłuszczu i brakiem okresu dojrzewania. Co dziwne, także i te symptomy wiązały się z powiększeniem przedniej części płatu przysadki. Biorąc przykład ze swego londyńskiego kolegi, Ernesta Henry'ego Starlinga, który jako pierwszy użył słowa „hormon", Schafer mówił o substancjach hormonalnych, prawdopodobnie również wytwarzanych w przysadce; substancje te wywierają później pozytywny lub negatywny wpływ na ludzkie i zwierzęce ciała. Poza owe przypuszczenia Schafer nie wyszedł w swoich wykładach. Jednakże wzmianka o syndromie Fróhlicha wystarczyła, by rozdrapać stare rany Cushinga. Schafer nie zdążył jeszcze wyjechać, kiedy Cushing postanowił używać laboratorium Huntera w mniejszym stopniu do ćwiczeń chirurgicznych, a bardziej poświęcić się w nim badaniom przysadki mózgowej. Jeden z zatrudnionych tam asystentów otrzymał polecenie wycięcia przysadek dużej liczbie zwierząt, szczególnie płatów przednich i tylnych przysadki, a następnie uważniejszej, niż to było w przypadku Horsleya, obserwacji konsekwencji tych zabiegów u psów. Obserwatorami zostali również oddany bez reszty Cushingowi opiekun zwierząt doświadczalnych, „Jimmy", i jego pomocnik. Asystenci i „Jimmy" stwierdzili, że wszystkie psy zdechły po dłuższym czy krótszym czasie. Fakt ten był co prawda dowodem, że osiągająca wielkość groszku przysadka jest bardzo ważnym dla życia organem, ale obserwowanie długiego procesu umierania było męczące, co spowodowało zmniejszenie uwagi obserwatorów. Obserwacje te trwały aż do początków roku 1909, kiedy Cushing podczas jednej ze swych inspekcji laboratorium dojrzał sprawiającego żałosne wrażenie psa z zahamowanym wzrostem, pozbawionego seksu i wzburzony wykrzyknął: — To przecież syndrom Fróhlicha! Nie istnieją notatki dotyczące dalszych reakcji Cushinga, poza lekko sarkastyczną uwagą, że popadł później w „odurzenie przysadkowe". Nie poświęcił za wiele czasu, by wedle istniejących reguł nauki zebrać wyniki dalszych obserwacji i wyciągnąć z nich potem wnioski. Zaczął za to stawiać hipotezy dotyczące przysadki, oczekując jednocześnie od podwładnych, aby dostarczyli mu potrzebnych faktów. Na szczęście najważniejsze z jego hipotez okazały się słuszne. Pierwsza z nich brzmiała: Jeśli przysadka na skutek powiększenia lub też zmiany nowotworowej jej płatu przedniego zmuszona zostanie do nadczynności połączonej z dużym wydzielaniem nie znanego jeszcze hormonu, to ów nadmiar hormonu powoduje nadmierny wzrost organizmu. Cushing teoretyzował dalej twierdząc, że ów wzrost przyjąć może różne formy, w zależności od tego, czy nadmierne wydzielanie hormonu ma miejsce we wczesnym okresie wzrostu, a więc przed ostatecznym utwardzeniem się końcówek kości, czy też po zakończeniu tego procesu. W pierwszym przypadku kości osiągały nadzwyczajną długość, co było syndromem gigantyzmu, w drugim nie rosły wzdłuż, osiągały natomiast duży ciężar przy braku odpowiedniej formy. Ten brak formy dotykał również innych części ciała, szczególnie twarzy. Efektem tego była akromegalia. Cushing rozwinął także teorię dotyczącą konsekwencji zmniejszonego wydzielania hormonu przez przysadkę, które to zjawisko zaobserwował u psów z uśunię- 100 ymi przednimi płatami przysadki. Jego zdaniem symptom ten mógł być efektem urczenia się płatu przedniego przysadki, ale wywoływać go mógł również ieznany rodzaj nowotworu płatu przedniego. W każdym razie w przypadku yndromu Fróhlicha dochodziło do zakłóceń wzrostu, funkcji i rozwoju seksual-iego osobnika, prowadzących aż do karłowatości. Na wiosnę roku 1909 trudno było zazdrościć podwładnym Cushinga. Wymy-lał przedziwne warianty usuwania przysadki, aby w ten sposób podbudować swoją eorię o wzroście i wypadaniu funkcji. Jednocześnie polecił wyszukiwać chorych ia akromegalię i gigantyzm w całej Nowej Anglii. Los sprzyjał jego manii. W marcu 1909 roku bracia William i Charlie Mayo irzysłali mu ze swej doskonale prosperującej kliniki w Rochester w Minnesocie ewnego chorego farmera z Południowej Dakoty, Willy'ego Penna. Penn miał opiero dwadzieścia osiem lat, ale już od ośmiu lat jego twarz i kończyny były otwornie zniekształcone; dręczyły go również bóle głowy i światłowstręt. Mimo horobliwie powiększonych organów płciowych był impotentem. 25 marca Cushing zabrał się do pracy, aby metodami chirurgicznymi, poprzez klepienie czaszki, otworzyć sobie drogę do położonej w głębi mózgu przysadki. Wiedeńczyk, Anton von Eiselsberg, który wykonał tę pracę dla Fróhlicha, osiągnął ukces, ale jego metody były jeszcze bardzo brutalne. W międzyczasie bardziej legancką drogę do przysadki bez tworzenia szerokiego otworu w czaszce znalazł yrektor Kliniki Chirurgicznej w Innsbrucku, Hermann Schloffer. Zgodnie z jego elacją droga ta prowadziła prosto przez czoło i zatoki przynosowe do zatoki kości linowej, a następnie do łożyska przysadki. Cushing postanowił wypróbować więc letodę, którą Schloffer nazwał transfenoidalną. Sama narkoza Willy'ego Penna była już pełna przygód. Jego spuchnięty język rzeszkadzał we wdychaniu eteru. Narkoza udała się dopiero po nacięciu tchawicy wprowadzeniu eteru przy pomocy igły. Podczas operacji okazało się, jak dobrym rzewodnikiem był Schloffer. Posiłkując się dłutem, piłą, skalpelem i wysysaczem lushing utorował sobie drogę do dna jamy czaszki. Tam, w siodle tureckim, nalazł nowotworowo powiększony płat przedni przysadki, którego większą część dało mu się usunąć. Los pozostał dla niego nadal łaskawy. Rana operacyjna pacjenta z Południowej )akoty zagoiła się bez infekcji mimo niezliczonej ilości zarazków okupujących atoki przynosowe. Dwunastego dnia po operacji Penn chodził już po sali chorych, 'ozostałością po zabiegu była gruba niczym oko cyklopa blizna pooperacyjna, 'onieważ jednak nie bolała go już głowa, nie odczuwał takiego zmęczenia i nie ojawiały się zakłócenia wzroku, nie przywiązywał większego znaczenia do blizny. 7 kilka tygodni później twarz i kończyny uległy zniekształceniu na nowo. Wyprzedzając historię powiedzmy, że mimo to Willy Penn żył jeszcze dwadzieścia it, zdając co roku, w rocznicę operacji, zwyczajową relację Cushingowi, i zmarł końcu na banaJne zapalenie płuc. Cushing pośpiesznie postanowił przełożyć swój sukces operacyjny na język ykładów naukowych i artykułów. W upalne lato pojechał przez Londyn, Oxford, msterdam, Kolonię, Monachium i Berno do Wiednia, gdzie spotkał się Frohlichem. Powitał go w pełni świadomości swego sukcesu i oczywiście z typo-ą dla siebie arogancją. Nie wiemy, czy dowiedział się, że równocześnie z nim 101 metodę Schloffera przejął Anton von Eiselsberg, a następnie ją ulepszył, przeprowadzając całą serię transfenoidalnych operacji przysadki. Z Wiednia Cushing pojechał do Budapesztu na Międzynarodowy Kongres Medyczny, ciągle w poszukiwaniu wpływowych audytoriów lekarskich. Po powrocie stwierdził, że zmniejszył się nieco napływ chorych na nowotwory mózgu, a ich miejsce zajęli chorzy mający problemy z przysadką mózgową. Przyjeżdżali do niego do Baltimore z tak oddalonych kanadyjskich i amerykańskich miast, jak Vancouver, Ottawa, St. Louis, Nowy Orlean, Los Angeles, San Francisco. Przyczynił się do tego triumf, jaki odniósł operując generała Wooda, a także przeniesienie do Harvardu. Zapał Cushinga związany z przysadką nie ginął. Kiedy na przełomie lat 1911/1912 przygotowywał się do przeprowadzki do Bostonu, polecił się szerokiej publiczności świata medycznego publikując monografię Przysadka mózgowa i jej choroby, liczącą ni mniej, ni więcej, tylko 350 stron i ilustrowaną licznymi fotografiami oraz rysunkami. Publikacja ta opierała się na różnorodnych doświadczeniach i przygodach, od tragicznych po pocieszające, z pięćdziesięcioma chorymi uskarżającymi się na kłopoty z przysadką mózgową. Trudno nie użyć słowa „przygoda", jeśli się pomyśli, w jaki sposób zbierał pacjentów. Robił między innymi wypady do cyrku Ringling Brothers, gdzie na maneżach dla rozweselenia publiczności pokazywano ofiary zmian w przysadce — olbrzymów, karłów, chorych na akromegalię, istoty pozbawione cech płciowych — każąc im występować jako klownom czy różnego rodzaju monstrualnym postaciom. Cushing był pozbawionym skrupułów łowcą „materiału ludzkiego", każąc dostarczać tych nieszczęśników do Johns Hopkins Hospital, aby tam spisywać historię ich chorób lub (okazjonalnie) operować ich z pozytywnym skutkiem, jak Willy'ego Penna, częściej jednak bez żadnego sukcesu. Tylko niekiedy objawiała się łagodniejsza strona jego natury; było tak na przykład wtedy, gdy napisał odpowiedź do „????'?", dotyczącą bezdusznego artykułu o „najbrzydszej kobiecie na świecie z Cyrku Braci Ringling": „Zanim stała się ofiarą choroby zwanej akromegalią, była sympatyczną młodą istotą... Piękno }est czymś wiece} aniżeli tylko skórą i jako lekarz nie mogę tolerować, kiedy »Time« tak frywolnie pisze o tragedii wywołanej tą chorobą". Olbrzym, John Turner, którego kazał przywieźć z Waszyngtonu do Baltimore, aby go zbadać, a później zoperować, zmarł, zanim doszło do zabiegu. Rodzina Turnera nie zgodziła się na autopsję, Cushing jednakże przekupił kapłana pracującego w firmie pogrzebowej; za 50 dolarów kupił jego obietnicę, że pozwoli jednemu z lekarzy zbliżyć się do trumny przed pogrzebem. Potem wysłał młodego asystenta, Williama Sharpe'a, do Waszyngtonu, dając mu na drogę polecenie, aby przywiózł do Baltimore przysadkę Turnera, a poza tym gruczoł tarczycy, gruczoły przytarczyczne, serce, płuca i nadnercza. Sharpe wiedział, co oznacza takie polecenie. Drżąc z emocji i pełen niedobrych przeczuć kazał czekać taksówce z zapalonym silnikiem obok firmy pogrzebowej. W tym czasie miotany między chciwością a lękiem ksiądz wpuścił go do kostnicy, oddzielonej tylko cienką drewnianą ścianą od pomieszczenia, gdzie zbierali się żałobnicy. Otwarłszy dwu- i półmetrową trumnę Sharpe popełnił błąd, zaczął mianowicie wycinać najpierw organy ciała, których życzył sobie Cushing. Zabieg ten przebiegł bezgłośnie. Kiedy jednak zaczął w końcu piłować głowę zmarłego, do sali obok przybyli już pierwsi żałobnicy. Trudno było nie słyszeć odgłosów piły, 102 oteż wściekłe bicie pięści o ścianę kazały Sharpe'owi pośpiesznie dokończyć Izieła, zostawiając jeden z gruczołów przytarczycznych, i uciec tylnymi drzwiami. Ciedy taksówka ruszała z miejsca, w ślad za nią poleciały pierwsze kamienie. W Baltimore z kolei z powodu brakującego gruczołu Cushing uznał go za „niedo-ęgę" i wyrzucił z pracy. Monografia przysadki Cushinga — mimo całej awanturniczości i brutalności - była godną uwagi książką. W przypadku olbrzymów, akromegalików, zahamowanych pod względem rozwoju chorych z syndromem Fróhlicha Cushing doszedł lo wniosku, że ich fizyczne i psychiczne zmiany były w o wiele mniejszym stopniu powodowane prostym powiększeniem lub skurczeniem się płatu przedniego irzysadki, aniżeli przyjmował na początku. U przeważającej części pacjentów idkrył łagodne nowotwory, niektóre z nich wielkości zaledwie jednego milimetra, 'owstawały one w częściach płatu przedniego przysadki, których komórki były ;wasochłonne (to znaczy pod mikroskopem zabarwiały się pod wpływem kwasowego barwnika — eozyny). Zakłócające wzrost nowotwory nigdy nie powstawały w obszarach płatu przedniego przysadki o komórkach zasadochłonnych (zabarwiających się pod wpływem zasad) lub niezabarwialnych (odpornych na barwni-a). Cushing wyciągnął z tego wniosek, że — zakładając słuszność hormonologii, żyli nauki o hormonach — wyłącznie komórki kwasochłonne produkują hormo-?? regulujące wzrost ciała, lecz degenerują się, tworząc nowotwory, jeśli regulacja a nie jest prawidłowa. Jako niedościgniony twórca hipotez przyjął dalej, że ;omórki zasadowe lub niezabarwialne wytwarzają inne hormony płatu przednie-;o, wypełniające określone zadania w sferze sterowania ludzkim życiem, lecz wywołujące także, w przypadku zaburzeń, nowotwory innego rodzaju. Przy tej okazji Cushing przewidział jakby istnienie sześciu rodzajów hormonu >rzedniego płatu przysadki. Wyosobnione zostały one częściowo jeszcze za jego ycia, a w całości dopiero po jego śmierci; poznano wtedy też ich znaczenie dla egulacji wzrostu, funkcjonowania nadnerczy, wzrostu pęcherzyka i dojrzewania ajeczek w jajnikach, produkcji mleka w piersiach, jak również funkcjonowania ;ruczołu tarczycy. Cushing, zajęty swymi hipotezami dotyczącymi komórek kwasochłonnych produkowanym przez nie przypuszczalnie hormonem wzrostu, nie wiedział eszcze, że zaraził „manią przysadkową" jednego ze swych asystentów, dwudziesto-iśmioletniego egocentrycznego, a niekiedy ordynarnego i prostackiego kalifornij-zyka, Herberta McLean Evansa. Ten hałaśliwy syn kalifornijskiego lekarza ; Modesto brzydził się, ku rozpaczy ojca, pracą medyka, salami chorych i pacjen-ami. Jego zdaniem leczenie chorób opierać się winno na pracy w laboratorium, cushing nie przypuszczał, że w ciągu najbliższych lat, dzięki ekstraktom z komó-ek kwasochłonnych wstrzykiwanym szczurom Ewans doprowadzi do ich nadzwy-zajnego wzrostu, a w końcu, eksperymentując na ludziach, dowiedzie istnienia lormonu wzrostu. Jeszcze mniej mógł przewidzieć, że w roku 1944, w pięć lat po ego śmierci Evans (w przyszłej historii endokrynologii uznany również za idkrywcę cyklu seksualnego szczurów, witaminy E i laureat mocno krytykowanej nagrody Nobla) ogłosi wyosobnienie czystego hormonu wzrostu przysadki móz-;owej i nada mu nazwę somatotropiny. Cushing, w tym czasie sławny już na całym świecie „ojciec" neurochirurgii, 103 dałby wiele za tego rodzaju potwierdzenie swoich wcześniejszych przeczuć i hipotez. Ale i tak mógł być zadowolony. Jego monografia przysadki mózgowej zawierała pierwszy opis operacji przysadki, której metoda wychodziła daleko poza drogę nakreśloną przez Schloffera i von Eiselsberga; otrzymała ona bardzo skomplikowaną nazwę — pośrednia trańsfenoidalna operacja przysadki mózgowej. Zabieg ten rozpoczynał się nie na czole, lecz powyżej górnej wargi i nie pozostawiał blizn przypominających oko cyklopa. Wręcz przeciwnie, Cushing torował sobie ostrożnie drogę do zatoki kości klinowej, nie wchodząc w ogóle do wnętrza czaszki, a stamtąd pod kostne siodło przysadki, by usuwać od spodu jej nowotwory. W kilkadziesiąt lat później metoda ta była standardowym sposobem usuwania dziewięćdziesięciu pięciu procent wszystkich tumorów przysadki. Od metod przeprowadzanych za życia Cushinga różniło ją tylko jedno: wnukowie pionierów neurochirurgii pracowali za okularami mikroskopów operacyjnych ukazujących im wąskie pole operacyjne, które Cushing oglądał tylko gołym okiem lub też przez lupę zaledwie w czterokrotnym powiększeniu, oni zaś widzą je dzisiaj w wielokrotnym powiększeniu, ze stereoskopową ostrością głębi i bardzo wyraźnie oświetlone. Był to jednak wtedy świat jeszcze szalenie odległy. Ha"rvey William Cushing opuścił Johns Hopkins Hospital opromieniony sławą swej monografii o przysadce mózgowej, dla której nawet William H. Halsted znalazł kilka słów uznania. Zaczynał się dla niego drugi, decydujący etap na drodze do stania się „ojcem" neurochirurgii. Etap ten był „długi", „owocny", „poruszający świat", pełen tragedii, sukcesów i triumfów. Ale od początku nie był też pozbawiony przeszkód, wrogości, kontrowersji, porażek czy nienawiści. Jedna z takich historii zaczęła się w ten sposób, że podczas pożegnania z Baltimore Cushing zabrał ze sobą co prawda grupę swych asystentów jako „uczniów" do wieży z kości słoniowej Harvardu, ale jednocześnie celowo zapomniał o jednym z nich, Walterze Edwardzie Dandym, który od roku 1910 do 1911 był odpowiedzialnym asystentem w laboratorium Huntera, a od roku 1911 do 1912, licząc dwadzieścia pięć lat, był także odpowiedzialnym asystentem w sali operacyjnej. Cushing nie przyjął go do grupy „uczniów", pozostawiając bez skrupułów w Baltimore, gdzie miał sam martwić się o swój los — do widzenia i basta. Dandy nie posiadał pseudoaiystokiatycznych przodków, lecz ubogich rodziców, którzy wyemigrowali z Anglii do Missouri. Jego ojciec, który spłodził go w zapomnianej przez Boga dziurze pod nazwą Sedelia, był kolejarzem, chrześcijańskim socjalistą i członkiem pobożnej sekty. Dziwaczna mieszanina modłów i cytatów z Karola Marksa nieszczególnie oświeciła Waltera Edwarda w młodości. Wylądował w przeciętnym college'u w Missouri, zarabiając na miejsce do spania i śniadanie źle opłacaną pracą w laboratorium. Zoolog z college'u, posiadający pewne stosunki, skierował go na studia medyczne w Baltimore. Pewnego dnia Halsted zauważył, że Dandy ma niebywały talent eksperymentatora i „boskie palce chirurga", jakie do tej pory widział (pomijając Cushinga). Także zasługą Halsteda było skierowanie go do laboratorium Huntera, a w rok potem zatrudnienie jako asystenta przy stole operacyjnym Cushinga. Być może Halsted sądził, że postawi w ten sposób u boku Cushinga kogoś, kto utemperuje nieco jego arogancję. 104 Oczywiście arogancja Cushinga nie poniosła żadnego uszczerbku, jako że nie ył on człowiekiem, który mógłby sobie na coś takiego pozwolić. Zorientował się d razu w chirurgicznym talencie Dandy'ego, jego dumie i skłonności do chodze-iia własnymi ścieżkami; nie podobało mu się także, że ten lekarz z Missouri ównie dobrze jak on potrafi się obchodzić z rakietą tenisową (mimo tak różniącej ię od jego własnej, chłopsko-krępej sylwetki), i tak samo jak on zna się na laseballu. Pokój między nimi panował dopóty, dopóki Dandy dostarczał mu z laborato-ium Huntera doskonałych studiów o unaczynieniu przysadki. Kiedy jednak )andy określił jako fałszywą (taką też w rzeczywistości była) hipotezę Cushinga i „przemianie cukrów i przysadce", rozpoczęła się skryta wojna. Zaczęła się ona od ;łośliwości, osiągając punkt kulminacyjny w eksplozjach gniewu, a skończyła się wyłączeniem Dandy'ego z grupy uczniów Harvardu. Pozostaje jednak otwartą ;westią, czy Dandy'emu jeszcze na tym zależało po niesprawiedliwych i złośliwych takach Cushinga przy stole operacyjnym w rodzaju: „Niech pan wyłączy lewą ękę, Dandy! I tak narobił pan już wystarczająco dużo nieszczęścia prawą!" Negatywna decyzja Cushinga nie oznaczała wcale dla Dandy'ego końca, jak to ?obie być może Cushing wyobrażał. Halsted bowiem otworzył przed Dandym ???? trudów, ale skuteczną drogę, a ta w końcu doprowadziła go do objęcia n Baltimore stanowiska po Cushingu; w efekcie stał się największym rywalem Hushinga na polu neurochirurgii. Pod koniec roku 1912 Cushing i tak był w złym humorze z powodu przesunięta terminu ukończenia budowy Peter Bent Brigham Hospital, kiedy na dodatek isłyszał wiadomość o zaskakującej publikacji Dandy'ego, mającej stać się jego vkładem w neurochirurgię przyszłości. Dandy znalazł mianowicie rozwiązanie zagadki dotyczącej przyczyn choroby nózgu, na którą od niepamiętnych czasów zapadały przede wszystkim dzieci, a od :zasu do czasu i dorośli. Chodziło o powody wodogłowia, które po raz pierwszy yymienił w swych pismach Hipokrates, uznając je jednocześnie za nieuleczalne. Anatomowie mózgu i rdzenia kręgowego od dawna znali szereg pustych srzestrzeni w mózgu, noszących nazwę komór mózgowych. Chodziło o dwie ?????? komory mieszczące się po prawej i lewej stronie przedniej części mózgowia. Dbie były połączone z trzecią, znajdującą się w środku mózgowia, kanałami cwanymi otworami. Komora ta łączyła się z kolei tak zwanym wodociągiem i czwartą, leżącą najbardziej z tyłu mózgowia. Z niej dwa dalsze kanały prowadziły lo szerokiej, sięgającej po rdzeń kręgowy „przestrzeni płynów", utworzonej przez wewnętrzne miękkie opony mózgowe i rdzenia kręgowego, oraz twarde opony mógowe i rdzenia kręgowego. Przestrzeń ta nosiła nazwę podpajęczynówkowej. Komory mózgowe i przestrzeń podpajęczynówkowa wypełnione były wodnistym płynem mózgowo-rdzeniowym, nadającym im charakter systemu irygacyj-tio-pokarmowo- dyfuzyjnego. Od czasów starożytnych badanie tego systemu pełne ???? zagadek i spekulacji, faktów, pomyłek, absurdów i kuriozalnych prób odtwarzania funkcji łączących ciało z duszą i psychiką. Słowo „pełne" jest jednak niewystarczające dla opisania dróg i bezdroży, jakie wzięły swój początek gdzieś pod koniec czwartego stulecia przed Chrystusem, w Aleksandrii i u Herofilosa. Anatomiczne opisy kilku komór mózgowych, oparte na obserwacjach, jakie Herofilos przeprowadził na poległych żołnierzach i se- 105 kejach głów wołów, nie odpowiadały poziomem jego pozostałym osiągnięciom. Pomogły jednakże w następnym stuleciu Erazistratosowi poszerzyć o kolejny element jego własne wyobrażenia o wdychanym powietrzu, które w sercu przekształca się w fizyczną siłę życiową. Według jego teorii siła życiowa dostawała się arteriami do komór mózgowych. Tam przemieniała się w siłę psychiczną, która przepływała uważanymi wtedy jeszcze za puste drogami nerwowymi do mięśni, sterując ich ruchami. W drugim wieku po Chrystusie, po wykonaniu sekcji na małpach, świniach, wołach i okazjonalnie ludzkich zwłokach, Galen dokładniej opisał obie komory boczne oraz wyraził tezę o istnieniu kanałów prowadzących do tychże komór, ale tak samo jak jego poprzednicy ani słowem nie wspomniał o żadnym płynie. W zamian za to komory te stały się również i dla niego chętnie widzianym uzupełnieniem hipotezy o sokach i pneumie, wyjaśniającej fizjologię ludzkiego życia. Hipoteza ta jeszcze przez wieki była uznawana za prawidłową. Galen uważał obie komory za zbiorniki „odpadków", które według jego teorii powstawały podczas podgrzewania i przemiany fizycznej siły duchowej w siłę psychiczną w tętnicach i żyłach mózgowych. W tysiąc pięćset lat później tezę tę można było spokojnie zaliczyć do absurdów. Zmieszany z faktów i absurdów świat wyobrażeń Galena przetrwał przerwę w badaniach naukowych, podyktowaną w epoce średniowiecza przez wiarę chrześcijańską; podobnie też przetrwała teza o komorach mózgowych jako mózgowych zbiornikach na odpadki, a wraz z nią pomysł, że odpadki te ulatniają się w postaci gazu poprzez szwy czaszkowe lub też opuszczają ciało ludzkie w postaci płynnej wraz z wydzielinami nosowymi. Jednakże w epoce średniowiecza, a prawdopodobnie już wcześniej, jak również w dobie następującego po niej renesansu, przypisywano komorom mózgowym również i inny charakter, a dotyczył on ich zawartości. W przypadku zawartości nie chodziło jednak o płyn, którego obecność w tajemniczy sposób przez setki lat była nieznana. Hipotezy te dotyczyły elementów duszy, myślenia i uczuć. Nie wiemy do dziś, kto mianował je siedzibami życia duchowego i samej duszy. Pewien anatom, Nemezjusz, napisał po raz pierwszy w drugim wieku po narodzeniu Chrystusa o zdolnościach uczuć, fantazji i wyobraźni, których siedzibą są przednie komory mózgowe. Dalej pisano o rozumie, racjonalnym myśleniu i zdolności przewidywania oraz pamięci, będących zawartością (oprócz centrum regulacji ruchami fizycznymi) tylnej komory mózgu. Czyżby to był podział odziedziczony po trójpodziale greckiej świątyni, gdzie w znajdującym się na przedzie vestibulum referowano wyniki dochodzenia oraz podejrzenia w sprawach karnych? W środku, w consistorium, zastanawiano się nad nimi i podejmowano decyzje. W końcu z tyłu, w pomieszczeniu zwanym apotheka, dokonywano ich rejestracji; tam też znajdowało się archiwum. A może chodziło tu o owoce pracy Galena jako anatoma, które kazały mu podejrzewać, że skoro delikatniejsze nerwy czuciowe prowadzą w obszar bocznych komór mózgowych, to tam należy szukać miejsca zmagazynowania wszelkich uczuć? Czy do ukształtowania takiego świata wyobrażeń doprowadziły może doświadczenia, jakie wynikły z zajmowania się zranieniami czaszki i związanym z nimi zanikiem funkcji czucia, myślenia i możliwości zapamiętywania? Koncepcja, iż komory mózgowe są siedzibą uczuć, pokory i myślenia żywa była jeszcze, kiedy Andreas Yesalius tworzył w roku 1534 swoją Fabrykę ludzką jako 106 ymbol końca kościelnej opozycji przeciwko racjonalnej anatomii i badaniom laukowym. Leonardo da Vinci zrobił co prawda już pierwsze woskowe odlewy udzkich komór mózgowych, ale również i on nie rozpoznał łączących je kanałów, •tworów czy wodociągu. Nie znamy ani jednej notatki Leonarda da Vinci, nówiącej coś o cieczy, jaką musiałby zauważyć w komorach mózgowych. W jego irzypadku doszło jednak do pewnego przegrupowania ich psychiczno-duchowej :awartości. Inaczej niż Galen, Leonardo doszedł do wniosku, że najdelikatniejsze lerwy czuciowe nie prowadzą do komór bocznych, lecz do trzeciej komory nózgowej. Tam też umiejscowił centrum zdolności odczuwania. Wszakże i ta hipoteza nie była końcem fali koncepcji dotyczących umiejscawiania siedziby duszy w komorach mózgowych. W ciągu dwóch, trzech stuleci :aczęły jednak opadać kolejne zasłony, ukrywające do tej pory tak długo połączenia niędzy komorami oraz wodnistą zawartość komór i przestrzeni podpajęczynów-;owej. Odkrycie to dokonało się w efekcie nieustannych sporów między anatoma-ni, uporu jednych, oczernień drugich i wzajemnej nienawiści. W roku 1783 Alexandrowi Monroe II, anatomowi z Edynburga, udało się wreszcie odnaleźć kanały łączące trzecią komorę z komorami bocznymi mózgu, nazwał je — wbrew gwałtownemu sprzeciwowi innych, którzy chcieli nadać im lazwy takie jak „vagina" lub „after" — otworem Monro (otworem międzykomo-owym). Rzecz kuriozalna, ale jego syn, Monroe III, z zawziętym uporem bronił irzekonania, że między komorami mózgu a przestrzenią podpajęczynówkową nie na żadnych połączeń. Poddał się wreszcie, pełen urazy, kiedy w roku 1828 "rancois Magendie dowiódł ich istnienia nowymi modelami z wosku. Magendie >ył uszczypliwym, upartym człowiekiem, znanym między innymi ze swej morder-:zej metody leczenia cholery ponczem oraz popełniania wielu błędów. Jeden : odkrytych przez siebie otworów nazwał otworem Magendiego (otworem środko-vym komory czwartej). Do tej pory rozwiązany został także, chociaż w sposób niezbyt chwalebny, iroblem płynu mózgowo-rdzeniowego. Otóż zorientowano się, że w przeszłości wszyscy anatomowie tak brutalnie dokonywali odcinania głów zwierzęcych i ludz-dch, że zanim zaczęto właściwą sekcję, z komór mózgowych wyciekł już cały płyn. edynie większej ostrożności i bystrym oczom niektórych badaczy zawdzięczamy «dkrycie tej rzekomo nie istniejącej substancji. Pierwszym jego odkrywcą był anatom-amator, Emanuel Swedenborg ze Sztok-lolmu. Swedenborg pracował właściwie jako dyrektor szwedzkich kopalni, a poza ym, opierając się na mistycznych przekonaniach, założył kościół „Nowe Jeruza-em". Już w połowie osiemnastego wieku odkrył płyn mózgowo-rdzeniowy, nikt ednak nie zarejestrował tego faktu, ponieważ relacja o tym odkryciu pojawiła się lopiero w sto lat później. Kolejnym odkrywcą był Domenico Cotugno w Neapolu. On to jako pierwszy lapisał dokładną relację o tajemniczym płynie mózgowym, a ponieważ ta praca ównież nie została potraktowana z należytą uwagą, nie zasłużony zaszczyt odkrywcy przypadł w końcu Magendiemu, zarozumiałemu pieniaczowi z paryskiego lótel-Dieu, pracującemu tam w latach 1824—1828. Jedna rzecz udała się jednak Cotugno: ożywił w sposób zwracający uwagę ideę ) powiązaniach komór mózgowych z uczuciami, duchem i duszą. W roku 1796 królewiecki anatom i powiernik filozofa Immanuela Kanta, S. Th. Sómmering, 107 opublikował dzieło pod tytułem Organ duszy. Ów organ Sómmeringa, czyli siedlisko ludzkiej duszy, znajdował się w płynie mózgowo-rdzeniowym. Sómmering zaczął swe dzieło słowami: „Otwarłem na różne sposoby dużą liczbę świeżych mózgów (do czego, jeśli idzie o materiał, przyczyniła się trwająca właśnie wojna), aby otrzymać w czystej... postaci... komory mózgowe i ich zawartość". Sómmering nie tylko przebadał dostępnymi mu środkami chemicznymi i fizycznymi płyn mózgowo-rdzeniowy; był również przekonany, że odkrył na nowo także połączenie wszystkich nerwów czuciowych z komorami mózgowymi, który to problem zajmował już Galena i Leonarda. Na tej właśnie podstawie oparł swoją naukę o płynie mózgowo-rdzeniowym jako ucieleśnieniu ludzkiej duszy. Płyn ten ucieleśniał życie, podobnie do człowieka, który po zapłodnieniu również był tylko kropelką cieczy. Ponieważ wszystkie nerwy czuciowe, umysłu i duszy prowadziły do komór mózgowych, były one także otoczone tym płynem, a ten je łączył i regulował ich współdziałanie, niczym dyrygent dyryguje wielką orkiestrą smyczkową. W swej teorii Sómmering widział najcudowniejszą odpowiedź dla poszukiwań, mających rozwiązać kwestię współbrzmienia ciała i duszy. Kant wysunął wobec niej zarzut, twierdząc, że płyn mózgowo-rdzeniowy może być wprawdzie instrumentem duszy, ale nigdy duszą jako taką. Dusza bowiem żyje w całym człowieku i nie może koncentrować się w jednej jego małej części, bo to spowodowałoby zniszczenie tej całości. Idea Sómmeringa była tylko jedną spośród wielu pełnych tęsknoty ludzkich prób wyjaśnienia tajemnic ciała i duszy; w każdym razie nie ostatnią. Była za to z pewnością ostatnią, jeśli idzie o znalezienie odpowiedzi dotyczącej tajemnicy komór mózgowych. Kiedy Walter Edward Dandy rozpoczął badania, minęło niemal równe sto lat od czasu znalezienia przez Francois Magendiego rozwiązania pozornie ostatniej anatomicznej kwestii systemu komór mózgowych. Jednak w rzeczywistości Ma-gendie nie rozwiązał wszystkich problemów. Tajemnicą okryty był nadal sposób oraz miejsce, gdzie powstawał płyn mózgowo-rdzeniowy. Bez odpowiedzi też pozostawało pytanie, dlaczego płyn mózgowo-rdzeniowy zmienia się tak często, szczególnie u dzieci, i to zarówno nowo narodzonych, jak i nie narodzonych, zatrzymując wodę, która w mniejszym lub większym stopniu rozdyma delikatne jeszcze dziecięce główki, spychając na boki ich struktury mózgowe oraz wywołując psychiczne i fizyczne uszkodzenia rozwojowe prowadzące do inwalidztwa i powolnej śmierci. W roku 1888 niemiecki internista i neurolog, Heinrich Irenaeus Quincke, dyrektor Kliniki Wewnętrznej Uniwersytetu w Kilonii, usiłował rozpaczliwie utrzymać przy życiu dwoje dzieci z wodogłowiem. Chciał tego dokonać przy pomocy punkcji sięgających przez sklepienie czaszki, opony mózgowe i mózg aż do systemu komór mózgowych. Przeszkody, jakie napotkał, kazały mu jednak szukać innych dróg ratunku. W końcu udało mu się w przypadku innego umierającego dziecka wsunąć igłę aspiracyjną między trzecim a czwartym łukiem kręgosłupa aż do przestrzeni podpajęczynówkowej. Bezpośrednio po wkłuciu wypłynęło z igły wiele centymetrów sześciennych przezroczystego płynu mózgowo-rdzeniowego. Stan dziecka natychmiast się poprawił. Po kilku dalszych próbach Quincke 108 ystąpił na dorocznym zgromadzeniu Towarzystwa Medycyny Wewnętrznej roku 1891 i zrelacjonował przeprowadzone doświadczenia. Nie znalazłszy jed-ak większego uznania, rozczarowany powrócił do kliniki. Prawdopodobnie ten brak uwagi miał swoje powody w tym, że Quincke należał ? największych dziwaków między niemieckimi klinicystami. Wysoki, szczupły egant z wypielęgnowaną bródką zamieszkiwał z żoną, córką fabrykanta cukru właściciela zamku w Marchii Brandenburskiej, w wytwornym domu w Kilonii ojącym na parkowym wzgórzu. Jednocześnie życie Quinckego naznaczone było yraźnie trudną do zniesienia pedanterią. Dotyczyła ona zarówno jego codzien-ych porannych wycieczek konnych, ćwiczeń gimnastycznych przy otwartym knie, jak i nudnych wykładów, skarpetek z palcami czy w ogóle niezdolności Dstosowania się do swobodnego stylu życia innych ludzi. Była to zapewne tylko dna z przyczyn poniesionego przezeń fiaska. Inną stanowił lęk internistów przed aniecznością dokonania wkłucia w rdzeń kręgowy. W dwa lata później, w roku 1893, Quincke pojawił się publicznie po raz drugi, rm razem na forum XII Kongresu Internistów. W tym czasie dokonał już wudziestu dwóch dalszych punkcji, nie ponosząc żadnej porażki. Podczas ystąpienia przyznał jednak, że skuteczność punkcji w przypadku wodogłowia rzynosi jedynie przejściowy efekt. Bronił za to swego przekonania, że próbne abranie płynu mózgowo-rdzeniowego może mieć jeszcze wielkie, acz nieznane naczenie dla diagnozowania chorób mózgowych. Wrażenie, jakie zrobił na zebranych internistach, było znowu niewielkie, ajbardziej znany w owym czasie niemiecki pediatra, Otto Heubner z Berlina, iważył się w następnym roku na przeprowadzenie tylko dwóch punkcji. Do roku 1912, kiedy to Dandy przeprowadził pierwsze eksperymenty, nakłucie dźwiowe Quinckego weszło w końcu do repertuaru neurologów po latach irzucania, sceptycyzmu i stawiania przeszkód. Zrozumiano wreszcie, że przy ????? nakłucia lędźwiowego można mierzyć ciśnienie śródczaszkowe, jak iwnież przeprowadzać badania bakteriologiczne i hematologiczne, choć nie astarczyło ono odpowiedzi na pytanie o przyczyny powstawania wodogłowia. Kiedy Dandy zaczął poszukiwać rozwiązania kwestii powstawania płynu lózgowo- rdzeniowego w głowach psów, antywiwisekcjoniści z Baltimore mieli rawdopodobnie pełne powody do wzmożenia czujności. Znalazł je w plątaninie srwów, żył, naczyń limfatycznych i gruczołów w sklepieniach i ścianach trzeciej czwartej komory mózgowej, a także komory bocznej, którą znali już Herofilos, później Thomas Willis jako splot naczyniówkowy. Jego funkcje jednakże pozo-awały nieznane. Po wielomiesięcznych obserwacjach i pomiarach Dandy wyliczył, że splot aczyniówkowy produkuje w ciągu dwudziestu czterech godzin od 160 do 400 mtymetrów sześciennych płynu mózgowo-rdzeniowego, a ten zbiera się w komo-ich mózgowych. Potem, dokonując badań na innych zwierzętach, zaczął poszuki-ać innego mechanizmu fizjologicznego, który po odżywieniu mózgu i rdzenia ręgowego spłukiwałby płyn lub też wsysał go, chroniąc jak poduszka przed strząsami, oraz nie dopuszczał do nadmiernego zbierania się w jednym miejscu. Tym razem mógł tylko przypuszczać, że resorpcja zwrotna płynu mózgowo-rdze-owego dokonuje się w obrębie brodawkowatych tworów umiejscowionych w twardej 109 oponie mózgowej, co do których funkcjonowania istniała różnica zdań również i po śmierci Dandy'ego. Zgodnie jednak z jego eksperymentami pewne było, że każde zakłócenie resorpcji płynu prowadzi do wodogłowia. Nie musiało jednakże przy tym chodzić tylko o wypadnięcie funkcji owych brodawek wchłaniających. Także niedrożność lub zwężenie kanałów łączących między komorami mózgu a przestrzenią podpa- jęczynówkową mogła spowodować spiętrzenie wód. Przyczyny obu zaburzeń mogły być wrodzone lub też wywodzić się z urazów okołoporodowych, krwotoków, zrostów, tumorów lub infekcji mózgu. Kiedy Halsted przeczytał relację o studiach Dandy'ego, uznał je w nadzwyczajnym przypływie wspaniałomyślności za wyjątkowo ważne i stwierdził, że szkoda, iż Dandy'emu nie udało się dokonać drugiego odkrycia tak wielkiej rangi. Coś takiego zdarza się jednemu człowiekowi tylko raz w życiu. Jego przepowiednia okazała się później co prawda fałszywa, ale określenie prac Dandy'ego jako „ważne" było zgodne z prawdą. Praca Dandy'ego stworzyła podstawy dla wszelkich neurochirurgicznych operacji, jakie miały zostać przeprowadzone później w przypadkach wodogłowia, nawet jeśli jego własnym zabiegom chirurgicznym towarzyszyły niepowodzenia. Mimo swej zręczności i odwagi ponosił kolejne porażki przy próbach znalezienia oraz usunięcia zbliznowaceń i uszkodzeń okołoporodowych, dziedzicznych zwężeń, cyst czy tumorów, które mogłyby wchodzić w grę jak przyczyny niedrożności otworów czy wodociągu w delikatnych tkankach komór mózgowych dzieci, a nawet niemowląt. Kiedy przeszedł do prób odsłonięcia, usunięcia lub zmniejszenia splotu naczyniówkowego, by w ten sposób zamknąć źródło powstawania płynu mózgo-wo- rdzeniowego lub zmniejszyć jego ilość, został od razu skonfrontowany z nowymi komplikacjami. Z pierwszych operowanych przezeń dwudziestu pięciu pacjentów zmarło dwudziestu czterech. W przypadkach, gdy udało mu się uniemożliwić lub przynajmniej zmniejszyć produkcję płynu, powstawał odwrotny, równie tragiczny problem. W końcu, pod naciskiem zrozpaczonych rodziców chcących ratować życie swych naznaczonych śmiercią dzieci, wpadł na pomysł, by włożyć cewnik do komór, gdzie znajdował się płyn mózgowo-rdzeniowy, i kierować jego nadmiar przez zawory do małych, przenośnych pojemników. W ten sposób odkrył jedną z dróg przyszłej neurochirurgii. Ponosił jeszcze porażki, jako że nie dysponował delikatnymi zaworami jedno- drogowymi, pozwalającymi na przepływ płynu zgodnie ze zmianą ciśnienia. Nie miał też do dyspozycji delikatnych, ruchomych cewników plastykowych. Jego idea, powstała w atmosferze ludzkiej tragedii, upadła na skutek niewydolności środków technicznych, kłopotów z zachowaniem sterylności cewników, w dodatku zatykających się skrzepami, i zewnętrznych infekcji mózgu. Mimo to Dandy pozostał ojcem neurochirurgii wodogłowia. W cztery, pięć i sześć dziesięcioleci później neurochirurgia wodogłowia otrzymała środki techniczne, jakie nie dane były Dandy'emu. Ale jej metody nie prowadziły do wyleczenia. Chirurgia wodogłowia pozostała tym, do czego udało się dojść w końcu 110 »andy'emu: chirurgicznym wszczepieniem przedłużających lub podtrzymują-fch życie protez technologiczno-hydraulicznych. Neurochirurdzy dysponują teraz zaworami kulowymi, które przy wzroście śnienia w mózgu otwierają się automatycznie na zewnątrz, nie pozwalając na awrót płynu do komór mózgowych. Milimetrowe cewniki z plastyku można teraz yprowadzić przez sklepienie czaszki na zewnątrz, a stamtąd poprzez skórę głowy, :yi i klatki piersiowej doprowadzić do innych jam ciała, których struktury chłaniają płyny niezależnie od komór mózgowych. Cewniki odprowadzają admiar płynu mózgowo- rdzeniowego do przedsionków serca lub do jamy rzusznej. Doświadczenie ginekologiczne i technologia pozwalają już na zastoso-anie tej metody na dzieciach jeszcze nie narodzonych. Przy pomocy sond peracyjnych można bowiem kotwiczyć delikatne cewniki wentylowe w główkach zieci, docierając do nich przez ścianę jamy brzusznej i macicy. Aż do chwili arodzin pozwalają one na wypłynięcie nadmiernej ilości płynu do wód płodo-ych. Ostateczny zabieg odprowadzania nadmiaru płynu mózgowo-rdzeniowego istępuje po rozwiązaniu. Jak każda protetyka medyczna, także i chirurgia wodogłowia pozostaje dziś, :imo dalszego rozwoju aseptyki i rozcieńczania krwi, źródłem komplikacji, dpływ z cewników może być zakłócony skrzepem włóknikowym ze splotu aczyniówkowego. Tkanka splotu może też bezpośrednio, na skutek wzrostu, itkać otwór cewnika. Skrzepy zagrażają drożności cewników także i w sercu. r jamie brzusznej natomiast dochodzi do stanowiących stałe ryzyko zapaleń rzewnej, zranień jelit czy wstępujących infekcji, mogących wywołać zapalenie ?? mózgowych. Z operowanych dzieci umierało w pierwszym roku po operacji ciągle jeszcze od dewięciu do dziesięciu procent, w drugim i trzecim — trzy procent, a później den do dwóch procent. Niektórzy pacjenci zatrzymywali się w swym rozwoju .ychicznym, a stała kontrola cewników, dostosowywanie protez do wzrostu ciała nadzieja na naturalną kompensację nadmiaru płynu mózgowo-rdzeniowego ileżały nieodmiennie do egzystencji tych, co przeżyli. Cień, jaki kładł się na tych wynikach, stawał się mniejszy, jeśli pamiętać beznadziejnej liczbie zmarłych w dawnych czasach. Wyniki te były również >wodem sukcesu, acz ograniczonego, późniejszych prób operacyjnych Dandy'ego. imo to właśnie jego pełnym trudu działaniom i badaniom fizjologii i patologii >mór mózgowych i płynu mózgowo-rdzeniowego zawdzięczamy drugi sukces, >alający przepowiednię Halsteda. Dandy miał trzydzieści dwa lata, kiedy po raz pierwszy zrelacjonował owo Ikrycie. Od tej pory nosiło ono nazwę wentrykulografii lub encefalografii. Jego iblikacja zrewolucjonizowała ówczesne środki i możliwości diagnostyki neuro-lirurgicznej. Wszystkie stosowane do tej pory metody wydawały się przestarzałe. Otwierając komory mózgowe, aby usunąć splot wytwarzający płyn mózgo-?-rdzeniowy, Dandy opracował pierwszą metodę, która przesunęła technikę ntgenowską, odgrywającą do tej pory bardzo ograniczoną rolę w chirurgii ózgu, w samo centrum diagnostyki. Pozwoliła ona bowiem po raz pierwszy baczyć na ekranach rentgenowskich nowotwory mózgu. Zasada tej metody była macalna, jako że rozszerzanie się i nacisk wywierany przez rosnące tumory nvoływały przemieszczenia, przesunięcia i zmiany w mózgu, szczególnie zaś 111 w obszarze bardzo czułych komór mózgowych. Złośliwe nowotwory wrastały nawet do ich wnętrza. Jeśliby więc udało się wypełnić komory środkiem cieniującym, jak w przypadku rentgenowskiego badania żołądka czy jelit, wtedy z przemieszczeń i zmiany kształtu można by wnioskować o miejscu i wzroście nowotworu. Pierwsze eksperymenty Dandy'ego prowadziły raczej do katastrof aniżeli sukcesów. Środek cieniujący, jakim początkowo dysponował, wstrzykując go poprzez dziury w czaszce do komór mózgowych podczas eksperymentów na zwierzętach, a później ludziach (tor, collargol, bismutum subnitricum), nadawały się do stosowania w innych jamach ciała, ale nie w tak wrażliwej konstrukcji, jakim były komory mózgowe. Reagowały one w gwałtowny sposób: raz poprzez napady kurczów osiągających natężenie ataków padaczki, innym razem poprzez rozprzestrzeniający się ból głowy dręczący chorych tygodniami, a kiedy indziej efektem była gwałtowna śmierć. Dopiero gdy Dandy całkiem przypadkowo zobaczył zdjęcia rentgenowskie ukazujące nadbrzusze jednego z pacjentów, które w efekcie przebicia jelita napełniło się do granic możliwości powietrzem, uświadomił sobie, że także i zwykłe powietrze może działać jak środek cieniujący. Zaraz potem zaczął napełniać komory mózgowe powietrzem. Dokonywał tego w dotychczasowy sposób, przez otwory wywiercone w sklepieniu czaszki lub poprzez punkcję lędźwiową, którą wykonywał i której uczył najpierw w Kilonii, a później przez pewien czas we Frankfurcie Heinrich Irenaeus Quincke, zanim nie umarł w roku 1922 śmiercią, o jakiej zawsze marzył, to znaczy nie zasnął na zawsze w swoim fotelu. Podczas punkcji Dandy usuwał część płynu mózgowo-rdzeniowego i zastępował go zastrzykiem powietrza. Ale również i wtedy dochodziło do komplikacji, które zostały usunięte dopiero po gorzkich doświadczeniach. Potem jednak okazało się, że z przemieszczeń i zmian w komorach mózgowych, jakie zarysowywały się na zdjęciach rentgenowskich, można rzeczywiście z dużą dozą pewności lokalizować nie znane do tej pory guzy i inne patologiczne zmiany w mózgu. Przez ponad pół wieku, aż do roku 1970, wentrykulografia i encefalografia Dandy'ego były najważniejszymi metodami diagnostycznymi w neurochirurgii. Dopiero kiedy w epoce komputerów powstała całkowicie nowa metoda dokonywania zdjęć rentgenowskich, zniknęły one, z kilkoma wyjątkami, z repertuaru diag- nostyczno-neurochirurgicznego. Wszakże w okresie ich ogłoszenia były jednoznaczne niemal z rewolucją w neurochirurgii, a zazdrosna niechęć, z jaką Cushing pozostawił Dandy'ego w Baltimore, przemieniła się w pełną nienawiści rywalizację. Oczekiwanie na dokończenie budowy Peter Bent Brigham Hospital Cushing wykorzystał na transatlantycką podróż do Niemiec i Austrii, aby przedstawić się w nowej roli najbardziej renomowanym w owych czasach chirurgom, od Augusta Biera w Berlinie po Antona von Eiselsberga w Wiedniu. W Oxfordzie odwiedził swego protektora, Williama Oslera, który zamienił Baltimore na spokojną i repre- zantacyjną zarazem rolę pierwszego klinicysty Oxfordu. Po powrocie potrzebował całego swego uporu i dyplomacji, aby wraz z uczniami potwierdzić własną pozycję wobec starych harvardczyków. Tym ostatnim nie podobało się tempo, z jakim w Peter Bent Brigham Hospital żądał zatrudniania profesorów, którzy za stałe pensje i prawo przyjmowania pewnej liczby pacjentów prywatnych w szpitalu (ale już nie poza nim) mieli poświęcać swój czas szpitalowi 112 wykładom medycznym. Zdecydowania Cushinga w tej kwestii nie mógł zburzyć lawet bostoński konserwatyzm, opierający się na długiej tradycji amerykańskiej; iawała ona kontraktowym profesorom medycyny przywilej zajmowania się przede wszystkim swoją pracą w prywatnych praktykach i zapewniała finansowy status. Opuszczając Baltimore Cushing miał za sobą 330 przeprowadzonych operacji towotworów mózgu; wyjeżdżając do Bostonu zabrał ze sobą wszystkie historie horób operowanych przez siebie pacjentów oraz raporty i wyniki sekcji (zresztą ??? bez oporu ze strony dyrekcji Johns Hopkins Hospital). Od czasu pierwszej iperacji przeprowadzonej w Bostonie w styczniu 1913 roku dodał do lutego 1914 oku 199 nowych zabiegów. Między nimi było 50 operacji nowotworów przysadki 149 operacji tumorów mózgu różnego rodzaju, których klasyfikacja była jego /ielkim celem. Przy operacjach nowotworów odnotował śmiertelność okołooperacyjną w wy-okości tylko 7,3 procent; skonfrontował ten wynik ze śmiertelnością okołoopera-yjną 265 operacji mózgu przeprowadzonych przez Horsleya (od czasu jego derwszego zabiegu) czy przez jego następcę, Percy Sargenta, w londyńskim National Hospital przy Queen Sąuare. Cushing musiał jednak posiadać dobre tosunki, aby opublikować te dane. Z 265 zoperowanych w Londynie pacjentów 135 zmarło podczas lub tuż po iperacji. Odpowiadało to ponad pięćdziesięcioprocentowej śmiertelności około-iperacyjnej — straszliwa liczba w porównaniu z jego 7,3 procentami. Dla siebie samego, swoich asystentów, pielęgniarzy i sióstr Cushing ustalił taki ilan pracy, który całkowicie przewyższył ten, jaki stosowano w Bostonie. Jego lowy brytyjski asystent, Hugh Cairns, zauważył przy tej okazji, że rok u Cushinga i Harvardzie jest co prawda dla neurochirurga niezbędny, ale gorszy od udziału r bitwach nad Marną czy pod Gallipoli, jakie rozegrały się podczas pierwszej rojny światowej. Wiedział o tym dobrze, jako że brał udział w obydwu. Krótki wypoczynek nocny Cushinga, często przerywany lekturą czy pisaniem, ;ończył się o godz. 7 rano. Po śniadaniu składającym się z dwóch jajek i ociekają-ego masłem tostu (co przy nałogowym paleniu doprowadziło prawdopodobnie do horoby tętnic w nogach) wyjeżdżał do szpitala. Ponieważ podczas pierwszej jazdy :osztownym samochodem zatopiony w myślach o czekającej go operacji spowodował wypadek, później kierowanie pojazdem pozostawiał swemu dożywotniemu ierowcy, Gusowi. Psychiczny pancerz Gusa był tak szczelny, że nie reagując wytrzymywał wybuchy gniewu i kazania Cushinga, naciskającego go bez przerwy, by przyśpieszył. Na koniec Gus wypowiadał tylko kilka słów w rodzaju: „Panie oktorze, ma pan jeszcze kawałek tostu na brodzie". W szpitalu Cushing przez pół godziny załatwiał pocztę, a potem przez dwie odziny zajmował się raportami o stanie zdrowia zoperowanych pacjentów. O go-zinie jedenastej (także w soboty i niedziele) zaczynał codzienną operację, która ez przerwy południowej trwała co najmniej do trzeciej po południu, ale zdarzało !ę, że kończył ją niekiedy o szóstej wieczór lub później. Potem rysował szkice oglądowe przebiegu operacji i dyktował z niej raport. Następnie przeprowadzał izytację pacjentów po lżejszych zabiegach i operacjach nerwu trójdzielnego rzeprowadzanych przez asystentów oraz własnoręcznie zmieniał opatrunki wszystkich pacjentów zoperowanych poprzedniego dnia. Wizyty u chorych, adanie nowych pacjentów, ustalanie terminów kolejnych operacji, do tego 113 (wielokrotnie w ciągu tygodnia) udział w autopsjach „w poszukiwaniu większej jasności" wypełniały resztę jego dnia w szpitalu. Rzadko kiedy Gus odwoził go przed ósmą lub dziewiątą wieczór do jego nowej, obszernej już willi przy Walnut Street. Podczas kolacji, która oprócz śniadania i od czasu do czasu kromki chleba była jego jedynym posiłkiem w ciągu dnia, spotykał się z żoną Kate i dziećmi. Miał dwóch synów i trzy córki: Williama, Henry'ego, Mary, Betsey i Barbarę. Po kolacji zostawiał dzieci, a także gości pod opieką Kate i zaszywał się w gabinecie, gdzie poświęcał się lekturze, pisaniu listów i notatek w swym dzienniku. Przez piętnaście lat nie pozwolił sobie na żaden urlop. Jego życie rodzinne było odbiciem pierwszeństwa, jakie dał od czasu zaręczyn pracy i karierze. Być może jego rodzina rozpadłaby się bez poświęcenia żony i jej talentów domowych; bez sprzeciwu stworzyła mu dom, jakiego sobie życzył, przyjmowała gości i wychowywała dzieci. Mając silny charakter i będąc równie inteligentna jak on pilnowała, aby między nimi panował niczym nie zakłócony spokój. W głębi jej duszy kryło się jednak rozczarowanie: nie spełniło się jej życzenie częstszego widywania męża w domu; nie dzielił się też z nią własnymi problemami. Dawała dzieciom to, co ogarnięty pasją pracy Cushing dawał im rzadko: atmosferę rodziny, rozmowy i domowe ciepło. O Cushingu i jego rodzinie więcej aniżeli długie studia psychologiczne może powiedzieć list, który ośmioletnia Barbara, nazywana krótko Babs, napisała do ojca: „Kochany tato. Zostań, proszę, w domu i nie wychodź, aby zarabiać pieniądze. Oddam Ci wszystkie moje pensy..." Prawdziwym domem Cushinga był szpital. W pełni zadowolony mógł być też z lat 1914/1915. Odnotował 170 przeprowadzonych operacji ze śmiertelnością okołooperacyjną wynoszącą dziewięć procent. Wszakże jego ambicja i niecierpliwość, a także chęć zajmowania się jak największą liczbą nowotworów, aby rozpocząć wreszcie upragnioną pracę klasyfikacyjną, nie pozwoliły mu odczuć prawdziwej satysfakcji. Jego nastroju nie poprawiła również wieść, że Abraham Flexner, reformatorski ideolog Rockefeller Foundation, ma zamiar zamienić najlepsze z istniejących jeszcze szkół medycznych w „wieże z kości słoniowej czysto medycznej wiedzy". Flexner był człowiekiem, który swym niszczycielsko-krytycznym raportem Medyczna edukacja w Stanach Zjednoczonych, opublikowanym w roku 1910, dał impuls do zamknięcia licznych amerykańskich szkół medycznych. Strategia Flexnera polegała na tym, aby zaproponować szkołom medycznym milion lub półtora miliona dolarów w przypadku, gdyby przyjęły model organizacyjny szkoły, której ciało pedagogiczne byłoby zatrudnione na etatach, otrzymując stałą pensję; uwagi wykładowców nie odwracałoby wtedy dążenie do osiągania dla siebie zysku. Nawet prywatne gabinety Cushinga w obrębie Peter Bent Brigham Hospital były dla Flexnera wykroczeniem przeciwko jego przesyconej czystym duchem koncepcji nauki. Kiedy w październiku 1913 roku Flexner zaproponował także i Harvardowi półtora miliona dolarów za przyjęcie jego projektu reform, natychmiast spotkał się z gniewnym oporem Cushinga. Cushing zaprotestował twierdząc, że zgodnie z proponowanym programem naukowym będzie się kształcić lekarzy, którzy w laboratorium zapomną o swej lekarskiej powinności i pewnego dnia będą co 114 )rawda w stanie płodzić sztuczne dzieci, ale nie potrafią już pomóc matce przy odzeniu. Zagroził więc, że złoży dymisję w razie zaakceptowania idei i pieniędzy 7lexnera. Nie miał jednak najmniejszego zamiaru opuszczać dopiero co zdobytego królestwa neurochirurgii. Był przekonany, że Harvard nigdy nie zgodzi się na )ropozycje Flexnera, jeśli będzie musiał przy tym zrezygnować z jego osoby. I miał ację. Ale dopiero w roku 1915 mógł być całkowicie pewny swego zwycięstwa nad lporem tamtego. W tym czasie wybuchła pierwsza wojna światowa, tak więc patriotyczne ibowiązki zabrały mu resztę czasu. Wziął udział w tworzeniu medycznej jednostki Iarvardu, mającej wspomóc Anglików i Francuzów w walce przeciwko podziwia-??? pod względem nauki, ale będącym poddanymi cesarza Niemcom. Jako eprezentant neurochirurgii osobiście znalazł się pewnego ponurego kwietniowe-o dnia 1915 roku w pustym jeszcze niemal szpitalu Ambulance Americaine r Paryżu. Oczekiwał na pacjentów z ranami mózgu i nerwów, ofiary pierwszej ? historii wojny, podczas której miały one uzyskać odpowiednią pomoc. Ale już ' maju powrócił do Bostonu, oburzony powolnymi przygotowaniami Ameryka-ów do włączenia się do wojny. Opanowany swego rodzaju rozdwojeniem psy-licznym, pragnął gorączkowo przeprowadzać zarówno operacje nowotworów, jak kontynuować starania o poprawę środków technicznych. Do roku 1916 zopero-ał dalszych dwustu pacjentów cierpiących na najróżniejszego rodzaju znane lieznane nowotwory i osiągnął przeciętną śmiertelność okołooperacyjną w wyso-DŚci dziewięciu procent. W tej sytuacji postanowił nie czekać już dłużej z rozpo-:ęciem pracy nad projektem szczegółowej klasyfikacji nowotworów. Niebiosa mu sprzyjały; któż inny bowiem sprawiłby, że w połowie roku 1916, klinice tego formalnie tylko wierzącego purytanina pojawiła się w poszukiwaniu •??? niepozorna, ale mądra i nie dająca się zastraszyć wybuchami wściekłości, amorami, nieprawdopodobnymi poleceniami i niesprawiedliwymi sądami mło-i kobieta o znamiennym nazwisku Louise Eisenhardt (Eisenłiardt — dosł. /arda jak żelazo; przyp.tłum.). Cushing natychmiast ją zaangażował i jako ćwiczenie wstępne do wielkiej •??? klasyfikacji nowotworów kazał wyszukać jej ze wszystkich istniejących portów operacyjnych, historii chorób, wyników autopsji i preparatów nowotwo-wych informacje dotyczące konkretnego nowotworu, który swoim rozwojem nnymi cechami zaskoczył go już w Baltimore. Gilbert ??????, jego najzdolniejszy (mimo zniewag, jakie spotykały oprócz ego także i Geraldine Martin, najbardziej utalentowaną siostrę operacyjną ushinga i późniejszą żonę ???????) ? stały asystent w Bostonie, nazwał ten )wotwór z powodu rzucającego się w oczy wyglądu „żółtym potworem". „Po-rói" miał swoje położenie wyjściowe w ósmym nerwie czaszkowym, zwanym wnież akustikusem, który wychodząc ze swego jądra w dnie dołu równoległo->cznego, kończył się w trudno dostępnym kącie mostkowo-móżdżkowym óżdżku. Cushing wpadł później na pomysł, aby nowotwór ten nazwać akustikus-urinom, co znaczyło mniej więcej tyle co „tumor nerwu słuchowego". Cushing odważył się zoperować prawie osiemdziesiąt nowotworów nerwu ichowego. Ten jednostronny guz, na który cierpiały głównie kobiety, objawiał się gorszeniem słuchu lub szumem w uszach, ponieważ zarastał wejście ucha 115 wewnętrznego w kącie mostowo-móżdżkowym. Potem pojawiały się zawroty i bóle głowy oraz zakłócenia podświadomych ruchów ciała. Jego wolny, ale niepowstrzymany rozwój zakłócał w końcu cyrkulację płynu mozgowo-rdzeniowego i zaczynało narastać ciśnienie w mózgu. Wreszcie „potwór" docierał do nerwu twarzowego i nerwu trójdzielnego, powodując na skutek nacisku porażenie mięśni twarzy i paroksyzmy nerwobólu nerwu trójdzielnego. Mimo że nie można było określić tego nerwiaka mianem rakowato-naciekowe-go, docierał on aż do najwęższych bruzd mózgowych i ściskał naczynia krwionośne tak mocno, że każda próba uwolnienia ich z tego uścisku związana była z trwałym niebezpieczeństwem krwotoku i śmierci w ułamku sekundy. Jego całkowite usunięcie prowadziło do trwałego wyleczenia, jednakże z najmniejszej choćby odrobiny tkanki nowotworu rozwijał się szybko nowy „potwór", którego operowanie równoznaczne było przeważnie z tragedią. Przy swoich próbach usunięcia nowotworów nerwu słuchowego w Berlinie Fedor Krause był świadkiem śmierci niemal dziewięćdziesięciu procent pacjentów. Liczba śmiertelnych przypadków na stole operacyjnym lub w okresie rekonwalescencji była zdecydowanie mniejsza u Cushinga ze względu na jego ostrożność. Udało mu się w kilku przypadkach tak gruntownie usunąć nerwiaki, że nie doszło do nawrotów. Wszakże również i później wielu z pacjentów, którym udało się ujść przed „potworem", cierpiało z powodu skutków przypadkowych zranień nerwu twarzowego: porażeń mięśni twarzy, utraty smaku czy braku wydzielania łez ze znanymi z operacji nerwu trójdzielnego konsekwencjami dla rogówki oka. Wybór „żółtego potwora" na temat pierwszej części charakterystyki nowotworów miał nieco wspólnego z osobistą wrogością, jaką Cushing czuł wobec tego niesamowitego i despotycznego tumoru. Jeszcze pod koniec kwietnia 1917 roku pisał długo w noc wraz z Louise Eisenhardt omówienie tego nerwiaka. Wkrótce potem jednak był zmuszony przerwać całą dalszą pracę klasyfikacyjną i pozostawić jej kontynuację Louise. 5 maja 1917 roku Cushing i zespół neurochirurgów zostali wysłani na pomoc brytyjskiemu, a później amerykańskiemu korpusowi ekspedycyjnemu w Belgii i we Francji. Jego tamtejsze podróże inspekcyjne od lazaretu do lazaretu, osiemnastogodzinne operacje podczas bitwy w Argonnach i nad Marną były typowe dla Cushinga i odpowiednio sławne. Ani przez moment jednak nie zapominał przy tym o zbieraniu neurochirurgicznych doświadczeń, które zachowały znaczenie na długie lata, najpierw podczas drugiej wojny światowej, potem w roku 1950, podczas wojny koreańskiej, następnie w czasach wojny w Wietnamie, wojen na Bliskim Wschodzie i w nie kończących się konfliktach zbrojnych na wszystkich kontynentach. Poza tym stały się one błogosławieństwem w związku z nie znaną jeszcze w czasach Cushinga eksplozją wypadków samochodowo-motocyklowych. To olbrzymie pole bitwy spowodowane ludzką krótkowzrocznością, ambicją, skłonnością do wygody i dążeniem do osiągnięcia prestiżu przyniosło więcej zranionych mózgów i nerwów aniżeli cała seria krwawych wielkich i małych wojen. Podstawowe doświadczenie wyniesione przez Cushinga zawierało się w stwierdzeniu, że operacja otwartych zranień mózgu w prowizorycznych warunkach, a więc na froncie lub na miejscu wypadku, w małych lazaretach czy szpitalach jest zawsze większym złem aniżeli prosty, sterylny opatrunek i późniejsza operacja 116 w „neurochirurgicznych warunkach". Inna reguła z kolei mówiła, że rany mózgu rzadko tylko podlegają infekcji, nawet jeśli oczyści się je w spokoju dopiero w kilka godzin później i zamknie szwem ściągającym twarde opony mózgowe. Rana skóry na głowie musi za to pozostać otwarta. Jeśli zszyje się skórę głowy, u jednej trzeciej pacjentów dochodzi do stanów zapalnych, dwie trzecie z nich zaś zostaje zainfekowanych, gdy zapomni się o zaszyciu twardych opon mózgowych. Żaden rozkaz wojskowy nie zdołał zmusić Cushinga do lekceważenia własnych doświadczeń i szybszego operowania rannych w gorączkowej atmosferze przyfrontowego chaosu. Wojskowi chcieli w ten sposób uniknąć zatorów transportowych, pozostali jednak przy regułach ustanowionych przez Cushinga aż do chwili, kiedy w październiku 1918 roku całkowicie przemoczony, po tasiemcowej lustracji lazaretów, dotarł do swej kwatery w Neufchateau i ostatkiem sił wszedł po schodach. 17 października był już cały rozpalony z gorączki. Kiedy próbował wstać, nie miał czucia w nogach. Później stracił czucie w rękach. Przerażającego obrazu choroby neurologicznej czy też infekcyjno-neurologicznej dopełniły ból głowy, podwójne widzenie, zanikający odruch kolanowy. Żaden internista czy neurolog z bliższej czy dalszej okolicy nie był w stanie postawić diagnozy, nie potrafił tego zrobić także sam Cushing. W grę wchodziło wiele najróżniejszych możliwości, poczynając od grypy wirusowej przez „gorączkę okopową" aż po zapalenie wielonerwowe; wszystkie one mogły wejść w diabelskie związki z jego nadużywaniem nikotyny. Kiedy w ostatnich dniach listopada mógł już znowu trochę chodzić i poruszać rękoma, nadszedł koniec wojny. W lutym 1919 roku więc, jako półinwalida, wyruszył w drogę powrotną do Bostonu. Ambicje jednak wcale nie wywietrzały mu z głowy. Już we Francji nie dawał mu spokoju pomysł, aby nakłonić rząd w Waszyngtonie i Rockefeller Institute do wyasygnowania co najmniej dziesięciu milionów dolarów w celu założenia amerykańskiego instytutu neurologicznego. Mieli się w nim znaleźć wszyscy starzy, nowi i przyszli specjaliści chorób mózgu i nerwów, od neuroanatomów, neurofizjologów i neuroendokrynologów aż po neurologów i neurochirurgów. Kiedy płynął przez Atlantyk, listy z jego planami i propozycjami znajdowały się już w drodze. Zapomniał jednak, że Abraham Flexner nie wybaczył mu swej porażki poniesionej w Harvardzie. Cushing nie zorientował się również, że Ameryka z roku 1919 nie miała jeszcze zamiaru dążyć do światowej dominacji — również w dziedzinie medycyny. W każdym razie w Waszyngtonie nikt nie był jeszcze gotów poświęcić choćby jednej tysięcznej czy dziesięciotysięcznej części sum, jakie wypłyną z kas państwowych i prywatnych w dwadzieścia pięć lat później, by spełnić marzenia Cushinga i urzeczywistnić sen o amerykańskiej medycynie i amerykańskim zwycięstwie nad chorobami i śmiercią. Kiedy w lutym 1919 roku, na niepewnych jeszcze, bolących nogach po raz pierwszy wszedł do sali operacyjnej w Peter Bent Brigham Hospital, aby objąć ponownie panowanie nad „mężczyznami i kobietami Cushinga", którzy dźwigali ciężar neurochirurgii podczas jego nieobecności, wiedział już, że urzeczywistnienie snu o stworzeniu narodowego instytutu neurochirurgicznego nie ma żadnych szans. Nie wiedział natomiast, że zrealizuje go dwudziestoośmioletni, wysoki 117 i niezgrabny młody człowiek nazwiskiem Wilder Penfield, który na krótko przed powrotem Cushinga dołączył do grupy jego asystentów. Penfield dokonał tego w piętnaście lat później, tworząc uniwersalny instytut neurologiczny, co prawda nie w Waszyngtonie, lecz we francusko-kanadyjskim Montrealu. Cushing przestał marzyć i poświęcił się znowu pracy w swym imperium nowotworów oraz dokończeniu publikacji o nerwiakach nerwu słuchowego. Zaskakujący rezonans, jakim odbiła się jego książka, w której odzwierciedlały się rozmiary neurochirurgicznej niewiedzy, i to zarówno w Europie, jak i Ameryce, zmusił go do zwiększenia codziennego pensum pracy, choć od tej pory coraz częściej operował już na siedząco i przez długi czas musiał walczyć jeszcze ze słabością dłoni. Mimo jego długiej nieobecności liczba operacji mózgu i rdzenia kręgowego, jakie zostały przeprowadzone w latach 1913-1919 w Peter Bent Brigham Hospital, wzrosła dzięki staraniom ??????? do 735. Jeśli doliczyć 330 operacji Cushinga przeprowadzonych w Baltimore, to całkowita liczba operacji przeprowadzonych przez niego i ??????? wynosiła 1065. Postawił więc sobie za cel, że w nadchodzącym dziesięcioleciu przekroczy liczbę 2000 operacji. Kiedy siedział obok Gusa wiozącego go do domu, odczuwał „absolutną pewność", że teraz, po pierwszym tysiącu operacji, dysponuje już materiałem, na podstawie którego będzie mógł skończyć klasyfikację nowotworów, obszerne, prawdopodobnie wielotomowe dzieło — podręcznik i kompendium wiedzy dla wszystkich przyszłych neurochirurgów świata. Niebiosa sprzyjały mu nadal. Poza Louise Eisenhardt zesłały mu one również pewnego młodego mężczyznę nazwiskiem Percival Bailey, który wykształcił się w North Western University w Chicago na chirurga, patologa oraz histologa i szukał pracy jako asystent. Percival Bailey był pierwszym „wykształconym" cytologiem, jaki pojawił się w otoczeniu Cushinga. Patologom badającym do tej pory preparaty operacyjne i pochodzące z autopsji w Johns Hopkins czy Peter Bent Brigham Hospital, a niekiedy w prywatnych laboratoriach, brakowało potrzebnej wiedzy i doświadczenia, często też nie potrafili postawić jednoznacznej diagnozy co do przyczyny i rodzaju nowotworów. Bailey za to posiadał wiedzę pozwalającą mu na powiązanie życia komórki każdego nowotworu z historią życia i choroby konkretnego pacjenta, a także dołączenie do tego wyników badań klinicznych i histologicznych. W ten sposób mógł dostarczyć Cushingowi tysiąc nowotworów podzielonych na gatunki, tego samego pochodzenia, rozwijających się tak samo lub podobnie. Cushing wybrał go więc do spełnienia tej roli (słusznie, jak pokazała historia), ale dla uzupełnienia wiedzy wysłał go najpierw do Europy. Mający dwadzieścia sześć lat Bailey wyruszył więc do Anglii, Niemiec, Francji i — dla ukoronowania swej podróży — do Madrytu, by nauczyć się metod ukazujących pod mikroskopem ukryty świat neuronów u „czarodzieja" komórek mózgowych, podeszłego już wiekiem i „żyjącego jak mnich" Santiago Ramona ? Cajala oraz jego ucznia Pio del Rio Hortegi. Po wyjeździe Baileya Cushing wyraźnie ujrzał drogę wiodącą do głównego celu swego życia. Zaraz jednak postawił sobie inny ambitny cel: międzynarodowe zbratanie się neurochirurgów — z nim i jego szkołą jako punktem centralnym. Podobnie jak w przypadku zakrojonych na wielką skalę prac klasyfikacyjnych 118 ' nowotworów, tak samo nie tracił czasu przy realizacji swego drugiego celu. Zaczął >ię rozglądać za asystentami, którzy pochodzili także z Europy i Ameryki Południowej. Wybrańcy mieli pracować przynajmniej przez rok w jego sali operacyjnej, [aboratorium i szpitalu, a potem, jako jego wysłannicy, powrócić do ojczyzny i położyć fundamenty pod neurochirurgię Cushinga w Anglii, Holandii, Belgii, Francji, Niemczech, Włoszech, Szwajcarii, Meksyku, Brazylii czy Argentynie. Z tym samym dalekim celem przed oczami rozpoczął realizację kolejnego projektu; jego podstawową myślą było coroczne zapraszanie do Bostonu uznanych chirurgów z amerykańskich oraz europejskich, a także z południowoamerykańskich uniwersytetów, i mianowanie ich na okres jednego miesiąca naczelnymi chirurgami w tutejszej klinice neurochirurgicznej. Jego zamiarem było pozyskanie ich dla neurochirurgii — przedsięwzięcie promocyjne na dużą skalę o bardzo oryginalnej formie. W pierwszej kolejności wziął pod uwagę Londyn, Uppsalę, Toronto, Lyon, Bolonię i Wrocław. W końcu, w roku 1920, założył pierwsze Amerykańskie Towarzystwo Chirurgii Neurologicznej. Wśród jego członków znalazło się początkowo dziesięciu amerykańskich chirurgów, którzy całkowicie lub w przeważającym stopniu zajmowali się neurochirurgią. Były to jednak dopiero początki; oczyma duszy widział już dalsze amerykańskie i międzynarodowe stowarzyszenia neurochirurgiczne, mające mieć w przyszłości setki i tysiące członków. To nie przypadek, że dokładnie w tym czasie doszło do otwartej i nieuniknionej rywalizacji między Harveyem Cushingiem a Walterem Edwardem Dandym. Sukcesy i w jeszcze większym stopniu wizje Cushinga zwiększyły jego podejrzliwość wobec wszystkiego, co mogłoby pomniejszyć jego dokonania lub zagrozić pozycji przywódcy światowej neurochirurgii. Symbolem takiego zagrożenia stał się właśnie Dandy, ponieważ jako jedyny odmówił wstąpienia do stworzonego przez Cushinga Towarzystwa. Jednakże z odwagą „samotnego wilka" zgłosił się jako mówca, by zaprezentować jego członkom wentrykulografię. Cushing mógł spowodować, że władze Towarzystwa odrzuciłyby Dandy'ego jako mówcę. Zabrałoby mu to jednak możliwość otwartego zaatakowania odkrycia Dandy'ego przed tą samą publicznością. Dandy pojawił się więc w Bostonie. Dzięki swym niesamowicie wyczulonym zmysłom Cushing wyczuł, że większość słuchaczy, między nimi i najwierniejszy z wiernych ??????, w głębi duszy nie do końca zgadza się z negatywną oceną pracy Dandy'ego, poddając się jedynie dyktatowi swego mistrza. W ten sposób jego negatywne nastawienie było poniekąd drogą do celu. Dstrzegł Dandy'ego (ukrywszy te słowa w uprzejmościach), że swoim odkryciem obudzi tylko płonne nadzieje i poniesie w sumie porażkę, a potem go oskarżył, że przygniata delikatną do tej pory sztukę diagnozy nadmiarem techniki. O słuszności tego oskarżenia Cushing mógł być rzeczywiście przekonany jako człowiek, którego kariera dokonała się w epoce diagnozy indukcyjnej i niewystarczających możliwości badań rentgenologicznych. Wrogość zmieniła się w otwartą wojnę, kiedy Dandy w dwa lata później ogłosił netodę operacyjną dającą o wiele większe szanse usuwania nerwiaków nerwu słuchowego aniżeli technika, jaką pracował Cushing. W ten sposób wzruszył nieco podstawami dzieła Cushinga w zakresie nowotworów nerwu słuchowego, będą- 119 cych wstępem do wielkiej klasyfikacji nowotworów. Być może głęboko w świadomości Cushinga tkwiło przekonanie, że w tym przypadku, podobnie jak w innych, brakowało mu zdecydowania i nie zradykalizował odpowiednio własnych działań. Teraz Dandy zaprezentował mu metodę zabiegu na „żółtym potworze", która co prawda pociągała jeszcze za sobą dwudziestoprocentową śmiertelność okołoopera- cyjną i pooperacyjną, jak również jednostronne porażenie nerwu twarzowego, ale jednocześnie chroniła większość tych, którzy przeżyli, przez odradzaniem się nowotworu. W ten sposób Dandy położył podwaliny pod chirurgię nerwiaków nerwu słuchowego, która w sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat później należeć będzie nadal do najmozolniejszych, ale również i najwdzięczniejszych metod neurochirurgicznych. Także i ona realizowana jest dzisiaj pod mikroskopem operacyjnym ze stereoskopową ostrością głębi i jaskrawym światłem, a używa się do niej elektronicznie sterowanych kawitronów, które (jako kombinacja szybkich mini- frezów z wysysaczami) rozcinają nowotwory, usuwając je nawet z najgłębszych bruzd mózgowych. Po przedstawieniu przez Dandy'ego sukcesów w operacjach nerwiaka nerwu słuchowego zostały zerwane ostatnie nici stosunków, jakie łączyły jeszcze „ojca neurochirurgii" w Bostonie z karierowiczem z Baltimore. Cushing zażądał od niego dokładniejszych danych, a Dandy poczuł się tak, jakby zarzucono mu, że chciał oszukać Cushinga. Następnie Cushing obwinił Dandy'ego o „braki etyczne", „zły gust" i „złe maniery". Konflikt ten odbił się również w listownych odpowiedziach Dandy'ego (lub też brudnopisach nigdy nie wysłanych listów): „Bez wątpienia powinienem w związku z tym żywić urazę, odczuwam jednakże bardziej współczucie w stosunku do człowieka, który cierpi na takie natrętne myśli. Szczególnie jeśli idzie o kogoś... kogo właściwie powinno się traktować z podziwem". Mosty zostały spalone, ale na ich gruzach miały się pojawić w przyszłości nowe urazy. I pojawiły się rzeczywiście, kiedy Dandy zrelacjonował swoje pierwsze operacje wypadnięcia jądra galaretowatego kręgosłupa, które nazywane będą później powszechnie operacjami krążków międzykręgowych. Naturalnie znowu wszedł na obszar niezbyt dobrze znany Cushingowi. Urazy odnowiły się, gdy Dandy po raz pierwszy skutecznie zoperował patologicznie rozszerzone arterie mózgowe — tak zwane tętniaki, ze względu na niebezpieczeństwo pęknięcia i śmierci na skutek wykrwawienia uważane do tej pory za nietykalne. Urazy znalazły nową pożywkę, kiedy w latach 1925/26 niezmordowany Dandy wymyślił nową metodę operacyjną nerwu trójdzielnego. Jako pierwszy otworzył sobie drogę poprzez potylicę do ukrytego korzenia nerwu trójdzielnego i przeciął go jeszcze dalej za zwojem Gassera, aniżeli czynił to Frazier. W konsekwencji liczba nawrotów nerwobóli zmniejszyła się jeszcze bardziej i metoda Dandy'ego uznana została również i przez następne pokolenia neurochirurgów za najbardziej efektywną w nie kończącej się walce z diabolicznym fenomenem nerwu trójdzielnego. Chodziło tu jednak o zabieg, który nie nadawał się dla starszych wiekiem czy osłabionych pacjentów, a w jeszcze mniejszym stopniu dla neurochirurgów, nie posiadających typowej dla Dandy'ego kombinacji odwagi i talentu. Nawet Frazier doznał najcięższej w swym życiu porażki, kiedy próbował 120 aśladować sposób operowania Dandy'ego. Jego pacjentka, młoda jeszcze krawcowa będąca emigrantką z Sycylii, przeżyła co prawda operację, jednakże dotknięta horobą strona twarzy nadal miała porażoną skórę, co było związane z palącym ólem i zapaleniem spojówki. Pacjentka również ogłuchła, a jej zdolność wymowy ostała poważnie zakłócona. Frazier nigdy więcej nie podjął się drugiej takiej peracji. Zamiast naśladowania, Cushing wybrał metodę lekceważenia. Wszakże dozna-a przez niego uraza musiała być bolesna, tym bardziej, że w tym samym czasie rzybył do niego do Bostonu w poszukiwaniu pomocy James Ewing, sława i dziedzinie patologii z New Yorker Memoriał Hospital, szpitala przeznaczonego la chorych na raka. Ewing, jeden z najwcześniejszych zwolenników leczenia chorych na raka adem, był, od czasu śmierci swej żony na gorączkę połogową, człowiekiem traszliwie cierpiącym na zapalenie nerwu trójdzielnego. Z tego powodu prowadził i swym laboratorium niemal pustelnicze życie, znajdując siłę do pracy tylko i przerwach między przypływami bólu. Cushing usunął mu na swój sposób zwój Gassera, nie udało mu się jednak wolnie Ewinga od cierpień. Prawdopodobnie Ewing, rozczarowany efektem peracji i rozgoryczony, jeszcze z opatrunkiem na ranie, opuścił nocą Peter Bent Irigham Hospital i poszukał noclegu u jednego ze swych bostońskich przyjaciół. ]o prawda Cushing odszukał go i sprowadził tej samej nocy do szpitala, ale koniec ońców musiał zwolnić go do domu z bolesnym porażeniem skóry twarzy uszkodzeniami rogówki. Ewing cierpiał dalej aż do swej — w roku 1943 — mierci na raka pęcherza, którego, jako specjalista, sam u siebie odkrył. Niebiosa uchroniły jednak egocentrycznego purytanina z Bostonu przed kolej-ymi zmartwieniami z tytułu nowinek techniczno-diagnostycznych nie pocho-zących od niego samego lub z jego kliniki. Przez następne czternaście lat statecznie zapewnił sobie tron „ojca" neurochirurgii. Nie należy jednakże sądzić, że nie było żadnej znaczącej nowinki. Tyle że owa iowość, mogąca go rozdrażnić, była efektem ambicji i myśli neurologa, na którego iie zwracano do tej pory większej uwagi, tym bardziej że pracował on na równie nało szacownym uniwersytecie na południowo-zachodnim skraju Europy, w Por-ugalii. Nowinka ta w decydujący sposób uzupełniła wentrykulografię Dandy'ego. >atwą przeszkodą na drodze do międzynarodowej sławy mogło być pozornie nie ;ończące się nazwisko owego lizbońskiego neurologa — Antonio Caetano de Lbreu Freire Egas Moniz. Na szczęście Portugalczyk skrócił je sam na Antonio !gas Moniz lub też jeszcze prościej: na Egas Moniz. Urodzony w roku 1874, miał już pięćdziesiątkę, kiedy na przełomie lat 1926/27 /padł na pomysł, aby wzbogacić neurochirurgię o kolejną metodę diagnozowania mian w mózgu. Nazwał ją angiografią mózgu. W miarę upływu czasu okazała się na wyjątkowo skuteczna. Fakt, że Egas Moniz pracował w Lizbonie w niemal zabytkowych warunkach echnicznych i potrzebował wielu lat, aby rozpowszechnić swe odkrycie poprzez laryskich wykładowców i przyjaciół, uchronił Cushinga przed nową konfrontacją „obcymi" zdobyczami wiedzy. Dopiero Percival Bailey, kiedy po latach pracy dla Cushinga osiedlił się 121 w Chicago jako neurolog, neurochirurg i psychiatra, zanotował w swoim dzienniku: „ Jest pewne, że wielkie rzeczy tworzy się przy pomocy niewystarczających środków i w niekorzystnych warunkach. Wystarczy tylko pomyśleć o... dziele Egasa Moniza z Portugalii. Geniusz jednakże zwycięża bez względu na warunki zewnętrzne". Pozostaje kwestią otwartą, czy użycie przez Baileya słowa „geniusz" nie należy zaliczyć do objawów jego wielkoduszności. Z pewnością Moniz należał do najbardziej nietypowych osób, jakie kiedykolwiek urodziły się w Portugalii. Pochodził z biednej szlachty wiejskiej z Avanca w północno-zachodniej Portugalii. „Egas Moniz" nie było jego właściwym nazwiskiem rodowym, lecz imieniem bohatera portugalskiej historii: Egas Moniz de Ribadouro walczył przeciwko mauretańskim zdobywcom Półwyspu Iberyjskiego w XII wieku. Jego ojciec chrzestny — wuj i miejscowy ksiądz zarazem — samowolnie nadał nowo narodzonemu chłopcu to sławne imię. I nie bez skutku. Ten krępy, ciężki mężczyzna, mający już od czasów chłopięcych powykrzywiane gośćcem ręce i łatwo rozpoznawalny tupet na głowie, aż do śmierci w roku 1955 nie ukrywał wcale, że przez całe życie dążył do zdobycia sławy, szacunku i bogactwa. Zanim wentrykulografia Dandy'ego skłoniła go do badań nad angiografią mózgu, miał już za sobą więcej niż burzliwe życie. Z domem rodzicielskim pożegnał się w wieku pięciu lat. Pierwsze wykształcenie (naukę pisania i czytania) pobierał w domu wspomnianego już księdza i ojca chrzestnego w miejscowości o nazwie Pardilho. Potem uczęszczał do liceum i kolegium jezuickiego Sao Field. Tam zbuntował się przeciwko zakonniczo-katolickiej dyscyplinie i w roku 1891, mając lat siedemnaście, zaczął studiować na staromodnym uniwersytecie portugalskim w Coimbrze. W późniejszych pamiętnikach, napisanych z dużymi ambicjami literackimi, opowiedział o tym, jak między serenadami przy księżycu, miłosnymi przygodami, monarchistycznym absolutyzmem i liberalno-republikańskimi ideologiami, pomiędzy portugalskimi katolikami i francuskimi materialistami stał się liberałem oraz zwolennikiem nauk filozoficznych, a potem studentem medycyny. Z neurologią zapoznał się dlatego, że profesorowie interny przekazywali dokuczliwe przypadki neurologiczne do zbadania studentom. Jednym z tych studentów był właśnie on sam. W Coimbrze pamiętano go jako przebiegłego i wymownego oratora i dyplomatę, który w roku 1902, nie mając jeszcze skończonych dwudziestu ośmiu lat, napisał skandalizujące dla katolików, ale z pewnością użyteczne dla jego kariery w tej erze supremacji idei liberalnych dzieło o fizjologii i patologii życia seksualnego. Dzieło to przyczyniło się jakoby w zdecydowany sposób do mianowania go docentem neurologii. Można się sprzeczać, czego i w jakim stopniu nauczał, gdyż w tym samym czasie zaczęła się jego druga kariera, przyjmując osobliwy obrót. Z jednej strony wyjeżdżał, pędzony głodem wiedzy, do książąt francuskiej neurologii i psychiatrii, przede wszystkim ??????'? Marie, Josepha Julesa Dejerine'a i Josepha Babińskiego. Jednocześnie jednak pełno go było na arenie portugalskiej polityki. W Paryżu poznał nie tylko francuską neurologię. Zwątpiwszy uprzednio w metafizykę, ludzką duszę i mózg jako siedzibę tej duszy, wyrobił sobie w Paryżu 122 kże dożywotnią wrogość wobec każdego kierunku psychiatrii, który nie uważał lorób psychicznych za konsekwencje zmian w mózgu. W Portugalii w tym czasie )szedł do stanowiska republikańskiego posła. Później stał się wywrotowcem alczącym z dyktaturą Joao Franco, więźniem politycznym, męczennikiem v końcu — w roku 1911, znowu pod zwycięskimi sztandarami republikanów — istał profesorem wydziału medycznego uniwersytetu w Lizbonie, szefem nowo worzonej katedry neurologii i założycielem kliniki neurologicznej w szpitalu mta Martha. Kiedy jego liczni przeciwnicy zarzucali mu, że jest medycznym, neurologiczni i politycznym karierowiczem, odpowiadał im, że zwalcza nie tylko monarchi-yczne, ale również i republikańskie zwyrodnienia. Owa działalność rewolucyjna nie przyniosła mu jednak poważniejszych szkód. Dstał ministrem, ambasadorem w Madrycie i w końcu, po zakończeniu pierwszej ajny światowej, posłem podczas rokowań pokojowych w Wersalu. Potem opuścił ab zmuszony był opuścić) to polityczne kasyno i zaczął korzystać ze swej Aońskiej synekury jako szef katedry neurologii. W latach powojennych żył niczym renesansowy książę neurologii, nie tylko dochodów płynących z katedry uniwersyteckiej i tłumnie odwiedzanej prywat-;j praktyki, ale także z innych, bliżej nie określonych źródeł. Rezydował w domu •zy Avenue 5. Octobre, w którego kuchni (nie zważającej na jego artretyczne izy) znaleźć można było dowody jego wyrafinowanego smaku, w piwnicy (jeszcze z: do diabła z artretyzmem!) — najlepsze wina, a w salonach bez przerwy Ibywały się spotkania towarzyskie. Ambicja jednakże nie dawała mu spokoju. W roku 1924 jego niezadowolenie ęgnęło szczytu, szczególnie gdy dokładniejsze relacje o wentrykulografii andy'ego stały się impulsem do pracy umysłowej, a ta z kolei doprowadziła do go, że jego prowincjonalno-portugalska fama przekształciła się w międzynarodo-\ sławę w dziedzinie medycyny. Postanowił bowiem uwidocznić na zdjęciach rentgenowskich nie tylko — jak zrobił Dandy — komory mózgowe, ale również system naczyniowy mózgu wraz wszystkimi jego tętnicami, żyłami i włośniczkami. Innymi słowy: wpadł na >mysł, aby do krwi tętniczej przepływającej przez naczynia mózgowe domieszać e przepuszczający promieni rentgenowskich środek cieniujący, który spowoduje, owe naczynia staną się widoczne na zdjęciach rentgenowskich. Jeśli ten pomysł dałoby się urzeczywistnić, to według kalkulacji Moniza można 4oby, podobnie jak ze zmian w komorach mózgowych, wnioskować pośrednio lokalizacji i wzroście nowotworów mózgu. Więcej nawet, można by w ten sposób rżeć schorzenia naczyń, naczyniaki czy wykształcanie się tętniaków; wszystkich eh schorzeń nie udawało się rozpoznać przy pomocy metody Dandy'ego. Jak przy wszystkich rentgenowskich środkach kontrastowych, problem pole-ł na tym, by znaleźć taką substancję, która dałaby się wstrzyknąć do sieci iczyniowej mózgu, nie niszcząc przy tym samych naczyń. W tętnicach nie można rło użyć powietrza, a psy i króliki, którym w tętnice mózgowe wstrzykiwano ijróżniejsze roztwory chemiczne, ginęły, zaledwie skończono iniekcję. Po niezli-onych eksperymentach z bromkami i litem zwrócił się o radę do swych pary-ich przyjaciół-neurologów. Do tych, których zawsze odwiedzał przyjeżdżając do Paryża (zatrzymywał się 123 przy tej okazji w Bordeaux, by spożyć obfity posiłek w restauracji „Chapon Fin" a potem lamentować z powodu ataków gośćca), należał Jean Athanase Sicarc w Hópital Necker. Przeciwnicy lub zazdrośnicy nazywali zawsze eleganckiego w stojącym kołnierzyku i z wielką perłą wpiętą w krawat oraz kokieteryjnyn wąsikiem Sicarda — „żonglerem strzykawki". Jego ulubionym instrumentem był; rzeczywiście strzykawka. Wstrzykiwał mleko jako środek (bezskuteczny) przeciw ko migrenie, krew jako środek leczniczy (równie bezskuteczny) na wszelkiego rodzaju zapalenia nerwów, roztarte cząstki współczulnych dróg nerwowych zmie szane z nowokainą (pomysłowa, ale bezskuteczna kombinacja) przeciwko atakon angina pectoris. Kiedy Moniz tym razem jechał do Paryża, nie przeczuwał, że Sicard równie; zajęty był eksperymentowaniem ze środkami cieniującymi, aby ukazać nowotworj i inne chorobowe zmiany w kanale kręgowym przy pomocy zdjęć rentgenowskich Nikt nie wie, z iloma chemicznymi miksturami już eksperymentował, na iii pacjentach dokonał doświadczeń, kiedy wreszcie przeszedł do prób z olejkierr maku lekarskiego zmieszanego z dużą ilością jodu. Już po pierwszych zastrzykacl otrzymał wyraźne obrazy kanału kręgowego i jego patologicznych zmian. W ter sposób, o czym nie wiedział, stworzył podstawy rentgenologii kręgosłupa i rdzeni; kręgowego. Jednakże kolejne próby wstrzyknięcia do kanału środkowego rdzeni; kręgowego tak dużych ilości oleistej mikstury, aby dotarła do jamy czaszki i tarr ujawniła ewentualne zmiany w mózgu, nie udały się. Podobno Sicard pokazywał właśnie gościom zdjęcia rentgenowskie rdzenit kręgowego wykonane przy użyciu swej mikstury lipoidalnej, skarżąc się na fiaskc prób mózgowych, kiedy do Hópital Necker przyjechał Egas Moniz. Sicard powita go z otwartymi ramionami i wykrzyknął: — Oto Egas Moniz, mój przyjaciel z Lizbony. Może on pomoże rozwiązać nass problem. Moniz nie rozwiązał co prawda problemu, ale dokładnie zorientował się w możliwościach i brakach mikstur jodowych jako środka kontrastowego i najszybciej jak mógł powrócił do Lizbony. To co Percival Bailey określił później słowami „niewystarczające środki", nie dotyczyło chyba kolejnych eksperymentów z roztworami jodowymi, które ????? wstrzykiwał królikom i psom w odsłonięte tętnice szyjne. W ten sposób dostawały się one bezpośrednio do krwiobiegu mózgu. Zwierząt doświadczalnych zaś miał w nadmiarze. Bailey miał na myśli raczej tak zwane „jazdy śmierci" Moniza. Kiedy Moniz przeszedł do doświadczeń na zwłokach, swoim prywatnym samochodem z szoferem woził odcięte głowy, których naczynia wypełnione były środkiem kontrastowym, z wydziału anatomicznego uniwersytetu do jedynego nowoczesnego aparatu rentgenowskiego w klinice Santa Martha. Miał na swoim koncie mnóstwo takich upiornych przejażdżek. Moniz był przekonany, że jest u celu, kiedy po eksperymentach na żywych pacjentach, z których pierwsi zmarli z powodu zranień żył mózgowych na skutek zastrzyków czy też innych technicznych braków, osiągnął w roku 1926 sukces w przypadku pewnego dwudziestoletniego, niewidomego chłopca z nowotworem przysadki mózgowej i syndromem Fróhlicha. Był również przekonany, że szukanym środkiem kontrastowym jest jodek sodu. Zdjęcia rentgenowskie ukazywały 124 jbrze widoczne rozgałęzienia tętnic mózgu, sieć żył i cienie naczyń włosowatych, rzemieszczenia i zmiany w odcinkach tętnic w obszarze siodła tureckiego zdra- zały położenie i wielkość nowotworu przysadki. Operacja potwierdziła tę diagno- Z pierwszymi zdjęciami pojechał do Paryża (tym razem nie zatrzymując się „Chapon Fin" w Bordeaux) i zaprezentował wyniki owych badań przed zwoła-ym w dniu 7 lipca 1927 roku zebraniem Francuskiego Towarzystwa Neurologicz-ego. Członkowie Towarzystwa z Babińskim, Roussym i innymi znakomitościami eurologii nagrodzili go głośnym aplauzem. Joseph Babiński (naznaczony już rżeniem i sztywnością mięśni wywołanymi chorobą Parkinsona, na którą zmarł cztery lata później) oświadczył: „Jeśli dalsze obserwacje potwierdzą, że wstrzyk-ięcia dokonywane przez Egasa Moniza są bezpieczne, to wszyscy neurolodzy będą dzięczni naszemu wielkiemu koledze, że podarował im nową metodę lokalizacji owotworów w mózgu". W ten sposób narodziła się angiografia mózgu. Minęły co prawda jeszcze dwa Jata, zanim na Moniza spłynęła pierwsza chwała międzynarodowe uznanie, potem jednak angiografia stała się częścią składową szystkich działań neurochirurgicznych. Zwiększająca się z roku na rok szybkość ymiany kaset rentgenowskich, a wreszcie ruchome filmy rentgenowskie coraz ikładniej oddawały przepływ środka cieniującego przez mózg, jak również niany naczyniowe. Także i w sześćdziesiąt lat później, kiedy doszło do zaskaku-cej fazy rozwoju rentgenologii, która przyniosła nowe możliwości prześwietlania ikazywania wnętrza czaszki, angiografia mózgu zachowała swe znaczenie. Nowa technologia była dzieckiem rozpoczętej w międzyczasie epoki kompute-iw i telewizji. Jej duchowymi i technicznymi ojcami byli urodzony w Australii merykanin, Allan Cormack, i Brytyjczyk Godfrey Hounsfield. Nadali oni skon- ruowanej przez siebie maszynie nazwę „computerized ????? tomograph". Potem ymyślono popularne, slangowe skróty nazwy tego urządzenia jak CAT czy ^ead- Scanner. CAT oznaczał odwrót od tradycyjnej techniki rentgenowskiej, mogącej przeka-???? jedynie obrazy dwuwymiarowe. Struktury mózgu nakładały się w nich na ebie, częściowo się zakrywając. Grube, trudne do przeniknięcia dla promieni depienie czaszki nie za bardzo pozwalało różnicować gęstości nie zakrytych ruktur, tkanek czy cieczy lub też nowotworów i innych zmian tkankowych, ylko nie przepuszczające promieni, wyraźnie widoczne cienie wypełnionych rodkiem kontrastowym komór czy naczyń służyły za drogowskazy na zdjęciach :ntgenowskich. Allan Cormack i Godfrey Hounsfield pokonali owe problemy dzięki możliwo-:iom, jakie dał im rozwój techniki. Kazali krążyć wokół głbwy pacjenta aparatowi mtgenowskiemu w kształcie półksiężyca, z którego tysiące promieni przenikało : wszystkich stron w milimetrowych odstępach czaszkę i mózg, mierząc kryształowymi receptorami różne grubości struktur mózgu, ich tkanek i płynów. Wyniki yły przekazywane przez komputer punkt po punkcie na ekran. W ciągu niewielu minut CAT dostarczał obrazy zarówno normalnego, jak patologicznego mózgu, jakie do tej pory były nieznane i wręcz niewyobrażalne, •d tej pory wentrykulografia Dandy'ego utraciła swoje przewodnie znaczenie, wyjątkiem kilku szczególnych przypadków. Mimo wynalezienia CAT pozostała jednak pewna luka, a wypełnić ją mogła 125 tylko angiografia Egasa Moniza. To jej domeną pozostało poszukiwanie tętniaków i innych schorzeń naczyń mózgowych. Tak będzie jednak dopiero w dalekiej przyszłości; na razie Egas Moniz przeżywa chwile pierwszej chwały, Cushing zaś zmierza ku osiągnięciu głównych celów swego życia. Nie można zarzucać Cushingowi, że nie przyczynił się osobiście do wprowadzenia znaczącego unowocześnienia technicznego w chirurgii mózgu i systemu nerwowego. Miał jednakże powód, by zadać sobie pytanie, dlaczego już przed laty nie wpadł na pomysł, który był podstawą tej nowej technologii, tym bardziej, że tak pomysł, jak i wykonanie nie były niczym nowym. Urolodzy zajmujący się przerostem stercza od dawna starali się unikać praktykowanej od przełomu dwudziestego stulecia poważnej, połączonej z silnym krwawieniem operacji, podczas której po otwarciu pęcherza moczowego usuwano guz stercza znajdujący się u jego wyjścia. Nowe, bardziej skomplikowane i delikatniejsze, za to mniej krwawe i dla pacjenta mniej uciążliwe metody miały na celu dotarcie do guza drogą poprzez cewkę moczową i wyłuskanie go w ten sposób z jego łożyska. Do tego celu używano skomplikowanego cystoskopu — wziernika pęcherzowego — na którego końcu znajdowały się ruchome pętle z platyny lub innego metalu, rozżarzane przy pomocy prądów diatermicznych. Dzięki tym pętlom usuwano warstwa za warstwą tkankę nowotworu. Jednocześnie przy pomocy termokoagulacji tamowano krwotoki. Rzeczywiście, niełatwo zrozumieć, dlaczego Cushing nie wpadł na pomysł użycia podobnych lub jeszcze bardziej skomplikowanych pętli diatermicznych i noży elektrochirurgicznych przy operacjach trudno dostępnych nowotworów mózgu lub też takich, które ze względu na skazę krwotoczną uważał za niemożliwe do zoperowania. W każdym razie dopiero w czerwcu 1925 roku, biorąc udział w kongresie lekarskim w Atlantic City, uświadomił sobie znaczenie nowej możliwości; stało się to w chwili, kiedy zwiedzał wystawę reklamującą instrumenty medyczne. Nie było na niej nowych cystoskopów, za to całe mnóstwo niezdarnych urządzeń diatermicznych ze skalpelami i innych instrumentów chirurgicznych podgrzewanych prądem elektrycznym. Skalpele przecinały wielkie kawały teksańskich befsztyków, nie pozostawiając w miejscu cięcia ani kropli krwi. Człowiek odpowiedzialny za reklamę ze strony producenta rozpoznał Cushinga i zawołał do niego: — Mamy tu coś, co powinien pan wypróbować na swoich mózgach, profesorze! Ponieważ Cushing poszedł dalej nie zatrzymując się, mężczyzna pomyślał, że tamten zignorował jego okrzyk. Ale się mylił. Po powrocie do Bostonu Cushing dowiedział się, że fizyk z Harvardu, Bovie, od dawna już pracuje w bostońskim Huntington Hospital nad skonstruowaniem diatermicznego urządzenia wyposażonego w skalpele, nożyce i sondy, a przeznaczonego do elektrycznej chirurgii guzów złośliwych. Już następnego dnia Cushing pojawił się w Huntington Hospital i przekonał Boviego, aby zajął się skonstruowaniem maszyny z podłączonymi miniinstrumentami do wykonywania operacji w tkance mózgu. Elektryczne wyposażenie jego sal operacyjnych zostało przebudowane na potrzeby nowej maszyny; przestawiono się również z narkozy eterowej na znieczulenia miejscowe, jako że stosowanie prądów diatermicznych groziło wybuchem 126 u. W październiku Bovie wahał się jeszcze z przekazaniem Cushingowi nowo istruowanych instrumentów, w końcu dał się jednak przekonać i maszyna ała przewieziona z Huntigton Hospital na drugą stronę ulicy do Peter Bent ;ham. Pierwsza „elektryczna" operacja Cushinga zamieniła się w „cyrk" pełen niewidzianych wydarzeń. Jeden z dawców krwi zemdlał (od czasu powrotu hinga z Francji byli do dyspozycji podczas każdej operacji). Maszyna podczas sportu przez ulicę trochę ucierpiała i doszło do zakłóceń w jej pracy, a zatem :rw w operacji. Cushing rozładowywał swe napięcie krzykiem, obwiniając tentów, siostry i po raz pierwszy obecnych przy zabiegu techników; doszło do i, że z sali uciekł nawet jego pierwszy asystent, Cairns. Koniec końców, nadzieje hinga spełniły się jednak na tyle, że już w kilka dni potem reagował tak samo później fabrykanci samochodów, którzy odkrywszy jakiś błąd w jednym adeli, wysyłali do naprawy wszystkie egzemplarze tego typu. Louise Eisenhardt otrzymała polecenie, by odnaleźć w kartotece pacjentów, ych operacji Cushing nie podjął się w ciągu ostatnich miesięcy czy lat, a którzy le jeszcze byli przy życiu. Wszystkich wzywano po kolei do Bostonu; Cushing ał przeprowadzić teraz zabiegi przy pomocy nowej techniki. [ tak zaczęła się epoka elektrochirurgii Cushinga, bez której trudno sobie brazić dalszy rozwój neurochirurgii. |ei wprowadzenie ustąpiło jednak miejsca większej sprawie, mianowicie konty-cji wymarzonej klasyfikacji nowotworów mózgu. Od powrotu Baileya z Euro-iokonał się stopniowy, ale obiecujący postęp w tej kwestii. Z biegiem czasu !ey i Cushing doszli do wniosku, że poza nowotworami przysadki i nerwu :howego istnieją jeszcze cztery dalsze grupy tumorów. Jednej z tych grup nadali nazwę glejaków; w roku 1926 ukazał się pierwszy tom tułowany Klasyfikacja glejaków, pełen historii chorobowych, relacji z zabiegów racyjnych, raportów z autopsji i badań histologicznych. Pod hasłem „glejaki" rano przy tym wszystkie nowotwory rozwijające się w białej tkance mózgowej. Percival Bailey udowodnił, że glejaki stanowią nie tylko największą procento- grupę wszystkich nowotworów mózgu (40%); były one także najzłośliwszymi ami wrastającymi głęboko w strukturę mózgu. Jeśli udawało się je skutecznie nąć, to tylko przy pomocy elektrochirurgii, ale po pewnym czasie i tak adzały się na nowo. W swojej publikacji Bailey i Cushing usiłowali opisać jeszcze różnice między izo złośliwymi, błyskawicznie rozwijającymi się rdzeniakami zarodkowymi duloblastomami) czy barwnymi glejakami zarodkowymi (glioblastomami), :e mogły przynieść śmierć w ciągu niewielu tygodni, a rzekomo mniej złośliwy- gwiaździakami, przypominającymi plaster miodu skąpoglejakami czy wyściół- jego wyleczalności była błędna. W dwa dni później zoperował Leonarda Wooda. Natknął się na nowy, masyw-?? guz, i to w tym samym miejscu, gdzie przed laty usunął pierwszy nowotwór. Od >oczątku miał do czynienia ze zrostami i innymi przeszkodami, trudnymi do >rzezwyciężenia nawet przy pomocy elektrochirurgii. Dzięki licznym transfuzjom ;rwi Wood przeżył siedmiogodzinną operację. Wkrótce potem wystąpiły jednak iowe komplikacje, zmuszając Cushinga do ponownego otwarcia zamkniętej już any operacyjnej czaszki. Po tym kolejnym zabiegu Wood nie odzyskał już irzytomności i zmarł we wczesnych godzinach wieczornych. W dzień później Cushing zanotował w swym dzienniku: „Jeszcze nigdy tak ;łęboko nie przeżyłem utraty pacjenta... Byłem tak bliski sukcesu... Autopsja wykazała, że krew została wciśnięta do jednej z komór mózgowych, kiedy tampo-lowałem ranę, a potem ją zamknąłem. Gdybym postępował uważniej, uratował-??? go i mógłby żyć jeszcze z piętnaście lat". Podczas następnych dwóch tygodni omijał salę operacyjną, spędzając bezsenne ??? na rekonstrukcji błędu, który swoim zdaniem popełnił. W rok później, po okresie wytężonej pracy, Cushing opublikował kolejny ibszerny tom charakterystyki nowotworów noszący tytuł Nowotwory powstające naczyń krwionośnych mózgu. Tym razem nie chodziło tylko o łagodne naczyniaki iłodowe (angioblastomy) i inne formy, ale także i o tętniaki, powodujące (szczecinie jeśli znajdowały się w podstawie mózgu), że każda ich operacja była vyścigiem z czasem i grą vabank. Za każdym razem chodziło o to, aby po otwarciu :zaszki szybko znaleźć i podwiązać, zanim pęknie i doprowadzi do śmierci pacjen-:a na skutek wykrwawienia, wypełniony krwią worek tętniakowy. Niebezpieczeństwo pęknięcia zaś wiązało się bezpośrednio z otwarciem czaszki, jako że w tym momencie spadało ciśnienie śródczaszkowe, uprzednio wspierające od zewnątrz lapięte ściany tętniaka. Piąta część charakterystyki nowotworów Cushinga ukazała się w roku 1932. Mosiła ogólny tytuł Nowotwory mózgu i zawierała bilans dwóch tysięcy operacji :umorów, których przeprowadzenie Cushing postawił sobie w roku 1920 za cel następnego dziesięciolecia. Dwutysięczna operacja (usunięcie gruczolaka przysad-u u chorego, który przeżył ten zabieg o ponad piętnaście lat) została przeprowa-izona w maju 1932 roku. Tym razem opisano wszystkie rodzaje nowotworów (z wyjątkiem oponiaków), niędzy innymi kilka nowych, do tej pory nie operowanych łagodnych form umorów: przewodziaki czaszkowo-gardłowe i nowotwory naskórkowe (epider-noidy). Chodziło w tym wypadku o nowotwory rozwojowe, powstające już w fazie mbrionalnej człowieka, których usunięcie prowadziło prawie zawsze do wyzdrowienia. Pozostaje rzeczą nie wyjaśnioną, dlaczego tom pod tytułem Oponiaki (najob- 129 szerniejszy ze wszystkich) ukazał się dopiero w roku 1938, czyli w sześć lat po poprzednim. Jednakże takie opóźnienie terminu wydania miało swoje powody. Ne było ono związane jedynie ze śmiercią generała Wooda. Za tym wahaniem kryła się długa walka, jaką między 1919 i 1932 rokiem prowadził z nowotworami, które wyglądały na oponiaki, ciągle jednak stanowiąc dla niego zagadkę. Z łagodnych zmieniały się w złośliwe, a przez niektórych patologów z ery przedbaileyow-skiej uważane były nawet za glejaki. W końcu uzyskano pewność, że wyleczenie uzależnione jest od ich całkowitego usunięcia. Walka z oponiakami prowadzona była ze zmiennym natężeniem i wymagała dużej wytrwałości ze strony Cushinga — pełna nadziei na sukces i strasznych rozczarowań czy ludzkich tragedii, a także poszukiwania prawdy. Istnieje wiele przykładów niezwykłych losów ludzkich i dramatów splecionych nierozerwalnie z tą walką. Jeden z nich to historia Irlandczyka nazwiskiem Timothy (Tim) Donovan Trwała ona dwanaście lat. W roku 1919 Tim Donovan był kowalem w bostońskie; stoczni marynarki wojennej, prostym człowiekiem, który nie skończył żadne; szkoły, za to lubił dużo wypić. Trzymał się życia kurczowo, niemal na sposób zwierzęcy. Jego żona Mary przywiozła go z początkiem roku 1919, tuż po powrocie Cushinga z Francji, do Peter Bent Brigham Hospital. Od pół roku Donovan mia-bowiem duże kłopoty z mówieniem. Także jego prawe ramię, którym przez wiek lat machał swobodnie młotem, utraciło siłę, a prawa strona twarzy zwisafc nieruchomo. Coraz częściej też, na skutek ataków kurczy w prawej części ciała tracił przytomność na ulicy czy stromych schodach prowadzących do mieszkania Donovanów. Jedynymi słowami, jakie udało mu się wyjąkać podczas badania przez Cushin ga, były: „Muszę się tego pozbyć". Cushing doszedł do wniosku, że Donovan ma wolno rosnący nowotwór w lewe półkuli mózgu. Zoperował go po raz pierwszy 18 kwietnia 1919 roku, lecz za późne zorientował się, że guz, na który się natknął, ma postać klepsydry. Górna częśi odłamała się, natomiast dolną udało się usunąć dopiero po trwającej wiele godzir operacji. Patolog, zbadawszy resztki nowotworu, uznał je za fragmenty glejaka, al< nie był jednak całkowicie tego pewien, Cushing zaś uważał, że to raczej oponiak i miał nadzieję, że udało mu się usunąć guz w całości. Do 15 maja Tim przyszedł do siebie już na tyle, że mógł znowu zrozumiale mówić, a jego ramię stało się tak mocne, iż ponownie podjął pracę. Potem prze2 ponad trzy i pół roku Cushing nic o nim nie słyszał. Dopiero kiedy młot znowu wypadł Timowi z ręki, a było to w lutym 1923 roku. pojawił się nagle razem z Mary na ławce w poczekalni Peter Bent Brigham Hospital, a jego ramię zwisało bezwładnie. Tym razem miał kłopoty z posługiwaniem się również prawą nogą, jego język zaś, jak wyraziła się Mary, „był tak gruby", że od dłuższego czasu Tim milczał całymi dniami lub wymawiał pojedyncze słowa czy połowy zdań. On sam, po wielu próbach, powtórzył te same słowa, jakie wypowiedział w roku 1919: „Muszę się tego pozbyć". Cushing zoperował go po raz drugi 9 marca 1923 roku. W miejscu, z którego usunął kiedyś pierwszy nowotwór, znalazł nowy, jeszcze większy, bo ważący 100 130 amów guz. Tym razem, pełen ostrożności, zanotował po operacji następujące iwa: „Należy mieć nadzieję, że udało się go całkowicie usunąć". Wszakże jego nadzieje były płonne. Tim doszedł co prawda znowu do siebie lauczył się na tyle posługiwać ręką i nogą, że wydawał materiały z fabrycznego igazynu i śpiewał z kompanami irlandzkie piosenki w knajpie. Po pół roku rcze jednak znowu zaczęły atakować jego kończyny. Wkrótce potem stracił acę, następnie drugą i trzecią. W końcu, zataczając się jak pijak, przybył dtrzymywany przez Mary i irlandzkiego zamiatacza ulic do poczekalni Cushin-. Jego prawe ramię zwisało bezwładnie, a prawa noga była znowu na wpół rażona. Potrafił wymawiać tylko pojedyncze sylaby. Wynikało z nich jednak, że oktor musi go znowu otworzyć". Dwie pierwsze operacje dzieliły trzy lata. Tym razem od ostatniego zabiegu nęły już tylko dwa lata. Kiedy 29 kwietnia Cushing otworzył sklepienie czaszki tym samym miejscu jak przy pierwszych dwóch operacjach, znalazł nowy guz wadze 70 gramów. Ponieważ niemożliwe było zamknięcie otworu w czaszce gmentem kości, przykrył go gutaperką i zaszył skórę głowy. Ten sam patolog, ??? badał tkankę z pierwszych operacji, porzucił myśl o glejaku i „w diagnozie ;zął podejrzewać oponiaka". Tim po raz trzeci wyzdrowiał na tyle, że mógł znowu poruszać ramieniem, )zumiale mówić i samemu zatroszczyć się o siebie w domu, kiedy Mary praco-ła w pralni. Jednakże w marcu 1926 roku policjanci przywieźli go do kliniki Cushinga prawostronnym porażeniem ciała, znalazłszy go na wpół ubranego na jednej ilic w pobliżu Peter Bent Brigham Hospital. Mimo swego stanu udało mu się iec ze szpitala miejskiego, do którego przewieziono go nieprzytomnego po ataku laczki. Miał tam czekać na przewiezienie do ośrodka dla nieuleczalnie chorych, kt nie wiedział, w jaki sposób udało mu się dojść w okolice kliniki Cushinga. ;o wzrok zdradzał jednak więcej o stanie ducha niż pełne udręki jąkanie, którym )sił o ponowne „otwarcie". W dzienniku Cushing zapisał: „W przytułku szybko by umarł. Nie mogliśmy mówić jego prośbie o kolejną próbę..." Trudno ocenić, co kierowało bardziej shingiem: jego ludzkie uczucia czy też chęć poznania fenomenu tumoru Tima >novana. Przykrywka z gutaperki, która po ostatniej operacji opadła początkowo w głąb iszki, wybrzuszyła się, zdradzając istnienie nowego guza. Cushing zoperował movana po raz czwarty 9 kwietnia. W dzienniku zanotował następujące słowa: o była przerażająco długa operacja". W czasie zabiegu znalazł dwa nowotwory, jrych łączna waga przekroczyła 300 gramów. Tylko pięć transfuzji krwi utrzyma-Tima przy życiu, a mimo to doszedł w końcu do siebie. Jego żona i irlandzki licjant zabrali go do domu z porażonym jeszcze ramieniem, ale zdolnego do ruszania się przy pomocy kul i potrafiącego się wysłowić. „Po tej rozpaczliwej próbie — zanotował Cushing — mieliśmy w głowie tylko Ino: nigdy więcej! Ale Tima nie można było tak łatwo zniechęcić. W osiem esięcy później, w styczniu 1927, przyszedł do nas znowu, nie mogąc powiedzieć wa, ale za to ze spojrzeniem zdającym się mówić: wiedziałem..." Timothy Donovan miał teraz czterdzieści jeden lat. Był niezdolny do porusza- 131 nia się bez pomocy, nie potrafił czytać, mówić czy zrozumieć trudniejszych rzeczy. Podnosił tylko lewą rękę ku głowie, wskazując zoperowane miejsce na czaszce. 9 lutego 1927 roku doszło do piątej operacji, podczas której usunięto 80 gramów tkanki nowotworu. Zbadanie go doprowadziło do wniosku, że idzie tu o nigdy nie usunięty całkowicie oponiak. Tim doszedł do siebie przynajmniej na tyle, że mógł siedzieć w domu przy oknie. Jednakże i tym razem chodziło tylko o odroczenie wyroku. W marcu 1928 żona przywiozła go do szpitala z silnymi bólami głowy i z oznakami zaburzeń umysłowych. Pogrążony w ponurym milczeniu zdołał powiedzieć tylko „tak" lub „nie". Cushing zanotował w dzienniku: „Jeden z moich młodych asystentów zauważył dzisiaj, że nie można usprawiedliwić kolejnej operacji, nie istnieje bowiem już szansa powstrzymania procesu chorobowego Tima. Jedynym rozwiązaniem dla niego jest, zdaniem owego asystenta, eutanazja. Przypomniał mi, że lord Verulam napisał kiedyś, iż obowiązek lekarza w ulżeniu śmierci jest równie duży, jak obowiązek wyleczenia pacjenta... W tych słowach zawarte jest nieskończenie wiele prawdy. Ale nieszczęsny Tim nie jest jeszcze wewnętrznie bliski śmierci i będzie musiał przeżyć wiele »uśmierceń«, zanim się podda... Dlatego też po kilku dniach, w czasie których doszedł do siebie po psychicznych zaburzeniach i potrafił dać nam do zrozumienia znakami ręki, że jest już gotów, przystąpiliśmy do kolejnej operacji". To co wydarzyło się 13 kwietnia 1928 roku w trakcie szóstej operacji oraz po niej, a także podczas przeprowadzonego wkrótce potem, 28 kwietnia, siódmego zabiegu, wydaje się nieprawdopodobne. Przy pomocy nowych elektrochirurgicz-nych urządzeń Cushing usunął ni mniej, ni więcej, tylko 400 gramów tkanki nowotworowej i tym razem nie było żadnych wątpliwości, że w ranie pozostały jeszcze cząsteczki guza. W maju Tim wstał znowu z łóżka. Potrafił myśleć normalnie, w ograniczony co prawda sposób, i panował na tyle nad lewą stroną swego ciała, że mógł poruszać się do przodu. W sierpniu 1929 roku był jednak już z powrotem w szpitalu, tym razem z poważnymi zmianami w dnie oka; zdołał „wyrzucić" z siebie tylko kilka słów. Z notatek Cushinga znowu nie wynika jasno, co w dalszych działaniach kierowało nim bardziej: współczucie czy głód wiedzy. „Nasze wątpliwości — pisał — czy będziemy w stanie zrobić jeszcze cokolwiek pożytecznego, podzielała także jego żona. Ale Tim myślał inaczej, więc postanowiliśmy dokonać jeszcze jednej próby". 13 sierpnia 1929 roku Cushing przeprowadził ósmą operację i usunął 190 gramów tkanki nowotworowej z mózgu, który wyglądał „jak poorane pociskami pole bitwy". Także i tym razem Tim wstał z łóżka i usiadł przy oknie w swym domu. W maju 1930 roku Mary nie mogła dłużej się nim opiekować i pracować zarazem. Zawiozła go do Long-Island-Hospital — zakładu dla nieuleczalnie chorych. Ale ciągle nie był to jeszcze koniec tragedii. W październiku 1930 roku Tim bez przerwy pokazywał zdrową jeszcze lewą ręką wybrzuszone ponownie okrycie rany operacyjnej, pisząc jednocześnie na kartce: „Cushing — Cushing". Jego żona oraz dawni koledzy z pracy zawieźli go więc jeszcze raz do Peter Bent Brigham Hospital. Cushing zanotował wtedy: „Dręczy nas pytanie o uzasadnienie dla tych wszystkich operacji, jakie przeprowadziliśmy. Było jednak rzeczą nie do pomyślenia, abyśmy pozostawili go własnemu losowi. Instynktownie zrozumiałby, dlaczego. Lepsza była śmierć na stole operacyjnym". Cushing sam pomyślał wtedy 132 eutanazji (aczkolwiek z pacjentem na stole operacyjnym i w nadziei na decyzję odjętą przez wyższą instancję). 3 listopada doszło do dziewiątej, a w cztery dni potem — do dziesiątej operacji, iby usunąć nowy guz, Cushing nie widział innego wyjścia, jak tylko zoperować lektrycznym nożem struktury mózgu, których zranienie musiało spowodować araliż obu ramion i nóg. Tim obudził się więc z obustronnym porażeniem, zdecydowany jednak żyć, wyzdrowiał znowu na tyle, że w ograniczony sposób oruszał lewą ręką i nogą, czytał tytuły w gazetach, a jego niemy uśmiech (budzący tość wszystkich) ukazywał wdzięczność, że ciągle jeszcze jest przy życiu. Powrócił a Long Island i przebywał tam do czasu, gdy Cushing znalazł dla niego lepsze liejsce w przytułku w Cambridge, gdzie zmarł 30 lipca 1931 roku. „W ciągu tych dwunastu lat — pisał w dzienniku Cushing — które upłynęły d pierwszej operacji tego nieszczęsnego człowieka, wykonaliśmy serię dziesięciu alszych i usunęliśmy łącznie około 1350 gramów tkanki nowotworu, a więc tyle, e waży normalny mózg. Patrząc wstecz można wątpić w zasadność tych zabiegów, /szystkim, których to może dotyczyć, należałoby poradzić, aby nie dotykali poniaka mogącego się odnowić... Z drugiej strony zdarzają się pacjenci żyjący iszczę wiele lat po operacji odnowionego nowotworu..." Po śmierci udręczonego Tima Donovana Cushing odczuwał niepewność wątpliwości, jeśli idzie o operowanie oponiaków. Nie czuł tych wątpliwości :dnak już w rok później, kiedy w Boże Narodzenie 1932 roku zmarła w wieku zydziestu sześciu lat Dorothy May Russell. Przyszła do szpitala do Cushinga tym samym 1919 roku co Timothy Donovan, a jej śmierć nastąpiła po siedem-astu kolejnych operacjach. Jest rzeczą wątpliwą, czy w historii stosunków lekarza pacjentem miał miejsce podobny dramat, jak między Cushingiem a Dorothy ussell. W roku 1919 Cushing przeprowadził na mającej wówczas dwadzieścia trzy ta studentce muzyki w Syracuse Graduated School of Fine Arts pierwszą ?erację nie znanego wtedy jeszcze (dopiero później rozpoznanego jako oponiak) imoru. Dorothy, jedyna córka ubogiego, chorego na serce handlarza instrumentami luzycznymi w Salem, doznała jako dziecko ciężkiego, ogłuszającego uderzenia głowę. W jedenaście lat później siedemnastoletnia studentka muzyki przygoto- ująca się do egzaminu do konserwatorium poczuła „elektryczne wyładowania palcach prawej ręki", objawy zbliżających się epileptycznych kurczów. Neurolog kreślił początkowo ten symptom pogardliwie jako „nerwicę artystyczną". Kiedy dnak dziewczyna miała już dwadzieścia dwa lata, wywiązały się z tego duże udności w grze na fortepianie. W początkach roku 1919 Dorothy po raz pierwszy ysunęły się przedmioty z prawej ręki. Potem dały znać o sobie objawy słabości prawej stopie, bóle głowy i wymioty. Kiedy przyszła do Cushinga — delikatna, krucha, przepełniona pasją muzyki zrobienia muzycznej kariery — jeden z jego asystentów zapisał w swym dzienni-u: „Jest idealistyczną duszą, która zawsze marzyła o muzyce, koncertach i kom- azycjach. Gdy pojawiły się pierwsze trudności z jej prawą ręką i zaczęła lękać się swą muzyczną przyszłość, postanowiła pisać już tylko lewą ręką, aby prawą ichować dla muzyki". Wszystkie symptomy, jakie pojawiły się u Dorothy RusseK, wskazywafy na wostronny nowotwór mózgu. Kiedy Cushing zoperował ją po raz pierwszy 8 lipca 133 1919 roku, znalazł duży guz i po długiej walce z krwotokami usunął go na tyle, „na ile pozwalały na to okoliczności". Jednak już 16 lipca był zmuszony otworzyć ponownie jamę operacyjną, ponieważ nadmiar płynu mózgowego zaczął wywoływać ataki kurczów i bóle głowy. Po tym zabiegu Dorothy zaczęła z wolna dochodzić do siebie. We wrześniu zaburzenia w prawej dłoni, prawej nodze, a także zaburzenia mowy zniknęły i dziewczyna, cała uszczęśliwiona, powróciła do domu. „Drogi doktorze Cushing — pisała do niego. — Z trudem mogę przyzwyczaić się do braku Pańskiego widoku. Byłam szczęśliwa każdego popołudnia, kiedy przychodził Pan do naszej sali... Zaczynam snuć plany na przyszłość, w oczekiwaniu tych wspaniałych czasów, kiedy będę miała dwa zdrowe barki, dwie zdrowe ręce i dziesięć zdrowych palców... Pańska wdzięczna Dorothy Russell". Jednakże w grudniu 1919 roku stare objawy powróciły. 21 grudnia, podczas trzeciej operacji, Cushing znalazł nowy guz wielkości piłki tenisowej i wyłuskał go „prawdopodobnie [!] w stanie nienaruszonym". Tym razem objawy chorobowe zniknęły w przeciągu dwudziestu czterech godzin. W styczniu Dorothy była znowu u rodziców, a w marcu napisała do Cushinga z wylewną serdecznością, że codziennie ćwiczy prawą ręką akordy i gamy. Ale już w cztery tygodnie później, 28 kwietnia, została przywieziona do sali operacyjnej na czwartą operację. Cushing usunął duże ilości płynu, nie natykając się jednakże na żaden guz. Dorothy zaczęła zdrowieć i rozpoczęła ćwiczenia na skrzypcach, lecz przy tym główną pracę wykonywała lewa ręka. W sierpniu jednak dostała ataków kurczy, a 1 września Cushing przeprowadził piąty zabieg. W jamie rany pierwszego, usuniętego wcześniej nowotworu natknął się na silnie wypełnioną cystę; po jej opróżnieniu objawy chorobowe zniknęły, z wyjątkiem pojawiających się od czasu do czasu kurczy. Wyglądało na to, że wszystkie komplikacje zostały usunięte. Od marca 1921 aż do wiosny roku 1922 Dorothy żyła „kołysana falami pięknych marzeń". Przez wiele godzin dziennie ćwiczyła na fortepianie i skrzypcach, uszczęśliwiona informując Cushinga, że niebawem rozpocznie egzaminy wstępne do konserwatorium. Jednakże w marcu 1922 roku wszystkie marzenia rozwiały się. Nagle okazało się, że Dorothy nie może utrzymać prawą ręką smyczka, który wyśliznął się z jej palców i upadł na podłogę. Kiedy 11 maja 1922 roku Cushing skończył szóstą operację, nie było już żadnych wątpliwości, że jeden z usuniętych wcześniej nowotworów odnowił się. Znowu więc opatrzył notatkę o całkowitym usunięciu guza ostrożnym sformułowaniem „ze wszelkim prawdopodobieństwem". Już w dziewięć dni później Dorothy z powrotem znalazła się na stole operacyjnym z powodu korekty rany operacyjnej w czaszce. Do Salem powróciła dopiero w czerwcu, aby (po raz ostatni w życiu) popływać i nadal przygotowywać się do egzaminu do konserwatorium. Mimo iż zażywała teraz duże ilości tłumiącego kurcze luminalu, zauważyła w kilka miesięcy później, iż kurcze ściskają jej palce, nie pozwalając na prowadzenie smyczka. 30 sierpnia, dręczona gwałtownym drżeniem całego ciała i silnymi bólami głowy, pojawiła się, by przejść ósmą operację. Choć wszystko na to wskazywało, Cushing nie potrafił znaleźć nowego tumoru. Z uczuciem „dręczącej niepewności" przychodził codziennie na wizyty do sali Dorothy. Jego niepewność wzrosła, kiedy drżenie ciała zaczęło się cofać z nie wyjaśnionych powodów. W trzy tygodnie 134 różniej zwolnił ją do domu, jednakże wkrótce napisała do niego, że musi zrezygnować z marzeń o konserwatorium z powodu nowych zaburzeń w prawej •ęce. „Ale nie będę płakać!" Zaczęła dawać lekcje, biorąc po 25 centów za godzinę ????? gry na fortepianie (lewą ręką), aby w ten sposób pomóc rodzicom, których iklep bez przerwy tracił klientów ze względu na konkurencję radia. W kwietniu 1923 roku napisała w końcu do Cushinga, że czuje wybrzuszenie )od sklepieniem czaszki, i dodała: „Często myślę o Panu. Miałam nadzieję, że będę nogła napisać, iż czuję się mocna. Ale niestety nie mogę nic takiego uczynić. Musi nnie Pan uważać za jedną z najgorszych Pańskich pacjentek, a ja tak bardzo :hciałabym być najlepszą..." 6 lipca Cushing zdecydował się na nową operację. Tym razem znalazł nieco nniejszy guz; w kilka tygodni później Dorothy — przepełniona ekstatyczną vdzięcznością — powróciła do Salem, mimo że jej ramię pozbawione było siły ponownie pojawiło się drżenie. Cushing napisał do jednego z lekarzy w Salem, rojekcyjnych, tuż przed ich wejściem na pola kojarzeniowe. Szkic Wernickego, stanowiąc mieszaninę faktów i hipotez, zawierał rysy Aeynertowskiej „mitologii mózgu". Wernicke potrafił jednak wzmocnić swą siłę >rzekonywania dzięki opisowi kolejnych fenomenów. Należał do nich dziwny yndrom, nazwany przez niego agrafią. Ci, którzy na nią zachorowali, tracili labytą zdolność pisania, mimo że ich inteligencja pozostawała nadal nie zakłóco-??, a ramiona, ręce i palce funkcjonowały normalnie. Choroba ta często wiązała się akże z lekkimi zaburzeniami mowy. Wernicke nie znalazł dla niej żadnego innego wyjaśnienia poza uszkodzeniami w odkrytym wcześniej, ale ciągle jeszcze spor-lym ośrodku kory mózgowej odpowiedzialnym za czynności czytania i pisania, umiejscowionym w zakręcie mózgu zwanym zakrętem kątowym. Ten zaś leżał iie opodal siedziby sensorycznego ośrodka mowy. Najstarszy z uczniów Wernickego, Liepmann z Berlina, przyczynił się do (odbudowy owej koncepcji w inny sposób. Liepmann był idealistą, a przy tym lieszczęśliwym człowiekiem, jeśli idzie o sprawy prywatne. Omal nie umarł ; głodu podczas pierwszej wojny światowej, ponieważ nie chciał jeść więcej od wych pacjentów. Nigdy nie został profesorem z powodu żydowskiego pochodze-???. W końcu, kiedy nie mógł już wytrzymać cierpień spowodowanych przez horobę Parkinsona, zażył truciznę. Przedtem jednak odkrył syndrom, któremu ladał nazwę apraksji. Cierpiący na to schorzenie nie byli już w stanie wykonywać elowych ruchów, mimo że ich zdolności percepcji i ruchu były całkowicie lormalne. Ruchy rąk następowały w błędnej kolejności. Skomplikowane prace ęczne stały się dla nich niemożliwe. Rzeźbiarze na przykład tracili umiejętność :ształtowania materiału. Liepmann zaobserwował także syndrom nazwany prze-;eń agnozją wizualną. Ludzie chorzy na nią, mając absolutnie nie zaburzoną ;dolność wzroku, nie rozpoznawali innych ludzi, zwierząt czy mieszkań. Nie lotrafili umiejscowić ich w pamięci, mimo że do niedawna stanowiły one część ich ycia. Wizualna agnozja otrzymała określenie „ślepoty psychicznej"; jako „głucho-ę psychiczną" z kolei określono w historii badań mózgu niezdolność identyfikowania głosów lub innych doznań ze świata pamięci akustycznej, i to mimo dobrze unkcjonującego słuchu. Tragiczne strony tajemnicy mózgu związane z mową, słuchem, wzrokiem sensem działania zafascynowały Foerstera. Nie zamierzał podążać za Wernickem v jego karierze psychiatry, jaką ten rozpoczął poprzez obserwacje neurologiczne, ako uczeń Theodora Meynerta, także Wernicke poszukiwał wyjaśnień dotyczą-ych zarówno zdrowego, jak i chorego ludzkiego ducha i zdrowej, jak i chorej udzkiej duszy. Częstotliwość, z jaką podczas określania syndromów chorobowych iżywał słowa „dusza", czy przekonanie każące mu wyjaśniać, iż dopiero od czasów Aeynerta mózg stał się uduchowiony, zdradzały, jak bardzo ich poszukiwał, 'odobnie jednak jak Meynert, szukał ich w anatomicznie wyobrażalnych i nama-alnych elementach. 145 Kiedy stary profesor Foerster, który otworzył mu drogę na uniwersytet wrocławski, powiedział podczas jednej z rozmów: „Myślę niekiedy, że istnieje we wszechświecie punkt, gdzie zostanie wyjaśniona ostatnia zagadka", Wernicke odpowiedział: „Nie widzę powodu, aby wybierać się w podróż na obszary transcendentalne". Szukał odpowiedzi tu i teraz, i popełnił błąd swego życia, kiedy podniósł znaczenie pól i dróg kojarzeniowych do poziomu podstawowych elementów życia duchowego i umysłowego, ich zaburzenia zaś uznał za przyczynę duchowego lub umysłowego zamętu. Przerwanie całych systemów kojarzeniowych, to znaczy ich „rozszczepienie", było dla niego wyjaśnieniem rozszczepionej świadomości schi- zofreników. Dla niego halucynacje powstawały na skutek zaburzeń przewodzenia na drogach kojarzeniowych, gdzie dochodziło do zatoru podniet i emocji. Wszystko to jednak, jak powiedzieliśmy, znajdowało się poza granicami świata Otfrida Foerstera, ale nie miało wpływu na jego podziw dla Wernickego. Będąc sam skrytym i małomównym, odczuwał pokrewieństwo z człowiekiem o takich samych cechach charakteru. W niezdolności Wernickego do ujawniania swych uczuć wobec chorych rozpoznawał te same zahamowania, jakie wyczuwał u siebie. Miały go one otaczać przez całe życie murem, który udało mu się przełamać tylko kilka razy. A przy tym jego kontakt z chorymi był bardzo dobry. Czuł też narastające pragnienie, chęć i wolę, by pomagać i leczyć, ale nie potrafił tego ujawnić. Pozwoliło mu to wierzyć, że także Wernicke żył oddzielony od swych pacjentów takim samym murem. Ta wiara w duchowe pokrewieństwo między nim a profesorem pogłębiła się w efekcie pasji, z jaką Wernicke poszukiwał wyjaśnień i kulis cierpienia; według wyobrażeń Foerstera czynił to tylko dlatego, aby móc leczyć i pomagać. Kiedy Wernicke zaproponował mu, aby na jakiś czas wyjechał do Francji studiować tamtejszą neurologię, Foerster potraktował tę propozycję jak ojcowską radę i w roku 1897 przybył do Paryża. Kiedy Foerster przyjechał do stolicy Francji, wszyscy trzej uczeni, Armand Duchenne de Boulogne, Felix Alfred Vulpian i Jean Martin Charcot, którzy uczynili Francję drugim obok Anglii centrum narodzin neurologii, już nie żyli. Za to ich dziedzictwo pozostało nad wyraz żywotne. Charcot, który później zdobył niewyobrażalny wpływ jako „Napoleon neurologii", odbył swój ostatni wykład w przepełnionej sali w Hópital de la Salpetriere cztery lata wcześniej. Zmarł w nocy na 16 sierpnia 1893 roku podczas podróży wypoczynkowej w hotelu w Le Morvan. Przyczyną śmierci było uduszenie na skutek ostrego obrzęku płuc. Vulpian zbyt długo pracował w wilgotnych, zimnych pomieszczeniach laboratoryjnych przy rue Hautefouille. Do roku 1866, obok Charcota, był „drugim człowiekiem" w monstrualnym Salpetriere, szpitalu z tysiącami pacjentek, a potem profesorem anatomii patologicznej oraz patologii porównawczej i eksperymentalnej. Umarł w roku 1887 na zapalenie płuc, w kilka lat po swej żonie, Ines, zmarłej na krwotok mózgu. Jej śmierć pozostawiła go w trudnej do zniesienia samotności. Duchenne, syn rybaka, a zarazem pirata z Boulogne, dodał do swego nazwiska 146 lazwę rodzinnego miasta, aby w ten sposób odróżnić się od lekarza, który nazywał >ię podobnie. Swą prowadzoną bez rozgłosu i długo nie zauważaną działalność rozpoczął mając lat dziewiętnaście, w roku 1825. Był wtedy pracowitym studentem paryskiego uniwersytetu, widywanym szczególnie często w prosektorium Jeana Hruveilhiera, profesora patologii w Faculte de Medecine, który jako pierwszy zauważył objawy stwardnienia rozsianego w rdzeniu kręgowym. W roku 1831 yrócił do Boulogne jako lekarz ogólny i ożenił się; jego żona umarła przy porodzie ńerwszego i jedynego syna. Potem przez jedenaście lat nie praktykował. Pogrążo- ?? w samotności i rozpaczy błądził po plażach nad Atlantykiem do czasu, gdy jogarda dorastającego syna kazała mu wyjechać znowu do Paryża. Tam rozpoczął ? raz drugi karierę neurologa. W roku 1875 doznał śmiertelnego zawału mózgu, ak jednak twierdzono, nie mógł przeboleć śmierci swego syna zmarłego na tyfus. Wszyscy trzej pozostawili uczniów i znaczne dziedzictwo naukowe, z którym konfrontowany został teraz Foerster. Ślepy przypadek sprawił, że Charcot, syn kołodzieja z paryskiego Cite Trevise, został w roku 1862, gdy miał trzydzieści iedem lat, mianowany profesorem i ordynatorem części Salpetriere, tak zwanego lospice de la Salpetriere. Do tego czasu, jako student, asystent i lekarz naczelny, lie wykazywał zainteresowania centralnym systemem nerwowym i chorobami nózgu czy układu nerwowego; zajmował się za to reumatyzmem (gościec Charco-a) czy wewnętrznymi krwotokami. Przypadek, jaki skierował go do ponurych, starych murów Salpetriere, pomógł nu skorzystać z medycznych możliwości, jakimi nie dysponował nigdy żaden nny lekarz we Francji i poza nią. Salpetriere zawdzięczało nazwę swemu dawnemu irzeznaczeniu: w epoce Ludwika XIII była tu fabryka prochu. Około połowy iedemnastego wieku teren fabryki został połączony ze szpitalem. Od tej pory ialpetriere służyło za kwaterę dla medycznych czy społecznych „odpadków" płci eńskiej Paryża: psychicznie chorych, histeryczek, prostytutek, epileptyczek, obiet sparaliżowanych, niewidomych, żebraczek i „nieuleczalnie chorych". Kiedy Charcot objął urząd, w jego ponurym królestwie żyło od sześciu do śmiu tysięcy pacjentek chorych psychicznie i na choroby układu nerwowego, eśli wierzyć współczesnym relacjom (między nimi świadectwom z lat 1885/86 óźniejszego inicjatora psychoanalitycznych poszukiwań ukrytych tajemnic ludz-iej duszy, Zygmuntowi Freudowi), Charcot od pierwszych dni rozpoznał swoją zansę. W ciągu jednej nocy znalazł się w „nie zbadanym ogrodzie zoologicznym idzkich chorób", wymagającym koniecznie badań i porządku, a przyrzekającym arazem nadzwyczajną sławę lekarzowi, który się tym zajmie. Podobno Charcot znajmił wtedy: „Teraz zabierzemy się do opisywania i uporządkowania historii horób". Było to dokładnie zadanie, jakim zajmował się później do końca życia. Salpetriere uczyniło go największym spośród współczesnych mu neurologów, tórzy całą ambicję wkładali w obserwowanie symptomów mających swe przyczy-y w zaburzeniach lub schorzeniach mózgu, rdzenia kręgowego i obwodowego kładu nerwowego. Symptomy te były później klasyfikowane w zbiorach historii horobowych, nadawano im nazwy — przeważnie od nazwiska odkrywcy — co owodowało mniej lub bardziej gorące spory z rywalami, którzy odkrywali te same horoby. Na swoim oddziale w Salpetriere Charcot urządził kilka małych laboratoriów ajmujących się anatomiczno-mikroskopowymi badaniami struktur nerwowych. 147 Stworzył także gabinet do badań dna oka, jednakże w gruncie rzeczy pozostał nadal klinicznym obserwatorem i klasyfikatorem chorób. Jeśli idzie o badania patologiczne i histologiczne oraz eksperymenty na zwierzętach, to trzymał się zasad swego przyjaciela ze studiów, Vulpiana, który niemal w tym samym czasie co on otrzymał kierownicze stanowisko w Salpetriere. Robił nawet wszystko, aby uważano go za przeciwnika jakichkolwiek eksperymentów na zwierzętach. Przed drzwiami jego pokoju wisiał duży szyld z napisem: „Nie znajdziecie u mnie kliniki dla psów"; chętnie też chadzał w towarzystwie dwóch małpek uczepionych jego ramienia. Jedna z nich, Rosalie, mogła siadywać także na jego biurku. Podobnie jak William Gowers w Londynie, tyle że w nieporównywalnie większym stylu, okazywał się często pełnym wirtuozerii, ale i aroganckim obserwatorem „ludzkich zwierząt w swym zoo", opisującym i rejestrującym objawy chorób neurologicznych. Nigdy nie badał chorych w ich mniej lub bardziej marnych łóżkach. Od początku wprowadził zwyczaj, by pacjentki Salpetriere, po badaniach wstępnych dokonywanych przez któregoś z asystentów, były przyprowadzane do jego gabinetu. Tam oczekiwał na nie siedząc w fotelu (który stał później na przypominającym scenę podwyższeniu). Krępy, zaledwie średniego wzrostu, o bladej, dokładnie ogolonej twarzy, przypominał wyglądem rzymskiego senatora. Losem chorych interesował się odtąd aż do chwili postawienia diagnozy, a potem do czasu wcześniejszej czy późniejszej autopsji, która miała potwierdzić jego obserwacje. Wszystkie pacjentki, rozebrane mniej lub bardziej, były na jego polecenie badane i obserwowane przez asystentów lub jego samego. Badania przeprowadzano na leżąco, na stojąco, podczas chodzenia i wykonywania różnych ruchów. Wzrok Charcota był zimny i przenikliwy, a pytania, jakie stawiał, ostre, świadome celu i pozbawione jakiegokolwiek ciepła. Odpowiedzi notował jeden z jego sekretarzy, a rysownik szkicował patologiczne rysy czy szczególne cechy badanej osoby, jeśli Charcot osobiście nie czynił tego ołówkiem czy pędzlem. Jedyny wzgląd, jaki okazywał pacjentkom, polegał na tym, że złe prognozy dyktował nie w języku francuskim, lecz po łacinie: „Prognosis pessima, exitus letalis..." — „złe perspektywy, zejście śmiertelne..." Kontynuował owe obserwacje tydzień za tygodniem, rok za rokiem. Wypełniał nimi olbrzymie archiwum, czynił je tematem dzieł o schorzeniach nerwowych, które wywoływały później silne wrażenie, stając się podręcznikami o znaczeniu międzynarodowym; chodzi tu przede wszystkim o trzy tomy Legom sur les maladies du systeme nerveux faites a la Salpetriere. W roku 1882 Leon Gambetta, francuski premier, stworzył dla Charcota pierwszą katedrę chorób nerwowych znanych wtedy światu medycznemu. Jeśli do lat sześćdziesiątych był biedakiem, to teraz sława i uznanie, jakie zdobył w Salpetriere, doprowadziły prywatną praktykę neurologiczną Charcota do fenomenalnych rozmiarów. Do szybkiego bogactwa przyczyniło się także jego małżeństwo z madame Durvis, wdową po zamożnym paryskim krawcu. Jednakże jego głównym źródłem dochodu była sława, która kazała autentycznym lub rzekomo chorym na choroby systemu nerwowego przyjeżdżać w wielkiej liczbie z całej Europy do willi w Saint Germain. Było ich tylu, że niekiedy musiał jadać śniadanie w łazience. Wielu chorych czekało tygodniami w paryskich hotelach do 148 chwili, aby ich przyjął. Zamiast ogólnej terapii, Charcot proponował im jedynie diagnozę. W ostatniej fazie życia, kiedy opracował już olbrzymi zbiór rzeczywistych lub też tylko pozornie organiczno-neurologicznych przypadków z Salpetriere, zajął się z całych sił przedsięwzięciem, które nieco zaciemniło jego sławę. Było to w dniach, kiedy Foerster — z dreszczem zgrozy i jednocześnie pełen szacunku — przekroczył progi Salpetriere. Charcot mianowicie zaczął obserwować i rejestrować histeryczki, które w bezładnej gromadzie, razem z epileptyczkami, zaludniały kompleks szpitala. Wszystkie one nosiły na sobie stygmat, jaki przylgnął do nich już w czasach starożytnej Grecji. Przez tysiące lat pozostawały żywymi wyobrażenia, zgodnie z którymi macice chorych poruszały się w ich ciałach jak dzikie zwierzęta, powodując ekstatyczne wybuchy i napady epileptyczne. Na zawsze pozostanie tajemnicą, dlaczego Charcot, oficjalnie gardzący kobietami, z taką werwą zajął się pacjentkami oddziału dla histeryczek i epileptyczek. Niektórzy z późniejszych obserwatorów widzieli w tym, opierając się na Zygmuncie Freudzie, wybuch tłumionego seksu. Kiedy Charcot oprowadzał Freuda po pomieszczeniach dla histeryczek, stwierdził rzeczywiście: „Cest toujours la chose genitale — toujours, toujours, toujours!" — „To będzie zawsze sprawa płci — zawsze, zawsze, zawsze". Prezentacje histeryczek dokonywane przez Charcota w jego wytapetowanej pod koniec na czarno sali wykładowej, na oświetlonej scenie, przed dziennikarzami i ciekawskimi prominentami, miały co prawda na celu udowodnienie, że histeria nie jest chorobą organiczną, ale neurotyczno-czynnościową. Charcot wypożyczał również histeryków z męskiego szpitala dla nerwowo chorych, Bicetre, aby dowieść, że histeria nie jest chorobą wyłącznie kobiecą. Jednakże owe prezentacje rozwinęły się w sensacyjne, pozbawione godności przedstawienia. Pokazywano podczas nich kobiety zwijające się w kurczach lub których ciała, na wpół rozebrane, zamierały w patologicznie skurczonych pozycjach. Ponieważ Charcot unikał przerywania histerycznych ataków hipnotyczną sugestią, dobrze nastawieni do niego komentatorzy twierdzili, że był on pierwszym, który za tymi wszystkimi histerycznymi manifestacjami rozpoznał prawdziwą, duchowo-emo- cjonalną przyczynę choroby oraz inne urazy psychiczne. Była to jednak tylko półprawda. Komentatorom nie udało się zanegować faktu, że histeryczki uczyły się od mieszkających z nimi epileptyczek symulować ich napady, oraz tego, że asystenci, za wiedzą Charcota lub bez niej, przygotowywali histeryczki do hipnozy, aby zadowolić zarówno widzów, jak i swego szefa. Sława Charcota i jego pewność siebie były zbyt wielkie, aby mógł się przyznać do błędów, nawet jeśli je sobie uświadomił. Było tak do chwili, kiedy jego życie skończyło się w pełną udręki noc na 16 sierpnia 1893 roku. Pomijając wątpliwy sposób wnioskowania i liczne pomyłki w opisywaniu oraz porządkowaniu syndromów neurologicznych, Charcot pozostawił po sobie wiele pierwszych obrazów chorób mózgu i rdzenia kręgowego, które zachowały znaczenie także na przyszłość. Chodziło tu przede wszystkim o zapalenie istoty szarej rdzenia, porażenie dziecięce, o zanikowe stwardnienie sznurów bocznych, poste- 149 powy zanik mięśni, także w sto lat później uznawany za nieuleczalną chorobę nerwową, a w końcu o stwardnienie rozsiane. Jean Cruveilhier, nauczyciel Duchenne'a i poprzednik Vulpiana na paryskiej katedrze anatomii patologicznej, mówił jeszcze o „stwardnieniu rozproszonym", kiedy znajdował ogniskowe blizny, bezładnie rozrzucone uszkodzenia tkanki i wybujałości w centralnym systemie nerwowym chorych, którzy umierali po trwającej latami wegetacji. Także niemiecki klinicysta, próbujący swych umiejętności na polu neurologii Friedrich Theodor Frerichs, profesor we Wrocławiu, a później w Charite w Berlinie, opisał około roku 1850, a więc jeszcze przed Charcotem, cztery przypadki schorzenia zaczynającego się po ukończeniu przez chorego dwudziestu lat. Jego objawami były symptomy reumatyczne i porażenie mięśni oczu. Potem dochodziło do tego porażenie kurczowe kończyn, zaburzenia czucia, porażenie jelit czy stany euforyczne. Stopniowo, z przerwami, ale i chronicznie, choroba ta rozwijała się, prowadząc do nieuchronnej śmierci. Jednakże Frerichs, który okazjonalnie po prostu wymyślał historie chorób, aby „doprawić" odpowiednimi szczegółami swe wykłady, nie był człowiekiem zbytnio wiarygodnym. Sposób, w jaki zakończył życie w roku 1885, wypijając napój sporządzony z opium, nie przyczynił się do podniesienia jego prestiżu. Pierwszym uczonym, który sporządził pełne obrazy stwardnienia rozsianego, był więc Charcot. Aby odróżnić drżenie charakteryzujące stwardnienie rozsiane od drżenia związanego z innymi chorobami nerwowymi, kazał podczas obserwacji występować chorym z umocowanymi do głów długimi piórami i z ich ruchu wyciągał odpowiednie wnioski. Najważniejszym obiektem obserwacji stała się jego własna służąca, Luc. W połączeniu z anatomiczno-patologicznymi obserwacjami zmarłych, dokonywanymi przez Vulpiana, obraz kliniczny stwardnienia rozsianego ustalony przez Charcota stał się tak trwały jak samo schorzenie. Nie zmieniły go nawet w sto lat później zmienne objawy tej choroby ani jej najgłębsze przyczyny (infekcja wirusowa lub alergie). Mimo że sława Charcota była wielka, nie został on jednakże wymieniony w późniejszych wspomnieniach Foerstera z okresu paryskiego. Foerster wspomniał też zaledwie kilka razy obu uczniów Charcota, którzy od jego śmierci reprezentowali w sposób znaczący neurologię na paryskiej scenie medycznej: ??????'? Marie i Josepha Francois Felixa Babińskiego. Marie aż do końca pracował u Charcota jako lekarz naczelny, a w końcu sekretarz. Po śmierci mistrza, którego eskapad na obszary histerii bronił jeszcze przez jakiś czas wiernie, choć bez przekonania, został ordynatorem Hópital Bicetre, będącego męskim odpowiednikiem Salpetriere. Marie, syn bogatej mieszczańskiej rodziny, zamieszkałej w okolicy Place de la Concorde i Faubourg St. Honore, był pod wieloma względami prawdziwym spadkobiercą Charcota. Także i on zajmował się klinicznymi opisami chorób, prowadził obserwacje i w wielu wypadkach był pierwszym uczonym, który opisał schorzenia nerwowe. Mimo że przez pewien czas kierował laboratoriami Charcota, badania patologiczno-histologiczne mające odnaleźć głębsze przyczyny chorób posiadały dla niego tylko drugorzędne znaczenie; i to jeszcze zanim rozwinęła się u niego alergia na formalinę jako środek utrwalający wycinki mikroskopowe mózgu i nerwów. Sekcje mózgu na przykład mógł później oglądać już tylko przez szybę. 150 Do osiągnąć na zawsze związanych z jego nazwiskiem należy pierwszy opis aomegalii, której hormonalne przyczyny i leczenie neurochirurgiczne stały się ?ódłem późniejszego sukcesu Cushinga. Percival Bailey był nawet zdania, że wszystkie badania wydzielania hormonalnego przysadki mózgowej i ich związek organizmem opierają się na kliniczno-intuicyjnym geniuszu ??????'? Marie". Pojęcie „kliniczno-intuicyjny" było prawdopodobnie najtrafniejszym określe-iem dla sposobu działania ??????'? Marie (a także i Charcota) i jednocześnie owodem (biorąc pod uwagę jego liczne opisy schorzeń nerwowych), że po obu ronach granicy francuskiej dochodziło wielokrotnie do rywalizacji o prawo do ierwszeństwa opisu obrazu choroby. Prawo pierwszeństwa w przypadku przedstawienia przez ??????'? Marie nie lanego jeszcze rodzaju zaniku mięśni, które określił jako „postępową atrofię dęśni", zgłosił również Anglik, Howard T. Tooth, i Niemiec z Heidelbergu, )hannes Hoffmann. Podobnie rzecz się miała z opisem ??????'? Marie dotyczącym „dziedzicznej :aksji móżdżkowej", która objawiała się u dotkniętych nią pacjentów oczopląsem, łburzeniami równowagi i niezdolnością do koordynacji ruchów ciała. Opis ?????'? Marie wykazywał podobieństwo do obrazu schorzenia nerwowego opisa-ego przez Nikolausa Friedreicha, dokonanego w Wiirzburgu, a później w Heidel-ergu. Ten niemiecki internista i patolog, wykazujący wielkie skłonności ku eurologii, nazwał swe odkrycie bezwładem rdzeniowym Friedreicha. Friedreich był wrażliwym, nieufnym i bardzo bojowym w stosunku do rywali lb przeciwników człowiekiem, stąd też obok ataksji ??????'? Marie egzystowała jwnież ataksja Friedreicha. Określenie „obok" jest chyba uzasadnione, gdyż larie zaobserwował jej symptomy u dorosłych, Friedreich za to u dzieci. Innym zasadnieniem może być fakt, że postępujący zanik dróg przewodzących między izeniem kręgowym a móżdżkiem, charakteryzujący to schorzenie, wykazuje ??????, jeśli idzie o wiek pacjentów. Więcej intuicji aniżeli anatomicznej i patologicznej wiedzy znalazło się rów-ież u źródeł zaciekłego ataku ??????'? Marie na ośrodki mowy Paula Broki i Carla fernickego. Marie przed rozpoczęciem tej walki zbadał stare anatomiczne reparaty trzeciego lewego zakrętu płatu skroniowego, pozostawione przez Brocę. rzekonany, że udało mu się znaleźć sprzeczności, zaprezentował przypadki horych, którzy nie wykazywałi żadnych zaburzeń mowy, mimo iż po śmierci naleziono u nich zmiany w trzecim lewym zakręcie. W końcu jednak zaczął śwnież bronić zapomnianej tezy, że nie istnieje żadna afazja Broki, tylko aburzenia mowy wywodzące się z komórek nerwowych w podstawie mózgu, msoryczne zaburzenia Wernickego zaś były jego zdaniem jedynie efektem jzpadu inteligencji. Kiedy skończyła się walka o afazję, Marie wycofał się do Pavillon de la Grille ' Hópital Bicetre. Tam przyjmował zamożnych pacjentów, mieszkając w równie wspaniałej willi przy Rue de Lille, która swym zbiorem francuskich, hiszpańskich włoskich obrazów oraz meblami z szesnastego stulecia przypominała muzeum. 7 zimnych miesiącach zimowych przeprowadzał się do zamku Ormesson na Isle e France lub do wiejskiej posiadłości koło Tulonu. Grywał tam w golfa lub olował do czasu swej śmierci w wieku osiemdziesięciu siedmiu lat. Jej przyczyną yło zwyrodnienie stawu biodrowego. 151 Otfrid Foerster słuchał wykładów ??????'? Marie, jednakże zainteresowały go one w równie małym stopniu co sława Charcota. Podobnie wyglądało to w przypadku Josepha Babińskiego, czterdziestoletniego syna polskiego emigranta, który po upadku Wiosny Ludów, w roku 1848, schronił się w Paryżu. Według ówczesnych pojęć Babiński był najurodziwszym mężczyzną wśród paryskich neurologów: wysoki, „szlachetnej postawy", z wypielęgnowanym wąsikiem i złotym monoklem. Nie prowadził wykładów, ale Foerster nauczył się od niego w Hopital de la Pitie podstawowych metod badań neurologicznych, których w owych latach można się było nauczyć tylko u Babińskiego. Po śmierci Charcota Babiński nie zajmował się dłużej obroną ostatnich eskapad swego wieloletniego mistrza, skoncentrował się za to na badaniu odruchów zdrowego lub chorego systemu nerwowego na bodźce zewnętrzne, chcąc odkryć jednoznacznie organiczne schorzenia nerwowe oraz odróżnić je od nieorganicznych, a także od histerii. Od tamtej pory poznał niezliczone odruchy ścięgien, mięśni i skóry, przy pomocy których organy i tkanki ciała reagowały na bodźce zewnętrzne. Odkryte przez niego odruchy kolanowe wywoływane lekkimi uderzeniami młotka neurologicznego zostały na zawsze włączone do badań neurologicznych. To samo dotyczy tak zwanego odruchu lub objawu Babińskiego. W jego przypadku gładzenie zewnętrznej krawędzi stopy prowadziło do wyprostowania palucha. Istnienie tego odruchu było nieomylną oznaką organicznego schorzenia rdzenia kręgowego, podczas gdy jego brak przemawiał przeciwko takiemu schorzeniu. Foerster zaobserwował u Babińskiego szczególny sposób, w jaki naciskał on skórę na nogach chorego w przypadku podejrzenia nowotworu w rdzeniu kręgowym. Babiński uciskał skórę, centymetr za centymetrem, w określonych punktach od podeszwy stopy aż po pachwinę, wywołując w ten sposób kurcze nogi. Kiedy dochodził do punktu, którego uciśnięcie nie wywoływało kurczu, obliczał wysokość, na jakiej z dużą dozą prawdopodobieństwa znajdował się w rdzeniu kręgowym nowotwór. Były to początki metody, a jej sukces spowodował, że w dwadzieścia pięć lat później, w roku 1922, Babiński skłonił najpierw Thierry'ego de Martela de Janville, a później Clovisa Vincenta do przeprowadzenia pierwszych operacji neurochirurgicznych. W ostatnich dniach swego życia, patrząc na osiągnięcia, jakich dokonał, cenił ją wyżej niż odkrycie odruchu Babińskiego, powszechnie uznawanego za jego największe osiągnięcie. W roku 1931 zmarł starszy brat Babińskiego, który od lat prowadził jego dom (dom smakosza i wytwornego mężczyzny). Sam Joseph Babiński poszedł jego śladem w zaledwie kilka miesięcy później, umierając wyniszczony chorobą Parkinsona. Na kilka dni przed śmiercią Babiński wszakże stwierdził: „Mym największym wkładem w neurologię nie był odruch nazwany moim nazwiskiem, lecz fakt, że udało mi się wskazać de Martelowi i Vincentowi drogę do neurochirurgii". Jeśli idzie o Foerstera, to w roku 1898 było jeszcze za wcześnie, aby Babiński mógł stać się dla niego impulsem do zajęcia się neurochirurgią. Sam musiał odnaleźć drogę do niej. Wrażenie, jakie zrobił na nim Babiński, było mimo to większe od tego, jakie wzbudził w nim Marie. Być może dbający o styl i rozkoszujący się życiem Babiński przyczynił się do przełamania murów, jakimi otoczył się Foerster. Babiński był nie tylko smakoszem, który przerywał wizyty u chorych w Bicetre i pędził dorożką do 152 omu, kiedy któraś z sióstr szepnęła mu do ucha, że jego brat prosił o przekazanie, i nowy suflet lub ragout niebawem znajdzie się na stole. Był również znakomitym nawcą win i nie mógł wybaczyć Pierre'owi Marie, że rozcieńcza cudownego urgunda wodą. Nieustannie odwiedzał także operę, teatr, operetkę, varietes, oncerty — także w latach, kiedy nie udawało mu się już ukryć drżenia rąk wywołanego chorobą Parkinsona. Foerster zmienił się w sposób, który zaskoczył każdego, kto znał go wcześniej. )n także zaczął chodzić do teatru; niemal na pamięć nauczył się roli Cyrano de >ergeraca, ówczesnej sensacji teatralnej. Odwiedzał sale koncertowe i po raz ierwszy kupił sobie lepsze ubranie; zaczął bywać w towarzystwie oraz chodzić na ańce. Fakt, że otworzył się trochę więcej na wpływ otoczenia, nie był jednak tylko, ;śli w ogóle, zasługą Babińskiego. Przyczyną było także jeszcze nieokreślone, ale oraz wyraźniejsze przeczucie, jakie owładnęło nim w środku paryskiej zimy. Miał /rażenie, że zobaczył przed sobą drogę łączącą chęć niesienia pomocy i pełną żaru /olę odkrywania nieznanego. Znalazł tę drogę u Josepha Julesa Dejerine'a, który w tym czasie, mając zterdzieści osiem lat, był naczelnym lekarzem w Pavillon Jacąuart w Salpetriere. V kilka lat później Dejerine został następcą Charcota na katedrze chorób nerwowych, a także zajął miejsce u boku jego owdowiałej żony, Augustę. Dejerine, syn woźnicy z Genewy wożącego turystów przez pół Europy i zdo- lywającego przy tej okazji kosmopolityczną edukację, nie był uczniem Charcota. ^harcot za to usiłował za wszelką cenę przeszkodzić jego nominacji na profesora zatrudnieniu go jako lekarza w paryskich szpitalach. Ale Dejerine nie poddał się, walcząc z typowo szwajcarskim uporem. Był mocno zbudowanym i nieco otyłym nężczyzną. Pasek jego fartucha opinał się na brzuchu, a biały czepek, jaki zwykł losić, sprawiał, że wyglądał na niepozornego poczciwca. Dla studentów oraz asystentów on i jego żona byli „szefem" i „szefową", nazywano ich jednak po prostu Dejerine'ami. Obok ??????'? ? Marii Curie, którzy v rok po przyjeździe Foerstera do Paryża odkryli rad, Joseph i Augustę Dejerine tyli drugim „małżeństwem naukowców" w stolicy Francji. Mimo swego poczciwe-;o, podkreślonego pulchnością i panieńskim nazwiskiem Klumpke wyglądu, Augustę była, podobnie jak jej mąż, wyjątkowo utalentowanym neurologiem, kzpośrednio i pośrednio mieli tych samych nauczycieli: Duchenne'a de Bologne Vulpiana. Vulpian zaś już od pierwszego dnia starał się pomóc młodej Amerykanie z San Francisco nazwiskiem Klumpke, która w roku 1878 odważyła się zgłosić ako pierwsza kobieta na studia medyczne w Paryżu. Zawsze kiedy opowiadała ) pierwszym spotkaniu z Vulpianem, historia ta brzmiała mniej więcej w ten posób: „Ujrzałam go przed sobą, z piękną głową Hipokratesa, głębokim spojrze-ńem niebieskich oczu i pełnym ciepła głosem, którym powiedział do mnie: »Czy :na pani to nieokrzesane towarzystwo z wydziału medycznego?... W każdym razie )owinna pani wiedzieć, że jest dla pani zarezerwowane miejsce na sali wykładowej, 'roszę poczekać w garderobie profesora. Niech pani tam będzie przed rozpoczę-:iem wykładu. Proszę iść tuż za profesorem i pamiętać, aby samej nigdy nie jrzekraczać progu sali wykładowej!«" Dejerine poznał ją w roku 1880. W roku 1887 została asystentką w paryskich ;zpitalach, a roku 1888 wyszła za niego za mąż. Od tej pory byli już „Dejerine'ami". Gdyby przez pewien czas nie zajmowali się opisami klinicznymi chorób, 153 zbieraniem objawów, składaniem ich w obrazy schorzeń, a także walką o słuszność swoich poglądów oraz o prawo odkrywców, musieliby żyć jako neurolodzy w innych czasach. Kiedy Foerster pojawił się w sali wykładowej oraz w laboratorium „szefa" i „szefowej", trwał tam jeszcze gorący spór o zespół objawów nieznanego zwyrodnienia mięśni — dystrofii mięśniowej. Przyszłość miała pokazać, przy kim pozostanie racja w sporze o zespół wzgórzowy Dejerine'ów. Wiele lat kosztowało Dejerine'ów i jednego z ich francu-sko- szwajcarskich asystentów, Gustava Roussy'ego, wyjaśnienie dziwnych, jednostronnych oślepnięć, osłabień mięśni szkieletowych, nadwrażliwości skóry na czole, policzkach, rękach, stopach i ataków silnego bólu po jednej ze stron ciała. Dejerine'owie byli przekonani, że przyczyna tych objawów leży w strukturze szarych komórek międzymózgowia posiadających anatomiczną nazwę wzgórza. Struktura ta znajdowała się po obu stronach trzeciej komory mózgowej i ciągle jeszcze pełna była zagadek. Podczas sekcji chorych, zdradzających za życia ten kompleks objawów, znajdowano ślady krwotoków, stwardnień i innych uszkodzeń w jednej czy drugiej części wzgórza. Przyszłość przyznała rację Dejerine'om, a samo wzgórze stało się centrum badań mózgu. Joseph i Augustę Dejerine byli uwikłani także i w inne boje o słuszność obrazów klinicznych określonych chorób. Bez względu jednak na liczbę opisywanych syndromów wzbudzili u Foerstera równie małe zainteresowanie, co Charcot czy Marie. Nie wzruszał go także sposób, w jaki Dejerine reagował na „spektakle" Charcota związane z prezentacją histeryczek. To znowu przyszłość miała zadecydować, czy Dejerine uzna duchowe emocje za praprzyczynę wszelkich histerii i nerwic przed i po Zygmuncie Freudzie, nie zwracając większej uwagi na prostackie koncepcje seksualne Charcota. Ta sama przyszłość miała pokazać, czy Dejerine odkrył przed analizą Freuda „wyzwalającą spowiedź", podczas której nie zadowalał się tylko słuchaniem, ale zamieniał się w pełnego ciepła przyjaciela i doradcę. Wszystko to jednak równie mało obchodziło Foerstera, co starania Carla Wernickego o anatomiczno-fizjologiczne wyjaśnienie fenomenów duszy i ducha. Błyskawicznie związało go natomiast z Dejerine'ami dziedzictwo de Boulogne'a i Vulpiana, które oboje pielęgnowali pieczołowicie obok swej pracy nad syndromami. Foerster widział różnicę między klinicznymi opisami chorób i wynikami badań nerwów osiągniętymi w sali sekcyjnej a dziełem Duchenne'a i Vulpiana. Obaj poszukiwali życiowych funkcji centralnego i obwodowego systemu nerwowego podczas eksperymentów dokonywanych na żywych organizmach, przy czym Duchenne podjął jednocześnie próbę leczenia i pomagania pacjentom. I to była właśnie kwestia, która tak bardzo zafascynowała Foerstera. Pewien współczesny mu, anonimowy obserwator, pracujący na przełomie lat 1897/98 w laboratoriach Dejerine'ów, zanotował przelotne uwagi mogące dotyczyć Foerstera: „Wraz z naszym szefostwem zaczął pracować poważny młody Germanin ogarnięty prawdziwą pasją naukową. Nikt nie zna dokładnej liczby — może były to tysiące? — zwierząt, ryb, ptaków, kotów, psów, małp, którym w ciągu dwudziestu pięciu lat pracy Vulpian odsłonił mózgi, rdzenie kręgowe lub nerwy motoryczne, sensoryczne i wegetatywne. Podrażniając je prądem indukcyjnym lub galwanicznym, przecinając skalpelem 154 Ibo rozżarzonym żelazem, a potem znowu je łącząc, starał dowiedzieć się czegoś 'ięcej o tym, co dzieje się na drodze z mózgu poprzez rdzeń kręgowy do czubków laców u rąk i nóg. Liczby tych zwierząt nie zna także i szefowa, będąca jego czennicą. Vulpian był równie wspaniałym patologiem i histologiem jak ona, delka przy tym znawczyni badań mikroskopowych. On jednak wolał studiować ywe funkcje mózgu i nerwów aniżeli zajmować się martwymi preparatami ochodzącymi z kostnicy. Ów poważny Germanin należy do tego samego gatunku jdzi. Jest tak pochłonięty problemem czynności, że chciałby od szefowej dowie-zieć się wszystkiego, co za życia przedsięwziął podziwiany przez nią Vulpian. Pod ;j kierunkiem zajmował się najpierw przecinaniem, a potem obserwacją nerom ypoglossus u królików, odpowiedzialnego za mięsień języka, oraz nerous lingualis, ianującego nad wrażliwością dziąseł i czubka języka. Obserwował przy tym, jak *zyk i dziąsła tracą zdolność ruchu i czucia. Potem łączył owe nerwy ponownie z milczącą powagą czekał na powrót czynności... Z tą samą powagą studiował ksperymenty Vulpiana, podczas których mistrz przecinał u zwierząt lewe lub irawe pasmo szyjne nerwu współczulnego, osiągając w ten sposób wzrost tempera-ury w poszerzonych naczyniach krwionośnych odpowiedniej strony, gdy tymcza-em podrażnianie prądem elektrycznym kikutów nerwów prowadziło do zwężenia laczyń i ich ochłodzenia. Także i szef cieszy się poważaniem Germanina; może dlatego, iż jest człowie-;iem, który wprowadził do nauki słowo »funkcja«, albo że znał Duchenne'a de Joulogne. Ten ostatni — nigdy nie otrzymawszy jakiegokolwiek oficjalnego tanowiska — chodził po naszych szpitalach z akumulatorami Faradaya czy ;alwanicznymi, dotykając każdego centymetra skóry i wszelkich dających się ;naleźć punktów uciskowych u tysięcy chorych nerwowo, aby odnotować ich wszystkie drgawki, reakcje, drżenia i w końcu narysować obraz systemu nerwowe-;o. Jednocześnie zdawał się interesować, w jaki sposób Duchenne znowu ożywia mrażone mięśnie czy przywraca czucie kończynom, dając im zakosztować prądu". Z dużą dozą prawdopodobieństwa owe ogólnikowe, lekko ironiczne obrazy >yły odbiciem studiów Foerstera w świecie Dejerine'a, które w sposób, jak się vydaje, całkowicie zaskakujący przerwał wczesną wiosną, aby przeprowadzić się : Paryża do Heiden po szwajcarskiej stronie Jeziora Bodeńskiego. Nie wiemy, kto wskazał mu drogę do prowadzącego samotniczy tryb życia ekarza czy też terapeuty, H. S. Frenkla, usiłującego leczyć na tym terenie iwiczeniami oraz elektroszokami porażenia i inne zaburzenia ruchu u ludzi :horych nerwowo. Jednakże pobyt w instytucie Frenkla łączył się z kierunkiem ^odjętych przez Foerstera działań: chciał nieść pomoc chorym z zaburzeniami ruchu i poszukiwać neurologicznych przyczyn ich schorzeń. Na wyżynach ponad Jeziorem Bodeńskim spotykał chorych na wiąd rdzenia, którzy utracili wszelką zdolność koordynacji ruchów. Spotykał też dzieci z nogami dotkniętymi porażeniem kurczowym, wiotkie, nienaturalnie wyprostowane i skrzywione na bok, o dziwnie zniekształconych ciałach. Określenie tych objawów jako porażenie Little'a pochodziło od zmarłego trzy lata wcześniej Anglika, Williama Johna Little. Przez wiele lat troszczył się on o te nieszczęsne dzieci, a przyczynę ich kalectwa upatrywał w uszkodzeniach mózgu i rdzenia kręgowego, do jakich doszło podczas ciężkich porodów. W Heiden mówiło się później, że nie było tam nigdy takiego asystenta jak 155 Foerster. Pracownicy instytutu mieli na myśli fakt, że traktował on ćwiczenia i masaże nie tylko jako zbieranie doświadczeń. Łączył je bowiem z własną analizą systemu nerwowego chorych, podczas której podejmował próby — opierając się na dokonaniach Duchenne'a — poszukiwania przy pomocy elektrod punktów uciskowych, korzeni i dróg nerwowych oraz ich reakcji. Potem następowały próby dopasowania ćwiczeń i masaży do wyników oględzin. W zimie 1898/99 Foerster wrócił do Paryża i do Dejerine'ów. Zastał tam nieoczekiwanie innego, dwudziestoośmioletniego Niemca nazwiskiem Oskar Vogt. Ten nie zajmował się jednak czynnościami neurologicznymi, lecz tylko anatomią mózgu i różnicami w tworzeniu się mieliny i osłonki rdzennej wokół włókien centralnego systemu nerwowego. Poza tym interesowała go dwudziestoczteroletnia studentka medycyny i uczennica ??????'? Marie, Cecile Mugnier. Był to kolejny przypadek, jako że w niedalekiej przyszłości Foerster i Vogt mieli wspólnie zabrać się do realizacji badań, w których anatomiczne studia kory mózgowej u ludzi zmarłych i zwierząt prowadzone przez Vogta zostały dzięki Foersterowi powiązane z żywą, ludzką korą mózgową. W owym czasie w Paryżu Vogt, syn wiejskiego proboszcza z północnoniemieckiego Husum, mający już za sobą kawałek burzliwego życia, był wszakże jeszcze daleko od wyobrażeń i celów Foerstera. W Husum zaczął od zbierania okazów ptaków morskich, przede wszystkim jednak trzmieli. Do końca swych dni miał nadzieję, że z wielkiej różnorodności gatunków trzmieli uda mu się wyciągnąć wnioski co do dziedziczenia i rozwoju gatunków. Później, nie porzucając polowania na trzmiele, zaczął studiować medycynę w Kilonii i Jenie. Sześć lat wcześniej złożył egzaminy lekarskie, a potem, wiedziony swego rodzaju wewnętrznym zobowiązaniem wobec psychiatry z Jeny, Otto Binswangera, zabrał się do badania przyrodniczych podstaw duszy i chorób psychicznych, posługując się przy tym anatomią mózgu. W rok później Vogt wyjechał do Szwajcarii w nadziei, że znajdzie bodźce do pracy u Augusta Forela w Zurychu, który jako anatom był współtwórcą aktualnie uznawanych wyobrażeń o neuronach mózgu. Forel zajmował się co prawda jeszcze badaniami neuroanatomicznymi, ale zmęczyła go już psychiatryczna rutyna pracy w szpitalu Burghólzli. Stąd też zabrał się do badań nad życiem mrówek. Zaczęły się też pojawiać u niego oznaki innego rodzaju hobby, które zajmowały go później przez całą jesień jego życia, mianowicie antyalkoholizm, problemy seksualne, pacyfizm i socjalizm. W każdym razie przejął hipnozę jako metodę leczenia zaburzeń psychicznych — prawdopodobnie był to efekt pobytu w Paryżu za czasów Charcota — i odkrył w Vogtćie duży talent hipnotyzera. Ze swej strony Vogt miał nadzieję, że hipnoza może być czymś w rodzaju „mikroskopu duszy". Został medycznym dyrektorem uzdrowiska Alexanderbad, gdzie leczono choroby nerwowe, i dzięki skutecznie przeprowadzanym na zamożnych pacjentach seansom hipnozy położył podstawy pod swój przyszły majątek. Nie spełniło się wszakże jego marzenie o tym, że hipnoza pozwoli mu na poznanie przyrodniczej głębi umysłu i duszy. Tak więc przed czterema laty powrócił do anatomii i przyjął stanowisko asystenta lipskiego patologa i psychiatry, Paula Emila Flechsiga. Ten otyły, posiadający charakter tyrana badacz mózgu okazał się, podobnie jak Carl Wernicke we Wrocławiu, zwolennikiem Theodora Meynerta. Postanowił stworzyć nową mapę kory mózgowej, jej pól kojarzeniowych i ośrodków czynno- 156 :i. Miała ona stanowić bazę do jego badań nad umysłem i duszą. Wpadł przy tej kazji na pomysł, by użyć do wzajemnego rozgraniczenia pól rzucających się oczy różnic w rozwoju i strukturze mielinowych otoczek włókien nerwowych lózgu. W ten sposób doszedł do liczby trzydziestu sześciu pól korowych, łączając w to pola odpowiedzialne za ruchy, wzrok, słuch, mowę i umiejętność isania. Także i jego wrogowie nie przeczyli, że mielinizacja jest użyteczną formą >zgraniczania pól korowych. Jednakże Oskar Vogt przedwcześnie opuścił warsztat Flechsiga, gdzie zajmo-ano się problemami mózgu i duszy. Uciekł po prostu przed tym nienawidzącym )cjalistów dyktatorem, który nie zapominał wykrzyknąć przy każdej sekcji mózgu narłego socjalisty: „Cóż to za anarchia!" Uciekł również przerażony brakiem crupułów, z jakim Flechsig reklamował odkrycia Vogta jako swoje własne, pomysłem dotyczącym mielinizacji w kieszeni wyjechał do Paryża, aby rozwijać alej tę metodę u Dejerine'ów. Jego celem było stworzenie własnej mapy kory lózgowej lub, co brzmiało lepiej, stworzenie architektury kory mózgowej. W tej i właśnie „budowli" miał zamiar odnaleźć kiedyś przyrodnicze podstawy istnie-ia duszy. Vogt i Foerster różnili się zasadniczo charakterami. Obaj byli zajęci własną racą i własnymi marzeniami, stąd też jedynie wyrywkowo Foerster obserwował yniki badań Vogta i jego starania o rękę Cecile Mugnier, która (jako buntownicz-i została wydziedziczona z katolickiej rodziny, uciekłszy od przewidzianej dla iej klasztornej celi) była zdecydowana pójść w ślady Augusty Klumpke-Dejerine studiować nauki medyczne reprezentowane przez Vogta. W równym stopniu była :ż zdecydowana, po zdaniu egzaminów lekarskich, przenieść się wraz z nim do iemiec. Foerster pozostawił Vogtów w Paryżu i w roku 1899 wyruszył w podróż po-rotną do Wrocławia. Powrócił do rodzinnego domu i po raz kolejny został iystentem Wernickego. Wszakże jego stosunki z dawnym nauczycielem nie były iż takie jak kiedyś. Wernicke skomentował jego powrót ograniczając się do lekko onicznej uwagi: „Teraz mam asystenta, który potrafi przywrócić nogi sparaliżo-anym, a wzrok niewidomym". Także i Wernicke był zajęty pracą nad stworzeniem atlasu kory mózgowej, łającego się opierać na anatomicznych badaniach mózgów zmarłych. Cel ten rawdopodobnie zachwycił Foerstera w równie małym stopniu, co mapa Flechsiga ?? anatomiczne plany „architektoniczne" Oskara Vogta. Jednakże Foerster zachował sporo z paryskiego stylu życia. Współpracował nad worzeniem atlasu Wernickego ze świadomością, że potrzebuje już niewiele czasu, ?? osiągnąć pozycję docenta prywatnego, a potem pójść własnymi drogami, •czekiwanie na ten awans stało się dla niego tym bardziej znośne, że poznał nie łającą jeszcze szesnastu lat, piękną i wesołą dziewczynę o imieniu Martha, córkę >rdowskiej rodziny z Wrocławia. To wraz z nią i jej siostrą „rzucił się w objęcia owego stulecia", jeżdżąc z nimi na łyżwach, chodząc na tańce i do teatru. Napisał pracę habilitacyjną odpowiadającą kierunkowi reprezentowanemu rzez Wernickego: „Badania porównawcze warunków powstawania psychoz schorzeń systemu projekcyjnego". Pracując nad tym dziełem, był postronnym yiadkiem założenia przez Oskara i Cecile Vogtów prywatnego instytutu badań lózgu, nazwanego Centrum Neurobiologicznym. Najwyraźniej oboje byli zdecy- 157 dowani stworzyć swoją „architekturę" kory mózgowej. Aby nie opierać tej pracy wyłącznie na różnicowaniu mielinowych otoczek włókien nerwowych, połączyli własne wysiłki z działaniami byłego asystenta Vogta z czasów, kiedy stosował hipnozę w Alexanderbad, Korbiniana Brodmanna, który w tym czasie, po pobycie w Lipsku i Frankfurcie, został specjalistą w mikroskopii komórek mózgowych. Jego zadaniem było włączenie różnic w strukturach komórek mózgowych do procesu różnicowania i odgraniczania pól korowych. Ale także i teraz Foerster nie widział wspólnego celu z Vogtami. W sierpniu 1903 roku został wreszcie docentem prywatnym, ogłosił zaręczyny z Marthą i niebawem ożenił się z nią. W kilka miesięcy potem, wczesną wiosną 1904 roku, Carl Wernicke został mianowany profesorem kliniki chorób nerwowych w Halle; oczywiście i tym razem odbyło się to z dużymi oporami. Kiedy Wernicke opuścił Wrocław, miejsce swych nieustannych bojów, Foerster z całą pasją poświęcił się celowi, z jakim wrócił z Paryża. Nie przeszkadzał mu w tym mający nieco więcej szczęścia następca Wernickego, Karl Bonhoeffer. Foerster wynajął przypominającą salę gimnastyczną starą klasę szkolną i ponownie rozpoczął obserwacje, badania przy pomocy prądu elektrycznego oraz leczenie pacjentów z zaburzeniami ruchu, tabetyków (chorych na wiąd rdzenia) i nieszczęśliwych, cierpiących na schorzenia nerwowe dzieci, które zastał w ponurej poliklinice, jaką pozostawił po sobie Wernicke. Większą część czasu poświęcił nieszczęsnym dzieciom z porażeniami i kalectwem spastycznym, które dotarły do Wrocławia w wózkach lub na plecach swych wyczerpanych zbyt dużą liczbą porodów matek ze śląskich osiedli górniczych i hutniczych. Martha Foerster oczekiwała w lecie 1904 roku swego pierwszego dziecka, a radość z tego powodu otwarła serce Foerstera wobec wszystkich nieszczęsnych istot, które przychodziły do niego. Zachowały się fotografie wykonane podczas jego badań; następca Foerstera, Viktor von Weizsacker, zapisał w pamiętniku: „Podtrzymywał chorych i kierował nimi niczym artysta trzymający wiolonczelę. Nigdy potem nie można było ujrzeć na jego subtelnej twarzy takiego wyrazu szczęścia i witalności jak wtedy". Słowa „nigdy potem" miały tragiczne znaczenie. Wiosną 1905 roku nic nie zapowiadało jeszcze zbliżającego się nieszczęścia. Martha Foerster urodziła córkę, a Foerster „wziął w ramiona żonę, dziecko, świat i swych małych chorych..." Odległa też zdawała się śmierć, która 13 czerwca 1905 roku dosięgła Carla Wernicke podczas ambitnego przedsięwzięcia sportowego, którego trudów nie był zdolny znieść jego zmęczony już organizm. Jadąc na rowerze przez Las Turyński wpadł pod wóz przewożący pnie ściętych drzew. Jedno z tylnych kół przejechało mu przez klatkę piersiową. W dwa dni później Wernicke zmarł wśród wielkich cierpień. Łapiąc z trudem oddech wyszeptał tylko: „Umieram z powodu autopsy-chicznej dezorientacji". W prostym języku oznaczało to, że umiera, przeceniwszy własne możliwości. Kiedy Foerster dowiedział się o końcu Wernickego, nie przeczuwał jeszcze, jak blisko śmierć znajduje się jego własnej rodziny. Nagle, bez widocznych powodów, zmarła jego maleńka córeczka. Inaczej niż Cushing, Foerster nie pozostawił żadnych regularnych zapisków, w których zawarte byłyby jego wrażenia, odczucia czy próby przedstawienia 158 ewnętrznych sił, jakie zmusiły go do powrotu do samotniczego trybu życia z lat łodości i zbudowania wokół siebie psychicznych murów, murów odgradzają-rch go nawet od najbliższych mu ludzi. Odsunął się od swej przyzwyczajonej do idości i szczęścia żony. Nawet w wiele lat potem, kiedy Martha urodziła jeszcze woje dzieci, lizę i Lorchen, a otaczające Foerstera miłcząco-odpychające mury raciły już swą siłę, dawne czasy nie powróciły. Do cudów i niepojętych cech życia ależy zaliczyć fakt, że Martha do końca zachowała niemal nadludzką cierpliwość wierność wobec męża, podczas gdy on, ogarnięty opętańczą pasją, rzucił się w wir racy. W roku 1907, po dwóch kolejnych latach obserwowania chorych i ekspery-entów na zwierzętach, Foerster doszedł do wniosku, że znalazł drogę, która może )móc jego cierpiącym na porażenie Little'a dzieciom ze zniekształconymi, awyginanymi i skrzyżowanymi nogami bardziej od gimnastycznych ćwiczeń, asaży i elektroterapii. Jego pomysł polegał na chirurgicznym przecięciu od ódmego do dziesiątego korzenia nerwowego w rdzeniu kręgowym, aby w ten iosób przerwać drogi przewodzenia kurczów. Nie mając pojęcia, że w ten sposób dokonuje pierwszego kroku na drodze od :urologii do neurochirurgii, poprosił chirurga z wrocławskiego szpitala Wszyst-ch Świętych, Alberta Tietze, o dokonanie próby takiego przecięcia korzeni :rwowych. Kiedy po kilku prośbach Tietze w końcu zgodził się, Foerster stał pełen lepokoju obok pierwszego małego pacjenta, który pogrążony w narkozie leżał na ole operacyjnym, i uczył się sztuki wydawania poleceń oraz wskazówek chirurgo-i, starając się nie ranić przy tym jego zawodowej próżności. Kiedy w roku 1908 spisywał relacje z pierwszych operacji, ilustrując je zdjęcia- i małych pacjentów podczas ponownych prób chodzenia, planował już dalsze roki. Tym razem miał nadzieję, że poprzez podobny zabieg uda mu się nie Dpuścić do bolesnych ataków u tabetyków, których okropność nie zmieniła się od :asu odkrycia zarazka syfilisu w roku 1905. Foerster nakłonił Tietzego do obustronnego przecięcia korzeni nerwowych rosyjskiego pułkownika kawalerii, Letijewa, który szukając pomocy przyjechał ? Wrocławia. Pułkownik był kiedyś olbrzymem i zapalonym kawalerzystą, dnakże powtarzające się co tydzień kolki żołądka i jelit, nie dające się uśmierzyć idnymi narkotykami, oraz nie kończące się wymioty uczyniły z niego upiora ludzkiej skórze. Tietze obawiał się początkowo, że Letijew nie przeżyje narkozy, w końcu dnak uległ Foersterowi. Rosjanin przeżył operację, a potem nadeszły pełne apięcia tygodnie. Ale Litijew nie miał już więcej ataków wiądu rdzenia. Samo-delnie powrócił do Czerniowiec i przez trzy lata regularnie donosił o stanie Irowia, aż do swej śmierci spowodowanej porażeniem mózgu. W ciągu trzech lat Foerster i Tietze przeprowadzili dalsze operacje na rosyj-dch pacjentach, którzy na wieść o wrocławskim cudzie zaczęli tłumnie przyby-ać do Foerstera z Petersburga, Moskwy i Odessy. Byli wśród nich kupcy, )słowie, magnaci, gubernatorzy i sędziowie. Wkrótce u Foerstera i Tietzego iczęli pojawiać się również Niemcy z Wrocławia, Drezna, Lipska i Berlina. Na potrzeby leczenia pooperacyjnego Foerster otrzymał w roku 1911 pierwszy ały oddział w szpitalu Wszystkich Świętych, prymitywny i wyposażony tylko 159 w najbardziej konieczne rzeczy. Mniej więcej w tym samym czasie jedna z relacji, w której opisywał tę metodę operacyjną (nadał jej nazwę zabiegu przecięcia korzeni nerwowych, czyli rhizotomii), znalazła się w Londynie, a potem w Nowym Jorku, docierając w końcu do Fundacji Rockefellera. Wywołała ona wielkie wrażenie w obliczu ogólnej bezradności wobec wiądu i porażenia Little'a. W efekcie w roku 1912 Foerster otrzymał zaproszenie w celu wygłoszenia wykładów w Nowym Jorku i innych miastach Nowej Anglii. W tym czasie, mając już trzydzieści sześć lat, znajdował się w drodze ku nowym obszarom nauki. Kiedy do szpitala Wszystkich Świętych zaczęli docierać tabetycy, których leczono operacyjnie, a u których pojawiły się nowe ataki bólów, Foerster uświadomił sobie, że muszą istnieć jeszcze delikatniejsze połączenia włókien nerwowych. Połączenia owe nie zostały widać przecięte podczas zabiegu i po pewnym czasie podjęły przekazywanie bólu. Poza tym na obszarze przeciętych korzeni nerwowych zaczęły pojawiać się często nerwiaki, stając się źródłem nowych cierpień. Porażki te wprawiły Foerstera na długie miesiące w taki nastrój, że całymi dniami nie widywał domu, spędzając dni i noce w prosektorium szpitala oraz w ubogim laboratorium zwierzęcym. Od nowa analizował anatomicznie i przy pomocy podrażnień prądem elektrycznym drogi przewodzenia bólu. Przebiegały one w przedniej bocznej części rdzenia kręgowego, w bezpośredniej bliskości dróg regulujących ruchy, temperaturę ciała i cyrkulację krwi. Foerster doszedł do przekonania, że musi być możliwe przecięcie tych bocznych dróg czy sznurów nerwowych, nie uszkadzając przy tym innych dróg nerwowych. Tym razem zwrócił się do Hermanna Kiittnera, profesora chirurgii na uniwersytecie wrocławskim. Zanim jednak Kńttner wyraził zgodę, Foerster wyjechał — samotnie, bez zwracania uwagi, po drodze ciągle zajęty przygotowaniami do swej wyprawy do Ameryki — do Bremerhaven, a stamtąd dalej, do Nowego Jorku. Nie pozostawił żadnych notatek o dziesięciodniowej podróży, po której, w dwa lata później, nastąpiła kolejna. Tylko z informacji zamieszczonej w prasie amerykańskiej możemy dowiedzieć się, że jego szczupła, poważna, ale „promieniująca żarem wiedzy i chęcią pomocy" postać robiła wszędzie „wielkie wrażenie i budziła głęboką sympatię", szczególnie wtedy, gdy przed zebranymi neurologami i pediatrami mówił swym wolnym, ale bezbłędnym angielskim o przecinaniu korzeni nerwowych, sukcesach tej metody i jej poznanych już granicach. Do ciągle powtarzających się przypadków należy fakt, że w tym samym czasie, kiedy Foerster po raz pierwszy postawił stopę na amerykańskiej ziemi, także William Gibson Spiller z Filadelfii nosił się z myślą przecięcia bocznych sznurów nerwowych rdzenia kręgowego. Nic o tym nie wiedząc, Foerster wyruszył, tak jak przyjechał, czyli nie zwracając niczyjej uwagi, w podróż powrotną do Wrocławia. W osiem dni później kazał przewieźć pierwszego pacjenta chorego na wiąd rdzenie do sali operacyjnej Kiittnera. Hermann Kńttner był o trzy lata starszy od Foerstera. Podczas wojny grecko- tureckiej i w latach 1899—1900, podczas wojny burskiej w Afryce Południowej zbierał doświadczenia w postępowaniu z ranami postrzałowymi kręgosłupa. Prz) okazji został również prawdziwym znawcą węży i jadów wężowych. Oprócz przeprowadzania operacji ogólnochirurgicznych interesował się jednak przede wszystkim naczyniami krwionośnymi, a nie systemem nerwowym. 160 Foerster ponownie stanął po przeciwnej stronie stołu operycyjnego i od nowa :aczął się uczyć sztuki dyplomatycznego doradztwa. Przecięcie sznurów bocznych okazało się ciężką operacją, podczas której trzeba tyło usunąć łuk kręgowy, otworzyć oponę twardą rdzenia i odsłonić rdzeń ;ręgowy. Duże problemy sprawiło Kuttnerowi wyizolowanie dróg przewodzenia lólu przy pomocy typowych, ogólnochirurgicznych metod przecinania tkanki tamowania krwotoków oraz jednoczesna ochrona leżących w pobliżu dróg ruchomych i czuciowych. Foerstera wielokrotnie ogarniała pokusa ingerencji swymi ???????, nie wyćwiczonymi co prawda w chirurgii, ale doświadczonymi w prze-irowadzaniu najdelikatniejszych sekcji włókien nerwowych. Po raz pierwszy irzyszła mu do głowy myśl, aby przeprowadzane do tej pory na zwierzętach ludziach (poprzez skórę, metodą podrażniania elektrycznego) próby badania, óżnicowania, lokalizowania oraz sprawdzania czynności dróg nerwowych, włożeń czy splotów wykonać bezpośrednio na drogach nerwowych, jakie zostają idsłonięte podczas operacji. Pierwszym pacjentem był, podobnie jak ojciec Foerstera, filolog klasyczny archeolog, który z zachwytu dla Grecji i greckich ruin zaciągnął się jako ochotnik ia wojnę grecko-turecką. Nieszczęśliwym trafem rozszerzył swój zachwyt również na współczesne greckie panienki lekkiego prowadzenia i przywiózł do domu zczególnie podstępną, śródziemnomorską odmianę syfilisu. Nader szybko objawił się u niego wiąd rdzenia; symptomami były straszne kryzysy żołądka i nagłe taki bólu w nogach. Po operacji zdawało się, że pacjent został całkowicie wolniony od bólów. Objawiały się nadal jedynie drobne nieregularności w utrzy-lywaniu temperatury ciała i zaburzenia czucia w jednej z nóg. Pacjent przyjął te iedogodności bez słowa skargi, ponieważ nie można ich było porównać z mękami rzeżywanymi przed operacją. Objawy te wskazywały na problemy, jakie wynikały konieczności wyizolowania przewodzących ból sznurów bocznych rdzenia i po-ownie przypomniały Foersterowi jego pomysł, aby owo wyizolowanie poprawić lektrycznym testowaniem podczas zabiegu czynności nerwów leżących bezpo-rednio obok siebie. Wieści o tym sukcesie spowodowały napływ nowych, przyjeżdżających do Wrocławia w coraz większej liczbie chorych z tak odległych miast, jak Królewiec zy Hamburg, lub znowu z Rosji. Operacja u Foerstera, nazwana chordotomią, tanowiła dla nich ostatnią nadzieję. Ponieważ większość pacjentów była już ludźmi w starszym wieku, tylko iewielu z nich żyło jeszcze na tyle długo, aby dowiedzieć się, że również hordotomia, pomijając inne działania uboczne, pozostawiała nietkniętych kilka rłókien przewodzących ból. Po latach stawały się one, na ile orientował się "oerster, nowymi „transporterami bólu". W latach 1912, 1913 i 1914 Foerster został więc twórcą neurochirurgii bólu, łającej w przyszłości osiągnąć duże znaczenie. Nie ograniczała się ona już tylko do erwu trójdzielnego, ale przyjęła zakrojoną na szeroką skalę formę. W roku 1913 Foerster po raz pierwszy pomyślał, że nie musi być jedynie oradcą Kiittnera, ale może także sam brać udział w chordotomii, przeprowadza-ic elektryczny test czynności odsłoniętych nerwów. Nie wiemy, w jaki sposób Kiittner przyjął wtargnięcie Foerstera za pomocą :erylnych elektrod w swoją chirurgiczną domenę i pole operacyjne. Pewne jest 161 tylko, że tolerował rzeczy najbardziej niezwykłe i nietypowe, ponieważ test czynności potwierdził swą przydatność w wyszukiwaniu i izolowaniu dróg bólu. Pewne jest również, iż jeszcze tego samego roku Foerster uczynił następny krok. Będąca motorem jego działania kombinacja chęci pomocy i pasja badacza przyjęła teraz oblicze, którego rysy stawać się będą w następnych latach coraz wyraźniejsze. Po raz pierwszy też pojawił się problem, która z tych cech jest silniejsza: chęć leczenia i ulżenia losowi chorych czy też głód wiedzy, czyniący jednocześnie pacjentów obiektami jego badań neurologicznych — badań przeprowadzanych we wnętrzu żywych ludzi, a nie na ich zewnętrznej powłoce czy też na zwierzętach. „W roku 1913 — pisał później następca Foerstera, Viktor von Weizsacker — ukazała się pierwsza praca... dowodząca, że Foerster wykorzystywał każdą operację rdzenia kręgowego, aby poprzez elektryczne drażnienie korzeni nerwowych u ludzi tworzyć podstawy topografii unerwienia rdzenia kręgowego. W tym właśnie działaniu po raz pierwszy można było zobaczyć nowy styl Foerstera". „Nowy styl" oznaczał już nie tylko pomoc przy operacjach neurologicznych, ale także użycie chirurgii jako środka do bezpośredniego badania żywego, odsłoniętego centralnego i obwodowego systemu nerwowego w stopniu o wiele większym, aniżeli było to możliwe do tej pory. Realizowanie „nowego stylu" w przypadku Foerstera utrzymywało się jeszcze w pewnych granicach, ale tylko do czasu, kiedy był doradcą i okazjonalnie „elektroasystentem" Kiittnera. Jednakże wyraźnie już widział swą dalszą drogę. Najpierw chordotomia wykroczyła poza swe początkowe granice zabiegu dla tabetyków. Stała się przynoszącym ulgę środkiem przeciwko wszelkim silnym bólom, nie dającym się uśmierzyć w żaden inny sposób, szczególnie zaś wobec męczarni, jakie przynosiły przerzuty raka w ostatnich stadiach choroby. Chordotomia zachowała owo znaczenie przez pięćdziesiąt lat. Dopiero w latach 1960—1970 Amerykanie Mullan i Rosonoff znaleźli drogę przekształcenia chor- dotomii „otwartej" w „zamkniętą". W oparciu o rozwój technologii i rentgenologii po drugiej wojnie światowej postanowili unikać odsłaniania rdzenia kręgowego. Rozpoczynali zabieg stosując lekkie znieczulenie dożylne, które tłumiło zdolność czucia u operowanego, ale jednocześnie nie wyłączało jej na tyle, aby chory nie był zdolny reagować poprzez gesty czy słowa na zmiany w intensywności bólu czy inne zjawiska. Kolejne, miejscowe znieczulenie ograniczało się do okolic kręgu szyjnego. Następnie Mullan i Rosonoff wprowadzali do kanału kręgu szyjnego między pierwszym a drugim kręgiem delikatną igłę, w której czubku znajdowała się elektryczna sonda koagulacyjna. Potem wstrzykiwali środek cieniujący, który ukazywał szczególnie wyraźnie przednią krawędź rdzenia kręgowego. W zależności od tego, czy bóle miały być wyłączone w najniższych partiach kości krzyżowej kręgosłupa, czy też w wyżej położonych częściach kręgosłupa lędźwiowego, piersiowego lub szyjnego, sondę wprowadzano do odpowiednich obszarów. Następnie zaczynała się etapowa koagulacja sznurów bocznych. Jeden z etapów koagulacji poprzedzony był testem elektrycznym, zdradzającym reakcje pacjenta na dotknięcie włókien nie należących do któregoś ze sznurów bocznych. Ale również i ta delikatna metoda nie zawsze wykluczała porażenia czy inne nieprzewidziane konsekwencje zabiegu. Były to jednak przypadki wyjątkowe. 162 Jawet najsłabsi, znajdujący się w ostatniej fazie życia pacjenci znosili dobrze istrożne manipulowanie sondą. Kiedy w sierpniu 1914 roku wybuchła pierwsza wojna światowa, Foerster acząłbrać udział w najbardziej delikatnych fazach chordotomii już nie tylko jako asystent elektryczny" Kuttnera, ale również jako asystent chirurgiczny. Wiedział, ? brakuje mu jeszcze ogólnej techniki chirurgicznej, ale na delikatnych struktu- ach nerwowych znał się lepiej od Kuttnera czy każdego innego chirurga ogólnego. W kilka tygodni później, jako neurolog wprowadzonego na pola bitew pierw-zej wojny światowej śląskiego korpusu armijnego, od razu stał się świadkiem lajpierw setek, a potem tysięcy ran i niepotrzebnych męczarni, jakie zadawali annym chirurdzy wojskowi (zarówno w służbie czynnej, jak i rezerwiści). Konse-;wencje niewiedzy, chirurgicznej brutalności czy obojętności skłoniły go w.końcu, by samemu zostać neurochirurgiem. Dzięki niemu spełniły się tak często iowtarzane słowa Cushinga: „Albo chirurg musi dogłębnie poznać mózg i jego chorzenia, albo neurolog powinien na tyle nauczyć się chirurgii, aby móc iperować samemu". W ten sposób Foerster stał się ostatecznie neuroanatomem i jednocześnie leurofizjologiem zajmującym się żywymi ludźmi. Był chirurgiem-samotnikiem, sprawiającym na zewnątrz wrażenie niezgrabne-:o operatora. Na swe zręczne, tkwiące w gumowych rękawicach ręce wkładał lodatkowo rękawiczki niciane, mające chronić jego skórę zniszczoną chlorkiem tęciowym. Nie wiedział jeszcze o doświadczeniach Cushinga we Francji, a także o jego echnice operacyjnej. Stoły operacyjne Foerstera były równie prowizoryczne jak nstrumentarium oraz oświetlenie. Prowizoryczność i inne przeszkody prowadziły lo tego, że coraz rzadziej stosował narkozę ogólną. W coraz większym stopniu — iotem już niemal zawsze — operował przy znieczuleniu miejscowym, nawet gdy irzy ranach głowy i mózgu musiał otwierać sklepienie czaszki. Od dawna bowiem nana była niezdolność mózgu do odczuwania bólu; wystarczyło więc stosować niejscowe znieczulenie obszaru sklepienia czaszki. Stąd też coraz większa liczba annych i chorych zachowywała podczas jego operacji pełną przytomność. . Jeśli nie doznali ciężkiego szoku czy też nie byli zbyt osłabieni długim ransportem, mogli podczas operacji odpowiadać na jego pytania dotyczące czucia wypadania czynności innych zmysłów. Mówili mu o bólu czy też jego nieodczu- vaniu. Czyniło to za nich niekiedy swymi reakcjami ich ciało czy system nerwowy; )acjenci dokonywali tego także posługując się pismem lub znakami. W miarę upływu czasu Foerster przestał przeprowadzać operacje, nie zszywał lerwów, nie dokonywał ich transplantacji, nie usuwał zespołów nerwów zastępując e przeszczepami, nie otwierał rdzenia kręgowego czy mózgu w celu usunięcia )dłamków pocisku lub granatu, nie sprawdziwszy uprzednio przy pomocy podraż-tień prądem elektrycznym wszystkich dostępnych jego elektrodom, nie zbada-lych jeszcze w dużym stopniu dróg i włókien nerwowych, a także obszarów dzenia i mózgu na ich czynności lub wypadanie. W ten sposób, jakby „przy ikazji", natknął się na nieznane nowotwory rdzenia kręgowego i mózgu, cysty oraz ?opnie, na które dotychczas nie zwracał większej uwagi. „Przy okazji" więc stał się akże chirurgiem operującym nowotwory. Jego metoda polegająca na połączeniu badania, operacji i leczenia pooperacyj- 163 nego z dalszymi badaniami mózgu i systemu nerwowego pozwoliła mu na spisanie, oprócz sprawozdań pooperacyjnych, tysięcy obserwacji dotyczących mało lub całkowicie nieznanych czynności nerwów i rdzenia kręgowego. Wszystkie te notatki pakował do skrzyń, chcąc je wykorzystać w przyszłości. Pierwsze protesty przeciwko badaniom na żywych ludziach nie dały długo na siebie czekać, a samotniczy tryb pracy Foerstera przyczynił się do mniej lub bardziej otwartych ataków, oskarżeń i apeli o lekarską etykę. Jeszcze w roku 1941, kiedy po śmierci Foerstera Viktor von Weizsacker pisał wspomnienia, odbijały się w nich — nieco stłumione, czasami opatrzone wieloma zastrzeżeniami, ale mimo to łatwo zauważalne — obiekcje związane z nietypowością działań Foerstera, ale także i ich obrona. „Trzeba otwarcie zaznaczyć — pisał Weizsacker — że Foerster często odważał się na rzeczy niesamowite, doprowadzając do granic wytrzymałości organizm i ingerencję chirurgicznej techniki. Był odważnym pionierem, którego działania wdzierały się na nie odkryte i nie zbadane obszary ludzkiego ciała". Lub: „Foerster nie opuścił żadnej okazji, by podczas operacji systemów nerwowych nie zbadać autoptycznie (Viktor von Weizsacker pisze o operacjach niczym o sekcjach zwłok) przy pomocy elektrycznych bodźców czynności odsłoniętych części. Tak powstawała anatomia człowieka, który w końcu składa się z poszczególnych mięśni, korzeni rdzenia kręgowego, systemu powrózków nerwowych rdzenia kręgowego i mózgu aż po sam mózg. To co zaczęli Duchenne... Hitzig, Ferrier, Jackson... zostanie doprowadzone do końca uzupełniając obraz, jaki stworzono na bazie eksperymentów zwierzęcych". Chirurg Karl Heinrich Bauer, który w roku 1933 został następcą Kiittnera we Wrocławiu, mówił już otwarcie o eksperymentach na ludziach. Wszelkie protesty umilkły w obliczu niewzruszonego zdecydowania Foerstera, przede wszystkim jednak na skutek sukcesów jego operacji i metody leczenia, które usunęły w cień wszystkie dokonania chirurgów w lazaretach, gdzie zajmowano się ranami oraz uszkodzeniami nerwów i mózgu. Weizsacker nie zapomniał o tym wspomnieć, niekiedy w swój specyficzny, ogólnikowo-zawiły sposób: „...Trzeba też równie otwarcie stwierdzić, że Foerster ma przewagę nad innymi chirurgami, którzy bez doskonałego opanowania anatomii i fizjologii całego systemu nerwowego, a niekiedy i bez respektu przed nieskończoną delikatnością i podziałem zadań substancji nerwowej odważali się ingerować w ten najbardziej subtelny ze wszystkich organów". Już w roku 1916 Foerster relacjonował o przebiegu własnych operacji na 523 rannych. Pod koniec wojny było ich już tysiące, we wszystkich zaś nadających się do tego przypadkach nie zapominał o zapoczątkowanej nad Jeziorem Bodeńskim terapii pooperacyjnej i rehabilitacji. Wszelkie protesty, oskarżenia i pogłoski umilkły ostatecznie, kiedy po raz pierwszy doniósł o serii dwunastu operacji nowotworów rdzenia kręgowego i przedstawił dziewięciu zoperowanych pacjentów, którzy „całkowicie wyzdrowieli". Sam Foerster znalazł wewnętrzny spokój w stworzonej przez siebie filozofii mówiącej, że ozdrowieńcy, zwróceni rodzinom dzięki „swemu wkładowi w stworzenie wielkiej wiedzy i osiągnięcie większego naukowego poznania", tylko w nie-wielkim stopniu spłacili dług za to, że żyją i nie zniknęli na zawsze w wojennych grobach. W roku 1918 Foerster wrócił do Wrocławia. Miał ze sobą notatki z tego, co Karl 164 Heinrich Bauer nazwał „eksperymentami na ludziach": tysiące zapisków, szkiców fotografii, których ocena i klasyfikacja zabrać musiała lata, jeśli nie ich dziesiątki. N jego myślach zaś zrodziła się decyzja, by neurochirurgię realizować nadal w ten ;am sposób, nie pozostawiając jej w innych rękach. Pierwszym stołem operacyjnym, na którym Foerster zaczął ponownie przepro-yadzać zabiegi we Wrocławiu, było tanio kupione, przestarzałe monstrum z trze-:iej czy czwartej ręki. Ponieważ wojna go nie rozpieściła, zatrzymał także jrymitywne oświetlenie stołu, jakie służyło mu w polowych lazaretach. Chodziło ? prostu o nagą żarówkę z blaszaną osłoną, przy pomocy której jego „oświetlacz-ca", panna Woyziechowsky, miała za zadanie oświetlać pole operacyjne, nierzadko jarząc przy tym czoło Foerstera. Kiedy przeprowadzał operację mózgu, otwierał sklepienie czaszki ciężkimi deszczami Dahlgrena (kraniotomem); była to praca, którą wyczerpany czterema atami wojny Foerster wykonywał tylko dzięki wielkiej sile woli. Kiedy jednak >dsłonił pole operacyjne, był już w swoim żywiole, nawet jeśli nie miał do łyspozycji specjalistycznego instrumentarium Cushinga, jego szczypczyków i wy- :ysaczy. Tamował krwotoki zwykłymi ukłuciami, pszczelim woskiem, gąbkami tamponami z gazy. W początkach roku 1919 nie wiedział jeszcze, że czekają nań dwa przedsięwzięta, które zajmować go będą przez wiele lat, po części aż do końca życia. Oba były :łośliwymi konsekwencjami metod, jakie rozwinął podczas wojny, a także wyro-nonych wtedy poglądów. Początek historii obu tych przedsięwzięć był następujący: Znajomi Foerstera z czasów paryskich — Oskar Vogt i jego żona, a także ich :awsze blady, chorowity z wyglądu i nieśmiały, ale nieprawdopodobnie pracowity isystent, Korbinian Brodmann — jeszcze przed wybuchem wojny urzeczywistnili :we zamierzenia. Opracowali mianowicie architekturę kory mózgowej oraz jej itlas, który miał usunąć w cień wszystko, co do tej pory, począwszy od Theodora Vleynerta po Paula Emila Flechsiga, zrobiono na polu kartografii kory mózgowej. W tej pracy nieoczekiwanie znaleźli dwóch australijskich konkurentów. W pierwszym przypadku chodziło o Graftona Elliota (późniejszego sir Graftona illiota) Smitha. Smith był w wieku Vogta. Urodził się w australijskiej Nowej 'ołudniowej Walii, medycynę studiował w Sydney, a potem, w okresie pobytu /ogta w Paryżu, pojechał do Cambridge. W Londynie spotkał Victora Horsleya, któremu dość łatwo udało się obudzić v młodym człowieku entuzjazm dla studiów anatomicznych kory mózgowej, intuzjazm był w końcu jedną z najbardziej wyrazistych cech charakteru Horsleya. Smith zabrał ten entuzjazm ze sobą, kiedy w roku 1900 przeniósł się jako profesor do Kairu, aby przez dziewięć lat dowodzić swych anatomicznych :dolności, badając w egipskich grobach zmumifikowane resztki staroegipskich vładców i ich poddanych. Był powolnym, nieco otyłym i pobożnym człowiekiem, :nanym z tego, że zawsze, gdy w jego ręce wpadło sklerotyczne serce któregoś : faraonów, wyjaśniał asystentom: „Czy pamiętacie to miejsce w Piśmie Świętym, v którym napisano: I Bóg uczynił zatwardziałym serce faraona?" Smith nie śpieszył się, ale i nie zapominał o korze mózgowej. W roku 1907 lowiedział się od francuskiego psychiatry, Francois Baillargera, że ten, przygoto- 165 wując przekroje poprzeczne kory mózgowej zmarłych, zauważył gołym okiem dużą liczbę białych pasemek. Nie znając (co nie jest takie pewne) marzeń Meynerta związanych z korą mózgową, Baillarger podzielił korę na sześć podłużnych warstw, z których każda wykazywała istnienie takiego samego rodzaju pasm. Smith z nowym przypływem entuzjazmu zajął się tymi „francuskimi pasmami". Przygotował własne wycinki kory i tak długo oglądał je przez zwykłą lupę, aż doszedł do wniosku, że owe białe pasma rzeczywiście istnieją i są szczególnie liczne w najwyższej warstwie kory mózgowej. Owo odkrycie zachęciło go do tego, by w przeciwieństwie do Meynerta i Flechsiga podzielić ją na czterdzieści dokładnie odgraniczonych pól. Fakt, że podział pól Smitha nigdy nie zdobył większego uznania, był prawdopodobnie winą zaburzeń wzroku Francois Baillargera lub zbyt prymitywnej lupy Smitha. Nie zmieniło się to nawet wtedy, gdy w roku 1909 powrócił jako profesor anatomii na uniwersytet w Manchesterze. Później objął katedrę anatomii na University College w Londynie i niemal wyłącznie zajął się dalszymi badaniami powierzchni kory mózgowej. Drugi z Australijczyków, Alfred Walter Campbell, okazał się poważniejszym konkurentem dla Vogta. Był synem farmera, a urodził się w Cunnigham Planes, małej wiosce w Nowej Południowej Wali. Prawie w tym samym wieku co Vogt, Australię opuścił niemal na dwadzieścia lat, aby studiować medycynę, anatomię, psychiatrię i neurologię w Edynburgu i w Wiedniu. Potem przez trzynaście lat kierował laboratorium anatomiczno-patologicznym w Bainhill — zakładzie dla psychicznie chorych — w Liverpoolu. W roku 1905 powrócił do Sydney, gdzie zadowalał się dochodami z dobrze prosperującej praktyki neurologiczno-psychia- trycznej. Lata spędzone w Bainhill wystarczyły jednak, aby uczynić z niego twórcę mapy kory mózgowej i wyprzedzić Vogtów oraz Korbiniana Brodmanna. Mapa ta była częścią pracy Histologiczne studia o lokalizacji czynności kory mózgowej, którą opublikował w Cambridge w rok po powrocie do Australii. Nie wiadomo, kto obudził entuzjazm Campbella dla nie rozwiązanych jeszcze tajemnic i architektury kory mózgowej. Vogt podejrzewał jednak, że zapalił się do tego tematu podczas swego pobytu w Wiedniu, a wpływ nań miało dziedzictwo Theodora Meynerta, podobnie jak to było w przypadku Wernickego czy Flechsiga. W każdym razie Campbell w czasie swego pobytu w Bainhill zbadał pod kątem różnic struktur komórkowych mikroskopowe wycinki trzech ludzkich półkul mózgowych, a poza tym korę mózgowe licznych szympansów, goryla oraz mnóstwa psów, kotów i świń. Posłużył się przy tym również, jako metodą różnicującą, specjalnością Vogta, czyli mielinową osłonką włókien nerwowych; udało mu się w ten sposób stworzyć w końcu mapę czy też, jak to się ładnie u niego nazywało — architekturę ludzkiej kory mózgowej z pięćdziesięcioma polami i sześcioma leżącymi pod spodem poziomymi warstwami. W ten sposób stał się pierwszym specjalistą od kory mózgowej na obszarze świata anglojęzycznego. Mapę Vogta i Brodmanna różniła jednak od architektury Campbella większa dokładność podziału kory na pięćdziesiąt dwa pola oraz sześć (według Brodmanna) czy siedem (według Vogta) leżących pod spodem warstw. Problem zarówno nowych, jak i wcześniejszych map kory mózgowej polegał jednakże na tym, iż podstawą swych anatomiczno-histologicznych badań wycinków martwych ludz- 166 ach mózgów, a także pozostałych poszukiwań Vogtowie uczynili eksperymenty listologiczne oraz elektryczne testy sprawdzające czynności kory mózgowej saków. Oparli się przy tym na osiemdziesięciu trzech gatunkach zwierząt, od cangurów po małpy; podobnie rzecz się miała w przypadku Brodmanna. U małp i ludzi ustalili pewną liczbę pól kory mózgowej, które były podobne nie ylko ze względu na swe cechy charakterystyczne w przypadku włókien i struktury komórkowej, ale również jako ośrodki czy pola czynności ruchu lub innych zmysłów. Różnice zaczynały się pojawiać, kiedy wychodzono poza ustalenia matomiczno- histologiczne dotyczące ludzkich pól mózgowych oraz ich rolę owiązaną z czynnościami motorycznymi lub zmysłowymi. Brodmann pracowicie zgromadził wszystko, co ustalono do tej pory w tej kwestii, jeśli idzie o doświad-:zenia, odkrycia czy eksperymenty związane z czynnościami ludzkich i zwierzę-:ych ośrodków, obszarów i pól. Po skomplikowanych porównaniach i kombinatach udało mu się przydzielić dużej liczbie ludzkich pól kory mózgowej, wywodzących się z architektury Vogta-Brodmanna, konkretne funkcje. Ponumerował je też w odpowiedni sposób, pozostawiając resztę pól, jeśli idzie o ich :zynności, przyszłym badaczom. Długie pole nr 4, leżące w przedniej części centralnego zakrętu mózgowego, ???? powiązane z ruchami ciała. Pola 44 i 45 odpowiadały motorycznemu ośrodkowi mowy Paula Broki. Pole nr 17 w korze potylicznej wiązało się z wizualizacją, i pola nr 22, 41 i 42 — ze zdolnością słyszenia. Nie można zaprzeczyć jednemu: zarówno architektura kory mózgowej, jak i jej mapa, stworzone przez Vogta i Korbiniana Brodmanna, miały w sobie coś fas-:ynującego, nawet jeśli nie wyjaśniały żadnej z naukowych podstaw duszy, których tak wytrwale poszukiwał Vogt. Nie istniała jednak pewność co do ich prawdziwości. Pewność tę można było osiągnąć tylko wtedy, gdy sprawdziło się teoretyczne założenia na ludziach, eksperymentując z podrażnieniami prądem elektrycznym. Stąd droga prowadziła prosto do Otfrida Foerstera. Foerster powrócił z wojny jako :złowiek, który powiązał chirurgię nerwów i mózgu, a w ten sposób i swobodne dojście do ludzkiej kory mózgowej, z badaniem czynności nerwów i mózgu. Nie wiemy, kiedy Otfrid Foerster zaczął podczas przeprowadzanych we Wrocławiu operacji sprawdzać i korygować teoretyczne czynności pól mózgowych mapy stworzonej przez Vogta i Brodmanna. We wspomnieniu pośmiertnym ? Korbinianie Brodmannie, zmarłym w roku 1918 na zakażenie krwi, Vogt napisał: „Brodmann stał się głównym twórcą... podziału kory mózgowej na pola, które dzięki naszym badaniom bodźcowym na zwierzętach i identycznym wynikom, jakie otrzymał Otfrid Foerster eksperymentując na ludziach, okazały się... pewnymi podstawami". Jeden z biografów Vogta dodał do tego w roku 1958 powściągliwe słowa: „To Otfridowi Foersterowi, wielkiemu... neurologowi i neurochirurgowi zawdzięczamy, że dowiedzione zostały koncepcje Vogta związane z korą mózgową człowieka". Tak to Foerster, jako neurochirurg, związał ponownie swoją działalność z badaniami na żywych ludziach, tym razem w dziedzinie architektury kory mózgowej i jej mapy. Uzupełniana bez przerwy i poprawiana, w kolejnych dziesięcioleciach stała się niezbędną wskazówką i pomocą dla neurologów i neurochirurgów. Nie wiemy, ile lat i ile operacji Foerster poświęcił temu nowemu celowi. Z innych źródeł dowiadujemy się za to, że mniej więcej w tym samym czasie lub 167 nieco później, a w każdym razie na przełomie lat 1921/22, stanął w obliczu drugiego zadania, równie niespodziewanego jak pierwsze. Temu zadaniu, zajmującemu go aż do końca życia, poświęcił wszystek trud, walki i nadzieje; było ono również pełne niespodzianek i zagadek. Był teraz profesorem neurologii, ale ciągle jeszcze pracował w małym, prymitywnym oddziale szpitala Wszystkich Świętych i w umieszczonych w piwnicach laboratoriach, które opłacał z dochodów ze swej prywatnej praktyki. Wtedy to pojawili się u niego pierwsi pacjenci, oficerowie i żołnierze. Po wyleczeniu z odniesionych w pierwszej wojnie światowej ran czy urazów mózgu nagle zaczęli odczuwać ataki kurczów przypominających znaną od tysiącleci i nie rozwiązaną do tej pory zagadkę epilepsji. I nie tylko przypominały. Chodziło w tym przypadku o epilepsję jako konsekwencję wojny i odniesionych w niej ran. Zaczynała się ona od lekkich ataków padaczki ogniskowej, przy których pacjent zachowywał przytomność, kończyła zaś tym, co medycyna nazywa „grand" (duży napad padaczkowy). Dotknięci tą forma choroby pacjenci po krótkiej, ostrzegawczej „aurze" (zwiastunie napadu padaczkij, po halucynacjach zapachowo-wzrokowych, dostawali konwulsji i padali na ziemię. Z bladymi początkowo, potem posiniałymi już twarzami, szeroko otwarirmi oczyma i pozornie zanikającym oddechem skręcali głowę i ciało, a dzikie, nieregularne konwulsje obejmowały ich wszystkie kończyny. Na ich ustach pojawiała się krwawa piana. Po kilku ostatnich gwałtownych konwulsjach kompletnie wyczerpani tracili przytomność. Foerster nie przeczuwał, że jeszcze w pół wieku po jego śmierci podręczniki neurologii będą pisały o padaczce: „Epilepsje są zespołami symptomów, mogących się objawiać w najróżniejszy sposób. Ich przyczyny są jeszcze w dużym stopniu nie znane... " Lub: „Epilepsja jest w medycynie jednym z najczęstszych przykładów na to, że co prawda postęp badań bez przerwy poszerza problematykę, ale jej nie rozwiązuje". Od czasów starożytnej Grecji czyniono wiele prób boskiego, niebiańskiego czy nadzmysłowego wyjaśnienia przyczyn padaczki. Grecy znali epilepsję jako chorobę Herkulesa, ponieważ siła ataków choroby zdawała się im nieludzka i boska zarazem. W czasach kulminacji władzy Kościoła katolickiego traktowano ją jako karę Boga za grzechy lub też objaw nawiedzenia przez szatana. Dla odpuszczenia kary za grzechy kupowano „pierścienie przeciwdrgawkowe" ze srebra lub gwoździe trumienne; najlepsza jednak i najskuteczniejsza była dla nawiedzonych przez szatana terapia tortur i stosy. Nawet w dniach reformatorskiej rebelii przeciwko władzy Kościoła Marcin Luter dojrzał w epilepsji „taniec demonów". Przez niemal osiem stuleci niezliczone tysiące chorych zwracało się o pomoc do świętych, którzy rzekomo dawali ochronę przed epilepsją: Sebastiana, Marturina, Kacpra, Melchiora, Baltazara czy Bartłomieja. Nawet lekarze, uważający się w końcu za ludzi oświeconych czy posiadających wiedzę, tacy jak w siedemnastym stuleciu Paracelsus, mówili jeszcze o „trzęsieniu ziemi mikrokosmosu" lub, jak Boerhaave w wieku osiemnastym (którego ludzie mu życzliwi uważali za pierwszego wielkiego klinicystę medycyny), upatrywali przyczynę narodzin epileptycznych dzieci w dzikich ekscesach seksualnych ich matek. Jeszcze bardziej oświeceni, jak Marshall Hall, odkrywca odruchów nerwo- 168 rych, dopiero przed siedemdziesięciu laty po raz pierwszy określili epilepsje jako ksplozje nerwowe. W dziesięć lat później Radcliffe dodał do tego wiedzę o poten-jałach elektrycznych i elektrycznych wyładowaniach w ludzkim mózgu. Potem ie doszło do kolejnej próby wyjaśnień problemu, pojawiały się tylko opisy tych wyładowań. Zaczęły się one od opisów padaczki ogniskowej Hughlingsa Jacksona, i której wyładowania elektryczne następowały w jednym punkcie mózgu, a koń-zyły na opisach Williama Gowersa dotyczących padaczki samoistnej, gdzie wyładowania te obejmowały swym działaniem cały mózg i ciało ludzkie, nie mając adnego punktu wyjściowego. Nikt nie odważył się mówić o terapii, gdyż poczynając od starogreckiej rady, by podczas ataków padaczki unikać kontaktu z kozami, przez całe wieki leczenie sj choroby i stosowane lekarstwa były jedną wielką rzeką nieczystości, pełną akich środków, jak odchody wielbłąda, jądra wieprza moczone w mleku, krew wieżo zabitych psów czy surowe mózgi sępów. Tylko niekiedy przerywano ich tosowanie „leczeniem" drgających kończyn przy pomocy rozżarzonego żelaza. William Gowers wprowadził brom jako środek przeciwko epilepsji. Potem doszły o tego barbiturany, ale nie jako środki leczące, tylko uspokajające, i to o dość odejrzanej skuteczności. W niezliczonych wsiach Francji i w większości krajów iuropy tysiące cierpiących nadal jednak szukało ulgi w poudre de Neuchatel, tórego głównym składnikiem były krety i pieczone myszy. Kiedy na początku roku 1922 w szpitalu Wszystkich Świętych pojawił się ziewiąty z kolei epileptyk, Foerster zaniechał bromu i barbituranów. Postanowił rzeprowadzić operację: chciał odkryć korę mózgową i sprawdzić, czy przypadłem to nie w niej leży przyczyna ciągle powracających ataków padaczki. Owym pacjentem był górnik z Górnego Śląska o nazwisku Stankowsky, który i lecie 1917 roku, jako kierowca w kolumnie zaopatrzeniowej, otrzymał postrzał i prawą stronę głowy. Kula pozostawiła płytką, słabo zauważalną bruzdę. Rana asklepiła się po krótkim czasie i poza okazjonalnymi bólami głowy Stankowsky, ż do lata roku 1921, nie uskarżał się na żadne schorzenia. Znowu pracował ? kopalni, i to nawet ciężko. Dopiero jesienią tego roku podczas stemplowania owego chodnika zaskoczył go pierwszy atak. Nastąpił błyskawicznie; Stankowsky jrzał kilka jaskrawych błyskawic i poczuł zapach róż, chociaż w kopalni jak kiem sięgnąć nie było żadnych kwiatów. Najpierw zaczęła drgać mu lewa ręka, otem ramię, w końcu cała lewa strona ciała. Upadł na ziemię, rzucając się i konwulsjach między szynami a stemplami chodnika, aż wywieziono go windą a powierzchnię. W tym czasie trzech innych górników usiłowało go przytrzymywać. Ale już w czasie wyjazdu na powierzchnię kurcze minęły równie nagle, jak się ojawiły. Na krótką chwilę Stankowsky usiadł na ławce, a potem pojechał do omu. Od tej pory ataki powtarzały się w nieregularnych odstępach czasu, tankowsky stał się niezdolnym do pracy inwalidą. Foerster podejrzewał istnienie epileptycznego ogniska w obszarze prawego akrętu przedśrodkowego i jego ośrodków czynności ruchu dla lewej strony ciała. 4 cztery dni później podczas operacji odsłonił tę część kory mózgowej i natknął ię na sześciocentymetrową, głęboką na pięć milimetrów bliznę, przebiegającą iemal równolegle do zranienia, jakie Stankowsky odniósł podczas wojny. Blizna :żała w niewielkiej tylko odległości od motorycznej części zakrętu. Nieco później, iedy dotknął sondą tylnego końca blizny, Stankowsky wydał z siebie krótki 169 okrzyk. Zdążył jeszcze poinformować o nadejściu nowego ataku. Potem stół operacyjny zadygotał, a asystenci Foerstera mieli duże problemy z utrzymaniem pacjenta do czasu, aż atak minął. Foerster nie wątpił już, że punktem wyjściowym kurczów padaczkowych była owa blizna. Odczekał, aż Stankowsky przyjdzie do siebie i będzie zdolny do odpowiedzi na pytania oraz reagowania na bodźce elektryczne. Potem wyszukał granice leżących w bezpośredniej bliskości pól ruchowych i zmysłowych, aby uniknąć ich uszkodzeń. Z ulgą zauważył, że blizna nie styka się bezpośrednio z żadnym z nich. Najwyraźniej więc wystarczyło samo istnienie blizny, aby wywoływać napady padaczkowe. Potencjał, który wyładował się na skutek pobudzenia sondą, wyczerpał się i ostrożne usunięcie blizny z kory nie doprowadziło do nowego ataku. Lekkie zagłębienie po bliźnie Foerster wypełnił neutralną tkanką kory, a potem zamknął ranę. Jak zwykle nie zachowały się żadne notatki o odczuciach Foerstera, jego oczekiwaniach i nadziejach związanych z tym przypadkiem. Istnieją jedynie informacje o tym, że operowany pacjent szybko przyszedł do siebie i w ciągu kolejnych miesięcy nie miał żadnych nowych ataków. Pozostały za to relacje z dalszych operacji, przeprowadzonych tym razem na chorych, którzy zgłosili się do Foerstera jeszcze przed Stankowskym. Także w ich korze mózgowej znajdowały się blizny różnego rodzaju. W większości przypadków były one skutkami ran wojennych z jednym wyjątkiem: blizna jednego z chorych była pozostałością uderzenia głową o niską powałę z belek, do jakiego doszło w czasach dzieciństwa pacjenta. Von Weizsacker zapisał później w swym dzienniku: „Impuls do pilnego zajęcia się przez Foerstera patogenezą i terapią ataków drgawek stanowiły schorzenia epileptyczne, jakie często występowały u rannych w głowę podczas wojny światowej". Rzeczywiście, odkrycie blizn jako przyczyny epilepsji było powodem wejścia Foerstera na nową drogę w neurochirurgii. Chodziło tu o leczenie padaczki metodami chirurgicznymi. Tylko pewne nieoczekiwane wydarzenie powstrzymało go od natychmiastowego skierowania się ku „nowym horyzontom". Pod koniec maja 1922 z Foersterem nawiązali kontakt ówczesny kanclerz Rzeszy, Joseph Wirth, i minister spraw zagranicznych, Walther Rathenau. Poinformowali go o prośbie rządu ZSRR i niemieckiego ambasadora w Moskwie, hrabiego von Brockdorffa-Rantzaua. Chodziło o to, że przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych, Władimir Iljicz Lenin, doznał jednego lub wielu udarów mózgu, poproszono zatem o wysłanie Foerstera do Moskwy i jego udział w leczeniu Lenina. Foerster nie był jedynym lekarzem niemieckim, którego zaproszono do ZSRR. Przyczyn tego należy szukać po części w celowym zbliżeniu niemiecko-rosyjskim, do jakiego doszło w kilka lat po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Po przegranej wojnie na Zachodzie Niemcy zaczęły szukać gospodarczych i (potajemnie) militarnych możliwości rozwoju na Wschodzie. Związek Radziecki — izolowany przez Anglię, Francję i Amerykę — dążył z kolei do zdobycia gospodarczego, naukowego i technicznego poparcia ze strony Niemiec. Wezwanie więc niemieckich lekarzy było w tej sytuacji całkowicie zrozumiałe. W związku z chorobą Lenina zaproszono do Moskwy lipskiego internistę 170 neurologa, Adolfa Striimpella, hamburskiego neurologa, ???? Nonnego, inter- listów Oskara Minkowskiego i Klemperera, chirurga Moritza Borchardta i psy- :hiatrę z Lipska, Oswalda Bumkego. Razem z rosyjskimi lekarzami, Osipowem, Dieszinem, Bunakiem, Rozanowem, Obuchem, Weissbrodem, Jelistratowem i in-????, brali oni udział w leczeniu Lenina (lub bezczynnie oczekiwali w przedpoko-u na wezwanie). Foerster został jednak przewidziany do spełnienia szczególnej roli. Przyczyną ej decyzji był prawdopodobnie fakt istnienia niemiecko-rosyjskiej tradycji łączą- :ej się z operacjami, jakie Foerster przed wojną przeprowadzał na rosyjskich )acjentach. Pomijając Striimpella, był również jedynym lekarzem, który dzięki emu mówił trochę po rosyjsku. Poza tym sławę zdobył dzięki ćwiczeniom leczeniu zaburzeń wymowy, które okazały się przydatne również w leczeniu krwotoków mózgowych oraz następujących po nich porażeń. W każdym razie w przeciwieństwie do innych, wyjeżdżających do Moskwy na crótsze czy dłuższe konsultacje, miał okazję do przeżycia — jak się później wyraził — „moralnego internowania" czy też „moralnej emigracji". Od lata 1922 roku do tycznia 1924 mieszkał w Moskwie lub wiejskiej posiadłości Lenina w Gorkim. Do Wrocławia powrócił tylko na jesień i wczesną zimę na przełomie lat 1922/23 oraz ?? dwa krótkie urlopy w 1923 roku. Nie wiemy do końca, co skłoniło Foerstera do rezygnacji z dalszego leczenia :pilepsji i wykorzystania trudnych do przewidzenia możliwości połączenia chirurgii mózgu z badaniem ludzkiego systemu nerwowego. W każdym razie wyraził :godę na prośbę z Moskwy i Berlina. Czyżby miało to być poczucie „obywatelskie-;o obowiązku"? Świadomość niemieckich interesów? Pokusa wywołana nietypo-vością pacjenta? A może honorarium, które cyniczny obserwator ocenił w końcu ?? 30 000 marek w złocie (prawdziwy majątek w pierwszych powojennych łatach v Niemczech przy szalejącej inflacji)? W każdym razie Foerster wyjechał w czerwcu przez Berlin i Królewiec do Vioskwy; miasto to zrobiło na nim wyjątkowo ponure wrażenie. Chory Lenin nie przebywał jednak w swym czteropokojowym apartamencie moskiewskim, gdzie nieszkał razem z żoną Nadieżdą Krupską i jej siostrą, Marią Iljiczną. Sprawami państwa i partii kierował ze swego rodzaju salonu. Teraz leżał w niepozornym łomu w Gorkim. To właśnie tam Foerster zobaczył go po raz pierwszy. Szybko zorientował się, że pięćdziesięciodwuletni pacjent, który oczekiwał go siedząc w fotelu, otoczony czterema rosyjskimi lekarzami, sekretarzem i siostrą Marią, chory jest na ciężkie stwardnienie naczyń mózgowych. Chwilowo Lenin zdawał się nie cierpieć na porażenie i zaburzenia mowy. Foerster dowiedział się jednak od internisty Osipowa, że w minionym roku doszło io pierwszych, lekkich jeszcze krwotoków mózgu. Objawiały się one tylko silnymi jolami głowy. W kwietniu tego roku jednakże pojawiły się stany osłabienia w prawym ramieniu, nodze, a także zaburzenia mowy. Znikały po kilku dniach, by pojawiać się potem w coraz krótszych odstępach czasu. W tym czasie połączone ???? już z atakami kurczów, porażeniami i wyraźną utratą mowy, trwając przeważnie po kilka godzin. Lenin, uważany w mieszczańskim świecie Foerstera za arcyrewolucjonistę t bezbożnego, zbrodniczego potwora, siedział blady, z na wpół przymkniętymi jczyma w fotelu. Już w latach młodości nazywano go „starym"; teraz wyglądał na 171 o wiele starszego, aniżeli był w rzeczywistości. Jednakże w taksującym wzroku, jakim obserwował Foerstera, widać było na wpół gniewny, na wpół rozpaczliwy, a w każdym razie bezgraniczny bunt przeciwko chorobie, która nawiedziła go w cztery lata po zwycięstwie komunistycznej rewolucji październikowej. Ze swego doświadczenia z przypadkami stwardnienia naczyń mózgu Foerster wiedział już, że nawet największe konsylium lekarskie i rozrzutność w przepisywaniu środków farmaceutycznych nie przywróci Leninowi pełnego zdrowia i sił do pracy. Być może w głębi swej skomplikowanej duszy Lenin wiedział o tym również. Fizycznych niedomagań, na które skarżył się przez całe życie i o których Foerster dowiadywał się w miarę upływu czasu tylko przypadkowo, była cała lista: słabe płuca, problemy z żołądkiem i jelitami, schorzenia uszu, półpasiec, skutki ran odniesionych podczas zamachu, bezpłodność (nawet w przypadku jego chętnej do rodzenia dzieci kochanki, Ines Armand), chroniczna bezsenność, depresje, natręctwa śmierci i napady nieopanowanej wściekłości. Do tego od pięciu lat doszły oznaki przewlekłego wyczerpania organizmu, do jakiego doprowadził niszczący, rewolucyjny tryb życia: porażenie nerwów ocznych, krótkotrwałe napady senności, zaburzenia w ośrodku regulacji cieplnej, padaczkowe ataki kurczów i przypływy wysokiego ciśnienia podczas każdej sprzeczki na tematy polityczne. Objawy te nie ustąpiły po zwycięstwie rewolucji, lecz trwały nadal i dla takiego rewolucjonisty mogły się skończyć tylko wraz ze śmiercią. Zdaniem Foerstera istniała tylko jedna nadzieja: chciał przedłużyć egzystencję Lenina odwołując się do jego wyjątkowej woli życia i zdolności do kompensacji dalszych uszkodzeń mózgu. Do metod jego terapii należały leki zmniejszające napięcie, ćwiczenia rozluźniające, spacery po ogrodzie otaczającym dom Lenina i przejażdżki do pobliskiego lasu. Działał też odpowiednio do tego, początkowo traktowany z pełną wyczekiwania nieufnością przez Lenina, jego rodzinę i rosyjskich lekarzy, którzy kształcili się jeszcze za czasów carskich. Posiadali dużo wiedzy i doświadczenia, ale czuli przemożny lęk przed podjęciem jakiejkolwiek jednoznacznej decyzji. W lipcu Lenin doszedł do siebie na tyle, że mógł już podejmować dłuższe spacery i wycieczki samochodem. Tylko raz doszło do zaburzeń ruchowych i mowy. Zaczął rozmawiać z Foersterem i polecił przyjechać do Gorkiego sekretarzom — najwyraźniej wbrew woli sekretarza generalnego partii komunistycznej, Józefa Stalina — aby podyktować im z dużym pośpiechem agitacyjne, zawierające ostrą krytykę, a dotyczące sytuacji politycznej, technicznej, ekonomicznej i organizacyjnej listy. Chcąc jakby udowodnić, że dochodzi do zdrowia, kazał Foerstero-wi być świadkiem swej aktywności. W sierpniu zaczął zwoływać w Gorkim konferencje, którym Foerster również często się przysłuchiwał. W gruncie rzeczy Foerster nie potrafił zrozumieć osobowości Lenina. Nie był w stanie pojąć, że człowiek ten życzył sobie słuchać Appasionaty Beethovena, by zaraz potem oświadczyć, że nie może słuchać jej zbyt często. Czyniła go bowiem łagodnym i miał ochotę głaskać ludzi po głowach... Nie można jednak głaskać ludzi po głowach; trzeba ich bić bez litości i nie uchylać się przed żadnym gwałtem, jeśli idzie o cel ostateczny. Foerster nie potrafił także wyobrazić sobie, że jego pacjent był jedynym w historii świata zwycięskim rewolucjonistą — zwycięstwo jednak osiągnął tylko 172 zięki bezlitosnemu realizmowi. Stąd też nie mógł poznać całych rozmiarów ragedii zwycięzcy, który przez całe życie umartwiał się i przyjmował do wiadomo-ci śmierć milionów, aby stworzyć dla wszystkich świat równości. Teraz zaś musiał yć świadkiem zniszczenia tych marzeń, jako że na jego drodze budziły się wszędzie siły — od biurokracji po czarny rynek, od korupcji po Stalinowski acjonalizm — mogące przeszkodzić w zwycięstwie, gdyby umarł i nie zdołał wcześniej zmienić biegu rzeczy. Foerster miał świadomość, że jego pacjent był człowiekiem o tak fenomenalnej ile umysłu, iż nawet mając uszkodzony, cierpiący mózg mógł przewodniczyć woływanym przez siebie konferencjom i jednocześnie czytać dokumenty, rozmawiać ze współpracownikami, przysłuchiwać się wypowiedziom dyskutantów, robić [Otatki i włączać się do dyskusji przenikliwymi argumentami. Dla otoczenia Lenin zdawał się być na drodze do wyzdrowienia, kiedy Foerster trzymał wiadomość o śmierci ojca. Lenin i niemiecka ambasada w Moskwie tylko ;iechętnie udzielili mu urlopu. Foerster miał nadzieję, że stan pacjenta pozostanie a dłuższy czas stabilny i da mu możliwość powrotu do kliniki. Pod koniec grudnia 1923 roku Foerster dowiedział się, że Lenin powrócił i październiku do Moskwy, aby znowu przejąć kierowanie sprawami państwowy-??. W listopadzie wygłosił też kilka przemówień programowych. Jednakże od zasu kolejnego lewostronnego krwotoku mózgu w dniu 16 grudnia jego prawa ęka i noga były całkowicie porażone. Ponieważ nie miał jeszcze zaburzeń mowy, iie zrezygnował z codziennego dyktowania listów i przygotowywania nowych rzemówień. Kiedy Foerster ponownie przyjechał do Moskwy, znalazł Lenina całkowicie dmienionego; umysłowa ruchliwość ustąpiła miejsca pełnym udręki próbom zrozumienia się z otoczeniem, momenty podniecenia następowały po okresach ;epresji. Jego siostra była zdania, że Lenin lęka się Stalina i przyszłości, gdy widzi, ik zanikają jego siły. Próby Foerstera, by jeszcze raz powrócił do skutecznej terapii z Gorkiego, loniosły fiasko na skutek walki o władzę i rozpaczliwych prób Lenina o jej ;trzymanie. 9 marca, po kolejnym krwotoku mózgu i ataku ciężkich kurczy, Lenin :tracił również i mowę. Doszło do kilku konsultacji lekarskich naznaczonych rozpaczliwą chęcią nalezienia wyjścia z sytuacji, na które poproszono wspomnianych już Niemców: itrumpella, Nonnego, Minkowskiego, Bumkego oraz Szweda Henschena. Adolf Itrumpell doszedł przy tym do zaskakującego wniosku, że w przypadku schorze-??? Lenina może chodzić o późnosyfilityczne zmiany w arteriach, zapalenie błony zewnętrznej tętnic, z odpowiednimi konsekwencjami dla mózgu. Jego zdaniem, twardnienie naczyń miało tylko drugorzędne znaczenie. Ale w mniejszym lub /iększym stopniu Striimpell pozostał odosobniony w swym przekonaniu; w koń-u zaś doszło do decyzji rządowej i Lenina znowu przewieziono do Gorkiego. Nie wiemy, co skłoniło otoczenie Lenina i rząd, ale spośród wszystkich lekarzy wybrano właśnie Foerstera i poproszono go, by nadal mu towarzyszył. Powodem yło może przekonanie, że nawet najznamienitszy skład konsylium lekarskiego ic nie zmieni, jeśli idzie o los Lenina, podczas gdy spokojna, pełna ćwiczeń srapia Foerstera pomogła pacjentowi minionego lata i była jedyną, jaka mogła i ciszy Gorkiego przywrócić mu choć część utraconej mowy oraz zdolność 173 poruszania się. Jeśli idzie o zgodę Foerstera na dalszy pobyt o nieznanym okresie trwania, to najbardziej wiarygodne wydają się sformułowania z jego dzienników, mówiące o „moralnym internowaniu" czy „moralnej emigracji". Kiedy kontakty Foerstera z Leninem, jego żoną i siostrą stały się zażyłe, nie było już praktycznej możliwości rezygnacji z opieki, jeśli oczywiście kontrakt ten nie zostałby wcześniej zerwany przez pacjenta lub rząd radziecki. Foerster znalazł pocieszenie w obszernej przesyłce z Wrocławia; była w niej dokumentacja naukowa, której tak brakowało mu podczas pierwszego pobytu. Wprowadził się do kilku pokoi w sanatorium znajdującym się w pobliżu domu Lenina w Gorkim. Potem nastąpiła ośmiomiesięczna cisza, przerwana tylko raz podróżą do Wrocławia. Bezpowrotnie minęły czasy, kiedy w znajdującym się obok sypialni Lenina pokoju pełniło służbę co najmniej czterech lekarzy rosyjskich. Teraz z Moskwy przyjeżdżał jeden, najwyżej dwóch, a i to na przemian. Sam Foerster przychodził każdego przedpołudnia i popołudnia na kilka godzin, aby nadzorować ćwiczenia Lenina w łóżku i próby chodzenia, podczas gdy Nadieżda Konstantinowna starała się nakłonić go do wypowiedzenia kilku słów lub połowy zdania. W wolnych godzinach Foerster pogrążał się w pracy. Nie mogła ona zastąpić badań przeprowadzanych w sali operacyjnej, pozostawało mu więc jedynie przenoszenie dotychczasowych wyników badań na mapę pól korowych ludzkiego mózgu. Od czasu do czasu pisywał na ten temat listy do Vogta. Zamieszczał w nich także uwagi o zdolnościach intelektualnych Lenina, których był świadkiem; teraz były one już jednak coraz mniej widoczne. Z dnia na dzień za to rosły stosy manuskryptów przeznaczonych na inne publikacje: Symptomatologię i terapię uszkodzonych w wyniku postrzału nerwów obwodowych oraz pracę o dermatomach. Na podstawie notatek z przeprowadzonych przez siebie operacji rdzenia kręgowego Foerster opisał po raz pierwszy dokładnie pola bólu podporządkowane różnym strukturom rdzenia kręgowego. Tymczasem mijały ostatnie miesiące życia Lenina. Na początku jesieni był w stanie, trzymając się poręczy, wejść po schodach lub, podpierając się tylko laską, dotrzeć do samochodu, który zawoził go do lasu. Potem następowały dni, kiedy zrezygnowany leżał w milczeniu w łóżku. 19 października, otulony kocami i nie rozpoznany przez nikogo, pojechał po raz ostatni do Moskwy. Wrócił z niej w stanie wielkiego podniecenia, ale niezdolny do wyrażenia czegokolwiek, co zrównywało jego bezradność z udręką. To prawdopodobnie wtedy podjął pierwsze próby pisania lewą ręką, aby w ten sposób znaleźć choćby jedną możliwość porozumienia się z otoczeniem. Kazał także przynosić sobie gazety; lewą ręką zaznaczał artykuły, które potem czytała mu żona. 21 stycznia 1924 roku wieczorem, o godzinie 18, ogłoszono alarm. Foerster i obecni właśnie w willi Lenina rosyjscy lekarze, Osipow i Jelistratow, stwierdzili kolejny ciężki krwotok mózgu z towarzyszącymi mu kurczami mięśni i temperaturą powyżej 43 stopni. Lenin stracił przytomność. W godzinę później doszło do porażenia oddechu i śmierci. W obecności Foerstera, dużej liczby rosyjskich lekarzy i radzieckiego komisarza zdrowia, narkomzdrawa Siemaszki, patolog Aprikozow przeprowadził autopsję. Znalazł ślady ostatniego śmiertelnego krwotoku w obszarze blaszki czwora-czej. Autopsja wykazała także pełne rozmiary stwardnienia naczyń w mózgu. 174 Większość dużych arterii była zamknięta, inne bardzo zwężone, a rozmiękanie niszczyło niemal całą lewą półkulę mózgu. W prawej, z wyjątkiem płatów czołowych, znajdowały się inne ogniska rozmiękania. Wykonawszy ostatnią część swego zadania, czyli wziąwszy udział w straży lonorowej przy trumnie Lenina w moskiewskim Domu Związków Zawodowych, ta początku lutego Foerster zaczął przygotowywać się do powrotu do domu. Na :rótko przed wyjazdem, jeśli wierzyć informacjom, jakie nadeszły z Moskwy ? tych dniach, został poproszony do Siemaszki. Siemaszko poinformował go, że rząd Związku Radzieckiego życzy sobie, aby nózg Lenina został przekazany anatomowi międzynarodowej sławy w celu prze-ladania, jak to się dzieje, zgodnie z jego wiedzą, z mózgami geniuszy w krajach kapitalistycznych. Mózg zmarłego Lenina został już zakonserwowany, dodał iiemaszko, i sporządzono także jego zewnętrzne odlewy. Jednakże na skutek :aniedbań z czasów carskich w Związku Radzieckim, stwierdził Siemaszko, bra-:uje badaczy mózgu, którzy mogliby podjąć się tak wielkiego zadania jak irzeprowadzenie naukowego dowodu na geniusz Lenina. Poprosił więc Foerstera, iby wymienił, jego zdaniem, najbardziej znanego niemieckiego anatoma mózgu. Foerster wymienił nazwisko Oskara Vogta i kiedy 5 lutego 1924 roku, wyczer->any fizycznie i psychicznie, przybył do Wrocławia, Siemaszko był już zajęty )olitycznymi, biurokratycznymi i dyplomatycznymi zabiegami, które doprowa-Iziły do tego, że w roku 1925 Vogt otrzymał z rąk niemieckiego ambasadora v Moskwie, hrabiego von Brockdorff-Rantzaua, polecenie zbadania mózgu Leni-??. Mając świadomość swego prestiżu, Vogt zażądał utworzenia moskiewskiego nstytutu Badań Mózgu, gdzie pod jego kierownictwem miano przeprowadzić owo listoryczne zadanie. Żądanie to spełniono bez wahania, oddając do dyspozycji villę dawnego carskiego kupca, Igumnowa, przy ulicy Bolszaja Jakimanka 43. Niedługo potem mózg Lenina został podzielony na „serię wycinków o mikro-kopijnej grubości". Niemieccy i rosyjscy technicy medyczni zajęli się, pod derunkiem Vogta, barwieniem owych niezliczonych fragmentów chorej i zdrowej kanki, tak że w latach 1926 i 1927 ten mógł osobiście zająć się oceną wyników. W dwa lata później zrelacjonował je w panteonie moskiewskiego Instytutu Badań ^lózgu przed zebranymi politykami, lekarzami i naukowcami. Najważniejsze zdanie jego relacji brzmiało: „W trzeciej warstwie kory, a szczecinie w jej głębszych poziomach, znalazłem... komórki piramidowe o nie zaobse-wowanej do tej pory przeze mnie wielkości". Vogt wyciągnął z tego wniosek, że zgodnie z tym można uznać Lenina za lmysłowego „atletę kojarzeniowego". Miał na myśli nadczłowieka, fenomen, jeśli dzie o współdziałanie mózgowych systemów zmysłowych. W swej relacji nadmie-lił też, że owe olbrzymie komórki wyjaśniają fenomenalną zdolność umysłową reaktywną Lenina, co potwierdzały notatki ludzi, którzy go znali. Na myśli miał akże Foerstera. Kiedy pewnego zimnego lutowego dnia roku 1924 Foerster znowu przekraczał )rogi szpitala Wszystkich Świętych we Wrocławiu, powracając w ten sposób do >ełnego nadziei świata swych operacji chorych na padaczkę oraz eksperymentów badań kory mózgowej, nie przeczuwał, jak owo nadzwyczajne orzeczenie Vogta )rzyczyni się w pięć lat później do stworzenia historii czy też legendy Lenina. 175 Działo się to, zanim Vogt zrezygnował z kierowania moskiewskim Instytutem Badania Mózgu i przed jego powrotem do imponującego Instytutu Cesarza Wilhelma w Berlinie. W jeszcze mniejszym stopniu Foerster spodziewał się, że wrażenia, jakie przekazał Vogtowi o umysłowych zdolnościach Lenina, staną się przyczyną jego błędnych wniosków, które z kolei doprowadzą do postawienia fałszywej tezy. Na bazie anatomicznych dowodów i informacji Foerstera Vogt stwierdził, że Lenin dysponował niewiarygodnym zasobem inteligencji, wkrótce jednak po ogłoszeniu tej tezy popadł w zwątpienie. Jednakże wątpliwości dotyczące „wielkich komórek" Vogta miały pojawić się dopiero w przyszłości, przeżycia Otfrida Foerstera zaś związane z pobytem w ZSRR zakończyły się w dwa lata po powrocie do ojczyzny, kiedy to do Moskwy dotarła błędna, wywołana pomyłką w nazwiskach, wiadomość o jego śmierci. Stała się ona przyczyną wspomnieniowego artykułu napisanego przez siostrę Lenina i opublikowanego w „Prawdzie" i wielu innych gazetach. Ambasada radziecka w Berlinie otrzymała polecenie wysłania do Wrocławia delegacji, która miała wziąć udział w pogrzebie Foerstera, a radzieckie wieńce pogrzebowe dotarły na Dolny Śląsk, zanim pomyłka została wyjaśniona. Kiedy rozeszła się fałszywa pogłoska o jego śmierci, Foerster w rzeczywistości przeżywał najbardziej owocne dziesięciolecie w swym życiu. Okres ten trwał od zakończenia radzieckiego epizodu aż do ostatnich miesięcy roku 1934. W kilka dni po powrocie do domu zajął się ponownie problemami chirurgicznego leczenia padaczki. Zajmować go one miały przez kolejnych dziesięć lat. Już podczas pierwszych zabiegów nieoczekiwanie trudna okazała się przedope- racyjna lokalizacja blizn. Stąd też po raz pierwszy i ostatni w życiu Foerster przekroczył granice chirurgicznej rutyny, jakie sobie narzucił, zaczął bowiem stosować wentrykulografię Waltera Dandy'ego, a później angiograficzne metody Egasa Moniza. Dzięki temu w 60% przypadków udało mu się z niejaką precyzją odsłaniać korę mózgową w okolicy zbliznowaceń. W końcu, dzięki elektrycznie i mechanicznie sprowokowanym atakom kurczów, przekonał się, że blizny rzeczywiście są ośrodkami bodźców wywołujących ataki epileptyczne. Jego metoda operacyjna oparła się więc na ich usuwaniu. Tam, gdzie mylił się w lokalizacji blizn, nie pozostawało mu nic innego, jak tylko otwieranie różnych, podejrzanych stref kory do czasu, aż znalazł jakąś bliznę lub musiał zrezygnować z dalszych prób. Niekiedy sukcesy szczęśliwie przeprowadzonych operacji były długotrwałe, w innych przypadkach zabiegi wykonane przez niego spowodowały zmniejszenie się liczby ataków. Foerster przeżył również wiele niepowodzeń z powodu nawrotu napadów po początkowej poprawie stanu zdrowia pacjentów. Często po powtórnych operacjach stwierdzał, że usunięcie blizny spowodowało powstanie innych. Przez dziesięć lat z niewiarygodną wytrwałością podejmował kolejne próby, mające przeszkodzić w tworzeniu się nowych blizn. Nie znalazł jednak całkowicie pewnej metody, która dałaby trwały efekt. W przypadku innych znowu pacjentów, miewających nawroty ataków, nie tworzyły się nowe blizny, ale Foerster podejrzewał, że jego operacje nie były wystarczająco radykalne, a na obszarze usuniętych przezeń blizn pozostawały pola 176 :aburzeń. Największe problemy sprawiały mu przypadki, kiedy nie znajdował i pacjentów żadnych blizn, lecz jedynie pozornie nie zmieniony zewnętrznie ibszar kory, w którym, po sprowokowaniu ataku, rozpoznawał, jak mu się zdawało, kurcze naczyń. Usuwał wtedy część kory, ale ze zmiennym szczęściem. Nie udało nu się odkryć absolutnie pewnej metody operacyjnej likwidującej skutki tego chorzenia. Mimo to wieść o szczęśliwych wyleczeniach i poprawie zdrowia pacjentów zybko rozeszła się poza granicami Wrocławia. W roku 1925 dotarła ona nie tylko lo różnych części Niemiec, ale również do Polski i na Węgry, a w roku 1927 isiągnęła także Włochy, Holandię, Anglię i Amerykę. Niebawem we Wrocławiu pojawił się tłum epileptyków ze wszystkich stron wiata szukających pomocy u Foerstera. Byli gotowi ponieść każdą ofiarę i każde yzyko. Pacjentów nie przerażał nawet dystans, z jakim się do nich odnosił, odpychająca małomówność. Niekiedy musieli znieść nawet wiele operacji, połażonych z denerwującymi odgłosami i lękiem, jakie związane są z otwarciem :zaszki przy znieczuleniu miejscowym. Wielu z nich traktowało więc jak wybawie-lie wypadki, gdy zaraz na początku wyczerpany pracą z nożycami i kleszczami Foerster kontynuował operację w mózgu pacjenta dopiero w kilka dni potem, niekiedy przypadkowe naciągnięcia tylnych nerwów czaszkowych wywoływały vbrew wszelkim oczekiwaniom tak wielkie bóle u pacjentów, że zaczynali krzy-:zeć. Bez sprzeciwu jednak przyjmowali jego uwagi w rodzaju: „Niech pan nie pędzie tak wrażliwy na ból!" Foerster sam bowiem nauczył się „pogardzać bólami :ak, że nie były już odczuwalne". Cierpliwie też znosili eksperymentalne badania uzupełniające, jakie podejmował w trakcie operacji chorych na padaczkę. Musieli także znosić cierpienia po zabiegach, jako że Foerster nie uznawał żadnych środków przeciwbólowych poza piramidonem. Za to sukcesy operacyjne witali z bezgraniczną wdzięcznością, a po zabiegach zakończonych fiaskiem opuszczali Wrocław przeważnie bez skargi, mając jedynie ladzieję, że później jakiś cud przyniesie im wyleczenie lub przynajmniej poprawę zdrowia. Obliczenia szacunkowe pozwalają przypuszczać, że w ciągu tych dziesięciu lat Foerster przeprowadził ponad tysiąc operacji, początkowo w szpitalu Wszystkich świętych, później w nieco lepszych, ale nadal skromnych pomieszczeniach wroc- awskiego szpitala Wenzla-Hanckego. Obejmowały one operacje epilepsji aż po :oraz liczniejsze i odważniejsze zabiegi na chorych cierpiących na nowotwory. Pomijając dni, kiedy bronił wniosków wynikających z jego doświadczeń na różnych kongresach, oraz okresów, gdy jako przewodniczący Związku Niemieckich Neurologów walczył (bezskutecznie) o utworzenie samodzielnych katedr neurologii na niemieckich uniwersytetach, całe jego życie było jednym nieprzerwanym pasmem pracy, od której nie było przerwy nawet w niedziele. Dzień w dzień pojawiał się o godzinie 9 w klinice, załatwiał wizyty, samodzielnie dokonując zmiany opatrunków u świeżo zoperowanych pacjentów, a później — lwa, trzy razy w tygodniu — przeprowadzał operacje. Pracował w sali, w której izczególnie podczas miesięcy letnich, pośród gotujących się sterylizatorów, panował trudny do wytrzymania upał. Potem, wczesnym popołudniem, kierowca Aulig, którego z powodu dziwnych 177 ruchów nazywał często „szarańczą", zawoził go na kawę do wrocławskiej kawiarni „Grossweiler". Gdy przyjmował zagranicznych gości, udawał się do hotelu „Monopol". Później jadł obiad w domu i spędzał wieczory spisując relacje z przeprowadzonych eksperymentów, co trwało często aż do późnej nocy. Pod koniec jego życia zapiski te zajmowały już tysiące stron. Przy biurku czy pulpicie do pisania pracował zawsze otoczony stosami notatek i książek, które żona mogła odkurzać tylko w czasie jego nieobecności, i to dopiero wtedy, gdy zaznaczyła kredą pozycję każdego stosu, przed powrotem Foerstera do domu musiał on bowiem znaleźć się na swoim miejscu. By nie zasnąć, pijał wino ze swej piwnicy (krążyły o niej różne pogłoski), którą z okazji przyjęć oraz uroczystości uniwersyteckich otwierał niekiedy dla swych gości i studentów. Palił także ciężkie angielskie cygara podczas pisania dzieł, które uczyniły go czołowym neurologiem i neurochirurgiem nie tylko na niemieckim obszarze językowym. Po roku 1925 jako jedyny reprezentant Niemiec w dziedzinie neurochirurgii i neurologii cieszył się uznaniem w Anglii i w Ameryce. W ten sposób zwrócił na siebie uwagę Cushinga. Prawdopodobnie początkowo nie zdawał sobie sprawy, jak szybko odszedł od zasad francuskiej neurologii, stanowiącej kiedyś podstawę jego badań. Ale nie było dla niego innej drogi. Joseph Jules Dejerine zmarł w roku 1917 na uremię. Augustę Dejerine poszła w ślad za mężem w roku 1927. Wraz ze śmiercią tych dwojga skończyła się era stawiającej na dokładność francuskiej neurologii eksperymentalnej, tej neurologii, której Foerster poświęcił swe życie. Jej miejsce zajęły opisy chorobowe dokonywane w stylu Jeana Martina Charcota. Teraz Foerster, eksperymentator i człowiek opierający się tylko na faktach, zwrócił się ku metodom reprezentowanym przez Charlesa Sherringtona, Davida ?tm«a, Edgara Muana i Rugnlmgsa Jacksona, czyli przedstawicieli anglosaskiej neurologii i neurochirurgii doświadczalne). Pod koniec swego najbardziej owocnego dziesięciolecia Foerster był, jeśli idzie o metody, Anglikiem z wyboru. Zanim jeszcze wyjechał do Bostonu na zaproszenie Cushinga, miał wśród asystentów wielu Anglików i Amerykanów, między nimi Margaret Kennard z New Haven i W. Mahoneya z Bostonu, którzy pracowali u jego boku przez całe lata. Percival Bailey był przez długi czas jego gościem i przekazał mu sporządzoną przez siebie i Cushinga wielką klasyfikację nowotwo rów. Do gości Foerstera zaliczał się w końcu także i młody lekarz z Nowego Jorki nazwiskiem Wilder Penfield. Kiedy w październiku 1930 roku Foerster przyjechał do Bostonu jako okreso wy szef kliniki Cushinga, sprawiał wrażenie, jakby powróciła jeszcze raz cał: witalność jego wcześniejszych lat. Zatrzymywał asystentów Cushinga aż do późnej nocy, dyskutując z nim o chirurgicznych metodach leczenia epilepsji, architekturze kory mózgowej czło wieka, neurochirurgii i badaniach czynnościowych, a nawet o tak kuriozalnycl sprawach, jak zalety pisania na stojąco przy pulpicie. Był wyczerpany, ale jegi wyczerpanie brało się również z chęci asystowania przy operacjach o najdziwniej szych porach. W każdym razie po jego wyjeździe Cushing zanotował w swyr dzienniku: „Nie wierzę, aby jakikolwiek gość mógł wzbudzić w nas tyle sympatii' 178 Był to jeden z owoców owego „anglosaskiego pokrewieństwa", jakie objawiło się u Foerstera. Kiedy wrócił do Bremerhaven, dowiedział się, że Fundacja Rockefellera zgodziła się ostatecznie sfinansować neurologiczno-neurochirurgiczny instytut badawczy we Wrocławiu. Miał on być połączony z jego oddziałem w szpitalu Wenzla-Hanckego, a jego budowa skończona w roku 1934. Mimo wszystko Foerster nie odegrał roli inicjatora w stworzeniu niemieckiej neurochirurgii w stylu Cushinga. Pozostał samotnikiem, jakim był zawsze, upierając się przy własnych metodach chirurgicznych, jak gdyby techniczna strona metodyki Cushinga wcale nie zrobiła na nim wrażenia. W rzeczywistości jednak czuł się za stary, aby próbować jakichkolwiek zmian. Chorował na coraz dotkliwsze zaburzenia dopływu krwi, będące konsekwencją zakrzepowo-zrostowego zapalenia naczyń, czyli choroby Burgera, stwardnienie tętnic i chroniczne zatrucie nikotyną. Zdarzały się chwile, kiedy opanywało go uczucie całkowitego wyczerpania. W jednym z takich momentów powiedział do asystenta: „Niech pan zostawi chirurgię w spokoju. Mnie ona zniszczyła całkowicie". W końcu jednak pozostał wobec siebie tak samo bezlitosny, jakim był zawsze, f ak to miał w zwyczaju, nadal operował dwa lub trzy dni w tygodniu. Także i teraz, aby otworzyć sklepienie czaszki, nie używał żadnego z elektrycznych trepanów Cushinga, lecz nadal męczył się z ciężkimi kleszczami i dłutami. Pracował również bez zaciskaczy, wysysaczy, diatermii, bez specjalnego stołu operacyjnego, transfuzji krwi i z nagą żarówką jako całym oświetleniem, gdy tymczasem wiele urządzeń technicznych Cushinga ułatwiłoby mu przeprowadzanie operacji nowotworów i epilepsji, a także poprawiłoby uzyskiwane efekty. Wracając do Wrocławia nie podejrzewał, że w przeciągu kilku lat otworzą się zaskakujące, nowe możliwości dla chirurgii epilepsji i badań mózgu na stole operacyjnym. W roku 1930 nie było jeszcze w Niemczech nikogo, kto zwracałby większą uwagę na działania pewnego samotnie pracującego psychologa i neurologa z Jeny; jego prace wzbudziły w końcu zainteresowanie Foerstera. Ów samotnik z Jeny, Johannes czy — jak sam lubił się nazywać — Hans Berger, był od roku 1919 dyrektorem jenajskiej kliniki psychiatryczno-neurolo-gicznej. Od ponad dziesięciu lat szedł dość dziwaczną drogą, mając nadzieję, że dzięki niej uda mu się znaleźć odpowiedź na pytanie o związek między ciałem a duszą człowieka. Berger był prawdopodobnie jeszcze dziwaczniejszym badaczem aniżeli Wer-nicke czy Flechsig, aczkolwiek mógł się powoływać na swą „obdarzoną literacką duszą" matkę, która z zamiłowaniem czytywała książki o duszy i ciele. Jego dziadkiem zaś był zmarły w roku 1866 poeta Friedrich Ruckert, tworzący w głęboko uczuciowym stylu poezji perskiej, indyjskiej i chińskiej. Wszakże jego mało wyraziste, trochę nieporadne i sztywne zachowanie oraz krzepki wygląd zewnętrzny nie wywoływały wrażenia, aby ten człowiek wiele czerpał z duchowego dziedzictwa matki i dziadka. Nie było też nikogo, kto widziałby w nim szczególny talent psychiatry lub choćby tylko ludzkie współczucie dla chorych. Jeden z jego uczniów, późniejszy monachijski psychiatra Kurt Kolie, zauważył: „Ludzie psychicznie chorzy lub tylko z zakłóconą równowagą psychiczną nie byli ulubieńcami Bergera, nie mogli nimi być..." 179 Prawdopodobnie trzeba było mieć jednak taką naturę jak on, aby wpaść na pomysł połączenia życia duchowego z gospodarką energetyczną mózgu oraz porównania czynności duszy z produkcją ciepła i napięcia elektrycznego w mózgu. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej, jako czterdziestolatek, zajmował się początkowo pomiarami ciepła w mózgu. W tym czasie chirurg z Jeny, Nikolai Guleke, z pochodzenia Estończyk, który zanim przyjechał do Jeny, był lekarzem w twierdzy Strasburg, specjalizował się w operacjach ran kości i stawów, trzustki i żołądka. Podobnie jednak jak inni niemieccy chirurdzy, próbował także przeprowadzać operacje mózgu i rdzenia kręgowego. Pozwalał więc Bergerowi wprowadzać termometr do odsłoniętego mózgu i porównać różnice temperatury u swych pacjentów. Ponieważ jednak pomiary, te nie zbliżyły go do tajemnic duszy, Berger zabrał się do określania poziomu napięcia elektrycznego w mózgu. Po przestudiowaniu kilku dzieł z historii medycyny założył z góry istnienie prądów mózgowych. Berger wiedział, że 20 września 1786 roku, w ów spokojny dzień, kiedy to w powietrzu nie było w ogóle elektryczności, boloński anatom, Luigi Galvani, wkręcił w rdzenie kręgowe kilku żab miedziane haki i potem powiesił zwierzęta na kracie balkonu. Zauważył przy tym drgania żabich udek, które pojawiały się zazwyczaj tylko wtedy, gdy podrażniał centralny system nerwowy żab przy pomocy lekkich uderzeń prądem galwanicznym. Z tego doświadczenia wysnuł wniosek, że w zwierzętach, a dokładnie rzecz biorąc, w ich mózgach, powstaje samoistny prąd elektryczny „przepływający potem dalej nerwami". Teza bolończyka nie znalazła uznania nawet wtedy, gdy w roku 1838 skonstruowano galwanometr, elektryczny przyrząd pomiarowy, przy pomocy którego Włoch Matteuci mierzył samoistne prądy elektryczne powstające w organizmach zwierząt. Z niedowierzaniem potraktowano również w czterdzieści lat później Richarda Catona, asystenta fizjologii w Royal Infirmary w Liverpoolu, który sprawdziwszy twierdzenia Galvaniego poprzez eksperymenty na królikach i małpach, doszedł do wniosku, że wszystkie zbadane mózgi wskazują rzeczywiście na istnienie prądów elektrycznych. Opłacił nawet z własnej kieszni podróż na IX Międzynarodowy Kongres Medyczny w Waszyngtonie, aby wygłosić na nim odczyt „Prądy w substancji szarej mózgu". Jednakże „kamyczek, który Caton w roku 1887 wrzucił do waszyngtońskiego stawu — jak ironizował jeden z reporterów — nie wywołał żadnych fal". Fale pojawiły się dopiero w roku 1890, kiedy to psycholog i późniejszy rektor uniwersytetu w Krakowie, Adolf Beck, nie tylko że dokonał pomiarów prądów mózgowych, ale oświadczył także, że przepływają one falami. O uznanie istnienia prądów oraz ich fal postarał się w końcu rozgniewany Victor Horsley, oświadczając w roku 1891, że dawno już odkrył prądy mózgowe, ale został wyprzedzony w ogłoszeniu tego odkrycia przez Becka i Catona. Gniew Horsleya pomógł co prawda wzburzyć opinię, a tym samym przyczynił się do zaakceptowania pojęcia fal mózgowych, ale nie wywołał żadnych praktycznych skutków. Kiedy w roku 1920 Berger zaczął pierwsze próby pomiarów na ludzkim mózgu, brakowało mu praktycznie jakiegokolwiek doświadczenia z prądami galwanicznymi czy Faradaya. Bodźcem stały się dla niego pomiary i zapis elektrycznych prądów czynnościowych serca, których dokonywał od roku 1903 Holender Willem Einthoven, mając w ten sposób zamiar rozwinąć elektrokardiografię. 180 Berger zdobył strunowy galwanometr, jakiego używał Einthoven, i jeszcze jeden prymitywny przyrząd, po którym oczekiwał, że poprzez błyski świetlne przeniesie na przesuwany na rolkach światłoczuły papier impulsy spodziewanych prądów w mózgu. Galwanometr był przystosowany do pomiarów siły prądów czynnościowych pojawiających się w sercu. Berger nie przeczuwał, że prądy mózgowe, których szukał, mierzyć można jedynie w mikrowoltach lub ich milionowych cząstkach; nie osiągały one nawet jednej dziesiątej natężenia czynnościowych prądów serca. Z pewnością oszczędziłby sobie wielu rozczarowań, gdyby owych poszukiwań elektrycznej energii duszy nie otaczał tak wielką tajemnicą. Zamiast zapytać o radę inżynierów, przekształcił w tajne laboratorium tak zwany domek Hufelda, stojący na terenie jego kliniki i mający właściwie służyć za mieszkanie dla asystenta. Zobowiązał do zachowania całkowitego milczenia całe otoczenie, włączając w to lubiącego wypić totumfackiego, Schlohmilcha, który załatwiał za niego sprawy kancelaryjne. Zgodnie z uregulowanym co do minuty porządkiem dnia, który zaczynał się dla niego o godzinie 8 rano, a kończył dokładnie o 5 po południu, wraz z zakończeniem przyjęć chorych Berger znikał na kilka godzin w domku Hufelda, przeważnie z którymś z pacjentów lub studentów, służących mu za obiekty pomiarów. Jego pierwszym obiektem doświadczalnym był student, który na skutek wczesnego zachorowania na cukrzycę utracił wszystkie włosy; tym samym zmniejszyły się możliwości zakłóceń podczas pomiarów. Nieszczęśnik był gotów na wszystko, jako że oczekiwała go niebawem pewna śmierć, gdyż działo się to jeszcze w czasach przed wynalezieniem insuliny, cierpliwie więc znosił powtarzające się bez przerwy wkłucia dwóch elektrod pomiarowych w różne miejsca skóry na głowie, a także nie kończące się próby przeniesienia przepływu prądów mózgowych na papier fotograficzny. Berger pracował przy pomocy elektrod wykonanych z cynku, niklu, srebra, platyny, ołowiu i różnych innych metali. Rozpaczliwie starał się generować prądy, strasząc nagle studenta lub wywołując jego emocje. Aby zmobilizować duszę i umysł, poddawał go intelektualnym wysiłkom, dając do rozwiązania zadania matematyczne. Jednakże ani nagłe upuszczanie młotka, ani strzały, czytanie ballad lub rozwiązywanie zagadek nie doprowadziły do uzyskania namacalnych dowodów. Kiedy fiaskiem zakończyły się również eksperymenty na innych pacjentach, Berger zaczął żywić nadzieję, że znajdzie oznaki istnienia prądów mózgowych, jeśli wkłuje elektrody bezpośrednio w tkankę mózgową. Podobnie jak w przypadku pomiarów temperatury, zwrócił się o pomoc do Nikolaia Guleke. Zawsze więc, kiedy Guleke robił podczas operacji nowotworów otwory odciążające, Berger ustawiał swoje przyrządy obok stołu operacyjnego i w przerwach w zabiegu wprowadzał elektrody do kory mózgowej. Mimo wszelkich starań, słabe fale prądów udało mu się po raz pierwszy odnotować na papierowej taśmie dopiero w lipcu 1924 roku. Stało się to podczas operacji chorego na nowotwór mózgu siedemnastoletniego chłopca. Od tej pory cud ten powtarzał się, aczkolwiek w nieregularnych odstępach czasu, i to głównie wtedy, gdy podczas operacji pojawiała się możliwość dokonania pomiarów w płacie czołowym oraz korze mózgowej potylicy. W roku 1925 Berger, 181 znowu w odosobnieniu domku Hufelda, zaczął dokonywać pomiarów wkłuwając elektrody w owłosioną skórę głowy. Ulubionymi obiektami eksperymentów byli najpierw piętnastoletni syn Klaus, a później córka Bergera. Na Klausie ojciec przeprowadził w sumie 73 próby. Najwyraźniejsze fale ukazywały się w stanie absolutnego spokoju, przy zamkniętych oczach, z częstotliwością dziesięciu razy na sekundę. Kiedy tylko oczy otwierały się i pojawiał się stan zwiększonej uwagi, podniecenia czy koncentracji, fale zmieniały się, przyjmując nowe kształty. Zmieniała się też ich częstotliwość. Berger nazwał pierwszą formę falami alfa, drugą zaś — falami beta. Podjął również eksperymenty z narkotykami. Odkrył przy tym, że kokaina podawana obiektom eksperymentów przyczyniała się do powstawania fal beta o wielkich wychyleniach. Najbardziej jednak zaskakujące, ostre kształty fal beta pojawiały się, gdy wkłuwał elektrody po kolei czternastu epileptykom, a potem obserwował zapis fal podczas ataków padaczki i w przerwach między nimi. Ostre wykresy fal były tak nietypowe, że Berger obawiał się, iż ich przyczyną mogą być leżące poza mózgiem źródła prądu, kazał więc izolować wszystkie elektryczne i telefoniczne druty wokół domku. Mimo to ostre wierzchołki na papierze nie zniknęły. Ale także i wtedy nie zniknęła obawa przed popełnieniem błędu; w efekcie Berger skreślił wyniki eksperymentów z epileptykami z listy swych doświadczeń. Stało się tak być może dlatego, że jego nadzieje na znalezienie rozwiązania problemów duszy i umysłu, a także schorzeń psychicznych i duchowych, doznały w tym samym czasie ciężkich wstrząsów. Kiedy po raz pierwszy przeprowadził eksperymenty z psychotykami, zauważył brak jakichkolwiek godnych uwagi fal. To samo stało się, kiedy podjął próby z ludźmi o całkowicie zaburzonej inteligencji, między innymi z idiotą, którego kazał zanurzać na godzinę w ciepłej kąpieli, do czasu całkowitego uspokojenia się pacjenta, tak by potem móc umocować elektrody do jego głowy. Mimo to w roku 1929 doszedł do wniosku, że wreszcie udało mu się odkryć coś „pożytecznego". Opublikował więc pierwszą relację ze swych doświadczeń, dając jej tytuł O encefalografii człowieka. Oparł się przy tym na ponad tysiącu notatek ze swych eksperymentów. Niestety ta publikacja przyniosła mu bezgraniczne rozczarowanie. W Niemczech bowiem nikt prawie jej nie zauważył, a jeśli już w ogóle zwróciła czyjąś uwagę, jak na przykład w berlińskim Instytucie Neurobiologicznym Oskara Vogta, to z zastrzeżeniami, gdyż potraktowano ją jako pracę amatora wykonaną z „entuzjazmem charakterystycznym dla niemieckiego dyletantyzmu". Z właściwym sobie uporem Berger kontynuował jednak eksperymenty. Tylko dzięki przypadkowemu zainteresowaniu jednego z inżynierów z Fundacji Carla Zeissa otrzymał przyrządy, o których mógł do tej pory co najwyżej marzyć, między nimi pierwszy wzmacniacz do urządzenia mierzącego upływy prądów. Jego czułość okazała się tak duża, że kiedy Berger pracował w swoim domku, musiano wyłączać wszystkie elektryczne pralki w klinice, aby uniknąć błędnych wyników. Berger powtórzył wszystkie dotychczasowe eksperymenty. Kiedy ich wyniki zostały potwierdzone, spróbował po raz pierwszy zmierzyć upływy prądów u ludzi śpiących i odkrył przy tym trzeci, szczególnie powolny rodzaj fal. Nazwał je falami delta. Mierzył także fale mózgowe u niemowląt i dzieci, rozpaczliwie broniących 182 się zresztą przed jego eksperymentami. Często jednak, szczególnie po karmieniu, pozwalały mu na dokonanie pomiarów. Okazało się, że dające się zmierzyć prądy pojawiały się dopiero w drugim miesiącu po urodzeniu. Berger odstraszała tylko myśl o pomiarach prądów mózgowych u umierających. Zadowalał się wykresem fal mózgowych zdychających psów, które w chwili śmierci stawały się całkowicie płaskie. W ten sposób Berger uczynił pierwszy krok w ustaleniu metody stwierdzania zgonu, która w przyszłości miała się stać najbardziej pewną. Jednakże także i teraz badania Bergera nie zwróciłyby większej uwagi, gdyby w Cambridge nie dowiedział się o nich jeden z uczniów Charlesa Sherringtona, Edgar Adrian, początkowo również pełen nieufności i sceptycyzmu. Neurofizjolog z Harrardu, Alexander Forbes, wyjaśniał później ową nieufność następującymi słowami: „Przyjęliśmy, że upływy i mierzenie elektrycznej aktywności mózgu będą miały mniej więcej takie samo znaczenie, co podłączenie razem wszystkich telefonów na świecie. Oczekiwaliśmy niesamowitego hałasu i nic poza tym". Adrian powtórzył eksperymenty Bergera w „klatce Faradaya", której nazwa pochodziła od fizyka i chemika, Michaela Faradaya. Chodziło tu o pomieszczenie odcięte od wszelkich wpływów obcych pól elektrycznych dzięki ścianom pokrytym gęstą metalową siatką. Poza tym Adrian używał wzmacniaczy i oscylografów, jakich Berger nigdy w swoim życiu nie widział. W roku 1933 Adrian oświadczył w końcu: „Rezultaty badań, po długim okresie zastanowienia, pozwalają nam stwierdzić, że fale Bergera rzeczywiście mają swe źródło w korze mózgowej". W tym czasie historię Bergera usłyszeli również w Bostonie od pewnego studenta nazwiskiem Howard Simmons Hallowell Davis, instruktor w laboratorium Forbesa w Harvardzie, i jego żona Pauline. Simmons przeczytał w jednej z gazet o falach Bergera i chciał się dowiedzieć, co sądzą o tym Davis i jego żona. Nic nie sądzili. Kiedy jednak David zaproponował siebie jako obiekt eksperymentu, jego żona wykrzyknęła wkrótce po rozpoczęciu doświadczenia: „One istnieją! One rzeczywiście istnieją!" Był to pierwszy eksperyment encefalograficzny w Ameryce. Jeden ze współpracowników Davisa, Lovett Garceau, skonstruował w ciągu kilku tygodni samopiszący oscylograf razem ze wzmacniaczem. Dokonał tego przy pomocy elektrycznego testera fal, używanego przez towarzystwo Western Union do kontroli swego transatlantyckiego kabla telefonicznego. Urządzenie to było w stanie rejestrować jednocześnie fale przyjmowane przez kilka elektrod oraz zapisywać je na papierowej taśmie, która nie zwijała się chaotycznie jak fotograficzny papier Bergera, zajmując poza tym o wiele mniej miejsca. Garceau i Davisowie nie przypuszczali, że nie są pierwszymi, którzy posługują się tego rodzaju aparaturą. W otwartym w tym czasie nowym instytucie badań mózgu Vogta, w Berli-nie-Buch, po pozytywnej opinii Adriana poglądy na temat fal Bergera zmieniły się, i to nie tyle w przypadku samego Vogta, co jednego z jego młodszych współpracowników, Jana Tónniesa. Tónnies, syn twórcy niemieckiej socjologii, Ferdinanda Tbnniesa, pochodzącego tak jak Vogt z Husum, przejął w Buch kierownictwo laboratorium elektro- fizjologicznego. Przekonawszy się o rzeczywistym istnieniu fal Bergera, również skonstruował encefalograficzny rejestrator. 183 W tym czasie w Bostonie kilku innych lekarzy i fizjologów zaczęło się zajmować falami Bergera; na ich czele stało dwóch młodych mężczyzn i młoda kobieta: Herbert Jasper z uniwersytetu Long Island i Fred oraz Erna Gibbsowie z bostoń- skiego City Hospital. Gibbsowie byli współpracownikami internisty i specjalisty od epilepsji, Williama Lennoxa, który zaproponował im zbadanie fal Bergera u epileptyków. Wkrótce potem poprosili o pomoc Hallowella i Pauline Davisów. Już podczas pierwszego badania kobiety chorej na epilepsję rejestrator oscylogra- ficzny zanotował nadzwyczaj ostre wychylenia fal. Były to wychylenia tego samego typu, jakie Berger zaobserwował w roku 1927, ale z obawy przed popełnieniem pomyłki usunął je ze swych notatek. W Bostonie natomiast otrzymały one nazwę „spikes and waves" i stały się symbolami anormalnych objawów pobudzenia wewnątrz mózgu, zdradzając po raz pierwszy przyszłe znaczenie encefalografii dla diagnostyki padaczki. Tymczasem samemu Bergerowi było dane przeżyć tylko chwile skromnego triumfu. Uznany, ale po długim okresie życia w odosobnieniu bez przyjaciół, którzy mogliby wraz z nim świętować zwycięstwo, samotny i pozbawiony stosunków również na skutek przejęcia władzy przez Hitlera i jego partię narodowoso-cjalistyczną, kontynuował eksperymenty, opierając się na zdobytej w minionych dziesięcioleciach rutynie klinicznej i ustalonym przez siebie planie pracy. W roku 1937 otrzymał niespodziewane zaproszenie na Międzynarodowy Kongres Psychologów w Paryżu, w którym wziął udział także Edgar Adrian. Ku jego jeszcze większemu zaskoczeniu francuski przewodniczący Kongresu poprosił, aby Berger zajął miejsce obok Adriana i wraz z nim przewodniczył posiedzeniu poświęconemu elektrycznej aktywności systemów nerwowych. Berger siedział skromnie i pełen zahamowań obok Anglika, a łzy zaczęły mu spływać po policzkach, gdy zebrani zaczęli klaskać na jego cześć. Szepnął wtedy do Adriana: „W Niemczech nigdy by mnie w ten sposób nie zaszczycono..." Kiedy jeszcze tego samego dnia otrzymał zaproszenie do Ameryki, odparł zduszonym ze wzruszenia głosem: „Przyjadę, jeśli sytuacja na to pozwoli". Jednakże sytuacja nie pozwoliła: 30 września 1938 roku został podczas wizyty u chorego przywołany do telefonu. Nieznany głos poinformował go, że został ze skutkiem natychmiastowym przeniesiony na emeryturę i jest proszony o opuszczenie gabinetu i kliniki. Nie wiadomo co, mimo autentycznego wkładu w niemiecki prestiż, jaki związany był z jego pracą, doprowadziło do nagłego zwolnienia: wrogość i chęć zajęcia przez kogoś jego stanowiska? Obojętność wobec polityki? Nieznane ogółowi spory o narodowosocjalistyczną ideologię i praktykę zabijania chorych psychicznie? Uczczenie jego osoby w Paryżu? Pogłoski o możliwym przyznaniu Nagrody Nobla przez sztokholmski Komitet Nagrody Nobla, który uważał niemiecki narodowy socjalizm za ideologię międzynarodową, a tym samym i wrogą? Berger, w głębokiej depresji, wycofał się do małego sanatorium w Blankenbur- gu, a w Jenie tymczasem wstrzymano wszelkie dalsze prace nad encefalografią. W swoim ostatnim liście do młodszego wiekiem neurologa i neurofizjologa, Richarda Junga, napisał: „Nie będę już nigdy mógł skorzystać z amerykańskiego zaproszenia, jakie otrzymałem przed wojną... Od tygodni leżę w łóżku z powodu ciężkich ob\awóvj sercowych v piszę ty\ko na\eżąco..." 184 W krótki czas potem, 1 lipca 1941 roku, zakończył życie w sposób dość rzadki niędzy lekarzami. Berger powiesił się. Dopiero na początku 1933 roku Foerster dowiedział się z listu od Percivala Jaileya z Londynu o pracach Bergera, a także o ich potwierdzeniu przez Edgara Adriana. Zanim jednak kolejny list Baileya, tym razem z Bostonu, poinformował ;o o odkryciu przez Gibbsów i Davisa fal typu „spikes and waves" u epileptyków, :ajął się próbami wykorzystania encefalografii do usunięcia braków chirurgii mdaczkowej. Wraz z asystentem, Altenburgiem, jeszcze w piwnicznym laboratorium szpita-a Wenzla-Hanckego zaczął próby z badaniami upływu prądu, umieszczając elek-rody w nie uszkodzonej skórze głowy pacjentów. Miał nadzieję, że w ten sposób iłatwi przedoperacyjne poszukiwania blizn czy zmian naczyniowych w korze nózgowej. Początkowo odkrył jednak tylko nieprawidłowości w tworzeniu się fal, które >ozwalały wyciągać wnioski o ogólnym podwyższeniu potencjałów elektrycznych v mózgu, ale nie dawały żadnych wskazówek co do konkretnej lokalizacji (oszukiwanych zmian. I w tym momencie uczynił krok, jaki odpowiadał stylowi ałego jego życia, decydując się na to, co Berger zrobił jedynie mimochodem: tostanowił dokonać bezpośredniego odprowadzenia prądów z odkrytego mózgu. Nie wiedział jeszcze w tym czasie, że podobnych eksperymentów próbował akże Jan Tónnies w Berlinie-Buch. Tónnies zwrócił się do Emila Heymanna, lastępcy Fedora Krausego w berlińskim szpitalu Augusty, i Heymann dał mu nożliwość eksperymentowania z elektrodami w trakcie kilku operacji przeprowa-Izonych na pacjentach z nowotworami. Przeszkodą dla Tónniesa był jednak fakt, e Heymann nie pracował przy użyciu znieczulenia miejscowego, lecz stosował tarkozę awertynową. Za to Foersterowi udało się osiągnąć zaskakujące rezultaty już podczas derwszej operacji. Zaobserwował mianowicie, że prądy mózgowe zanikają kom-iletnie, kiedy tylko zaczyna odprowadzać je z obszarów, gdzie umiejscowiony jest iowotwór. W ten sposób odkrył niespodziewanie możliwość lokalizowania tumo-ów również przy pomocy encefalografii; stosując tę metodę otworzył nową drogę, ;tóra zachowała znaczenie aż do początków ery tomografii komputerowej. Decydujący był fakt, że odprowadzane z kory fale wykazywały konkretne miany, gdy Foerster umieszczał elektrody na obszarach, których naczynia lodejrzewał o skłonności do kurczów. Najważniejsza okazała się jednak możliwość loszukiwania przy pomocy encefalografii potencjałów kurczowych pozostałych po isunięciu blizn z otoczenia rany operacyjnej i innych ognisk epileptycznych, jeśli najdował tego rodzaju potencjały, do poszerzenia obszaru operacyjnego. Foerster lojrzał w tym możliwość uniknięcia przypadków nawrotu choroby. Nikt nie wie, czy przypuszczał w tym czasie, że jego życie wchodzi w decydują-ą fazę i że nie będzie mu już dane urzeczywistnić nadziei na dalsze udoskonalanie hirurgii padaczkowej. We wrześniu 1934 za temat wykładów obrał korę mózgową i encefalografię. Był o pierwszy i ostatni raz. Nowa droga, jaką ujrzał przed sobą, pozostała nadal ziewicza. Przyczyną tego stanu rzeczy był nie tylko fakt, że jego asystent, ^.ltenburg, dowiedział się, iż jest chory na raka i ma przed sobą tylko niewiele 185 czasu, zatem wycofał się z prac w laboratorium, by resztę życia spędzić w kręgu rodziny. Foerster zauważył jednak, iż nie jest już w stanie przyzwyczaić się do nowych twarzy. Jeszcze bardziej paraliżująco podziałał na niego być może nieoczekiwany rozwój politycznej, a w konsekwencji i rodzinnej sytuacji. Jego żona Martha była Żydówką, zgodnie więc z narodowosocjalistyczną terminologią jego dzieci były również w połowie lub w jednej czwartej Żydami. Na horyzoncie pojawiły się pierwsze ciemne chmury i zaczęły się zbierać nad niemieckimi Żydami oraz tymi, którzy związali z nimi swój los. Klinikę Foerstera musiał opuścić lekarz naczelny, Ludwig Guttmann, musiel: też odejść niektórzy asystenci i technicy. Wraz z nimi zniknęły z jego otoczeni; zaufane twarze. Stowarzyszenie Neurologów Niemieckich, którym kierował prze; niemal dziesięć lat, utraciło samodzielność i zostało połączone ze Stowarzyszeniem Psychiatrów. Znowu z jego otoczenia zniknęły kolejne znajome twarze. Jednakże pozycja Foerstera i jego rodziny była zdecydowanie lepsza aniżel: nieszczęsnego Bergera, i nie chodziło w tym przypadku jedynie o deklamacje o fenomenie nowych Niemiec pod wodzą Adolfa Hitlera, które wplatał w treść wykładów. Ważniejszą była raczej sława Foerstera, a przede wszystkim jegc stosunki z uczonymi ze świata anglosaskiego, którzy nie traktowali jak wrogów Hitlera i większej części jego otoczenia, opierających się na mistycznych german skich wyobrażeniach. Ich zdaniem owe wyobrażenia były nawet powodem d( ściślejszych związków z Niemcami. Otwarcie zgodnie z planem instytutu badawczego, który otrzymał jego imię przyszło dla tych, którzy uważnie obserwowali Foerstera, za późno. Nie pomógł; też możliwość „zaczerpnięcia świeżego powietrza" po pracy w skromnych pomie szczeniach, w prowizorycznych komórkach i piwnicach. Zbyt późno także na deszło zaproszenie brytyjskich neurologów na Międzynarodowy Kongres Neu rologiczny w roku 1935 w Londynie, gdzie z okazji stulecia urodzin sweg< mistrza, Hughlingsa Jacksona, wygłosił uroczystą mowę dla uczczenia jegi pamięci. Wypowiedział w niej słynne zdanie, które zdradzało, że za całą jeg rzeczowością ukrywa się absolutna świadomość istnienia nie rozwiązanych jeszcz (i być może nierozwiązywalnych) tajemnic systemu nerwowego. „Zakręt przed środkowy — powiedział Foerster — nie przypomina obrazu namalowanego prze kubistę; ukazuje raczej ciepłe, łagodne kolory i miękką formę Rafaelowskic Madonny". Słowa te zabrzmiały tak, jakby Foerster żywił wątpliwości co d< kubistycznej formy i systematyki własnej pracy. Anglicy przyznali mu, jako pierwszemu Niemcowi, medal pamięci Jacksona Zbyt późno też doszło do honorowej wizyty, jaką złożyła we Wrocławiu delegacji młodszego, wykształconego już na doświadczeniach Cushinga pokolenia angiel skich neurologów, którzy w roku 1937 przyjechali do Berlina na konferencji nadzwyczajną. To prawdopodobnie wtedy Foerster wydał ostatnie z przyjęć z jakich w latach trzydziestych słynął jego dom. Zmęczony i chory, wypełniał nadal obowiązki z tą samą punktualnością i opa nowaniem, jakie zawsze go cechowały. Każdego dnia bywał w kawiarni „Gross weiler", ale przeważnie już tylko w towarzystwie zaufanych współpracowników Margaret Kennard, Mahoneya czy asystentów: Gagla i Arista Stendera, którj u Percivala Baileya w Bostonie nauczył się nowych metod chirurgii mózgu 186 nosząc w końcu do wrocławskiej sali operacyjnej odrobinę Cushingowskiej mosfery. Najważniejszą część życia stanowiły dla niego teraz coraz dłuższe godziny >ędzane wieczorami i nocami przy biurku lub pulpicie. Foerster zajął się defini- wnie spisywaniem wyników swojej pracy. Jego życie skracało ciężkie wino, które ił przy tym nadal, oraz nałogowe palenie angielskich cygar, przysyłanych mu po ybuchu drugiej wojny światowej okrężnymi drogami przez przyjaciół z Anglii, oerster wiedział o tym, ale nie był w stanie pracować inaczej. Nie udało mu się też, tak jak chciał, spisać własnych doświadczeń nad czeniem rzadkich nowotworów mózgu. Rankiem 15 czerwca 1941 roku, w kilka ni przed mającym zmienić świat atakiem Niemiec na Związek Radziecki, zmarł a gruźlicę wieku podeszłego. O dwa dni tylko wyprzedził swą żonę, dzielącą jego fcie w bólu i cierpliwości. Także i ona zmarła na gruźlicę, którą zaraziła się ielęgnując męża. „Zegar zamilkł — zanotował Victor von Weizsacker w swym dzienniku. — /skazówki zatrzymały się. Patriae scientiae inserviendo consumptus. Pierwsze zy z tych słów, w roku 1934 umieszczone na frontonie Instytutu Otfrida Foerste-i w Berlinie, zostały uzupełnione o czwarte, odsłaniając w ten sposób dotychczas crywany sens... Otfried Foerster został pochowany tego samego dnia i w tym imym grobie, co jego towarzyszka życia. Oboje padli ofiarą tej samej choroby, mierć ta była godna życia, jakie prowadzili". 5. Zanim umarł, Foerster wiedział już co najmniej od czterech lat, że w Niemczech działa młodszy o dwadzieścia pięć lat chirurg nazwiskiem Jan Tónnies którego zdolności, a także westfalski upór i talent dyplomatyczny, umiejętność reklamy i efektowny sposób występowania mogły przyczynić się do powstanij niemieckiej neurochirurgii odpowiadającej metodom Harveya Cushinga. W pierwszych dniach lipca 1937 roku, w parę tygodni po otwarciu prze; Tónniesa w kilku starych, opuszczonych kamienicach przy berlińskim Hansaplat; pierwszej neurochirurgicznej kliniki uniwersyteckiej w Niemczech, przybył or wraz z członkami Królewskiego Brytyjskiego Towarzystwa Chirurgów Mózgu dc Wrocławia. Brytyjczycy, którzy przyjechali z okazji otwarcia niemieckiej klinik: w Berlinie, chcieli w ten sposób uczcić Foerstera, pioniera i weterana niemieckich badań neurologiczno-neurochirurgicznych. Delegacja, z Geoffreyem Jeffersonem z Manchesteru na czele, wybrała Foerstera honorowym członkiem Towarzystwa. Mocno zbudowany, trzydziestodziewięcioletni Tónnies miał już za sobą w tym czasie burzliwe życie, pełne walk i szczęśliwych przypadków, nieoczekiwanych zwrotów i ironii losu. Matka Tónniesa zmarła, gdy był jeszcze dzieckiem. Kiedy chłopiec dorastał — oślepł mu ojciec. Jako gimnazjalista musiał pomagać starszemu bratu w gospodarzeniu na ojcowskiej ziemi w okolicy Dortmundu, choć sam wolałby zajmować się raczej rzemiosłem i grą na skrzypcach. W roku 1916, kiedy nie miał jeszcze osiemnastu lat, jako artylerzysta wzią] udział w najbardziej barbarzyńskich bitwach pierwszej wojny światowej, które dli ich uczestników do końca życia wiązały się z nazwami: Verdun, Somma, Flandria Szampania. Koniec wojny w roku 1918 przeżył jako ranny w pociągu sanitarnym do którego doczepione były wagony załadowane amunicją. Eksplodowały one, gdj pociąg znajdował się jeszcze na ziemi belgijskiej. Udało mu się co prawda ujść z życiem z tej katastrofy, ale odniósł w niej uraz} kręgosłupa i czaszki, a te spowodowały trwające około roku porażenie. Z ulgą więc porzucił ojcowski plan, zgodnie z którym miał studiować rolnictwo. Zamiast tegc cosied\ za niezbyt co prawda idealistyczną, ale za to praktyczną radą pewnegc lekarza wiejskiego, który twierdził, że ludzie chorują, i to zarówno w dobrych, jal i złych czasach, a zawód lekarza zawsze dostarczy mu środków do życia. W roku 1920, w samym środku powojennego chaosu, bezrobocia, inflacji ograniczeń w przyjmowaniu studentów na wszystkie uniwersytety, był po kole studentem, potem asystentem docenta, później znowu studentem, zdał egzamii państwowy, odbył praktykę, obronił pracę doktorską, a w końcu został wolontariu szem najpierw w Marburgu, potem w Dortmundzie, Hamburgu, Berlinie i znowi w Hamburgu. 188 Już w czasie drugiego roku studiów zrozumiał, że nie nadaje się na lekarza dnej wewnętrznej specjalności, ale powinien spróbować sił tam, gdzie przydadzą u się jego zręczne ręce rzemieślnika i skrzypka. Jako wolontariusz wśród orych na gruźlicę w Hamburgu obserwował odmę opłucnową; wtedy po raz erwszy pomyślał o karierze chirurga. Ostateczną decyzję o poświęceniu się lirurgii podjął, praktykując u hamburskiego chirurga, Hermanna Kummla, >rzyglądając się jego słynnym operacjom brzucha, woreczka żółciowego, przeły-i, nerek i płuc. Był rok 1923. Marzenia Tónniesa o chirurgii rozwiałyby się bardzo szybko, lyby nie jego upór, który okazał się większy od przeszkód, jakie napotkał. Żadna uniwersyteckich klinik nie mogła, z powodu braku etatów, zaproponować mu ??? chirurga, ani jako wolontariuszowi, ani nawet jako pracującemu za darmo ystentowi. Pracował więc w różnych klinikach i instytutach medycznych, pra- ykował za to jako patolog, anatom, fizjolog, a także w innych dziedzinach edycyny, licząc, że mogą okazać się przydatne dla jego późniejszej kariery drurga. W Berlinie nauczył się na anatomii patologicznej nowych cięć i na podstawie [obytego w międzyczasie doświadczenia, że publikacje medyczne są podstawo->?? warunkiem każdej kariery, publikował artykuły o swej sztuce chirurgicznej. ' Instytucie Fizjologicznym w Hamburgu dokonywał przetok jelitowych u psów, udiował soki jelitowe i znowu publikował artykuły na ten temat. Potem wraz z dwoma studentami, pomagającymi mu bezpłatnie, zbudował >mpę, przy pomocy której można było utrzymywać krążenie krwi u psów •ozaustrojowo", to znaczy poza obrębem ciała; w tym czasie zatrzymywał pracę h serc i przeprowadzał próby operacji na zastawkach sercowych. Jego fantazja czy ż ambicje wyprzedziły epokę lat trzydziestych, sięgając dokonań ery sztucznego uco-serca. Podczas przeprowadzanych doświadczeń otworzył serca siedemdzie-jciu psom. Żaden z nich jednak nie przeżył dłużej niż 75 godzin; wszystkie lechły na skrzepy krwi, jako że nie istniały wtedy jeszcze skraplacze krwi. Kiedy lechło siedemdziesiąte zwierzę, Tónnies zrezygnował z pomysłu zostania w przy-łości chirurgiem serca. Nie omieszkał jednak opublikować wyników swoich ;sperymentów. Kiedy w roku 1925 nadal nie było dla niego wolnego miejsca na chirurgii, •zypomniał sobie o sztuce reklamy i wysłał listy do wszystkich klinik chirurgicz-^ch, dołączając do nich swe publikacje. Wtedy zaczęły nagle spływać na jego Ires liczne odpowiedzi i propozycje podjęcia pracy, tyle że bezpłatnie. Zdecydo-ał się na renomowaną klinikę uniwersytecką chirurga Viktora Schmiedena we rankfurcie i w ciągu kilku lat osiągnął stanowisko drugiego prywatnego asysten-. Po upływie kolejnego roku uświadomił sobie jednak, że we Frankfucie nie ma ż dla niego perspektyw. Tym razem nie pomogła mu żadna kampania reklamowa, lecz narzeczona, erma. Jedna z przyjaciółek jej matki znała dyrektora uniwersyteckiej kliniki lirurgicznej w Wiirzburgu, profesora Fritza Koniga. Kónig jako ordynator nie był człowiekiem łagodnym, lecz lekarzem zajmują-rm się przede wszystkim chirurgią kości i raka, który zarówno od swych )dwładnych, jak i od siebie wymagał całkowitego poświęcenia. Jednakże inniesowi udał się w roku 1926 skok do głębokiej wody w królestwie Koniga, 189 potem ożenił się z Hermą, wprowadził do spartańsko skromnego mieszkani: asystenckiego, a na dodatek wytrzymał i nie zrezygnował z pracy. W roku 192! uzyskał stopień prywatnego docenta. Temat jego pracy habilitacyjnej brzmiał „Chirurgia jelita grubego". O chirurgii mózgu nie było jeszcze wtedy mowy. Nieco zagadkowa jest kwestia, dlaczego temat ten poruszony został już w kilk: miesięcy potem. Dopiero w pięćdziesiąt lat później Tónnies poświęcił tej sprawi* kilka oschłych zdań: „Zostałem już docentem chirurgii i zacząłem sobie zadawai pytanie, w jakiej dziedzinie mam się dalej specjalizować. Moje marzenia kierował] się wtedy w całkiem innym kierunku, mianowicie w stronę rozwijającej się prężnii neurochirurgii. Stąd też na przełomie lat 1929/30 przedstawiłem swe plan] profesorowi Konigowi. Kónig natychmiast się zgodził... i od razu napisał d< Harveya Cushinga". Zdania te brzmią prosto, a jednak jest w nich coś z bajki. Jeśli idzie o sameg< Tónniesa, to na neurochirurgicznej pustyni w Niemczech nie wiedział o swoje „drugiej specjalności" dużo więcej, aniżeli można było przeczytać w międzynaro dowych publikacjach. Ponieważ jednak przeczuwał, że będzie miał w tej dziedzinii większe możliwości zrobienia kariery, należy przypuszczać, iż dojrzał swoją szansi właśnie na obszarze owej nie znanej w Niemczech neurochirurgii. Co się zaś tyczy Kóniga, to pojawia się pytanie, czy przypadkiem, w przeci wieństwie do pozostałych niemieckich chirurgów, w nagłym przypływie tolerancj nie zrozumiał doniosłego znaczenia neurochirurgii? Być może; ale błędem byłob; przeceniać ten gest. Kónig zgodził się co prawda, aby Tónnies nauczył się podstaw i metoi stosowanych w neurochirurgii, ale jeśli wierzyć innej uwadze z dziennik; Tónniesa, to w głębi duszy miał zamiar użyć swego docenta jako pośrednik; w zdobyciu techniki Cushinga, aby po jego powrocie samemu stosować ją w ra mach chirurgii ogólnej i może w ten sposób przewyższyć umiejętnościami kole gów, zajmujących się chirurgią mózgu tylko okazjonalnie. Mniejsza o to; mało brakowało, a Jan Tónnies zostałby niemieckim wysłanni kiem, jakiego życzył sobie Cushing. 'W ciągu roku 1930 Kónig informował si w Bostonie o możliwościach wprowadzenia Tónniesa w zasady chirurgii mózgu. Cushing bez wahania wyraził gotowość przyjęcia Tónniesa jako praktykujące go asystenta. Ponieważ w Peter Bent Brigham Hospital nie było wolnego etat płatnego asystenta, polecił zwrócić się w tej sprawie do Fundacji Rockefeller! Zgodnie z doświadczeniem nie powinien być to żaden problem, Cushing jedna zażądał, aby pobyt Tónniesa w Bostonie trwał przynajmniej rok, jeśli ma zdoby gruntowne wykształcenie. Dla Kóniga był to zdecydowanie za długi okres. Stwierdził, że wystarczy pc roku, zdradzając w ten sposób swoją nieznajomość problemów neurochirurgi Zanim jeszcze raz napisał do Cushinga, by targować się o czas pobytu Tónnies; zwrócił się do młodszego, liczącego czterdzieści jeden lat szwedzkiego neuroch rurga, Herberta OHvecrony, o którym od pewnego czasu dużo się mówiło jak o „człowieku Cushinga" i wschodzącej gwieździe na firmamencie chirurgii mó; gu. OUvecrona miał być podobno niebawem mianowany ordynatorem oddział chirurgii mózgu na uniwersytecie w Sztokholmie. Herbert Axel 01ivecrona rzeczywiście robił szybką karierę. Uchodził za twórc szwedzkiej chirurgii mózgu, a mianowanie go profesorem szwedzkiej neurochirui 190 ii było tylko kwestią względnie krótkiego czasu. Jeśli zaś idzie o określanie go iko „człowieka Cushinga", to Amerykanin chętnie widziałby go jako swego cznia i reprezentanta w Szwecji. Ze swej strony 01ivecrona uważał Cushinga za ojca chrzestnego" tej dziedziny chirurgii. Nie był jednak uczniem Cushinga, lub ył nim tylko o tyle, że przyjmował wychodzące odeń impulsy i bodźce. Olivecrona pochodził ze starego, hanzeatyckiego miasta Visby na szwedzkiej wyspie Gotlandii. Był synem obywatela Visby, mieszczanina Axla 01ivencrony, arystokratycznej matki, hrabiny Ebby Moerner. Zarówno przyjaciele, jak i rywale awsze podziwiali lub karykaturowali arystokratyczne rysy jego twarzy, postawy zachowania. Chociaż odziedziczył po matce arystokratyczne pochodzenie, to ajwyraźniej w jego przypadku nie mogło być mowy o arystokratycznym dobroby-ie. Studiował w Uppsali i Sztokholmie, a w roku 1918 zdecydował się.zostać hirurgiem. Przypadek, los i stypendium rzuciły go do Lipska, w objęcia niemiec-iego chirurga, Erwina Payra. W Lipsku z pewnością nikt go nie zachęcał, by z neurochirurgii uczynił cel na rzyszłość, aczkolwiek niemieccy chirurdzy ogólni, uważający, że mózg człowieka lożna traktować tak samo jak inne jego wewnętrzne organy, chętnie nazywali ayra chirurgiem mózgu. Pomijając jednak eksperymenty na pacjentach z wodo-łowiem, usuwanie kul i odłamków granatów czy pokrywanie ran czaszki celuloi-owymi płytkami, było to wszystko, co Payr potrafił w tej dziedzinie. Był dważnym specjalistą w dziedzinie chirurgii żołądka i chirurgii plastycznej starów, ale z pewnością brakowało mu odwagi, aby dokonywać chirurgicznych abiegów w obrębie „kruchego domu duszy". W roku 1919 01ivecrona otrzymał od American-Scandinavian Foundation oczne stypendium w Johns Hopkins Hospital w Bostonie. Wyjechał do Ameryki ez żadnych ukrytych, związanych z chirurgią mózgu myśli; jego nauczycielem liał być William Halsted, u którego chciał się nauczyć delikatniejszych metod hirurgii ogólnej. Kiedy przyjechał do Halsteda, Cushing od siedmiu lat przebywał już w Bostonie. Chorował właśnie, wróciwszy zmęczony do domu z francuskie-o teatru wojny światowej. Mimo to 01ivecrona przejął neurochirurgiczną ideologię w Baltimore, tyle że złowiekiem, który mu ją zaszczepił, był Walter Dandy. W związku z tym pojawiają się dwie kwestie. Pierwsza z nich dotyczy tego, czy liędzy ąuasi-arystokratyczną osobą 01ivecrony a zupełnie niearystokratycznym natury Dandym istniały jakieś silniejsze więzi. Druga kwestia związana była tym, czy 01ivecrona — zaraziwszy się ideą chirurgii mózgu — wszedł w bliższy :ontakt z samym Cushingiem. Była jeszcze trzecia sprawa; chodziło o to, że Aishing, który w tym czasie powrócił już do Bostonu, chętnie uprowadziłby nłodego Szweda z Baltimore i przyjął go do grona swych uczniów. Los jednakże hciał inaczej. Oceniwszy na chłodno, że zanim stanie się chirurgiem mózgu, będzie musiał dobyć potrzebną wiedzę neurologiczną, Olivecrona zaproponował Cushingowi, e przyjedzie do niego na rok, kiedy tylko dowie się wystarczająco dużo o mózgu systemie nerwowym od neurologa, którego znał najlepiej z powodu jego publika-ji, mianowicie ??????'? Marie z Paryża. „Ojciec chrzestny" neurochirurgii nie miał nic przeciwko temu, jednakże wszelkie plany i marzenia spaliły na panewce, ponieważ nie było wolnego stypen- 191 dium. W roku 1920 01ivecrona powrócił więc do Szwecji, nie zapominając wszakże 0 Baltimore i Bostonie. Tytuł dysertacji, którą zakończył studia w roku 1922, brzmiał: „Wstrząsy przy operacjach otrzewnej". Także jego późniejsza praca asystenta, a następnie zastępcy naczelnego chirurga starego sztokholmskiego szpitala uniwersyteckiego Serafimer-lasarettet, poprowadziły go przez wszystkie obszary chirurgii ogólnej. Z drugiej strony zaś, z własnej woli obserwując z daleka każdy krok Cushinga i Dandy'ego, rozwijał się też jako neurochirurg. W końcu odszedł od chirurgii ogólnej i w roku 1930 wywalczył przyznanie mu własnego oddziału neurochirurgicznego. Kiedy Olivecrona otrzymał list Kóniga, kończył się właśnie okres, kiedy to chorzy na nowotwory szwedzcy pacjenci podróżowali, jeśli byli w stanie, w poszukiwaniu pomocy do Francji, Anglii czy Bostonu. Teraz szukali jej już w klinice 01ivecrony. Do jego pacjentów zaliczali się też chorzy z Finlandii, Litwy, Polski, Danii i coraz większa liczba obywateli Niemiec. Sławny w tym czasie na świecie podróżnik szwedzki, Sven Hedin, konsultował się jeszcze co prawda nie u 01ivecrony, lecz Cushinga, gdy na wiosnę 1929 roku, podczas podróży do Chin ogarnął go lęk, że nosi w mózgu nowotwór. Jesienią tego samego roku Cushing przyjechał na wykład z neurochirurgii mający się odbyć na szwedzkim uniwersytecie w Lund, a potem przybył do Sztokholmu; przy tej okazji odwiedził też 01ivecronę. Być może obaj uznali, że łączy ich swego rodzaju pokrewieństwo duszy i natury, a może Cushing poczuł też podziw (do którego się jednak nie przyznał) dla selfmademana z drugiej strony Atlantyku. W dwa lata później, w sierpniu 1931 roku, podczas wizyty Cushinga na 1 Międzynarodowym Kongresie Neurologów w Bernie, na który przybyło siedmiuset uczestników, 01ivecrona należał do gości zaproszonych na bankiet, jaki Cushing wydał tylko dla dwudziestu ośmiu wybranych neurologów. Siedział w jednym rzędzie razem z Hugh Cairnsem, Otfriedem Foersterem, Percivalem Baileyem, Geoffreyem Jeffersonem i nie opodal sir Charlesa Sherringtona. Otrzymawszy list od Kóniga, 01ivecrona odczuł więc być może chęć stworzenia własnego kręgu uczniów sięgającego poza granice Szwecji. W każdym razie wyraził gotowość zrobienia z Jana Tónniesa neurologa, i to nawet w pół roku, jeśli taka była potrzeba. Postawił tylko dwa warunki. Gość z Wurzburga musiał się najpierw nauczyć podstaw neurologii, a także języka szwedzkiego. W tej sytuacji Kónig odmówił Cushingowi. Tónnies nauczył się podstaw neurologii i szwedzkiego, a potem, w kwietniu 1932 roku, wyjechał na koszt Fundacji Rockefellera do Szwecji. Oznaką gościnności 01ivecrony czy też dowodem na rzeczywistą chęć utworzenia własnej „szwedzkiej szkoły" był fakt, że osobiście powitał Tónniesa na dworcu sztokholmskim i towarzyszył mu do szpitala. Od pierwszego też dnia dał mu również wyraźnie do zrozumienia, że nie lubi tracić czasu. Od razu zaprowadził dźwigającego jeszcze bagaż Tónniesa na oddział operacyjny, gdzie przygotowywano się do operacji nowotworu, i nie dając mu wyboru rzucił na głęboką wodę: Tónnies musiał asystować przy operacji z grupą jego współpracowników. Zrobiono już wentrykulografię metodą Dandy'ego, otwarto sklepienie czaszki i odsłonięto złośliwy glejak. Potem Tónnies przeżył swą pierwszą, ośmiogodzinną operację mózgu. Późnym popołudniem był już tylko w stanie odstawić walizki do swej kwatery w szpitalu, lecz zanim zdążył je rozpakować, dzwonek wezwał go z powro- 192 em na oddział operacyjny. Odszukanie źródła krwawienia pooperacyjnego u pa-jenta zajęło mu kolejną godzinę. Dopiero wtedy skończył się jego pierwszy dzień i szpitalu 01ivecrony. Zresztą i część pierwszej nocy spędził u boku chorego, tórego na wszelki wypadek pozostawiono na stole operacyjnym ze względu na logące ewentualnie wystąpić dalsze krwawienia czy obrzmienia mózgu. Wgląd w sposób szkolenia dają nam listy Tónniesa: „Ostatnie tygodnie były zczególnie wyczerpujące. Trzeba było... zoperować wszystkie zgłoszone nowotwo-y. W ciągu pięciu dni operowaliśmy po dwa tumory dziennie. Do tego doszły f ostatnich dniach... mniejsze zabiegi. Naturalnie... i teraz mamy jeszcze dużo do robienia. Na oddziale jest wiele świeżo zoperowanych... guzów przysadki, gleja- ów, oponiaków, nowotworów komory". Z przewidzianego początkowo półrocznego pobytu w Sztokholmie zrobiło się rzy czwarte roku. Tónnies, jako chirurg i dyplomata, wykorzystał ten czas nie ^lko na zapomnienie starych metod chirurgicznych i wyuczenie się nowych, ardziej delikatnych i skomplikowanych. Wykorzystał te miesiące również na to, by przygotować swego protektora z Wurzburga, iż każda forma chirurgii i kompleksowym świecie mózgu tak bardzo różni się od wszystkich innych odzajów chirurgii, że można się jej nauczyć tylko w młodości lub wieku średnim, to jedynie rezygnując z każdej innej pracy chirurgicznej. Czy Kónig kiedykolwiek operował przez osiem albo jedenaście godzin jednego pacjenta? Naturalnie Kónig nic takiego nie czynił; czytał tego rodzaju informacje niezadowoleniem i wewnętrznymi oporami. Tónnies wrócił do Wurzburga i listopadzie 1932 roku. Potrzebna była jeszcze długa rozmowa, zanim Kónig świadomił sobie jedyne w swoim rodzaju problemy chirurgii mózgu, a także to, ż jest już za stary na tego rodzaju przedsięwzięcia. Dopiero potem zrobił miejsce "ónniesowi w nie przygotowanej jeszcze do przeprowadzania operacji mózgu sali iperacyjnej. Przekazał mu również sześć łóżek dla prywatnych pacjentów. Za itrzymane honoraria Tónnies miał kupować specjalne instrumenty i urządzenia, także opłacać dwie siostry oraz pielęgniarza. Jako dalsze pielęgniarki Tónnies [ostał tylko pomocnicze siły i praktykantów z oddziału chirurgii ogólnej. Jego lomocnikami stali się wolontariusze i studenci, którzy jeszcze nigdy nie byli wiadkami operacji mózgu. Tylko w wyjątkowo trudnych przypadkach Kónig iozwalał Tónniesowi korzystać z pomocy któregoś ze swoich asystentów. Całość itrzymała nazwę „oddziału neurochirurgii". Na początku sytuacja nie wyglądała najlepiej. Tónnies odniósł wrażenie — lodobnie jak kiedyś Cushing w Baltimore — że w Wiirzburgu i okolicy nie ma horych na nowotwory. Z drugiej strony było prawdopodobne, że lekarze domowi zy neurolodzy starają się chronić swych pacjentów przed nim oraz innymi hirurgami. Dopiero po rozpaczliwych poszukiwaniach w aktach kliniki Tónnies natknął ię na historie chorobowe pacjentów z nowotworami, u których przeprowadzono ;dynie odciążające otwarcia czaszek. Dziesięciu z nich żyło jeszcze, gdyż chorowa-i najwyraźniej na nowotwory łagodne, z powodu wolnego wzrostu tworzące ;dynie mniejsze lub większe wzniesienia pod skórą głowy. Tónnies przemilczał w swym dzienniku, kim byli ci, którzy przeprowadzili te abiegi. Zaznaczył jedynie, że udało mu się przekonać pacjentów, którzy jeszcze yli, do powtórnej operacji. Ku jego przerażeniu pierwszy z nich zmarł zaraz 193 potem. Pozostali jednak przeżyli i po tych sukcesach Tónnies, nie czekając, dał dowody swego talentu dyplomatycznego, reklamowego, a także efektownego aktorstwa. Gdzieś koło Wielkanocy roku 1933 wykorzystał zebranie Niemieckiego Towarzystwa Psychiatrii i Neurologii w Wurzburgu do zaprezentowania osobliwego pokazu. Działający w Berlinie psychiatra i neurolog, Karl Bonhoeffer, który przewodniczył zebraniu, nie przypuszczał, co go czeka, gdy zgadzał się dać cztery minuty na wystąpienie „młodemu neurochirurgowi od Kóniga". Tónnies zebrał przed wejściem do sali kongresowej pierwszych dziewięciu zoperowanych przez siebie pacjentów. Po wygłoszonych przez niego kilku wprowadzających zdaniach cała dziewiątka przeszła przez salę zmierzając ku prezydium. Wszyscy trzymali wyciągnięte do przodu lewe ręce, dzierżąc w nich swoje dobrze widoczne, a usunięte przez Tónniesa nowotwory. „Czegoś takiego — zanotował potem Tónnies — nikt z zebranych czterystu pięćdziesięciu lekarzy... jeszcze nie widział. W ten sposób byliśmy pewni, że nasz oddział w Wurzburgu będzie dalej istniał". Już w rok później zgłaszać się zaczęli do niego — nie inaczej niż w najlepszych latach do Otfrida Foerstera — chorzy z tak oddalonych miast, jak Lipsk, Hamburg czy Królewiec. Do roku 1934 było ich dwustu sześćdziesięciu dwóch. Jednocześnie po raz pierwszy jeden z niemieckich ordynatorów wysłał do niego asystenta na studia z neurologii. Nie chodziło co prawda w tym przypadku o chirurga, lecz o zawsze aktywnego frankfurckiego psychiatrę i neurologa, Karla Kleista, który po pierwszych dziewięciu operacyjnych sukcesach Tónniesa podjął decyzję, aby przy swej klinice neurologicznej utworzyć oddział neurochirurgii. Tak czy inaczej Tónnies uznał za dobry omen przyjazd owego asystenta nazwiskiem Traugott Riechert, a szczególnie jego uzdolnienia, mimo braku przygotowania ogólno- chirurgicznego. Po zdobyciu tychże podstawowych umiejętności Riechert stał się pierwszym uczniem Tónniesa i „wnukiem" 01ivecrony. Z dwustu sześćdziesięciu dwóch chorych, którzy przyjechali do Wurzburga, stu trzydziestu jeden Tónnies odesłał do domu. W ich przypadku pomylili się lekarze domowi, chodziło bowiem o zbyt daleko posunięte już stadia choroby, tak że Tónnies uznał je za nie nadające się do operacji. U pozostałych zoperował cysty, ropnie oraz, w osiemdziesięciu dwóch przypadkach, nowotwory; zabiegi u kilku pacjentów powtórzono kilkakrotnie, aby skorygować poprzednie, nie dokończone operacje. Ponieważ Tónniesowi brakowało jeszcze własnego laboratorium, rodzaj guzów określał dlań monachijski anatom mózgu, Hugo Spatz; opierając się m klasyfikacji nowotworów Cushinga i Baileya, Spatz scharakteryzował je w siedemdziesięciu dwóch przypadkach. Śmiertelność okołooperacyjną swoich zabiegów Tónnies określił na 19,2%. porównując ją z osiągnięciami Cushinga (13%) i 23,5% u swego nauczyciela, OHvecrony. Nie wiadomo, czy nie posunął się w tym przypadku za daleko, chcąc za wszelką cenę osiągnąć sukces. W każdym razie liczba te wzbudziła wątpliwości wśród niemieckich chirurgów, u których śmiertelność w przypadku operacji mózgu wynosiła czterdzieści, sześćdziesiąt i więcej procent. Stąd też na kongresie chirurgów z Westfalii i Dolnej Nadrenii w roku 1934 wieloletni reprezentant i dysponujący potężnym głosem rzecznik niemieckich chirurgów, Ferdinand Sauerbruch, dyrektor chirurgicznej kliniki uniwersyteckiej 194 n berlińskiej Charite, określił samodzielną neurochirurgię jako „ciemną chmurę na horyzoncie". Podobnie jak wielu innych chirurgów i klinicystów, którzy od czasów wyodrębnienia się wielu specjalizacji w poprzednim stuleciu występowali z ich krytyką, Sauerbruch ostrzegał zebranych, że wszędzie, gdzie zaczyna się jakaś specjalizacja, zaczyna też ponosić duże straty wewnętrzna spójność medycyny. I zasadniczo miał rację. Jednakże otaczająca Sauerbrucha aura czyniła jego retorykę równie podejrzaną, jak i grzechy wobec przyszłości, jakie popełniał, przeciwstawiając się na przykład swobodnemu rozwojowi anestezji. Uważał bowiem, że w tym wypadku :ałkowicie wystarczą posłuszne poleceniom lekarza siostry operacyjne trzymające n dłoniach buteleczki z chloroformem czy eterem. Co prawda podczas swego przemówienia Sauerbruch oświadczył: „Jestem... zdania, że należy uczynić wszystko, aby w dużych klinikach... umożliwić rozwój :hirurgii mózgu". Za chwilę dodał już jednak patetycznie: „Należy jednakże adrzucić koncepcję samodzielnych klinik neurochirurgicznych i dla dobra... naszej specjalności... zmusić neurochirurgów, aby służyli też naszej wielkiej :hirurgii". Sauerbruchowi odpowiedział Herbert 01ivecrona, który przybył na kongres, aby poprzeć duchowo swych pierwszych niemieckich uczniów, a jego słowa były pełne ironii. Oświadczył bowiem, że sam też należy do owych ciemnych chmur na horyzoncie, tyle że z konieczności. Potem ze spokojem zacytował opinię, jaką od początku głosił Cushing: że pojedynczy człowiek nie jest już w stanie opanować równie dobrze metod chirurgii mózgu i chirurgii ogólnej. Neurochirurg nie może zatem spełnić żądań Sauerbrucha; operując codziennie wielu pacjentów z nowotworami, nie jest w stanie odpowiednio zająć się chorymi, w przypadku których postawiono złe diagnozy, popełniono błędy przy poprzednich zabiegach lub uznano za przypadki beznadziejne. Kiedy Kónig podniósł się, chcąc usprawiedliwić rozwój sytuacji, do jakiego doszło w Wurzburgu, poczerwieniałe oblicze Sauerbrucha zdradzało zaciekły opór przeciwko każdej formie usamodzielnienia się nawet najmniejszych pododziałów ,matki chirurgii". Pełen nieufności słuchał komplementów, jakie wypowiadał pod lego adresem Kónig, nazywając go „twórcą chirurgii płuc". „Wspaniałe słowa pana Sauerbrucha — oświadczył Kónig — przywołały we mnie znowu obraz wydarzeń, kiedy to na bazie ogólnych podstaw medycznych, prawie z niczego, w godny aodziwu sposób rozwinął chirurgię płuc i klatki piersiowej". Kónig znany był jako uparty dyskutant, używający jednak w koniecznych Drzypadkach także budzących grozę argumentów. Grozę bowiem wzbudziła konstrukcja zdania, mającego porównać kłopoty pionierskiej działalności Sauer-)rucha jako chirurga płuc z kłopotami chirurgii mózgu: „Gdyby to samo miało >tać się udziałem niemieckich chirurgów mózgu... nigdy nie zdecydowałbym się na ????? wyrzeczeń krok, kiedy to w listopadzie 1932 roku utworzyłem samodzielny )ddział w Wurzburgu, dzięki któremu na horyzoncie naszej sztuki chirurgicznej pojawiły się ciemne chmury". Chciał w ten sposób powiedzieć, że gdyby jakiś niemiecki chirurg ogólny vyniósł chirurgię mózgu na takie same wyżyny, jak Sauerbruch chirurgię płuc, vtedy on — Fritz Kónig — nie musiałby niczym ryzykować. Następnie Kónig, wracając do tematu dyskusji, posłużył się retorycznym 195 pytaniem: „Jak wygląda sytuacja?" „Przecież tak naprawdę — kontynuował po chwili — chirurgia nowotworów mózgu w Niemczech była wszędzie niedobra, nawet tak zła, że ani pacjenci nie mieli odwagi, by pójść do szpitala... ani lekarze, nie odważali się ich tam wysłać... Dzięki więc żmudnym przygotowaniom udało mi się pozyskać dla nas doskonałego nauczyciela, pana profesora 01ivecronę, u którego w ciągu siedmiu miesięcy wytężonej pracy pan Tónnies nauczył się techniki i istoty chirurgii mózgu... Teraz staliśmy się nagle świadkami, jak w okresie dwóch i pół roku przybyło niespodziewanie do Wurzburga kilkuset pacjentów z nowotworami mózgu... Proszę porównać, co w tym czasie udało się nam dokonać w tej dziedzinie chirurgii z tym, co osiągnęli pan Guleke... i pan Sauerbruch". Kónig prawdopodobnie zbyt późno uświadomił sobie, że swymi słowami ubiegł Nikolaia Guleke z Jeny i Sauerbrucha. Posłużył się bowiem przepowiednią twierdząc, że w przyszłości neurochirurdzy, po zaspokojeniu potrzeb pacjentów, zwrócą się znowu ku chirurgii ogólnej. Na koniec podkreślił jednak z uporem, że stworzenie w Niemczech oddziałów neurochirurgicznych jest nakazem chwili. Mało kto bronił poglądów chirurgii niemieckiej bardziej zdecydowanie od reprezentanta chirurgów z Frankfurtu, Viktora Schmiedena, który swego czasu pracował u Tónniesa jako asystent. Ten pewien siebie syn budowniczego Gewand- hausu, słynnej sali koncertowej w Lipsku, i Muzeum Etnograficznego w Berlinie uważany był za mistrza chirurgii brzusznej. Jego przeciwnicy nazywali go jednak także „wielkim kapitalistą skalpela". Jeśli wierzyć biograficznym szkicom niemieckiego internisty, Gerharda Stroomanna, należały do niego całe ciągi ulic we Frankfurcie, dom towarowy (ze znakiem zapytania), posiadłość wiejska i dom myśliwski, a także sady. Poza tym mówił z „pruskim patosem". Największym kłopotem Schmiedena był pierwszy uczeń Tónniesa, Traugott Riechert, który wrócił do Frankfurtu do Karla Kleista i zaczął tam działalność neurochirurgiczną. Schmieden nie spoczął, zanim nie spowodował, że władze wydały zakaz utrzymywania neurochirurgicznych oddziałów przez psychiatro-neu-rologów, takich jak Kleist. Poza tym wymusił przeniesienie Riecherta do własnej kliniki chirurgicznej. „W ten sposób — pisał później Schmieden — udało mi się ostatecznie... włączyć we Frankfurcie neurochirurgię do chirurgii". Tego rodzaju sygnały nieufności z Nadrenii-Westfalii i opór nie podbudowały specjalnie optymizmu Tónniesa. Ale były niczym w porównaniu z tym, co czekało go dalej. W roku 1934 otrzymał jeszcze oficjalny kontrakt na prowadzenie wykładów z neurochirurgii, potem jednak jego oddział zaczął zmierzać ku przepaści; już nie chirurdzy bowiem mieli decydować o jego przyszłości. Początkowo działająca z ukrycia, a później coraz bardziej otwarcie występująca siła, która od tej pory miała decydować o znajdującej się jeszcze w stanie embrionalnym neurochirurgii niemieckiej, miała swe korzenie w końcu ery Republiki Weimarskiej, jaki nastąpił w roku 1933, a potem w rozpoczynającej się właśnie epoce Hitlera i partii narodowosocjalistycznej. Upadek oddziału neurochirurgicznego Tónniesa zaczął się wtedy, gdy spośród czołówki wurzburskich chirurgów zniknął Konig. Nie udało mu się, tak jak Sauerbruchowi, uzyskać statusu niemieckiej i międzynarodowej sławy chirurgicznej, co miało służyć zwiększeniu poważania ogłoszonych przez Hitlera nowych Niemiec. Politycznie Kónig nie stanął więc na wysokości zadania i z wielkim 196 hukiem został przeniesiony na emeryturę. Utraty pozycji i władzy nie osłodziła mu zgoda na wystawienie jego popiersia w ogrodzie kliniki. Jego miejsce zajęła bez większego akademickiego ceremoniału młodsza, mniej znana postać niemieckiej profesury, niejaki Max Kappis, do tej pory dyrektor szpitala w Hanowerze, należący do „drugiego rzutu" chirurgów niemieckich. Wymiana ta była zresztą typowa dla zwyczajów panujących w owych czasach. Już od pierwszych dni oddział Tónniesa był dla niego obcym ciałem w świeżo objętym w posiadanie królestwie, sam zaś Tónnies stał się zagrożeniem dla równie świeżo zdobytego prestiżu, i to szczególnie w chwili, gdy zakończony kongres nadreńsko-westfalskich chirurgów przyniósł neurochirurgii spóźnione, niemniej zasłużone owoce. Najpierw rzadko, potem coraz częściej zaczęli pojawiać się w Wurzburgu uczestnicy tego kongresu, aby osobiście sprawdzić, czy Tónnies naprawdę dokonuje tak niezwykłych rzeczy na stole operacyjnym. Przyjechał między innymi Wilhelm Lóhr, znany chirurg z Magdeburga. Potem zjawił się Eugen Enderlen, swego czasu poprzednik Kóniga w Wurzburgu, a później ordynator chirurgii w Heidelbergu. Wielu uważało go za „najgenialniejszego chirurga, jakiego stworzył Bóg" — lepszego od Schmiedena, lepszego od Sauerbrucha, tyle że pozbawionego ich makiawelistycznej dyplomacji czy daru wymowy. Enderlen przyjechał do Wiirzburga, mimo że rok wcześniej, z okazji przejścia na emeryturę, przysiągł, iż nigdy więcej nie przekroczy progu sali operacyjnej. Pojawił się nawet na dłuższy czas Nikolai Guleke z Jeny. Straciłby swą sławę wszechstronnego chirurga, jeśliby miało się okazać, że Tónnies jest o klasę lepszy. Guleke nie polemizował; to co zobaczył, przekonało go całkowicie. Goście Tónniesa nie uważali za stosowne składać wizyt Maxowi Kappisowi. Okoliczność ta zmieniła jego niechęć do Tónniesa w otwartą wrogość, która w sposób nieunikniony musiała prowadzić do decyzji wypędzenia młodszego o siedemnaście lat uczonego z kliniki. Kappis nie osiągnął początkowo sukcesu, mimo że zabrał Tónniesowi asystentów, których pozostawił mu Kónig. Kilku z nich — skuszonych mającą posmak przygody pracą z ludzkim mózgiem — dobrowolnie pozostało z Tónniesem. Jednym z nich był młody lekarz, Gerhard Okonek, który po Riechercie otwierał długą listę nazwisk uczniów Tónniesa, a po latach objął katedrę neurochirurgii na uniwersytecie w Góttingen. W zamian za odebranych, z zewnątrz przyjeżdżali nowi asystenci, tak jak Riechert; byli przysyłani przez chirurgów, których problemy chirurgii mózgu skłoniły do głębokiego zastanowienia. Boński chirurg Erich von Redwitz, uczestnik kongresu w Nadrenii, przysłał swego asystenta, Petera Róttgena. Róttgen chciał początkowo tylko się rozejrzeć, pozostał jednak na dłużej. Potem zaniósł „posłannictwo" Tónniesa do Bonn, gdzie został pierwszym profesorem neurochirurgii. Kiedy praktyka, polegająca na odbieraniu Tónniesowi jego asystentów, poniosła fiasko, Kappis postanowił zastosować bardziej skuteczne środki. Zamknął przed rywalem drzwi dużej sali operacyjnej, w której do tej pory Tónnies pracował, a potem, mocą swego urzędu szefa kliniki, przepędził go do mniejszego pomieszczenia, używanego do tej pory do zabiegów aseptycznych. Kilka lat Tónniesowi udało się przetrwać w tych warunkach mimo dotkliwych 197 braków i prowizorki. Jednakże na przełomie lat 1935/36 uświadomił sobie, iż jego dni w Wurzburgu są policzone i że straci wszystko, jeśli nie znajdzie innego miejsca pracy. W tym czasie nadeszła dla niego propozycja z Monachium od Oskara Bumke-go, przyjaciela Foerstera, który wraz z nim opiekował się przez pewien czas Leninem. Bumke od roku 1924 kierował wielką kliniką chorób nerwowych na uniwersytecie w Monachium i wpadł na pomysł, aby w tej klinice utworzyć dla Tónniesa oddział neurochirurgiczny. Niestety monachijskiego ordynatora chirurgii, Ericha Lexera, specjalistę w zakresie chirurgii ogólnej, stawów i kości, spokojnie można było porównywać z Sauerbruchem, jeśli idzie o wrogość wobec jakiejkolwiek chirurgicznej specjalizacji. Poza tym był on człowiekiem wrażliwym, a także utalentowanym muzycznie, choć zarazem grubiańskim i nie znoszącym sprzeciwu. Brutalnie zniszczył marzenia Bumkego, zanim ten zdążył je wyartykułować. W niedługi czas później Bumke zmarł na zawał serca, zaraz po tym, jak wrócił do domu z badania u monachijskiego internisty, Gustava von Bergmanna, który uznał, że jego serce jest absolutnie zdrowe. Zdecydowany nie poddawać się, choć pełen rozpaczy i wyjątkowo bezradny Tonnies zwrócił się jeszcze raz o pomoc do Kóniga, swego pozbawionego władzy i odrzuconego protektora. Krok ten okazał się zrządzeniem losu. Kónig bowiem ciągle jeszcze był rozwścieczony przeniesieniem na emeryturę. W jeszcze większym jednak stopniu zirytowała go decyzja zlikwidowania oddziału Tónniesa, który uważał za własne dzieło. Był przekonany, że dzięki temu oddziałowi wejdzie do historii, bez względu na to, czy będzie się to podobało nowym władcom Niemiec, czy nie, a perspektywa możliwego końca tego dzieła kazała mu działać za wszelką cenę. Natchnęła go też pewną myślą, a ta, jak się okazało, uratowała całe przedsięwzięcie. Przy okazji Kónig napisał do Sauerbrucha, przypominając mu, że co prawda był on przeciwny odłączeniu się chirurgii mózgu od chirurgii ogólnej, ale nie utworzeniu podporządkowanych oddziałów chirurgii mózgu i poprosił go, aby wskazał mu jakiś szpital czy też prywatną klinikę, w której Tónnies mógłby kontynuować pracę. Jednakże pomysł, mający uratować oddział Tónniesa, dotyczył kogoś innego. Kónig przypomniał sobie bowiem chirurga, Georga Magnusa, który w roku 1933, kiedy to Republika Weimarska znikała w otchłani historii, a Hitler wprowadzał się do Kancelarii Rzeszy, awansował ze stanowiska dyrektora prowincjonalnego szpitala Bergmannsheil w Zagłębiu Ruhry na szefa pełnej tradycji II Uniwersyteckiej Kliniki Chirurgicznej w Berlinie, tak zwanej Kliniki przy Ziegelstrasse. Na tym stanowisku zmienił drugiego po Sauerbruchu, jeśli idzie o renomę, ale po publikacji książki Dusza uznanego za zbyt filozoficznie usposobionego chirurga, Augusta Biera. Można więc z tego wyciągnąć wniosek, że Magnus musiał niewątpliwie odpowiadać ttendom politycznym owych czasów. Miał teraz prawie pięćdziesiąt lat i pracował kiedyś jako asystent Kóniga—było to co prawda dawno, ali mimo wszystko. Tak więc Kónig napisał do niego, prosząc o radę w sprawi Tónniesa i niemieckiej neurochirurgii. Sauerbruch odpowiedział Kónigowi z początkiem roku 1936, z niejaką rezerw zwracając uwagę, że berliński szpitał Augusty szuka nowego dyrektora dla sweg 198 addziału chirurgicznego. Przypomniał, że idzie tu o oddział, którego naczelnym lekarzem był w latach 1900-1930 Fedor Krause. Ostatnio Krause sprawował tę funkcję niejako honorowo i zanim przeszedł na emeryturę, przeprowadzał obok ;obok!) operacji ogólnych również operacje mózgu i nerwu trójdzielnego. Kónigowi odpowiedział także Magnus; jego list był krótki i zdecydowany w tonie. Polecił Tónniesowi przyjechać do Berlina, rozejrzeć się, a potem zameldować u siebie. Tak więc w roku 1936 Tónnies wyruszył do Berlina. Nie przeczuwał, że przeżyje wydarzenia zarówno tragiczne, jak i będące dowodem na istnienie ironii losu. Zwiedzanie szpitala będącego przez lata miejscem pracy Krausego wywołało w nim uczucie rozczarowania. Przyczyną jego nie był tylko fakt, że szpital leżał w dużej odległości od centrum uniwersyteckiego. Po raz pierwszy Tónnies ujrzał na własne oczy, w jakich warunkach musiał pracować berliński pionier operacji nerwu trójdzielnego. Dla neurochirurgicznych przypadków dyrekcja szpitala przydzieliła Krausemu zaledwie jedenaście ze stu łóżek, jakimi dysponowała klinika. Nie lepiej traktowany był lekarz naczelny Krausego, Emil Heymann, który pracował z nim przez dwadzieścia pięć lat, zachwycając się podobnie jak on muzyką, a w końcu został jego następcą. W styczniu — na kilka miesięcy przed przybyciem Tónniesa — Heymann, zrezygnowany, pozbawiony wszelkich nadziei Żyd — popełnił samobójstwo. Rozczarowany i przygnębiony Tónnies pojechał w końcu na Ziegelstrasse, do Magnusa. Nie oczekiwał, że ten znowu będzie się sposobił do zmiany posady. Magnus miał przejąć po Auguście Bierze katedrę tego samego człowieka, który zniszczył marzenia Tónniesa w Monachium, czyli Ericha Lexera. Na wstępie Magnus kazał Tónniesowi zapomnieć o szpitalu Augusty. Po drugie, polecił mu gorąco złożyć wizytę dwóm referentom berlińskiego ministerstwa wyznań religijnych, Janssenowi i Frickemu. Tónnies miał ich przekonać o patriotycznej wręcz konieczności istnienia niemieckiej neurochirurgii i utworzenia uniwersyteckiej kliniki neurochirurgicznej w stolicy Niemiec. Obaj referenci byli już przygotowani na jego wizytę. Jeśli w szpitalu Augusty Tónnies widział następstwa ludzkiej tragedii, to w ciągu następnych dwóch dni był świadkiem czegoś innego: ironii losu. Nie zachowały się żadne dokumenty, z których można byłoby się dowiedzieć, w jaki sposób przekonywał obu urzędników ministerialnych o znaczeniu chirurgii mózgu dla niemieckiej medycyny i dla nowych Niemiec. Pewne jest tylko, że zrobił to tak gruntownie, iż już w dwa dni później zaproponowano mu dwa budynki szpitalne, aby jak najszybciej przeniósł się z Wurzburga do Berlina i urządził w stolicy neurochirurgiczną klinikę uniwersytecką. W pierwszym przypadku chodziło o pustą klinikę chorób kobiecych, w drugim zaś o stojący przy berlińskim Hansaplatz budynek kliniki związanej z Charite. W tym ostatnim znajdował się oddział neurologiczny, poza tym budynek był pusty. Oszołomiony jeszcze sukcesem i następującymi szybko po sobie wydarzeniami, Tónnies zdecydował się na klinikę przy Hansaplatz. Nie był to klejnot szpitalnej architektury; na tyłach umieszczonej w starych domach czynszowych kliniki, w kilkuminutowych odstępach, przejeżdżały z hukiem pociągi szybkiej kolei miejskiej. W klinice trzeba było dobudować lub wyremontować salę opera- 199 cyjną, pomieszczenia rentgena i laboratoria, Tónniesowi przyrzeczono jednak pomoc w wykonaniu wszelkich remontów czy zakupie urządzeń. Instynkt zmusił go w odpowiednim momencie, aby tę skłonność do pomocy wykorzystać w sprawach wychodzących poza aktualne potrzeby kliniki. Już przed laty, wracając ze Szwecji, był przekonany, że uprawiana przez niego neurochirurgia będzie w przyszłości powiązana z laboratoriami do badań nowotworów i wszystkich innych patologicznych zmian w mózgu. W Wiirzburgu nie widział możliwości urzeczywistnienia swych marzeń nawet w bardzo dalekiej przyszłości. Ujrzał ją jednak w obliczu niepojętych wydarzeń, jakie miały miejsce w Berlinie. Dzięki przypadkowi Tónnies dowiedział się o prawdopodobnych zmianach w założonym przed niewielu laty przez Oskara i Cecile Vogtów Instytucie Cesarza Wilhelma, gdzie zajmowano się badaniami mózgu. Rozeszła się pogłoska o mającym nastąpić wkrótce przejściu na emeryturę Vogta i jego zamiarze, by w Schwarzwaldzie, dzięki pomocy Kruppa, stworzyć prywatny instytut zajmujący się badaniami mózgu i biologią ogólną. Tónnies nie wiedział jeszcze, że Vogtowie woleliby zostać w Berlinie, jednakże Oskar Vogt, z powodu współpracy z Rosjanami przy tworzeniu moskiewskiego Instytutu Badań Mózgu, a także badania mózgu zmarłego Lenina i ogłoszenia go intelektualnym atletą kojarzeniowym, uważany był za człowieka o prokomunistycznych poglądach, a tym samym nie odpowiadającego aktualnej linii politycznej. Tónnies dowiedział się za to, że następcą Vogta będzie monachijski anatom, Hugo Spatz, którego znał od czasu badań wszystkich operowanych w Wiirzburgu nowotworów. Jeszcze z Berlina Tónnies nawiązał kontakt ze Spatzem i zaproponował mu utworzenie przy Instytucie Cesarza Wilhelma nowego oddziału do badań nowotworów i eksperymentalnej patologii mózgu, a następnie połączenie go z klinika neurochirurgiczną w Berlinie. Po załatwieniu wszystkich spraw powrócił z trudnym do opisania poczucien triumfu do Wiirzburga. Nie wiemy, czy był świadom ironii losu, która polegała na tym, że polityczni* bez zarzutu chirurg Kappis przywiódł jego utworzony niedawno oddzia w Wiirzburgu na skraj ruiny, podczas gdy inny, również politycznie bez zarzuti chirurg, Magnus, w ciągu dwóch dni dopomógł mu w stworzeniu pierwsze neurologicznej kliniki w Niemczech, i na dodatek prawdopodobnie oddziału dc prowadzenia dalszych badań mózgu. Jeśli tak, to nie pozostawił żadnej wskazówk na ten temat. Tragedia losu polegała zaś na tym, że Georg Magnus zmar w Monachium na nowotwór mózgu, którego nie dało się zoperować. Przedtem zai doznał jeszcze dziwnych przemian psychicznych. Dalszy bieg wypadków był jednym, niemal nieprzerwanym ciągiem dowodów organizacyjnego talentu i dyplomacji Tónniesa. Przeprowadzał przy tym operacje, początkowo jeszcze w Wiirzburgu, potem — po urządzeniu pierwszej sali operacyjnej w klinice przy Hansaplatz — w Berlinie. Przed końcem roku 1936 Tónniesowi udało się zmienić niechęć Sauerbrucha w swego rodzaju tolerancję. Sauerbruch oświadczył co prawda gniewnie, że Tónnies może być tylko profesorem chirurgii, a nie neurochirurgii, ale najwyraźniej nie miał zamiaru wdawać się w spór z nowymi panami w ministerstwie wyznań religijnych. 200 W roku 1936 Tónnies przekonał również wydawcę uznanego na arenie międzynarodowej niemieckiego czasopisma „Zentralblatt fur Chirurgie", że w żadnym kraju na świecie — także i w ojczyźnie Cushinga — nie ukazuje się jeszcze periodyk dotyczący neurochirurgii, najwyższy więc czas, aby zacząć go wydawać. W listach wysłanych do wszystkich co bardziej znanych wówczas neurochirurgów, od Cushinga po 01ivecronę, od Dandy'ego po Cairnsa, od Baileya po Vincenta, od Foerstera po de Martela, poinformował o mającym się ukazać w najbliższym czasie pierwszym numerze „Zentralblatt fur Neurochirurgie". Jednocześnie poprosił o współpracę i pozwolenie użycia ich nazwisk jako współwydawców lub współpracowników. Żaden z adresatów nie odmówił jego prośbie. W styczniu 1937 roku Tónnies wyjechał razem z 01ivecroną na kongres Królewskiego Brytyjskiego Towarzystwa Chirurgów Mózgu do Londynu. 01ive-crona poinformował zebranych o zaplanowanym na maj 1937 roku otwarciu pierwszej kliniki neurochirurgicznej w Niemczech oraz przedstawił Tónniesa jako jej dyrektora i pierwszego, jeszcze nadzwyczajnego, ale z pewnością niebawem już zwyczajnego niemieckiego profesora neurochirurgii. Z wyjazdu do Londynu Tónnies przywiózł zapewnienie ze strony prezesa, Geoffreya Jeffersona, i większości zebranych, że z okazji uroczystości otwarcia jego kliniki zorganizowane zostanie w Berlinie nadzwyczajne sympozjum Towarzystwa. Jefferson dotrzymał słowa. W dniach od 29 czerwca do 3 lipca 1937 roku w Berlinie zebrali się Brytyjczycy, a także amerykańscy, szwedzcy, francuscy i włoscy goście ze świata neurochirurgii. Wszyscy zwiedzili skromne, ale funkcjonalne pomieszczenia kliniki i przyglądali się Tónniesowi i jego asystentom podczas operacji nerwiaków nerwu słuchowego, nowotworów przysadki, oponiaków i tętniaków. Kolejny dzień, na skutek dyplomatyczneych zabiegów Tónniesa, spędzili w Charite i byli obecni przy operacji przeprowadzanej przez Sauerbrucha — nie był to co prawda zabieg na mózgu, lecz na gruczole tarczycy. W końcu wszyscy pojechali specjalnym pociągiem do Wrocławia, aby złożyć wyrazy szacunku Foersterowi. W krótki czas potem Tónnies udał się do Monachium, by przed uczestnikami zjazdu chirurgów zrelacjonować swe doświadczenia z 596 operacji nowotworów mózgu, jakie przeprowadził od roku 1932. Był przekonany, że znajduje się na drodze do osiągnięcia niemieckiej i międzynarodowej kariery. Nie przeczuwał jednak, że od wybuchu drugiej wojny światowej dzielą go tylko dwa lata i że zniszczone zostanie wszystko, co osiągnięto w Niemczech w tym zakresie, nie wyłączając stosunków nawiązanych ze sławami międzynarodowej neurochirurgii. Nie wiedział też, że on sam i większość jego współpracowników, jakich uda mu się pozyskać, będą świadkami ponad pięcioletniego koszmaru wojennych lazaretów wypełnionych rannymi z urazami mózgu i nerwów. Nie sądził, iż będą świadkami, jak pierwsza niemiecka neurochirurgiczna klinika uniwersytecka zamieni się w polowy szpital Luftwaffe. Nie miał pojęcia, że po zakończeniu wojny czekać ich będzie niewola, samotność i pogarda świata, powrót do chirurgii ogólnej i ponowne, skromne początki pracy na polu neurochirurgii. Dopiero w roku 1951 Tónnies stał się po raz drugi twórcą pierwszej neurochirurgicznej kliniki uniwersyteckiej — tyle że już nie w Berlinie i nie w Rzeszy Niemieckiej, ale w zachodnioniemieckiej Kolonii, w pobliżu Bonn, stolicy po- 201 wstałej właśnie Republiki Federalnej Niemiec. Z dużym opóźnieniem klinika ta stała się miejscem, skąd wyszła elita nowego pokolenia neurochirurgów, którzy, również z opóźnieniem, utworzyli dalsze katedry i kliniki przy wszystkich pozostałych uniwersytetach Republiki Federalnej. Kiedy w Niemczech doszło do ponownego rozwoju neurochirurgii, Harvey Cushing nie żył już od dwunastu lat, od pięciu lat nie było też wśród żywych Waltera Edwarda Dandy'ego. Obaj jednak, schodząc ze sceny życia, pozostawili prace i idee o dużym znaczeniu. Po przeprowadzce do Yale Cushing przestał już realizować cele, jakie sobie wyznaczył, a przede wszystkim skończył wykładać neurologię. Podczas jednej z podróży do Montrealu zauważył po raz pierwszy oznaki gangreny w średnim palcu lewej nogi — był to wieszczący nieszczęście, późny objaw silnego zatrucia nikotyną. Nie przestał jednak nałogowo palić mocnych cygar i obrzucać ironicznymi uwagami palaczy słabych papierosów. Po powrocie do Yale bóle w nodze stały się już nie do zniesienia. W listopadzie 1935 roku zniknął na dwa miesiące w jednym ze szpitali w New Haven, gdzie przeżył na własnej skórze granice wszelkich możliwych prób neurochirurgicznych mających na celu przecięcie nerwowych dróg bólu. Z Bostonu przyjechał Gilbert ??????, jego wierny towarzysz, aby naradzić się z chirurgami z Yale; w początkach grudnia przeciął Harveyowi, przy lokalnym znieczuleniu, połączenia nerwowe w chorym palcu. Cushing patrzył na te zabiegi pełen sceptycyzmu. Po przejściowej poprawie w styczniu 1936 roku znowu powróciły silne bóle. Harvey nie widział już innego wyjścia poza amputacją. Potem Cushing — świadom swych perspektyw — wrócił jeszcze raz w lutym z New Haven do nowej, imponującej posiadłości rodzinnej przy Whitney Avenue. Zajmował się tam korektą Oponiaków i katalogowaniem bezcennego zbioru dzieł o renesansowym anatomie, Andreasie Vesaliusie, które udało mu się zebrać na całym świecie. W końcu jednak znowu opadła go nagle stara ciekawość dotycząca tajemnic przysadki. Zbyt często obserwował w Bostonie dziewczęta i kobiety, które z nieznanego powodu nagle się zmieniały. Szczupłe i urodziwe, w niezrozumiały sposób zaczynały chorować na otyłość, a owłosienie ich ciał stawało się obrzydliwie gęste. Najpiękniejsza nawet twarz przekształcała się w nieforemne „księżycowe oblicze", a ciśnienie krwi osiągało niebezpieczną dla życia wysokość. Jeszcze w Harvardzie Cushing poszukiwał przyczyny tych zagadkowych zmian w małych guzkach zasadochłonnych komórek przysadki, które zauważył podczas przeprowadzanych operacji. Skoro komórki kwasochłonne na skutek tworzenia się nowotworów są zdolne zahamować lub przyspieszyć wzrost ciała, to należało przypuszczać, że również komórki zasadochłonne mogą stać się guzami i tym samym być odpowiedzialne za otyłość i zniekształcone „księżycowe twarze". Podejrzenia Cushinga umocniły się, kiedy w Yale natknął się na nowe przypadki. Opisał je jako syndrom i nadał mu nazwę zespołu Cushinga. Jednakże jego 6. 203 przypuszczenia co do przyczyn syndromu spotkały się z niewiarą. Patologowie w Bostonie nie znaleźli u zmarłych „księżycowych twarzy" nowotworów przysadki, za to natknęli się na guzy w korze nadnerczy. Przyjęli więc, że zespół Cushinga ma swe źródło w korze nadnerczy. Żaden z badaczy nie wiedział jeszcze, że kora nadnerczy produkuje swój własny hormon, który dopiero w dziesięć lat później został wyizolowany jako kortyzon; potwierdziło się również, że zwiększona produkcja kortyzonu wywołuje zespół Cushinga. Nikt również nie miał jeszcze wtedy pojęcia, że wydzielanie się kortyzonu zależało od pobudzających impulsów innego z kolei hormonu. Należał on do nader tajemniczych hormonów przysadki i w przyszłości miał otrzymać nazwę hormonu adrenokortykotropowego (mobilizującego korę nadnerczy). Dopiero przyszłość miała pokazać, że nieprawidłowe wydzielanie kortyzonu w dziewięćdziesięciu procentach jest spowodowane zasadochłonnymi nowotworami przysadki; tym samym potwierdziły się przypuszczenia Cushinga co do powodów syndromu „księżycowych twarzy". W kwietniu 1939 roku Cushing obchodził siedemdziesiąte urodziny. Życzenia, jakie składali mu z tej okazji wysłannicy, uczniowie, przyjaciele i rywale były zarówno szczere, jak i pełne mieszanych uczuć czy skrywanego zgrzytania zębami. Czcili go ci, którzy cierpieli dzięki niemu, ale zdołali przetrwać jego twardą szkołę i teraz gniew oraz niesprawiedliwość mistrza widzieli w innym świetle. Czcili go również ci, którzy byli jego wiernymi towarzyszami życia: kierowca Gus i Adolf Watzke, pomocnik operacyjny z twardym akcentem emigranta, który nigdy nie wybaczył Cushingowi, że zmusił go, niczym więźnia, do noszenia spodni w biało-niebieskie paski, aby w ten sposób odróżniał się od bieli asystentów. Przez dwadzieścia lat Watzke układał na stole operacyjnym chorych i znosił ich po zabiegu, regulował lampę czołową Cushinga, ani razu nie dotknąwszy jego okularów, co natychmiast wywołałoby z pewnością wybuch gniewu. W pięć miesięcy potem nadszedł koniec Cushinga. Zmarł, przeceniwszy swe siły, ponieważ chciał przesunąć ciężki tom dzieł Vesaliusa. Jak wielu lekarzy przed nim i po nim, uznał bóle w okolicach żołądka i serca, które poczuł niebawem, za objawy zaburzeń trawienia. 4 października 1939 roku znalazł się jednak w New Haven Hospital z blokiem odnogi pęczka Hisa i tętnem 30 uderzeń na minutę. Odmówił postawienia normalnego w takich przypadkach namiotu tlenowego, ponieważ przeszkadzał mu w patrzeniu. Odmówił też, jak zwykle sceptyczny i buntowniczy wobec własnego zawodu, wszelkich środków przeciwbólowych i uspokajających, ponieważ paraliżowały zdolność jasnego myślenia. Z trudem udało się go nakłonić do przyjęcia małej tabletki luminalu. Tak czekał — przytomny do samego końca — na śmierć. Żałował, że nie będzie mógł być świadkiem własnej autopsji, ponieważ chętnie zobaczyłby na własne oczy patologiczne zmiany, głównie w nogach. Jednymi z ostatnich słów, jakie wypowiedział, była pochwała siostrzeńca będącego lekarzem, który go odwiedził i po wejściu do pokoju od razu poprawił mu poduszkę: „Jesteś dobrym lekarzem — powiedział Cushing. — Masz do tego dobrą rękę". Umarł 7 października 1939 roku. Poza ciężkimi uszkodzeniami tętnic udowych autopsja wykazała również niedrożność tętnicy wieńcowej. Poza tym w trzeciej komorze mózgu znalazł się mały guz przypominający w kształcie cystę; był on 204 akby potwierdzeniem starej prawdy, że specjaliści często cierpią na choroby >brane wcześniej za swą specjalność. Jego żona Kate, której udało się dokonać trudnej sztuki i pozostać aż do końca : egocentrykiem takiego formatu, przeżyła go o dziesięć lat. Spędziła te lata v Nowym Jorku, pod opieką dzieci — przede wszystkim Betsey, która przez )ewien czas była żoną Jamesa Roosevelta, najstarszego syna prezydenta, i Barba-y, najmłodszej, najbardziej niezwykłej, utalentowanej i najelegantszej z córek cushinga. Barbara była współpracowniczką „Vogue'a" i do swej śmierci w roku .978 małżonką Williama S. Paleya, założyciela i prezesa potężnego koncernu adiowo- telewizyjnego Columbia. Kate Cushing zmarła w maju 1949 roku w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat; przyczyną jej śmierci był również zawał serca. Za przypadek można byłoby uznać, se także Walter Edward Dandy zmarł 19 kwietnia 1946 roku w Baltimore na liedrożność tętnicy serca. Ale nie był to przypadek. Rywal Cushinga przyśpieszył swą śmierć nadmiarem pracy, która w miarę ipływu lat, podyktowana niezmierzonymi ambicjami, stawała się coraz intensyw-liejsza. Zaczynał pracę o godzinie 8 rano. Jeśli nie wyznaczył któregoś z asystentów do yykonania otworów dla przeprowadzenia wentrykulografii, robił to osobiście. 3otem, kiedy asystenci dokonywali wstępnych badań nowych pacjentów, przepro- vadzał dwie operacje rdzenia kręgowego i dwa lub trzy zabiegi na mózgu. Czas przygotowania do kolejnych zabiegów wykorzystywał na zbadanie nowych pacjen-:ów, a potem przechodził do operacji nerwu trójdzielnego lub krążków międzykrę-;owych. Dalsza opieka nad chorym była już sprawą jego pomocników. Rzadko uedy widywał ponownie swych pacjentów — jeśli przeżyli operację, to w dniu ich uwolnienia z kliniki. „Boje operacyjne" Dandy'ego były możliwe tylko dlatego, że wprowadził reżim przewyższający nawet twardą autokrację Cushinga. Ze swoich asystentów uczynił ,odpowiedzialnych za wszystko niewolników". Rzadko tylko dawał im dowody jsobistego zainteresowania czy współczucia. Jeśli dochodziło do tego — na jrzykład w razie kłopotów finansowych — robił to anonimowo. Odrobinę ludzkiego ciepła okazywał jedynie podczas okazjonalnych, wspólnych wycieczek na mecze baseballowe, a to poprzez zafundowanie dokładnie wyliczonej ilości hot-do-jów (po dwa dla starszego i po jednym dla niższego funkcją asystenta). Dandy sam niszczył zdrowie, przede wszystkim pracując w niesamowitych letnich upałach Baltimore, i to w sali operacyjnej, gdzie nie było jeszcze niczego >v rodzaju klimatyzacji. Odrobinę odpoczynku znajdował jedynie na łonie rodziny, przy swej żonie, dzieciach, podczas lektury rzadkich książek o wojnie secesyjnej; prawie nie wyjeżdżał na odpoczynek poza miasto. Jeden z nielicznych urlopów, który miał zamiar spędzić w roku 1937 na jachcie jednego ze swych pacjentów n Chesapeake Bay, został przerwany, zanim się jeszcze na dobre zaczął. 10 lipca prezydent Franklin D. Roosevelt kazał przeprowadzić poszukiwania Dandy'ego, który w tym czasie znajdował się na pełnym morzu. Prezydent poprosił go, aby popłynął do Newark w New Jersey, a stamtąd poleciał do Kalifornii. Tam, w Los Angeles, w Cedars of Lebanon Hospital, leżał nieprzytomny George Gershwin, trzydziestoośmioletni kompozytor popularnych piosenek, 205 a także takich dzieł jak Błękitna rapsodia i opera Porgy and Bess. Podejrzewano nowotwór mózgu. Dandy nie przeczuwał, że interwencja Roosevelta była ostatnim symbolem długiej wojny, która wykopała tak głęboką przepaść między nim a Cushingiem. Pierwsze oznaki choroby Gershwina pojawiły się w kwietniu, kiedy grając swoje Concerto in F na kilka sekund stracił przytomność; potem przypominał sobie tylko zapach palącej się gumy, jaki poczuł w trakcie blackoutu. W kilka tygodni później, w pierwszej połowie maja, podczas pracy nad skomponowaniem muzyki do filmu The Goldwyn Follies, zaczęły go dręczyć gwałtowne bóle głowy, które powtarzały się codziennie i połączone były z silnymi atakami nerwobólu nerwu trójdzielnego. Zaufani przyjaciele, a także kilku lekarzy przyjęli, że Gershwin, chorujący przez całe życie na neurastenię, cierpi na swego rodzaju „psychozę nienawiści" do Hollywoodu, szczególnie do takich grubiańskich, autokratycznych postaci jak Samuel Goldwyn. Dopiero kiedy podczas przejażdżki samochodem Gershwin usiłował wypchnąć z auta współpasażera, jeden z psychoanalityków zaczął podejrzewać, że może cierpieć na encefalopatię. W czerwcu kompozytora zbadało kilku sławnych neurologów kalifornijskich. Ponieważ jednak Gershwin opierał się gwałtownie przed nakłuciem lędźwiowym, badaniem płynu mózgowo-rdzeniowego i wentrykulo-grafią, nie byli w stanie postawić jednoznacznej diagnozy. W dwa tygodnie później, 9 lipca, Gershwin, po ostatniej próbie komponowania przy fortepianie, stracił przytomność i wkrótce potem zapadł w śpiączkę. W Cedars of Lebanon Hospital jeden z dawnych asystentów Cushinga z czasów Harvardu, Carl Rand, przeprowadził nakłucie lędźwiowe i stwierdził bardzo wysokie ciśnienie śródczaszkowe. W trakcie kolejnych badań neurologicznych postawił diagnozę guza mózgu i na podstawie najwyraźniej pomijanych przez poprzedników zaburzeń węchu, na jakie uskarżał się Gershwin, umiejscowił nowotwór na obszarze ośrodków węchowych. Rand nie przeprowadził wentry- kulografii — być może z tego powodu, że był wiernym uczniem Cushinga — naciskał za to na przeprowadzenie natychmiastowej operacji. Jak można zorientować się z późniejszych relacji, na leżącego w stanie śpiączki kompozytora padły ciemne cienie sporu między Cushingiem a Dandym, który, niczym trwała część dziedzictwa po obu uczonych, kontynuowany był przez ich uczniów. Krewni i przyjaciele Gershwina zażądali drugiej opinii neurochirurgicznej. Kiedy jednak Rand zaproponował innego ucznia Cushinga, Howarda Naffzi-gera, będącego teraz profesorem neurochirurgii uniwersytetu Kalifornu w San Francisco, jeden z przyjaciół Gershwina — zaniepokojony zasłyszanymi pogłoskami o wrogości dzielącej obozy Cushinga i Dandy'ego — aby ustrzec się przed jednostronną decyzją, zażądał zaproszenia do konsultacji Dandy'ego. Stąd też doszło do wyścigu z czasem, o którego wyniku zadecydowało miejsce pobytu Naffzigera w San Francisco i gwałtowne pogorszenie się stanu zdrowia Gershwina. Dandy'emu udało się dotrzeć tylko do lotniska w Newark, gdy Naffziger, zmuszony do tego rozpaczliwą sytuacją, przeprowadził w nocy na 11 lipca uzupełniające badania wentrykulograficzne. Potwierdziły one diagnozę Randa. Obie komory mózgowe zostały wypchnięte na lewo przez guz znajdujący się w prawym płacie skroniowym. Kiedy wkrótce potem Naffziger rozpoczął operację, natkną] 206 się na najbardziej złośliwy rodzaj glejaka, mianowicie glejaka wielopostaciowego. Usunął część kory mózgowej oraz kilka fragmentów nowotworu, poddał się jednak po pięciu godzinach; Gershwin zmarł rano, nie obudziwszy się już ze śpiączki. Kiedy 15 lipca ponad trzy tysiące ludzi zebrało się w Nowym Jorku na pogrzebie kompozytora, rozpłynęły się wówczas i ostatnie chmury burzowe, jakie wisiały nad wrogimi sobie dotąd obozami Cushinga i Dandy'ego. Twierdzono nawet, choć prawdopodobnie to tylko legenda, że owej nocy z 10 na 11 lipca utworzono trwałe połączenie telefoniczne między Dandym w Newark a chirurgami w Los Angeles, aby tym ostatnim umożliwić zasięgnięcie rady Dandy'ego. Prawdziwa była natomiast uwaga, jaką z pełnym rozsądku dystansem zapisał w swym dzienniku Dandy: „Nie ma zbyt wielu nowotworów, których nie dałoby się usunąć. Odnoszę jednak wrażenie, że ten guz, nawet gdyby go usunięto całkowicie, w krótkim czasie odtworzyłby się na nowo. Stąd też sądzę, że szybka śmierć była wybawieniem dla Gershwina. Powolne umieranie po odtworzeniu się tego nowotworu byłoby czymś straszliwym dla tak wspaniałego człowieka jak on". W pierwszych dniach kwietnia 1946 roku Dandy zmuszony był opuścić salę operacyjną na skutek ataku bólów wywołanych angina pectoris. Zmarł 19 kwietnia, pozostawiając w swej spuściźnie wyznanie, które nie przystawało do wyobrażeń o nim jako radykalnym chirurgu czy człowieku pogardzającym teoretyzującymi neurologami, psychiatrami lub filozofami. Dandy dał bowiem wyraz swemu przekonaniu, że ośrodka ludzkiej świadomości i duszy należy szukać w małym obszarze płatu potylicznego mózgu. Nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego Dandy zajął się szerokim i pełnym tajemnic polem powiązań między mózgiem, duszą i umysłem, które zdawało się być zarezerwowane dla psychologów, psychiatrów i filozofów. Podobnie jak wiele publikacji Cushinga, także i pisma Dandy'ego zawierają mnóstwo wskazówek o duchowych i charakterologicznych zmianach, jakie zaobserwował u chorych z nowotworami mózgu. W miarę upływu czasu były one wykorzystywane przez obu neurochirurgów jako środki pomocnicze do stawiania diagnoz w przypadku schorzeń nowotworowych. Także i Dandy odnotował zmiany charakteru, jakie pojawiły się u jego pacjentów po przebytych radykalnych operacjach mózgu. Nie pozostawił jednak żadnej wskazówki na temat obserwacji, które miałyby zwrócić jego uwagę na potylicę jako siedzibę świadomości. Tak więc pierwotne przyczyny wyobrażeń Dandy'ego o duszy i świadomości pozostaną dla nas tajemnicą. 7. Egas Moniz osiągnął wiek sześćdziesięciu lat, kiedy po raz drugi pomyślał o zdobyciu światowej sławy. Początkowo z pewnością nie wyobrażał sobie, że przy tej okazji skieruje neurochirurgię nie tylko na nowe, ale także bardzo dyskusyjne tory. I tak się właśnie stało: nakłonił chirurgów mózgu, aby przestali zajmować się głównie nowotworami oraz pokrewnymi zjawiskami patologicznymi i ruszyli niepewną drogą chirurgicznego leczenia chorych psychicznie. Moniz spełniał wszelkie warunki, konieczne do przeprowadzenia tego manewru w stosunku do chirurgów mózgu. Opierając się na materialistyczno-monistycz-nych przekonaniach twierdził, że wszelkie kwestie duchowo-umysłowe są tylko efektami, skutkami towarzyszącymi materii; w związku z tym był zdania, że choroby psychiczne to jedynie wynik organicznych, chemiczno-fizycznych zmian w mózgu i jego czynności. W całej tej koncepcji równie wielką rolę grała pewność siebie Moniza i jego chęć eksperymentowania na ludziach. Dowodem owych materialistycznych przekonań były słowa, jakie wypowiedział w roku 1935 wobec młodego portugalskiego psychiatry, Heinriąue J. de Barahony Fernandeza: „Wy, psychiatrzy, gubicie się w ciemnym lesie logiki, a od czasu do czasu robicie nawet wycieczki w świat metafizyki... Jedynie Niemiec, Karl Kleist z Frankfurtu, zajął w tej kwestii jasne stanowisko: wychodził od organicznej znajomości rzeczy i opierał się na dokładnych studiach mózgu". Ściślej rzecz biorąc, wyobrażenia Moniza o przyczynach schizofrenii i innych chorób psychicznych wcale jednak nie były tak dokładnie podbudowane wiedzą organiczną i patologiczną, jak sam twierdził. Tworzyły raczej mieszaninę anatomicznych i neurofizjologicznych faktów podlanych hipotezami i fantazjami. „Moim zdaniem — wyjaśniał wymienionemu wyżej psychiatrze — życie duchowe [człowieka] ma bazę w komórkach mózgowych i ich zmiennych powiązaniach wewnątrz całego systemu komórkowego. Najważniejsze są niczym nie zakłócone połączenia synapsowe. Dzięki ich różnorodności prądy mózgowe ciągle zmieniają natężenie lub częstotliwość, powodując tak wielką ruchliwość życia duchowego. Może się jednak zdarzyć, że któreś z tych faz lub związków utrwalą się i odzwierciedlą jako zautomatyzowane zdolności umysłowe... W przypadku pewnych chorób psychicznych może istnieć więc utrwalenie anormalnych związków grup komórkowych. Wtedy dochodzi do przewagi pewnych idei, które wyłączają lub absorbują duchowe impulsy innych grup lub połączeń". Kiedy około roku 1934 zaczął rozwijać pomysł, aby te „utrwalenia rozwiązywać" przy pomocy zabiegów chirurgicznych, wiedział mało lub tyle co nic o kilku poprzednikach, którzy dziesiątki lat wcześniej wyprzedzili go na tej drodze. Pierwszym z nich był prawdopodobnie G.G. Burckhardt, dyrektor małego 208 akładu psychiatrycznego w Szwajcarii, który nic jeszcze nie mówił o owych trwałych" związkach. Jednakże w roku 1888 podjął próby na sześciu schizofreniach: otwierając sklepienie czaszki i wycinając fragmenty kory mózgowej chciał itrzymać pochodzące z obwodowego systemu nerwowego impulsy z dala od entralnych struktur mózgowych. Spośród pełnej luk literatury fachowej, jaką miał do dyspozycji Burckhardt, opadły mu w ręce sprzeczne częściowo relacje dotyczące tego, jakie skutki w życiu mocjonalnym poszkodowanych wywoływały przypadkowe zranienia różnych ibszarów kory mózgowej. W kilku relacjach lekarskich była mowa o tym, że iszkodzenia płatów czołowych prowadzą do chronicznego rozdrażnienia i wybu-hów wściekłości. Inni lekarze z kolei informowali o likwidacji utajonych stanów (obudzenia, jakie pojawiały się w wyniku schorzeń czy uszkodzeń tych samych >łatów czołowych. Pierwszą pacjentką, którą wybrał do swoich eksperymentów, była bez przerwy ;rzycząca, plująca na wszystkich, agresywna, skrępowana przeważnie kaftanem lezpieczeństwa służąca, szczególnie gwałtownie i bez hamulców reagująca na lałaś. Burckhardt usunął jej duże fragmenty płatów skroniowych i tkanki z obsza-u ośrodka słuchu, a podczas kolejnej operacji on sam (lub też pomagający mu :hirurg) wyciął po kolei różne części płatu czołowego i ciemieniowego. Już pierwsza z operacji spowodowała udar mózgu i lewostronne porażenie. Po ^olejnych zabiegach pacjentka stawała się w coraz większym stopniu niedorozwi- lięta umysłowo. Mimo to Burckhardt wierzył, że osiągnął sukces. Szczególnie >odkreślał takie efekty operacji, jak zmniejszona agresja, lepszy sen czy mniejsza iczba halucynacji u swej pacjentki. Wśród dalszych pięciu chorych, poddanych okaleczającym usunięciom kory nózgowej, znalazł się taki, o którym sądził, iż jest wyleczony, zatem zwolnił go do łomu. Człowiek ten jednakże utopił się w cztery tygodnie później, w jego rodzin-lej wiosce zaś sądzono, że popełnił samobójstwo. Jeśli idzie o trzech kolejnych pacjentów, zmniejszyła się u nich rzekomo liczba itaków szału. Piątego zaś pacjenta Burckhardt uważał za znamienny przykład ukcesu swej metody. Chory ten przemienił się z „człowieka okresowo nieprzyjemne gwałtownego", przebywającego na oddziale zamkniętym, w spokojnego, nie-nal niekomunikatywnego i otępiałego pensjonariusza zakładu. Opory i protesty otoczenia zmusiły Burckhardta do przerwania tych prób. Nie >mieszkał jednak pozostawić orędzia dla potomności: „Mam nadzieję, że moi coledzy... pójdą drogą usuwania fragmentów kory mózgowej, osiągając przy tym :oraz lepsze rezultaty... Każda ścieżka prowadząca do nowych (medycznych) :wycięstw usiana jest krzyżami. Nie wierzę, aby miało to nas powstrzymać od >siągnięcia celu, jakim jest leczenie naszych pacjentów za pomocą metod chirurgicznych". Do czasów pojawienia się Egasa Moniza Burckhardt znalazł tylko jednego laśladowcę. Był nim jedyny neurochirurg w imperium carów rosyjskich, trzydzie- itopięcioletni Estończyk, Ludwik Puusepp, działający w St. Petersburgu. Swą ipecjalizację Puusepp zawdzięczał zachęcie czy też rozkazowi, który wydał najsłyn-liejszy neurolog Rosji, Władimir Michajłowicz Bechterew. Niedźwiedziej postury Bechterew urodził się w lasach Uralu. Był imponują-:ym, szorstkim (ale w głębi duszy jednak delikatnym) srebrnowłosym mężczyzną 209 o przenikliwych czarnych oczach. W latach 1884 i 1885 przebywał przez pewien czas u Charcota w Paryżu oraz u niemieckich neurologów, anatomów i fizjologów — Flechsiga, Meynerta i Wundta. Później został profesorem neurologii w Kazaniu oraz na krótko przed końcem stulecia — w St. Petersburgu. Tam stał się najbardziej renomowanym rosyjskim badaczem dróg nerwowych, odruchów (z których pół tuzina nazwano potem od jego nazwiska) i unerwienia kośćca. Ta ostatnia praca zaowocowała opisem chronicznych schorzeń kręgosłupa, nazwanych później chorobą Bechterewa; było to zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa. Ale to mu nie wystarczyło. Istniało niewiele zjawisk neurologicznych, którymi by się nie zajmował, przyjmując na tajemniczych konsultacjach tysiące pacjentów w środku nocy w swej udrapowanej ciemnymi zasłonami bibliotece. Różnica między Burckhardtem a Bechterewem polegała na tym, że ten ostatni nie usuwał fragmentów kory mózgowej na oślep, lecz koncentrował się na próbach oddzielenia głębiej leżących części mózgu od rzeczywistych lub przypuszczalnych źródeł impulsów w płacie czołowjin. Szczodry, jeśli idzie o sposób życia, myślenia i działania, Bechterew nakazał Puuseppowi wycięcie u kilku chorych w sklepieniu czaszki okien cztery na sześć centymetrów. Potem kazał długim, wąskim nożem przeciąć pionowo wzdłuż osi poziomej całą tkankę między płatem czołowym a śródmózgowiem. Kiedy po operacji nie wystąpiły oznaki uspokojenia, lecz jedynie komplikacje, zrezygnował z dalszych prób. Puusepp z ulgą powrócił do operacji nowotworów mózgu i schorzeń kręgosłupa. Zajmował się nimi potem do końca życia; podczas rewolucji rosyjskiej, ucieczki do Estonii i neurochirurgicznej działalności w Tartu, w okresie kolejnej ucieczki w roku 1942 do Niemiec. Pozostaje kwestią otwartą, dlaczego Moniz, zrezygnowawszy z chirurgicznego leczenia chorób psychicznych, także skoncentrował się w końcu na płacie czołowym. Trudno raczej przyjąć, aby większe znaczenie miała w tym przypadku jego znajomość roli, jaką odgrywał płat czołowy mózgu przy regulacji emocji i czynności umysłowych niż wiedza zmarłego w roku 1927 Bechterewa. Zbyt sporadyczny, przypadkowy i niekompletny był nadal rozwój poglądów na płat czołowy mózgu. Można też założyć, że Moniz nic nie wiedział o wydarzeniach, jakie osiemdziesiąt lat wcześniej spowodowały, że zaczęto doceniać rolę płatu czołowego. W roku 1847 pewien młody robotnik amerykańskiego towarzystwa kolejowego Rutland- Burlington, Phineas Gage, ubijał proch w ładunku wybuchowym przy pomocy żelaznego pręta. Ładunek eksplodował przedwcześnie; na skutek wybuchu żelazny pręt przebił płat czołowy w czaszce Gage'a, od brody ukośnie aż po szew strzałkowy sklepienia czaszki. W tym miejscu pręt wyszedł na zewnątrz i upadł na ziemię pokryty krwią i tkanką mózgową. Gage przeżył jazdę do najbliższego lekarza, doktora Harlowa, i przez cały czas był zupełnie przytomny. Bez niczyjej pomocy wszedł też po schodach prowadzących do gabinetu. Lekarz usunął odłamki kości i założył opatrunek. Pomijając „przejściowe majaczenie" oraz lewostronną utratę wzroku Gage wyzdrowiał i bez większego uszczerbku na zdrowiu przeżył jeszcze dwanaście lat. Harlow, który obserwował go w tym czasie, zauważył jednak u niego całkowitą zmianę charakteru i zachowania. Będący do tej pory spokojnym, zrównoważonym i inteligentnym młodzieńcem 210 }age stał się nieuważnym, pozbawionym respektu i reagującym na rady wybucha-ni wściekłości człowiekiem. Jednocześnie odwrócił się od otoczenia, trwając v ponurym milczeniu. Ciągle układał nowe plany, aby porzucić je za chwilę, najwyraźniej utracił jakąkolwiek zdolność realizowania zamierzeń albo samo- Izielnego wykonania określonej pracy. Całkowicie zapomniał o wydarzeniach : niedawnej przeszłości, a rozpad jego inteligencji nie pozwalał mu na rozwiązanie lajmniejszych nawet problemów. W notatkach Harlowa dotyczących psychopatologicznych zachowań tego pa-:jenta znaleźć można było stwierdzenia „pobudliwości aż po ataki szału", jakie v czterdzieści lat później odnotował w chaotycznych informacjach Burckhardt. ednakże u doktora Harlowa nie znajdziemy ani słowa o tym, że z obszaru płatu :zołowego mogą wychodzić po jego zranieniu lub chorobie tłumiące czy uspokaja-ące impulsy, które chcieli wykorzystać wedle posiadanych przez siebie informacji Surkchardt, Bechterew i Puusepp. Tak więc płat czołowy, jako największa struktura ludzkiego mózgu, poza unkcją siedziby najważniejszego ośrodka mowy i licznych motorycznych ośrodków ruchu wywierał bardzo różny i pełen przeciwieństw wpływ na umysł człowieka. Znajomość czy też sądy Egasa Moniza na temat psychicznych funkcji płatu :zołowego ograniczały się tylko do tych czynności, których wyłączenie zdawało się >rowadzić do stłumienia czy usunięcia przyczyn pobudzenia lub nadmiernych :mocji. Skłoniło go to, by po chirurgicznym usunięciu fragmentów płatu czołowe-;o oczekiwać stłumienia czy zlikwidowania stanów niepokoju, agresji, natrętnych nyśli, halucynacji i manii obłędu. Moniz nie był osamotniony w takich poglądach. Nikt inny, lecz Thierry de kartel de Janville, niezbyt szczęśliwy twórca francuskiej neurochirurgii, zaobser-vował po usunięciu nowotworów płatu czołowego, że pacjenci, którzy przeżyli >perację, osiągali stan całkowitego spokoju i swego rodzaju niewinności. Nie )kazywali więcej żadnego podniecenia, żadnego strachu przed śmiercią. Bez vzruszeń, niemal z euforią przyjmowali niepowodzenia lub zagrożenia. De Martel opowiedział o swych obserwacjach jednemu z przyjaciół, psychia-rze Henri Barukowi, dyrektorowi znanego zakładu dla psychicznie chorych v Charenton, na południe od Paryża. Przy tej okazji rzucił pomysł spowodowania v płacie czołowym osób chorych psychicznie sztucznych zranień, aby w ten iposób zwrócić tym ludziom spokój i uczucie szczęścia. Mimo że de Martel jako chirurg był ambitny i twardy, nie mógł się jednak nierzyć z Monizem. Kiedy przerażony Baruk zaczął go zaklinać, aby nie doprowa-Izał do uszkodzeń mózgu u żadnego z chorych, jako że ich konsekwencji nikt nie nógł przewidzieć i nikt także — nawet i Moniz — nie był w stanie cofnąć, de Martel zrezygnował z pomysłu. W roku 1935 także Moniz miał jeszcze wątpliwości. Pozbył się ich dopiero vtedy, gdy w pierwszych dniach sierpnia wyjechał na międzynarodowy kongres leurologów do Londynu, gdzie uczestniczył w wykładzie połączonym z ekspery-nentami przeprowadzonymi przez Amerykanina, Johna E Fultona. Fulton był leurofizjologiem na uniwersytecie w Yale, zaufanym Cushinga i jego późniejszym )iografem. Temat wykładu brzmiał: „Kontrola stanów podniecenia u szympansów ? przecięciu mózgowych dróg kojarzeniowych". 211 Fulton i jego współpracownik Jacobson przeprowadzali w Yale badania zachowań u zwierząt doświadczalnych, między innymi u szympansów Becky i Lucy. Szympansy przyglądały się, kiedy naukowcy stawiali na stole odwrócone do góry dnem miseczki, z których część kryła kawałki jabłka. Zadaniem zwierząt było odnalezienie między pustymi miseczkami — w pewnym określonym czasie — tych, gdzie ukrywały się kawałki jabłka. Becky i Lucy ćwiczyły zapamiętale. Kiedy jednak nie udawało się im wykonać zadania, wpadały w duże podniecenie i w końcu w nerwicę objawiającą się atakami gniewu i wściekłości. W pewnym momencie Fulton i Jacobson przypomnieli sobie o informacjach i przypuszczeniach dotyczących uspokajającego wpływu usuwania fragmentów płatu czołowego. Wyrzekli się jednak zamiaru uszkadzania płatu czołowego zwierząt doświadczalnych poprzez usunięcie tkanki, a w zamian za to (nie mając pojęcia o próbach Bechterewa) przecięli drogi nerwowe łączące korę mózgową płatu czołowego z głębiej leżącymi ośrodkami mózgu. Od tej pory Becky i Lucy przestały wykazywać reakcje nerwicowe. Uczestnicy kongresu mogli się przekonać, że oba szympansy bez żadnego podniecenia, obojętnie przyjmowały porażki w zabawie z jabłkiem. Nabożnym niemal tonem Fulton zauważył przy tym, że zwierzęta te zachowują się tak, „jakby... złożyły swój los w ręce Pana". Dla Moniza przeżycie to miało nieoczekiwane znaczenie. Ujrzał w nim nie tylko potwierdzenie swych pomysłów, ale także chirurgiczne rozwiązanie problemu: płat czołowy pozostawał nienaruszony, chirurg ograniczał się jedynie do zablokowania dróg połączeniowych, a mimo to osiągał cel. Jak wieść niesie, od razu pośpieszył do Fultona, aby przedstawić mu projekt leczenia psychicznie chorych, agresywnych pacjentów, których dotąd dawało się pohamować jedynit przemocą. Ale Fulton, co zaskakujące, potraktował go z rezerwą. Tak więc Moniz najszybciej jak mógł powrócił do Portugalii, szkicują» w drodze plan chirurgicznego zabiegu. Po przybyciu do Lizbony nawiązał kontak z młodym portugalskim neurochirurgiem, Almeidą Limą, który właśnie powróci z Londynu z praktyki u Hugh Cairnsa. Przedstawił Limie swój pomysł polegający na wsunięciu przez wyborowan; dziurę w przedniej części sklepienia czaszki chorego psychicznie obrotowego noż; aż do istoty białej znajdującej się za płatem czołowym mózgu, aby tam, poprze; obroty noża, zniszczyć drogi połączeniowe między płatem czołowym a struktura mi obszaru wzgórza, a także układu limbicznego. Moniz myślał o cienkiej sondzie w kształcie rurki, w której wnętrzu, w pobliżi czubka, ukryta byłaby klinga skalpela. Klinga wyskakiwałaby na kilka milimetróv przez szczelinę w ścianie sondy po naciśnięciu guzika w rękojeści. Po wprowadzę niu sondy i wysunięciu klingi można byłoby, poprzez obracanie nimi, wyciąi wystarczająco dużo istoty białej, aby bez kontroli wzrokowej zniszczyć dróg połączeniowe. Przesuwając instrument w inne miejsce można było — wedłuj planu — powtórzyć proces i dokonać przerwania innych połączeń. Po pewnym wahaniu Lima zgodził się pomóc. Ponieważ zabieg miał mie< miejsce w istocie białej, otrzymał nazwę leukotomii. Dzięki swej elokwencji Monizowi udało się przekonać lizbońskiego klinicystę Caucolę de Abreu, i profesora psychiatrii, Sobrala Cida (który później zaliczał się do jego wrogów) o wykonalności zabiegu, braku zagrożeń i terapeutycznych 212 erspektywach owych planów. Cida nakłonił, aby przekazał mu na potrzeby ksperymentów dwudziestu pacjentów z Miguel Bombarda, zakładu dla chorych sychicznie. Chodziło w tym przypadku o schizofreników, chorych na depresję gitowaną i nerwicę z natręctwami. Osoba mniej przekonana o słuszności swej idei od Moniza zapewne zrezyg-owałaby po wynikach pierwszych dwudziestu operacji. Wszyscy operowani rzeżyli wywiercenie dziury w czaszce i wprowadzenie noża-sondy, a także resek-ję tkanki mózgowej, w przypadkach zaś, gdy wycięcie nie przebiegło w oczekiwały sposób, zastrzyki alkoholu niszczące tkankę. Wkrótce potem pojawiły się jednak nawroty gorączki, bóle, wymioty, drętwie-iia mięśni, natrętnego kręcenia w koło kończynami, kamienny wyraz twarzy, ataki ladaczki, dezorientacja, śpiączka, zaburzenia wzroku oraz trudne do zaspokojenia iczucie głodu i pragnienia. Niekiedy mijały tygodnie, zanim objawy te zanikły v mniejszym lub większym stopniu i Moniz mógł ustalić, czy u pacjentów wystę-iują jakiekolwiek oczekiwane skutki leukotomii. W takiej sytuacji nawet jego urodzony optymizm nie wystarczał, by uzasadnić złudzenia, jakim się oddawał. Aoniz zanotował, że wśród pierwszych dwudziestu operacji było sześć zakończo-lych niepowodzeniem, w siedmiu przypadkach schizofrenii, depresji agitowanej nerwicy natręctw leukotomia doprowadziła do „wyzdrowienia", a w siedmiu lalszych przypadkach do „poprawy stanu zdrowia" pacjentów. Jeśli idzie o chorych na depresję agitowaną, którzy zostali jego zdaniem wyleczeni, przyszłość wykazała, że właśnie leukotomia nie miała żadnego wpływu ?? to schorzenie. Pojęcia „wyzdrowienia" czy „poprawy stanu zdrowia", jakimi «osługiwał się Moniz, mierzono zanikiem lub zmniejszeniem się natręctw i halu- ynacji, agresji, szału, umysłowego zamętu oraz braku kontaktu z otoczeniem. ????? opierała się na stwierdzeniu, czy i na ile było konieczne dalsze stosowanie vstrząsów insulinowych, więzów, terapii zimną wodą i izolacji oraz w jakim topniu pomieszczenia chorych były przez nich utrzymywane w czystości. Za vyleczonych Moniz uznawał pacjentów, u których dało się zauważyć pewnego odzaju zdolność do wykonywania prostej pracy i podporządkowaniu się uregulo-vanemu trybowi dnia. W roku 1936 opublikował swoją pierwszą relację o leczeniu chorych psychiczne przy pomocy leukotomii. Wyjaśniał w niej, że istniejące zdolności umysłowe )perowanych nie poniosły godnych wzmianki szkód na skutek zabiegów. Nie :wrócił przy tym uwagi na tak ważną okoliczność, że uzyskany stan uspokojenia v przypadku „wyzdrowienia" czy „poprawy stanu zdrowia" połączony był z utratą nicjatywy i bodźców, impulsów i zainteresowania otoczeniem, a także z obojętno-;cią na sprawy mające miejsce w przeszłości, jak i w przyszłości, oraz ze stłumie-liem życia uczuciowego. Pierwsze echo, jakim owa publikacja odbiła się u psychiatrów, neurologów czy leurochirurgów, było tak słabe lub pełne oporów, że mimo jego wyjaśnień :naczenie leukotomii zrozumiano dopiero po upływie pięćdziesięciu lat. Fakt ten vywołał niejakie rozczarowanie jej autora. Moniz spotkał się też ze sceptycyzmem ? przypadku większości swoich przyjaciół we Francji. Nie nadeszły gratulacje od justave Roussy'ego ani serdeczne życzenia od Achille Alexandre Souques'a. Nie )yło oznak entuzjazmu ze strony Societe Neurologiąue w Paryżu. Nie wyraził wego zdania także Iwan Pawłów z St. Petersburga, na którego studiach neurofizjo- 213 logicznych oparł się Moniz. Przyczyną tego być może był fakt, że w roku 1936 Pawłów znajdował się już na łożu śmierci. Zapewne jego opinia i tak byłaby negatywna, jako że w rok później radzieckie ministerstwo zdrowia zabroniło przeprowadzania leukotomii, kiedy to anatom mózgu, Szewczenko, stwierdził u zmarłych pacjentów, u których dokonano leukotomii, szerokie zranienia mózgu. Sceptycyzm, ostrożne wątpliwości i krytyka miały miejsce także w Niemczech i pozostałych krajach Europy (z małymi wyjątkami). Taki wyjątek stanowiły Włochy, gdzie pewna liczba neurologów i psychiatrów, między innymi tacy uczeni, jak Fiamberti, Ventura, Mariotti, Donaggio i Rizatti, przyjęli relacje Moniza bez większych zastrzeżeń. Wynikało to być może z typowej dla południowców skłonności do szeroko zakrojonych eksperymentów psychiatrycznych; cecha ta skłoniła mniej więcej w tym samym czasie rzymskiego psychiatrę, Ugo Cerlettiego, do obserwacji świń zabijanych prądem w rzymskich rzeźniach. Na tej podstawie Cerletti rozwinął metodę leczenia chorych psychicznie elektrowstrząsami, w następnych dziesięcioleciach raz uznawaną, a raz całkowicie odrzucaną. Rizatti na przykład był człowiekiem świadomym nie rozwiązanych zagadek duszy, chorób psychicznych i mózgu, korciła go jednak chęć odsłonięcia niektórych z tych tajemnic. Nie ograniczył się więc do przeprowadzenia dwudziestu operacji, lecz dokonał setek zabiegów. Relacje o ich wynikach nie są szczególnie dokładne. Podawał, że udało mu się wyleczyć 15% schizofreników czy paranoików, a w przypadku 31% osiągnął poprawę stanu zdrowia. Sceptycyzm co do prawdziwości tych wyników pojawiał się jednak w chwili, gdy zalecał połączenie leukotomii ze wspomnianymi już wcześniej wstrząsami insulinowymi. Wypróbowano je dopiero w roku 1933; wstrzykując wysokie dawki insuliny wywoływano u pacjentów groźną dla życia śpiączkę insulinową. Również pełne sprzeczności relacje z doświadczeń przeprowadzonych przez Venturę, Mariottiego, Donaggia i Fiambertiego nie przyczyniły się do wyjaśnienia problemu. Podczas gdy Ventura odrzucał metodę Moniza, Fiamberti był nią tal zachwycony, że zalecał ją do powszechnego stosowania. Metoda leukotomii, jaki posługiwał się Almeida Lima, zajmowała jednak zbyt dużo czasu. Stąd te; Fiamberti zrezygnował z wiercenia dziur w sklepieniu czaszki, lecz wsuwał cienki igłę do leukotomii przez kość górnej krawędzi oczodołu w tkankę za płaten czołowym i wstrzykiwał kilka centymetrów sześciennych niszczącej komórk formaliny. Zabieg ten trwał tylko cztery minuty. Z kolei Mariotti wpadł na pomysł, aby zamiast formaliny użyć własnej krw pacjentów — była to metoda, która stała się właśnie bardzo modna przy leczenh mózgu zainfekowanego malarią. Twierdził, że dzięki tej odmianie leukotomi udało mu się znacznie zmniejszyć liczbę urojeń i stanów pobudzenia. Donaggic w końcu wstrzykiwał przez dłuższy czas w tkankę za płatem czołowym duże ilości prokainy i innych środków służących do znieczulenia miejscowego, by w ten sposób doprowadzić do przerwania dróg połączeniowych; przerwy te nie były ostateczne i w przypadku fiaska zabiegu można było zlikwidować ich skutki. Podobnie jak Rizatti, Donaggio relacjonował o „wyleczeniach", „poprawie stanu zdrowia" i okresowym zwalnianiu „wyleczonych" pacjentów do domu, ale także o nawrotach choroby oraz powrotach pacjentów do zakładu. W końcu Fiamberti wystąpił z usprawiedliwieniem wywołujących zamęt w świecie naukowym eksperymentów. Odrzucił oskarżenia o niedostateczne uza- 214 ;adnienie przeprowadzanych zabiegów leukotomii czy też jej negatywne konsekwencje twierdząc, że zależą one od zdolności umysłowych i charakteru pacjenta. W obliczu niebezpieczeństw, jakie niosły ze sobą choroby psychiczne, postulował, ceby wykorzystać każdą nową możliwość, zamiast siedzieć z założonymi rękoma. Dla pacjenta lepsze będzie życie z ograniczoną inteligencją i bez pobudzających Dodźców aniżeli egzystencja targanego niepokojem wariata. Summa summarum, optymistyczne i zbyt pochopne dążenia Moniza w kierunku stworzenia „neurochirurgii psychiatrycznej" znalazły się na przełomie lat 1936/37 w niebezpieczeństwie, jakim było pogrążenie się w chaosie połowicznego lub całkowitego uznania, krytyki i negacji. Jeśli do tego w końcu nie doszło, było to z jednej strony zasługą pozytywnych reakcji naukowców, i to nie tylko portugalskich i hiszpańskich, ale również kierujących się nacjonalistycznymi emocjami lekarzy państw Ameryki Południowej. Z drugiej strony było to zasługą aktywności czterdziestoletniego profesora z George Washington University w Washington D.C., Waltera Freemana, i tamtejszego neurochirurga, Jamesa W. Watta, ucznia Charlesa Harrisona Fraziera z Filadelfii. Charakter Freemana zewnętrznie nie wykazywał podobieństw do zarozumiałego i ekstrawertycznego Moniza. Wysoki, z wąsikiem i bródką oraz monoklem Freeman sprawiał wrażenie człowieka powściągliwego i spokojnego. Jedynie podczas wykładów porzucał na chwilę dystans i z temperamentem malował na tablicy obiema rękami naraz przekroje mózgu i schematy leukotomii. Jednakże pod pozorami spokoju ukrywały się cechy charakteru, które kazały niektórym obserwatorom traktować Freemana jako medycznego awanturnika. Jak wielu spośród rówieśników i młodszych odeń lekarzy, był typowym przykładem amerykańskiego snu o szybkich (także medycznych) sukcesach i równie typowo amerykańskiej wiary we wszechpotęgę techniki (także i w medycynie). W roku 1936, kiedy połowa wszystkich łóżek w szpitalach amerykańskich (z ponad 500 000) w przepełnionych państwowych zakładach opieki przeznaczona była dla psychicznie chorych, a całkowitą ich liczbę (nie tylko w zakładach, lecz także w klinikach prywatnych lub w ogóle nie objętych opieką lekarską) oceniano na 7 000 000, relacje o leukotomii Moniza padły na podatny grunt. Freeman ujrzał w tej metodzie możliwość uspokojenia, „wyleczenia" i zwolnienia do domu w szybki, niemal taśmowy sposób dziesiątków tysięcy chorych psychicznie — przede wszystkim tych uznanych za „niebezpiecznych". W ten sposób można byłoby przynajmniej częściowo opróżnić oddziały zamknięte zakładów, które zyskały sobie nazwę „siedliska żmij". Przydomek „Kuby-Rozpruwacza mózgów", jaki nadali mu później jego przeciwnicy, nie odpowiadał do końca prawdzie. W lecie roku 1936 Freeman był całkowicie pochłonięty swą wizją, nie powstrzymały go nawet szorstkie, negatywne odpowiedzi, jakie otrzymał od czołowych psychiatrów amerykańskich. Był wśród nich na przykład William Anlanson White, który w tym okresie należał do czołowych postaci amerykańskiej psychiatrii i otworzył podwoje amerykańskiego świata akademickiego napływającej z Europy psychoanalizie Zygmunta Freuda (nie będąc zresztą do końca jej zwolennikiem). Odrzucił on w twardych słowach propozycję Freemana, by przeprowadzić leukotomię na chorej psychicznie pacjentce w waszyngtońskim St. Elisabeth Hospital: „Niech pan dobrze słucha, 215 Freeman. Minie diabelnie dużo czasu, zanim pozwolę panu dotknąć choćby jednego z moich pacjentów". Na Freemanie nie wywarło także większego wrażenia i to, że kilku znanych już „uczniów" Harveya Cushinga, między nimi Leo M. Davidoff w Nowym Jorku i Francis ? Grant w Filadelfii, po kilku próbach zarzucili dalsze stosowanie leukotomii. Davidoff nazwał ją grą vabank z hipotezami i nieznanymi warunkami. Dołączył w ten sposób do Cushinga, odczuwającego w ostatnich trzech latach życia w stosunku do Moniza, Freemana i leukotomii niechęć. Cushing w końcu stwierdził, że nadszedł czas, aby psychiatrzy i neurolodzy odłożyli na bok skalpele i powrócili do zakładów i laboratoriów, które tak dumnie opuścili. Freeman zaczął więc realizować swój pomysł w niemal całkowitej izolacji, za to z talentem i cechami prawdziwego „misjonarza" medycyny. Rozpoczął odyseję od podróży do świata ponurych, państwowych szpitali dla psychicznie chorych. Niektóre z nich w nieprawdopodobnej ciasnocie dawały schronienie nawet dziesięciu tysiącom pacjentów. Wśród nich znajdowali się, po przelotnie tylko lub lekkomyślnie postawionej diagnozie opierającej się na niejasnych, a często spornych objawach chorobowych: schizofrenicy, paranoicy, hebefrenicy, katatonicy, maniacy, melancholicy, chorzy na nerwice natręctw czy agresywni imbecyle. To w tych zakładach Freeman znalazł bez większego trudu „materiał", jaki był mu potrzebny do przeprowadzania eksperymentów leukotomicznych. Ludzie ci mieli potem stanowić dowód skuteczności metody operacyjnej Moniza. Freeman szukał i znalazł zrezygnowanych lekarzy, na skutek warunków będących w zasadzie jedynie strażnikami więziennymi, oraz słabo opłacanych i spotykających się z publicznym lekceważeniem administratorów takich zakładów psychiatrycznych. Byli oni gotowi przyjąć każdego proroka, który przyrzekłby im więcej spokoju i mniej trudnych do opanowania, nieobliczalnych wybuchów agresji w owych „siedliskach żmij", nie mówiąc już o poprawie stanu zdrowia, wyleczeniu czy odesłaniu pacjentów do domu. Jeśli wiemy, że wiele rozdziałów historii medycyny mówiło o cierpieniach, bólu i rozpaczy, to cecha ta dotyczyła szczególnie propagandy leukotomii w ogarniętych beznadzieją państwowych szpitalach dla psychicznie chorych od Wiscon-sin po Teksas, od Kalifornii do Nowego Jorku. Opisywane w historii medycyny sceny rozgrywały się za ponurymi murami State Hospital Pharmington 4, w Missouri, Central Islip czy Rockland State Hospital w Nowym Jorku, w zbudowanym dla dziewięciuset, ale mieszczącym trzy tysiące czterystu pacjentów zakładzie Ypsilanti Regional Psychiatrie Hospital, także w Michigan, za murami Worcester State Hospital w Massachusetts, Traverse City State Hospital w Michigan, Logansport State Hospital w Indianie czy State Hospital w miejscowości X, Y lub Z. Niecierpliwość Freemana wzrosła, gdy okazało się, że leukotomia Moniza nie przynosi wymarzonych sukcesów. Informacje ze szpitali w rodzaju „Pacjentka nie zrywa już z siebie ubioru", „Pacjent nie krzyczy już w nocy" czy „Pacjent może już usmażyć sobie jajko sadzone, nie rozlewając żółtka" nie odpowiadały jego nadziejom, doszedł więc do wniosku, że metoda Moniza i Limy nie jest wystarczająco skuteczna. Stąd też wraz z Wattem skonstruował nowy, mniej delikatny instrument chirurgiczny: był nim tępy, zaokrąglony na końcu nóż. Przez otwory wywiercone 216 n okolicach skroniowych po obu stronach czaszki operowanego Freeman wsuwał lóż w istotę białą mózgu i obracał nim wielokrotnie wokół jego osi, usuwając w ten ;posób więcej tkanki, aniżeli było to możliwe przy pomocy leukotomii Moniza. Po nrzeprowadzeniu szeregu takich zabiegów twierdził, że już po jednym obróceniu noża można zauważyć zmiany w zachowaniu chorego, a przede wszystkim jego wrażliwość na bodźce. Nową metodę Freeman i Watt nazwali lobotomią przedczołową. Po przeprowadzeniu 624 zabiegów lobotomii obaj poinformowali o 3% przypadków śmiertelnych i 21% operacji, które nie przyniosły oczekiwanych skutków. Jako przeciwwagę przedstawili 42% zabiegów zakończonych „pozytywnymi skutkami" w sensie uspokojenia, usunięcia lub też zmniejszenia agresji, urojeń, obłędów, manii czy depresji, a także przywrócenia zdolności do wykonywania prostych prac.W 34% przypadków skonstatowali „lekką" poprawę stanu zdrowia, a dopiero w dalszej kolejności mówili o uszkodzeniu inteligencji czy poważnych zmianach charakterologicznych. Jednakże te efekty nadal nie zadowalały Freemana. Był rozczarowany, że przy pomocy lobotomu można co prawda pracować radykalniej, ale wcale nie szybciej tiiż instrumentem Limy. W dążeniu do osiągnięcia większej szybkości Freeman przypomniał sobie metodę Włocha Fiambertiego, polegającą na wbijaniu igły przez cienką okostną oczodołu i wprowadzaniu jej na zaplecze płatu czołowego. Od operacji numer 625 Freeman wybrał więc tę samą drogę, używając przy tym dłuższego i cieńszego lobotomu, aby w ten sposób przeciąć więcej dróg nerwowych aniżeli przy pomocy tępego obrotowego noża stosowanego w lobotomii przedczo- towej. Ta skrócona metoda otrzymała nazwę lobotomii transorbitalnej. Po przeprowadzeniu około trzystu operacji nową metodą Freeman powiadomił ? sześciu przypadkach śmierci podczas operacji i stu dwudziestu czterech pacjentach, u których nie zaobserwowano żadnych zmian. U stu siedemdziesięciu chorych stwierdzono mniejszą lub większą „poprawę stanu zdrowia". Owa poprawa apierała się zasadniczo znowu na osiągnięciu różnego stopnia uspokojenia, labilnej zdolności do utrzymania porządku, a także powrocie do wcześniej wykonywanej pracy. W dalszej kolejności ocena ta miała wpływ na udzielanie urlopów spędzanych na łonie rodziny lub zezwoleń na zatrudnienie w zakładach pracujących dla potrzeb wojny, które powstały również w pobliżu szpitali dla psychicznie chorych po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny. Nie nadeszły jeszcze czasy, kiedy to Freeman zaczął otrzymywać pierwsze listy ad członków rodzin pacjentów, którzy zostali urlopowani lub zwolnieni do domów. W listach tych pisano między innymi: „ Nie znam lepszej metody zniszczenia jakiejś rodziny od Pańskiej operacji. Od czasu Pańskiego zabiegu mój ojciec zamienił się w nieodpowiedzialne za swe czyny dziecko... Doprowadził praktycznie do tego, że nasze życie rodzinne stało się niemożliwe... Dla mojego ojca nperacja ta była prawdopodobnie sukcesem, gdyż od tamtej pory nie interesuje go ani przeszłość, ani przyszłość... A co z nami?" Freeman w zbyt wielkim stopniu uczynił leukotomię i lobotomię treścią swego życia i misjonarskich ambicji, aby w całej rozciągłości pogodzić się z ich konsekwencjami. Być może rzeczywiście wierzył w to, co napisał w 1943, w siódmym roku swej kampanii na rzecz leukotomii i lobotomii: „Większość zoperowanych może znowu prowadzić czynne i celowe życie. Zostali uwolnieni od wątpliwości 217 i lęku... Ich inteligencja jest nienaruszona, a zainteresowania skierowane ku otaczającemu światu... Niektórzy mają nowe obowiązki i wystarczająco dużo energii oraz wyobraźni, aby wypełnić nimi swe życie". Tego rodzaju zaklinająco-optymistycznym tonem przesycone były wykłady, pokazowe zabiegi lobotomii oraz medyczno-propagandowe dyskusje w szpitalach, spotkania z przedstawicielami służby zdrowia i organizacji charytatywnych opiekujących się cierpiącymi na choroby psychiczne. Jego ulubionymi rzecznikami stali się po roku 1945 dziennikarze, zarówno amerykańscy, jak i zagraniczni, którzy od czasu odkrycia penicyliny i związanego z nią określenia „cudownego leku" przekształcili się w proroków nadciągającej epoki cudów w medycynie. Pełna entuzjazmu indoktrynacja Freemana okazała się skuteczna. Amerykański pisarz, Paul de Kruif, stworzył swą napisaną jeszcze przed drugą wojną światową książką Łowcy mikrobów, przedstawiającą historię bakteriologii, nową formę poważnej i zrozumiałej dla milionów relacji medycznej. Teraz de Kruif, mając na myśli rozwój leukotomii i lobotomii, pisał o „romancy opowiadającej o cudownej, nowej chirurgii ludzkiej duszy". Odpowiednio wzrastała więc liczba zwolenników Freemana wywodzących się spośród neurologów, neurochirurgów i psychiatrów. Jego idea rozpowszechniała się w pierwszej linii wśród psychiatrów z zakładów dla psychicznie chorych, zainteresowanych głównie „pacyfikacją" czy zwolnieniem możliwie jak największej liczby pacjentów. Zakłady psychiatryczne nie zatrudniały przeważnie neurologów i chirurgów; lekarze w tych szpitalach sami uczyli się lobotomii, by przeprowadzać te zabiegi za pieniądze. Najwięksi zuchwalcy nie bali się nawet przeprowadzać natychmiast lobotomii czy leukotomii w starym stylu, jeśli loboto-mia transorbitalna nie przyniosła efektów. Większość uniwersyteckich psychiatrów, neurologów czy neurochirurgów zachowywała jednak nadal sceptycyzm czy dystans, aczkolwiek także i w tych kręgach Freeman zdobył zwolenników. Nie wiemy, kiedy Freeman doszedł do przekonania, że lobotomia nie prowadzi do oczekiwanych, pewnych i szybkich sukcesów. Nie wiemy też, kiedy — również w głębi duszy — przyznał się, że lobotomia i leukotomia nie przywracają żadnemu z operowanych człowieczeństwa utraconego na skutek choroby. W najlepszym przypadku zabiegi te zamieniały pacjentów w ludzi charakteryzujących się podobnie nieodpowiedzialnymi cechami, jakimi odznaczał się kiedyś amerykański kolejarz, Phineas Gage. Większość z nich stawała się istotami zdolnymi co prawda do wykonywania tego czy innego rodzaju rutynowych prac, ale jednak utraciła praktycznie kontakt z otoczeniem i nieobecna duchem, spędzała dni pogrążona w intelektualnym otępieniu. Jedynie pojedyncze uwagi i coraz usilniejsze starania o nawiązanie kontaktu ze zwolnionymi do domu, zoperowanymi pacjentami i ich krewnymi pozwalały poznać, że Freeman nie ignorował całkowicie ciemnych stron lansowanej przez siebie idei. Zanotował na przykład w swym dzienniku następujące słowa: „Operacja amputuje emocjonalne elementy choroby... ponieważ wypadają bodźce emocjonalne, chory przestaje interesować się przyszłością... Pacjent posiada wystarczającą zdolność przewidywania, aby wykonać określoną pracę... pozostaje jednak całkowicie obojętny na osobiste porażki, choroby, śmierć czy wyroki losu". Z drugiej strony Freeman pisał też o tym, że zoperowani pacjenci zamieniali 218 się w wielkie, złośliwe, nieodpowiedzialne dzieci, które dopiero po wielu komplikacjach „wyrastały z tego specyficznego dzieciństwa". Zauważył przy tym, że zdarzają się nawroty do stanu przed operacją oraz że leukotomia i lobotomia muszą zostać ograniczone do przypadków beznadziejnych. W końcu zaczął się coraz częściej zajmować faktem, że pacjenci po lobotomii, którzy uwolnieni zostali od psychotycznych symptomów, ale nie powrócili nigdy do swego „ja", po zwolnieniu do domu stawali się wielkim problemem dla otoczenia i rodziny. Usprawiedliwiał się jednak stale tym, że nawet stan otępienia pacjentów poddanych lobotomii, przypominający raczej egzystencję zwierzęcia aniżeli człowieka, jest krokiem przybliżającym ku człowieczeństwu ludzi żyjących w „siedliskach żmij". Kilku z jego uniwersyteckich epigonów, jak Harry C. Solomon i Thomas Ballentine jr. z Bostonu, Paul H. Hoch z uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku, William B. Scoville z uniwersytetu Yale i Ernest A. Spiegel z Filadelfii wcale nie ukrywali cieni zasnuwających w coraz większym stopniu obraz leukotomii i lobotomii. Solomon oświadczył: „Lobotomia uwalnia niektórych pacjentów od objawów choroby, odbiera demoralizację związaną z cierpieniem, ale nie zwraca im ich dawnej moralności — najbardziej szlachetnej ze wszystkich cech człowieka. W wielu przypadkach stają się oni tępymi, mechanicznie egzystującymi istotami". Jednak Solomon i pozostali lekarze starali się odnaleźć przyczynę tych groźnych cieni w niedokładności chirurgii Moniza czy Freemana. Mieli nadzieję, że stosując bardziej delikatną, dokładniejszą technikę osiągną lepsze rezultaty. Solomon na przykład zrobił to, przed czym cofnął się Moniz: otwarł przednią część sklepienia czaszki i odsłonił płat czołowy. Opierając się na obszernych studiach dotyczących wpływu usunięcia bocznych, środkowych, górnych czy dolnych partii płatu czołowego na objawy psychoz, a także na inteligencję człowieka, dokonywał wycięcia fragmentów zakrętu czołowego. Solomon nazwał swą metodę topektomią. Najdalej od koncepcji Moniza i Freemana odszedł Ernest A. Spiegel, do roku 1938 pracujący w Instytucie Neurologicznym Uniwersytetu Wiedeńskiego jako Ernst Adolph Spiegel. Spiegel wpadł na pomysł, aby nie przerywać połączeń między zakrętem czołowym a leżącymi głębiej strukturami mózgu, lecz dokonać zabiegu blokującego bezpośrednio na tych strukturach. Jako cel zabiegu wybrał największą strukturę komórkową międzymózgowia, czyli wzgórze, umiejscowione po obu stronach trzeciej komory mózgowej. Od roku 1950, a więc od czasu wynalezienia mikroskopu elektronowego, poznano wiele szczegółów struktury wzgórza i niezliczone połączenia włókien nerwowych prowadzące z jąder komórek wzgórza do punktów i pól korowych. Poznano również gęstą, kompleksową sieć włókien łączącą wzgórze ze strukturami śródmózgowia czy innymi częściami pnia mózgu, od jasnej, dzięki swym rdzennym włóknom nerwowym, gałki bladej po grupy komórek tworu siatkowatego. Sklasyfikowano drogi nerwowe wzgórza prowadzące do najróżniejszych stref rdzenia kręgowego, a także ruchowych pasm nerwowych. Tymczasem neurolodzy i neurofizjolodzy zaczęli traktować wzgórze jako najbardziej skomplikowany, najbardziej znaczący ośrodek czynności mózgu. Nadali mu też może nieco przedwczesną, ale bardzo szlachetną nazwę „bramy świadomości", uznając za magazyn i miejsce wymiany wszystkich zmysłowych i nadwrażliwych bodźców, 219 przyjmowanych z otoczenia lub własnego ciała, a następnie kierowanych w celu opracowania do mózgu i kory mózgowej. Według ich poglądów we wzgórzu spotykały się wszystkie przychodzące z zewnątrz wrażenia, jak dotknięcia, temperatura, ból czy odczucia pochodzenia wewnętrznego, jak smak, głód i pragnienie. Wzgórze dodawało wszystkim tym odczuciom zabarwienia afektywnego, sięgającego po szeroką, różniącą ludzi skalę od rozkoszy do obrzydzenia czy wstrętu. Z drugiej strony wzgórze wydawało się mieć udział w powstawaniu i tworzeniu mimowolnych odruchów, wyrażających obronę, radość, zachwyt, gniew, rozpacz, smutek, zaskoczenie lub szczęście. Było więc zrozumiałe, że Spiegel wybrał ową „bramę świadomości" za cel swej chirurgii. Miał nadzieję, że uda mu się dokładnie zlokalizować i zniszczyć jądra wzgórzowe, które w jego mniemaniu przyjmowały poprzez drogi kojarzeniowe z płatu czołowego normalne, a w przypadku chorych psychicznie — patologiczne impulsy. W ten sposób miał zamiar zablokować przekazywanie tych impulsów dalej. Pod względem chirurgicznym oparł się na starej, zapomnianej od dziesiątków lat technice. Chodziło tu o metodę, przy pomocy której Robert Ciarkę, pomysłowy przyjaciel i współpracownik Victora Horsleya, próbował w latach 1908 i 1909 udostępnić dla eksperymentów czy zabiegów chirurgicznych głęboko leżące części mózgu, a szczególnie pnia mózgu, nie dokonując przy tym szerokiego otwarcia całego mózgu. Spiegel użył wzorca ??????'? do rozwinięcia własnej „metody stereotaktycz-nej". Pomogły mu w tym wynalazki, których Ciarkę jeszcze nie znał, a przede wszystkim wentrykulografia Dandy'ego. W ten sposób udało mu się skonstruować „aparat celowniczy", umieszczany — po lokalnym znieczuleniu — na zewnętrznej krawędzi sklepienia czaszki pacjenta. Przy jego pomocy czubek sondy operacyjnej wprowadzano pod kontrolą rentgenowską do wzgórza, a szczególnie jego jąder grzbietowo-środkowych. W latach 1947—1949 Spiegel wypróbował metodę stereotaktyczną na trzydziestu chorych cierpiących na różne formy schizofrenii i nerwice natręctw. Jego operacje dowiodły, że w ten sposób rzeczywiście da się uniknąć błędów wynikających z brutalnej metody Freemana czy też wielkich chirurgicznych zabiegów w stylu Ballentine'a lub Scoville'a. Jednakże i te zabiegi nie przyniosły przekonujących odpowiedzi w kwestii wyników, które z jednej strony przeszły oczekiwania związane z wpływem leukotomii i lobotomii na chorych psychicznie, z drugiej zaś zmniejszały lub w ogóle likwidowały ich działanie na osobowość operowanego. W roku 1949 było już jasne, że nawet unowocześnienie metod i rozwój chirurgii chorób psychicznych nie uczynią z niej efektywnego i trwałego instrumentu terapii psychiatrycznej. Ironia losu sprawiła, że dokładnie w tym samym 1949 roku członkowie Karolińska Medikokirurgiska Institutet w Sztokholmie postanowili przyznać połowę Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii i medycyny nie komu innemu, a właśnie Egasowi Monizowi. Zakulisową rolę odegrała tu zapewne sytuacja polityczna. Od czasu, gdy druga wojna światowa spowodowała wysunięcie się na czoło tęsknot, ideologii i złudzeń związanych z ogólnoświatowym pokojem, wolnością i równością wszystkich naro- 220 dów, członkowie komitetu Nagrody Nobla zaczęli uważać się za współaktorów w tej grze marzeń. Kierując się owymi mającymi „pogodzić świat" dążeniami starali się rozdzielać niekiedy wątpliwy blask Nagrody Nobla między możliwie największą liczbę narodów i krajów. Tym razem przyszła kolej na portugalsko-hiszpańską część świata. Czołową rolę odgrywała Brazylia i jej naczelny neurolog i neurochirurg, Matos Pimenta. Impulsem stały się też nacjonalistycznie zabarwione akty poparcia dla Moniza, mające miejsce na kongresach neurologicznych w Lizbonie i Buenos Aires. Szczególnej motywacji dodała im aktywność Freemana za kulisami rodzącej się ery medycyny amerykańskiej. Oprócz tego Sztokholm miał wrażenie, że od czasu przyznania w roku 1921 Nagrody Nobla wiedeńskiemu neurologowi i psychiatrze, Juliusowi Wagnerowi von Jauregg (za jego zapomnianą już metodę leczenia paraliżu postępowego przy pomocy malarii i gorączki malarycznej), świat nie dał żadnej nadziei chorym psychicznie na wyleczenie ich z cierpień. Jednakże Komitet Nagrody Nobla nie mógł w żadnym wypadku przeoczyć chmur, jakie zebrały się nad leukotomią i metodami rozwiniętymi później. Zaczęto więc szukać i w końcu w laudatio na cześć Moniza znalazły się sformułowania przypominające sporne usprawiedliwienia leukotomii przez Fiambertiego, a także argumentację Freemana. „Bez wątpienia w przypadku obustronnej leukotomii dochodzi do zmian osobowości tego samego typu, jakie obserwujemy po zniszczeniu płatu czołowego mózgu z powodu innych przyczyn. Jednakże jeśli idzie o ludzi, którzy na skutek choroby stali się całkowitymi inwalidami... może to mieć znikome znaczenie.... Przedczołowa leukotomią musi być mimo... pewnych zastrzeżeń potraktowana jako jedno z najważniejszych odkryć, jakiego kiedykolwiek dokonano w dziedzinie terapii psychiatrycznych". Kiedy Moniz przyjechał do Sztokholmu, miał już osiemdziesiąt lat i widać było po nim, że dała mu się we znaki długa rekonwalescencja po zamachu, jakiego dokonał nań z pomocą rewolweru jeden z pacjentów. Moniz został trafiony wieloma kulami, a wśród plotek szerzonych przez jego przeciwników nie zabrakło pytania, czy pacjent ten strzelał do Moniza podczas ataku schizofrenii, czy też z chęci zemsty. On sam jednak nie wątpił w zasadność przyznania mu Nagrody Nobla. Cieszył się nią tak jak wieloma innymi odznaczeniami, łącznie z krzyżem oficerskim francuskiej Legii Honorowej, a po powrocie do ojczyzny poruszał się z jeszcze większą godnością po swej rezydencji przy Avenue 5. Octobre oraz gabinecie, gdzie przyjmował pacjentów aż do śmierci. Wolny czas wypełniały mu wytworne kolacje, dyskusje na temat szczegółów różniących gatunki portwajnu i koniaków, wieczory karciane, wycieczki do wiejskiej posiadłości Casa di Marinheiro oraz praca nad wspomnieniami lub historiami portugalskich bohaterów. Jedynie ostatnia faza jego życia, jeśli wierzyć świadectwu gości Moniza w Lizbonie, przesłonięta była mgiełką wewnętrznych wątpliwości lub cichej rezygnacji. Henri Baruk, psychiatra o gorącym sercu z Charenton, który swego czasu powstrzymał Thierry'ego de Martela od eksperymentów z płatem czołowym, spotkał Moniza po raz ostatni w roku 1954 podczas Międzynarodowego Kongresu Neurologów, jaki odbył się w Lizbonie. Moniz przewodniczył obradom i omówił 221 — jakby na pożegnanie — dzieło swego życia. Ku zdziwieniu Baruka ani słowem nie wspomniał przy tym o leukotomii. Rok później, 13 grudnia 1955, Antonio Caetano de Abreu Freire Egas Moniz umarł w osiemdziesiątym drugim roku życia, w dzień po szczególnie bolesnym ataku podagry. Stało się to wkrótce po ostatniej konsultacji, w czasie pracy nad esejem o malarzu Malhoi. Jego pogrzeb był pogrzebem człowieka sławnego i uznanego. Podczas tego samego kongresu, kiedy to Baruk zauważył oznaki rezygnacji u Moniza, spotkał również Freemana. Miało to miejsce przy okazji lekarskiej konsultacji. Chodziło o stan zdrowia pewnego starszego wiekiem portugalskiego milionera, którego rodzina najwyraźniej miała ochotę ubezwłasnowolnić i wykorzystała lizbońskie zgromadzenie neurologów i psychiatrów z całego świata, aby zaprosić osiemnastu z nich na konsultację do szpitala Freres de Saint-Jean-de-Dieu. Celem rodziny było potwierdzenie diagnozy o schizofrenii. Freeman zwrócił na siebie uwagę przede wszystkim dlatego, że zanim zobaczył pacjenta na własne oczy, wyjaśnił jedynie na podstawie raportu jednego z lekarzy domowych: „Idzie tu o przypadek schizofrenii", i natychmiast dodał, że jedyna terapia to lobotomia. Rzuciło się w oczy także i to, że uznał badanie i rozmowę z pacjentem za zbędne, swe zachowanie zaś uzasadnił dość dziwnym argumentem, iż chory mówi z pewnością tylko po portugalsku. Kiedy Baruk i pozostali lekarze zwrócili mu uwagę, że pacjent mówi także po francusku oraz że do dyspozycji jest tłumacz mówiący wieloma językami, Freeman przyłączył się co prawda do konsylium przy łożu chorego, ale sprawiał wrażenie człowieka, który grubym murem zasłonił się przed wszelkimi zastrzeżeniami wobec swojej przyśpieszonej diagnozy oraz lobotomii. Diagnoza Baruka i większości pozostałych lekarzy wyjaśniła, że w tym wypadku chodziło o imponującą, autorytarną, przyzwyczajoną do samodzielnego rządzenia osobowość, na dodatek cierpiącą od czasu do czasu na wysokie ciśnienie, w żadnym jednak razie o człowieka psychicznie chorego. Freeman odrzucił ją słowami: „Francuzi mącą każdy obraz klinicznymi szczególikami". W przypadku tego człowieka diagnoza o schizofrenii była dla niego najprostszą rzeczą pod słońcem. W tym samym roku Freeman zrezygnował z profesury na wydziale neurologii w Waszyngtonie, otworzył prywatną praktykę w kalifornijskiej Sunny Valey i kontynuował przeprowadzanie lobotomii. Nie minął jednak rok, gdy na horyzoncie pojawiły się oznaki nowej tendencji, która z dnia na dzień zagroziła wszystkiemu, co pozostało po Monizie, Freemanie i ich spadkobiercach. 17 maja 1955 roku przed członkami podkomitetu senatu amerykańskiego, który zajmował się problemami zdrowia psychicznego, pojawił się Nathan Kline, trzydziestodziewięcioletni psychiatra Rockland State Hospital z Orangenburga nad rzeką Hudson. Oznajmił on początek nowej ery w leczeniu chorób psychicznych przy pomocy chemicznych środków farmakologicznych. Już następnego dnia cała amerykańska prasa z „New York Timesem" na czele opublikowała oświadczenie ?????'?, opatrując je obszernymi wyjaśnieniami. 222 Miejsce Freemana zajął w ciągu nocy nowy człowiek: Nathan Kline. Rola specjalisty od public relations „rewolucji psychofarmakologicznej" była jakby dla niego stworzona. Kline był dziewiątym potomkiem właściciela sieci sklepów w Filadelfii. W latach młodzieńczych marzył o karierze poety, potem został studentem literatury, następnie psychologiem na Harvardzie, by w końcu zająć się psychiatrią. To ostatnie dokonało się wbrew opinii braci, którzy byli zdania, że psychiatrię można spokojnie porównywać z „rundą pokera w towarzystwie rozszalałych diabłów". Kline rzeczywiście był graczem. Studia opłacił wygranymi z pokera i zakładów konnych. Poza tym znano go jako człowieka ambitnego, ekstrawertycznego, agresywnego, nieprawdopodobnie pewnego siebie i świetnego retoryka. Makia- welistyczny dyplomata i lobbysta w miarę rozwoju sytuacji, potrafił wyrażać się entuzjastycznie, cynicznie, dowcipnie lub niszczyć przeciwnika. W roku 1953 przez przypadek zetknął się z pierwszą, prawie nie zauważoną przez specjalistów substancją chemiczną, którą ogłosił za psychiatryczne lekarstwo przyszłości. Odkrył je podczas jednej ze swych regularnych wizyt w celu zdobycia lub wyżebrania pieniądzy na zakup psychiatrycznych urządzeń laboratoryjnych. Medyczny dyrektor firmy Sąuibb, Arthur D. Console, od którego wyłudził pochlebstwami tysiąc dolarów na zakup jakiegoś urządzenia pomiarowego, wspomniał podczas tej wizyty, że w laboratoriach jego firmy wyprodukowano sproszkowaną esencję indyjskiego korzenia rauwolfii. W zasadzie rauwolfia znana była od czasu, gdy w roku 1948 okazało się, że zamordowany później bojownik o wolność Indii, Mahatma Gandi, przez lata zażywał preparat z tego korzenia, aby obniżyć ciśnienie krwi i wejść w stadium „głębokiego wewnętrznego spokoju". Laboratoria firmy Sąuibb zaczęły zajmować się rauwolfia, kiedy profesor Boston University, Robert Wilkins, dowiódł w roku 1949, że korzeń ten rzeczywiście ma działanie obniżające ciśnienie krwi, usuwając jednocześnie stany podniecenia i zamętu ducha. Usłyszawszy informację Console'a, Kline zaproponował przeprowadzenie eksperymentów z ekstraktem rauwolfii na pacjentach Rockland State Hospital. Jego propozycja została zaakceptowana. Podczas tej samej podróży, mającej na celu podreperowanie stanu kasy szpitala, Kline dowiedział się w fabryce chemicznej „Ciba" w Summit w stanie New Jersey, że tamtejsi chemicy uczynili już krok dalej. Sądzili, że udało im się wyodrębnić skuteczną esencję rauwolfii, którą nazwali rezerpina. Tutaj Kline zaproponował przeprowadzenie eksperymentów na chorych z Rockland State Hospital. Propozycję przyjęto, a na dodatek uhonorowano go trzema tysiącami dolarów przeznaczonymi na cele badawcze. Po kilku próbach dokonanych na sobie samym, które wykazały, że najprawdopodobniej ani rauwolfia, ani rezerpina nie wywołują skutków ubocznych, Kline i paru współpracowników rozpoczęli rozdawanie rezerpiny wśród siedmiuset z liczącego jeszcze — mimo leukotomii i lobotomii — osiem tysięcy pięciuset pacjentów Rockland State Hospital. Kontrola skutków polegała, jak w okresie początków kariery Moniza, na mierzeniu poziomu hałasu w salach szpitalnych, liczeniu rozbitych okien i zniszczonych przedmiotów, a także liczbie zaordynowanych terapii lodowatą wodą, założonych kaftanów bezpieczeństwa i izolacji chorych. Jedyna różnica zasadzała 223 się w tym, że obserwacje Kline przeprowadzał zgodnie ze swą naturą, czyli w wielkim stylu. Już po upływie pierwszych tygodni wyniki pozwalały mieć nadzieję na pojawienie się szansy terapeutycznej o niewyobrażalnych rozmiarach. Stopień uspokojenia przewyższał wszystko, co kiedykolwiek osiągnięto przy pomocy leukotomii i lobotomii, a efekty nie ograniczały się jedynie do uspokojenia chorych. Zastosowane lekarstwo pozwalało nawet zaniknąć maniom i schorzeniom pokrewnym. W lutym 1944 roku Kline zameldował się przed New York Academy of Science i ogłosił „prawdę" — zupełnie w stylu przyszłego przywódcy rewolucji medycznej — o rauwolfii i rezerpinie. Wystąpił przed tym gremium niczym prorok, który odkrył zadanie swego życia. Jednakże nie tylko Kline ujrzał w tym momencie możliwość wpływu chemii na funkcjonowanie psychiatrii. Eksperymenty z rezerpina rozpoczął w Delaware State Hospital inny psychiatra, Fritz Freyhan. Także i on był człowiekiem stojącym na uboczu psychiatrii uniwersyteckiej, tyle że nie starał się czynić wokół swych badań takiego hałasu jak Kline. To od niego pochodzą następujące słowa: „Psychiatria ma maniakalno-depresyjną historię. Raz jest euforyczna, pełna entuzjastycznych, przedwczesnych oczekiwań w przypadku każdej nowej teorii i każdej nowej terapii, lecz za chwilę staje się ponura, kiedy wcześniejsze oczekiwania nie spełniają się". Zgodnie w tymi słowami Freyhan bardzo ostrożnie traktował wyniki swych badań. Jednakże zaskakujące rezultaty eksperymentów z rezerpina dokonane na schizofrenikach w Delaware State Hospital przypominały wyniki osiągnięte przez ?????'?. W tym samym czasie przybył z Montrealu trzeci „dziwak", urodzony w Niemczech psychiatra z francusko-kanadyjskiego Verdun Protestant Hospital, Heinz Lehman. Podobnie jak Freyhan, był on raczej powściągliwym człowiekiem. Jego doświadczenia przeprowadzone na kilkuset pacjentach przyniosły podobne efekty, jak badania Nathana ?????'?. Jednakże w odróżnieniu od tego ostatniego Lehman nie dokonywał prób z rezerpina, lecz stosował inny, przypadkowy produkt farmaceutyczny, mianowicie chloropromazynę, która po pełnej zaskakujących zmian historii znalazła drogę z Francji na drugą stronę Atlantyku — do Montrealu. Historia chloropromazyny miała, dokładnie rzecz biorąc, siedemdziesiąt lat. Zaczęła się w roku 1888 w laboratoriach francuskiej firmy Rhóne-Poulenc przy okazji syntezy substancji zwanej fenotiazyną przeznaczonej dla fabryk produkujących farby i lakiery. Od tej pory fenotiazyną (bezpośrednio lub w postaci derywatów) wplatam została w fantastyczną karuzelę przypadków. Najpierw stała się środkiem (nieskutecznym) przeciwko malarii, a potem, w latach 1947-1949, lekiem przeciwhistami-nowym służącym do zwalczania szoków chirurgicznych (z zaskakująco silnie tłumiącymi skutkami). Później, w roku 1950, fenotiazyną przekształciła się w używany przed narkozą środek wywołujący sztuczny sen zimowy (z objawami euforycznego spokoju). W końcu, w roku 1952, w rękach dwóch paryskich psychiatrów, ??????'? Denikera i Jeana Delaya, zamieniła się w zaskakująco skuteczny środek uspokajający dla chorych psychicznie. Tak więc substancja ta, jako chloropromazyna, znalazła drogę do Lehmana na przełomie lat 1952/53. Od roku 1954 Lehman głosił już w Kanadzie wszem wobec, że chloropromazyna przewyższa rezerpinę zarówno w tłumieniu psychotycznych 224 tylko że opierał się na przypadku i spekulacjach — także anatomiczne podstawy jego hipotez były chwiejne. Zaczęły się więc znowu nocne spacery Coopera. W końcu okazał się jednak zbyt dumny, by otwarcie przyznać rację Merritowi, a przede wszystkim się poddać. Jeśli bowiem się mylił — tak brzmiał jego końcowy wniosek — to błąd ten leżał w tym, że zatrzymał się na pośrednim wyłączeniu czy sztucznym porażeniu struktur komórkowych i dróg kojarzeniowych, zamiast podjąć próbę bezpośredniego zabiegu i wyłączenia konkretnych obszarów komórkowych i włókien znajdujących się we wzgórzu i gałce bladej oraz w ich okolicy. Pytaniem było tylko, jak tego dokonać? Cooper przypomniał sobie Freemana i relacje o niszczeniu komórek i dróg nerwowych przy pomocy formaliny i alkoholu. Myśl o zastrzykach formaliny użytych w najdelikatniejszych strukturach międzymózgowia przeraziła go; czym innym były przecież próby bezpośredniego zniszczenia alkoholem komórek jądra w gałce bladej czy we wzgórzu. Od tej myśli był już tylko krok do „aparatu stereotaktycznego", przy którego pomocy Ernest A. Spiegel z Filadelfii bez otwierania mózgu wprowadzał sondę przez tkankę mózgową do wzgórza i niszczył jego części. A może taka sama sonda stereotaktyczna mogła okazać się przydatna i dla jego zamierzeń? Na pewno tak. Nie rozwiązany pozostawał jednak jeszcze jeden problem: jeśli zniszczenie pojedynczych tylko stref czy komórek jądra wzgórza, gałki bladej lub zona incerta wywierało blokujący wpływ, o którym mówił Mattis, to dokładne zlokalizowanie i zniszczenia tych stref mogłoby zakończyć tę grę przypadków, jakim był zabieg przerwania połączeń tętnic naczyniówkowych. Tym razem Cooper przypomniał sobie własne studia w bibliotece kliniki Mayo w Roehester, w Minnesocie. Przeczytał tam relacje o metodzie wrocławianina, Otfrieda Foerstera. Przy operacjach mózgu Foerster znieczulał miejscowo pacjentów ze względu na wrażliwe na ból sklepienie czaszki; natomiast sam mózg, praktycznie nieczuły na ból, operował bez narkozy, przy pełnej świadomości chorych. Cooper doszedł wtedy do wniosku, iż Foerster był może pierwszym z neurologów i neurofizjologów opierającym się w swej pracy przede wszystkim na eksperymentach ze zwierzętami i że utorował drogę do obserwacji na żywym ludzkim mózgu. Jeśli więc przy wprowadzaniu sondy stereotaktycznej ograniczy się teraz do znieczulenia miejscowego, będzie mógł również obserwować i pytać pacjentów o ich reakcje fizyczne i psychiczne. W ten sposób stanie się też możliwe wprowadzenie do różnych komórek jąder podkorowych sondy z dawką przejściowo znieczulającej nowokainy i obserwacja wpływu znieczulenia na zachowanie chorych, a szczególnie na dręczącą ich drżączkę i sztywność. Prosząc pacjentów o wykonanie określonych ruchów, będzie też można kontrolować ich zdolność ruchową. Jeśli w czasie przejściowego porażenia drżączka i sztywność nie znikną, oznaczać to będzie, że czubek sondy znalazł się w nieodpowiednim obszarze komórek jąder podkorowych. Gdy zaś drżączka zniknie, a sztywność mięśni rozluźni się, wtedy będzie wiadomo, że dotarł do odpowiedniego obszaru jądra mózgowego; w tej sytuacji będzie można przystąpić do ostatecznego zniszczenia go przy pomocy alkoholu. 241 Cooperowi wydawało się, że rozwiązał problem losowej przypadkowości w chirurgicznym leczeniu choroby Parkinsona i wie już, jak w dużym stopnie/ zagwarantować jego sukces. Po seriach eksperymentów na zwierzętach wypróbował nową metodę nie tylko na zapomnianych i porzuconych przez wszystkich pacjentach z Central Islip State Hospital. Zrozpaczonych i chętnych do wzięcia udziału w tych próbach miał wystarczająco dużo. Pod szpital St. Barnabas zajeżdżały cadillaki, rolls-royce i inne przystosowane do przewozu foteli na kółkach limuzyny; przyjeżdżały zresztą nie tylko z Nowego Jorku, ale także z Waszyngtonu, Chicago, ?????? City, a nawet z Teheranu. Po czterdziestu operacjach nowego typu, czterdziestokrotnym sondowaniu jądra mózgowego przytomnych pacjentów i testowaniu prawidłowo zlokalizowanych obszarów Cooper uwierzył, że ostatecznie znalazł prawidłową metodę chirurgicznego leczenia choroby Parkinsona. Z czterdziestu zoperowanych pacjentów zmarło tylko dwóch. W przypadku dwudziestu dziewięciu doszło do całkowitego lub daleko posuniętego zaniku drżączki i sztywności. Cooper miał nadzieję, że uda mu się przy pomocy nowej metody zlikwidować wszystkie symptomy we wszystkich przypadkach, w których nie występowały komplikacje związane z wiekiem lub ciężkimi objawami ubocznymi. Stąd też rozczarowany był pięcioma chorymi, u których po operacjach nie doszło do zmian w stanie zdrowia. Nie wiedział wtedy jeszcze, że również jego kolegom, rywalom i naśladowcom nie uda się później usunąć całkowicie lub w zadowalającym stopniu drżączki i sztywności więcej niż u 70 czy 80% chorych. Nie uświadamiał sobie także, że jego cel, jakim było całkowite zablokowanie patologicznie funkcjonujących obszarów komórkowych czy dróg kojarzeniowych, będzie musiał pozostać marzeniem — marzeniem otoczonym pojawiającymi się ciągle nowymi, nieskończonymi tajemnicami, jakie krył w sobie świat mózgu. Cooper szukał przyczyn swych błędów między innymi w nowokainie. Być może w niesprzyjających warunkach nowokaina przenikała nie tylko do obszarów komórek, które miał zamiar porazić, ale także do leżącej wokół tkanki, wywołując w ten sposób fałszywe reakcje podczas decydujących testów. Kiedy wiosną roku 1956 poszukiwał precyzyjnego sposobu przejściowego porażenia obszarów komórkowych i po raz pierwszy przeprowadził eksperymenty z prądem elektrycznym, który później był używany powszechnie przez większość neurochirurgów stosujących stereotaktykę dla zasilania sond kierunkowych i operacyjnych, omal nie doszło do kolejnej katastrofy. Osobą, która stała się tego przyczyną, był tym razem Fuller Albright, profesor endokrynologii z bostońskiego Massachusetts General Hospital. Podobnie jak Houston H. Merritt, Albright rekrutował się z zamkniętego kręgu koryfeuszy nauki akademickiej, od dziesiątków lat zaliczając się do autory- \t\ŚJN ^ &l\t^l\mt ^4l\ttau ^e^ttm^o. W ???? 1930 zatożY* cierwszą specjalistyczną klinikę do badania i leczenia zaburzeń czynności jajników. Oc tamtej pory studenci nazywali jego seminaria, na których zajmowali się hormonami żeńskimi, z bardziej brytyjskim aniżeli amerykańskim humorem „ovarian; teas", czyli „jajnikowymi herbatkami". Albright jednak nie wyłączył z obszan swych badań żadnej z innych części ciała — od tarczycy po przysadkę — jeśl dochodziło w niej do pewnego lub choćby prawdopodobnego procesu wydzielani; 242 yewnętrznego. Jedną z jego sal seminaryjnych nazywano potocznie „kamienioło-nem", a to dlatego, że zajmował się w niej nie wyjaśnionym problemem powstawa-lia kamieni nerkowych, zrzucając odpowiedzialność za ten proces na błędnie iterującą wydzielaniem hormonów przysadkę. Pomijając jednakże naukową sławę Albrighta, była to postać tragiczna. W roku L936, gdy miał już trzydzieści pięć lat, zaobserwował w swej prawej ręce lekkie irżenie, które zapowiadało chorobę Parkinsona. Schorzenie to tak bardzo zmieni- :o jego nastawienie, że w roku 1956, gdy był już inwalidą, całkowicie zapomniał ? swoim wcześniejszym dystansie, pogardzie i wątpliwościach, jakie żywili przed- itawiciele kręgów akademickich wobec obcych naukowców i, jak najbiedniejsi opuszczeni przez wszystkich pacjenci w Central Islip State Hospital, poprosił Coopera o operację, o danie mu „ostatniej szansy". Opiekujący się Albrightem lekarze, wyłącznie profesorowie Harvard Medical school, łącznie z jej dziekanem, Georgiem Packerem Berrym, byli przeciwni temu namiarowi. To samo dotyczyło jego żony. Jednakże przez całe swe życie Albright okazywał absolutną bezwzględność, zarówno wobec siebie, jak i innych. Wszyscy ego pacjenci stanowili obiekty jego endokrynologicznej ciekawości i ambicji. Mówiło się, że posiada „stajnię pełną lojalnych pacjentów", z której w każdej :hwili i bez żadnych skrupułów wybiera kandydatów do eksperymentów i operacji ioświadczalnych koniecznych do wyjaśnienia problemów związanych z hormona- ?. Już w roku 1940 mógł się poruszać po ulicach jedynie pośpiesznymi, drobiącymi kroczkami, używając w strategicznych punktach latarni i słupów telefonicz-lych (na przykład przed wejściem do domu czy kliniki), by móc zatrzymać się, i potem ruszyć w nowym kierunku. „Demon Parkinsona" kierował każdym jego ruchem, a jemu samemu pozostawała tylko możliwość przechytrzenia go. Po roku 1945 sztywność, akineza i drżączka powoli opanowały całe ciało \lbrighta. Żył w całkowitym, raniącym jego dumę uzależnieniu od żony albo tego :zy innego ze studentów lub asystentów, którzy stale mu towarzyszyli. Ubierali go rozbierali. Pomagali chodzić. Ponieważ nie chciał zaprzestać wizyt przy łóżkach :horych, asystenci rozmawiali z nimi zamiast niego, gdyż jego mowa stawała się ila obcych coraz mniej zrozumiałym szeptem. Towarzyszący Albrightowi student :zy asystent przykłada też do klatki piersiowej lub pleców pacjenta stetoskop zapisywał diagnozę, jaką ten wygłaszał zwiotczałymi ustami, ze zesztywniała ;warzą i trzęsącą się głową. W końcu nawet najbardziej tolerancyjni pacjenci zaczęli odczuwać lęk i przerażenie na widok pochylonej, drżącej postaci Albrighta. Jeszcze w roku 1954 jego żona Claire i jeden z asystentów zawieźli go samolo-:em na kongres endokrynologiczny do Santiago. Jego wykład wyświetlano, zdanie ?? zdaniu, na ekranie umieszczonym za mównicą, ponieważ on sam, opierając się ? pulpit, mówił już tylko niezrozumiałym szeptem. Poddał się dopiero wtedy, gdy zauważył, że choroba paraliżuje również jego umysł i dla sformułowania jednego edynego zdania potrzebne mu są godziny; bradyfrenia — zwolnienie czynności imysłowych — była ostatnią rzeczą, jaką mogła znieść jego duma. W tym nomencie podjął decyzję poddania się operacji Coopera. Kiedy Cooper zobaczył go po raz pierwszy, zdjęło go przerażenie i uczuł yspółczucie. Tym razem nie naszły go ukryte myśli, jakie towarzyszyły mu kiedyś v przypadku Richarda Younga. Koniec Younga i wszystko, co mu się wtedy 243 przydarzyło, zniszczyło pokusę autoreklamy. Mimo że bardzo starał się o uznanie świata naukowego, tym razem odradzał Albrightowi poddanie się operacji według jego, Coopera, metody. Bez względu jednak na kontrargumenty, jakich używał. Albright odrzucał wszystkie zastrzeżenia, zdecydowanie kręcąc trzęsącą się głową, Nie istnieje żaden dokument, z którego moglibyśmy się dowiedzieć, w jaki sposób ten bezradny, pozbawiony już niemal całkowicie mowy i możliwości porozumiewania się, ale ciągle jeszcze wypełniony wielką siłą woli pacjent pokona] opór tak Coopera, jak i własnych lekarzy, przyjaciół, a także żony. Pewne jest tylko, że w połowie czerwca 1956 roku, wstrząsany drżączką, ale z przytomnym spojrzeniem, wjechał na salę operacyjną Coopera. Pierwszy zabieg, którego celem było usunięcie drżączki i sztywności lewe; strony ciała pacjenta, zakończył się zaskakującym dla Coopera sukcesem. Lewostronna drżączką zniknęła prawie zupełnie i Albright mógł niemal bez przeszkód poruszać ręką i nogą. Bardzo ostrożny, skłonny do natychmiastowej interwencji w przypadku komplikacji Cooper postanowił pozostawić sondę operacyjną na parę dni w czaszce. Dopiero kiedy także i trzeciego dnia nie doszło do żadnych zmian, usunął ją z mózgu. W kilka minut później — całkiem niespodziewanie — Albrighi doznał ciężkiego, niemożliwego do powstrzymania krwotoku w torebce wewnętrznej i zapadł w śpiączkę, z której obudził się jeszcze raz dopiero w dziesięć dni później. W kilka minut potem, jak napisano w jednej z relacji, zapadł znowu w „milczący, wolny jednak od symptomów Parkinsona bezruch". Stan ten, przyminający finał dramatu, trwał aż do roku 1969 — równe trzynaście lat. Nikt z otoczenia Albrighta nie odważył się odłączyć go od sztucznego odżywiania, tlenu, pompy odsysającej z płuc, a także skończyć z dostarczaniem mu olbrzymiej ilości antybiotyków. Można było odnieść wrażenie, że potężna sih woli Albrighta nadal egzystowała w ciele tego żywego nieboszczyka i zmuszała całe otoczenie do posłuszeństwa. Tym razem od kryzysu psychicznego na skutek fiaska operacji uchronił; Coopera okoliczność, że Claire Albright i jego przyjaciele — przeciwnie, niż u było w przypadku Younga — nie skarżyli się zbyt głośno na efekt zabiegu Wiedzieli w końcu, kto był siłą sprawczą przy podjęciu decyzji, a kto się je podporządkował. Jednakże milczenie, jakim pomijano nieszczęsną operację i długie umieranii Albrighta, nie oznaczało, iż Cooper nie miał poczucia winy z powodu swej słabość i ustępliwości. W odróżnieniu jednak od Cushinga i wielu uczonych ze sweg( pokolenia z rzadka tylko pisał o swoich uczuciach i myślach. Z tej klęski lekarz; i człowieka wyciągnął jeden wniosek: nie ustawać w ciągłym poszukiwaniu jeszcz< większego bezpieczeństwa i pewności. Po wielu bezskutecznych eksperymentach wpadł na myśl, aby na czubku sonc umocować milimetrowej wielkości, dające się nadąć baloniki. Kiedy czubel z balonikiem docierał do obszaru wzgórza lub gałki bladej, balonik był nadmuchi wany. Powstający ucisk porażał testowane obszary, tak jak to robiono do tej por przy pomocy nowokainy, nie dochodziło jednak równocześnie do naciekani; sąsiednich struktur. Po wypróbowaniu nowej metody podczas niemal stu operacji Cooper odnoto wał dwa przypadki śmiertelne, cztery z komplikacjami po początkowo dobrycł rezultatach i czternaście zabiegów, które nie miały żadnego wpływu na star 244 >acjentów. Z drugiej strony osiągnął sukces w osiemdziesięciu operacjach, opanowując całkowicie lub silnie redukując drżączkę i sztywność, tak że życie zoperowa-lych utraciło swą dotychczasową grozę. Nowa metoda stała się podstawą do irzeprowadzenia tysiąca kolejnych operacji, których przeżywalność osiągnęła 10%. Patrząc z boku, Cooperowi pozornie nic już teraz nie brakowało. Zamożni mcjenci, którzy tymczasem zaczęli przyjeżdżać do niego jako do „sądu ostatniej nstancji" (tak mawiali dziennikarze) z Afryki Południowej, Arabii Saudyjskiej, iingapuru i Indii, również i jego uczynili zamożnym. Wraz z żoną i trojgiem Izieci wprowadził się teraz do nowej rezydencji w Westchester. Tenis, golf, :adillaki i rolls-royce stały się dla niego taką samą częścią życia, jak zaproszenia na mprezy towarzyskie, premiery czy wyścigowa łódź, którą ścigał się po East River. W roku 1958 na chorobę Parkinsona zachorowała najbardziej znana z ówczes-lych fotoreporterek Ameryki, Margaret Bourke-White, współpracowniczka takich nagazynów, jak „Life" i „Fortune". Kiedy zwróciła się o pomoc do Coopera, stał ię on, dzięki nowej fali popularności, niemal bohaterem narodowym. Margaret Bourke-White uwieczniła na swych nadzwyczajnych fotogramach loosevelta, Churchilla, Eisenhowera, Gandiego i Stalina. Jako pierwsza kobie-a-korespondent wojenny fotografowała podczas drugiej wojny światowej zimowe walki radziecko- niemieckie na zachód od Moskwy, a później zajęcie przez Amerykanów niemieckiego obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Przez lwa lata od chwili, kiedy pojawiły się w jej rękach pierwsze oznaki choroby 'arkinsona, z wielką ambicją i optymizmem, jakie były dla niej charaktery-tyczne, walczyła o prawo wzięcia udziału, jako pierwsza fotoreporterka, w lą-lowaniu statku kosmicznego na Księżycu. W latach 1952—1958 konsultowała ię z neurologami w Ameryce i Europie. Ich nazwiska pozostały nieznane; nusiało ich być jednak wielu, ponieważ Margaret Bourke-White odmawiała iągle przyjęcia do wiadomości postępującego nieuchronnie inwalidztwa i bli-kiej śmierci. Żaden z lekarzy nie skierował jej do Coopera. Drogę do niego malazła w końcu dzięki znajomym dziennikarzom i przyjaciołom. Ten, kto miał uchronić ją i jej sukces, musiał chcąc nie chcąc wzbudzić tgólnonarodową sensację. Ona sama też przyczyniła się do tego, zwołując przed idaniem się do szpitala Coopera konferencję prasową, na której oświadczyła : mieszaniną wiary i optymizmu: „Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świe-:ie. Gdybym wcześniej zapadła na tę chorobę, nauka nie mogłaby w stanie uczynić lla mnie zbyt wiele. Teraz jednak istnieje nowa metoda chirurgiczna i wiem, że ikaże się ona skuteczna..." Cooperowi udało się uwolnić Margaret Bourke-White od bardzo już wyraźnej Irżączki i tak dalece złagodzić objawy sztywności, że jeszcze przez wiele lat była w stanie pracować z aparatem fotograficznym w rękach. Kiedy umarła w dziesięć at później, w roku 1971, przyczyną jej śmierci była akineza mięśni, wobec której hirurgia stereotaktyczna pozostała bezsilna. Za dumna, by wezwać pomoc, przez wiele dni, godzina za godziną walczyła samotnie w swym mieszkaniu, by podnieść ię po upadku. Jeszcze w ostatnim tygodniu przed śmiercią wykręcała niezliczone lości mokrych ręczników, aby pobudzić bardzo już osłabioną siłę mięśni rąk do wykonania banalnie łatwej w porównaniu z przeszłością pracy fotografa: zrobić djęcie kwiatu czy dziecka. 245 Jak się okazało, nawet status bohatera narodowego nie pomógł Cooperowi odegrać odpowiedniej roli na scenie neurologii i neurochirurgii. Co prawda do St. Barnabas przyjeżdżała coraz większa liczba neurologów i młodych neurochirurgów z Ameryki i Europy, aby obserwować jego metodę operacyjną i naśladować ją później u siebie, pomijając jednakże kilku Anglików i Niemców, jak na przykład neurochirurga z Freiburga, Traugotta Riecherta, większość z nich ponosiła fiasko na skutek niedostatecznej staranności i wytrwałości. Poddawali się po kilku nieudanych operacjach, występując później na zjazdach i kongresach lekarskich jako przeciwnicy Coopera i jego chirurgii. Dzięki wpływom Howarda Ruska Cooper otrzymał kontrakt wykładowcy w New York University Medical Center oraz kierownictwo nowego oddziału chorób nerwowo- mięśniowych. Przyjaciele nakłonili Houstona H. Merritta do odwiedzenia St. Barnabas Hospital i osobistego sprawdzenia rezultatów dwudziestu operacji na pacjentach, badanych przedtem w jego klinice i leczonych bez skutku. Efektem tej akcji było tylko wystąpienie Merritta na kongresie w St. Louis, podczas którego stwierdził, że tego rodzaju zabiegami chirurgicznymi można pomóc niektórym pacjentom. Cooper nigdy nie otrzymał żadnego z publicznych stypendiów badawczych, jakie od czasu zakończenia drugiej wojny światowej rozdzielane były przez instytucje państwowej służby zdrowia w Bethesda koło Waszyngtonu wśród amerykańskich uczonych z dziedziny medycyny i laboratoriów badawczych. Mimo osobistego sukcesu, bogactwa i sławy pod koniec 1960 roku Cooper znowu znalazł się na chwiejnej linie zawieszonej ponad przepaścią depresji. Ta nowa faza depresji skończyła się dopiero wtedy, gdy w Boże Narodzenie roku 1960, oglądając jeden z prezentów, wpadł na pomysł, dzięki któremu miał nadzieję zagwarantować wymarzony sukces własnej metodzie operacyjnej. Prezentem tym był nowy typ otwieracza do butelek z winem. Przez sondę, którą wkręcało się przez korek do wnętrza butelki, wpuszczano dwutlenek węgla; wytworzone ciśnienie wypychało korek z szyjki. Uwagę Coopera zwrócił fakt, że gaz miał działanie zamrażające. Na wewnętrzne} płaszczyźnie dłoni czuł małe, dokładnie określone, pozbawione czucia miejsca. W dwa dni później rozpoczął już doświadczenia na zwierzętach, aby sprawdzić działanie zlodowacenia na tkankę mózgową. Okazało się, że przy ochłodzeniu do minus dziesięciu stopni tkanka zostaje porażona, jednakże jej zdolność funkcjonowania natychmiast powraca po krótkim ogrzewaniu. Za to kolejne obniżenie temperatury do minus sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu stopni prowadziło do jej trwałego zniszczenia. W koncepcji Coopera miejsce dotychczasowej, wyposażonej w balonik czy zastrzyk alkoholu sondy zajęła nowa sonda z izolacją chłodniczą, podłączona do agregatu chłodniczego i ogrzewającego, pracującego na bazie płynnego azotu. Po sprawdzającym dotknięciu obszarów komórkowych wzgórza czy gałki blade; czubek sondy był ochładzany do minus dziesięciu stopni. Jeśli następujące potem na skutek zimna porażenie nie wywierało żadnego wpływu na objawy chorobowe pacjenta, czubek sondy był ogrzewany i przesuwany do kolejnego obszaru jądn mózgowego. Gdy po kolejnym oziębieniu do minus dziesięciu stopni okazywało się, że sonda dotarła do odpowiedniego obszaru komórek, następowało niszczące tkankę zamrożenie do minus siedemdziesięciu stopni. Urządzenie, jakie powstałe 246 na podstawie tej nowej koncepcji, Cooper nazwał kriokauterem (przyrządem do kriokauteryzacji), a metodę operacyjną — kriochirurgią. Pierwsze z przeprowadzonych 150 operacji nie doprowadziły jeszcze do wymarzonego, stuprocentowego sukcesu. Liczba ta leżała nadal między siedemdziesięcioma pięcioma a osiemdziesięcioma procentami. Jednakże czas trwania zabiegu został bardzo skrócony w stosunku do przebiegu dotychczasowych operacji. W porównaniu z niszczeniem tkanki przy pomocy alkoholu oziębienie działało szybciej i z większą precyzją. Łatwiejsze też było powtórzenie zabiegu, jeśli pierwsze efekty okazywały się niewystarczające. Liczba poważnych komplikacji, między nimi paradoksalnych i tragicznych zarazem przekształceń drżączki jednostronnej w dwustronną, zmniejszyła się o połowę, liczba przypadków śmierci zaś spadła do 1%. W roku 1964 Cooperowi udało się w zaskakujący sposób osiągnąć cel, do którego dążył od tak dawna: znalazł uznanie w kręgu naukowym. Przyczyną tego był zapewne fakt, że jego metoda stała się już na tyle dojrzała, iż bez szczególnego ryzyka mogli ją stosować nawet młodsi neurochirurdzy. Przyczyną mogła być także odzyskana pewność siebie, pozwalająca mu wyjeżdżać i prezentować kriochi-rurgię najpierw w amerykańskich, później zaś w angielskich i innych europejskich klinikach oraz instytutach badawczych. W ten sposób stworzono stereotaktyczną neurochirurgię leczenia choroby Parkinsona. W ciągu następnych lat ciągle rosła liczba neurochirurgów, którzy zaczęli posługiwać się tą metodą, a następnie zmodyfikowali ją, używając do niszczenia tkanki prądu wysokiej częstotliwości. Lista pacjentów oczekujących na operację u Irvinga Coopera obejmowała w lutym 1967 roku 700 chorych. Dalsza droga neurochirurgicznego leczenia choroby Parkinsona zdawała się po dziesięciu latach walki ugruntowana. Ale tak się tylko wydawało, w tym samym jeszcze miesiącu bowiem Cooper i inni stereo-taktycy przekonali się, że ich walka jeszcze się nie skończyła, a nawet, że długa droga, jaką przebyli, może okazać się drogą daremną. 16 lutego 1967 roku George Cotzias, fizjolog i farmakolog z National Labora-tory w amerykańskim Brookhaven, opublikował naukową relację pod tytułem Aromatic Amino Acids and Modification of Parkinsonism. Publikacja ta miała miejsce w około czterdzieści lat po ogłoszeniu koncepcji Oskara i Cecile Vogtów, dotyczącej zastępczej pomocy chemicznej dla degenerujących się komórek istoty czarnej. Relacja ta zawierała, ni mniej, ni więcej, tylko zapowiedź wyprodukowania „cudownego leku" czy też „magicznej pigułki" dla ludzi chorych na chorobę Parkinsona. Owa „magiczna pastylka" nosiła nazwę lewodopa, czy też krócej L-Dopa, i w niedługim czasie stała się źródłem popularnych publikacji i wielkich tytułów w prasie. Dziennikarze pozwalali sobie nawet na takie sformułowania, jak „wskrzeszenie dzięki L-Dopie". Każdy z tych tytułów czy artykułów brzmiał niczym pienia pogrzebowe na cześć neurochirurgii parkinsonizmu. Podobny wpływ na neurochirurgię chorób psychicznych miał rozwój leków psychotropowych oraz publikacje, wystąpienia i medyczno-polityczne debaty prowadzone przez ich niezmordowanego propagatora, Nathana Kline. Substancja pod nazwą lewodopa znana była już od roku 1913; natknął się na 247 nią pewien chemik z Bazylei, który nie miał żadnych powiązań z chemią mózgu. Potem, przez trzydzieści lat, nikt nie wiązał jej działania z fizjologią mózgu. Dopiero w roku 1946 neurofizjolodzy i biochemicy wyizolowali z mózgów małp i psów nie znaną do tej pory substancję, wytwarzaną w organizmie — aminę katecholową. Należała ona do grupy chemicznych nośników impulsów nerwowych, wędrujących między komórkami nerwowymi lub też między komórkami nerwowymi a mięśniami. Substancja ta uzupełniała szereg, w którym znajdowała się już acetylocholina czy noradrenalina i otrzymała nazwę dopaminy. W trakcie dalszych badań okazało się, że idzie tu o chemiczny stopień pośredni między hormonem nadnercza, adrenaliną, a lewodopą. Potem minęło kolejnych dziesięć lat do chwili, gdy w roku 1957 dopaminę znaleziono również w mózgu ludzkim. W końcu, w roku 1959, podczas kolejnych sekcji mózgów pacjentów zmarłych na Parkinsona okazało się, że zawartość dopaminy w dotkniętych rozpadem komórkach istoty czarnej i jej włóknach połączeniowych z pniem mózgu jest o wiele niższa od poziomu dopaminy w innych strukturach mózgowych. Na podstawie tego odkrycia dwóch farmakologów z uniwersytetu w Wiedniu, Walther Birkmayer i Olen Hornykiewicz, a także Kanadyjczyk, Andre Barbeau z Montrealu, wpadło na pomysł, aby podnieść poziom dopaminy u chorych cierpiących na chorobę Parkinsona, dostarczając ją do mózgów pacjentów z zewnątrz. Mieli nadzieję, że w ten prosty sposób uda im się powstrzymać rozpad komórek i usunąć objawy choroby. Dokonując tego rodzaju prób natknęli się na nieoczekiwane trudności. Mózg nie przyjmował dopaminy, która była wstrzykiwana do krwiobiegu; działo się tak być może dlatego, że dopamina nie była w stanie pokonać bariery immunologicznej krwi znajdującej się w mózgu, lub też z innych, nieznanych powodów. Dopiero próby przeprowadzone ze znaną od dawna poprzedniczką dopaminy — lewodopą, posunęły badania wiedeńczyków dalej. Lewodopą znalazła dojście do tkanki mózgowej i ku zaskoczeniu wszystkich zamieniała się w niej w dopaminę. Podczas pierwszych eksperymentów na pacjentach chorujących na Parkinsona wzbogacanie mózgu dopamina z zewnątrz rzeczywiście przyniosło poprawę stanu ich zdrowia. U jednej trzeciej pacjentów zniknęły prawie natychmiast oznaki akinetycznego zubożenia ruchowego oraz utrata ruchowości. U kolejnych trzydziestu procent nastąpiła wyraźna poprawa stanu zdrowia. U reszty chorych nie zaobserwowano żadnych zmian. Wyniki eksperymentów zdawały się potwierdzać spekulacje Birkmayera, Hor- nykiewićza i Barbeau, jednakże próby te nie wolne były od ciężkich komplikacji, począwszy od tworzenia się wrzodów żołądka oraz innych chorób przewodu pokarmowego, przez ataki serca i zapaści krążeniowe aż po halucynacje. Stąd niektóre z tych objawów miały tak poważny charakter, że musiano zaprzestać dalszych eksperymentów. W tym czasie zmieniło się również miejsce ich przeprowadzania. Wiedeń i Montreal zastąpił teraz Brookhaven, tamtejsze National Laboratory i George Cotzias. Po przeprowadzeniu kolejnych eksperymentów na zwierzętach i ludziach Cotzias stwierdzi}, że przyczyną ciężkich objawów ubocznych jest zbyt szybkie przekształcanie się lewodopy w dopaminę. Dzięki wieloletnim badaniom wytworzono substancję spowalniającą ów proces. Jednocześnie chemicy z Brookhaven 248 przekształcili lewodopę w substancję do podawania doustnie, co obniżyło ryzyko związane ze stosowaniem zastrzyków. L-Dopa znalazła się w centrum nowej serii doświadczeń przeprowadzanych na :horych na chorobę Parkinsona. Końcowym efektem tych prób była w lutym 1967 roku wspomniana wypowiedź Cotziasa zapowiadająca wyprodukowanie „magicznej pigułki L-Dopa". W kilka lat później optymizm Cotziasa okazał się już tylko uproszczeniem . naiwnością człowieka nie mającego wyobrażenia o nieprawdopodobnym skom- nlikowaniu ludzkiego mózgu. To samo zresztą dotyczyło wszystkich neurologów, nie rozpieszczanych do tej pory możliwościami terapeutycznymi, którzy nagle mogli zaproponować pacjentom „cudowną pigułkę". Inną pokusą była jednocześnie możliwość odebrania chorych na Parkinsona nie lubianym neurochirurgom sprowadzenia ich do własnych gabinetów. Rozpoczęli więc epokę stosowania L-Dopy „odurzeni wiarą", że wyschnięte nole komórek istoty czarnej czeka tylko na deszcz L-Dopy, aby powrócić do lormalnego życia komórkowego; przy pomocy tej „magicznej pigułki" miał zniknąć parkinsonizm, a przynajmniej jego objawy. L-Dopa, szczególnie dla młodszych neurologów, którzy wyrośli w świecie pojęć stechnicyzowanej medycyny, wydawała się oznaką sukcesu chemicznego „blitzkriegu". Uważali oni „magi-:zne pigułki" penicyliny oraz późniejszych antybiotyków za symbole wpółczesnej sztuki medycznej. Tym razem wojna rozegrała się w mózgu, a chcąc osiągnąć n niej sukces, należało bez większego nakładu sił intelektualno-medycznych zastosować reguły chemiczne. Błąd neurologów polegał na tym, że większość z nich nie miała czasu na nrzypomnienie sobie historii medycyny. Zapewne tylko kilku neurologom mówiło :oś nazwisko Samuela Alexandra Kinniera Wilsona. Liczba tych, którzy kiedykolwiek słyszeli o jego wątpliwościach dotyczących sposobu obchodzenia się z komórkami istoty czarnej, nie miała żadnego znaczenia w porównaniu z pozostałymi. Stąd też większość neurologów nie zdawała sobie sprawy z tego, ile prawdy było n mądrych — każących kierować się wyczuciem i intuicją — ostrzeżeniach Wilsona. Przez kilka lat neurolodzy mieli podstawy, by wierzyć, że L-Dopa rzeczywiście est cudownym lekarstwem, które zlikwiduje na zawsze zjawisko parkinsonizmu. Po okresie prób, kiedy to najpierw tysiące, potem dziesiątki, a w końcu setki ysięcy pacjentów brało L-Dopę, chorzy przeżywali, tak jak prorokował Cotzias, Dkres „wskrzeszenia" czy „przebudzenia". Rodzaj, forma, szybkość i intensywność tego „wskrzeszenia" były zróżnicowane. Miało ono wiele twarzy, w zależności od tego, jak długo pacjenci chorowali i jak :iężkie były objawy ich choroby, czy była ona skutkiem śpiączkowego zapalenia mózgu, czy też „normalnego" parkinsonizmu o nieznanej etiologii. Niekiedy ednak nie istniały żadne związki między okresem trwania i intensywnością :horoby. Prawie wszyscy chorzy przeżyli owo „wskrzeszenie" dwojako: powoli, w sposób łagodny, po dniach czy tygodniach pełnych mdłości i wymiotów lub — jak v przypadku tych, którzy chorowali na śpiączkowe zapalenie mózgu — niczym przynoszącą zbawienie, gwałtowną eksplozję. Siła tego „wskrzeszenia" czy też „przebudzenia" była tak wielka, że nagle 249 podnosili się nawet ci, którzy z powodu akinezy całe dnie i miesiące z kamiennymi twarzami siedzieli bez ruchu w milczeniu w fotelach lub leżeli w łóżkach. Ubierali się i zaczynali chodzić, jeść, rozmawiać, zapominając o objawach dręczącej ich choroby. „Przebudzenie" to było czymś więcej aniżeli tylko pozornym powrotem do normalnego czy też prawie normalnego życia, a także czymś więcej od stanu, określanego we frazeologii neurologów jako „switched on" i „turned on", mierzonego liczbą „czynności ruchowych" czy „zdolności reakcji". Niemal wszyscy „przebudzeni" opisywali „wewnętrzne wyzwolenie", jakie przeżyli, niewypowiedziane upojenie wybawieniem z więzienia, w którym się do tej pory znajdowali, wyzwolenie z pęt przygniatającej, wszechwładnej, niepojętej potęgi, władzy czegoś „obcego" żyjącego w nich i coraz bardziej oddalającego od normalnego życia. To cudowne przebudzenie trwało dni, miesiące, w większości jednak przypadków rok, dwa lub najwyżej trzy lata. Z jednej strony „cudowna pigułka" dawała chorym uczucie nowego życia i wybawienia, z drugiej pogłębiała wiarę neurologów — prowadząc często do doktrynalnej arogancji — w zwycięstwo nad parkin-sonizmem przy pomocy zwykłej terapii chemicznej polegającej na leczeniu mózgu czy istoty czarnej stumiligramowymi (często zaś dwustu- i pięciusetmiligramowy-mi) dawkami L-Dopy. Upadek z wyżyn tych złudzeń do poziomu nie znanej jeszcze, ale coraz bardziej dającej o sobie znać rzeczywistości dokonał się najpierw wśród najciężej dotkniętych chorobą amerykańskich i brytyjskich pacjentów, którzy cierpieli na parkinso-nizm jako konsekwencję śpiączkowego zapalenia mózgu. W Nowym Jorku przebywali oni głównie w ubogich budynkach szpitala Mount Carmel, w Anglii zaś w Highlands Hospital, gdzie mieli do dyspozycji nieco więcej miejsca, zieleni i powietrza. W obu tych szpitalach opiekowali się pacjentami tak niezwykli lekarze, jak 01iver Sacks, Purdom Martin czy Gerald Stern. Pośród innych przedstawicieli świata neurologicznego, zazwyczaj tylko chłodno rejestrujących czy opisujących objawy chorobowe, należeli oni do tych, którzy dzięki intuicji uświadamiali sobie nawet najbardziej ukryte drgnienia duszy. Podczas powszedniego obcowania z pacjentami, którym parkinsonizm ukazywał swe najbardziej bezlitosne twarze, a u których „przebudzenie" miało często ekstatyczny, gwałtowny charakter, jako pierwsi zaobserwowali, jak wielki cud L-Dopy nieoczekiwanie zamienił się w zagadkowy zamęt. Oznakami zmiany było złe samopoczucie i lęki. Potem równowaga odzyskana pod wpływem L-Dopy zamieniała się w groteskową aktywność i przesadę w każdym przejawie życia. Pacjenci nie reagowali na zwiększone dawki L-Dopy; wręcz przeciwnie, większe ilości wywoływały teraz u nich pląsawicze ruchy, drgawki, przerzucające się z jednej grupy mięśni do drugiej, natrętne tiki czy aktywność o niewyobrażalnej wielopostaciowości, w której 01iver Sacks odkrywał setki form. Zmniejszenie zaś dawki L-Dopy powodowało nawrót wszystkich objawów parkin- sonizmu w ich pierwotnej postaci, jak gdyby były do tej pory jedynie ukryte. Ponowne podwyższenie w tej sytuacji dawki L-Dopy nie przynosiło już żadnych efektów. U niektórych pacjentów pojawiały się depresje, a ich leczenie przy 250 pomocy środków psychofarmakologicznych wywoływało ponowne symptomy choroby Parkinsona aż po stan śpiączki włącznie. Doświadczenie to było dowodem, że L-Dopa nie powoduje cofania się degeneracji komórek i nie tworzy w ciele prążkowanym normalnych, biologicznych proporcji. Nagłe, paradoksalne reakcje na L-Dopę, ich gwałtowna fluktuacja, nowe, zaskakujące objawy choroby przekonały Sacksa, że było rzeczą absurdalną mówienie w tym przypadku o „działaniach ubocznych". Chodziło raczej o zmiany fundamentalne, nie przewidziane i niemożliwe do określenia. Sacks należał do nielicznej grupy neurologów, którzy pamiętali o Wilsonie, dlatego też podejrzewał, że L-Dopa w okresie „przebudzenia" co prawda dostarcza wystarczającej, a nawet zbyt dużej ilości pożywienia głodującym komórkom istoty czarnej, jednocześnie jednak powoduje degenerację funkcjonujących jeszcze normalnie źródeł dopaminy w mózgu, przez co całkowicie uzależnia się on od sztucznego dostarczania tego środka. Trzeba było rzeczywiście dużego wyczucia, aby posunąć się w przypuszczeniach dalej; Sacks wywnioskował mianowicie, że może dojść nawet do pozornie perwersyjnego rozwoju nadwrażliwości innych komórek istoty czarnej wobec nadmiaru dostarczanej L-Dopy — byłoby to czymś w rodzaju bariery ochronnej, pozostającej w konflikcie z jej absolutnym uzależnieniem od sztucznej dopaminy z L-Dopy. Sacks podejrzewał nawet, że dopamina zawarta w L-Dopie musi wchodzić w konflikt z innymi substancjami przenoszącymi bodźce (jako że musi dotrzeć również poza obszary istoty czarnej i ciała prążkowanego), wywołując ogólny chaos w systemie równowagi chemicznej organizmu i odpowiednie do tego objawy. W roku 1971 po raz pierwszy publicznie zaprotestował przeciwko uproszczonemu dogmatowi o cudownych właściwościach L-Dopy. W zamian za chemiczny „blitzkrieg" i „szybkie zwycięstwo" zaproponował długą, pełną trudów i być może zróżnicowaną w zależności od pacjenta, a także ściśle związaną z jego psychicznymi potrzebami walkę o zachowanie możliwie jak największej skuteczności działania L-Dopy, przy jednoczesnym niedopuszczeniu do powstania nałogu, nadwrażliwości i systemów obronnych. Jego zdaniem bliskie, widoczne gołym okiem symptomy działania systemu obronnego przyjmować mogły również paradoksalne, zaskakujące, irracjonalne i być może trudne do zrozumienia formy. Głos Sacksa natknął się na pełen gniewu opór. Wyrażał się on gwałtownym i aroganckim odrzuceniem jego hipotez i przewidywań oraz ślepym trzymaniem się wiary w cuda. Jednakże w kilka lat później było już powszechnie wiadomo, że L-Dopa posiada wprawdzie moc wyzwolenia chorych z parkinsonizmem na krótszy lub dłuższy czas z paraliżujących więzów akinezy, w mniejszym jednak stopniu ze szponów stężenia, a już w całkiem małym z oków drżączki. Ogólnie wiadomo było również, że w świecie komórek istoty czarnej i ciała prążkowanego istnieje nad-wrażliwy system obronny oraz grozi niebezpieczeństwo nałogu. To wszystko zaś powodowało, że po dwóch lub trzech latach zażywania działanie L-Dopy słabło aż do całkowitego braku skuteczności. Powszechnie było też wiadomo, że w głębi mózgu toczy się walka między 251 dopływem dopaminy, nałogiem, nadwrażliwością a systemem obronnym i że walka ta nie wywołuje w rzeczywistości żadnych objawów ubocznych, lecz fundamentalne reakcje mózgowe, które tylko pośrednio można łączyć z początkowymi objawami parkinsonizmu. Różnorodność objawów, jakimi chorzy płacili za każdą nową, coraz mniej wyraźną fazę „przebudzenia", nie kończyła się na objawach depresji, psychozach, nocnych lękach, przedwczesnych symptomach umysłowej degrengolady, gwałtownych spadkach ciśnienia krwi, tikach i pląsawicy, poczynając od ciągłych, natrętnych ruchów warg i języka po niepohamowane „ataki ruchliwości". Gwałtowne reakcje obronne zmuszały chorych do trwającej tygodniami rezygnacji z przyjmowania dawek L-Dopy. Reakcja odwrotna polegała na powrocie akinezy, osłabienia ruchowego, na gwałtownym, trwającym godzinami i dniami „zamrożeniu" ruchów, na powrocie stężenia, drżączki i niemożności funkcjonowania chorych bez stałej pomocy. Fluktuacje działania L-Dopy osiągnęły punkt kulminacyjny w objawie, który otrzymał neurologiczne określenie „on—off'. Polegał on na gwałtownym pojawianiu się i znikaniu objawów parkinsonizmu, niekiedy nawet w minutowych odstępach; początkowo zależało to jeszcze od wielkości dawek L-Dopy, później już było stanem pozbawione') wszelkich reguh całkowite") anarchii. W ten sposób w przypadku niemal każdego chorego na parkinsonizm dochodziło do przepowiedzianej przez Sacksa walki, długiej i pełnej zaskakujących zmian. Dawni obrońcy „wojny błyskawicznej" szukali teraz rozpaczliwie nowych substancji w mózgu, które byłyby w stanie wyrównać zanikające działanie L-Dopy. Środki, jakie odkryli w ciągu tych poszukiwań, nie były żadnymi cudownymi lekarstwami: na przykład amantadyna, stosowana początkowo jako środek przeciwko infekcjom wirusowym, czy bromokryptina, planowana jako lekarstwo hamujące produkcję mleka matki po zaprzestaniu karmienia niemowląt. W nieprzewidywalny, często tak właściwy dla środków farmaceutycznych sposób lekarstwa te okazywały się środkami wzmacniającymi lub zastępczymi dla pozbawionej cudownej mocy L-Dopy. Ich działanie było jednak krótkotrwałe; często też po pewnym czasie stawało się równie nieprzewidziane w skutkach, jak L-Dopa. Nawet najbardziej uparci i krótkowzroczni neurolodzy musieli w końcu przyznać, że L-Dopa stanie się niebawem przemijającym fragmentem historii parkinsonizmu. Chwilowo lekarstwo to było jeszcze potrzebne, ale coraz wyraźniej domagano się zastąpienia go czymś lepszym, bardziej przemyślanym, dokładniej zbadanym i przede wszystkim skuteczniejszym. Największy cud polegał jednak w sumie na zachowaniu się samych chorych i tajemniczej sile ludzkiej zdolności adaptacji. Umożliwiała im ona przeżycie kolejnego roku, potem jeszcze jednego, następnie trzeciego, a może i czwartego. Najwyraźniej Cooper nie przewidywał takiej sytuacji, kiedy w roku 1967 czytał pierwsze relacje o „magicznej pigułce" Cotziasa. Relacje te nie zaskoczyłyby go może tak bardzo, gdyby był bardziej biochemikiem lub farmakologiem, zamiast praktykującym neurochirurgiem i twórcą metod chirurgiczno-technicznych. Ale sprawy miały się tak, a nie inaczej, i Cooper był zaskoczony. Mimo to pod pewnymi względami pozostaje tajemnicą, dlaczego ten człowiek, który wśród takich trudów i rozczarowań doprowadził stereotaktyczną chirurgię 252 choroby Parkinsona do wspomnianych rezultatów, niemal w ciągu jednej nocy odmówił siedmiuset pacjentom znajdującym się na liście oczekujących operacji i zalecił im wszystkim kurację przy użyciu L-Dopy. Czyżby powodem był fakt, że poznał już granice uprawianej przez siebie chirurgii stereotaktycznej i sam uwierzył w cudowne działanie L-Dopy? A może wymusili to pacjenci, którzy ogarnięci nową nadzieją zaczęli go opuszczać i szukali szybkiego, całkowitego powrotu do zdrowia, stosując cudowny lek? Być może poczuł się dotknięty stanowiskiem neurologów, gotowych porzucić sceptycyzm w stosunku do chirurgii parkinsonowskiej, i powrócić znowu do swych wież z kości słoniowej, co przypomniało mu dawne czasy, gdy traktowali go z lekceważeniem i odrzucali jego metody? W każdym razie Cooper opuścił pole bitwy i w ciągu jednej nocy, zapewne nie bez urazy wobec przeszłości, skierował swe zainteresowania ku tragicznym przeżyciom i cierpieniom związanym z innym schorzeniem systemu nerwowego, z którym spotkał się przed dwudziestu laty w szpitalu Montefiore w Nowym Jorku. Niezależnie od Ernesta A. Spiegla i innych neurologów Cooper zastosował własne doświadczenia z chirurgii choroby Parkinsona wobec pozbawionego nadziei świata cierpień na dystonie, między innymi dystonię torsyjną, z jej bolesnymi zmianami od kurczów mięśni po ich zwiotczenie, połączonymi z dziwacznymi ruchami głowy, korpusu i kończyn. Zainteresował się również atetozą, każącą swym ofiarom wykonywać głową i kończynami ruchy przypominające wkręcanie śruby, a także pląsawicę, objawiającą się drżeniem i dygotaniem grup mięśni, zamieniając często dziecinne twarze w skrzywione straszliwym grymasem maski; zwrócił też uwagę na mioklonię z jej błyskawicznym drganiem mięśni czy kręcz karku, doprowadzający chorych do rozpaczy mimowolnymi skrętami głowy, jej pochylaniem i odchylaniem. Kolejną chorobą z tej grupy był balizm, z jego charakterystycznym wyrzucaniem do przodu rąk i nóg. Coopera zajęły też przypadki stwardnienia rozsianego, w których po długim chronicznym rozwoju choroby dochodziło do wystąpienia drżączki czy też nieszczęsnej pląsawicy Huntingtona, zwanej też pląsawicą dziedziczną. Szczególna złośliwość tej choroby polegała na tym, że ujawniała się u pacjentów dopiero po ukończeniu przez nich dwudziestego piątego roku życia — a więc w okresie, kiedy sami płodzili już dzieci, które po części ją dziedziczyły. Dotknięci tym schorzeniem ludzie skazani byli przez resztę życia na postępujące zakłócenie ruchów, halucynacje i rozpad psychiki. To Mattis, anatom z Columbia University, uświadomił Cooperowi, że jego chirurgia parkinsonowska była prawdopodobnie chirurgią blokującą i niszczącą. Blokując komórki jądra, drogi przewodzenia i włókna w mózgu chirurgia ta nie dopuszczała, aby chorobliwie przesadne lub sprzeczne impulsy nerwowe docierały do ośrodków ruchowych i wywoływały sztywność oraz drżączkę. Wszystkie choroby, na które Cooper usiłował teraz znaleźć wpływ, były wywoływane przez patologiczne, przesadne, sprzeczne czy chaotycznie lub nieprawidłowo sterowane impulsy nerwowe, tak więc z powodzeniem mógł powtórzyć to, co robił przy pomocy blokad stereotaktycznych w przypadku parkinsonizmu. Musiał się jednak poruszać po nader niepewnym gruncie, zbyt wiele było bowiem zagadek, hipotez, a za mało udokumentowanej wiedzy. Neurolodzy i anatomowie, którzy, dokonując sekcji mózgów zmarłych dystoników, odkryli 253 rozpad komórek w istocie czarnej u chorych na chorobę Parkinsona, szli od tej pory tym samym tropem, co Cooper. W przypadku chorych na pląsawicę stwierdzili degenerację komórek i ich obumieranie w jądrze ogoniastym i skorupie ciała prążkowanego. U chorych na atetozę w komórkach tego samego obszaru znaleziono inne, dziwne zmiany przypominające prążki. Do charakterystycznych cech balizmu należały najwyraźniej zmiany w jądrze podwzgórzowym, komórce jądra znajdującego się poniżej wzgórza w kierunku istoty czarnej, posiadającej tak duże znaczenie dla chorych na parkin- sonizm; zmiany te przypominały pająka siedzącego w sieci włókien połączeniowych z innymi jądrami oraz pozapiramidowym systemem ruchowym. W przypadku mioklonii do obumierania komórek dochodziło w żółtoszarym, otoczonym jeszcze wieloma tajemnicami tworze jądra zębatego, ukrytego w móżdżku. Inne formy dystonii dziecięcej pozostawiały anatomiczne ślady w jądrze czerwiennym, czerwonożółtym, oplecionym drogami połączeniowymi tworze systemu pozapiramidowego, znajdującym się w pobliżu trzeciej i czwartej komory mózgowej. Przyczyny karłowacenia, atrofii oraz obumierania komórek pozostawały jednak nieznane. Mogły to być urazy okołoporodowe, efekty zapalenia mózgu w okresie wczesnodziecięcym, konsekwencje zatruć lub błędy genetyczne. Kiedy Cooper zaczynał próby ze stereotaktyczną chirurgią Parkinsona, nie wiedział jeszcze nic o przyczynach ginięcia komórek istoty czarnej. Niczym liczący na przypadek tropiciel, wyruszył na poszukiwanie komórek jądra i włókien kojarzeniowych, których degeneracja powodowała wysyłanie diabelskich bodźców wywołujących drżączkę i sztywność. Cooper pracował według tego samego systemu, co w przypadku chirurgii Parkinsona: poszukiwał jąder i włókien, których zniszczenie mogłoby zakończyć upiorny taniec ludzi chorych na dystonie, atetozę czy balizm. Nowa faza jego działalności rozpoczęła się wraz z leczeniem dwunastoletniej dziewczynki, Annie Bowder, która w wyniku krwotoku mózgowego zapadła na szczególnie złośliwą i poniżającą formę dystonii. Kiedy Annie chciała poruszyć się do przodu, mogła tego dokonać jedynie idąc tyłem, i to na dodatek z dziwacznie poskręcanymi kończynami. Po wielu latach absolutnego braku nadziei rodzice Annie nabrali przekonania, że ich dziecko uratować może tylko Cooper. Ich wiara miała charakter niemal religijny i pełna była niewzruszonego uporu, pomagającego niekiedy, jak wiadomo, przenosić góry. W pozostawionych po sobie niewielu zapiskach Cooper stwierdził: „Jakże ciężko jest podjąć decyzję i po raz pierwszy zanurzyć skalpel w mózgu dziecka, aby zniszczyć jego leżące głęboko w kruche') obudowie ma\eńVie fragmenty... ?? jes^ to kwestia pokonania trudności technicznych... To głęboki problem natury psychicznej..." W końcu jednak uległ uporowi rodziców, tak jak kiedyś uległ upartym żądaniom Fullera Albrighta. Nie znając jeszcze ukrytych mechanizmów dystonii, postanowił skorzystać ze swych doświadczeń chirurga choroby Parkinsona. W doskonale znanych regionach wzgórza i gałki bladej, tym razem jednak w obrębie o wiele mniejszego, bardziej delikatnego i łatwiejszego do zranienia dziecięcego mózgu, zaczął szukać komórek jądra, by po ich porażeniu metodami kriotechnicz- 254 aymi członki Annie Bowder mogły zareagować podobnie jak wstrząsane drżączką kończyny chorych na chorobę Parkinsona. W gałce bladej Cooper znalazł jądro, którego przejściowe wyłączenie zdawało się tłumić chaotyczne ruchy mięśni. Kiedy jednak zamroził komórki struktury skorupy ciała prążkowanego położonego w kresomózgowiu, zdumiał się. Zniekształcenie kończyn po lewej stronie ciała zniknęło w tak doskonałym stopniu, że zdecydował się na zniszczenie komórek skorupy. Kilka tygodni później odważył się na prawostronną operację. W dwa miesiące po jej przeprowadzeniu — i po wykonaniu szerokiego programu ćwiczeń — Annie tylko w niewielkim stopniu odróżniała się podczas zabawy czy ruchu od innych dzieci. Wraz z tą operacją rozpoczął się nowy etap stereotaktycznej chirurgii mózgu, prowadzący — częściowo dzięki samemu Cooperowi, a po części dzięki innym chirurgom — do stworzenia metod blokady i wyłączania jądra, przy pomocy których dało się częściowo usuwać lub łagodzić objawy atetozy, dystonii torsyjnej, pląsawicoatetozy, mioklonii czy balizmu. W przynajmniej połowie wypadków pozwalało to zniekształconym, oszpeconym, pozbawionym spokoju, wystawionym bez przerwy na ciekawość innych i zamkniętym w sobie istotom prowadzić w miarę sensowne życie. Nie oznaczało to jednak wyleczenia. Choroby takie, jak kurczowy kręcz karku z przymusowym obracaniem i skręcaniem głowy, oparły się większości prób przerwania strumienia impulsów nerwowych powodujących to schorzenie. Nie udało się znaleźć komórek jądra i dróg kojarzeniowych w mózgu, których zniszczenie doprowadziłoby do pożądanych wyników. Pląsawica dziedziczna okazała się, z niewidoma wyjątkami, kompletnie „odporna" na zabiegi chirurgiczne; jeśli w przypadku stwardnienia rozsianego udawało się u któregoś z pacjentów doprowadzić do wyłączenia tej czy innej formy drżączki, to fakt ten absolutnie nie wpływał na dalszy przebieg choroby. Cooper ponownie zajął się stereotaktyczną chirurgią Parkinsona około roku 1975, kiedy zaczęła opadać już fala entuzjazmu wywołana „cudownym" działaniem L-Dopy, a dla neurologów nadszedł czas konfrontacji z granicami i rzeczywistą wartością tego „cudu". Należał do pierwszych chirurgów mózgu operujących pacjentów, których nie udało się uwolnić od sztywności i drżączki ani przy pomocy L-Dopy, ani nowej metody, ani nawet przy użyciu nowych środków wspierających. Jednakże burzliwe czasy chirurgii parkinsonowskiej, z jej wzlotami i upadkami, minęły już dla niego ostatecznie. Cooper stał teraz u progu nowego wyzwania. Częściowo miało ono związek z granicami, do jakich dotarła stereotaktyczną chirurgia zaburzeń ruchowych. Postanowił znaleźć nowe drogi. Przed dwudziestu pięciu laty, w czasie pracy w klinice Mayo, przeczytał pracę włoskiego fizjologa Giuseppe Moruzziego i zrobił na jej temat notatki. Teraz znalazł je wśród swoich papierów. Podczas eksperymentów z mózgiem Moruzzi zauważył, że elektryczne podrażnianie móżdżku nie tylko likwidowało pewne formy ataków padaczkowych, ale miało także wpływ na stany drgawkowe innych rodzajów, między innymi na spastyczne porażenia po urazach i krwotokach mózgu. W laboratorium nowojorskiego Farmingdale zbudowano według planów Coopera urządzenie, któremu — na wzór używanego od przełomu lat 1959/60 przez kardiologów i kardiochirurgów rozrusznika serca — nadano nazwę „rozrusznika 255 • mózgu". Rozrusznik ten składał się z wielu izolowanych dacronem platynowych elektrod. Po zastosowaniu narkozy ogólnej i otwarciu tylnej części sklepienia czaszki były one mocowane z przodu i z tyłu móżdżku. Druty przebiegające pod skórą karku i piersi łączyły elektrody z odbiornikiem umiejscowionym w okolicach żeber. Odbiornik ten przyjmował impulsy prądu z baterii, którą po operacji chorzy nosili umocowaną do paska. Pacjenci używający takiego rozrusznika mózgu mogli przy pierwszych oznakach zbliżającego się padaczkowego czy każdego innego spastycznego ataku nacisnąć guzik i wywołać elektryczne podrażnienia móżdżku. Cooper miał nadzieję, że przy pomocy owego rozrusznika uda mu się, poza padaczką i porażeniami spastycznymi, uzyskać wpływ przede wszystkim na kręcz karku u dzieci. Podobnie jak w przypadku chirurgii parkinsonizmu, dystonii cz> atetozy, nie opierał się na żadnych teoriach, ale na praktycznej chęci niesienie pomocy i leczenia. Jego nauczycielami były przypadek, eksperymenty, gorzkie i szczęśliwe doświadczenia, stałymi towarzyszami zaś — sukcesy na przemiar z rozczarowaniami. Przy tej okazji znalazł się na nie znanym jeszcze i nie zbadanym obszarze elektrycznej chirurgii stymulacyjnej mózgu i systemu nerwowego. Z pewnościs nie przeczuwał, że będzie to jego ostatnia droga przez nieznane dziedziny aczkolwiek miał jeszcze przed sobą sporo lat życia. Zmarł w roku 1985 na raka. • 9. Lata siedemdziesiąte były okresem, kiedy chirurgiczna i neurologiczna terapia parkinsonizmu — po wzlotach i upadkach — poznała wreszcie swe granice. 5 kwietnia 1976 zmarł w Montrealu Wilder Penfield po długim i burzliwym życiu, mając osiemdziesiąt pięć lat, obok Harveya Cushinga drugi „ojciec chrzestny" neurochirurgii. Wielu jednak obserwatorów stawiało Penfielda na pierwszym miejscu i na potwierdzenie tego faktu potrafiło przedstawić wiele dowodów. Największe wrażenie wywierał niewątpliwie fakt, że religijność Penfielda, podobnie jak nietypowe przeżycia przy stole operacyjnym, przesunęły granice jego działań daleko poza zabiegi na obszarze „kruchego domu duszy". Kazały mu one szukać podczas operacji rozwiązań wielkich tajemnic ludzkiej egzystencji, poszukiwać siedziby świadomości, duszy, umysłu i w końcu, w wielkiej pokorze, wyjaśnienia roli Boga. Jego życie stało się z tych powodów zarówno materialną, jak i duchową przygodą oraz bardzo długą pielgrzymką. Penfield, podobnie jak Cushing, również urodził się w Ameryce i miał przodków parających się medycyną. Jego ojciec, dr Charles Samuel Penfield, był synem przybyłego z Kornwalii lekarza, Ephraima Penfielda. Po przyjeździe do Ameryki Ephraim osiedlił się w stanie Wisconsin. Medyczną wiedzę Charles Samuel Penfield zdobył w latach młodzieńczych w homeopatycznym Medical College Hahnemanna w Chicago. Wkrótce po studiach został mężem młodszej o osiem lat Jean Jefferson, pochodzącej z miasteczka Hudson w Wisconsin, równie mocnej w znajomości Biblii, co i skłonnej do dominowania nad innymi młodej damy. W roku 1880 Charles Samuel Penfield wywiesił szyld z nazwiskiem na drzwiach gabinetu w Chicago. Już w dwa lata później obudził się pewnego ranka z gorączką, której przyczyny ani on, ani jego chicagowscy koledzy nie umieli ustalić. W końcu zaczęto podejrzewać ukrytą gruźlicę. Wraz z żoną Penfield opuścił Chicago i w poszukiwaniu lepszego powietrza osiedlił się w Kansas City, gdzie otworzył nowy gabinet. Jednakże po krótkiej poprawie zdrowia tajemnicza gorączka powróciła i Penfield, wbrew ambicjom Jean, zdecydował się porzucić miejsce pracy i wyruszyć jeszcze dalej na zachód, by „wyzdrowieć lub zdechnąć" w dziewiczej głuszy. Będąca po raz pierwszy w ciąży Jean niechętnie dała mu ostatnią szansę i zatrzymała się u swego ojca w Ohio. Penfield, na koniu, z mułem, psem i strzelbą, wyruszył samotnie do Montany, a stamtąd postanowił przemierzyć sześćset mil, podróżując po niemal bezludnym terytorium indiańskim. Pojawił się dopiero w kilka lat później w górniczym asiedlu Spokane w Washington Territory — z długą brodą i jeszcze dłuższymi włosami, ale w tajemniczy sposób wyleczony. 257 * Tam otworzył swój trzeci prywatny gabinet i poprosił Jean, aby przyjechała do niego z mającym już w tym czasie trzy lata synem, Herbertem. Oświadczywszy mu listownie, że to ostatni raz, Jean poszła za jego wezwaniem, energiczna jak zwykle, z Biblią i książeczką do nabożeństwa w bagażu. Urodziła mu potem córkę Ruth, a w roku 1891 Wildera, najmłodszego i ostatniego potomka. Jednakże ostatnia szansa Charlesa Samuela Penfielda skończyła się po upływie ośmiu lat. Nie mógł zapomnieć o swej sześćsetmilowej podróży przez kraj Indian i kiedy tylko usłyszał zew prerii, natychmiast podążał za nim, znikając z koniem, psem, namiotem oraz chińskim kucharzem. Pacjentów tak często zostawiał na łasce losu, że w końcu chorzy przestali pojawiać się w jego poczekalni. Jean wyprowadziła się wraz z Herbertem, Ruth i swym ulubieńcem, Wilderem, do ojca do Hudson, porzucając z gniewem i lekceważeniem małżonka, który na zawsze pozostał dla niej nieudacznikiem. Dla Wildera Penfielda z kolei ojciec był awanturnikiem, który zostawił na łasce losu pacjentów i rodzinę. W Hudson Jean znalazła rekompensatę dla swych przekreślonych marzeń, zakładając prywatne gimnazjum „Galahad" (nazwa ta pochodziła od pisanej przez nią potajemnie, przesyconej chrześcijańskim duchem powieści o Abrahamie i Bogu)- Jean, jak Wilder do końca życia nazywał matkę, oczekiwała od najmłodszego syna, że zrekompensuje jej zawód, jakiego doznała od jego ojca, i gdy przekonywała go, iż jest przez Boga powołany do dokonania rzeczy wielkich, miała na myśli tylkc jeden cel. Kiedy w gimnazjum Galahad Wilder wyróżniał się w grze w piłkę, w wiosłowaniu czy jeździe konnej, opuszczając się za to w łacinie, ogarniał go zawsze lęk, że idąc jak ojciec za „głosem wolnej natury" zapomni o obowiązku. Ale matfa natychmiast starała się wybić mu takie pomysły z głowy, łącznie ze wspomnieniami o Charlesie Samuelu Penfieldzie. Była tak skuteczna w tych staraniach, że Wilder w roku 1913 tylko kilkoma słowami wspomniał o przedwczesnej śmierć: ojca w Spokane pisząc: „Miał dobry start... i wielkie szanse, ale je utracił... Wraz z< śmiercią został usunięty z pamięci naszej rodziny". Poza tym Jean surowo przygotowywała syna na nadchodzące lata studióv w college'u — i to nie tylko każąc mu ćwiczyć boks czy zapasy, ale równie: trenować stałość i upór. W obecności skłonnych do drwin obserwatorów skłaniał; go do publicznych modłów, wygłaszając jednocześnie proroctwa w rodzaju: „By może będą cię wyśmiewać, ale nauczą się ciebie również poważać". Cień ojca i pragnienie Jean, by jej syn zajął wysoką pozycję w duchowieństwie spowodowały, że nie brał on pod uwagę kariery lekarskiej. Zresztą w Princetoi College, gdzie rozpoczął naukę w roku 1909, więcej uwagi zwracano na sztuk piękne, religię, sport, a mniej na nauki ścisłe. Jako że zdobył wykształcenie w małomiasteczkowej szkole Jean, rozpocza studia w Princeton pod pseudonimem „sir Galahad". Wystarczyło to do zdobyci członkostwa w skromnym, religijnym stowarzyszeniu „Philadelphia Society'! w którym wiele godzin spędzano na studiowaniu Biblii i przygotowywaniu się d< przyszłej roli duchownego. W planach Jean Princeton było jedynie przejściowym etapem. Dzięki ukazują cej się w Hudson gazecie zwróciła uwagę na fundację Cecila Rhodesa, któr: przyznawała uzdolnionym Brytyjczykom i studentom innych narodowości sty 258 • pendia pozwalające na trzyletnie bezpłatne studia w Oxfordzie. Przyznanie stypendium związane było z bardzo surowymi egzaminami. Jean zadecydowała: „To coś dla ciebie, Wide. Z boską pomocą zdasz wszystkie egzaminy wstępne". Po roku nikt już w Princeton nie nazywał Penfielda „sir Galahadem". Był już jednym z tych, którzy cieszyli się największym szacunkiem w klasie. Materiał z dwóch lat nauki greki, jakie były warunkiem studiów w Oxfordzie, przerobił w ciągu kilku miesięcy, choć egzamin dopuszczający do studiów w Oxfordzie zdał nie za pierwszym, ale dopiero za drugim podejściem. Prawdopodobnie dzięki listownym zachętom matki poszedłby drogą prowadzącą ku kościelnym godnościom, gdyby towarzysze na tej drodze z „Philadelphia Society" nie okazali się dla niego słabeuszami chcącymi jedynie osiągnąć wygodne stanowiska kościelne, niezdolnymi jednak do reprezentowania z godnością wiary chrześcijańskiej. Kiedy rozważał, w jaki sposób on sam mógłby zostać godnym przedstawicielem Boga na ziemi, dwa przypadki sprowadziły go wbrew własnej woli w pobliże zawodu uprawianego przez ojca i dziadka. Pierwszym z nich było spotkanie ze skromnym biologiem, Edwardem Conkli-nem. Conklin wykładał w Princeton i zapoznał Penfielda ze zjawiskami, które z wykładu na wykład interesowały go w coraz większym stopniu niż łacina, filozofia czy historia. Drugi przypadek zdarzył się dzięki zachciance kolegi ze studiów, Percy'ego, potomka zamożnej rodziny lekarzy. Percy nie był zainteresowany karierą medyczną, którą dla niego wybrano, każąc mu już teraz poznawać nowojorskie szpitale i lekarskie sławy. Na drugim i trzecim roku studiów w Princeton namawiał Penfielda do wycieczek do Nowego Jorku; pewnego jesiennego dnia na trzecim roku zabrał go ze sobą do sali operacyjnej w Presbyterian Hospital, gdzie stanęli na galerii, tuż obok przeprowadzających operację chirurgów. Minęły godziny, zanim udało mu się zafascynowanego przebiegiem operacji Penfielda wyciągnąć z tego miejsca. Podczas tych godzin Penfield nie mógł jeszcze przewidywać, jak ważną rolę odegra Presbyterian Hospital w jego późniejszym życiu. Kiedy Percy wyciągnął go wreszcie z galerii, wiedział już z całą pewnością, że zamiast duchownej, wybierze karierę lekarza, a dokładnie rzecz biorąc — chirurga. Kolejny list, jaki napisał do matki, był opisem przeżycia z Nowego Jorku i niemal lęku wynikającego z nagłego uświadomienia sobie swych skrytych zainteresowań i marzeń. Ku jego uldze Jean wyraziła zgodę. Uczyniła to stawiając jednak dwa znamienne warunki. Po pierwsze, jako lekarz i chirurg miał dążyć do osiągnięcia tylko najwyższych celów. Po wtóre musiał przyrzec, że na nowej drodze nigdy nie zdradzi Boga ani wiary w nieśmiertelną duszę. Penfield przyrzekł jej spełnienie obu tych warunków; ani Jean, ani on nie mogli przewidzieć, jakie znaczenie dla jego rozwoju będzie miała wiara. Już w końcowym okresie nauki w college'u Penfield zbierał informacje o najszybszym i najlepszym sposobie dostania się na studia medyczne. Nie zapominał przy tym o roli, jaką odgrywał Oxford w marzeniach jego matki, oraz finansowym znaczeniu stypendium fundacji Rhodesa. Był jednak także świadom, że studia medyczne w Oxfordzie mają dość krótką tradycję i nie obejmują całego zakresu wiedzy; wiedział też, że dla jego amerykańskiej kariery o wiele większe znaczenie miałaby praktyka w Johns Hopkins Hospital w Baltimore. Stąd też dokładnie sprawdził, jakie przedmioty, ważne dla późniejszego przyjęcia do Baltimore, 259 • wykładano w Oxfordzie i w jaki sposób mógłby wykorzystać ferie w Anglii na zapoznanie się z brakującymi dziedzinami w Edynburgu czy Londynie. Kiedy w roku 1913 opuszczał New Jersey jako absolwent Princeton, Jean w nagrodę zaprosiła go na wspólną wycieczkę po Rzece św. Wawrzyńca do Quebecu, gdzie mieszkali w najekskluzywniejszym hotelu Chateau Frontenac, a potem do Montrealu. Penfield nie przeczuwał wtedy, że to miasto będzie kiedyś widownią jego życiowego triumfu. Reszta przebiegła tak, jak gdyby niebiosa pobłogosławiły ambicjom Penfiel-dów. Po dumnym powrocie i rocznym nauczaniu przez Penfielda biologii (i Biblii) w gimnazjum „Galahad", przypadek sprawił, że w Niagara Falls został wakacyjnym wychowawcą dzieci Finneya, chirurga pracującego w Johns Hopkins Hospi-tal. W ten sposób znalazł najlepszy, jaki można było sobie wyobrazić, kontakt z tym szpitalem. Finney zaopatrzył go także w list polecający do sir Williama Oslera, uważanego za półboga Oxfordu. Po kursie anatomii w Harvardzie, który Penfield zaliczył w czasie zimowych ferii na przełomie lat 1914/15, wszedł na pokład najtańszego statku, jaki mógł znaleźć, i wyruszył w podróż do Anglii. Jedyna rzecz, jaka do tej pory nie była zgodna z planami Jean, wydarzyła się tuż przed wyjazdem. Wilder Penfield skapitulował przed ultimatum zaręczynowym z będącą niemal w tym samym wieku koleżanką z college'u, Helen Kermott z Hudson, którą znał jeszcze z czasów high school. Chociaż Jean milczała, to podejrzewała konkurentkę w tej co prawda pobożnej, ale zaborczej córce dra Kermotta, który poświęcił karierę uniwersytecką dla małomiasteczkowej praktyki lekarskiej, aby ożenić się z lekkomyślną osóbką, jaką była matka Helen, Mary. Jej podejrzeń nie zmniejszył fakt, że Penfield zabrał ze sobą do Oxfordu nie tylko fotografię Helen, ale także jej Biblię. Pomijając wybuch pierwszej wojny światowej oraz fakt, iż Oxford, utraciwszy większość swych studentów na rzecz armii brytyjskiej, sprawiał wrażenie smutnego i opuszczonego, wszystko przebiegało tak, że lepiej być nie mogło. Polecający list Finneya otworzył przed Penfieldem drzwi domu sir Williama Oslera. Otrzymał też starannie uprzednio zaplanowane miejsca dodatkowych studiów patologicznych w Londynie i Edynburgu. Wszystko to jednak bladło wobec faktu wprowadzenia Penfielda przez sir Williama Oslera do kliniki sir Cnariesa Snerringtona, któremu przed piętnastu \aty "rlar\ey CusYiing iako chirurg pomagał w Liverpoolu przy odsłonięciu kory mózgowej szympansów. Ten wrażliwy, nieśmiały mężczyzna, który w dziedzinie badań mózgu i nerwów znaczył tyle co wśród kardiologów William Harvey, odkrywca krwiobiegu, niedawno przeniósł się z Liverpoolu do Oxfordu. Kiedy Penfield zameldował się u niego, wojna zmniejszyła dużą zazwyczaj liczbę jego asystentów i studentów do siedmiu w tym czterech kobiet. Miał więc czas, by ambitnemu młodzieńcowi z Wisconsir otworzyć podwoje do niezmierzonych tajemnic mózgu i systemów nerwowych. Sir Charles, któremu daleka była jakakolwiek myśl o boskim dziele stworzenia czy o roli duszy, miał kilka powodów, by zdziwić się dokonaniami pobożnego absolwenta Princeton. „Niemal z zapartym tchem" Penfield obserwował eksperymenty sir Charlesa z małpami i usuwanie z ich czaszek kompletnej kory mózgowej z ośrodkami ruchu i polami czuciowymi, a także nie znanymi jeszcze strefami i ośrodkami. Potem sir Charles studiował na wegetujących nadal zwierzętach 260 m nieznane czynności pnia mózgu i międzymózgowia, które nie zostały usunięte z ich mózgów. Penfield pojawił się u boku sir Charlesa w odpowiednim momencie (co również wydało mu się niebawem zrządzeniem Boskim), aby być świadkiem odkrycia, że skomplikowane i szczególnie ważne części ciała, jak na przykład ręka, skojarzone są z szerszymi strefami kory mózgowej. Stał się świadkiem poszukiwania mechanizmów i odruchów regulujących pionową postawę małp. W pewnym stopniu stał się też świadkiem nie kończących się badań Sherringtona, poszukującego dalszych mechanizmów łączących miliardy szarych neuronów; być może najważniejsze z nich nazwał synapsami. W czasie ferii wiosennych roku 1916 Penfield popłynął na drugą stronę Kanału, aby ochotniczą służbą wojskową w jednym z brytyjsko-francuskich lazaretów dać odpór złośliwym przycinkom o amerykańskich dekownikach w Oxfor-dzie. Przedtem jednak, pracując w laboratoriach Sherringtona, podjął ostateczną decyzję co do kierunku własnej kariery medycznej. Był zafascynowany rozwiązanymi, a w zasadzie w większości nie rozwiązanymi tajemnicami mózgu i neurologii. Wiedział też, że chirurgia, jaką chciał się zająć, może być tylko jedna — chirurgia mózgu i systemu nerwowego. W marcu 1916 roku Penfield został uratowany z pływających po kanale La Manche szczątków storpedowanego transportowca o nazwie „Sussex". Gdy po wielotygodniowym pobycie w lazarecie był znowu zdolny do pracy, uznał to za wybawienie ze strony Najwyższego i Jego zgodę na pójście wybraną przez siebie drogą. „To, że się uratowałem — zanotował wtedy — pogłębiło we mnie przekonanie, że... czeka mnie wielkie zadanie do wykonania". Po osiemnastu miesiącach spędzonych w Oxfordzie, Edynburgu i Londynie ogarnęła go obawa, że pobyt w Oxfordzie przy coraz większych ograniczeniach spowodowanych wojną okaże się stratą czasu. Na trzeszczącym ze starości parowcu powrócił więc do Ameryki, a poparcie Finneya pozwoliło mu na szybsze rozpoczęcie praktyki w Johns Hopkins Hospital. Miał teraz dwadzieścia pięć lat i wszelkie widoki, by za dwa lata zostać lekarzem. Kiedy przyjechał do Baltimore i spotkał się z Helen, uświadomił sobie (o czym wiemy z jego korespondencji), że osiągnięcie ostatecznego celu zajmie mu jeszcze wiele lat. Poczuł nagłe udręki związane z seksem i wstrzemięźliwością, których wedle reguł wiary można było uniknąć jedynie dzięki szybkiemu zawarciu małżeństwa. Przez dwa tygodnie dręczyła go obawa przed słabością; chciał zrezygnować z wielkiego celu swego życia. Bał się, że nie zdoła oprzeć się pokusie i poprzestanie na zdobyciu jedynie dyplomu lekarskiego i otwarciu w Hudson, lub też gdzie indziej, praktyki, a potem zawarciu małżeństwa. Ale już w tydzień później miał wszystkie powody, by od nowa uwierzyć w życzliwość Opatrzności. Ponieważ w kwietniu 1917 roku Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Niemcom, Penfield miał do spełnienia patriotyczny obowiązek i podjął służbę wojskową w jednym z lazaretów w Europie; fakt ten ułatwił mu podjęcie decyzji o małżeństwie. Ówczesne obyczaje, jak również reguły wiary nakazywały przed dobrowolnym lub niedobrowolnym pójściem na wojnę zawarcie małżeństwa z narzeczoną. 20 kwietnia Wilder Penfield zadał Helen Kermott całkowicie niepotrzebne pytanie: „Wyjdziesz za mnie?" 261 ' Przepowiadając mu burzliwe małżeństwo, matka Penfielda miała rację. Nie przewidziała jednak, że córka doktora Kermotta wykaże się godnymi uwagi cechami charakteru, zarówno w sprawach małżeńskich, jak i kariery Penfielda. Helen zobowiązała się do wzięcia na siebie wszelkich problemów, również i finansowych, a także wątpliwości wiążących się z długą walką o przyszłość męża jako neurologa i neurochirurga. Nie powodowała się przy tym tylko własną ambicją. Nikt nie wiedział o tym lepiej niż ona, jak bardzo nieszczęśliwy i niezadowolony był jej ojciec, ponieważ nie mógł zapomnieć o porzuconej karierze uniwersyteckiej. Sam uważał się w związku z tym za nieudacznika, a jego córka nie miała zamiaru spędzić życia z kolejnym człowiekiem tego pokroju. 9 lipca 1917 roku, prawdopodobnie w ciąży, wyjechała z Penfieldem jako młodsza pielęgniarka, by odbyć czteromiesięczną służbę wojskową w jednym ze szpitali Czerwonego Krzyża w Paryżu. Oboje zamieszkali w tanim, zniszczonym hotelu w Dzielnicy Łacińskiej. W szpitalu nigdy nie było mowy o neurologii i neurochirurgii. Każdą wolną godzinę Penfield spędzał jednakże w klinikach lub poliklinikach u paryskich neurologów i neuropatologów, a przede wszystkim u Josepha Babińskiego w Hópital de la Pitie i u Jeana Nageotte'a w Salpetriere. Kiedy w listopadzie roku 1917 epizod wojenny Penfieldów dobiegł końca, Wilder, Helen z narodzonym w tym czasie ich pierwszym synem, Wilderem Penfieldem juniorem, natychmiast powrócili do Baltimore na pokładzie transportowca „Recambeau". Tajemnicą pozostanie, jak Penfieldowi udało się (w nader skromnych warunkach, pośród krzyków dziecka) zdać egzamin końcowy już w maju 1918 roku. Z braku zapisków tajemnicą pozostanie również, pomijając pomocną dłoń Johna Finneya, w jaki sposób już we wrześniu otrzymał na rok posadę asystenta chirurgicznego w Peter Bent Brigham Hospital w Bostonie. Sukces ten w każdym razie zdradza cel, jaki od dawna przyświecał Penfieldowi, gdyż Peter Bent Brigham Hospital oznaczał w końcu Harveya Cushinga i neurochirurgię. Kiedy z Helen i Wilderem juniorem wyruszył do Bostonu i wprowadził się do nowego mieszkania z małżeńskimi łóżkami za kotarą, dziecinnym łóżeczkiem w szafie i przepierzeniem, za którym było miejsce do nauki, wtedy, jak zanotował, ostatecznie „znalazł się na drodze prowadzącej do celu". Uznał co prawda za cios ze strony losu wiadomość, że powrót Cushinga z Francji przewiduje się dopiero w lutym roku 1919. Przez pewien czas musiał też wysłuchiwać pogłosek, że Cushing choruje na jakąś tajemniczą chorobę, co stawia pod znakiem zapytania jego dalszą działalność jako chirurga. Ale Penfield nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał pierwszych pięciu miesięcy pobytu w Bostonie i od Gilberta ???????, bezinteresownego ucznia i zastępcy Cushinga, nie nauczyć się wszystkiego, czego można się było nauczyć o metodach mistrza. }u2 na podstawie samych opetacp. ?????????&?????? ????? Hottara doszedł jednak do wniosku, że podchodzi on ze zbyt dużą ostrożnością i powściągli wością do zaawansowanych w rozwoju nowotworów. Pełen młodzieńczej odwag i witalności był przekonany, że odważniejszy i bardziej radykalny sposób operowa nia doprowadziłby do całkowitego usunięcia guzów i w efekcie do trwałych sukce sów. Zaczął podejrzewać, że statystyki operacyjne Cushinga, z ich niską liczb: przypadków śmierci podczas i po operacji, należy złożyć raczej na karb wielkie ostrożności, która uwzględniała bardzie] dane statystyczne aniżeli rzeczywisty star 262 zdrowia pacjentów. Z równie młodzieńczą skłonnością do ryzyka zanotował, że w klinice Cushinga, poza operacjami nowotworów mózgu i rdzenia kręgowego, ropni mózgu i nerwobóli nerwu trójdzielnego, robi się zbyt mało w celu stworzenia nowych metod chirurgicznego leczenia innych schorzeń mózgu i nerwów, a szczególnie epilepsji.* W swym dzienniku zanotował, ze zbyt dużą dozą fantazji i pretensjonalności, następujące słowa: „Pod pojęciem neurochirurgii rozumiem o wiele więcej. Spodziewam się stworzenia chirurgii, która w o wiele większym i głębszym stopniu związana będzie z badaniami neurologicznymi, neuroanatomicznymi i neurofizjologicznymi — ze stołem operacyjnym pośrodku. Wyobrażam sobie, że taka chirurgia służyć będzie o wiele bardziej badaczom mózgu. Ponieważ wyciągają oni zbyt często wnioski z eksperymentów prowadzonych na zwierzętach, musi ona dać im na stałe wgląd w żywy ludzki mózg podczas operacji..." Jego rozczarowanie wzrosło, kiedy Cushing — jeszcze chory, wychudły, z osłabionymi rękoma i w wybuchowym nastroju — powrócił do Bostonu i ponownie objął władzę. Penfield zorientował się, że „ojciec chrzestny" sam jest człowiekiem chorym na nowotwór i asystentom pozostawia przeprowadzanie w większości przypadków operacji nawet nerwu trójdzielnego. Być może jego krytyczne słowa byłyby bardziej wyważone, gdyby wiedział, że Cushing powrócił z planami utworzenia neurologiczno-neurochirurgicznego instytutu badawczego w wielkim stylu. Próby realizacji tego planu poniosły niestety fiasko. Penfield był jedynie świadkiem, jak w kilka tygodni po powrocie rozpoczął rozbudowę laboratorium umożliwiającego badania nowotworów i komórek nowotworowych. Ale również i ten fakt nie zmienił jego nastawienia, szczególnie gdy na specjalnego asystenta w tym laboratorium Cushing wybrał nie jego, lecz Percivala Baileya. Mimo to wytrzymał — z uporem i wzrastającą niechęcią do zmiennych nastrojów Cushinga — do końca rocznej praktyki, w przyszłości jednak nie akceptował szeroko rozpowszechnionej skłonności do określania go mianem jego ucznia. Po spędzeniu roku w Bostonie marzenia pociągnęły Penfielda z powrotem tam, gdzie po raz pierwszy przyśnił mu się jego neurologiczno-neurochirurgiczny sen: do Londynu, do Oxfordu i — po raz drugi — do Charlesa Sherringtona. Wraz z Helen zręcznie rozwiązali problemy finansowe związane z nową wyprawą do Anglii. Przypomnieli mianowicie kierownictwu fundacji Rhodesa, że z powodu wojny Penfield wykorzystał tylko dwa z trzech zwolnionych od opłat lat studiów w Oxfordzie; powinno się też uwzględnić jego służbę w wojskowych lazaretach brytyjskich. Już w październiku Penfield, Helen, Wilder jr i urodzona w międzyczasie córeczka Ruth znajdowali się w drodze do Anglii, gdzie mieli spędzić półtora roku. Reszta stypendium wystarczyła nawet, aby zabrać ze sobą matkę Penfielda (jako swego rodzaju wynagrodzenie za trudy). Jean zamknęła na zawsze szkołę i zabrała ze sobą maszynę do pisania oraz maszynopis swej biblijnej powieści Nie mam innego Boga. * Penfield mylił się w tej kwestii, ponieważ Cushing zajmował się sporo chirurgią epilepsji, aczkolwiek przede wszystkim w tych przypadkach, kiedy nowotwory były punktem wyjścia dla powstawania epileptycznych kurczów (przyp. aut.) 263 Oxford zmienił się. William Osler leżał na łożu śmierci, Charles Sherrington, w wieku sześćdziesięciu dwóch lat, został wybrany prezesem brytyjskiego Royal Society, co uszczupliło jego czas przeznaczony na wykłady i badania. Kiedy jednak Penfield zgłosił się u niego, nie zasięgając wcześniej informacji zaakceptował go jako asystenta. Miał jednak znowu okazję, by się zdziwić — tym razem pełnym niecierpliwości optymizmem, z jakim Penfield przedstawił mu własne wyobrażenia o przyszłej neurochirurgii jako dziedzinie wspomagającej i źródle badań mózgu. Pachniało mu to za bardzo eksperymentami na ludziach. Kiedy jednak Penfield dał wyraz swym oczekiwaniom, żeby podczas najbliższych miesięcy nauczyć się u niego wszystkiego (!) o czynnościach mózgu i systemie nerwowym, Sherrington spróbował stłumić trochę te nadzieje przy pomocy mądrości człowieka starszego wiekiem, który zażył już zrozumieć, jak niewiele, mimo sławy, wie o mózgu i jego niezmierzonej kompleksowości. — Może zaczniemy od tego — zaproponował — że pomoże mi pan wyjaśnić pewne problemy związane z odruchami nerwowymi w tylnych łapach u kotów — stwierdził, po czym pozostawił nowego asystenta jego marzeniom. Marzenia te kazały Penfieldowi przez osiemnaście miesięcy szukać pracy nie tylko w laboratoriach Sherringtona. Odwiedzał również każdą brytyjską placówkę, gdzie miał nadzieję zdobyć doświadczenia w zakresie patologii mózgu i nerwów, neurofizjologii i neurochirurgii. Pochłonięty pracą nie zareagował nawet tak bardzo, jak byłoby to kiedyś, na fakt, że wiosną roku 1920 jego matka wraz z maszyną do pisania i nie skończoną powieścią opuściła Oxford. Ona także uczyniła to w przekonaniu, że utraciła już w dużym stopniu swój niegdyś tak wielki wpływ na „Wildego". Przeniosła się do starszego syna, Herberta, i córki Ruth, którzy osiedlili się w Kalifornii, by jeszcze tylko raz, i to w tragicznych okolicznościach, pojawić się osobiście w życiu Penfiel-da. Jednak matka i syn pozostali nadal związani ze sobą cotygodniową wymianą listów. Codziennie Penfield pochylał się w Oxfordzie nad mikroskopem, aby nauczyć się o komórkach mózgowych więcej, aniżeli wiedzieli wszyscy wpółcześni mu neurochirurdzy, włączając w to Harveya Cushinga. Jednakże obserwowane przezeń obrazy były niewyraźne, a metody barwienia, jakie miał do dyspozycji w Oxfordzie — niewystarczające. Dopiero dzięki pomocy jednego z francuskich kolegów- studentów zwrócił uwagę na metodę barwienia neuronów związkami srebra i chromu, którą przed dwudziestu laty rozwinął w Madrycie Ramon ? Cajal. W jej efekcie obalony został dotychczasowy pogląd o systemie komórek nerwowych jako zamkniętej sieci neuronów. Okazało się, że są to samodzielnie działające neurony połączone ze sobą bezprzykładnym systemem impulsów elektrycznych lub chemicznych. Kiedy jednak Penfield udał się do biblioteki, aby odnaleźć publikacje Ramona ? Cajala, znalazł tylko kilka tekstów w języku hiszpańskim, nikt bowiem nie zadał sobie trudu, aby przetłumaczyć je na angielski. Stąd też Penfield spróbował zrozumieć treść prac Ramona ? Cajala oraz jego ucznia, Pio del Rio Hortegi, przy pomocy słowników hiszpańsko-angielskich. Nie przeczuwał wówczas, jaką rolę w jego życiu odegrają Ramon ? Cajal oraz Hortega. Czuł jednak już wtedy głęboki duchowy związek z liczącym podówczas sześćdziesiąt osiem lat Ramónem ? Cajalem i Hortegą, którzy rozwinęli metodę 264 barwienia komórek węglanem srebrowo-azotowym. Przy jej pomocy Hortedze udało się dowieść, że mózg, oprócz znanych do tej pory neuronów szarych struktur mózgowych, zawiera jeszcze inne białe komórki: komórki makrogleju (zwane także astrocytami lub komórkami gwiaździstymi), komórki oligodendrogleju (gleju skąpodrzewiastego) i komórki glejowe, tworzące tkankę oporową, odżywczą i ochronną dla neuronów, zwane od tego czasu komórkami glejowymi Hortegi. Penfield nie byłby sobą, gdyby nie starał się zdobyć soli srebra i nie zaimpregnować nią wycinków mózgu królików, aby w ten sposób otrzymać precyzyjne obrazy komórek, których wręcz obsesyjnie poszukiwał. Kiedy był już wyczerpany pracą nad mikroskopem, wsiadał na rower i wyruszał w pięćdziesięciomilową wyprawę do Londynu. W jednym z rzadkich przypadków przypływu zwątpienia zanotował w swym dzienniku: „Czyżbym był tylko Don Kichotem ścigającym wytwory własnej fantazji?" Wysoka, niezgrabna postać Penfielda doskonale pasowałaby do szat Don Kichota i siodła jego szkapy, Rosynanta. Zamiast tego jeździł tylko na rowerze do Londynu. W National Hospital przy Queen Sąuare starał się, jako asystent przy operacjach dawnego asystenta Victora Horsleya i jego następcy, sir Percy Sargenta, znaleźć technikę, która bardziej odpowiadałaby jego chirurgicznym życzeniom aniżeli irytująca go kiedyś ostrożność Cushinga. Jednakże sir Percy rozczarował go równie głęboko, jak niegdyś Cushing rozczarował się Horsleyem. W wysokich do kolan, gumowych butach Horsleya, w jego ciężkim gumowym fartuchu, bez maski, dokonywał krwawych replik cheroicznych operacji swego mistrza staroświeckimi, ciężkimi piłami ręcznymi, narzędziami do łamania kości i innymi instrumentami. W czasie usuwania dużych śródbłoniaków czaszki wykrzykiwał ostrzegawczo: „Teraz będzie krwawić!", i za moment z oszałamiającą szybkością operował w kaskadach krwi. U Percy'ego można było nauczyć się szybkiej, ale w żadnym przypadku nie radykalnej chirurgii, która zachowałaby również delikatność i wrażliwość. Przy Queen Sąuare Penfield spotkał za to Gordona (później sir Gordona) Holmesa, czterdziestoczteroletniego następcę Johna Hughlingsa Jacksona, sir Davida Ferriera i sir Williama Gowersa, a także bardzo bliskiego współpracownika sir Henry Heada. Ten wysoki czarnowłosy Irlandczyk wywarł na nim wrażenie „neurologicznego nadzorcy więziennego ze złotym sercem". Holmes rzeczywiście był zewnętrznie człowiekiem szorstkim i opryskliwym, ale ta powłoka nie mówiła nic o nadzwyczajnej roli, jaką odgrywał wtedy jako neurolog w Londynie. Po początkowej edukacji medycznej w Dublinie spędził dłuższy czas u niemieckich anatomów mózgu i patologów, Ludwiga Edingera oraz Karla Weigerta we Frankfurcie. Ich metody barwienia wycinków mikroskopowych aniliną zostały pod pewnymi względami pokonane przez osiągnięcia Hiszpanów, jednakże nadal miały szerokie zastosowanie w badaniach komórek nerwowych i mózgu. Obaj naukowcy byli rzadkiej klasy oryginałami. Weigert, widywany często w turbanie z czerwonymi frędzlami, wyczarowywał kolory nie z probówek czy laboratoryjnych miseczek, lecz ze zużytych, pokrytych kolorowymi plamami buteleczek rosołu Liebiga. Edinger z kolei znany był również jako hipnotyzer, rysownik i malarz. Kiedy Lovis Corinth portretował go jako patologa mózgu przy pracy, Edinger sam namalował mózg, ponieważ Corinth nie mógł dać sobie z nim 265 rady. Jednakże Holmes zdobył u Edingera i Weigerta taką wiedzę o zwierzęcym i ludzkim systemie nerwowym, jakiej podówczas nie można było zdobyć u nikogo innego. Powołany na front jako młody, brytyjski neurolog, swą wiedzę uzupełnił w bitwach o Flandrię i lazaretach w Boulogne, gdzie leżeli pacjenci z uszkodzeniami mózgu i systemu nerwowego. Tam też zdobył uznanie nawet samego Cushinga, który podziwiał jego ogromny wkład w opiekę nad olbrzymią liczbą rannych, nieporównywalną z sytuacją panującą w lazaretach amerykańskich. Szeroka anatomiczna, patologiczna i fizjologiczna wiedza Holmesa była jednak tylko dodatkiem do wrażliwości, z jaką szukał neurologicznych zmian i schorzeń. Holmes należał bowiem jeszcze do tego pokolenia neurologów, których środki pomocnicze składały się, poza młotkiem do badania odruchów, kilkoma igłami i wrażliwymi dłońmi, tylko z doświadczenia i zdolności intuicyjnych. Obok sir Henry'ego Heada Holmes zapewne należał do ostatnich neurologów badających dokładnie centymetr po centymetrze wrażliwość skóry, tak że potrafili z każdej zmiany wyciągnąć wnioski dotyczące schorzeń rdzenia kręgowego i mózgu, a nawet zlokalizować nowotwory, zbliznowacenia i ropnie. Head, spędzający godziny na pomiarach wrażliwości małych kwadrantów skóry, przeciął sobie nawet gałęzie nerwów ręki, aby studiować konsekwencje tego zabiegu. Także Holmes był zdolny do takiego samego samozaparcia. Do niezapomnianych przykładów wnikliwości jego obserwacji należała zdolność lokalizowania schorzeń ośrodka wzrokowego w płacie potylicznym kory mózgowej na podstawie różnego rodzaju form utraty wzroku w centrum, obwodzie, w górnej lub dolnej części siatkówki. Podobnego rodzaju były też doświadczenia, jakie przeprowadzał na oczach studentów, którzy masowo uczęszczali na jego wykłady, gdy na drzwiach sali seminaryjnej w poliklinice przy Queen Sąuare pojawiała się tabliczka z napisem „Dr Holmes przyjmuje pacjentów od godziny 2 po południu". Penfield należał niebawem do regularnych słuchaczy jego wykładów. Dzięki uporowi i wykazywanemu zainteresowaniu zwrócił na siebie uwagę Holmesa. Z tego zainteresowania i uwagi narodziła się wkrótce przyjaźń irlandzko-amery-kańska. Wiązała się ona z okresową asystenturą Penfielda, która pozwoliła mu na obserwowanie pracy Holmesa z bliska. Do największych wrażeń, jakie Penfield wyniósł z tej współpracy, należała od samego początku liczba spotkań Holmesa z chorymi na epilepsję, i to w takich rozmiarach, jakich do tej pory nawet sobie nie wyobrażał. W Anglii musiało żyć setki tysięcy chorych na „fałling sickness", tak wielka była bowiem liczba mężczyzn, kobiet i przede wszystkim dzieci, którzy napływali do kliniki przy Queen Sąuare — nieoświeceni, bezradni, z powodu ataków i innych objawów zdjęci lękiem, wstydem i przerażeniem. Relacje, jakie pozostawił Penfiejd, zdradzają jego głębokie zaangażowanie. „Pacjentką — pisał — była młoda kobieta z przedmieścia... pełna lęku z powodu tak dużej liczby obecnych. Kiedy jednak Holmes odezwał się do niej, zapomniała o pozostałych... Zobaczył ją po raz pierwszy; nie było czasu do stracenia,*bo czekało nań jeszcze tylu innych... -— Proszę zwrócić uwagę na jej uśmiech — zwrócił się do mnie. — Niech pan zauważy, że lewy kącik ust porusza się przy tej okazji mniej od prawego... 266 Opowiadała mi, że często traci przytomność, a chwilę przedtem zaczyna miewać kłopoty z mówieniem. Potem poprosił ją, aby rozpięła szlafrok, i końcem drewnianej szpatułki lekko przeciągnął po skórze brzucha. — Jeśli w ten sposób — mówił dalej — podrażnię skórę, jej pępek poruszy się gwałtownie w prawo, ale nigdy w lewo. W lewym dolnym kwadrancie odruch brzuszny już nie funkcjonuje, a w lewym górnym da się zauważyć tylko jego pozostałości. — Po czym dotknął podeszew jej stóp i zauważył: — Z lewej strony funkcjonuje jeszcze odruch Babińskiego. Duży palec u stopy wykonuje jeszcze drobny, anormalny ruch ku górze. Z prawej strony natomiast nie widać już żadnego odruchu. v Kiedy pacjentka opuściła salę z receptą na luminal w dłoni, powiedział: — Będzie musiała jeszcze długo żyć, ma męża i dwoje dzieci... Ale cierpi na padaczkę. Jest leworęczna, a przyczyny ataków kurczów i omdleń, na które się skarży, należy szukać w zbliznowaceniu lub podobnym defekcie kory prawej półkuli mózgowej. Obawiam się jednak, że blizna ta lub uszkodzenie leży zbyt blisko ośrodków mowy i ruchu, aby można się było zwrócić o pomoc do chirurga. Penfield kończył relację jednak nieco innym wnioskiem: „Mimo że [Holmes] tego nie wypowiedział, było jasne, że widzi swe zadanie w uchronieniu tej pacjentki przed błędem chirurga. Ja nigdy nie będę takim chirurgiem. Muszę jednak w tym celu poznać całą neuroanatomię... tajemnicę epilepsji". Odpowiedź na pytanie, dlaczego spotkania Holmesa z epileptykami wywarły tak duże wrażenie na Penfieldzie, zawarta jest częściowo w pewnym wydarzeniu, jakie miało miejsce podczas ich wspólnej wycieczki łodzią po Tamizie z Oxfordu do Londynu. Dopiero w roku 1918 Holmes, zaprzysięgły kawaler, dał się „uwieść" słynnej ze swego uroku lekarce, Rosalie Jobson. Oboje byli zamiłowanymi wioślarzami. Na wiosnę roku 1921 zaprosili Penfielda i Helen na wielodniową wycieczkę łodzią po Tamizie. Nocowali w przybrzeżnych zajazdach; jedną z nocy spędzili w okolicy Maidenhead. Tam właśnie, kiedy późnym wieczorem Holmes i Penfield obserwowali odbicie księżyca w falach rzeki, Holmes powiedział nagle: — Podobno chce pan, Wilde, otworzyć dla neurochirurgii nowe obszary i dokonać więcej, niż to uczynił Horsley czy Cushing. Być może uda się panu rozwinąć nową technikę, aby w przypadkach, kiedy przyczyną epilepsji są zbliznowacenia w mózgu czy inne uszkodzenia, usunąć całkowicie te ogniska bez zagrożenia dla chorych, tak że nie będą już powodować nowych ataków kurczy. Być może, tak jak w przypadku nowotworów, poza chirurgią nie istnieje inna droga poprawy stanu zdrowia lub całkowitego wyleczenia tej choroby. Holmes nie wiedział, że we Wrocławiu Otfrid Foerster zajęty był już wtedy próbami urzeczywistnienia tej wizji. Nie wiedział o tym również Penfield. Jego listy do matki zdradzały, jak wielkim echem odbiły się w nim słowa Holmesa. Echo to było tak silne, że jego późniejsi biografowie podejrzewali istnienie czegoś więcej niż tylko potwierdzenie, iż słowa Holmesa były znaczącym bodźcem dla Penfielda, jeśli idzie o przyszły kierunek jego pracy. Biografowie doszli też do wniosku, że na decyzję Penfielda mogła wpłynąć choroba jego siostry Ruth, która z mężem, dwojgiem dzieci i matką mieszkała teraz w Los Angeles. Ich zdaniem Penfield na próżno usiłował usunąć z pamięci 267 wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, kiedy to przez nie domknięte drzwi sypialni obserwował siostrę leżącą na łóżku Jean i wstrząsaną kurczami. Chociaż matka już wtedy spuściła zasłonę milczenia na chorobę Ruth i nie mówiła o nerwach, to jednak nie wszystko udało jej się ukryć przed Penfieldem. Także i po wyjściu Ruth za mąż i urodzeniu dzieci Penfield od czasu do czasu słyszał o „nieprzyjemnych epizodach". Bez względu jednak na powód, ujrzał teraz przed sobą to samo zadanie, z jakim zetknął się we Wrocławiu Otfrid Foerster: zbadanie i chirurgiczna terapia epilepsji. Nie przeczuwał przy tym, że trwające przez całe życie próby zrealizowania tego zadania, aczkolwiek krętymi drogami, przyczynią się do jego sławy. Już w najbliższych tygodniach Penfield zaczął u londyńskich anatomów szukać mózgów zmarłych epileptyków. W kilku wypadkach znalazł zbliznowacenia kory mózgowej, co spowodowało, że wcześnie wpadł na pomysł, iż komórkowy świat blizn może mu wyjaśnić przyczyny epilepsji. Do badania komórek jednak nie doszło, ponieważ nie mógł sobie poradzić z „metodą hiszpańską". Mimo to sporządził relację o bliznach mózgu i przeprowadzonych przez siebie eksperymentach cytologicznych. Helen przepisała ją na maszynie i rozesłała do amerykańskich czasopism i instytucji medycznych. Praca Penfielda wywołała pewne echo. W maju roku 1921 otrzymał z Henry Ford Hospital w Detroit propozycję objęcia stanowiska neurologa i neurochirurga. 25 maja 1921 roku Penfieldowie popłynęli więc na pokładzie parowca „Olympic" z powrotem do Ameryki. Przyjęcie, jakie zgotowano mu w kraju, nie sprzyjało jednak spełnieniu jego marzeń. Propozycja z Detroit zamieniła się w gorzkie rozczarowanie. Amerykański król samochodów, Henry Ford, zakazał w tym czasie dyrekcji należącego do niego szpitala jakichkolwiek eksperymentów na zwierzętach. Odważna w pewnym stopniu propozycja Penfielda, by między innymi kontynuować doświadczenia, w jakich brał udział w laboratoriach Sherringtona — czyli fizjologiczne badania „odmózgowionych", ale żywych nadal małp — wywołała w związku z tym przerażenie. Penfield nie przyjął zatem proponowanego mu w Henry Ford Hospital stanowiska, chociaż oznaczało to dla niego bezrobocie i brak środków do życia. Matce napisał, że w Detroit jest rzeczą niemożliwą „rozwiązanie tajemnic, których rozwikłanie nakazał [mu] Bóg". Penfield wysłał Helen wraz z dziećmi do jej rodziców, a sam wyruszył szukać posady, która pozwoliłaby mu na kontynuowanie badań komórkowych, a także chirurgii epilepsji Holmesa. Był w Baltimore, Filadelfii i Chicago. W końcu pojechał do Bostonu, do Peter Bent Brigham Hospital. Ale również i tam nikt, łącznie z Cushingiem, nie wykazał zainteresowania jego osobą. Penfield był już gotów podjąć dalszą podróż, gdy spotkał Williama Quinby, kolegę z praktyki w Johns Hopkins Hospital. Jeszcze kilka dni wcześniej Quinby pracował jako urolog w New Yorker Presbyterian Hospital. Penfield zwiedzał ten szpital podczas studiów w Princeton i wizyta ta przyczyniła się do tego, że zdecydował się zostać chirurgiem. Ku swemu zaskoczeniu dowiedział się od Quinby'ego, że Presbyterian Hospital został właśnie kliniką College of Physicians and Surgeons uniwersytetu Columbia i otrzymał nowego chirurga, Allena Whipple. Quinby nie znał powodów, dlaczego poszukiwano 268 młodszego neurochirurga o „szerokich zainteresowaniach naukowych". Dzięki początkującemu chirurgowi, będącemu teraz asystentem Whipple'a, Harry'emu Murrayowi (który był na kongresie fizjologów w Londynie), ten zwrócił uwagę na Penfielda. Penfield zwrócił zaś uwagę na Whipple'a, jako jedyny bowiem chirurg między fizjologami mówił on o konieczności połączenia kierunków badań w chirurgii, fizjologii i innych dziedzinach medycyny. Aktualnie Whipple starał się odnaleźć Penfielda. 11 czerwca 1921 roku Penfield wyruszył w drogę do Nowego Jorku, gdzie z ulgą stwierdził, że informacje Quinby'ego są zgodne z prawdą. Whipple okazał się bardzo aktywnym człowiekiem. Zdążył przeczytać publikacje Penfielda i zaoferował mu 4500 dolarów rocznie za opiekę nad wszystkimi neurologicznymi, a później neurochirurgicznymi przypadkami w Presbyterian Hospital. Słowo „później" miało mieć szczególne znaczenie, aktualnie bowiem szpital nie prowadził żadnego oddziału neurochirurgicznego. Z drugiej strony Whipple był zdania, że Penfield nie opanował jeszcze chirurgii ogólnej i ma sporo do nadrobienia. Nie mając innych propozycji, Penfield zaakceptował wszystko, kiedy tylko Whipple przystał na jego jedyny warunek: laboratorium z mikroskopem. - Wkrótce jednak zorientował się, że Whipple nie zdradził mu wszystkiego i że on, Penfield, znalazł się na polu bitwy usianym minami. Dni starego Presbyterian Hospital były policzone. Opracowywano już plany nowego Columbia University Presbyterian Hospital Medical Center między Broadwayem a Hudson River. Na Columbia University wykładał teraz Frederick Tilney, zaliczany do najambitniej-szych osobowości lekarskiego świata Nowego Jorku, czterdziestopięcioletni profesor neurologii i dyrektor wydziału neurologicznego College of Physicians and Surgeons. Tilney urodził się w Brooklynie i początkowo studiował literaturę w Yale, a potem przez kilka lat obracał się w kręgach dziennikarskich Nowego Jorku. Następnie zdecydował się na studia medyczne i w roku 1904, pod wpływem pacjentów chorych na choroby nerwowe i psychiczne z Kings Country Hospital, zainteresował się łamigłówką neurologicznych diagnoz. Trudno go było jednak porównać z Gordonem Holmesem. Ucieleśniał raczej prostacki sposób bycia pierwszego pokolenia nowojorskich neurologów z takimi awanturniczymi czy dziwacznymi postaciami, jak Foster Kennedy, Louis Casamajor czy Edwin G. Zabriskie. Tilney zaczął karierę neurologa w roku 1914 na Columbia University. W roku 1915 otrzymał profesurę, rozglądając się jednocześnie za innymi możliwościami, jego oddział neurologiczny bowiem był mały i bez znaczenia. Pomijając przepełnioną biedakami neurologiczną poliklinikę w starym New Yorker Vanderbilt Hospital, nie dysponował nawet pomieszczeniami klinicznymi i szpitalnymi łóżkami. Stąd też już w dwa lata później jego wzrok padł na nie cieszącą się najlepszą sławą, podupadłą instytucję — Mount Sinai Hospital. Ten były hotel dla pielęgniarek kupiło tanio w roku 1909 i zamieniło na szpital kilku starszych wiekiem lekarzy, kłócących się potem o dochody z przyjmowania prywatnych pacjentów. Instytucja ta nosiła dość pretensjonalną nazwę „Instytutu Neurologicznego". Instytut mógł rocznie przyjąć ponad tysiąc chorych nadających się na materiał badawczy oraz — w lepszych pomieszczeniach — pacjentów prywatnych przynoszących finansowy zysk. Tilney zaczął przygotowywać pierwsze plany włączenia 269 tego instytutu do Columbia College of Physicians and Surgeons, czyli do własnego oddziału. Lata od 1917 do 1918, wraz z przystąpieniem Stanów Zjednoczonych do pierwszej wojny światowej, opóźniły nieco realizację tego projektu, ale już w roku 1920 otwarła się droga do rozwiązania problemów finansowych, poprawy zarządzania oraz zmiany kadry lekarskiej, a tym samym do objęcia przez niego funkcji kierowniczej w ramach tego instytutu. Jednocześnie profesura Tilneya na Columbia University pozwoliła przekształcić mu własną praktykę prywatną w przedsięwzięcie, jakie w Nowym Jorku określono mianem „złotego interesu". Kiedy Penfield dał się zwerbować Allenowi Whipple'owi, Tilney zaliczał do swoich „złotych" pacjentów zarówno rodzinę Pierponta Morgana, jak i Henry'ego E Davisona. Skromne początkowo plany przyjęły nader ambitną formę. Postanowił bowiem zrealizować dwa cele: pierwszym z nich była budowa obszernego i imponującego Instytutu Neurologicznego, drugim zaś połączenie go z planowanym kompleksem nowego Columbia Medical Center. Ze strony Pierponta Morgana miał przyrzeczoną dotację na budowę w wysokości 200 000 dolarów (Tilney opiekował się jego żoną, która przechodziła zapalenie mózgu zakończone, niestety, śmiercią). Dotacji tej samej wysokości mógł oczekiwać również od wdowy po drugim ze „złotych" pacjentów, Henrym P. Davisonie, który zmarł na nowotwór mózgu. W kolejnych latach dalsze darowizny zapewniły realizację budowy, jeśli zaś idzie o włączenie instytutu do Columbia Medical Center, to rokowania prowadzone z prezesem Columbia University pozwalały spodziewać się pozytywnego zakończenia. Ostatecznym celem Tilneya było połączenie pod swoim kierownictwem całej przyszłej neurologii i neurochirurgii w Columbia University. W przypadku obsady neurochirurgii mógł liczyć na przyjaciela i sprzymierzeńca w osobie Charlesa Alberta Elsberga, który od wielu lat pracował w Instytucie Neurologicznym, a od roku posiadał także tytuł profesora Columbia University w dziedzinie neurologii doświadczalnej. Ten urodzony w Nowym Jorku, czterdziestodziewięcioletni neurochirurg nie był uczniem Cushinga. Początkowo pracował jako chirurg ogólny w Mount Sinai Hospital i był raczej typem selfmademana, co odpowiadało gustom Tilneya. Chętnie mawiał, że neurochirurgia stała się jego ulubioną dziedziną, podczas gdy pozostała działalność chirurgiczna zapewnia mu jedynie pieniądze na chleb. Nie był to człowiek posiadający wyraźną osobowość. Pozbawiony poczucia humoru i ciężko pracujący, czuł się jak u siebie w domu — a przynajmniej tak twierdzono — tylko w sali operacyjnej, i to zarówno w dzień, jak i w nocy. Przeprowadzał w pierwszym rzędzie operacje nowotworów rdzenia kręgowego. Poza tym, podobnie jak Tilney, nie miał zamiaru w przyszłym Medical Center tolerować obok siebie żadnego neurochirurga, chyba że na podporządkowanym stanowisku. Nawet lepsza znajomość sytuacji nie powstrzymałaby jednak Penfielda przed zaaceptowaniem propozycji Allena Whipple'a, a to dlatego, że nie miał nic innego na widoku. Szybko znalazł tanie mieszkanie w Yonkers, prawie godzinę jazdy pociągiem od Presbyterian Hospital, i sprowadził do siebie Helen wraz z dziećmi. Potem, w wieku lat trzydziestu, rzucił się w objęcia przygody, jaką była dla niego perspektywa pracy w Columbia University. Już na początku dowiódł, że jego matka wychowując go w duchu chrześcijań- 270 stwa pominęła kilka linijek z Biblii, gdzie jest mowa o tym, że po otrzymaniu uderzenia w jeden policzek należy nadstawić drugi. Przywódcę grupy młodych asystentów chirurgicznych, którzy naśmiewali się z jego dokształcania w dziedzinie chirurgii, zapędził gdzieś na uboczu w kąt i polecił mu, aby od tej chwili grał z nim tylko „fair". Jeśli nie, to sprawi mu takie lanie, że będzie pamiętał o nim tygodniami, a potem dodał, że sprawienie tego lania byłoby dlań wielką satysfakcją. Po tym wydarzeniu jego okres asystentury ogólnochirurgicznej dobiegł końca już bez żadnych dalszych przygód. Whipple, jak się umówili, przekazywał mu wszystkie neurochirurgiczne przypadki Presbyterian Hospital, a także oddał do jego dyspozycji przyrzeczone laboratorium. Było to małe pomieszczenie z mikroskopem i mówiącym cockneyem laborantem nazwiskiem Dockrill, który dawniej pracował w szpitalu przy Queen Sąuare w Londynie, jednakże w napadzie tęsknoty za światem postanowił szukać przygód na morzu. Zbyt duża ilość wody i wiatru nie wyszła mu jednak na zdrowie. Wylądował w łóżku dla biedaków w Presbyterian Hospital i w końcu pozostał w Nowym Jorku. Penfield miał uczucie, że dokonał pierwszego kroku na drodze do osiągnięcia wytyczonego sobie celu — neurochirurgii. Zanim jednak stworzył dla siebie psychiczny pancerz ochronny i osiągnął wewnętrzną równowagę, przyszło mu przeżyć rozczarowania i chwile grozy, jakie były udziałem każdego neurologa. „Wszyscy pacjenci — pisał w jednym z listów do matki — którzy trafiają do mnie, są z góry skazani na śmierć... Pierwszy przypadek: mężczyzna z ropniem mózgu. Przywieziony wieczorem. Operacja do 6 rano. Komplikacje... Przerwanie operacji. W dwa dni później nowa próba... Usunięcie zbiorowiska ropy wielkości cytryny. Śmierć w kilka godzin później. Drugi przypadek: kobieta w stanie śpiączki. Młoda matka. Złośliwy nowotwór mózgu. Wyłuszczenie do granic porażenia... Śmierć następnej nocy". O tym jednak, że świadomość posłannictwa i upór były większe od rozczarowań, świadczyć może inny list. „Chirurgia mózgu — pisał do matki — jest strasznym zawodem. Gdyby nie stała się celem mego życia, musiałbym jej nienawidzić". Autentyczną nienawiść wzbudził w nim los jednego z pacjentów, małego chłopca Federica, pochodzącego z najbardziej ponurej dzielnicy Nowego Jorku, „Little Italy", tyle że nienawiść ta bardziej dotyczyła arogancji reprezentantów obozu Tilneya. Federico został przywieziony do Presbyterian Hospital przez wuja, swego jedynego krewnego, który prawie nie mówił po angielsku. Penfield rozpoznał nowotwór mózgu, a z badań dna oka wysnuł wniosek, że guz wywiera nacisk na nerw wzrokowy i bez operacji dziecko niebawem straci wzrok. Potem zaczął przygotowywać zabieg. Jednakże Whipple, prawdopodobnie chcąc, aby Penfield zachował się dyplomatycznie, skłonił go, aby poprosił również o rozpoznanie Tilneya. Penfield postąpił zgodnie z jego życzeniem (czy też poleceniem) i był głęboko oburzony, kiedy neurolog po długim oczekiwaniu zbadał co prawda dziecko, ale nie zamienił z nim ani jednego słowa. Odesłał natomiast chłopca do Presbyterian Hospital, wciskając mu na drogę do ręki kartkę, na której widniało zdanie: „Żadnej operacji". I nic więcej. 271 Ogarnięty bezsilnym gniewem Penfield usiłował skontaktować się z Tilneyem. Pozostawił dla niego nawet wiadomość: „Ten chłopiec jest moim pacjentem. Potrzebna mi co prawda Pańska rada, ale nie rozkazy". I tym razem, co należało potraktować jako wiele mówiący omen na przyszłość, również nie otrzymał odpowiedzi. To zdarzenie dało nowy impuls jego wyobrażeniom o bezpośredniej współpracy neurologów i neurochirurgów, potraktował więc jako oznakę wyższej łaski fakt wynalezienia przez Waltera Dandy'ego wentrykulografii, o czym dowiedział się jeszcze tego samego dnia z dostarczonej mu pocztą publikacji. Była w niej mowa także o Charlesie Albercie Elsbergu, który odrzucił metodę Dandy'ego. Stało się tak być może dlatego, że Elsberg sam spędził wiele lat opracowując system rozpoznawania nowotworów; opierał się przy tym na halucynacjach węchowych, podobnych do tych, jakie miał przed śmiercią George Gershwin wyczuwając smród palonej gumy. Penfield natychmiast zatelefonował do Baltimore. Nie udało mu się zastać Dandy'ego; porozmawiał za to z jego asystentem, Williamem Rienhoffem, który okazał się jego znajomym z czasów praktyki w tamtejszym szpitalu. Rienhoff przyrzekł mu pomóc. Jeszcze tego samego wieczora Penfield pojechał do Baltimore, aby wyrobić sobie zdanie o metodzie Dandy'ego i, w razie gdyby się do niej przekonał, jak najszybciej nauczyć się tej nowej techniki. Chciał za jej pomocą zdobyć pewność, czy istniało choćby najmniejsze usprawiedliwienie dla surowej decyzji Tilneya i wydanego przezeń wyroku śmierci na małego Włocha. Następnego dnia rano Dandy nie poświęcił mu szczególnej uwagi, ale pozwolił wziąć udział w wentrykulografiach poprzedzających operacje. W czterdzieści osiem godzin później Penfield był znowu w Nowym Jorku i — jeszcze niezbyt sprawnie, ale za to z wielkim zdecydowaniem — podjął próbę przeprowadzenia wentrykulografii na chorym dziecku. Próba powiodła się, choć nie była pozbawiona bólu, trudów i chwil zwątpienia, lecz jej wynik, ku rozczarowaniu i rozgoryczeniu Penfielda, potwierdził tak duże rozmiary nowotworu, że jego usunięcie musiałoby zakończyć się śmiercią. Aby przynajmniej nie dopuścić do utraty wzroku u chłopca, dokonał zabiegu odciążającego. W trzy tygodnie potem dowiedział się, że Federico zmarł w śpiączce, nie czując żadnego bólu. W tej tragedii dla Penfielda pozytywne było jedynie to, że jako pierwszy lekarz znajdujący się w orbicie władzy i ambicji Dandy'ego poznał jego metodę diagnostyczną nie tylko na podstawie akceptujących lub odrzucających ją publikacji. Whipple nie mógł ukryć zadowolenia, że zarówno Tilney, jak i Elsberg będą zmuszeni posyłać swych pacjentów, w przypadkach kiedy nie uda im się postawić diagnozy starymi metodami, do Presbyterian Hospital lub, jak to robili później, sami stosować metodę Dandy'ego. Jednakże rozczarowania oraz pacjenci, uświadamiający mu granice jego możliwości, mieli towarzyszyć Penfieldowi jeszcze przez wiele lat spędzonych w Nowym Jorku. Mimo to postępował zgodnie z koncepcją wypracowaną jeszcze w czasach bostońskich nakazującą mu, jako wykształconemu neurochirurgowi, operować również i inne schorzenia poza nowotworami czy nerwobólami. Przy tej okazji po raz drugi przykład Dandy'ego stał się dla niego bodźcem, każąc mu wypróbować 272 swą zręczność i odwagę chirurga na niezliczonych nowojorskich dzieciach chorych na wodogłowie. Rozczarowania, jakie przeżył również i w tym przypadku, odbijały się w kolejnych listach do matki. „Dzisiaj umarł Johnny Rabbit, niemowlę, które operowa-tem czterokrotnie, aby usunąć wodogłowie. Podczas czwartej operacji miałem już nadzieję na sukces". Jednakże upór i optymizm nie opuszczały go, czego dowodem są słowa kończące ten list: „Ale pewnego dnia zwyciężę w walce z wodogłowiem". Zgodnie ze swymi zapatrywaniami starał się również podejmować próby utrzymania przy życiu dzieci, które urodziły się z rozszczepieniem kręgosłupa i rdzenia kręgowego, z wypływającym na zewnątrz szpikiem kostnym, odsłoniętymi korzeniami nerwowymi i wypełnionymi płynem mózgowo-rdzeniowym cystami na plecach, a którym nie pomagała żadna z tak mądrze brzmiących diagnoz — wrodzony rozszczep kręgosłupa, przepuklina rdzeniowa czy przepuklina oponowa. Większość z nich umierała już w ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin życia na skutek infekcji, jakie poprzez płyn mózgowo-rdzeniowy docierały do mózgu. Dziewięć dziesiątych z tych, które przeżyły, bo chroniła je cienka, rozciągnięta skóra, czekała tylko krótka, kilkuletnia i pełna cierpień egzystencja — porażenie kończyn, jelit, pęcherza, przemieszczenie stawu biodrowego, zniekształcenie stóp, żeber i płuc. Kiedy rozeszła się wieść o pierwszych, zakończonych sukcesami, zabiegach Penfielda polegających na zamknięciu rozszczepienia, usunięciu cyst i ponownym ukształtowaniu zamkniętego kanału rdzenia kręgowego, zaczęły przybywać do niego z nieszczęsnymi niemowlętami na rękach amerykańskie, włoskie, polskie, rosyjskie, żydowskie i niemieckie matki i akuszerki, a także zrozpaczeni ojcowie. Przybywali także mali pacjenci z polikliniki Tilneya i Instytutu Neurologicznego. Rzadko kiedy przedtem Penfield miał do czynienia z tak wielką rozpaczą i wiarą w jego wszechmoc. A przy tym po każdej zakończonej fiaskiem operacji, po każdej śmierci, każdej tragedii musiał dochodzić do siebie, czekając na tak rzadkie sukcesy. Nikt przecież nie mógł go wtedy pocieszyć, że jego metoda operacyjna także w kilkadziesiąt lat później będzie jedynym ratunkiem dla pacjentów z wrodzonym rozszczepieniem kręgosłupa. Codzienna walka przeszkadzała mu w realizacji tego, co zaplanował sobie podczas przejażdżki po Tamizie, a do czego zachęcił go Gordon Holmes: chirurgicznego leczenia epilepsji. Do ponownego zajęcia się tym problemem skłoniły go dwa wydarzenia, jakie miały miejsce w roku 1922. Jednym z nich było przypadkowe spotkanie z patologiem z College of Physi-cians and Surgeons, Williamem ? Clarkiem. Ciarkę pracował i wykładał w jednym z budynków uniwersyteckich stojących po drugiej stronie Central Park; szczególnie interesował się patologią chirurgiczną i tajemnicami procesów zdrowienia po operacjach. Zewnętrznie Ciarkę sprawiał wrażenie farmera, mieszkał zresztą na małej farmie po drugiej stronie Hudson River. Podczas weekendów otaczał się lekarzami i studentami, dla których był niemal prorokiem. Słyszał o Penfieldzie; pewnego dnia zaczepił go w Central Park, pytając, czy nie wie przypadkiem, jak goj się mózg po operacjach nowotworów. — Bo ja tego nie wiem — wyznał. — Powiada się, że przywiózł pan ze sobą 273 najlepszą metodę barwienia komórek mózgowych, by móc lepiej je badać pod mikroskopem. Nie było lepszego sposobu, by przypomnieć Penfieldowi o Holmesie, Oxfor-dzie i jego tak mało skutecznej mikroskopii komórek mózgowych. Wyjaśnił Clarke'owi, że próbował w Oxfordzie obserwować cytologię komórek normalnych i cytologię komórek w warunkach patologicznych. Przekonał się przy tym, że metody powszechnie stosowane ukazują tylko połowę prawdy, ale nie opanował jeszcze do końca metody hiszpańskiej. — No dobrze — upierał się Ciarkę. — Ale musiał pan przecież widzieć struktury normalnego mózgu i zmiany, jakie dokonują się, kiedy mózg goi się po zranieniach i operacjach i tworzą się blizny. — Zamilkł na chwilę, a potem zapytał: — Jakie procesy komórkowe są przyczyną epilepsji? Słowo „blizny" i pytanie o przyczyny epilepsji spotęgowały jeszcze wrażenie, jakie Ciarkę wywarł na Penfieldzie swą pierwszą uwagą. — Powinien pan wywoływać w mózgach zwierząt doświadczalnych sztuczne zranienia, a potem w różnych odstępach czasu badać pod mikroskopem proces gojenia i tworzenia się blizn — ciągnął Ciarkę. — Mój technik mógłby panu w tym pomóc, a pan na pewno czegoś by się przy tej okazji nauczył. Powiedziawszy to, pozostawił Penfielda jego wizjom i odszedł, stawiając nogi szeroko, po chłopsku. Na tego ostatniego czekało jeszcze szereg operacji, dlatego też na jakiś czas odsunął decyzję. W dziesięć dni potem doszło do kolejnego wydarzenia, które on sam nazwał „porywającym". Nie pozwoliło mu ono na dalszą zwłokę w podjęciu decyzji, a wiązało się z losem pewnego chłopca z Vermont, Pottera Koffina. Potter od lat cierpiał na niemal codzienne ataki epileptycznych kurczów połączone z halucynacjami słuchowymi i omdleniami. Zmieniły go óne w tak bezradną i godną pożałowania istotę, że ze wstydu chował się w sianie w stodole, skąd wyganiał go tylko głód i pragnienie. Potem znowu w niej znikał. Wentrykulografia pomogła Penfieldowi w lokalizacji nowotworu wielkości pomarańczy znajdującego się w okolicy prawej skroni. Operacja przebiegła bez komplikacji. Z wyglądu nowotwór sprawiał wrażenie łagodnego i istniało duże prawdopodobieństwo, że został wyłuskany w całości. Już podczas pierwszego tygodnia po operacji ataki kurczów były coraz słabsze i rzadsze, a halucynacje znikły; po sześciu tygodniach zniknęła też całkowicie jakakolwiek skłonność do drgawek. Potter samodzielnie powrócił na farmę Koffinów do Vermont, a w kilka tygodni później Tristanę Koffin, ojciec Pottera, przysłał Penfieldowi zdjęcie ukazujące syna przy żniwach. Wyleczenie Pottera Koffina z padaczki metodą operacyjną rzeczywiście zdopingowało Penfielda. Stało się ono dla niego sygnałem, by szukać w poliklinice Vanderbildta epileptyków, którzy otrzymywali od asystentów Tilneya jedynie duże dawki luminalu; powodowani rozpaczliwą nadzieją ulgi byli gotowi poddać się nawet operacji mózgu. Po doświadczeniu z Potterem Koffinem Penfield szukał początkowo za pomocą wentrykulografii nowotworów będących przyczyną drgawek. Ponieważ efekty tych badań okazały się jednak bez znaczenia, skoncentrował się na poszukiwaniach blizn w korze mózgowej, jakie Gordon Holmes podobno tak często znajdował u pacjentów, którzy podczas wojny odnieśli rany mózgu. Kiedy po dłuższych obserwacjach wydawało mu się, że znalazł bliznę, otwierał 274 sklepienie czaszki; tak często przeżywał przy tym rozczarowanie, że prawdopodobne ktoś inny dawno zrezygnowałby z dalszych prób. W żadnej ze znanych nam itatystyk nie wymieniono, ile razy Penfield nie znalazł blizn czy też podobnych iszkodzeń kory mózgowej i jak często zmuszony był zamknąć czaszkę, zostawiając ;horych ich losowi oraz działaniu dużych dawek barbituranów. Jednakże w również nieznanej liczbie przypadków epilepsji natknął się na ^bliznowacenia różnego rodzaju. Kiedy znajdował ^akąś bliznę, spiawdzal ptzy pomocy podrażniania prądem, czy w jej pobliżu znajdują się obszary mózgu odpowiadające za motoryczne i sensoryczne czynności ciała. Badał także, jak wielkie może być niebezpieczeństwo, iż usunięcie blizny doprowadzi do porażeń czy też innych konsekwencji. Tam, gdzie jak sądził, nie było żadnego niebezpieczeństwa, wycinał blizny z tkanki mózgowej, wypełniał powstałe jamy inną tkanką mózgową i po zamknięciu czaszki czekał na efekty. Pomijając wszakże kilka trudnych do wyjaśnienia wyjątków ataki epileptyczne powracały, i to tak często, że zjawisko to wyczerpało w końcu nawet tak wielki potencjał uporu, wytrwałości, odwagi i nadziei, jakim dysponował Penfield. Porażki dręczyły go nawet podczas weekendów, kiedy uciekał wraz z Helen, dziećmi i walizeczką z mikroskopem do odludnych jeszcze miejsc w stanie Nowy Jork czy w New Jersey. Jednakże te ucieczki niewiele mu pomagały. Kiedy siedział na brzegu rzeki czy w lesie w New Jersey, jego myśli krążyły ciągle wokół tych samych pytań: Czy przypuszczenia Gordona Holmesa dotyczące blizn jako przyczyn epilepsji są słuszne? A może powód niepowodzeń tkwi w technice chirurgicznej? Czy po usunięciu blizny tworzą się nowe zbliznowacenia? Czy zbliznowacenie w pozornie zdrowej tkance, jaka otacza blizny, będzie źródłem zmian w strukturze komórkowej ? Czy zmiany te mogą także wywoływać drgawki? A może w danym przypadku usunął zbyt małą ilość tkanki otaczającej bliznę? Niestety nie znajdował odpowiedzi na te pytania i coraz częściej myślał o Williamie ? ??????'?. Postanowił pójść za jego radą i zacząć od początku, czyli od znalezienia odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób goją się rany mózgu, jak tworzą się w nim blizny oraz do jakich zmian dochodzi w strukturze komórkowej blizn i ich otoczenia. „Przygoda z bliznami", jak ją nazwał później jego szorstki pomocnik laboratoryjny, były marynarz Dockrill, który z rękami w kieszeniach spodni obserwował Penfielda z wyrazem twarzy, jakby chciał powiedzieć: „Czy ja tego nie przewidziałem?", zaczęła się wiosną roku 1923 w laboratoriach ??????'?. Do jesieni Penfield dokonywał sztucznych zranień mózgu u królików i psów, a potem obserwował poszczególne etapy ich gojenia aż do tworzenia się blizn. Nie udała mu się jednak rzecz, którą uważał za najważniejszą, mianowicie bieżąca kontrola mikroskopowa zmian w komórkach. Podobnie jak w Oxfordzie, nie wystarczyły mu zwykłe metody barwienia wycinków; z drugiej strony nie udało mu się, mimo wielu trudów, odtworzyć metody Ramona ? Cajala oraz Hortegi. Z dalszych badań zrezygnował w październiku 1923 roku, i to mimo uporczywych przestróg ??????'?. W ciągu jednej nocy wpadł na nieco awanturniczy pomysł wyjazdu do źródeł mądrości, do Hiszpanii, aby uczyć się badań nad komórkami u Ramona ? Cajala lub Hortegi, a potem rozwiązać zagadkę epilepsji powodowanej bliznami. W krótkim czasie pomysł ten przerodził się u niego w obsesję. Stan ducha, 275 w jakim się znajdował, kazał mu napisać do matki: „Oddałbym życie za rozwiązanie zagadki epilepsji..." Być może Penfield znowu pomyślał o pomocnej dłoni Opatrzności, gdy udało mu się przekonać Whipple'a o wadze podróży do Hiszpanii — źródeł cytologii i impregnacji komórek dokonywanej przez Ramona ? Cajala czy Hortegę. Zastanawiając się jednak nad strategicznymi planami Whipple'a, można dojść do przekonania, że nic nie umocniłoby bardziej jego pozycji neurochirurga w czasie przyszłych sporów z Tilneyem jak rozwiązanie zagadki czy nawet skuteczne leczenie epilepsji metodami neurochirurgicznymi. Whipple dał więc Penfieldowi nie tylko sześć miesięcy urlopu, ale przekona! jedną ze swych bogatych pacjentek, Mrs. Percy Rockefeller, do tak szczodrej dotacji, że Penfield zabrał ze sobą do Hiszpanii również Helen, dzieci i na dodatek szwedzką bonę, Alice. Wszyscy wyjechali, po odbyciu przyśpieszonego kursu języka hiszpańskiego, w styczniu 1924 roku. Penfield był tak zafascynowany własnym pomysłem, że nie czekał nawei odpowiedzi na telegramy, jakie wysłał do Ramona ? Cajala i Hortegi, w których zapowiadał przyjazd do Hiszpanii i wyjaśniał cele swej podróży. Nie znając reakcji z Madrytu Penfieldowie znaleźli się na pokładzie francuskiego parowca „Rousil-lon", którego portem docelowym było Vigo. Od Ramona ? Cajala Penfield nie otrzymał w ogóle żadnej odpowiedzi natomiast krótką telegraficzną wiadomość od Hortegi: „Proszę przyjechać" przekazano mu tuż przed przybiciem statku do hiszpańskiego portu. Ale telegrarr ten wystarczył, aby natychmiast pojechał do Madrytu, wynajął mieszkanie w pensjonacie i odwiedził Pio del Rio Hortegę w jego skromnym, składającym sic z jednej sali laboratorium na przedmieściu Residencia de Estudiantes. Na szczę ście znalazł w Hortedze, do którego asystenci i goście zwracali się per „Don Pio" łagodnego, przyjaznego człowieka, który bez dłuższych dyskusji przyjął go dc swego „małego królestwa" i przydzielił stół laboratoryjny do pracy. Tylko mimo chodem Penfield dowiedział się, że Ramon ? Cajal rozstał się z Hortegą, poniewa; z braku zrozumienia czy też nadmiaru dumy nie potrafił już zaakceptować jegc wyników badań. Tylko niezwykła wola rozwiązania zagadki epilepsji i wykorzystania badar cytologicznych w terapii chirurgicznej pozwoliła Penfieldowi wytrzymać ponac cztery miesiące w nędznie wyposażonej salce laboratoryjnej Hortegi i z podobnii smutnym widokiem równiny kastylijskiej za oknem. Zapewne pomogła mu w tym także spokojna rozwaga Hortegi; powściągają» swą niecierpliwość Penfield krok po kroku uczył się metod impregnacji komórek której nie udało mu się zastosować w Oxfordzie i Nowym Jorku. W końcu nauczy się dzielić zachwyt Hortegi nad jego „ukochanymi komórkami", budzonymi ??? mikroskopem do pozbawionego tajemnic życia. Dla Hortegi komórki glejowe tańczyły pod mikroskopem niczym baletnici o pięknych nóżkach. Na firmamencie lśniły wieloma barwami komórk gwiaździste. Na widok okrągłej komórki wyrywał mu się z ust okrzyk: „Ona je 2 dużo. Robi sie leniwa!" Później, podczas hiszpańskiej wojny domowej, kied schronił się najpierw we Francji, w laboratorium Clovisa Vincenta, a poten w Oxfordzie, u angielskiego ucznia Harveya Cushinga — Hugh Cairnsa, wzbudza 276 zachwyt każdego, gdy opowiadał swym przedziwnym francuskim czy angielskim o świecie komórek, podobnie jak teraz wzbudzał zachwyt Penfielda. Powoli Penfield zaczął rozumieć, jak zachowują się komórki mózgu, gdy tworzą się w nim blizny po uszkodzeniach czy ranach. Obserwował obumieranie neuronów znajdujących się w bezpośredniej okolicy zranienia. Ginęły również komórki gleju skąpodrzewiastego i komórki gwiaździste stykające się z raną. Komórki zaczynały się natomiast od razu powiększać i rozmnażać, jeśli były nieco bardziej oddalone od rany i brały udział w procesie gojenia i tworzenia się blizny. Po wykonaniu niezliczonych wycinków mikroskopowych i ich zabarwieniu Penfield zorientował się również, że proces tworzenia się blizn nie kończy się nigdy, nawet po wielu latach, i zaczął przypuszczać, że w tym być może leży przyczyna, iż z obszarów zbliznowaceń i im podobnych zmian bez przerwy wychodzą nowe impulsy drgawkowe. Nie wiedział wtedy jeszcze, jakie konsekwencje mieć będą te spostrzeżenia dla jego planów związanych z neurochirurgią. Jednakże pod koniec pobytu w Hiszpanii, podczas którego skwapliwie spisywał relacje ze swych badań, doszedł już do przekonania, że potrafi przeprowadzić dowolne badanie cytologiczne. Dopiero tuż przed wyruszeniem w podróż powrotną został przyjęty przez Ramona ? Cajala w jego ciemnych, wypełnionych po sufit książkami pokojach na trzecim piętrze jednego z budynków uniwersyteckich. Spotkał się tam z liczącym siedemdziesiąt dwa lata, starym, zgorzkniałym człowiekiem, rozczarowanym brakiem wystarczającej liczby tłumaczeń jego dzieł na znaczące w świecie naukowym języki. Jeden z jego asystentów pokazał Penfiel-dowi impregnowane związkami srebra wycinki oczu insektów; na podstawie wycinków mózgu pszczół Ramon ? Cajal udowodnił, że jest on równie skomplikowany jak mózg ludzki. Jednakże kompletnie nie był zainteresowany badaniem przyczyn epilepsji czy jej leczeniem. Pod koniec roku 1924 Penfieldowie wrócili, drogą okrężną przez Francję i Anglię, do Nowego Jorku. Z wielką przykrością Penfield dowiedział się, że podczas jego nieobecności Frederick Tilney co prawda doznał krwotoku mózgu, ale w dalszym ciągu nie ma zamiaru porzucić swych ambitnych zamierzeń i usunąć się z pola walki. Plany stworzenia Columbia Medicał Center znajdowały się już na ukończeniu; duże postępy uczyniono także w zakresie planów budowy dwunastopiętrowego budynku Intytutu Neurologii na terenie Columbia Universi-ty Presbyterian Hospital przy 168 Ulicy. Z nieco naiwną nadzieją Penfield zakładał, że osiągnięty w ciągu najbliższych lat szeroko rozreklamowany sukces metody chirurgicznego leczenia epilepsji przeszkodzi w tym, aby grupa Tilneya i Elsberga, po ukończeniu budowy Columbia Medical Center, zatriumfowała nad nim i w najlepszym razie przydzieliła mu podrzędną rolę w Instytucie Neurologii. Niezwłocznie więc zajął się przeprowadzeniem wszystkich pilnych operacji neurochirurgicznych, jakie na niego czekały. Jednocześnie z tak wielką stanowczością podjął dalsze badania nad epilepsją, że wywołało to wrażenie, jakby jego podróż do Hiszpanii była wyłącznie urlopem wypoczynkowym. Tylko jeden człowiek pomagał mu w tym „biegu maratońskim". Był nim pracujący w jego laboratorium, nie znany jeszcze nowy asystent, młody patolog, 277 neuropatolog i chirurg, William Vernon Cone z Iowy. Poszukując miejsca, gdzie mógłby poznać nie tylko chirurgię, ale przede wszystkim prowadzić także badanis neuro- i histopatologiczne, Cone pracował przez pewien czas w Instytucie Neurologicznym. Coraz wyraźniejsze jednakże koncentrowanie się Tilneya i ElsbergE na działaniach organizacyjnych, prestiżu i prywatnych praktykach kazały mu odejść z instytutu. Zaczął się więc starać o pracę u Whipple'a, który w czasie nieobecności Penfielda zatrudnił go jako jego asystenta. Jeśli uważać Penfielda za Don Kichota, to należałoby potraktować ????'? jakc jego dożywotniego Sancho Pansę: był człowiekiem o krótkich nogach, dużej tuszy zawsze nieco smutnym. Natura nie obdarzyła go dużymi zdolnościami autort publikacji naukowych czy nauczyciela akademickiego, jednak jako neuropatolog czy chirurg był dowodem niezawodności, pilności i pracowitości. Nie wiedząc jeszcze dobrze, jak bezcenny skarb zdobył dla niego Whipple, Penfield złożył m szerokie barki ????'? wielką pracę nad swą wizją leczenia epilepsji. Oprócz codziennych zajęć z zakresu chirurgii ogólnej Penfield przez dwa lats ćwiczył się w stosowaniu metody hiszpańskiej, dokonując sztucznych zranieri mózgów zwierząt, obserwując rozwój oraz obumieranie komórek. Pojął w końcu że jego dotychczasowy sposób usuwania blizn będzie zawsze musiał kończyć się niepowodzeniami, prowadząc do powstawania nowych zbliznowaceń. O wiele lepsze efekty można było osiągnąć wypełniając powstałe w mózgach jamy nie tkanką mózgową, lecz pozostawiając to zadanie płynowi mózgowo-rdzeniowemu Na podstawie badań doszedł również do wniosku, że dla złagodzenia objawów czj też wyleczenia epilepsji konieczne było usunięcie większej części tkanki z otoczenia blizn, gdyż, jak się okazało, także i w niej dochodziło do zmian komórkowych podczas leczenia zranień i tworzenia się zbliznowaceń. Po dwóch latach badań i eksperymentów ponownie podjął zabiegi chirurgicznego leczenia epilepsji u ludzi. W poliklinice nadal bowiem zbierali się pacjenci mający nadzieję na pomoc za wszelką cenę. Dzięki regularnym wentrykulografiom Penfieldowi udało się zmniejszyć liczbę błędnych rozpoznań, kiedy to po otwarciu sklepienia czaszki nie znajdował żadnych blizn. Sporo jednak zabiegów dokonywał na próżno. Próby, podczas których starał się za pomocą podrażnień prądem wywołać drgawki epileptyczne, ustalić ich przebieg oraz ukryte zmiany w korze mózgowej, nie przynosiły rezultatów z powodu narkozy. W wielu przypadkach musiał jak poprzednio skapitulować, a nieszczęśni pacjenci ginęli ponownie w tłumie chorych cierpiących na trudną do wyjaśnienia „epilepsję centrencefalicz-ną" o nieznanej etiologii. Kiedy Penfield znajdował bliznowate zmiany, zaczynał długą, mozolną operację. Samo usunięcie blizny nie sprawiało mu już większych trudności, jeśli idzie ze to o otaczającą tkankę, było nie do pomyślenia, aby na chorych zastosować metodę wypróbowaną wcześniej na zwierzętach. U operowanych ludzi nie mógł zdejmować podczas zabiegu warstw tkanki, przygotowywać wycinków mikroskopowych badać ich pod kątem zmian komórkowych i robić tego tak długo, aż obra2 komórek się ustabilizuje. Pozostawała tylko jedna możliwość: w obrębie ustalonych podrażnieniami prądu granic, których nie wolno mu było przekroczyć, aby nie spowodować porażeń, musiał zdjąć tyle warstw tkanki, ile było możliwe, i z powrotem zamknąć ranę czaszki. Późniejsze notatki, w których pojawiają się słowa takie, jak „śmiały' 278 i „wyzywający los", pozwalają się domyślać, że Penfield posuwał się do granic możliwości. W końcu pozostawała mu już tylko nadzieja, że nie zranił żadnych ważnych struktur oraz że kosztem przejściowych zaburzeń mowy i ruchu udało mu się rzeczywiście złagodzić lub usunąć ataki epileptyczne. Kiedy wczesnym latem 1927 roku zbliżał się termin ukończenia Columbia Medical Center, Penfield wyniósł chirurgię nowotworów w Presbyterian Hospital na taki poziom, że mogła się już mierzyć z ówczesnym stanem klinik Cushinga w Bostonie i Dandy'ego w Baltimore. Gdy odwiedzali go pacjenci, przebywający przedtem w Bostonie czy Baltimore, odczuwał szczególną satysfakcję. Jeśli idzie o wodogłowie czy operacje rdzenia kręgowego u dzieci, to mimo wszelkich niepowodzeń stał się „człowiekiem ostatniej nadziei". Za to w przypadku chirurgii epilepsji nadal dręczyły go wątpliwości, czy wszystkie eksperymenty oraz czas nauki spędzony w Hiszpanii spełniły pokładane w nich nadzieje. Nie miał złudzeń co do swych perspektyw w Columbia Medical Center, a już żadnych, gdy idzie o możliwość kontynuowania chirurgii epilepsji w erze rządów Tilneya (który powrócił do zdrowia) i Elsberga. Stąd też musiał uznać za kolejny dowód łaski niebios, gdy 21 czerwca 1927 roku całkiem nieoczekiwanie otrzymał list z Kanady. Jego nadawcą był Edward Archi- bald, profesor chirurgii na kanadyjskim McGill University i naczelny chirurg w Royal Victoria Hospital w Montrealu. Archibald poinformował Penfielda, że niebawem przyjedzie do Nowego Jorku i chętnie odwiedzi go w jego sali operacyjnej. Penfield słyszał o Archibaldzie tyle, co okazjonalnie można usłyszeć od innych lekarzy. Nie było to jednak nic konkretnego. Podobnie rzecz się miała w przypadku dziwnych stosunków w świecie medycznym Montrealu, gdzie wcześniej był tylko raz z matką. Znane mu było natomiast nazwisko McGilla w połączeniu z nazwą brytyjskiego uniwersytetu mającego siedzibę w mieście o zdecydowanie francuskim charakterze. Z okazji jakiegoś kongresu przypominał sobie także dziekana wydziału medycznego, żwawego, zainteresowanego rozwojem nauki człowieka, Charlesa Martina. Dzięki albumowi o Kanadzie miał też pewne wyobrażenie o Royal Victoria Hospital. Znajdowało się w nim zdjęcie imponującej budowli z kamienia podobnej do zamku szkockich baronów, a przypominającej mu RoyaJ Infirmary w Edynburgu. Z tego położonego na wzniesieniu, wybudowanego na przełomie stuleci szpitala rozpościerał się wspaniały widok na McGill University, miasto oraz Rzekę św. Wawrzyńca aż po wzgórza Adirondacks i pokryte lasami zbocza Vermont. Na tym jednak kończyła się wiedza Penfielda na temat McGill University i Montrealu. Nie miał pojęcia o zażartych walkach, jakie od lat prowadzone były na uniwersytecie i w szpitalu, w których ścierali się zwolennicy współczesnej medycyny i nowoczesnego Montrealu z przedstawicielami klinicznego tradycjonalizmu. Wizyta Archibalda mogła oznaczać dużo i mało; z jednej strony mogła to być wizyta człowieka ciekawego nowości, który chciał zdobyć interesujące informacje, z drugiej zaś mógł to być przyjazd wysłannika kręgu postępowych naukowców i lekarzy, którzy dowiedzieli się o niecodziennej działalności Penfielda i chcie- li stwierdzić, czy zwerbowanie go byłoby dla nich korzystne. Stąd też Penfield w napięciu oczekiwał przyjazdu Archibalda. Archibald nie dał długo na siebie czekać. 26 czerwca Penfield i Cone rozpoczęli właśnie operację nie mającej jeszcze trzydziestu lat, pięknej kobiety, która na skutek nowotworu móżdżku utraciła zmysł równowagi i panowanie nad mięśniami twarzy, kiedy w sali operacyjnej pojawił się wysoki mężczyzna. Ponieważ miał już na sobie fartuch, czepek i maskę, trudno go było rozpoznać. Szeptem jednak przedstawił się jako Archibald i poprosił Penfielda, aby sobie nie przeszkadzał. W milczeniu obserwował, jak Penfield powoli zbliża się do osadzonego głęboko, ale dobrze otorbionego, łagodnego guza. Nowotwór dał się wyłuskać z dużym trudem. Po chwili okazało się, że zaburzenia równowagi i mięśni twarzy wywoływał nacisk guza na połączenia nerwowe, nie zaś ich zniszczenie, stąd też można było liczyć na całkowite wyzdrowienie pacjentki. Penfield pozostawił dokończenie zabiegu Cone'owi i wraz z gościem opuścił salę operacyjną. Archibald zdjął maskę, czepek i fartuch; okazało się, że ma około pięćdziesięciu lat. W garniturze ze szkockiego tweedu, z wąską głową wystającą ponad wysokim kołnierzykiem przypominał typowego brytyjskiego Kanadyjczyka. Kiedy zaprosił Penfielda na lunch, ten ciągle nie mógł się zorientować, jakie są jego zamiary. Rozmowa podczas lunchu była nieco uciążliwa, gdyż Archibald przedwcześnie przygłuchł i mówił niemal szeptem. Nie rozwodził się też szerzej na temat sytuacji w Montrealu. Opowiedział natomiast o sobie samym. Urodził się w Montrealu jako syn sędziego, studiował we Francji, w Montpellier, w Heidelbergu, pierwsze zaś kroki jako chirurg stawiał w Royal Victoria Hospital. Potem — co było dla Penfielda zaskoczeniem — opowiedział o swej trzymięcznej praktyce neurochirurgicznej, jaką odbył w roku 1906 u Victora Horsleya w Londynie. Powrócił do Montrealu z zamiarem zostania neurochirgiem. I zostałby nim, gdyby nie zachorował na gruźlicę, z powodu której został wysłany do sanatorium w górach Saranac. Wrócił stamtąd do Royal Victoria Hospital jako chirurg klatki piersiowej i płuc, Kanada pozostała więc bez neurochirurga. Archibald zajmował się tylko lekkimi przypadkami neurochirurgicznymi, odsyłając pozostałych pacjentów do Cushinga do Bostonu. Teraz jednak miał zamiar przeprowadzić kilka zmian. Było to pierwsze zdanie, które wyjaśniało jego rolę jako zwiadowcy, czy też werbownika, i kazało Penfieldowi „nadstawić uszu". Od tego też momentu Archibald jasno i wyraźniej zaczął mówić, po co przyjechał, a potem po raz kolejny zaskoczył Penfielda. W Toronto, jak powiedział, osiedlił się niedawno asystent Harveya Cushinga, Kenneth McKenzie, zostając tym samym pierwszym neurochirurgiem w Kanadzie. Archibald miał zamiar poszerzyć sztab chirurgów w Royal Victoria Hospital o kolejnego neurochirurga. Zapytał więc Penfielda o plany na przyszłość oraz o to, czy przyjąłby propozycję pracy w Montrealu. Później Penfield sam się sobie dziwił, że podczas tej rozmowy okazał się zdolny do takiego ryzyka. Zdziwienie tym faktem nie było jednak uzasadnione, biorąc pod uwagę dowody odwagi i ryzyka, jakie dał do tej pory w czasie przeprowadzanych przez siebie operacji. Penfield wykazał co prawda zainteresowanie propozycją, zaraz potem jednak przedstawił swoje warunki. Takiego rozwoju sytuacji Archibald się nie spodziewał. Penfield wyjaśnił, że jako chirurg między chirurgami może zostać tu, gdzie jest. 280 ego najbliższymi celami są: własna klinika neurochirurgiczna z przynależnym łboratorium do badań neurofizjologicznych i cytologicznych, a także odpowied-ia pozycja akademicka, na przykład profesura. Celem zaś na przyszłość jest tworzenie dużego instytutu neurologiczno-neurochirurgicznego. Wykorzystał przy tym okazję, by opisać Archibaldowi swoje marzenia, uzasad-dając jednak przy tym konieczność i znaczenie istnienia takiego instytutu dla irestiżu każdego nowoczesnego szpitala i każdego nowoczesnego wydziału medy- ???- Archibald był człowiekiem wyróżniającym się dużym opanowaniem, a także posiadającym wielki talent do ukrywania tego, co chciał ukryć. Warunki i marzenia Penfielda zaskoczyły go co prawda, ale nie różniły się zbytnio od jego własnych marzeń o prestiżu McGill University, Royal Victoria Hospital i Montrealu. O wiele uważniej śledził dotychczasowy rozwój Penfielda, aniżeli ten sobie to wyobrażał. Chociaż w Montrealu spierał się ze sporą grupą medycznych „dinozaurów", to w zamian za to był bardzo zaprzyjaźniony nie tylko z Charlesem Martinem, dziekanem wydziału medycznego uniwersytetu McGill, ale również z niemal wszystkimi brytyjsko-kanadyjskimi finansistami i przedsiębiorcami Montrealu, którzy swą pozycję społeczną opłacali dotacjami na rozwój medycyny. Wpływowe osobistości, takie jak Lewis Reford, krewny multimilionera Duncana Mclntire'a czy A. A. Hodgson i J. W. McConnell, właściciel dziennika „Montreal Star" oraz inni członkowie Mount Royal Club nie mieli nic przeciwko temu, aby Montreal stał się uznanym na arenie międzynarodowej centrum nowoczesnej medycyny, odbierając być może nawet trochę sławy Harvardowi. Oni także byli poinformowani o „równie ambitnym, co zdolnym samotniku", jakim był Penfield. Archibald nie uważał jednak za stosowne wychodzić zbyt daleko naprzeciw jego propozycjom. Zastanawiał się nad nimi jednak tak długo, że lunch trwał aż do zmierzchu i zakończył się tuż przed odjazdem jego pociągu do Montrealu. Pod koniec rozmowy oświadczył swemu młodemu koledze, iż jego życzenia i wyobrażenia sięgają bardzo daleko i że właściwie nie widzi w Montrealu możliwości koniecznego wsparcia dla ich realizacji. Kiedy jednak żegnał się z Penfiel-dem na peronie, zapytał (jak gdyby oczekiwał, że Penfield zaczął się już przyzwyczajać do francusko-brytyjskiej podwójności Montrealu): „A Montreal, on parle francais. Vous parlez... n'est-ce pas?", a Penfield odpowiedział: „Mais, oui". Dla Penfielda nastąpiły teraz długie miesiące oczekiwania, pełne nadziei i marzeń o wybawieniu z objęć Columbia University, obaw, że podjął zbyt ryzykowną grę, ale także i wątpliwości związanych z Frankokanadyjczykami, ich liczebną przewagą, uniwersytetem liczącym dwa razy tyle studentów co McGill University i ich wielkimi szpitalami — Hótel-Dieu i Notre-Dame. W październiku Archibald poinformował go, że nie udało mu się jeszcze zapewnić środków finansowych, jakie są konieczne, aby spełnić jego życzenia — profesura, własny oddział neurochirurgiczny i laboratorium. Miejsce zmiennych nastrojów, jakie ogarniały Penfielda, zajęła znowu rezygnacja. Potem jednak, 10 stycznia 1928 roku, otrzymał krótki telegram: „Wszystko przygotowane. Czy może pan przyjechać w środę na rozmowę do Montrealu?" Penfield uczynił to z uczuciem narastającego triumfu. Tej środy, a wypadała ona 12 stycznia, przyrzekł wszystko, czego sobie od niego życzono: próbny wykład i wizyty u wszystkich wpływowych osobistości miasta. 281 Po swym przyjeździe do Montrealu miał mimo to kilka powodów, by uskarżać się na boską Opatrzność. Pierwsza próba w Kanadzie zastosowania wentrykulogra-fii Dandy'ego na chorym z podejrzeniem nowotworu, którą zapowiedział z duża pewnością siebie, zaczęła się od niepowodzenia. Na oczach wszystkich nie udałc mu się odprowadzić części płynu mózgowo-rdzeniowego przy pomocy nakłucia lędźwiowego. Przez długi czas nie mógł sobie potem wybaczyć, że musiał przerwać „show"; dokończył go szczęśliwie jeden z kanadyjskich asystentów. Dopierc potem Penfield mógł wprowadzić powietrze i zająć się lokalizacją nowotworu. Opatrzność jednak włożyła mu w usta odpowiednie słowa podczas wyjaśnień, jakich udzielił po zabiegu: dużo obietnic, umiarkowane żądania i ani słowa o wielkich marzeniach na przyszłość. O tym, że jego pokaz wywołał również sceptycyzm, dowiedział się dopiero później podczas wizyt, jakie składał w Montrealu. Sir Vincent Meredith, pochodzący z rodziny bankierskiej, bogaty, ale sklerotyczny prezes rady nadzorczej Royal Victoria Hospital, nie miał dla niego czasu. Profesor patologii, Horst Oertel, z pochodzenia Niemiec, nie miał wolnych pomieszczeń na laboratorium. Neurolodzy obawiali się jego konkurencji. Jednakże odprowadzający go na pociąg do Nowego Jorku Archibald zapewniał, że to nie będzie miało decydującego wpływu. I rzeczywiście nie miało. Minęło co prawda jeszcze kilka tygodni, kiedy na telegraficzne zapytanie, czy powinien zrezygnować z pracy w Nowym Jorku, otrzymał następującą odpowiedź: „Niech pan spali za sobą wszystkie mosty". Wkrótce potem doszło do umowy między nim, McGill University i Royal Victoria Hospital, w myśl której wraz z ????'?? i Dockrillem oraz całą rodziną miał 1 marca wyjechać do Kanady na spotkanie montrealskiej przygody. Wszystko zdawało się uregulowane w jakiś cudowny sposób. Penfield miał trzydzieści siedem lat, wiele oficjalnych i skrytych planów oraz przeświadczenie, że w przyszłości żaden Frederic Tilney czy Charles Elsberg nie będą mu już podcinać skrzydeł. Historia miała się jednak potoczyć inaczej. Przypadek (lub też w wersji Penfielda — Opatrzność) na kilka dni przed wyjazdem na Północ skrzyżowała jego drogi z młodym chirurgiem, Peterem Howellem, który właśnie powrócił do Nowego Jorku z pobytu naukowego w Niemczech. Jednym z etapów jego pobytu był Wrocław, gdzie przez pewien czas pracował w klinice Otfrieda Foerstera jako wolontariusz. Penfield słyszał już o Foersterze, a przede wszystkim o chordotomii i dyskutowanej w prasie fachowej kwestii, komu ma przypaść sława jej twórcy: Foersterowi czy Williamowi Gibsonowi Spillerowi z Filadelfii. Dopiero teraz jednak dowiedział się, że Foerster już od roku 1919 czy 1920 starał się leczyć epilepsję przy pomocy usuwania zbliznowaceń mózgu. Poza tym Howell opowiedział, że Foerster od dawna już nie poddaje operowanych pacjentów narkozie, lecz przeprowadza zabiegi przy znieczuleniu miejscowym, a więc i przy pełnej świadomości pacjenta. Jak trafnie zrelacjonował to Howell, celem Foerstera była możliwość pytania operowanych o ich odczucia. W ten sposób mógł z ich reakcji wyciągać wnioski co do prawidłowości swych chirurgicznych posunięć czy też o grożących niebezpieczeństwach. Howell opowiedział mu coś jeszcze: że w ten 282 sposób pacjenci przekazywali Foersterowi informacje neurologiczne i neurofizjologiczne, których nie można było uzyskać podczas doświadczeń ze zwierzętami. Reakcja Penfielda na te opowieści nie mogła zaskoczyć nikogo, kto znał go wystarczająco długo. Wkrótce potem pojawił się w bibliotece nowojorskiej Akademii Medycznej i zaczął poszukiwać wszystkiego, co dotyczyło Foerstera. Niebawem znalazł różnego rodzaju publikacje i książki napisane przez niego lub o nim. Nie było wśród nich jednak żadnej pracy, która zajmowałaby się chirurgią epilepsji. Mimo to w kilka dni później w Montrealu Edward Archibald przeżył największą niespodziankę, iaką kiedykolwiek sprawił mu młody kandydat na tak poważne stanowisko. Penfield poprosił go bowiem listownie, aby przesunął przejęcie przezeń stanowiska o sześć miesięcy. W uzasadnieniu napisał, że w Niemczech istnieją perspektywy znalezienia odpowiedzi na otwarte problemy związane z chirurgią epilepsji. Innymi słowy, Penfielda ponownie ogarnęła gorączka neurologiczno-neuro- chirurgiczna, a jego talent przedstawiania swym aktualnym i przyszłym partnerom spontanicznych pomysłów jako absolutnie możliwych w realizacji okazał się znowu skuteczny. Tak jak udało mu się poprzednio przekonać Whipple'a o konieczności wyjazdu do Hiszpanii, tak samo przekonał teraz Archibalda, że jedynie wyjeżdżając do Wrocławia może znaleźć rozwiązania, których szuka. Martin i Archibald nie tylko przychylili się do jego prośby i przesunęli termin rozpoczęcia pracy, ale także przesłali mu 500 dolarów z zasobów Archibalda i 1000 dolarów z portfela Martina. Siła przekonywania pomogła mu również otrzymać stypendium od Rockefeller Foundation. Wynosiło ono co prawda tylko 182 dolary miesięcznie, ale w ówczesnych warunkach gospodarczych Niemiec była to suma wystarczająca. 21 marca 1928 roku Penfield wraz z Helen i — po narodzinach rudowłosej córeczki Priscilli i syna Amosa Jeffersona — czworgiem dzieci wypłynął na pokładzie statku, którego portem docelowym była Brema. Do Foerstera napisał tuż przed wyjazdem. Kiedy statek wypływał w morze, nie otrzymał jeszcze zgody z Wrocławia. Dostał ją dopiero wtedy, gdy wraz z rodziną schodził w Bremie na ląd. Stamtąd pojechał do Obornik Śląskich, małego kurortu oddalonego od Wrocławia o godzinę drogi pociągiem. Były tam tanie pensjonaty; w jednym z nich wynajął wraz rodziną mieszkanie i zaangażował guwernantkę oraz nauczycielkę niemieckiego nazwiskiem Bergmann. Kiedy pewnego dnia z samego rana Penfield pojechał po raz pierwszy do Wrocławia i pojawił się w szpitalu Wenzla-Hanckego, nie przeczuwał, jakie znaczenie będzie miało jego spotkanie z Foersterem. Początkowo czuł się jednak rozczarowany szorstkim sposobem bycia Foerstera. Powitanie przez starszego o osiemnaście lat uczonego było pełne tak typowego dla jego osobowości dystansu. Już pierwszego dnia jednak poprosił Penfielda, aby asystował mu przy operacji przypuszczalnej blizny w lewym obszarze skroniowym pewnego górnika, który jako żołnierz przed ponad dziesięciu laty doznał rany głowy i od tego czasu cierpiał na ciężkie ataki epilepsji. Po raz pierwszy Penfield był świadkiem wielkiej operacji mózgu przeprowadzanej pod znieczuleniem miejscowym. Nieco staroświecka, kłopotliwa metoda Foerstera, jaką otwierał sklepienie czaszki, zaskoczyła go podobnie jak jego 283 uciążliwa technika chirurgiczna. Wszystko to jednak przestało mieć większe znaczenie, kiedy Foerster odsłonił korę mózgową z umiejscowioną w niej blizną. Pacjent Foerstera zareagował na podrażnienie prądem kory mózgowej na obszarze zbliznowacenia inaczej niż poddani całkowitej narkozie pacjenci Penfiel-da. Jego reakcją były nie tylko drgawki, poruszanie kończynami czy inne podświadome odruchy. Chory opisywał odczucia i odpowiadał na pytania Foerstera. W ten sposób informował — co nie było możliwe w Nowym Jorku — kiedy Foerster sondując pole operacyjne zbliżał się do ośrodków motorycznych i senso-rycznych, a także stref niebezpiecznych. Dawał też do zrozumienia, gdy chirurg zbliżał się do ośrodków słuchu, węchu czy smaku. Uwaga Penfielda wzrosła, kiedy pacjent po lekkim dotknięciu przez Foerstera blizny kleszczami stwierdził, że słyszy w swym lewym uchu te same dźwięki dzwonu, jakie poprzedzają u niego napad padaczki. Zaraz potem rzeczywiście nastąpiły konwulsje epileptyczne, jakich Penfield nie był w stanie wywołać podczas operacji ze względu na tłumiące działanie narkozy. Fakt ten stanowił niejako dowód na to, że blizna była punktem wyjściowym wyładowań. Podczas usuwania blizny przez Foerstera Penfield zauważył, że ma on techniczne braki; jak sądził, sam dokonałby tego lepiej. Ale pod koniec zabiegu wrażenie to ustąpiło miejsca konstatacji, że operacja na przytomnym pacjencie otwiera całkiem nowe możliwości chirurgiczne. Tak jak opowiadał Howell, droga wiodła, wychodząc poza chirurgię blizn i inne rodzaje chirurgii mózgu, do połączenia terapii oraz badań na żywym ludzkim mózgu. Ten sposób operowania pozwalał pokonać wszelkie dotychczasowe granice, jakie przeszkadzały Penfieldowi, pozostawało jedynie otwarte pytanie, dlaczego sam na to nie wpadł do tej pory. Tak zaczęła się dla Penfielda burzliwa przygoda, która fascynowała go przez pięć miesięcy w Obornikach, a później podczas podróży po Niemczech i Francji. Po tej pierwszej operacji, kiedy nie wdały się komplikacje i pacjent wydawał się uwolniony od ataków epileptycznych, postanowił szybko przedstawić Foersterowi badania dotyczące neuronów, komórek makro- i mikroglejowych blizn oraz otaczającej ich tkanki, jakie przeprowadził w Nowym Jorku. Czuł również ogromną chęć wypróbowania swej metody na tkankach, jakie Foerster usunął z kory mózgowej podczas ostatniej operacji. Podczas gdy Helen wraz z guwernantką udzielały w Obornikach pierwszych lekcji dzieciom, Penfield wprowadził się z mikroskopem do oddzielonego cienką ścianą przepierzenia w kącie sali chorych nr 8, gdzie prowadzili już badania Arthur McLean i inni z grupy podróżujących uczniów Cushinga (w najbliższej przyszłości miał to miejsce zająć Percival Bailey). Tam pracował nad wycinkami z operacyjnych preparatów Foerstera. Później napisał o swej pracy następujące słowa: „Musiało to być trzeciego lub czwartego dnia [po operacji], kiedy przygotowałem dla Foerstera pierwsze wyniki badań... Rano tego dnia wszedłem na krzesło i spojrzałem ponad ścianką na salę, gdy Foerster dokonywał obchodu chorych... Mogłem usłyszeć głos siostry, która ogłaszała: »Pan profesor idzie«... Potem zapadła pełna respektu cisza. Otwarły się drzwi i do sali wszedł profesor Otfrid Foerster, a za nim ubrani na biało asystenci i studenci... Szedł od łóżka do łóżka... badając i wysłuchując pacjentów. Lekarz naczelny za każdym razem przedstawiał mu historię choroby. Pacjenci zachowywali się... 284 dziwnie spokojnie. W stosunkach między nimi a lekarzami było dla mnie coś dziwnego... Nikt się nie uśmiechał, brak było spontanicznych rozmów... Mieszkańcy Śląska żywią głęboki szacunek wobec nauki, wierzą w autorytet, a mimo to czegoś tu brakowało... Być może sympatii z jednej, a zrozumienia z drugiej strony... Chorzy bali się Foerstera. Nie odkryli w nim jeszcze ludzkiej istoty ukrywającej się za zewnętrzną fasadą... Foerster-człowiek, który wkrótce potem wszedł do mego laboratorium, zmienił się natychmiast tak, jakby z jego twarzy spadła maska... Kiedy zauważył, że wykonałem już pracę i jestem do jego dyspozycji, uśmiechnął się z niemal młodzieńczym zaciekawieniem. Usiadł obok mnie przy mikroskopie, aby obejrzeć wyniki... Wyraźnie widać było komórki mózgowe ze wszystkimi ich skomplikowanymi rozgałęzieniami — neurony, glej, mikroglej... W bliźnie komórki były pomieszane i splecione ze sobą; w na wpół zniszczonej tkance otaczającej również dostrzegało się zbliżone formy... Podobne widziałem w moich preparatach w Nowym Jorku... Tkanka blizny, którą badałem teraz, miała dwanaście lat, jednakże zmiany w niej zachodziły bez przerwy... Foerster wyszedł nagle pośpiesznie i powrócił z licznymi, starannie oznakowanymi słoiczkami, w których zachowane były preparaty z jego operacji epileptyków w ostatnich latach. «Chciałbym — powiedział — aby je pan wszystkie zbadał...« W każdym przypadku chodziło o połowę tkanki usuniętej podczas zabiegu. Druga została wysłana do badań cytologicznych, które nie były dla mnie istotne". Z dnia na dzień poszarzała twarz Foerstera rozjaśniała się coraz bardziej, kiedy wchodził do „laboratorium" Penfielda i oglądał nowe obrazy komórek. Przyczyna tego, że ich do tej pory nie znał, leżała w tym, iż nie był wprawnym histopatologiem, a monachijski histopatolog, Walther Spielmeyer, do którego po każdej operacji wysyłał preparaty do zbadania, nie miał wysokiego mniemania o metodach Ramona ? Cajala oraz Hortegi. Po kilku tygodniach Foerster przekonał się na podstawie preparatów operacyjnych tych pacjentów, u których nie doszło do wyleczenia, lecz jedynie do lekkiej poprawy zdrowia, że z otoczenia blizny usunięto zbyt mało tkanki; w ten sposób pozostały w mózgu pola zaburzeń stające się zarzewiem dalszych ataków. Później jednak Foerster podzielił się z Penfieldem swymi wątpliwościami stawiając takie oto pytania: czy delikatne, drobne różnice w strukturze komórek wyjaśniają w jakiś sposób głębsze mechanizmy epilepsji? Czy pomogłyby mu one podczas przeprowadzanych operacji blizn w określeniu prawidłowej ilości tkanki, jaka miałaby być usunięta? Penfield wiedział, że na podstawie owych różnic nie jest w stanie wyjaśnić żadnej z tych kwestii; poczuł więc głębokie zmieszanie, kiedy Foerster pokazał mu wycinki Spielmeyera. Monachijczyk wykonał je z preparatów pochodzących z operacji, podczas których Foerster, wbrew oczekiwaniom, nie natknął się na żadne blizny. Znalazł jedynie obszary tkanki nieco bledsze w porównaniu z otoczeniem. Foerster usuwał tę bledszą tkankę i w kilku przypadkach był świadkiem, że wkrótce potem ataki drgawek zniknęły lub też wyraźnie zmniejszyła się ich częstotliwość. Spielmeyer zauważył jednak w swoich preparatach „śmierć komórek" — ich 285 obumieranie, tak jak to się zazwyczaj działo przy ograniczeniu lub przerwaniu przepływu krwi między komórkami. Do tej pory Penfield ani razu nie zadał sobie pytania, czy poprzez skurcze tętnic lub inne zmiany w komórkach mózgowych nie dochodzi przypadkiem do zaburzeń przepływu krwi w korze mózgowej, co w efekcie powodowałoby obumieranie komórek i powstawanie epileptycznych potencjałów w danych obszarach. Czy nie było rzeczą możliwą usunięcie metodami chirurgicznymi owych zmian naczyniowych i leczenie w ten sposób epilepsji? Tak był pochłonięty bliznami, że przeszkodziło mu to w zajęciu się kwestią krwiobiegu w przypadku epilepsji, można więc przyjąć, że pytania Foerstera zachwiały jego pewnością siebie, obudziły natomiast pragnienie jak najszybszego spotkania się z Waltherem Spielmeyerem. Foerster pomógł mu wyjechać do Monachium i, dzięki Fundacji Rockefellera, dotrzeć do nowo utworzonego Niemieckiego Instytutu Psychiatrii, w którym od niedawna dyrektorem wydziału patologii mózgu był Spielmeyer. Kiedy Penfield przyjechał do Monachium, spotkał w jego osobie prawdziwego Prusaka, który nosił jedynie z bawarska brzmiące nazwisko. Spielmeyer był wysokim, szczupłym mężczyzną; odwiedził już Amerykę, Anglię, Szwecję i Brazylię, zatrudniał amerykańskiego asystenta, Stanleya Cobba, który chciał zostać neuropatologiem w Har-vardzie (i stał się nim w przyszłości). Mówił po angielsku niemal tak dobrze jak Foerster, poza tym nie skończył jeszcze pięćdziesięciu lat i nikt nie przypuszczał, że już za kilka lat umrze na zakażenie płuc. Spielmeyer zapoznał go z pewnym obszarem swojej pracy, stanowiącym większą część dzieła jego życia. Zajmował się związkiem między zmianami naczyniowymi, skurczami tętnic, niedoborem tlenu w komórkach mózgowych i chorobami psychicznymi, do których zaliczał również epilepsję. Był człowiekiem muzykalnym, lecz jego rodzice zmusili go kiedyś do zaniechania gry na fortepianie, aby nie tracił czasu na studiach medycznych. Stąd też teraz, w przerwach między badaniami nad „blednięciem kory mózgowej" i ślęczeniem nad mikroskopem, odpoczywał w domu ćwicząc sonaty Bacha i Beethovena. Miał taki dar przekonywania, że Penfield nie potrafił przedstawić mu żadnych kontrargumentów i pozostając pod wielkim wrażeniem wsiadł do pociągu do Wrocławia. Przeszkadzało mu tylko jedno: niechęć Spielmeyera do metody hiszpańskiej, której sam poświęcił tyle czasu. Ten pruski Bawarczyk był przekonany, że w świecie komórek mózgowych nie da się odkryć nic więcej poza tym, co da się stwierdzić przy pomocy farb anilinowych nieżyjącego Karla Weigerta z Frankfurtu czy także już nieżyjącego, genialnego bawarskiego patologa, Franza Nissla. Asystent Spielmeyera, Cobb, dał Penfieldowi na drogę pewną radę. Poradził mu mianowicie zostawić metodę hiszpańską Hiszpanom, a samemu ograniczyć się do wykorzystania wiedzy Spielmeyera dotyczącej zaburzeń naczyniowych w mózgu. Penfield skorzystał z tej rady. Powróciwszy do Wrocławia, zanotował w swym dzienniku: „Wiem teraz, że na drodze poszukiwania możliwości leczenia epilepsji muszę pokonać o wiele więcej przeszkód, aniżeli sądziłem przed podróżą do Europy". Po przyjeździe do Obornik przypomniał sobie o pewnym spotkaniu. Doszło do niego w roku 1924 w czasie podróży powrotnej z Madrytu. Człowiek, którego wtedy spotkał, był niskim, ale pełnym temperamentu francuskim chirurgiem, 286 i nazywał się Renę Leriche. Jako student Leriche przyjechał około roku 1913 do Jaltimore, gdzie zajmował się delikatną metodą chirurgii Halsteda, a teraz został vłaśnie dyrektorem strasburskiej kliniki uniwersyteckiej. Jedynie wybuch pierw-izej wojny światowej przeszkodził mu w emigracji do Stanów Zjednoczonych, eszcze przed przyjazdem do Strasburga podjął w Lyonie próbę zastosowania ielikatnej metody Halsteda w chirurgicznym przecinaniu nerwów regulujących łapiecie ścian naczyniowych i mięśniówki naczyń, aby w ten sposób przeszkodzić n powstawaniu kurczów w naczyniach krwionośnych i zapobiec trwałym ich aszkodzeniom. Penfield wiedział, że Leriche wyspecjalizował się w Strasburgu w chirurgii nerwów i zdobył pewną sławę dzięki zwalczaniu zaburzeń krwiobiegu i nadciśnienia tętniczego. Wyjeżdżając więc następnego dnia rano do Wrocławia był przekonany, że po Spielmeyerze musi odwiedzić również i Renę Leriche'a. Chciał się dowiedzieć, czy jego metody chirurgiczne nadają się również do tego, aby przecięciem nerwów wpływać na regulację naczyń mózgowych i przeszkodzić w obumieraniu komórek i zaburzeniach dopływu krwi. Była to oznaka nietypowej symbiozy, jaka rozwinęła się w ciągu kilku tygodni między Foersterem a Penfieldem, a także dowód na zaangażowanie się Foerstera w problemy epilepsji; Foerster bowiem dołączył do Penfielda w podróży. Fakt wyjazdu szefa z Penfieldem był tak zaskakujący dla asystenta Foerstera, Schwaba, że, jak wspomina później Penfield: „Dr Schwab przyszedł do mnie i stwierdził kompletnie skonsternowany: «Profesor kazał sprowadzić fryzjera. Czy rzeczywiście wyjeżdża z panem?«" Dla Foerstera wyjazd ten był spóźnionym rewanżem za wizytę, jaką Leriche złożył we Wrocławiu przed szesnastu laty, aby studiować jego znaną na całym świecie chordotomię. Kiedy na początku czerwca przyjechali do rozgrzanego upałem Strasburga, Leriche sprawił im uroczyste powitanie. „Przez trzy dni — pisał potem Penfield — oglądaliśmy go każdego przedpołudnia przy operacji, a wieczorami jadaliśmy kolacje razem z nim i jego niemiecką żoną... Mimo godnej uwagi zręczności Leriche'a przeżyliśmy jednak rozczarowanie, choć mamy nadzieję, że jego metody mogą stać się dla nas bodźcem i pomogą uzyskać wpływ na naczynia mózgowe epileptyków poprzez zabiegi chirurgiczne". Technika Leriche'a była wystarczająco precyzyjna dla wegetatywnych dróg nerwowych, ale w przypadku mózgu brakowało jej dokładności. Zanim Foerster z Penfieldem opuścili Strasburg, na tarasie Maison Rouge Penfield napisał jeszcze do matki: „Foerster posiada najbardziej godną zazdrości siłę ducha spośród mężczyzn, jakich spotkałem do dzisiaj — z wyjątkiem Sher-ringtona. Dał mi jednak więcej niż Sherrington. Poszedł bowiem drogą, którą ja także chciałbym pójść..." Potem napisał jeszcze jedno zaskakujące zdanie, a zdradzało ono, że rozmowy, jakie prowadził w podróży z Foersterem, dotknęły jeszcze innych tematów, nie tylko problemów epilepsji, zmian komórkowych czy naczyniowych. Do tej pory nieznana była żadna wypowiedź Foerstera, która zdradzałaby, że za chłodną, analizującą fasadą osobowości badacza mogą go zajmować także kwestie powiązań mózgu i duszy. Fakt ten był zaskakujący dla samego Penfielda. Również i on do tej pory nie wypowiedział się na temat stosunku swojej wiary w nieśmiertelność ludzkiej duszy do starań o znalezienie odpowiedzi dotyczących 287 tajemnic mózgu. „Foerster — napisał Penfield — nie wierzy, że dusza człowieka jest [materialnym] produktem naszego mózgu..." Penfield nigdy i nigdzie nie zdradził powodu, dla którego on i Foerster nie powrócili od razu do Wrocławia, ale odwiedzili jeszcze Oskara i Cecile Vogtów w ich prawie wykończonym instytucie badań mózgu Kaiser-Wilhelm-Gesellschaft w Berlinie-Buch. Można jednak przypuszczać, że Penfield chciał zobaczyć królestwo Vogtów, aby znaleźć tam być może nowe bodźce dla zrealizowania swego snu o stworzeniu instytutu neurologicznego. Jednakże i tym razem jego nadzieje nie zostały spełnione. Urządzenie instytutu i sami Vogtowie wywarli na nim pewne wrażenie, chociaż pisał o tym z pewnego rodzaju nutką ironii: „Profesor Vogt mówi przez cały czas, jest dowcipny... i pewny siebie. Kiedy daje się ponosić emocjom, co zdarza się często, na jego twarzy zaczynają pojawiać się blizny po pojedynkach z czasów studenckich, a broda otoczona zostaje mgiełką [śliny], która niekiedy dociera i do mnie. Jego żona słucha nas z nieobecnym spojrzeniem i uśmiechem na twarzy. Zdaje się nie zauważać, że okulary zsuwają się jej z nosa..." Vogt pokazał Foersterowi i Penfieldowi — na rok przed oficjalnym przedstawieniem swej relacji w Moskwie — wycinki nadzwyczaj dużych komórek pochodzących z mózgu Lenina, w których widział dowód jego wybitnego potencjału umysłowego. Penfield podejrzewał jednak, że były to wybujałości powstałe podczas długiego procesu przygotowywania wycinków do badań. Podobne wątpliwości żywił także i Foerster. Był zdania, że nie są one oznaką wyjątkowości Lenina, lecz cechą charakterystyczną chińskich czy tatarskich plemion, do których zaliczali się jego przodkowie. Wszystko to jednak miało dla Penfielda drugorzędne znaczenie. O tym, co interesowało go najbardziej, napisał później: „Wiele jest rzeczy godnych uwagi w tym wspaniałym kompleksie laboratoriów poświęconych neurologii kierowanym przez Yogtów. Wszystko jest jednak nastawione na anatomię mózgu. Vogt podejmuje doświadczenia na zwierzętach i obserwuje ich wyniki pod mikroskopem... Wyciąga wnioski z architektury komórek... Całość jednak jest za bardzo oddalona od chorego i ludzkiej fizjologii. Wszyscy tam pracują, jak mi się zdaje, we mgle... Nie jest to instytut, o jakim marzę". Foerster i Penfield po wizycie w Berlinie powrócili do Wrocławia. W lipcu i sierpniu Penfield brał udział w dalszych operacjach i eksperymentach na przytomnych pacjentach, a pod koniec swej praktyki stwierdził: teraz, gdy zaczynam operować mózgi mężczyzn i kobiet znajdujących się w stanie całkowitej przytomności, otwiera się przede mną droga do rzeczywistego zbadania ludzkiego mózgu. Innymi słowy, doszedł do wniosku, że chęć pomocy chorym i pragnienie zbadania tajemnic mózgu dadzą się połączyć. Był tak przejęty nowymi możliwościami, że pod koniec sierpnia myślał już tylko o jak najszybszym powrocie do Montrealu. W tym nastroju potraktował jako nie mający znaczenia epizod prośbę, aby — bez wiedzy Foerstera — odwiedził pewną Amerykankę leżącą w klinice, w której Foerster umieszczał swych prywatnych pacjentów. Spotkał tam starszą wiekiem, bardzo podnieconą damę, Madeleine Ottmann, małżonkę nowojorskiego przedsiębiorcy będącą z nim w separacji. Pani Ottmann oczekiwała na niego wraz ze swym szesnastoletnim synem, Billem, cierpiącym na ataki epileptyczne, i natychmiast zarzuciła Penfielda szczegółami dotyczącymi 288 choroby. Kiedy niepowodzeniem skończyła się terapia specjalistów z kliniki Mayo w Rochester, którzy leczyli Billa dietą odchudzającą pozbawioną soli, pewien specjalista z Nowego Jorku, dr Rawie Geyelin, przez długi czas stosował metodę odwrotną — leczył chłopca dietą tłuszczową. Kiedy jednak i jemu nie udało się osiągnąć sukcesu, zalecił Madeleine Ottmann wyjazd do Wrocławia, do Foerstera. O jego operacjach dowiedział się (podobnie jak Penfield) od ludzi, którzy podróżowali do Europy. Bezpośrednio jednak po przyjeździe do Wrocławia Madeleine Ottmann zaobserwowała, jak Foerster z pełną strzykawką przechodził przez korytarz kliniki, nie przykrywszy igły sterylnym opatrunkiem. Ogarnięta manią sterylności, w tym samym momencie straciła do niego zaufanie. W międzyczasie dowiedziała się o pobycie we Wrocławiu Penfielda. Była przekonana, że może po nim, jako Amerykaninie, oczekiwać przestrzegania zasad aseptyki, zaczęła więc go błagać, aby przejął leczenie Billa. Kiedy Penfield wyjaśnił jej, że mieszanie się w terapię Foerstera przeczy wszelkim zasadom etyki lekarskiej, pani Ottmann omal nie zemdlała. Odzyskała panowanie nad sobą dopiero wtedy, kiedy zaproponował jej, aby odwiedziła go w Kanadzie. Kiedy w pierwszej połowie września opuścił Wrocław i Oborniki (jego rodzina zrobiła to w osiem dni później), wyjeżdżając z Foersterem na sympozjum niemieckich neurologów w Hamburgu, zapomniał już o tym spotkaniu. Głodny wiedzy, starał się zapamiętać wszystko, o czym mówiono na sympozjum, któremu przewodniczył Foerster. 17 września 1928 roku, wchodząc wraz z Helen, dziećmi oraz panną Bergman na pokład parowca „Montnairn", nie przeczuwał, że było to jego ostatnie spotkanie z człowiekiem, który stał się jego przyjacielem. W dziewięć dni później przybyli do Quebecu. W tym momencie zaczęła się przygoda Penfielda z Montrealem, mająca trwać do końca jego życia. Biografowie stworzyli później romantyczną opowieść o początkach działalności Penfielda w Montrealu. W rzeczywistości jego wojna z epilepsją zaczęła się kilka miesięcy wcześniej i dała podstawę jego przyszłej pozycji w Kanadzie (w tym czasie Helen wraz dziećmi wprowadziła się do wynajętego, ale reprezentacyjnego wiktoriańskiego domu przy Sherbrook Street). Przeciwnicy, nie mogąc pogodzić się z jego nominacją, dawali mu odczuć swą niechęć na każdym kroku. I tak zniknęły na przykład w tajemniczy sposób jego patologiczne wycinki, między innymi wszystkie wykonane metodą hiszpańską preparaty komórkowe, które kazał przesłać z Nowego Jorku do Montrealu. Dopiero osobiste zaangażowanie się Penfielda w poszukiwania pozwoliło odnaleźć wyniki wieloletniej pracy badawczej na jednym z wysypisk śmieci w Montrealu, w Rosemount Dump. Mimo to w krótkim czasie mocno usadowił się w siodle. Składał obowiązkowe wizyty u kolegów, gubernatorów, burmistrzów, urzędników uniwersyteckich, milionerów Archibalda (i ich żon), przedstawił się swoim przeciwnikom i tym, którzy nie zajęli jeszcze stanowiska w tej kwestii. Większość osobistości zdołał przekonać do siebie. Dobrze znając liczbowy stosunek ludności brytyjskiej do francuskiej w Kana- 289 dzie i znaczenie tego faktu dla jego przyszłej praktyki prywatnej, rozpoczął uporczywą kampanię reklamową o zdobycie zaufania Frankokanadyjczyków i współpracę z nimi. Po raz pierwszy w historii medycyny Montrealu poprosił wziętych neurologów, m. in. Jeana Sauciera i Roma Amyota, na konsultacje do Royal Victoria Hospital, a także zaczął brać udział w organizowanych przez nich konferencjach neurologicznych w szpitalach Hótel-Dieu i Notre-Dame. Pod koniec roku znowu znalazł się w zasięgu świata epilepsji, aczkolwiek doszło do tego w sposób dość upiorny. W grudniu otrzymał list od matki z Los Angeles. Niespodziewanie zapowiadała w nim swą wizytę, a także przyjazd Ruth. Przyjazd uzasadniała równie zaskakująco chęcią ratowania życia jego siostrze. W przypływie jasnowidzenia Penfield zaczął obawiać się konfrontacji z długotrwałą, otoczoną wielką tajemnicą padaczką siostry; nie przeczuwał jednak, że czeka go jeszcze mocniejsze przeżycie. Było to straszne spotkanie po latach. Matka po raz pierwszy przyznała się, że ataki córki stały się w ostatnich czasach gwałtowniejsze i trwają nawet po czterdzieści osiem godzin. Potajemnie szukała pomocy w Christian Science. Ruth była już w tak złym stanie, że nie mogła się opiekować dziećmi i zajmować domem. W końcu Jean Penfield postanowiła wyjawić synowi prawdę i wraz z córką udała się w smutną podróż do Montrealu. Penfield po umieszczeniu siostry w Royal Victoria przeprowadził pierwsze badanie. Był przerażony. Nie miał pojęcia, co powodowało ataki padaczki w dzieciństwie i w latach młodości, jednak z całkowitą pewnością jej teraźniejszy stan był wywołany nowotworem umiejscowionym w płacie czołowym mózgu. Zaalarmował Colina Russela, Edwarda Archibalda i Williama Cone, prosząc każdego z osobna o rozpoznanie. Wszyscy trzej postawili tę samą diagnozę: przypuszczali istnienie dużego, zapewne złośliwego guza, którego pełne rozmiary można było ustalić dopiero podczas operacji. W późniejszych wspomnieniach w rozdziale dotyczącym Ruth wyczuwało się jeszcze przerażenie Penfielda, a także rozterkę związaną z dokonaniem wyboru, kto powinien przeprowadzić operację: Harvey Cushing, tak często krytykowany przez niego za brak odwagi i niechęć do radykalnych rozwiązań, czy też posiadają-• ?? ową śmiałość Walter Dandy, z którym jednak nie utrzymywał kontaktów. A może on sam? Penfield mógł przeprowadzić ten zabieg jedynie łamiąc wszelkie pisane i niepisane zasady, zakazujące operacji na krewnych, rodzicach, żonach, rodzeństwie; w takich przypadkach należało się obawiać wpływu psychiki na zdolność podejmowania decyzji i precyzję chirurga. Bez względu jednak na burzę uczuć, jaka nim miotała, Penfield nie mógł pokonać niechęci wobec ostrożności Cushinga czy dystansu w stosunku do Dandy'ego. — Czy jest pan w stanie zapomnieć, gdyby to pan przeprowadzał operację, że idzie o życie pańskiej siostry? — zapytał Archibald. — Tak — odparł po krótkim wahaniu Penfield. W dwa dni potem przeprowadził operację, przy której asystował mu Cone. Zabiegu dokonał przy miejscowym znieczuleniu, aby być pewnym reakcji Ruth na śmiałe, radykalne działania chirurgiczne. Po otwarciu sklepienia czaszki natknął się na duży prawostronny, z wyglądu złośliwy, naciekający nowotwór. Pierwsza 290 faza operacji utwierdziła go w przekonaniu o słuszności decyzji samodzielnego przeprowadzenia operacji. Kiedy jednak po dziewięciu godzinach natknął się na kolejną tkankę nowotworową, wyczerpany musiał przerwać zabieg, a jego miejsce zajął Cone. Co prawda Penfield zebrał jeszcze na chwilę wszystkie siły i zlekceważył prośbę ????'?: „Niech pan nie stawia wszystkiego na jedną kartę, Wilde". W późniejszym opisie operacji określono jego zachowanie słowem, które bardzo przypominało „bezczelność". Kiedy Penfield zorientował się, że nowotwór wdarł się również głęboko w lewą półkulę mózgową, „bezczelna" śmiałość opuściła go. Poddał się i zamknął ranę czaszki — niezdolny odwzajemnić spojrzenia wyczerpanej siostry, w którym odbijała się głęboka wiara w jego wszechmoc. Nieco później Keenan, chirurg z Royal Victoria Hospital, zobaczył go siedzącego w milczeniu w szatni oddziału operacyjnego, z jedną skarpetką w ręce, a drugą na nodze. Była to jedna z niewielu chwil w życiu Penfielda, kiedy z jego zachowania zniknęła cała duma, ambicja i twarda wola, a słabość okazał nie tylko na kartach dziennika czy listu. Zwrócony ku Keenanowi zaczął się skarżyć: „Jak można w ogóle wpaść na pomysł, by zostać chirurgiem mózgu? Pracowałem przez cały dzień i zaryzykowałem wszystko... Mimo to przegrałem..." Do następnego rana Penfield zdołał zapanować nad sobą na tyle, że mógł udać optymizm, kiedy podszedł do łóżka siostry. Wiedział jednak, że chodzi tu jedynie o przesunięcie terminu śmierci — może o rok, może trochę dłużej. Kiedy w lutym 1929 roku Ruth powróciła z matką do Los Angeles, Penfield oszukiwał jeszcze sam siebie. Napisał do męża Ruth, że może minąć nawet z piętnaście lat, zanim nowotwór będzie tak duży, aby konieczna była kolejna operacja... Jednakże po pół roku ataki epileptyczne powróciły i kiedy Penfield, dręczony niepewnością, przyjechał po raz pierwszy z wizytą do rodziny w Los Angeles, zastał siostrę w stanie całkowitego otępienia. Jej osobowość uległa kompletnej przemianie, zniknęła cała witalność i zdolność do jakichkolwiek zajęć. Później, kiedy Egas Moniz i Walter Freeman poprzez zabiegi operacyjne w płacie czołowym mózgu zaczęli wywoływać podobne zmiany psychiczne i charakterologiczne u pacjentów przy pomocy lobotomii i leukotomii, Penfield ostrzegł Freemana: „Czy pan wie, Walterze, co pan w ogóle robi?" Od tej pory przez wiele lat unikał jakichkolwiek zabiegów chirurgicznych w częściach czołowych mózgu. W drugiej połowie 1930 roku nowotwór w mózgu Ruth wykształcił się na nowo. Tym razem jej brat nie miał ani siły, ani odwagi do przeprowadzenia drugiej operacji. Żadna notatka Penfielda, zazwyczaj tak chętnego do opisywania swych wrażeń i uczuć, nie zdradza, dlaczego tym razem udał się wraz z siostrą do Bostonu i poprosił Harveya Cushinga o przeprowadzenie drugiego zabiegu. Nie wiemy także nic o nastroju Cushinga, kiedy ten zgodził się spełnić jego prośbę. Operacja przyniosła tylko przesunięcie terminu śmierci; po pewnym czasie Ruth znowu zaczęła dostawać konwulsji. Ruth Inglis-Penfield umarła 14 lipca 1931 roku. Jak zwykle po takich porażkach, Penfield powrócił do swego marzenia o bezpośredniej kombinacji chirurgii z badaniami neurologicznymi. Po raz pierwszy jednak narysował szkice instytutu neurologiczno-neurochirurgicznego, którego zarysy ukształtowały się już w świecie jego wyobrażeń. Ukazywały one wielopiętrowy budynek łączący w sobie wszystko, co było godne jego ambicji: sale chorych, stacje diagnostyczne, pomieszczenia operacyjne, laboratoria dla neurologów, neu- 291 ropatologów, neurofizjologów, a w przyszłości być może i dla neurochemików, neurobiologów, neurofizyków, którzy byliby gotowi wspomóc chirurga przeprowadzającego operację specjalnymi badaniami czy radą w szczególnych przypadkach. Penfield był naturalnie świadom tego, że przedstawienie tych szkiców Archi- baldowi, dziekanowi wydziału, czy wręcz Rockefeller Foundation jako potencjalnemu dawcy pieniędzy, jest niemądre i przedwczesne (stało się to zaledwie w kilka miesięcy po przybyciu do Montrealu). Ogarnięty niecierpliwością uczynił to jednak, aczkolwiek tylko w przypadku Archibalda. Ten zareagował tak, jak można było tego oczekiwać: po prostu powstrzymał go od dalszych przedwczesnych inicjatyw. Penfield musiał się zgodzić z jego decyzją, a za to z coraz większą niecierpliwością rzucił się w wir prac organizacyjnych swego oddziału w Royal Victoria Hospital. Jednakże przypadek (czy też Opatrzność) sprawił, że chirurgia epilepsji ponownie znalazła się w centrum jego myślenia i działania. Zaczęło się od tego, że Stanley Cobb, którego spotkał w Monachium, a który został teraz neuropatologiem w Harvardzie, posłał mu młodego pacjenta, Henry'ego Howlanda, nie znalazłszy u niego, mimo usiłowań, ogniska trudnych do zgenerali- zowania ataków epileptycznych. Cobb poprosił o przeprowadzenie „operacji diagnostycznej", tak jak to robi! Foerster, aby w ten sposób znaleźć być może ognisko w odsłoniętej korze mózgowej. Nie przemilczał przy tej okazji, że Henry jest synem jednego z decydentów Rockefeller Foundation, Charlesa Howlanda. Penfield znowu nie pozostawił żadnych zapisków o tym, co czuł spełniając prośbę Cobba. Jednakże określenie „zuchwałość" byłoby z pewnością całkowicie na miejscu. Wszelkie badania, włączając angiografię i wentrykulografię, nie wykazały najmniejszego śladu blizny, nowotworu, zmian naczyniowych czy jakiegokolwiek innego ogniska ataków. Kiedy wkrótce potem, w obecności Cobba przeprowadził zabieg otwarcia czaszki w celach diagnostycznych i odsłonił większą część kory mózgowej, również nie znalazł żadnej zmiany chorobowej. Obaj z Cobbem postanowili więc oprzeć się na obserwacjach Walthera Spiel-meyera i Foerstera oraz tezie o kurczach naczyń i przeprowadzili operację naczyniową. Relacja Penfielda z tego zabiegu jest bardzo krótka: „Cobb i ja wyjaśniliśmy rodzicom nasz plan. Zrozpaczeni... zgodzili się na jego realizację. Po jednej stronie czaszki usunąłem wszystkie nerwy zaopatrujące tętnicę szyjną i tętnice kręgowe Byliśmy z Cobbem zarówno zaskoczeni, jak i ucieszeni, kiedy przerwane został} ataki obejmujące cały mózg, pojawiając się tylko po stronie nie objętej operacją Stąd też powtórzyłem ten ciężki zabieg także i po drugiej stronie czaszki. Kied) usuwałem nerwy, doszło do alarmujących komplikacji. Ale to już inna historia..." Na temat tej historii Penfield nie zdradził się ani słowem. W jednym miejsci zauważył jedynie: „W końcu stan chłopca poprawił się znacznie, aczkolwiek pacjent nie wyzdrowiał całkowicie... O przypadku Henry'ego Howlanda... ukazała się relacja w jednym z czasopism medycznych, gdyż operacja ta należała do duże serii zabiegów, podczas których z coraz lepszymi efektami usiłowałem poprawiać stan zdrowia pacjentów poprzez usunięcie nerwów naczynio-ruchowych... Nic mogłem się jednak zdecydować, aby tę metodę operacyjną zalecać innym chirurgom do powszechnego użytku..." 292 Między wierszami Penfield zdradzał, w jak dużym stopniu oswoił się ze śmiałą drogą chirurgii doświadczalnej wynalezionej przez Otfrida Foerstera. Dramat związany z operacją siostry prześladował go jeszcze, kiedy spotkał się z przypadkiem pewnej nader wpływowej osoby. Oto pewnego dnia znowu pojawiła się u niego wraz z synem Williamem Madeleine Ottmann, która pod koniec pobytu Penfielda we Wrocławiu próbowała go nakłonić, aby bez wiedzy Foerstera zajął się Williamem. Gdy próbował znaleźć wyjście z niezręcznej sytuacji wobec Foerstera, pani Ottmann potraktowała dosłownie jego propozycję. Po krótkim pobycie w domu, w Nowym Jorku, pojechała za Penfieldem i zamieszkała z Williamem, nazywanym w skrócie Billem, w hotelu Chateau Frontenac. Z listu, jaki kazała podać Penfieldowi, biła pełna rozpaczy, przesadna wręcz wiara w jego zdolności. Być może przyczyną jej była własna choroba (rak piersi), o której krótko wspomniała w liście, i operacja, jaka ją czekała w Nowym Jorku. Pani Ottmann wyraziła nadzieję, że zanim umrze, dzięki Penfieldowi zobaczy jeszcze Billa zdrowego. Dołączyła do listu czek na 10 000 dolarów — jako dar na jego prace badawcze. Dała też do zrozumienia, że jeśli spełni jej życzenie, nadal będzie je wspierała. Penfield umieścił Madeleine Ottmann i jej syna w Memorial-Pavillon, w którym tymczasowo przebywali w coraz większej liczbie jego prywatni pacjenci. Dokładne przestudiowanie historii choroby Billa Ottmanna i jego obserwacja kazały mu przypuszczać, że ognisko epilepsji znajduje się w korze mózgowej, w bezpośrednim sąsiedztwie motorycznego ośrodka ruchu prawej ręki i zastana-wiająco blisko ośrodka mowy Broki. Wszystkie dotychczasowe ataki poprzedzane były objawami osłabienia prawej ręki i zaburzeniami mowy, przede wszystkim zaś, na skutek zmian w krążeniu, występowało przyśpieszenie pulsu i zaczerwienienie twarzy. Te ostatnie objawy wzbudziły nadzieję Penfielda, że ma przed sobą klasyczny przypadek potwierdzający słuszność teorii naczyń Spielmeyera i Foerstera. Jednocześnie wspaniałomyślność matki Billa dała mu szansę urzeczywistnienia marzeń o bezpośrednim współdziałaniu neurochirurgii i badań neurologicznych. Jego zamiary, w nader skromnej formie, odnajdujemy w jednej z notatek w dzienniku: „Dlaczego nie wykorzystać jej bogactwa, by na przykładzie kilku dni pokazać to, co mogą przynieść w przyszłości moje plany?" Penfield przedstawił ich szczegóły Madeleine Ottmann. Pomyślał także o tym, aby zaprosić do Montrealu nie tylko Stanleya Cobba i być może dotychczasowego lekarza opiekującego się Billem, ale także w pierwszym rzędzie sprowadzić z Monachium do Kanady Walthera Spielmeyera. Spielmeyer miał być jego doradcą podczas przeprowadzanej operacji. Madeleine Ottmann zgodziła się na wszystkie propozycje. Wzięła na siebie koszty podróży i opłacenie honorarium w wysokości 1000 dolarów dla każdego z lekarzy biorących udział w operacji. Spielmeyer wyraził zgodę na telegraficzną propozycję Penfielda. Pozostawała tylko kwestia terminu oraz spełnienie życzenia Madeleine Ottmann, aby najpierw przeprowadzono jej operację piersi. 7 stycznia 1930 roku przy stole operacyjnym, na którym leżał William Ottmann, zebrali się Spielmeyer, Cobb, Geyelin, ???? ? Penfield; w tym samym czasie osłabiona jeszcze po operacji usunięcia zaatakowanej rakiem piersi i przeko- 293 ???? ? swej rychłej śmierci matka Billa oczekiwała na wynik zabiegu w domu klubowym Westchester Club. Ku przerażeniu Penfielda początek operacji zapowiadał powtórzenie się przypadku Henry'ego Howlanda. Poza nie mającym większego znaczenia zanikiem jednego z zakrętów mózgu i szczególnie rozwiniętej tętnicy w obszarze szczeliny Sylwiusza lekarze nie znaleźli żadnych anomalii, on też nie znalazł bladego obszaru kory. Potem przy pomocy prądu Penfield usiłował sztucznie wywołać atak. Jednakże mimo ciężkich drgawek, jakie ogarnęły chłopca (trzeba go było wszystkimi siłami przytrzymać na stole) i poza silnym pulsowaniem owej szczególnie grubej tętnicy nie zauważono żadnych zmian tkanki, które mogłyby być miejscem kontynuacji zabiegu. W pełnej przygnębienia atmosferze zaczął przygotowywać się już do powtórzenia ryzykownego zabiegu, jaki zastosował w przypadku Howlanda, kiedy wydarzyło się coś niespodziewanego. Na krótko przed przebudzeniem się chłopca z epileptycznego omdlenia na jednym z zakrętów mózgu w pobliżu ośrodka mowy pojawiły się śnieżnobiałe plamy. Nie zachowały się żadne szczegóły z dyskusji, jaka odbyła się w chwilę potem przy stole operacyjnym. W każdym razie zgodzono się co do tego, że jest to przypadek epilepsji wywołanej kurczami naczyń. Owe białe plamy były dla Spielmeyera i Penfielda dowodem na przerwanie obiegu krwi. Ponieważ wspomniana szczególnie gruba tętnica była odpowiedzialna za zaopatrywanie w krew pokrytego białymi plamami zakrętu, uznano ją za winowajczynię zaburzeń cyrkulacji krwi. Penfield zaproponował, aby wyłączyć tętnicę przy pomocy podwiązania i czekać, w nadziei, że utworzą się słabsze, ale zdrowe naczynia pomocnicze. Wszyscy zgodzili się z tą koncepcją, z wyjątkiem Williama ????'?, który także i tym razem ostrzegł Penfielda: „Nie rób tego, Wilde!" ???? podejrzewał niebezpieczeństwo utraty mowy na skutek podwiązania, a nawet udaru mózgu z szerokimi porażeniami. Ale Penfield nie przyjął ostrzeżenia ????'? do wiadomości. Podwiązał tętnicę i pozostawił mu dokończenie operacji. Wkrótce potem stwierdzono, że Bill Ottmann, który po obudzeniu się z omdlenia rozmawiał z lekarzami, nagle zamilkł, a następnego dnia rano okazało się, że nie tylko stracił mowę, ale doznał także prawostronnego porażenia ciała. Tym razem możemy przeczytać kilka słów w dzienniku Penfielda na temat jego stanu ducha: „Prawdę mówiąc — byłem pełen lęku, którego nie mogłem okazać nikomu... Pięć dni strachu, który ukrywałem za zewnętrznym optymizmem". Nie będąc w stanie przewidzieć dalszego rozwoju sytuacji, obiecywał chłopcu i matce, że zaburzenia mowy i porażenie znikną w ciągu niewielu dni. Kiedy szóstego dnia mowa i zdolność ruchu rzeczywiście powróciły, Penfield bez wątpienia dziękował Opatrzności, że była po jego stronie. Dziękował tym bardziej, że Bill Ottmann początkowo nie miał żadnych ataków i po kilku tygodniach powrócił do matki, która zamieszkała w apartamencie przy nowojorskiej Park Avenue. Madeleine Ottmann umarła tam w sierpniu 1930 roku, pozostawiając Penfieldowi kolejnych 50 000 dolarów na utrzymanie laboratoriów. Penfield nie wiedział jeszcze wtedy, że Bill Ottmann wcale nie został wyleczony; miał kilka ataków epileptycznych, zanim zmarł w wieku trzydziestu ośmiu lat, rzekomo na chorobę wieńcową. Kontynuował operacje, opierające się na teorii W ostatnim okresie życia był jeszcze świadkiem publikacji na temat sensacyjnego niemal eksperymentu w dziedzinie badań mózgu. Eksperyment ten wynikał z radykalnej metody chirurgii epilepsji, którą on sam wypróbował niegdyś w swej najbardziej aktywnej fazie działalności jako chirurga. W roku 1961 dwóch chirurgów mózgu z White Memoriał Hospital w Los Angeles, Joseph E. Bogen i Philip J. Vogel, podjęli kolejną próbę położenia kresu atakom bardzo ciężkiej i opierającej się działaniu wszelkich leków padaczki u pewnego weterana drugiej wojny światowej, Miltona Browna. Postanowili dokonać tego poprzez całkowite przecięcie połączeń między oboma półkulami mózgowymi. Podczas długiej i trudnej operacji przecięli wszystkie pęczki włókien łączących prawą i lewą półkulę powyżej pnia mózgu. Między nimi był największy pęczek włókien nerwowych w mózgu, tak zwane ciało modzelowate. Po operacji okazało się, że epilepsja Browna nie została całkowicie wyleczona, lecz złagodzona: z dwustronnej stała się już tylko jednostronna. Bogen i Vogel zastosowali tę metodę u dziewięciu kolejnych pacjentów. Wszystkie operacje, ogólnie rzecz biorąc, doprowadziły do takiego samego rezultatu, nie pozostawiając innych trwałych zaburzeń. Wkrótce potem doszło do nawiązania współpracy między niemieckimi chirurgami a fizjologiem z California Institute for Technology w Pasadenie, Rogerem Sperrym. Od roku 1950 Sperry zajmował się badaniem obu półkul mózgowych, ich czynności i współdziałania. Do tej pory wraz z asystentami, między innymi Michaelem Gazzanigą, przeprowadzał eksperymenty na kotach i szympansach. Teraz miał okazję wykonać doświadczenie na pacjentach z White Memoriał Hospital. Przy tej okazji po raz kolejny okazało się, jakie różnice dzielą eksperymenty na zwierzętach i ludziach. Podczas wszystkich doświadczeń na zwierzętach nie zauważono rzucających się w oczy różnic w budowie i czynnościach prawej i lewej półkuli; tymczasem długie obserwacje operowanych pacjentów White Memoriał prowadziły do innych wyników. Decydującym czynnikiem była kwestia zlokalizowania wszystkich ośrodków mowy i ekspresji w lewej półkuli mózgowej, co z góry zdawało się zakładać drugorzędną rolę prawej półkuli. Testy, jakie Gazzanigą przez wiele miesięcy przeprowadzał na zoperowanych pacjentach, przyniosły godne uwagi rezultaty. Przecięcie ciała modzelowatego i jego dwóch milionów włókien połączeniowych między prawą a lewą półkulą nie naruszyło dwóch leżących na zewnątrz struktur anatomicznych. W przypadku pierwszej chodziło o motoryczne drogi kojarzeniowe między prawostronnymi, motorycznymi obszarami czynnościówymidła lewej strony ciała oraz o takie same drogi i obszary lewostronne kierujące prawą stroną ciała. W drugim przypadku chodziło o skrzyżowanie nerwów wzrokowych, przez które bodźce wzrokowe lewego oka przechodziły do prawostronnej części kory wzrokowej, a bodźce z prawego oka — do lewostronnej części. Po rozdzieleniu półkul doszło do zaskakującego zjawiska, z którego zoperowa-ni pacjenci zdawali sobie sprawę tylko w małym stopniu, a co wyraźnie ujawniało się podczas testów. Pacjenci ci nie byli w stanie opisać obrazu widzianego przez ich lewe oko, przekazywanego drogą impulsów do prawostronnej kory wzrokowej, a to dlatego, 319 że ich prawa półkula nie posiadała już połączenia z lewostronnym ośrodkiem mowy, była po prostu niema. Na pytanie, czy widzieli dany obraz, odpowiadali za pośrednictwem ośrodka mowy: nie. Za to ich prawa półkula była w stanie, za pośrednictwem lewej ręki, którą sterowała, wskazać prawidłowy obraz. Zoperowani pacjenci nie byli zdolni rozpoznać lewą ręką narzędzi, jakie z zawiązanymi oczyma wybrali prawą ręką, i odwrotnie. Nie rozpoznawali perfum wąchanych lewym nozdrzem, jeśli podsuwano je potem ku prawemu. Ani Sperry, ani Gazzaniga nie znaleźli wyjaśnienia dla lewostronnej koncentracji ośrodków mowy, poza teoriami o błędach we wczesnym stadium ewolucyjnego rozwoju ludzkiego mózgu. Wskazywali przy tym na przykład dzieci, które urodziły się bez ciała modzelowatego, z oddzielonymi półkulami, i w pierwszym roku życia rozwinęły się u nich ośrodki mowy sięgające w głąb prawej półkuli. Najwyraźniej jednak z tej okazji poszkodowane były inne obszary mózgu, jako że u tych dzieci obserwowało się słabą wyobraźnię przestrzenną i brak zręczności manualnej. Sperry zajmował się także pięcioma procentami mańkutów, którzy również posiadali położone po prawej stronie ośrodki mowy, jednakże nie udało mu się w ten sposób wyjaśnić zasadniczych problemów. Dzięki swemu monopolowi, jeśli idzie o mowę, lewa półkula miała przewagę w zakresie myślenia, analityki, trosk o przyszłość, planowania, systemów wartości i zdolności podejmowania decyzji. Mimo to w czasie dalszych badań Gazzaniga ustalił, że prawa półkula nie jest tylko organem pomocniczym lewej, ale wykazuje w niektórych obszarach samodzielność lub nawet przewagę; były to jednak tylko właściwości, jakie mogły się rozwinąć niezależnie od mowy. Chodziło w tym przypadku o wyraźnie zaznaczoną wyobraźnię przestrzenną i zjawisko, które nazwał „myśleniem awerbalnym". Z kolei John Carew Eccles (w tym czasie już profesor fizjologii na Uniwersytecie Narodowym w Australii i od roku 1966 w Biomedycznym Instytucie Badawczym w Chicago oraz na uniwersytecie państwowym w Nowym Jorku), świadek tych eksperymentów, przypisywał prawej półkuli jedynie świadomość, jaka występuje u bardzo małego dziecka. Był zdania, że osobowość i duchowa jedność człowieka umiejscowiona jest w lewej półkuli mózgu. W 1971 roku, kiedy Helen bardzo podupadła na zdrowiu, a małżeństwo chińskie, prowadzące od lat ich dom, opuściło Penfiełdów, postanowili sprzedać swą dużą willę i przenieść się do apartamentu w mieście. W jego pobliżu prowadziła droga, po której mogli powoli spacerować. Niebawem drogę tę zaczęto nazywać popularnie „ścieżką Penfiełdów". W cztery lata później Penfieldowie po raz ostatni wyjechali na farmę. Penfield spędzał wtedy dużo czasu na jednej ze skał, malując pędzlem swego rodzaju ostatnią wolę. Powstały wtedy kolorowe obrazy, ukazujące po jednej stronie ludzki mózg, po drugiej zaś duszę i umysł. Penfield połączył obie strony linią sprawiającą co prawda wrażenie, że są to obszary oddzielone od siebie, w rzeczywistości jednak tworzyły one jedność. Kiedy dokończył swojego symbolicznego dzieła, dręczony bólami żołądka, powrócił wraz z żoną do Montrealu. Bez wiedzy żony poddał się dokładnym badaniom, które wykazały istnienie nie dającego się zoperować raka żołądka. Odmówił poddania się bolesnej oraz — jak dobrze wiedział — w przypadku raka 320 żołądka bezskutecznej terapii przy pomocy chemicznych cytotoksyn, po czym jeszcze raz powrócił do domu. Po spędzeniu ostatniego wieczoru z żoną, kiedy to miał na sobie wieczorowe ubranie z czerwoną kamizelką, którą Helen szczególnie lubiła, napisał list, lecz wolno go było otworzyć dopiero po jego śmierci. Poinformował w nim Helen o charakterze swojej choroby. Następnego dnia rano pojechał do instytutu. Tam zmarł 5 kwietnia 1976 roku. Drżącymi palcami zdołał zapisać jeszcze w dzienniku ostatnie słowa: „Oto jestem..." Brzmiały one tak, jakby zgłaszał się z powrotem u swego Boga. Penfield zmarł, zanim mógł przeczytać słowa, jakie w kilka lat później napisał, również pod koniec swego życia, John Carew Eccles. On także stał się w końcu filozofem poszukującym siedliska duszy i umysłu. „Wydaje mi się — pisał Eccles — że starając się ukazać człowiekowi, iż jest jedynie nic nie znaczącą, materialną istotą zawieszoną w olbrzymim, bezdusznym kosmosie, nauka posunęła się zbyt daleko... W człowieku bowiem zawiera się tajemnica i jestem pewien, że to cudownie poczuć, iż człowiek to nie tylko pośpiesznie stworzona supermałpa, ale również coś wyższego pod względem natury i przeznaczenia... Mózg jest instrumentem tak jak skrzypce, umysł zaś skrzypkiem grającym na tym instrumencie". Kora mózgowa Płat czołowy Wzgórze Międzymózgowie Podwzgórze Przysadka mózgowa Hipokamp Mózg Płat ciemieniowy Ciało modzelowate Płat potyliczny Móżdżek Kora móżdżku Śródmózgowie Most > Rdzeń przedłużony Pień mózgu Ośrodki ruchowe Ośrodki czuciowe Zakręt przedśrodkowy Ośrodek mowy Broki Mięśnie Bruzda środkowa : Zakręt środkowy Ośrodek mowy - Ośrodek słuchowy Ośrodek wzrokowy Płat skroniowy Indeks Abreu, Caucola de 212 Adrian, Edgar 183,315 Albright, Fuller 242 Amyot, Roma 290 Archibald, Edward 279 Arystoteles 16,315 Ayer,A.L. 315 Babiński, Joseph 70,125,137 Bailey, Percival 118,121,127 Baillarger, Francois 165 Bain, Alexander 19, 21-22 Ballance, Charles 49 Ballentine, Thomas jr. 219 Bartholow, Robert 25 Baruk,Henri 211,221 Bastian, Henry Charlton 144 Bauer, Karl Heinrich 164 Bechterew, Władimir Michajłowicz 209 Beck, Adolf 180 Beck, Marcus 34 Beevor, Charles 39 Bennett, Alexander Hughes 42 Berger, Hans 179, 301 Bergmann, Ernst von 58, 83,141 Bernard, Claude 33 Berry, George Packer 243 Bichat, Xavier 21 Bier, August 198 Bigelow, Henry J. 77 Billroth, Theodor 77 Bloodgood, Joseph 84 Bogen, Joseph E. 319 Bonhoeffer, Karl 158,194 Borchardt, Moritz 171 Bouillaud, Jean Baptiste 22 Bourke-White, Margaret 245 Bowditch, Henry Pickering 77 Brain, Russell 315 Breasted, James Henry 9 Brissaud, Edouard 63, 230 Broca, Paul 23,143 Brodmann, Korbinian 158,165 Bumke, Oskar 198 324 Bumke, Oswald 171 Burckhardt, G.G. 208 ? Cabanis, Pierre Jean Georges 21 Cabot, Arthur Trący 94 Cairns,Hugh 113,139 Cajal, Santiago Ramon ? 55,118 Campbell, Alfred Walter 166 Caton, Richard 180 Chandler, Johanna i Louise 12 Charcot, Jean Martin 146, 230 Chittenden, Russell 77 Cid, Sobral 212 Cioppa, Joseph 228 Clairmont, Paul 140 Clark, Andrew 60 Ciarkę, Robert Henry 68, 220 Ciarkę, William ? 273 Cobb, Stanley 292 Cobbe, Frances 33 Codman, Amory 78 Cone, William Vernon 278, 306, 318 Conklin, Edward 259 Connell, William 317 Console, Arthur D. 223 Cooper, Irving Spencer 227 i nast., 233 i nast. Cormack, Allan 125 Cotugno, Domenico 107 Cotzias, George 248 Crichton-Browne, James 26 Crile, Georg 61 Critchley, Macdonald 14 Cruveilhier, Jean 147,150 Cushing, Harvey Williams 71, 73 i nast., 112,141,203,257 i nast. Dale, Henry 56, 312 Dalton, John Cali 83, 86 Dandy, Walter Edward 104,108,119,191, 203,205, 233 David, Marcel 138 Davidoff, Leo M. 216 Davis, Hallowell 183 Deiders, Otto 53 Dej erine, Joseph Jules 122,153 Delay, Jean 224 Demokryt 16 Deniker, Pierre 224 Descartes, Renę 13,20 Donovan, Timothy 130 Dott, Norman M. 139 Duchenne de Boulogne, Armand 146 Dunning, Henry 238 Durante, Francesco 10-11,41 Eccles, John Carew 314, 320-321 Economo, Constantin von 230 Edinger, Ludwig 265 Einthoven, William 180 Eiselsberg, Anton von 99 Eisenhardt, Louise 116,127 Elliot, John Wheelock 71 Elsberg, Charles Albert 270 Enderlen, Eugen 197 Erazistratos 16,19,106 Evans, Herbert McLean 103 Ewing, James 121 Ferrier, David 12,18,21, 29,48,265, 311 Finney, John 84, 260 Fitz, Reginald Heber 78 Flechsig, Paul Emil 156 Flexner, Abraham 114 Flourens, Jean Pierre 23 Foerster, Otfrid 141 i nast., 152,167, 241,267 i nast., 301 Forel, August 55,156 Frazier, Charles Harrison 88 Freeman, Walter 215, 227 i nast. FrenkeLH.S. 155 Frerichs, Friedrich Theodor 150 Freud, Zygmunt 147 Freyhan, Fritz 224 Friedreich, Nikolaus 151 Fritsch, Theodor 24 Fróhlich, Alfred 99 Fulton,John 72,211 Gage, Phineas 210 Galen, Klaudiusz 19,26,106 Gall, Franz Joseph 21, 23 Galvani, Luigi 180 Garceau, Lovett 183 Gazzaniga, Michael 319 Gershwin, George 205 Gibbs, Fred i Erna 184 Gilbey, kapitan 48 Gladstone, William 60 Godlee, Rickman 10-11,42 Golgi, Camillo 54 Goltz, Friedrich Leopold 27 Gowers, William 12-13, 29, 31, 35, 48,148, 265 i nast Grant, Francis C. 216 Gratiolet, Pierre 22 Gregg, Alan 295 Guleke, Nikolai 180 Guttmann, Ludwig 186 Haden, Seymour 31 Haller, Albrecht von 21 Halsted, William H. 80,104 i nast. Hancke, Wenzel 283 Hartmann, Henri 90 Head, Henry 232,265 Heath, Christopher 34 — Hedin, Sven 192 Helmholz, Ferdinand von 14 Herophilos 16,19,105,109 Heschl, Richard 144 Hess, Walter Rudolf 309, 312 Heubner, Otto 109 Heymann, Emil 68,185,199 His, Wilhelm 54 Hitzig, Eduard 24 Hoch, Paul H. 219 Hoffmann, Johannes 151 Holmes, Gordon 265,275,311 Homans, John 73, 79 Hooke, Robert 52 ??????, Gilbert 115 Horsley, Victor 10-11,30-31,89 Hortega, Pio del Rio 57,118, 276 Hounsfield, Godfrey 125 Howell, Peter 282 Howland, Henry 292 Hunter, John 92 Jackson, Elisabeth 17 Jackson, John Hughlings 12,15, 29,48,142 Jansen, Zacharias 52 Jasper, Herbert 184,301, 312-313 Jefferson, Geoffrey 139,188, 201 1 Kant, Immanuel 107 Kappis, Max 197 Keen, William Williams 89 Klebs, Arnold 138 Klein, Marcel 139 Kleist, Karl 194, 208 Kline, Nathan 222 Koch, Robert 34 Kocher, Theodor 80, 89 Kockel, Elsa 140 Koelliker, Albert von 54 Konig, Fritz 189 Krause, Fedor 64,88,116,141, 199 Krayenbuhl, Hugo 139 Kronecker, Hugo 90 Kummel, Hermann 189 Ktittner, Hermann 160 Langley, John Newport 56 Le Beau, Jacąues 139 Le Gros Clark, WE. 315 Lehman, Heinz 224 Lenin, Władimir Iljicz 170 Lennox, William 184 Leriche, Renę 287 Levaditi, Constantin 67 Levy, Laurence 233 Lexer, Erich 198 Lichtheim, Ludwig 144 Liepmann, Hugo 144 Lima, Almeida 212 Lister, Joseph 10,34-35 Little, William John 155 Lóhr, Wilhelm 197 Ludwig, Carl 81 Macewen, William 10-11,35 Magendie, Francois 107 Magnus, Georg 198 Malpighi, Marcello 52 Marie, Pierre 99,150,191 Marinescu, George 230 Marshall, John 34 Martin, Charles 279 Martin, Purdom 250 Mattis, Leon 235 Mayo, William i Charlie 101 . . 328 McConnell, William 139 Merritt, Houston H. 228,238 Meynert, Theodor 86,142 Mikulicz-Radecki, Johann von 77 Mills, Charles Karsner 88 Minkowski, Oskar 171 Moniz, AntonioEgas 121, 208, 220 Monroe II, Alexander 107 Morello,Aldo 233 Morton, William 10,78 Moruzzi, Giuseppe 255 Mosso, Angelo 91 Murray, Harry 269 Muller, Johannes 33 Naffziger, Howard 206 Newell, Franklin S. 80 Noguchi, Hideyo 67 Nonne, Max 65,170 Oertel, Horst 282 01ivecrona, Herbert Axel 190 Oppenheim, Hermann 65 Osler, William 81, 260 Parkinson, James 228 Pasteur, Ludwik 34, 45 Pawłów, Iwan 213 Payr, Erwin 191 Penfield, Wilder 118, 25 7 i nast., 310, 314 i nast. Petit-Dutaillis, Daniel 138 Pimenta, Matos 221 Platon 16 Porter, Charles B. 78 Puech, Pierre 138 Puusepp, Ludwik 209 Quinby, William 268 Quincke, Heinrich Irenaeus 108 Rand, Carl 206 Rasmussen, Ted 298,318 Riechert, Traugott 194,196 Rienhoff, William 272 Rokitansky, Karl von 82 Roussy, Gustav 213 329 i nasi. 83 58 ? Burdon 33 265 ind 194 18,99 52 feblol lor ??????. 219 28,56,89,263,307,309,315 124 n, James 10, 12 213 82 m 9 afton Elliot 165 mon, Harry ? 219 icandre Th. 107 5 Hugo 194 Sperry, Roger 319 ss-. "^ 1 rcves, Fredericy. 4% Rusk, Howard 239, 246 Russell, Dorothy May 133 i nast. Ryle, Gilbert 315 Sabinę, Thomas 83 Sachs, Ernest 58 Sacks, 01iver 250 Sanderson, John Burdon 33 Sargent, Percy 113,265 Saucier, Jean 290 Sauerbruch, Ferdinand 194 Schafer, Edward 38, 99 Schaudinn, Fritz 67 Schleiden, Matthias 52 Schloffer, Hermann 101 Schmieden, Viktor 189,196 Schwann, Theodor 52 Scoville, William B. 219 Semon, Felix 44 Sharpe, William 102 Sharpey, William 33 Sherrington, Charles Scott 28, 56, 89, 263, 307, 309, 3 Sicard, Jean Athanase 124 Simpson, James 10,12 Skoda, Josef 82 Smith, Edwin 9 Smith, Grafton Elliot 165 Solomon, Harry ? 219 Souąues, Achille Alexandre 213 Sómmering, S.Th. 107 Spatz, Hugo 194 Sperry, Roger 319 Spiegel, Ernest A. 219 Spielmeyer, Walther 285 Spiller, William Gibson 88 Starling, Ernest Henry 100 Stern, Gerald 250 Strumpell, Adolf 170 Swedenborg, Emanuel 107 Thompson, Henry 62 Tietze, Albert 159 Tilney, Frederick 269 Tooth, Howard T 151 Tónnies, Jan 183 i nast., 301 Treves, Frederick 48 Valentin, Gabriel Gustav 53 Vesalius, Andreas 20,99,106 Vincent, Clovis 70,137 da Vinci, Leonardo 20,107 Virchow, Rudolf 88 Vogel, Philip J. 319 Vogt, Oskar 156,165,175,182 Vogt, Oskar i Cecile 288 Volkmann, Richard von 64, 83 Vulpian, Felix Alfred 146 Waldeyer-Hartz, Wilhelm von 56, 81 Warren, John Collins 77, 79 WattJamesW 215 Weigert,Karl 83,265 Weizsacker, Viktor von 158 Welch, William 81,83 Wernicke, Carl 142 Westphal, Carl Friedrich 65 Whipple, Allen 269 White, William Anlanson 215 Willis, Thomas 13, 20,109 Wilson, Samuel Alexander 231,249 Wood, Leonard 94 i nast. Wólfler, Anton 77 Yeo, Gerald 26 Young, Richard 239 Zuckerkandl, Emil 83 / ?|,