Marta Tomaszewska Historia miłosna Autorka pragnie podziękować Pani Redaktor Elżbiecie Brzozie za cenne sugestie, którym ta książka wiele zawdzięcza. Marta Tomaszewska ????? MILOM Nasza Księgarnia © Copyright by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1998 Fotografia na okładce Halina Ostaszewska Opracowanie typograficzne okładki i strony tytułowej Zenon Porada ?, ?? . Dzień pierwszy 22 sierpnia „Dziś mija dokładnie rok od chwili, kiedy stało się to, co wstrząsnęło moim życiem. Pierwsza rocznica. Wstrząsające szczęście, a potem..." Lilka odłożyła długopis i odepchnęła od siebie zeszyt. Nigdy do tej pory nie pisała pamiętnika; nie odczuwała takiej potrzeby. Prowadziła jedynie — namiętnie czytająca — coś w rodzaju dziennika lektur. Miała także zeszyciki, w których zapisywała złote myśli. Cudze — wybrane z książek i — czasem własne. Jak na przykład ta: „Ile można zbudować na jednym uśmiechu? Można zbudować cały czarodziejski pałac, ale to jest budynek na fundamencie z piasku". Właśnie teraz, gdy odepchnęła od siebie zeszyt, przypomniała jej się ta myśl. Ile można zbudować na jednym uśmiechu... Ledwo to pomyślała, ten uśmiech przypłynął, przywołany tęsknotą, której się niebacznie poddała, tak jakby czekał odpowiedniej chwili, aby się ukazać, obalić mur, którym odgrodziła się od wspomnień i od cierpienia. Była sama w domu. Będzie sama przez tydzień — siedem dni samodzielnego życia. Mama pojechała z Pawłem, cztery lata młodszym od Lilki, do Świdra, na końcówkę wakacji. Ojcu wypadł nieoczekiwany wyjazd służbowy. Została sama. Na całe siedem dni. Może kiedy indziej cieszyłaby się z tego. Teraz jednak, gdy zamknęły się za ojcem drzwi, poczuła niepokój, jakieś nieuzasadnione zdenerwowanie. — Na pewno dasz sobie radę, Liluś — powiedział pan Niemirski, przytulając ją na pożegnanie. — Ale uważaj na siebie. — Jasne! — odparła wesoło. — I ty uważaj na siebie. 5 Wyszedł, a ona stała przez chwiłę pod drzwiami, wdychając znajomy zapach wody kolońskiej Williamsa. Był to zapach bezpieczeństwa. Domu, który chroni. Do jakiego stopnia chronił ją, poczuła natychmiast, gdy tylko została sama. Ogarnięta nagłym lękiem, jakimś złym przeczuciem, wybiegła na balkon, jakby uciekała przed tym, co zaraz na nią skoczy, co ją dopadnie. Ojciec tam jeszcze był, na ulicy. Był. Jest! Uniósł rękę i uśmiechnął się, a Lilka pomyślała, że tata uśmiecha się niemal tak samo jak Marcin. Dlaczego dopiero teraz to zauważyła? Dlaczego wypowiedziała w myślach to najdroższe na świecie i najbardziej znienawidzone imię? Wiedziała dlaczego. Przecież przez cały czas, od kilku dni, miała w głowie tylko tę jedną datę: 22 sierpnia. Już od dawna czuła całą sobą, że ten dzień się zbliża. Ze wszystkich sił odsuwała to od siebie. Aż ją wszystko bolało. Walczyła. Jak się okazuje, na próżno. Stała oto bowiem na balkonie w pogodny dzień lata, patrzyła na ulicę, chciała zobaczyć ojca i jego uśmiech; rzucony ku niej z dołu stał się uśmiechem, który przyleciał ponad czasem, ponad przestrzenią. Zabolało tak strasznie, że wróciła do pokoju, chwyciła czysty zeszyt (miał być kolejnym zeszytem lektur) i napisała: „Dziś mija dokładnie rok od chwili, gdy stało się to, co wstrząsnęło moim życiem. Pierwsza rocznica. Wstrząsające szczęście, a potem..." Patrzyła wrogo na te zdania. Po co je napisała? Siedem dni wstrząsającego szczęścia. Potem cały długi rok, taki straszny, taki straszny. Znowu przysunęła do siebie zeszyt, chwyciła długopis. „Ja bym się chyba zabiła, gdybym nie miała tak wspaniałej rodziny". Byli wspaniali. Mama, jej było w domu najwięcej, choć niezwykle spokojna, cicha, robiła wrażenie niemal nieobecnej. Po niej Lilka wzięła czarne włosy i - traktowanie świata z dystansem. Tata — zupełne przeciwieństwo mamy, kipiący energią, burzliwy, po nim Joanna wzięła jasne włosy, nieodparty wdzięk i zdolność przerzucania się od klasztornego trybu życia do żywiołowych wypadów 6 w świat. Joanna — mogłaby być mniej piękna i mogłaby być młodsza, do czego Lilka czasem w cichości ducha wzdychała. Paweł jako beniaminek w rodzinie bywał nieznośny, ale miał złote serce. Wszyscy zapracowani, zajęci i niezmiernie przejęci swymi sprawami, tworzyli zwarty klan, czyniąc z domu twierdzę chroniącą przed burzami. Kochali się, dzieliła się z nimi wszystkim, swymi radościami i smutkami. Koledzy uważali ją za skrytą, bo nie lubiła się zwierzać, istotnie, była skryta, lecz miała dom, do którego przynosiła wszystko. O tym jednak, co przydarzyło jej się dwudziestego drugiego sierpnia ubiegłego roku, nie powiedziała nawet im. Jej promienną radość, wstrząsające szczęście tych siedmiu dni brali za radość z powrotu do domu po wakacjach (zawsze radośnie spotykali się po rozłące), z tego, że zdała egzaminy do liceum. Późniejsze zaś widoczne przygaśnięcie — za ból przystosowania się do nowej szkoły, nowego środowiska, do klasy, w której była najmłodsza, za ból „dorastania". Nauczyła się ukrywać cierpienie. A zresztą — dość długo miała nadzieję, szaloną, irracjonalną, bo nic jej nie uzasadniało, czekała, wierzyła w odmianę losu, który nie może, naprawdę nie może być taki okrutny. Był okrutny. To swoje złe, okrutne oblicze ukazał i w tej chwili. Zaatakował, posługując się głosem Chrisa Rea; ktoś w sąsiednim mieszkaniu, a może piętro wyżej, włączył magnetofon, kaseta pewnie włożona była dawniej, bo popłynęła piosenka ze środka taśmy, Chris Rea swoim nostalgicznym, doprowadzającym do szaleństwa głosem śpiewał. I'm looking for the summer... Dokładnie rok temu Marcin wsunął tę kasetę do swego samochodowego magnetofonu, wcisnął klawisz, wtedy to on wcisnął klawisz, taśma podjęła swój bieg w tym samym miejscu. - Lubisz Chrisa Rea? — zapytał. Przytaknęła głową, gardło miała ściśnięte (wstrząsające, niespodziewane szczęście), a teraz ze ściśniętym sercem, nieświadomie przygryzając wargę, słuchała tej samej melodii, tego samego głosu. Ale nie znajdowała się w samochodzie, gdzieś między Sandomierzem a Warszawą, i nie siedział obok niej ten piękny, młody mężczyzna, którego wąskie, długie dłonie tak lekko, jakby od niechcenia, a przecież czujnie spoczywały na kierownicy. Nie, nie siedział obok niej, była sama i wiedziała, jaką następną piosenkę zaraz zaśpiewa Chris Rea, znała na pamięć kolejność piosenek na tej kasecie, przygryzała mocno wargę, rękami ścisnęła głowę, chciała wstać, wyjść na balkon, krzyknąć: wyłącz ten magnetofon! Nie zrobiła tego, nieporuszona, czekała na tę następną piosenkę, jeszcze bardziej nostalgiczną, zaraz te słowa: and you my love, my sweet, sweet love... O, moja słodka, słodka miłości! Wstała od biurka. Ruszyła w kierunku drzwi, jakby chcąc uciec od tego, co wdzierało się niepowstrzymanie przez obaloną tamę. Chciała uciec. Nie mogła. Nogi same zawróciły od drzwi. Drzwi. The door. Outside my window, outside my door. Ta piosenka, ten głos, and you my love... Nie, już tego nie powstrzyma. Usiadła w fotelu, podwinęła nogi, jej oczy, o których on mówił, że mają kolor leśnych fiołków, stawały się coraz bardziej rozmarzone; marzyć, wierzyć, poddać się, przywrócić wszystko, choćby na chwilę. Ów ktoś z mieszkania obok, a może z piętra wyżej, kto miał kasetę zatrzymaną na looking for the summer, widocznie szczególnie lubił te dwie piosenki, cofnął taśmę i jeszcze raz, jeszcze raz, looking for the summer... Nie musiała szukać w pamięci tego lata, choć nadludzkim wysiłkiem woli zakopała je głęboko. Otaczało, zagarniało, patrzyła w okno warszawskiego mieszkania przy placu Na Rozdrożu, ale już była daleko, trzy godziny jazdy samochodem, pociągiem więcej, ale pociąg właśnie się zatrzymał, nie zamierzał jechać dalej, zdenerwowani pasażerowie wysypali się na peron. ?. — Strajk, a co mnie obchodzi strajk! Ja muszę być dziś w War- 8 szawie. Przyjeżdża mój wspólnik z zagranicy! Ja prowadzę interesy! — krzyczał młody człowiek najwyraźniej pragnący uchodzić za biznesmena. — Jak pan jesteś taki ważniak, to dlaczego jedziesz pan pociągiem, a nie mercedesem — odciął się kolejarz. Lilka siedziała nieopodal, mimo woli parsknęła śmiechem, „biznesmen" skierował teraz ku niej gniewny wzrok i jego oczy szybko zmieniły wyraz. Gniew ustąpił miejsca zaskoczeniu tak wielkiemu, że wprost komicznemu. Kolejarz, widząc tę reakcję, obrócił się zaciekawiony i jego zaperzona twarz zmiękła. To się zdarzało niemal każdemu, kto zobaczył niespodzianie Lilkę. Najpierw widziało się oczy — fiołkowy blask tak silny, że niespotykanie gęste, długie rzęsy zdawały się istnieć głównie po to, by ten blask nie porażał. A przecież i cera, normalnie biała, teraz lekko opalona, emanowała ciepłym światłem, a całej tej świetlistości nie gasiła czerń włosów, dość krótko ostrzyżone wiły się w drobnych puklach i wydłużoną linią zachodziły aż na kark. Świeże, delikatne wargi, długa szyja, lekko spadziste jak u dam na starych portretach ramiona i cienka jak u dam na starych portretach talia uwydatniająca już kobiecą krągłość bioder. Małe stopy. Wyraźnie rysujące się pod wpuszczoną w dżinsy bluzką wysokie, kształtne piersi. Świeża, delikatna, bardzo dziewczęca, a jednocześnie emanująca budzącą się kobiecością, nieświadomie kokieteryjną. Z tego wszystkiego kolejarz zobaczył przede wszystkim oczy, twarz, która w zestawieniu z ich ogromem wydawała się drobna, dziecinna. Wzrok „biznesmena" zaś szybko ześlizgnął się z twarzy na piersi, które pod bluzką z cienkiej bawełny wydawały się doprawdy prowokujące. Postąpił krok, najwyraźniej gotów do podboju. Kolejarz zagrodził mu drogę. — Zostaw ją pan! — rzucił ostro. — Odczep się pan! Do roboty byście się wzięli, zamiast pouczać ludzi! — Lepiej rozejrzyj się pan za transportem na to swoje zagraniczne spotkanie — odciął się kolejarz. Zaperzyli się, bliscy rękoczynów. Kibicował im tłumek złorzeczący, przeklinający jednego i drugiego, ale bardziej po stronie biznesmena. Lilka chwyciła plecak i korzystając z zamieszania, odeszła pośpiesznie, trochę rozśmieszona, a trochę zdenerwowana. Diabli nadali ten strajk. Jak się teraz dostanie do domu? Wracała właśnie z wakacji, które spędzała w siodle, w bieszczadzkiej wiosce Żubracze. Jeździła tam co roku. Ale po raz pierwszy odbywała tę podróż sama. Do Żubraczego jeździła przeważnie z Rafałem Woźniakiem — kolegą od przedszkola, którego ojciec miał samochód i odwoził syna, jak ona zapalonego koniarza. Często też z nimi wracała, a gdy wyjeżdżali wcześniej, zabierała się okazją, z jakimiś innymi zmotoryzowanymi wczasowiczami, albo przyjeżdżał po nią ojciec. W tym roku państwo Woźniakowie wybrali się akurat w sierpniu za granicę, nikt w tym dość nietypowym terminie nie wracał jeszcze do Warszawy, a ojciec... no cóż... coraz bardziej było krucho z pieniędzmi, czyli nie przyjechał po nią z tego samego powodu, dla którego musiała w tym roku skrócić swój pobyt w Bieszczadach, lecz łatwo dał się przekonać, że to naprawdę śmieszne, aby ktoś po nią przyjeżdżał, jest już przecież licealistką, no prawie, bo dopiero zdała egzaminy do szkoły średniej, i najwyższy czas, aby zaczęła sobie dawać radę sama w świecie dorosłych, no i jest znakomity pociąg pośpieszny z Zagórza. Wstała o świcie, jak zwykle, niemal ze łzami pożegnała się z gospodarzami i ulubioną klaczą o imieniu Zawieja, złapała autobus do Zagórza, wsiadła do pociągu. Podróż była, jak do tej pory, całkiem bezproblemowa, a tu masz — strajk. Jakoś nie potrafiła uznać tego za tragedię... Wręcz przeciwnie, w cichości ducha cieszyła się: jej pierwsza samodzielna podróż i od razu przygoda! W ogóle się cieszyła, głównie sobą, była wypoczęta, wprost kipiała energią. Od stóp do głów wypełniało ją poczucie własnej mocy. Zawsze zresztą w świetnym nastroju wracała z Żubraczego. Trochę w tym roku brak jej było Rafała. Znakomity kum- 10 pel, znała go od dziecka, a to, że był o rok starszy, nie miało znaczenia, bo i tak chodzili do tej samej klasy. Zamiłowany sportowiec, wyrósł i rozrósł się, stał przy niej, chronił ją dosłownie jak mur, a galopować z nim przez połoniny to była prawdziwa frajda. Tak rozmyślając, trochę o Rafale, że jednak jakoś było jej go brak, o tym, co właściwie powinna teraz zrobić, znalazła miejsce, w słońcu obniżającym się już ku zachodowi, ale silnym, przysiadła na plecaku, nieuważnie popatrzyła wokół i nagle jej serce wykonało słod-ko-bolesny skok. Do kiosku z napojami podchodził wolno młody, absolutnie niezwykły mężczyzna. Od razu tak go sobie określiła. Nie chłopak. Mężczyzna. Bardzo wysoki, co najmniej metr dziewięćdziesiąt. Beżowe dżinsy, żółta koszula, jasnobrązowa sztruksowa marynarka niedbale zarzucona na ramiona, na nogach miękkie mokasyny. To wszystko objęła jednym rzutem oka, lecz o ten szalony skok serca przyprawiła ją przede wszystkim jego twarz, głowa! Miał niezwykłe włosy, jasnobrązowe, lśniące jak świeże kasztany. Rozdzielały się pośrodku, a raczej rozchylały się na boki niby skrzydła gotowe do lotu, z czym interesująco harmonizowały brwi o takiej linii, że wyglądały jak lekko podniesione. Pięknie sklepione czoło. Oczy szare z jakąś domieszką, z daleka nie dojrzała jaką, zmienne w każdym razie, burzliwe, twarz pociągła, prosty mocny nos, wyraziste usta; było w tym młodym mężczyźnie coś arystokratycznego, niewymuszona swoboda, dystynkcja nie pozbawiona pewnej nonszalancji. Leniwy wdzięk w każdym ruchu. Jak on szedł! Jak bardzo się wyróżniał w przelewającym się przez stację tłumie! Jaki tu był tłum! Nie, nie było nikogo. W romantycznej mgle, która nagle osnuła cały dookolny świat, wyraziście rysował się tylko on, ten jeden, byli tylko oni dwoje na świecie. Zobaczył ją, szedł... ku niej? Czekała z drżeniem. — Cześć! — powiedział, stając obok niej. Nie podnosiła oczu, widziała tylko długie nogi w beżowych dżinsach, nie śmiała podnieść oczu, jakby w obawie, że on zniknie, bo to przecież niemożliwe (a zarazem tak bardzo naturalne), że podszedł do niej, że stoi 11 oto przed nią, coś powiedział, on powiedział, powinien powiedzieć... coś absolutnie nadzwyczajnego. Powiedział „cześć", całkiem zwyczajnie. Zaraz jednak dodał coś niezwykłego. — Padło na ciebie. Podniosła żywo oczy i — gdyby była mniej porażona, dostrzegłaby, jak drgnął, jak jego oczy, przed sekundą lekko rozbawione, nagle pociemniały, jakby coś go do głębi duszy wzburzyło. Lecz ona zobaczyła tylko, że szarość tych oczu przetkana jest zielonkawymi światełkami, więc są szare z zielonym — myślała w popłochu, co on powiedział, „padło na ciebie"... — Jak to padło na mnie? — spytała, opanowując drżenie. — Zabiorę cię do Warszawy, dokądkolwiek jedziesz zresztą. — Jak to zabierzesz mnie? — Jestem samochodem. Wyjeżdżałem właśnie z tej pięknej miejscowości, gdy zobaczyłem, że pociąg stoi, ludzie wariują, dowiedziałem się, że strajk, i pomyślałem, mam czasem takie altru-istyczne odruchy, że się rozejrzę i kogoś ewentualnie zabiorę. No i padło na ciebie. Jedziesz do Warszawy? — Jadę. Ale to nie znaczy, że z pa... że z tobą — odparowała natychmiast (choć serce mówiło tak, tak. Tak!). — Mam rozumieć, że nie chcesz ze mną jechać? Chciała. Boże, jak chciała. Pojechałaby z nim, bez wahania, na koniec świata. Ale coś w jego sposobie bycia, w jego uśmiechu, ta tchnąca wyższością nonszalancja sprawiły, że obudziła się w niej przekora i — czujność. Nie potrafiła jednak, nie potrafiła odpowiedzieć hardo: tak, masz rozumieć, że nie chcę. Nie potrafiła. Więc tylko milczała, lekko, acz zupełnie nieświadomie nadąsana. Natychmiast spoważniał. — Masz rację — rzekł prosto. — Powinienem był się przedstawić. Marcin Tarło, student prawa UW. — Lilka Niemirska, LO im. Zamoyskiego — odrzekła, roztargniona, bo coś jej się nagle przypomniało. — Tarło? 12 Skłoni! się szarmancko. — Marcin Tarło, do usług — powtórzył. — Moja babcia... to było w czasie okupacji, pod Warszawą, poznała pewną hrabinę Tarło. — Hm... jeśli to wydarzenie miało miejsce w miejscowości pod tytułem Radzymin, to była to moja babcia. — Tak, tak. W Radzyminie. Babcia tam mieszkała przez całą okupację, z dwiema córeczkami, z których jedna była moją przyszłą mamą, a ta pani, hrabina Tarło, przebywała tam bardzo krótko, ale się zetknęły. — No widzisz! To znaczy, że nasze babcie się znały. Moja już nie żyje. — Moja żyje. — W każdym razie nie jestem już obcy. Lilka? Lilka jak?... — Niemirska — powtórzyła. — Czy ten znakomity historyk sztuki, profesor Wacław Niemir-ski, to twój krewny? — To mój tata — odparła z dumą. — Może bym przesadził, gdybym powiedział, że znam wszystkie jego prace, ale znam wiele. Przez jakiś czas chodziłem na jego wykłady. — Przecież mówiłeś, że studiujesz prawo. — To już nie mogę zainteresować się czymś innym? Zrobiłem sobie rok przerwy, żeby... no właśnie, żeby sobie postudiować jako wolny słuchacz coś innego. No dobrze. Znajomość zawarliśmy. A więc — pojedziesz ze mną? Przytaknęła głową. Spojrzał figlarnie. — Już się nie boisz? Nie jestem obcy? „Nie, nie. Nigdy nie byłeś, nigdy nie będziesz, nigdy!" Nie mogła tego powiedzieć. Więc tylko znowu przytaknęła głową. — No, to chodź. Aha, jeśli chcesz, to może się uda stąd zadzwonić do twoich rodziców. — Po co? 13 — Pewnie słyszeli o strajku i niepokoją się o ciebie. Zadzwonimy? — Nie — odparła porywczo — nie chcę! Nie trzeba. Spojrzał z ukosa, zarumieniła się po uszy: pewnie sobie pomyślał, że jestem niedobrą córką, niech sobie myśli, co chce, nie zadzwonię. Nie bardzo rozumiała tę swoją reakcję. Wiedziała tylko, że dzieje się coś, co jest jej wyłączną własnością, coś, co owszem, chętnie by wykrzyczała całemu światu, przede wszystkim jednak chciała to chronić, osłonić przed światem właśnie, tylko oni dwoje, żaden świat nie ma nic do tego, absolutnie nic. Nie zdawała sobie sprawy, jaka w tej spontanicznej reakcji, w tym porywczo rzuconym „nie chcę" kryła się zaborczość. Zaborczość i — obawa? — Wiedzą, że dam sobie radę. Ufają mi. Patrzył na nią długo swymi szarymi, zielono nakrapianymi oczami, pojawił się w nich wyraz szczególnej słodyczy i jeszcze coś, coś mrocznego, co cieniem spłynęło od oczu do ust, patrzył na nią, efektowny, niepokojący; drżała. — Niech ci będzie — powiedział wreszcie. — Jedziemy! Wówczas ona, ogarnięta nagłą paniką, omal nie uciekła. Przez krótką, straszną chwilę poczuła się osaczona, schwytana, bała się poruszyć; każdy krok mógł być krokiem w przepaść. Położył rękę na jej ramieniu, jak gdyby to wyczuł. Natychmiast wszystko naokoło zapachniało jakimś cudownym zapachem, jakby prowadzona przez niego weszła do ogrodu, wokół otwierały się róże, pachniała lawenda, różne ekscytujące wonie przemieszane z zapachem nasyconej słońcem zieleni, wibrowało światło wydobywające kolory oszałamiające do bólu. A zapach w samochodzie, do którego ją zaprowadził (beżowy Renault 5), był jego zapachem: orzeźwiający, czysty zapach dobrej wody kolońskiej, nie znała tego zapachu, orzeźwiał i uderzał do głowy, stwarzał atmosferę dyskretnego luksusu, choć samochód bynajmniej nie był luksusowy, usiadła, zatrzasnął drzwiczki, usiadł obok niej, położył ręce na kierownicy, jakie zachwycające miał ręce, piękne, delikatne, a zarazem władcze, nakazujące posłuch. 14 „Do niego należy cały świat" — pomyślała. A to oznaczało: należę do niego. — Mówiłaś, że chodzisz do Zamoyskiego? — spytał. — Tak. — Kończyłem Rejtana. Zamoyski to dobra szkoła. Przeszłaś do trzeciej? — Do drugiej — sprostowała i było to kłamstwo. Musiała skłamać! Ten wspaniały młody mężczyzna nie powinien wiedzieć, że dopiero zdała do pierwszej, że ma zaledwie piętnaście lat, no, prawie piętnaście lat, skończy je za miesiąc. Co za szczęście, że wygląda na więcej. Skłamała, lecz nie zdołała opanować zdradzieckiego rumieńca. Nie zauważył tego lub, by jej nie speszyć, udał, że nie zauważa. Przekręcił kluczyk w stacyjce, zaczęła się ta podróż, to marzenie... Dopóki nie wyjechali z miasta, Marcin milczał, co Lilce bynajmniej nie przeszkadzało. Potrzebowała tej chwili milczenia, oddechu, aby się odnaleźć, aby spróbować zrozumieć, że to wszystko, co zdarzyło się tak niespodzianie, tak szybko, dzieje się naprawdę. Że to jest naprawdę ona, Lilka Niemirska. Ta płochliwa, skryta Lilka Niemirska, która najlepiej i najbezpieczniej czuła się jedynie we własnym domu, otoczona rodziną, wsiadła do samochodu nieznajomego mężczyzny. Zrobiła coś, czego obiecywała rodzicom i sobie nigdy nie robić. Poszła za nieznajomym, wsiadła do samochodu, zdając się tym samym na jego łaskę i niełaskę. I — wcale się nie bała. Była bezwstydnie wprost szczęśliwa. Dzień chylił się ku zachodowi. Dalekie szczyty Gór Świętokrzyskich z wolna przystrajały się w złoto i purpurę. Niebo osnu-wały barwy wieczoru, który nadchodził ze swą już niemal jesienną słodyczą. Wiatr wichrzył wierzchołki drzew, zaganiał chmury, które ciągnęły ku górom, ale i one nie wydawały się groźne, przetkane cekinami łagodzącego blasku. Na poboczach szosy leżały plamy światła, przecięte długimi pasmami fioletowego cienia. Dostrzegała to wszystko wyostrzonymi zmysłami kogoś, kto wchłonął w siebie naraz tyle piękna i tyle szczęścia. Najcudowniejsze ze wszystkiego zaś było to, że wystarczyło odwrócić odrobinę 15 głowę w bok i stwierdzić, potwierdzić sobie, że on był. Istniał. Wiatr przez uchyloną szybę muskał jego włosy w tym rzadkim lśniącobrązowym kolorze świeżych kasztanów. Były sprężyste, odchylone na boki po obu stronach równego białego przedziałka, nie wichrzyły się ani trochę, tylko unosiły się lekko, skrzydła, doprawdy jak skrzydła, słońce zapałało w nich czerwonawe błyski. — Masz rodzeństwo? — zapytał. Zamyślona, pochłonięta nim tak bardzo, że niemal stawał się nierzeczywisty, usłyszała to pytanie, lecz trwało chwilę, zanim jego sens dotarł do niej. Czy ma rodzeństwo? Tak, ma. Piękna twarz siostry zamajaczyła przed nią w obłoku świetlistych blond włosów. On nie może zobaczyć Joanny! Za wszelką cenę trzeba chronić to, co się dzieje, przed Joanną. Ach! Joanny nie ma w Polsce, wyjechała. — Mam rodzeństwo. Młodszego brata, ma dopiero jedenaście lat. I mam starszą siostrę. Ma dwadzieścia trzy lata. — To tyle co ja. Studiuje coś? — Tak. Kończy Akademię Sztuk Pięknych. Będzie konserwatorem sztuki. Właściwie już jest. Bardzo zdolna. Teraz jest w Egipcie, na stypendium — wyjaśniła Lilka, zła na siebie za to, że udzielała tych informacji, a zarazem mimo woli dumna. Kto by nie był dumny z takiej siostry? Była z niej dumna, mimo że nie we wszystkim ją aprobowała i że się nieraz z jej powodu nacierpiała. Teraz jednak wypełniła ją gwałtowna, zaskakująca zazdrość. Jeżeli Marcin zobaczy Joannę... Boże, nie, proszę, nie. Twarz siostry znowu ukazała się jej z bliska, jakby była tuż obok, ta cudowna, cudowna istota, ulepiona ze światła, taka jasna, promienna, twarz w dołeczkach, roześmiane oczy, cała tętniąca życiem. Łamała wszystkie serca. Lubiła to. Uwielbiała bawić się, flirtować, tańczyć do upadłego. Ale potrafiła też zagłębiać się w nauce, wtedy przepędzała wszystkich adoratorów bez litości, wszyscy przegrywali z kretesem w konkurencji z intrygującą królową Hat-szepsut, która nieodmiennie fascynowała Joannę. O! Jeśli Marcin 16 zobaczy Joannę... Jak piękną tworzyliby parę! Boże, proszę cię, nie. Ja go jej nie oddam. Wstrząśnięta tymi niezwyczajnymi doznaniami, gwałtownością uczuć, nie spostrzegła, że on jej się przygląda, stale zerka ku niej, z ciekawością i... i... czy to możliwe? z zachwytem? — Czy twoja siostra też jest taką pięknością? — zapytał. Oniemiała. Czyjej siostra... taką jak ona... — Moja siostra jest pięknością! — rzekła mężnie, szczera, lojalna aż do bólu Lilka. — Ja pytałem, czy też. To znaczy, czy dorównuje ci urodą? — Czy dorównuje... Mnie?! — Nikt ci nigdy nie powiedział, jaka jesteś śliczna? — Ja? No wiem, że nie jestem brzydka (z jakiej książki jest ten dialog?), ale moja siostra (przestań, idiotko, mówić o swojej siostrze) to jest prawdziwa piękność. Wszyscy za nią szaleją. To znaczy mężczyźni. W zeszłym roku na sylwestra wybrano ją królową balu, a przecież na Akademii jest wiele pięknych dziewczyn. A wybrali ją. Jednogłośnie. — Wcale niejednogłośnie. Obróciła się ku niemu tak żywo, że zaskoczony, przez moment niemal stracił panowanie nad kierownicą, co go bynajmniej nie speszyło; wyrównał po mistrzowsku. Lilka zaś, Lilka nieświadoma była, że omal nie spowodowała wypadku. Ten dialog, jakby z książki o miłości, który toczył się w pachnącym doskonałą wodą kolońską samochodzie, przyprawiał ją o zawrót głowy. — Skąd wiesz, że niejednogłośnie? — A stąd, że ja na nią nie głosowałem. — Byłeś tam? Na tym balu? — Byłem. Uwielbiam bale. — To znaczy, że... Że ty... — Że ją widziałem, tę twoją blondwłosą siostrę. Nie skojarzy-łem, dopiero jak powiedziałaś o tym balu. Widziałem ją. I nawet iyłem. Ale nie głosowałem na nią. 17 0 — Dlaczego?! — Nie lubię blondynek. A z dwóch pięknych sióstr Niemirskich wolę młodszą. Czyli ciebie. Włosy masz zachwycające. Autentyczna czerń. Lilka przygryzła wargę. Wstrząsały nią sprzeczne uczucia. Radość, dzika, wszechogarniająca: widział Joannę, widział Joannę i mimo to... woli młodszą! Czyli ciebie. Jak to miękko powiedział! To „ciebie" sfrunęło z jego warg niby drobinka puchu i niewypowiedzianie tkliwą pieszczotą musnęło jej serce. Ale była i zła. Za siostrę. Jak śmiał zlekceważyć jej siostrę?! — Mówią, że Joanna jest bardzo seksowna — rzekła zdławionym głosem. Roześmiał się, pierwszy raz słyszała jego śmiech. Znowu obróciła się ku niemu. Wściekła. — Może nie jest?! — rzuciła zaczepnie. — Nie pozwalam ci śmiać się z Joanny. — No, no! Całe pazurki do przodu. A co mi zrobisz, jak będę się śmiał? Z tej twojej siostry, oczywiście... — Natychmiast wysiądę. Odrzucił głowę do tyłu, śmiał się, śmiały się jego włosy, mocna szyja w wycięciu żółtej koszuli; Lilka purpurowa i bliska łez chwyciła klamkę, gotowa spełnić swą absurdalną groźbę, właśnie doganiało ich czarne BMW, za kierownicą młody ciemnowłosy, śniady mężczyzna, Lilka poznała go: to znany dentysta z ulicy Natoliń-skiej, była raz u niego, teraz — cóż za zbieg okoliczności — przejeżdżał tędy, jechał tą samą drogą, zwolnił. Zauważył ruch, jakim chwyciła klamkę, spojrzał na nią bacznie swymi ciepłymi, czarnymi oczami, przyhamował. — Jeśli chcesz rzucić tego rudzielca, to chętnie cię od niego uwolnię! — zawołał. Lubiła go. Ale w tej chwili rozszarpałaby go na kawałki. Nazwać te świetlistobrązowe włosy rudymi! — Dziękuję. Nie cierpię brunetów! — odkrzyknęła. Brunet uśmiechnął się, bynajmniej nie urażony, uniósł rękę 18 w geście pożegnania, wcisnął pedał gazu, BMW pomknęło w dal, niewiarygodnie szybko, po prostu frunęło nad szosą. — No, zgoda! — powiedział Marcin wesoło. — Przyznaję, że twoja siostra jest seksowna. Przyznam ci zresztą wszystko, co chcesz. Byłaś wspaniała! Lilka nie miała zamiaru mówić mu, że zna właściciela czarnego BMW — Pozwoliłbyś, abym przesiadła się do niego? — A myślisz, że bym ci pozwolił? W jego głosie zabrzmiało coś, co sprawiło, że powietrze wokół zgęstniało. Lilka nagle uświadomiła sobie, że w samochodzie panuje już półmrok, miękki, otulający, lecz nie to było przyczyną niepokojącej zmiany atmosfery. Nie, nie to! To coś lekkiego, musującego, co do tej pory wypełniało przestrzeń między nimi, nagle ustąpiło miejsca dotykalnej, ciężkiej zmysłowości. Serce dziewczyny zaczęło bić mocno, powoli, w całym ciele poczuła obezwładniającą słabość. Ze zdumieniem stwierdziła, że jej usta drżą. Uświadomiła sobie też, że jadą jakąś inną drogą niż ta, którą znała, zawsze jechała przez Klimontów, Opatów, teraz mijali niezmiernie mało miejscowości, na szosie pustawo, na poboczach las. Nagle zaczęła się bać. Potwornie. Nie, nie! Tylko nie to! Nie! On chyba nie zamierza... Podobał się jej. Podobał się jej jak nigdy żaden chłopak czy mężczyzna. Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Pokochała go. Ale kiedy w owym momencie lęku przymknęła oczy, na jej ślicznej twarzy pojawił się wyraz odrazy. To zdarzyło się tylko raz, ale wystarczyło. Wystarczyło, by zatruć to, co się już w niej, bardzo dziecinnej mimo krągłości bioder i tych prowokująco rozpychających bluzkę piersi, rodziło. Wystarczyło, by na myśl o tym, że ktoś, chłopak czy mężczyzna, może ją bodaj pocałować, mdłości podchodziły jej do gardła. Jak wtedy, kiedy to się stało. 19 Kiedyś była sama w domu, odrabiała lekcje. Dzwonek do drzwi, pobiegła otworzyć, w progu stał jeden z licznych „satelitów" jej siostry Joanny. Bardzo skądinąd przystojny student anglistyki. — Aśki nie ma — powiedziała i chciała zamknąć drzwi. Przytrzymał je ręką. — Nie szkodzi, poczekam. — Ale ja nie mam pojęcia, kiedy ona przyjdzie! W domu nikogo nie ma, a ja się uczę. — Uczysz się... Hm... Mam wrażenie, że nie tego, co trzeba. Podszedł bliżej, chwycił ją za ręce, jego były wilgotne i gorące. — Całował cię już ktoś? Szarpnęła się wściekle. — Niech mnie pan zostawi! Śmiejąc się, obrócił ją ku sobie, jego ręka przesunęła się po jej ciele, odchylił jej głowę do tyłu i wsunął język w jej usta. Było to niewypowiedzianie ohydne doznanie. Ten język wpychający się do jej ust wraz z cudzą śliną. Mdłości podeszły jej do gardła, dusiła się, charczała, aż wreszcie napalony samiec zrozumiał, że to, co robi, bynajmniej nie sprawia przyjemności tej dziewczynce. Wysunął język z jej ust, nie dość szybko jednak, by uniknąć strumienia wymiotów, który trysnął z jej gardła. Słaniając się, poszła do łazienki. Wściekły i trochę przerażony (ta mała gotowa zemdleć), wycierał sobie pobrudzoną koszulę chusteczką. — Wariatka! — krzyknął. — Jesteś nienormalna! Pochylona nad miską klozetową Lilka wymiotowała, wymiotowała bez końca. Siedziała potem na podłodze łazienki, czołem wsparta o brzeg wanny, tak wyczerpana, że nie mogła płakać — i oprócz ciągle wstrząsającego nią wstrętu był w niej bezbrzeżny żal. Pierwszy pocałunek. Jej pierwszy w życiu pocałunek. Więc to wygląda tak. Więc książki kłamią, więc filmy kłamią. Dziewczyny kłamią! Nie wszystkie czternastolatki były tak niewinne jak chroniona przez swą rodzinę Lilka. Często rozmawiały o seksie, o tym, ile razy się 20 całowały i jakie to jest cudowne. Kłamią. Kłamią! Udają! One po prostu udają. To im wcale nie sprawia przyjemności. To jest ohyda, ohyda. Jest w tym wszystkim jakieś wielkie, totalne oszukaństwo. Nikomu nie powiedziała o tym przeżyciu. Młody student anglistyki nie przestał bynajmniej bywać w ich domu. Przychodził do Joanny, jak gdyby nigdy nic. Rzucał czasem ku niej drwiące spojrzenia. A ona teraz, na nich wszystkich, na tych świetnych chłopaków przychodzących do jej siostry patrzyła podejrzliwie. Byli tacy sympatyczni. Przystojni. Czy Joanna całowała się z nimi? Na pewno. Chciała o tym z nią porozmawiać. Przecież Joanna chodziła na randki, zdarzało się, że nie wracała na noc. Może ona, Lilka, naprawdę jest nienormalna? Może tylko ona tak reaguje? A mama? Ilekroć widziała, jak czule objęta przez męża unosiła ku niemu twarz, czasem lekko zarumienioną (to po niej Lilka odziedziczyła skłonność do rumieńców), widziała, jak wymieniali czułe pocałunki, zadawała sobie pytanie: jak to z nimi jest, czy mama lubi być całowana? Chyba lubi — odpowiadała sama sobie. I dodawała: — Każda reguła ma swoje wyjątki. Tak to sobie na razie wytłumaczyła. I — na wszelki wypadek — postanowiła, że będzie starannie unikać sam na sam z kolegami siostry. Ze wszystkimi chłopcami. Tak postanowiła. I oto kilkanaście miesięcy później wsiadła do samochodu nieznajomego, niezwykle atrakcyjnego młodego mężczyzny, gdzieś ją wiózł, zapadała noc, wokół las, to może się stać. Nie! — Seks jest obrzydliwy — powiedziała wysokim, drżącym głosem. Powiedziała to. Niech myśli, że jest nienormalna. Powiedziała to. Niech się z niej śmieje. Ale Marcin się nie roześmiał. — Bywa taki — rzekł poważnie. I Lilka od razu się uspokoiła. — A właściwie skąd ty, dziewczyno, wracasz? — spytał w chwilę potem. 21 Jakże była mu wdzięczna za zmianę tematu. — Z Żubraczego - odparła głosem, który zdradza! jej wdzięczność i ulgę. — To w Bieszczadach. — Wiem. Czyżbyś jeździła konno? Obróciła się żywo. — Znasz Żubracze? — Ze słyszenia. — Tam jest cudownie, mała stadnina, mam swojego ulubionego konia. Nazywa się Zawieja — opowiadała spontaniczna, rozluźniona, znowu szczęśliwa. - A ty - skąd wracasz? — Bardzo prozaicznie: od ciotki z Sandomierza. Jeżdżę do niej na pierogi z jagodami. — Też lubisz? — ucieszyła się. — Przepadam! A takich jak moja ciotka Eugenia nie robi nikt. Zabiorę cię kiedyś, chcesz? — Pewnie! — Stoi. Wszystko stało się nagle zwyczajne, swojskie. Jaka była głupia, że się czegoś bała. Przecież z nią jest Marcin. Lubi pierogi z jagodami. Parsknęła śmiechem. — Z czego się śmiejesz? — zapytał. — Wyobraziłam sobie ciebie umazanego jagodami. — Zawsze się wtedy przekonuję, że z wąsami mi nie do twarzy. Teraz już oboje się śmieli. — No! Czegoś takiego właśnie wypatrywałem! — zawołał na widok małego, leśnego parkingu. - Tu się na chwilę zatrzymamy. — Zatrzymamy się? Po co? — No... jakby to powiedzieć... Nie potrzebujesz przypadkiem... czy nie musisz... Spiekła raka. — Marcin! No, jaki ty jesteś... — Prozaiczny? — No wiesz... w książkach o miłości to się nie zdarza, żeby... — Lubisz czytać? 22 — Pasjami. — To widać. — Widać? — Nikt ci jeszcze nie powiedział, że jesteś romantyczną małą osóbką? Powiedział to miękko i tak serdecznie jakoś, że fala ciepła objęła ją od stóp do głów, naturalnie zabarwiając nieznośną czerwienią policzki. Patrzyli na siebie. Patrzył na nią. Tonęła w miękkiej, szarozielonej barwie jego oczu. Jak bardzo są zmienne! Często figlarne i trochę kpiące, a mimo to pełne słodyczy, która raz po raz wypierała te figlarne zielone iskierki, które mówiły, aż nazbyt wyraźnie, że ten brązowowłosy młody człowiek raczej nie traktuje życia zbyt serio. Jak miło jest tonąć w takim dobrym, ciepłym spojrzeniu. Twarz mężczyzny tak blisko i... i to jest dobre? Twarz przybliżyła się jeszcze bardziej, nie bała się, czekała, pełna tajemniczej ekscytacji, ufna? Nieoczekiwanie uśmiechnął się, błysnęły mocne, trochę nierówne zęby, rozwichrzył ręką jej włosy. — Lilka... — powiedział w zadumie. — Co to za imię? Chyba skrót, tak? Od jakiego imienia? — Liliana. Mam na imię Liliana, ale wszyscy nazywają mnie Lilka. — Ja będę cię nazywał Lilinka... Wypowiedział to pieszczotliwie brzmiące imię, jakby rzucał jej kwiat. W półmroku samochodu jego oczy raz jeszcze zmieniły wyraz. Stały się magnetyczne, przyciągające. Trwało to kilka sekund, ot tyle, ile kilka mocnych, powolnych uderzeń jej serca. Zatraciła się do zawrotu głowy, w nigdy dotąd nie znanej cudownej intymności. Ale Marcin przerwał czar. — No, to wyskakuj! — powiedział, otwierając drzwi po jej stronie. Jeszcze nie oprzytomniała. 23 — Jak to wyskakuj? — Boże, te jego przeobrażenia, miał ją przecież pocałować. — No... zdaje się, że musisz... Powiedział to tak komicznie, że głucha, na wpół uświadomiona złość opadła. — Och, Marcin! — śmiała się, jej oczy błyszczały, śmiała się szczęśliwym śmiechem dziecka, które z niej raz po raz wydobywał. Jak raz po raz wydobywał z niej kobietę... Wysiadła. Na małym leśnym parkingu nie było ani jednego auta. Niewysoki sosnowy las stał zasłuchany w ciszę wieczoru, było cicho, a jednak jakieś niesłyszalne podmuchy wiatru przemykały po wierzchołkach drzew, rozpylając aromat lasu, leśnych traw, leśnych owoców. Powiewna mgiełka snuła się przy ziemi jak nici babiego lata, którego nadejście zwiastowała. Było tak pusto, tak przeźroczyście cicho, że cały świat wydawał się być jedynie małym cieniem, ot, zmarszczką na powierzchni marzenia. Z ciszą ziemi współgrała cisza nieba pełnego wielkich, sierpniowych gwiazd. — Gdyby spadła gwiazda, to jakie byś wypowiedział życzenie? — Żebyś się zaraz, teraz i natychmiast zarumieniła! Zarumieniła się. — Och! Marcin, naprawdę! — Naprawdę to w życiu nie myślałem, że dziewczyny naprawdę potrafią się rumienić. Myślałem, że to tylko w książkach. No i widzisz, nawet nie musiałem czekać, aż gwiazda spadnie. Wyjął coś z kieszeni. — Łap - powiedział, rzucając ku niej. Odruchowo wyciągnęła ręce. — Co to jest? — Gwizdek, dziewczyno. Jeżeli musisz wejść tam w krzaki... — Nie muszę — zaprzeczyła wściekła. Ale musiała... — To w razie czego zagwiżdż — ciągnął nieporuszony. — Pusto i cicho, ale nigdy nie wiadomo, co się kryje w ciemnym lesie. Nie 24 odchodź daleko. Nie patrzę. Pilnuję. Trzymam straż. Gwizdek nie w łapce. Proszę go włożyć do buzi, o, tak, dobrze. Oddaliła się zła i rozśmieszona. Jak się gniewać na takiego chłopaka? Był samą spontanicznością, samą radością, samą cudowną, cudowną przekorą. — Mały miś, do lasu bał się iść — poleciał za nią głos cudownego chłopaka — ze strachu drżał jak liść pluszowy miś... — Marcin! — mogła tylko stale powtarzać jego imię. — Ciemny las, tam wilki zjedzą nas — improwizował na poczekaniu — zmykajmy póki czas. Hej, bracia, wraz... Jak się można na kogoś takiego złościć? Jak nie zakochać się w kimś, kto nazywają Lilinką?!... Specjalnie przez chwilę marudziła (choć las był naprawdę ciemny i zły), aby ją tym imieniem zawołał. Ale głos, który się odezwał, nie był jego głosem. Popłynęły elektryzujące, synkopowane dźwięki, to nie Marcin, to Louis Armstrong śpiewał, a Marcin, Marcin tańczył! Żywiołowo, spontanicznie, był samym rytmem, samą radością. Tylko migały w świetle gwiazd jego długie nogi w beżowych dżinsach, jego żółta koszula, jego twarz jaśniała, cały jaśniał. Był to widok tak nieoczekiwany i tak niezwykły, że na moment zamarła. A on tańczył, tańczył w świetle sierpniowych gwiazd. — Tańcz, Lilinko! — zawołał, zobaczywszy ją. — Tańcz. Musimy trochę rozprostować nogi. Lilinko! Tańcz! Nie zapytał, czy umie tańczyć, może był tego pewny, a może to w tej chwili, przywołanej z krainy marzeń, nie miało żadnego dlań znaczenia. Lilka rzadko tańczyła, musiała przecież (musiał;) żyć inaczej niż jej rozflirtowana, rozrywana siostra. Ale i ona w owej cudownej chwili nawet nie pomyślała, czy umie tańczyć, czy nie, raczej nie, zawołał do niej: Lilinko, tańcz, Lilinko, zawołał ją tym imieniem, więc jasne, że będzie tańczyła. Z kasety płynęła muzyka stworzona do tańca, o ??????... ? Ale-xan... o Alexander ragtime band... — Tańcz, Lilinko! — śmiał się Marcin. — Nie ma to jak stary dobry jazz. Nogi same podrywają się do tańca. Lilinko, tańcz! 25 Pustawą szosą przejechał samochód, w świetle reflektorów Lilka zobaczyła twarz Marcina. Tę twarz, piękną, nieco impertynen-cką, rozświetlała ekstaza. Jak on tańczył! Jak młody bóg. To tak się mówi, ale to może być prawda, to jest prawda. Lilka czytała kiedyś, że hinduski bóg Siwa stworzył świat, tańcząc; Marcin tańczył, stwarzał świat i stwarzał ją. Podskakiwała, wykonywała jakieś nieprawdopodobne taneczne pas, śmiała się, wirowała, bo wirowało jej w głowie, i z każdą sekundą stawała się jakąś nieziemską istotą, leśną boginką. Tak, leśną boginką. Nazywam się Lilinka, leśna boginka! A las stał cichy, zasłuchany. Ale szosą zaczęło przejeżdżać coraz więcej samochodów. Jeden przyhamował i zatrąbił. Z innego jakiś stary mężczyzna pogroził im pięścią. Od razu zrobiło się mniej czarodziejsko, tańczył, tańczyli, lecz trochę zaczęła się bać, — Marcin, nie boisz się? — Czego?! — No, mogą na nas napaść. Kiedyś na takim leśnym parkingu zabili jakichś turystów. Machnął beztrosko ręką, tańczył. — Jestem Bruce Lee, Karate Mistrz — zanucił i w rytm zupełnie do tego nieodpowiedniej muzyki, lecz niezwykle udatnie, odegrał pantomimę walki wschodniej. Robił to z takim realizmem i tak nieodpartym wdziękiem, że Lilka musiała się śmiać. Śmiała się, ale raz po raz trwożnie zerkała na szosę, co on oczywiście zauważył. Przystanął. — No dobrze, jedziemy. Ale ja nie żartowałem. Naprawdę uprawiam walki wschodnie, głównie karate. Nawet dzięki temu zarabiam na życie. — Ty pracujesz? Mówiłeś, że studiujesz! — Zgadza się. W dzień studiuję, a w nocy pracuję. Jako ochroniarz — w pewnej hurtowni farmaceutycznej. Lekarstwa, sanitaria itp. Ja to nazywam po staroświecku — skład apteczny. Pilnuję go przed włamywaczami. Ewentualnymi, ma się rozumieć. Masz gdzieś blisko w plecaku jakąś kurtkę? Zrobiło się chłodno, a ty jesteś bardzo rozgrzana. 26 Stała. — Jeżeli nie masz, dam ci moją marynarkę. — Co, aha. Kurtka. Mam. Ale, Marcin, dlaczego ty musisz pracować? Twoi rodzice... — Moi rodzice zapewniają mi dach nad głową i wyżywienie. Co do reszty — to już ich odciążyłem. Mam... kosztowne potrzeby. Lubię dobrze się ubrać, lubię dobre kosmetyki, lubię zaprosić dziewczynę do teatru i do dobrej restauracji. — Mnie wystarczą pierogi z jagodami. Roześmiał się, wyciągnęła z plecaka kurtkę, pomógł jej włożyć. Robił to odrobinę dłużej, niż było konieczne, był blisko, poczuła jego ciepło, jego zapach, tę upajającą wodę kolońską, teraz zmieszaną z lekkim zapachem potu. Nagle zapragnęła, by wziął ją w ramiona, przytulił, nic więcej, tylko mocno przytulił, otoczył całą tym ciepłem i tym zapachem, płynął od niego magnetyczny prąd. — Gotowe — rzekł, otworzył przed nią drzwiczki samochodu i stał, przytrzymując je w pełnej szacunku pozie idealnego kierowcy. No i musiała się śmiać! Nigdy z nikim się tyle nie śmiała, lecz magnetyczny prąd nie przestał płynąć. — Ten samochód — powiedział, zamykając za nią drzwiczki — to moja część spadku po ciotecznej babce z Paryża. Do podziału było sporo, ale znajdowałem się dość daleko na liście kuzynów i pociotków. Kapnęło coś, a samochód bardzo mi się przydał i posyłam cioci-babci serdeczne myśli w zaświaty. Jak teraz, kiedy dzięki niemu cię poznałem. Niemal nie słyszała, co mówił, a i w jego głosie było roztargnienie, czekała na to, co teraz nastąpi, czekała, aby zapiął jej pas, zrobił to przecież, kiedy wsiadła, więc i teraz... kiedy to było, ile to lat minęło od tej chwili... był zawsze, zaraz zapnie jej pas, pochyli się ku niej i... Czekała. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wyczuwalne, jak wzruszająco naiwne jest to jej oczekiwanie. Już nic nie powiedział. Wsiadł, zapiął swój pas, potem, bez słowa, robiąc to odrobinę 27 dłużej, niż było konieczne, zapiął jej. Znowu owionęło ją jego ciepło, jego zapach. Nieświadomie przymknęła oczy. Uniósł jej twarz i pocałował ją. W czubek nosa. Uniosła powieki rozżalona i trochę zła. Traktuje ją jak dziecko! Ale, choć istotnie w spojrzeniu, które napotkała, błyskały żartobliwe (zielone) iskierki, było w nim jeszcze coś, jakaś skupiona, magnetyczna siła, coś, co natychmiast uczyniło ją słabą, bezwolną; niech się stanie... Nie stało się nic. Marcin oderwał od niej oczy, opanowując się z widocznym trudem. To wyczuła. Tak bardzo jeszcze dziecinna i niedoświadczona, wyczuła to i — paradoksalnie — była mu zarazem wdzięczna i miała mu za złe. Przekręcił kluczyk w stacyjce, spojrzał za siebie, ruszyli. Przez długi czas jechali w milczeniu. Nie patrzyli na siebie. Ale — jak gdyby wchłaniali się nawzajem. Wreszcie Lilka nie wytrzymała i zerknęła. Siedział nieruchomy ze wzrokiem utkwionym w szosę umykającą spod kół samochodu. Siedział w taki sposób, jak gdyby całkowicie o niej zapomniał, jakby był sam. Przestał płynąć od niego ów magnetyczny, porywający ją, przyciągający do niego prąd. Wydał jej się obcy, dorosły: czy to możliwe, że jeszcze przed kilkunastoma minutami tańczyli, żartowali, byli tak bardzo razem? Poczuła się dosłownie odcięta od niego. Była już bliska łez, kiedy on się wreszcie jak gdyby obudził. Sięgnął ręką do schowka, wyjął kasetę, wsunął do magnetofonu, popłynął głos, stłumiony, nostalgiczny. — Lubisz Chrisa Rea? — zapytał. „Czy lubisz Chrisa Rea?" Boże, Boże. Chris Rea śpiewał w mieszkaniu obok, a może piętro wyżej, minął rok, jak bardzo się wszystko zmieniło, ale znowu poprzez czas i przestrzeń płynął magnetyczny prąd, zagarniał Lilkę wtuloną w kąt przestronnego fotela w warszawskim mieszkaniu, zagarniał ją, zawracał wstecz. Przytłumiony, nostalgiczny głos piosenkarza stwarzał nie istniejący już świat, t o znowu jest, znowu półmrok samochodu; ten głos nasączał słodyczą aż bolesną. Milczeli, ale jakże inne teraz było to mil- 28 czenie. Intymność i ciepło. Bliskość, która nie potrzebuje słów. Poza słowami piosenki, piosenka za piosenką, Lilka, zauroczona, nie zdawała sobie sprawy, że Marcin kilka razy przegrał tę stronę kasety w ciągu czasu, jaki ich jeszcze dzielił od Warszawy. Przegrywał stale tę samą stronę, tylko tę, jak gdyby chciał nieustającym potwierdzaniem utrwalić chwilę szczęścia. Jak bardzo mu się to udało. Jak bardzo! Wystarczyło przecież, że ktoś puścił to nagranie, a runęła solidnie budowana tama, bo ta chwila trwała. Trwała! Zamek z piasku? Nie. Jeszcze nie. Jeszcze jadą. W ciszy. Do samego końca już cisza, zaczarowana, dotykalna. Nic tu nie zmienił krótki dialog, już w rogatkach Warszawy. — Gdzie mieszkasz? — zapytał. — Na rogu Koszykowej i placu Na Rozdrożu - odparła. - A ty gdzie? — Na rogu Filtrowej i Orzechowskiej — odpowiedział. — No, to masz blisko. — Myślisz, że bym cię nie odwiózł, gdybym miał daleko? — Nie myślę. W ogóle nie myślała o niczym, pogrążona w realności przeżywanego marzenia. Nawet ta krótka wymiana zdań, poświadczająca fakt, że już, już wjeżdżali do Warszawy, dojeżdżali, nie zdołała zakłócić przepełniającej ją pewności, że ta jazda, ta czarodziejska podróż będzie trwała wiecznie. Trwała. Tego nie może zmienić nic. Lilka podciągnęła się w fotelu, oparła głowę na kolanach, jak bardzo pragnęła tego, co zaraz nastąpi, i jak się tego wspomnienia bała! Bała się, ale samochód, beżowy Renault 5 Marcina, już z Alei Wyzwolenia skręcał na plac Na Rozdrożu, tu, z brzegu, ta pierwsza brama za pubem... Stanął przy krawężniku. Wysiadł. Wysiadła. Wziął jej plecak, weszli do bramy. Oparł plecak o chronione domofonem drzwi, a potem, bez słowa przyciągnął ją do siebie i poczuła na wargach jego usta. Kiedy ją puścił, musiała oprzeć się o ścianę, osłabła. Świat kręcił się jak w karuzeli, w całym ciele obezwładniająca słodycz i ta trzepocąca płochliwa myśl, więc to tak, więc to może być tak!... 29 — To może być tak, Lilinko - powiedział, jakby czytał w jej myślach. — To może być tak, zapamiętaj. Miękko, pieszczotliwie pogładził dłonią jej twarz. — Nigdy nie całuj się z byle kim, Lilinko — dorzucił jeszcze. Odjechał, a ona ciągle jeszcze stała i stała, i stała... nie mogła się oderwać od jego warg. Wstrząsające szczęście, a potem... O, ile jeszcze szczęścia było potem! Marcin, Marcin. Ukochany mój. Och Marcin, żebyś ty wiedział... jak ja ciebie kocham. Kocham! Kocham go. Wciskała mocno głowę w kolana. Obejmowała ramionami kolana, jakby to jego obejmowała. Obejmowała go, przyzywała. Tak dojmująco czuła jego obecność, że kiedy dzwonek zadzwonił do drzwi, pobiegła jak na skrzydłach, z szaloną, szaloną nadzieją. Otworzyła. Na progu stał Rafał. Patrzyła przez chwilę, jakby go nie poznając, nie poznawała go! Kto to jest? Kto to jest ten wysoki, atletycznie zbudowany, krótko ostrzyżony chłopak? Skąd zna tę dużą, kocią głowę, te włosy lśniące, puszyste jak futerko kreta? Kto to jest? Kto to jest? Gdzie jest Marcin, przecież Marcin... — Właśnie wróciłem z Żubraczego, to okropne, że nie mogłaś przyjechać, napraw... Lilka! Co tobie? Ty płaczesz? Lilka! Spontanicznie rzuciła mu się w ramiona, wcisnęła twarz w jego koszulę. Przytulił ją do siebie, kołysał łagodnie jak dziecko. Podniosła ku niemu twarz zalaną łzami. — Lilka, kochanie! Lileczko, ja... — Och, Rafał, ja tak go kocham! Tak go kocham! — zawołała tragicznym głosem. Pogrążona w rozpaczy, w trudnym do zniesienia zamęcie uczuć nie zauważyła, jak nagle zesztywniał, i nie dostrzegła wyrazu jego oczu, w których pojawił się ból. Dzień drugi Na tapczanie leżały dwie sukienki. Obie mini. Jedna w barwne, geometryczne wzory, druga gładka, w głębokim niebieskim odcieniu z bardzo pięknego materiału, matowego, jakby od wewnątrz podświetlonego. Lilka właściwie zamierzała włożyć niebieską: wiedziała, że wygląda w niej wytwornie. A przecież Marcin będzie wytworny, na pewno w garniturze. Zadzwonił i powiedział: — Lilinko, zabieram cię dziś na koncert do filharmonii. — Wspaniale. Pełna gala? — Bezwzględnie. Co ci mówiłem? — Mówiłeś, że... — ...do teatru, na koncert muzyki poważnej... — ...na przyjęcie w Mariottcie trzeba... — ...ubrać się elegancko. — Tak jest. Żadne łachy. A jakbym lubiła inaczej? — Wykluczone. Idziesz przecież ze mną. Uśmiechała się bezwiednie, przypominając sobie ten dialog. Przekomarzali się z Marcinem, niemal każda rozmowa była przekomarzaniem się, ale i ona lubiła być dobrze ubrana. Zwłaszcza, och, zwłaszcza gdy szła gdzieś z nim. Ale skoro szła z nim, to niebieska... hm... nie będzie do niego w kolorycie dobrana. Więc raczej ta barwna w geometryczne wzory, kupowała ją razem z siostrą, a Joanna ma doskonały gust. Więc chyba... Boże, która godzina? Wskazówki na ściennym zegarze ustawione były dokładnie na 6.30. Nie zdąży! — Nie mogę dziś po ciebie przyjechać, Lilinko. Nie przyjedzie po nią, późno, musi się śpieszyć. 31 Włożyła w pośpiechu barwną minisukienkę. Cieniusieńkie jak mgiełka rajstopy. Wizytowe sandałki na wysokich obcasach. Co jeszcze? Klipsy. Koniecznie klipsy, dodają jej lat, w klipsach wygląda doroślej. Perfumy. Torebka, trzeba zmienić torebkę, gdzie jest torebka, jest... Ale perfum w torebce, którą nosiła na co dzień, nie było. Muszą być! Nie mogła ich zgubić. Przecież to perfumy od niego. Wysypała całą zawartość torebki na tapczan. I nagle ścisnęło jej się serce. Niezrozumiały ból dopadł i dusił. Klęczała przy tapczanie, rozdygotana. Co mi jest, co mi jest? — myślała w popłochu. — Lilinko, weź się w garść. Weż się w garść, weź się w garść — powiedziała głośno. Uderzyła pięścią w tapczan i wówczas małe pudełeczko z flakonikiem perfum „Fiji" spadło na podłogę. Chwyciła je uradowana. Bogu dzięki. Odkręciła pozłacaną nakrętkę. — Tylko pamiętaj, Lilinko, odrobineczkę. Takie zupełnie nic za uszko. Muśnięcie! — „Fiji"? Lilka, po co ty to kupiłaś? To są perfumy dla dorosłej kobiety. Dla kobiety, a nie dla takiego szczenięcia jak ty! — karcił głos siostry. — Ale będą do niej kiedyś bardzo pasowały — wtrącił pan Nie-mirski. — To są perfumy dla kobiety w typie jej urody. — Ale ona jeszcze nie jest kobietą! — upierała się Joanna. — Nie jest kobietą, nie jest kobietą — zawołało echo. Lilka rozejrzała się spłoszona. Coś gęstniało wokół niej, coś ją osaczało, musi się wyrwać, uciec. Chwyciła torebkę, wrzuciła do niej perfumy, wybiegła. Przez całą drogę do filharmonii biegła. Stuk, stuk, stukały obcasy na chodniku. Stukały obcasy, serce biło, musi biec, w domu zostało echo, które wołało, coś wołało, jakieś straszne słowa. Wpadła zdyszana do jasno oświetlonego holu. Marcin już tam był. Od razu go zobaczyła. Jakże mogła go nie zobaczyć od razu? Przyciągał spojrzenia. Kobiet zwłaszcza. Niebywale przystojny młody męż- 32 czyzna w świetnie skrojonym czarnym garniturze, rdzawa koszula, czarna kamizelka, ta twarz o arystokratycznych rysach, pociągła, o wyrazie śmiałym, nieco impertynenckim, te jego niezwykłe włosy, rozrzucone na boki wzdłuż nieskazitelnego przedziałka, włosy jak brązowe skrzydła sposobiące się do lotu, stał, z jedną ręką niedbale wsuniętą w kieszeń marynarki, czekał. Zobaczył ją. Jego oczy rozbłysły jak zielone gwiazdy, szedł ku niej z wyciągniętymi rękami. Nagle rozbrzmiała muzyka i zaczęli tańczyć. Hol filharmonii zmienił się w salę balową, parkiet lśnił jak powierzchnia łabędziego jeziora, tańczyli sami pośrodku olbrzymiej sali, wokół stały kobiety, świetne, olśniewające kobiety, przyglądały się w niemej zawiści, jak oni tańczyli, a oni tańczyli pośród zielonych i szafirowych gwiazd, zielonych jak jego oczy, szafirowych jak jej oczy. O, ona też była piękna, widziała siebie wirującą, lekką jak motyl, swoją świetnie ostrzyżoną głowę, w ciemnych pu-kielkach schodzących nisko na kark, swój kształtny biust, zgrabne nogi w tych rajstopach jak mgiełka, Marcin przybliżył twarz do jej włosów, musnął je ustami. —: Jesteś prześliczna, Lilinko — szepnął. Powiedział to szeptem. Ale one usłyszały. I —jak na komendę — zrobiły kilka kroków do przodu. Zmniejszyła się przestrzeń, którą mieli dla siebie. Zmniejszyła się i teraz już zmniejszała się stale. Tańczyli w ulewie zielonych i szafirowych błysków, lecz coraz mniej miejsca mieli dla swego szalonego, miłosnego tańca; te kobiety, dorosłe kobiety tworzące krąg, zbliżały się nieubłagalnie, napierały, a im bardziej się zbliżały, tym mocniej on przyciskał ją do siebie, jakby w ten sposób pragnął zyskać trochę bezlitośnie odbieranej im przestrzeni. Było jej cudownie w mocnych, męskich ramionach, ale stopniowo coraz bardziej brakowało jej tchu. — Marcin, one nas uduszą! — rzekła przerażona. W odpowiedzi przycisnął ją jeszcze mocniej, przylegali teraz do siebie ciasno, niemal się zrastali, jej ciało otwierało się na przyjęcie jego ciała, dusiła się, lecz rozkosz nigdy nie zaznana była silniejsza. Zaraz znajdę się w niebie — pomyślała. 33 A wówczas one runęły. Ze wszystkich stron widziała na-śmiechliwe, złośliwe twarze, widziała ręce, drapieżne, z długimi czerwonymi paznokciami, wyciągały się ku niej, ku nim, po niego. — Marcin, Marcin, ratuj! — wołała, lecz ręce już ich od siebie odrywały, rozrywały to jedno ciało, które tworzyli. — Zostawcie go! On jest mój! Mój! - krzyknęła. — To jest mężczyzna dla kobiety. Dla dorosłej kobiety, a nie dla takiego szczenięcia jak ty! Głos huknął gdzieś z bardzo bliska i Lilka się obudziła. Otworzyła oczy, przez chwilę nic nie rozumiała. Gdzie była? Była w swoim pokoju, pajęczyna szarości osnuwała znajome sprzęty. Popołudnie? Przedświt? Jeżeli to blednąca noc, czemu leży ubrana na nie rozesłanym tapczanie? Jeżeli popołudnie, to dlaczego tak cicho za oknem? Skąd to uczucie pustki, absolutnego opuszczenia? Jaka pora roku? Jaki dzień? „Mija dokładnie rok od czasu, gdy stało się to, co wstrząsnęło moim życiem". Nagle znowu wróciło do niej wszystko. Pamiętała wszystko do momentu, kiedy niespodziewanie przyszedł Rafał. Co powiedziała Rafałowi. Pamiętała tylko, że płakała i mówiła, mówiła, a on słuchał nieporuszony. Trwało to długo, aż osnuł ich oboje zmierzch. Zaraz... siedziała na fotelu, a on tu, na tapczanie. Pamiętała, jak z wolna zarastał zmierzchem, postępującej szarości nie dały rady nawet jego szerokie, barczyste ramiona, trwał nieruchomy jak posąg, skała, opoka. Mówiła. I nagle — urwał jej się film. Ostatnie wrażenie? Ostatnie wrażenie jakieś miłe, ach, on chyba wziął ją na ręce, położył na tapczanie, przykrył pledem. Czy od razu wyszedł? Czy też może siedział jeszcze przez jakiś czas i patrzył na nią? Nagle pokój, znowu pogrążony w szarości, stał się pełen jego obecności. Ale — właściwie to nic dziwnego. Rafał? Rafał zawsze był. Rafał po prostu jest. Miał siedem lat, a teraz ma siedemnaście i ciągle jest. Po prostu. Nie ma co sobie tym zaprzątać głowy. Dobrze jest płakać przy Rafale — pomyślała. 34 W sekundę potem odepchnęła od siebie tę myśl i — tę obecność. Nie. Nie chciała. Nie chciała, aby pomiędzy nią i jej rozpaczliwą miłością stanął ktokolwiek. Nie. Boże, co ja mu powiedziałam? Co powiedziałam Rafałowi? Cokolwiek było — odczuła to jako zdradę. A tak się pilnowała! Nie powiedziała nic nikomu, żadnej przyjaciółce, nie powiedziała nic w domu, a do domu przecież wszyscy przynosili swoje sprawy, omawiali je, dyskutowali, nieraz burzliwie; ilu chłopców „przyniosła" w ten sposób Joanna? A ona milczała. Kłamała! Tak, zaczęła kłamać. Stało się to już w momencie, gdy weszła do domu tamtego sierpniowego wieczoru sprzed roku (dokładnie rok temu), bo w końcu weszła, ciągle na miękkich nogach, tuż przed drzwiami przyłożyła rękę do warg, na których jeszcze czuła pocałunek Marcina, i był to gest wielce symboliczny: chciała jak gdyby ukryć ten pocałunek (a jeszcze był, jeszcze długo był na wargach) i — nakazała sobie milczenie. Instynktownie czuła, że musi chronić swój skarb, że przeżywa coś zbyt wielkiego, by można to było uczynić przedmiotem rozmowy, i też instynktownie, już wtedy, od razu wyczuła zagrożenie, jakie stwarzała różnica wieku między nią a Marcinem, przewidziała cios, który może spaść. — Lilka! Jesteś. Tak się niepokoiliśmy. — W jaki sposób przyjechałaś? — Och, miałam szczęście, wysadzili nas w Sandomierzu. Ludzie okropnie histeryzowali. Wymyślali kolejarzom. No, a ja od razu pomyślałam, że trzeba autostopem. — Stoi nasza Lilka przy szosie, robi te swoje wielkie, słodkie oczy i podjeżdża Mercedes... — Ona ostatnio woli Hyundaia. — Dajcie jej mówić! — Ani Mercedes, ani Hyundai — sprostowała Lilka. I była to jedyna rzecz prawdziwa w jej krótkiej opowieści. Wymyśliła na poczekaniu rodzinę wracającą jak ona z Bieszczad. Rodzice z dzieckiem. Jechali na Saską Kępę, więc wysiadłam przy Trasie i jestem. O Boże, jaka jestem śpiąca! Wstałam dziś wcześniej 35 niż kury, żeby złapać autobus do Zagórza. Nie, jeść nie, pić. Pić i spać! Żebyście mnie jutro rano nie budzili! Śpię do oporu. Całkiem gładko szło jej to zmyślanie i nawet nie miała wyrzutów sumienia. Może dlatego, że chciała tylko jednego: iść do swego pokoju, zamknąć za sobą drzwi i owszem, położyć się, ale nie po to, żeby spać! Po to, by być z nim, by przeżyć wszystko jeszcze raz, by to sobie teraz zobaczyć, smakować każdą sekundę szczęścia. Spadło na nią wstrząsające szczęście i zagłuszyło głos sumienia. Ta tak prawdomówna, żyjąca w przyjaźni ze swymi rodzicami Lilka kłamała, a może — lepiej powiedzieć — zmyślała gładko. Czy byłaby w stanie wytrwać w kłamstwie, gdyby wszystko nie trwało tak krótko? Tak szybko się nie skończyło? Co się skończyło? No co się skończyło, rozstali się, ale ona ciągle go kocha, tyle zrobiła, by zabić, zatłuc tę miłość, na próżno. Ciągle była w niej, a teraz nieoczekiwanie, w tę pierwszą rocznicę, po prostu wybuchła. Lilka odrzuciła pled, wstała i wyszła na balkon. Wysokie topole niemal przesłaniały plac Na Rozdrożu, leżał wśród drzew jak gniazdo. Lilka lubiła ten plac. Zwłaszcza wieczorem, kiedy paliły się liliowe latarenki i szumiała otoczona kwietną rabatą fontanna. Niestety, latarenki paliły się rzadko, a fontanna tryskała jeszcze rzadziej. Ale i bez tego ten plac lubiła. Był nieduży, przytulny, gniazdo właśnie, gdy tak patrzyła z góry. Teraz też się czuła jak w gnieździe. Otaczała ją przestrzeń pełna samotności. Świat, ten świat blednącej nocy, nie był światem dla ludzi. Odbywało się w nim tajemnicze misterium przedświtu. Nieliczne samochody przemykały Trasą jakby ukradkiem, jak stwory z innego świata, zakłócające bezprawnie tajemniczy obrządek, jakiś uświęcony rytuał, w którym wszystko ma swoje miejsce i swoją kolejność. Tajemnicze przesłanie drżało w powietrzu. Gdyby uchwycić jego sens, może samotność nie byłaby tak dotkliwa? To niezwykłe przeżycie, stać tak wysoko, niemal ponad wierzchołkami drzew, widzieć przed sobą cichą przestrzeń o zamazanych, jakby wykluwających się konturach, to była chwila zatrzyma- 36 nia czasu przed zgiełkiem i pośpiechem, które wybuchną, zagłuszą nie milknący szept wieczności. Słyszała go. Słyszała, jak czas płynął, poprzez nią, a zarazem niósł ją w potężnej, bezbrzeżnej rzece, wraz z nią płynęły miliony i miliony istnień ludzkich, człowiek był tylko kroplą w wodzie. To przeświadczenie, to doznanie było przerażające i zarazem kojące. Pozwolić się nieść, nie myśleć, nie odczuwać, rozpłynąć się, uciszyć w wielkiej jedności ze światem. Przez chwilę, wsparta o balustradę balkonu, pogrążona w szarości, ot, jeden z niewyraźnych, wykluwających się konturów, tak się czuła. Ale oto odezwał się ptak i kształty wykluły się całkowicie, nabierając realności. Kos w Parku Ujazdowskim próbował głosu, zrazu nieśmiało, a potem coraz pewniej. Ten niewypowiedzianie swojski głos przywrócił światu proporcje. Szarość przedświtu zafalowała, skupiła się w dwie nasycające się zielenią plamy. Nie, nie plamy. Oczy. Oczy Marcina. Marcin. Tęsknota wybuchła w niej, rozerwała ciszę, którą nasączyła się cała w szarej godzinie przedświtu. Marcin. Marcin. Powtarzała w kółko to imię, ukochane, ukochane. Zobaczyć go! Poczuć go przy sobie. Och, Boże! — miała jakiś sen, co jej się śniło, co to było? Coś cudownego i strasznego. To się chyba łączyło z perfumami „Fiji"? Przeszła do pokoju, sięgnęła do szafki, na samo jej dno, ręka zamknęła się na małym, znajomym kształcie. Są. I one, choć ukryte głęboko (jak wszystko, jak wszystko), natychmiast podsunęły się jej ręce. Przytknęła do nosa flakonik, ciepły, zmysłowy zapach, nie dla młodziutkiej dziewczyny, to perfumy dorosłej kobiety, ach tak. Teraz sobie przypomniała. Ten sen. Zadziwiające przemieszanie snu i jawy. Jawy, która rozbiła sen. Wstrząsające szczęście, a potem... To było jeszcze szczęście stać i zastanawiać się, którą włożyć sukienkę. Marcin zaprosił ją wtedy na koncert do filharmonii, jak w jej śnie, jak na jawie, którą powtórzył sen. — To będzie bardzo specjalna uroczystość — powiedział z naciskiem. 37 Serce Lilki zabiło, bo czy to możliwe, czy to możliwe, że i on pamiętał? Minął dokładnie tydzień od dnia, gdy z unieruchomionego strajkiem pociągu zabrał ją do swego samochodu, gdy ją niejako zgarnął do swego życia, dokładnie tydzień, ale czy on mógł o tym pamiętać, zauważyć? Nie śmiała w to uwierzyć, lecz coś w jego głosie, jakaś szczególna nuta sprawiła, że zabiło jej serce, że ją całą, od stóp do głów, wypełniło upajające, trwożne oczekiwanie. To trwało tylko kilka dni. Ale z każdym dniem coś między nimi narastało, coś pęczniało jak dojrzewający kwiat, a w każdym razie Lilka tak to odczuwała. Chwila popłochu rano, następnego dnia po przyjeździe: nie wymieniliśmy adresów, numerów telefonów. Spokojnie. Jest przecież książka telefoniczna. Ale czy on zadzwoni? Jak bardzo czekała. Nie chciała wyjść z domu, nawet do sklepu. Na szczęście rano mama i Paweł pojechali do Świdra. Paweł nabawił się bronchitu na obozie żeglarskim i rodzina zadecydowała, że trzeba mu trochę otwockiego powietrza. Ciotka Korycka miała w Świdrze domek i zaprosiła go z mamą na te ostatnie dni wakacji. A Lilka czekała, czekała. Czy Marcin zadzwoni? Zadzwonił. Nawet dość szybko: koło południa. Między tym pierwszym telefonem a tym, w którym zaprosił ją na koncert, tydzień później, jak taśma w kasecie przewijało się, przewijało pasmo szczęścia. Świat miał na imię Marcin. Marcin. Jego oczy. Jego śmiech. Jego ręce. Jego usta. Jego usta zwłaszcza, coraz bardziej upragnione. Nie pocałował jej ani razu od tego pierwszego pocałunku. Ani razu! Ot, czasem w czubek nosa lub jakby od niechcenia muskał ustami wnętrze jej dłoni, co też było niezmiernie ekscytujące. Przez cały czas pozornie zachowywał się tak, jak gdyby byli parą świetnych kumpli. Pozornie. Bo czasem jego oczy zmieniały kolor, nasycały się mroczną zielenią i wówczas Lilka czuła, że to, co się między nimi dzieje, to tylko preludium, pierwsze tony melodii, która wybuchnie potęż- 38 nym akordem. Tak to sobie nawet (uczennica szkoły muzycznej) sama sformułowała, przewracając się z boku na bok w te noce, kiedy w całym ciele czuła gorączkę: pragnęła Marcina. Było to dla niej absolutnie nowe doznanie. Marcin obudził jej ciało. Tym pierwszym pocałunkiem. Źle spała, pod jej oczami pojawiły się sińce. Mama na pewno by to zauważyła. Ale nie było jej. A Lilka, stojąc przed lustrem, patrzyła na te sińce, na swoje wargi lekko spierzchnięte jak w gorączce. To przyszło — myślała. — To wreszcie na mnie przyszło. Czasem bardzo bała się tego, co się z nią działo. Bała się i — wstydziła. Na każde spotkanie z Marcinem, a spotykali się co dzień, po prostu biegła, lecz gdy go widziała czekającego na nią, spuszczała oczy, zdjęta poczuciem winy i lękiem, że on wyczyta z jej twarzy (z tych sińców pod oczami, tych ust spierzchniętych) wszystko, co sobie w godzinach bez snu na jego temat roiła. Nigdy nie dał poznać po sobie, że cokolwiek zauważył. Bardzo szybko celnym żarcikiem w swoim kpiarsko-figlarnym stylu zmuszał ją do śmiechu, rozładowywał napięcie. Ale to coś w niej, co stawało się kobietą, wiedziało, że zauważa wszystko, że czyta w niej, że wie. Marzyła o tym, żeby ją całował, żeby... och, żeby z nią robił wszystko. Lecz jednocześnie, paradoksalnie, była mu wdzięczna za to, że tego „wszystkiego" nie robi, że daje jej czas na to, by oswoiła się z tymi jakże dla niej nowymi doznaniami, jak gdyby wiedział, jak bardzo boi się czasem tej siły, która nią owładnęła. Co on w ogóle o niej wiedział? Nie wiedział najważniejszego: jak bardzo była jeszcze młoda i czysta. Dobrze, że nie wiedział. Dobrze. Dobrze! Dopiero później, kiedy miała mnóstwo czasu na rozpamiętywania, zrozumiała, jak głęboko tkwił w niej lęk, potworny lęk przed tym, co nieuchronnie musiało nastąpić. Nastąpiło. Ale owego dnia, gdy stojąc przed tapczanem, na którym rozłożyła swoje dwie naj-wytworniejsze sukienki i zastanawiała się, którą z nich włożyć na ten koncert i tę zapowiedzianą przez Marcina specjalną uroczystość, było w niej wyłącznie upajające, trwożne oczekiwanie na to, 39 co zapowiadał jego głos, ta szczególna w nim nuta, która przyprawiła ją o szalone bicie serca. Istotnie, nie mógł tego dnia po nią przyjechać. Czekał w westybulu, taki jak jej się w rok potem przyśnił, niebywale przystojny, w świetnie skrojonym czarnym garniturze, rozpięta marynarka ukazywała czarną kamizelkę i tę stanowiącą oryginalny akcent rdzawą koszulę, ach, jego włosy lśniące, jakby nasprężynowane, rozrzucone na boki wzdłuż nieskazitelnego przedziału uniosły się lekko niby skrzydła sposobiące się do lotu, przyciągał wszystkie spojrzenia, przyciągał spojrzenia kobiet. Zauważyła to, lecz nie tak wyraźnie jak w swoim dzisiejszym śnie. Owszem, zauważyła, zarejestrowała to bez lęku, jedynie jako powód do dumy, że to na nią on czekał, że to ona z nim szła, czuła się śliczna i wytworna w swej minisukience w barwne geometryczne wzory. — Ślicznie pachniesz — powiedział, muskając policzkiem jej włosy. Zarumieniła się; jak często się przy nim rumieniła. — Uwielbiam ten zapach — powiedziała cicho. Oczywiście, uwielbiała zapach perfum „Fiji", bo to był prezent od niego. Nikt jej nie powiedział, że to perfumy dla dorosłej kobiety, kto miał powiedzieć? Mamy i Joanny nie było... Zresztą nic a nic by się tym stwierdzeniem wówczas, nieprzytomnie szczęśliwa, nie przejęła. Szła obok niego przez westybul, a potem siedziała obok niego, obok tego świetnego młodego mężczyzny. Mężczyzny, który ją wybrał, którego kochała pierwszą, szaloną, naprawdę szaloną miłością. Czy on też ją kochał? Właściwie nie zadawała sobie tego pytania. Nie śmiała. Marzyła (jak wiele wówczas było marzeń), że jej to powie, w marzeniach mówił jej to z twarzą blisko jej twarzy. — Kocham cię, Marcin. — I ja ciebie kocham, Lilinko. Tak mówił jej w marzeniach i na razie to jej wystarczało. Ważne było to, że w ogóle był. O, gdyby wówczas wiedziała, jak ważne, gdyby wiedziała, że przyjdzie moment, kiedy oddałaby wszystko, 40 aby go tylko zobaczyć, by tylko był, po prostu był. Jest. Siedzi obok niej w sali filharmonii. Czuła to całą sobą. I jednocześnie całą sobą chłonęła muzykę. W programie był IV Koncert Brandenburski Bacha, a Bacha Lilka uwielbiała, zwłaszcza koncerty brandenburskie. Tak się zasłuchała, że nieomal zapomniała, kto obok niej siedzi. Coś ją na moment wyrwało z tego zasłuchania, jakaś szczególna pauza muzyczna. Drgnęła, obróciła w bok głowę. Marcin patrzył na nią. Natychmiast odwrócił wzrok, przyłapany, nie chcąc, by zobaczyła wyraz jego oczu, zobaczyła jednak i już do końca koncertu nie mogła się skupić na swej ukochanej przecież muzyce. Bo zobaczyła to spojrzenie. Spojrzenie, w którym zachwyt mieszał się z ogromną, bolesną niemal zachłannością. Była w nim też potężna, siłą woli przyhamowywana pasja. Nie potrafiłaby dokładnie opisać tego, co przychwyciła w nie przeznaczonym dla jej oczu spojrzeniu. Wiedziała tylko, czuła to do dziś, że wstrząsnęło nią. Siedziała do głębi duszy poruszona. Czuła się tak, jakby na jedną wstrząsającą sekundę pozwolono jej zajrzeć do samego serca miłości, a ten widok napełnił ją zachwytem i przerażeniem. Przez tę wstrząsającą sekundę objawiła się jej, takiej jeszcze młodziutkiej, zupełnie nie piosenkowa prawda, że miłość jest piękna, ale i straszna, i straszna, i straszna. Już do końca koncertu nie zdołała się skupić na muzyce. Z filharmonii wyszli w milczeniu. Poprowadził ją, milcząc, do samochodu, wsiadła, nie zapytała: dokąd jedziemy? Jakąś nową, dojrzałą wiedzą wiedziała dokąd, wiedziała gdzie i po co on ją wiezie. W czasie jazdy też milczeli. Milczeli przez całą drogę z ulicy Jasnej na ulicę Filtrową, a było to milczenie uroczyste, ciężkie od znaczeń i nie wypowiedzianych słów. Wjechał w Orzechowską (róg Filtrowej), zatrzymał samochód i obrócił się ku niej. — Dzisiaj coś świętujemy, Lilinko — powiedział miękko, zielone błyski przeszywały szarość jego oczu. — Nie wiem, czy pamiętasz, ale dziś mija tydzień... 41 — Och, Marcin! — zawołała uradowana i wzruszona. — Ty pamiętasz! — A pamiętam. I zapraszam cię na małą, specjalną uroczystość. Wysiedli. — Które okna są wasze? — spytała. — Te na drugim piętrze, z narożnym balkonem. Spojrzała: okna były ciemne. — Staruszkowie wyjechali do Francji — rzucił lekko — ale chyba cię to nie martwi? Na wszelki wypadek zapewniam cię, że doskonale potrafię pełnić honory domu. — Nie wątpię — odparła z wyczuwalnym drżeniem. Nawet w jej własnych uszach jej głos zabrzmiał głucho i niepewnie. Uniósł jej twarz, pocałował po swojemu w czubek nosa. Ale nie było to takie jak zawsze figlarno-czułe muśnięcie. Jego wargi parzyły i Lilka natychmiast zapłonęła. Dosłownie. Poczuła, jak w całym jej ciele wzbiera, rozlewa się żar. Jednocześnie ogarnęła ją znajoma od czasu pierwszego (i jak do tej pory jedynego) ich pocałunku słabość i obezwładniająca miękkość w nogach. — Chodź, Lilinko — rzekł łagodnie. Wyciągnął rękę. Chciała podać swoją, nie mogła! — Lilinko? Co się z tobą dzieje? Boisz się mnie? — Nie, nie. Ale Marcin, zobacz... popatrz... jak jest pięknie. Cudowny wieczór, nie uważasz? Nagły popłoch, mówić cokolwiek, cokolwiek. Roześmiał się, jego oczy były ciepłe. — Ty jesteś cudowna — powiedział, objął ją ramieniem i poprowadził do sieni. Szli po schodach, obejmował ją ramieniem. Czule i władczo. Prawie ją niósł. Na lewo z sieni brązowe, solidne drzwi. Jak cały ten dom. Na drzwiach tabliczka: M. i E. Tarło. To tu. On tu mieszka. Otworzył drzwi, wpuścił ją przed sobą, zabłysło światło w przestronnym, wyłożonym boazerią przedpokoju. 42 Przystanęła. - Chodź! - Ale... Czekaj, uczeszę się — rzekła, sięgając do torebki. - Nie trzeba, chodź! Otworzył przed nią drzwi, te na wprost, pstryknął kontakt, Lilka, ściskająca pod pachą swą wieczorową torebkę, zatrzymała się w progu olśniona. Nie tylko blaskiem wiszącego nad długim, owalnym stołem żyrandola. Nigdy do tej pory nie była w takim pokoju. Nie pokój, salon. Przestrzeń. Światło. Nieliczne meble, antyki, naturalnie. Portrety na ścianach. Obrazy w ciężkich, złoconych ramach. Kwiaty. Wszędzie. A największy bukiet stał na stole, a stół był prześlicznie nakryty... Patrzyła olśnionymi oczami, a Marcin... Marcin patrzył na nią. Jego spojrzenie było tak intensywne, że oderwało jej wzrok od do-okolnych cudowności, które chłonęła jak dziecko. - Och, do diabła, nie mogę dłużej! — rzekł ochryple, rzucił się ku niej, zamknął ją w ramionach, w gorącym, gwałtownym uścisku. Było to tak nagłe, jak nagły atak, że instynktownie szarpnęła się, jak gdyby chciała się wyzwolić, torebka, którą ściskała pod pachą, upadła, otworzyła się i na podłogę wysypała się cała jej zawartość. Nie było tego wiele. Klucze. Perfumy „Fiji". Legitymacja. Ten drobny incydent podziałał otrzeźwiająco na Marcina. Jego uścisk zelżał, z oczu znikł wyraz dzikości i szaleństwa. - Przepraszam cię, Lilinko - powiedział, po czym schylił się i począł zbierać z podłogi to, co wysypało się z torebki. Klucze. Perfumy. Legitymacja. Klucze i perfumy włożył do torebki. Legitymację natomiast obejrzał. Lilka nigdy nie zapomni wyrazu grozy, która pojawiła się w jego oczach. - Ależ ty... — powiedział — ty nawet jeszcze nie masz piętnastu lat! - Skończę za miesiąc! - Wcale nie chodzisz do szkoły średniej! 43 — Zdałam do pierwszej licealnej. Już jestem w liceum! Jestem! Krzyczała. Jednocześnie, zupełnie nie wiedząc, że to czyni, powoli cofała się ku drzwiom. Marcin wyglądał strasznie. — A, to dlatego nigdy nie chciałaś, abym przyszedł do twego domu?! Nie chciałaś, żeby się wydało, tak?! — Nikogo nie ma, tylko tatuś. — Czy ty wiesz, co ty zrobiłaś? Przecież ja o mało... Ty wstrętna, mała kłamczucho! Wstrętna, mała kłamczucha o niewinnych oczach! Wynoś się stąd! Wynoś się i nigdy nie pokazuj mi się na oczy! To koniec! Rozumiesz?! Nie krzyczał. Mówił. Strasznym, świszczącym głosem. I to było jeszcze gorsze, niż gdyby krzyczał. Cofała się przed tym głosem, przed oczami zmienionymi wściekłością i nienawiścią. Straszne, złe oczy. Nieopisanie obce. Straszna, zła twarz. Zły, obcy człowiek. Napierał na nią. Napierała na nią cala skondensowana w tej jednej twarzy, w jednym człowieku złość świata. Nie wiedząc kiedy, znalazła się pod wyjściowymi drzwiami. Otworzył je i wypchnął ją na korytarz. Solidne, brązowe drzwi. Na drzwiach tabliczka: M. i E, Tarło. Zamknęły się z trzaskiem. Rozdzierający uszy huk. Jak wystrzał. I cisza. Cisza otwierającej się nagle pod stopami otchłani. Cisza śmierci. On mnie wtedy właściwie prawie zabił — pomyślała Lilka siedząca na podłodze swego pokoju przy szafce, z której wyjęła flakonik perfum „Fiji". Nigdy od tamtego dnia nie używała tych perfum. Przeleżały głęboko ukryte, aż do dziś. Obok nich położyła jeszcze coś. Karteczkę, na której tuż przed wyjściem na ten pamiętny koncert napisała: „Tatuśku. Idę na imprezę. Wrócę później. Nie martw się, ktoś mnie na pewno odprowadzi". Poszła na imprezę. Nikt jej nie odprowadził. 44 Nie pamiętała, w jakim momencie i dlaczego właściwie schowają tę karteczkę. Jak niemal nie pamiętała, w jaki sposób owego wieczoru wróciła do domu. Przystanek tramwajowy był blisko. Jak do niego doszła? Jak potem ciemnymi, pustymi ulicami szła do domu? Nie pamiętała. Pamiętała trzask zamykanych jej przed nosem drzwi. Ten huk jak oddany z bliska strzał. Pamiętała ciszę, a potem tylko zdyszany łoskot serca i ten moment, kiedy otworzyły się przed nią inne drzwi, drzwi domu, przerażoną twarz ojca, jego słowa. — Co ci się stało, Liluś? I jeszcze słyszała swoją odpowiedź. — Zimno mi, tatku, okropnie mi zimno. Potem nic. Mrok. Jak wróciła do domu? Teraz, przywołując po raz pierwszy od tamtego czasu straszne wspomnienia, przypuszczała, że całą drogę z Filtrowej biegła. Stąd ten ciągle rozbrzmiewający w jej uszach zdyszany łoskot serca. Jakoś jej się udało wrócić do domu. I na jego progu najzwyczajniej w świecie zemdlała. Poleciała jak ustrzelony ptak w tę otchłań, która rozwarła się pod jej stopami w samym środku szczęścia. Chorowała długo. Na grypę... Lilka uśmiechnęła się gorzko. Grypa. Tak się to, dla bardzo zresztą zaniepokojonej rodziny, nazywało. Na szczęście prawie nie gorączkowała, ot, tylko uporczywie się utrzymujące stany podgorączkowe, gdyż mogłaby w gorączce wygadać prawdziwy powód swojej choroby. Teraz wiedziała, że walczyła wówczas ze śmiercią. To znaczy, jej młodość walczyła. Ona sama poddała się, leżała, bardzo słaba, pogrążona w apatycznym półśnie. Nie myślała. Nie czuła. Nic jej nie obchodziło i nic ją nie bolało. Kiedy wstała, po blisko czterech tygodniach, rodzice chcieli, aby pojechała do Świdra, nabrać sił. Sprzeciwiła się temu: chciała włączyć się do normalnego życia, jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby nigdy nic. Boże! 45 Nowa szkoła. Nowi koledzy. Miesiąc opóźnienia w nauce. Uczucie, że na chwiejących się nogach idzie pod silny prąd wzburzonej rzeki. Była to rzeka podziemna. Płynęła niewidoczna, niesłyszalna, tym groźniejsza; bezustannie podkopywała tamę pozornego życia, za którą Lilka ukryła swoją cichą udrękę. Znieczuliła się. Marcin? Kto to taki? Ten czarodziejski tydzień, jak z bajki? Co to takiego? Nie było, nie istniało, przywalone śmiertelnym chłodem. Zaległości w nauce nadrobiła szybko. Klasa patrzyła trochę nieufnie na tę bardzo szczupłą, żeby nie rzec wychudzoną dziewczynę o bladej, poważnej twarzy, w której ogromne oczy o barwie leśnych fiołków wydawały się bezustannie dziwić światu. Ale Lilka zupełnie nie przejmowała się tym, jakie wywiera wrażenie. A poza tym... poza tym był Rafał. Zawsze troskliwy, gotów jej bronić przed całym światem. Czy mógł ją obronić przed samą sobą? Co mu właściwie wczoraj powiedziała? Na pewno powiedziała mu, że kocha Marcina, a przecież musiało go to zaboleć. Nigdy, co prawda, nie wyznał jej swoich uczuć, ale... No i tak to jest. Tak pomyślała, z pewnym przekąsem, w którym była gryząca ironia dotycząca jej samej oraz mnóstwo tego szczególnego okrucieństwa, jakie często, niestety, wywołuje czyjeś nie podzielane uczucie. A zresztą kto wie, jak to jest z Rafałem? Nigdy nie zachowywał się jak zakochany. Rafał to kumpel, przyjaciel, źle, że mu powiedziała o Marcinie, że przełamała tabu, jakim z potrzeby serca uczyniła ten temat na tyle długich miesięcy. Dobrze, że jest Rafał; Lilka nie potrafiła się przyjaźnić z dziewczynami. Wydawały się jej jakoś... niepoważne. Ale był Rafał. Musisz przyznać, Lilinko (biczowała się wprost tym zdrobnieniem), że bez Rafała byłoby ci jeszcze gorzej, niż było... Jakoś przebrnęła przez ten pierwszy rok liceum. Nie zawaliła też szkoły muzycznej, skąd. Nie miała z tego okresu prawie żadnych wspomnień. Tylko to wrażenie, że nadludzkim wysiłkiem idzie pod prąd. A i wakacje w tym roku nie były prawdziwymi wakacjami. 46 — Niestety, Liluś, nie możemy w tym roku wysłać cię do Żubra-czego. Wiesz przecież, że... Wiedziała. Mama straciła pracę: wydawnictwo, w którym była redaktorką, zlikwidowano. Z jednej, niezbyt wysokiej pensji trudno utrzymać dom, a co dopiero mówić o takim luksusie jak wczasy w siodle. — Myślę, że pozwoliliby ci pojeździć na kredyt — powiedziała mama, zmartwiona. — Nie! — rzuciła porywczo Lilka. — Nie. Tam jest tylko kilka miejsc, a gospodarzom się nie przelewa. Teraz, rozpamiętując, wiedziała, że w tym porywczym „nie" był przede wszystkim protest przeciw temu upragnionemu przecież wyjazdowi. Właściwie nie chciałam jechać do Żubraczego — pomyślała, nie bez zdziwienia. Nie chciała, bo... Proste. W zeszłym roku, wracając z Żubraczego, spotkała Marcina. W samym Żubraczem by jej się nie kojarzył. Ale powrót... Nie! Nagle, teraz, kiedy ciągle siedziała na podłodze swego pokoju przed szafką, z której czeluści wydobyła flakonik perfum „Fiji", pożałowała swojej decyzji. Należało, należało pojechać do Żubraczego! Chociaż na kilka dni! Było prawdą, że właściciele stadniny stale potrzebują pieniędzy i borykają się z trudnościami (spłacanie zaciągniętych kredytów), ale przyjęliby ją na kredyt, a nawet tak zwyczajnie przyjęliby ją, ich stałą wczasowiczkę, na kilka dni, wyhasałaby się na swej ulubionej Zawiei, wyszalała. Na pewno by jej to świetnie zrobiło. Żubracze. Jak bardzo lubiła to miejsce. Przymknęła oczy i zobaczyła niski dom z gankiem, przy nim ogromny krzak bzu, trzy lipy, pod którymi stolik i ławy, źródełko, z którego biła przezroczysta woda, strumyk, który nazywa się tak zabawnie: Huczek, łąki — połoniny, droga w kierunku Hyrlatej, a zwłaszcza tajemniczy olchowy tunel i ta droga granią, gdzie wielkie jodły, świerki, buki, ciche parskanie Zawiei; jak cudownie posłuszna i spokojna była ta klacz 47 o burzliwym imieniu, ciemnogniada, z białą strzałką na pysku. Od pierwszego dnia pokochała tę klacz. Och, pojechać do Żubraczego! Lilka niemal bezwiednie wsunęła flakonik perfum tam, gdzie go rok temu ukryła, wstała i ze zdziwieniem stwierdziła, że jest straszliwie senna. Spać! Spać! Która to godzina? Piąta? Przeciągnęła się raz i drugi, po czym, ziewając, rozesłała tapczan. Zasuwając zasłony, którymi odgrodziła się od budzącego się dnia, uprzytomniła sobie nagle, że drzwi wejściowe nie mogą być zamknięte na klucz. Zasnęła i nie było komu zamknąć za Rafałem. Pobiegła do przedpokoju, chwyciła za klamkę. Oczywiście, otwarte! Usłyszała jakiś ruch w korytarzu, szybkie kroki, jakby ktoś zbiegał ze schodów na łeb na szyję. Ktoś, kto był pod drzwiami? Wyjrzała i jej serce podskoczyło spłoszone. Rafał? To mógł być on, a jeżeli to on... co tutaj robił pod jej drzwiami? Czy to możliwe, że pilnował? Wiedział, że drzwi nie są zamknięte na klucz, a ona śpi. Czy znaczyło to, że przesiedział na klatce schodowej całą noc? Dlaczego nie został w jej mieszkaniu? Nie chciał bez pozwolenia? Zbyt go bolało to, co usłyszał i... Więc przesiedział pod drzwiami? Czy to możliwe? Możliwe. To byłoby bardzo do Rafała podobne. Mógł to zrobić, właśnie on. Czy Marcin potrafiłby postąpić w ten sposób? Marcin. Nie myśl o Marcinie. Dlaczego nie może kochać Rafała? Zamknęła drzwi na klucz i wróciła do pokoju. Z niechęcią popatrzyła na rozesłany tapczan, odechciało jej się spać. Była smutna, także zła na siebie. Dlaczego pozwoliła, by runęła tama, aby ogarnęły ją wspomnienia, dlaczego pozwoliła, by dopadła ją tęsknota, żeby wróciło wszystko, co tak głęboko w sobie zakopała? Lekkomyślnie i bezmyślnie zburzyła własny, z trudem uzyskany spokój. Jak teraz żyć z tym bólem nagle obudzonym w sercu, z tą miłością, która ciągle żyła? Dlaczego życie jest takie przewrotne i okrutne? Och, Boże, ja chyba zwariuję — pomyślała, siadając na tapczanie. 48 Tępy ból rozsadzał jej czaszkę, oczy piekły, było jej duszno. Coraz więcej samochodów szumiało za oknem, może gdzieś jedzie beżowy Renault 5... Nie jedzie. Na pewno o tej porze stoi pod domem (róg Filtrowej i Orzechowskiej), z którego... — Z którego on cię wyrzucił — powiedziała głośno, a w jej oczach zamigotały ogniki nagle obudzonego gniewu. Wyrzucił ją, zachował się okrutnie. Nie kochał jej. Taka jest prawda. Miał obcą, złą twarz. Po prostu się wściekł. — Uważaj, nie chodź do stajni, ogier się dzisiaj biesi — przypłynął z oddali jasny, dziecięcy głos. Lilka uśmiechnęła się mimo woli: to mała dziewczynka z Żubraczego przyszła jej z pomocą. A w naszym domu panuje miłość. To jest możliwe! Życie nie zawsze jest okrutne i przewrotne. I w ogóle - trzeba pojechać do Żubraczego. Koniecznie. Uspokojona tą nagle podjętą decyzją, rozebrała się, wskoczyła do rozesłanej pościeli, zwinęła się w kłębek i niemal natychmiast zasnęła. Kilka godzin później szła wolno przez Łazienki. Spojrzenie miała rozmarzone, pełne nadziei. Rozmarzenie i nadzieja emanowały zresztą z całej jej postaci, ze sposobu, w jaki szła. Ludzie często oglądali się za tą śliczną, rozmarzoną dziewczyną. Miała na sobie białą spódniczkę mini i biały żakiet niemal tej samej długości, z krótkim rękawem. Wiedziała, że na nią patrzą, że wygląda ładnie, i cieszyła się z tego. Dzisiaj, w to słoneczne sierpniowe przedpołudnie, cieszyła się ze wszystkiego. Było to dla niej samej dość nieoczekiwane. Po takim dniu, po takiej nocy! Kilka godzin porannego snu jak gdyby ją odrodziło. Obudziła się rześka i radosna. Głowę miała lekką, czuła, że uśmiecha się bezwiednie. Tak, ten drugi dzień samotnego przebywania w domu Lilka ostatecznie powitała uśmiechem! Wczoraj... coś złego działo się wczoraj. Ale kto powiedział, że wczoraj jest ważne? Ważne jest dziś, ważny jest dzień, który się właśnie zaczyna, który będzie wspaniały, bo... bo ona tak chce. I już. 49 Wyskoczyła z łóżka, rozsunęła zasłony i stanęła w szeroko otwartych balkonowych drzwiach. Słońce. Pełno słońca na wysokim niebie. Zieleń. Samochody. Ludzie. Dziewczynka prowadząca na smyczy czarnego sznaucera olbrzyma. Kobieta wysypująca z torebki resztki jedzenia dla gołębi na trawniku. Dal rozpięta na horyzoncie niby wielki ekran, na który ona, Lilka, może rzutować, co zechce. Zobaczyła twarz Marcina, jego oczy śmiały się jak zwykle, trochę żartobliwie, a trochę impertynencko. Patrzył, jakby mówił: — No i co, Liłinko? Jestem. Przecież widzisz, że jestem! Marcin jest. Lilka, on przecież jest! A ty za miesiąc kończysz szesnaście lat. Te dwie myśli zlały się w jedną, w jedno oszałamiające swoją oczywistością doznanie. Marcin jest, a ona kończy szesnaście lat, dlaczego wszystko nie miałoby się zacząć od nowa? No, dlaczego nie? Przecież on jej nie odepchnął dlatego, że mu się nie podobała, wręcz przeciwnie, dlatego, że mu się podobała, może aż za bardzo! Rok temu było z niej jeszcze takie straszne szczenię, no i — co tu dużo mówić — okłamała go paskudnie, podstępnie wprowadziła go w błąd! Miał prawo być wściekły. Teraz wszystko się zmieni, to pewne. W radosnym nastroju umyła się, zrobiła sobie śniadanie. Potem sprzątnęła całe mieszkanie. Można powiedzieć, w tańcu, gdyż sprzątając, porządkując, nie tylko nuciła, ale i raz po raz wykonywała kilka tanecznych pas. Kiedy zmachana, ale ciągle szczęśliwa padła na fotel, aby chwilę odpocząć, przypomniała sobie, że kładąc się nad ranem, postanowiła pojechać na te ostatnie dni wakacji do Zubraczego. Bardzo krótko igrała z tą myślą; byłoby fajnie pojechać do Zubraczego, spędzić kilka dni w siodle, może za pomoc w stajni? Byłoby fajnie dosiąść Zawiei... Och, gdyby Marcin zobaczył ją na Zawiei! Dlaczego nie?! Mogliby... och, Boże mój, mogliby przecież pojechać razem. Pojechaliby razem, jego samochodem... Na myśl o tej podróży z nim, podróży w odwrotną stronę, aż jej się zrobiło gorąco. Znowu jego ręce na kierownicy, delikatne, a przecież władcze, jego profil, ten prosty, cienki nos, jego usta... 50 ona obok niego; pewność, zaufanie, droga. Oni w drodze. Razem. A potem ona na Zawiei, on obok, może na ogierze Falerno, którego pan Tomek nie pozwala dosiadać dziewczynom, a nawet i Rafałowi. Przelotną myśl o Rafale odsunęła szybko, z niecierpliwością. Na koniu obok niej, nie, nie Rafał przecież, Marcin, jadą drogą na Komańczę, albo lepiej nie, jadą w kierunku Hyrlatej, tam jest ten mroczny tunel wśród drzew, uda, że się trochę boi, a on uśmiechnie się, błysną w półmroku jego białe zęby, wyciągnie do niej rękę, będą jechali, trzymając się za ręce, i może tuż przed wyjazdem z tunelu on zatrzyma swego konia, ona swego, on nachyli się ku niej, a ona uniesie głowę, ich wargi połączą się ponad końskimi grzbietami, a konie będą próbowały ich rozdzielić, zazdrosne... Nie rozdzielą ich! Roześmiani pojadą dalej. Nic ich już nie rozdzieli. Nic i nikt. Tak, oczywiście, że Marcin mógłby z nią na tych kilka dni pojechać do Zubraczego. Jeżeli jest w Warszawie... A jeśli go nie ma? Musi się o tym natychmiast upewnić! Pobiegła do telefonu i wykręciła jego numer. Nie zamierzała się odezwać. Chciała tylko sprawdzić, czy on jest. Nikt wszakże nie podniósł słuchawki. Jego rodzice pewnie są we Francji, wyjeżdżali zawsze w sierpniu, mówił jej o tym. A on? Może pojechał z nimi? A może był u ciotki w Sandomierzu? Tej ciotki, do której mieli pojechać na przepyszne pierogi z jagodami. Pojadą. Naturalnie, że kiedyś pojadą! Słuchawka ciągle podawała sygnał: nikogo nie ma, lecz Lilka odłożyła ją pewna, że Marcin, choć chwilowo nieobecny w domu, w Warszawie jest. I — że się spotkają, może nawet dziś? Ot tak, przypadkiem, czemu nie? Dzisiaj wszystko wydawało jej się możliwe. Więc może jeszcze dziś. Ubrała się w tę prostą w kroju spódniczkę białą mini, długi biały żakiet, z krótkim rękawem. Wiedziała, że wygląda w tym stroju nie tylko wytwornie, ale i dorośle, i wyszła. Z sercem lekkim, z głową w obłokach, choć obłoków na błękitnym niebie nie było. Nie miała pojęcia, dokąd pójdzie. Po prostu chciała wyjść, iść w słońcu. Mar- 51 ???... Marcin może być teraz wszędzie! Wcale by się nie zdziwiła, gdyby właśnie szedł gdzieś w pobliżu. Wcale a wcale! Zeszła do tunelu pod placem Na Rozdrożu. Zawsze idąc tędy, a często tędy przechodziła, z żalem patrzyła na zamazane najróżniejszymi napisami ściany. Jeszcze niedawno tak wyglądały wszystkie, teraz część tunelu zajęły kioski sklepowe, ale ta jedna, wolna, ciągle była zapisana. Lilka nie lubiła piwnic i tuneli, szła więc szybko, starając się nie patrzeć na ścianę zamazaną napisami. Napisów zresztą już od dłuższego czasu nie przybywało, po prostu zabrakło miejsca. Lilka znała je na pamięć. Najbardziej śmieszył ją taki oto: „Po co to czytasz, Członku społeczeństwa?". Właśnie: po co? Z ciekawości, rzecz jasna. Ale, jako się rzekło, dawno już jej żaden nie zaciekawił. No, może z jednym wyjątkiem: był nim napisany ostrą, pomarańczową farbą numer telefonu. Tylko numer telefonu, nic więcej. Pośród natłoku, plątaniny zachodzących na siebie innych napisów, w tym miejscu wiele z nich malowano czarną farbą, wyglądał jak prześwit w zasiekach. Fascynował. Intrygował. Lilka często miała ochotę zapisać sobie ten numer, wykręcić go. Nie zrobiła tego jednak. Może dlatego, że się trochę bała? A może dlatego, że nadawał się, aby go trzymać niejako w rezerwie? Był trochę jak koło ratunkowe, którego widok uspokaja na brzegu głębokiej wody. Często zatrzymywała na nim wzrok. Teraz jednak ominęła go wzrokiem. Przez tunel przeszła szybko, potem jednak zwolniła. Wierzyła mocno w to, że spotka dziś Marcina, lecz jakoś nie śpieszyło się jej do tej chwili. Miała ochotę iść ku niej wolno, smakując każdą sekundę oczekiwania, które nie doskwierało, a jedynie przyjemnie podniecało zawartą w nim pewnością spełnienia. Marcin, Marcin, ja idę — mówiła do niego, schodząc Agrykola wśród dzieci i psów. Odkąd zamknięto ruch samochodowy na tej stromej uliczce, leżącej między brzegami niby kanion wyschniętej rzeki, bardzo lubiła tu przychodzić. Tutaj zjeżdżała na wrotkach, na rowerze, szalała na deskorolce. Jeszcze w zeszłym roku. Boże, Boże, w zeszłym roku miała prawie piętnaście lat. Po raz pierwszy od wieczoru, 52 który miał być pełen blasku — specjalna uroczystość, Lilinko! — 1T1yśl ta nie obudziła w niej bólu. Wytrzymała. Przetrzymała jakoś ten straszny, straszny rok i ma już prawie szesnaście lat, w przyszłym roku będzie miała siedemnaście, a mając lat siedemnaście, za zgodą rodziców można się już pobrać. Nie bierz takiego tempa, Lilinko — skarciła samą siebie. — Hej! Lubisz charty borzoj? — zawołał idący z naprzeciwka chłopak. Był wysoki, ale niższy od Marcina, w niebieskich dżinsach i szarej bluzie, czarne włosy związane w kitkę. Nie cierpiała tak uczesanych chłopaków. Ale uśmiechnęła się do niego. — Nie cierpię chartów borzoj — powiedziała i to też była prawda. Ta odpowiedź, osłodzona uśmiechem świeżych dziewczęcych ust, nie zabrzmiała ostro. Chłopak zresztą się nie przejął. — Powiedz mi, kiedy będziesz szła tędy następnym razem, przyjdę z briardem. Lubisz owczarki francuskie briardy? — Lubię — odparła. — Ale musiałbyś jeszcze zmienić uczesanie. I mieć na imię Marcin — odparła zuchwale. Zachwycona zresztą tą zuchwałością i tym dialogiem. — Masz wymagania, dziewczyno — rzekł chłopak bez złości. Przeszedł. Poszedł sobie. Razem ze swoją głową uczesaną w kitkę. Razem ze swoim chartem borzoj, może i arystokratyczne to psy, ale patrząc na nie, myślała, że się lada chwila połamią, przełamią na pół, połamią sobie cienkie jak patyki nogi. My będziemy mieli golden retrivera — pomyślała, wchodząc do Łazienek. Golden retriver dla Marcina, a dla mnie jamnik szorstkowłosy miniaturka. Dwa psy? Dlaczego nie? No, dlaczego nie, może przecież być wszystko, wszystko. Wszystko może być. Zaraz... kiedy ona skończy 17 lat, Marcin przejdzie na ostatni rok studiów, będzie już mógł podjąć jakąś pracę, jakieś doradztwo prawne, ach po co, nieźle zarabia jako ochroniarz, ona zaś może dawać lekcje fortepianu, na pewno jakoś sobie poradzą bez pomocy rodziców, mieszkać by mogli... Właśnie. Gdzie by mogli mieszkać?! U jego rodzi- 53 ców? Nie, nie. Mały kąt, ale własny, ich własne cztery ściany, ślub będzie cichy, wesele tylko w gronie rodziny i zaraz potem pojadą do... do Żubraczego? Albo może do Paryża? Tak, do Paryża. Wiosną. Paryż podobno taki piękny wiosną. Oni oboje w wiosennym Paryżu, do zawrotu głowy szczęśliwi, szczęśliwi. Dnie i noce z Marcinem. Marcin zawsze obok niej, przy niej... Rozmarzona weszła na placyk przed Pałacem Łazienkowskim i nagle go zobaczyła. Widziała go od tyłu, ale to był on. Ubrany jak tego dnia, kiedy się poznali, beżowe dżinsy, jasno-brązowa sztruksowa marynarka, to był on. Wysiadał właśnie z gondoli, wysiadł, a teraz podawał rękę swej towarzyszce, gondola się kołysała, młoda kobieta wydała lekki okrzyk przestrachu, wyciągnął rękę, chwyciła ją i wyskoczyła na brzeg, prosto w jego ramiona. Była wysoka, opalona, puszyste blond włosy zabłysły w słońcu. Mówił, że nie lubi blondynek! — pomyślała Lilka z oburzeniem. Najpierw ta myśl, najpierw, zanim do niej w pełni dotarło, na co patrzy, co widzi. Była to chwila miłosiernej zwłoki. Po tej chwili prawda wybuchła. Marcin! Był tutaj, jak się spodziewała. Ale nie był sam. Woził gondolą po stawie olśniewającą blondynkę. Woził ją gondolą. Stała, niezdolna do najmniejszego ruchu. Tamci się śmiali. Marcin obejmował młodą kobietę ramieniem. Ruszyli od stawu objęci. Żartobliwy, trochę roztargniony wzrok Marcina przesunął się po placu i nagle jego uśmiechnięta twarz zmieniła wyraz. Zobaczył ją. A ona stała jak idiotka. Przez chwilę tylko oni oboje byli na tym, rojnym przecież, placyku. Nadludzkim wysiłkiem woli zmusiła swoje ciało do ruchu. Obróciła się na pięcie i odeszła, świadoma tego, że on za nią patrzy, purpurowa. Szła tak szybko, jakby uciekała. Uciekała. Zraniona, do głębi duszy upokorzona. Łazienki opuściła niemal biegnąc. Wspinając się Agrykola, trochę zwolniła, jakoś ciężko jej się szło pod górę, jakby musiała popy- 54 chać przed sobą głaz. Staczał się, chciał ją zmiażdżyć, unicestwić. Mój Boże, po co? Czyż nie była zmiażdżona? Raz jeszcze zmiażdżona. W Alejach znowu przyśpieszyła. Do tunelu pod placem Na Rozdrożu zeszła tak szybko, tak zaaferowana, że nie zauważyła Rafała, który kupował coś w kiosku. Zatrzymała się dopiero przed ścianą, na której pomarańczową farbą wypisany był numer tajemniczego telefonu. Po tylekroć przyciągał jej uwagę, lecz przechodziła. A teraz zatrzymała się z uczuciem, że tak miało się stać. Pod przeciwległą ścianą tunelu dwóch ulicznych grajków rzępoliło jakąś melodię, lecz wyjątkowo, tak muzykalna, nie zwróciła na to uwagi. Wyjęła kalendarzyk i przepisała numer. Wykręciła go od razu, jak tylko przyszła do domu. — Brzeska 47a, jeśli chcesz, to przyjdź — powiedział niski, kobiecy chyba głos. — Brzeska 47a, jeśli chcesz, to przyjdź. W kółko to samo, natarczywie, nalegająco. — Brzeska 47a, jeśli chcesz, to przyjdź. Przyjdę. Taką podjęła decyzję. Lecz pojechała pod wskazany adres dopiero następnego dnia. Dzień trzeci Lilce nie podobała się ta ulica. Ale tego się spodziewała. Spodziewała się, że głos z telefonu zaprowadzi ją w jakieś miejsce obskurne, niebezpieczne. Lubiła Warszawę. To było jej miasto. Znajdowały się w nim jednak dzielnice, których się obawiała. Psychoza strachu, jaką wytwarzały wokół nich doniesienia prasowe i ludzkie opowieści, pełne krwawych, ponurych szczegółów, udzielała się właściwie każdemu. Być może dlatego Lilka, usłyszawszy adres, mimo swego całego wzburzenia, które domagało się natychmiastowego czynu, strasznego, unicestwiającego — nie pojechała tam od razu, ani nawet tego samego dnia. Był to dzień, w którym złamała dane rodzicom słowo; sięgnęła do apteczki, zawsze otwartej i dostępnej dla wszystkich domowników, i połknęła małe relanium. Małe, 2 mg. Ale dała słowo, że nigdy, przed żadnym egzaminem, w żadnym zdenerwowaniu nic, nawet najmniejszego. Złamała to słowo. Ponieważ nigdy nie brała środków uspokajających, małe relanium podziałało silnie. Przez resztę dnia snuła się senna, otępiała. Nawet jeszcze wystarczało, aby zapewnić jej sen na połowę nocy. Tę drugą połowę, do świtu, przeleżała bezsenna, rozżalona na świat i ludzi, ostatecznie zbuntowana. Miała za złe nie tylko Marcinowi. Miała za złe wszystkim, nawet rodzicom, gdyż, w swoim wielkim rozgoryczeniu, zupełnie bezsensownie obwiniała ich o to, że zostawili ją samą, pojechali sobie, każde w swoją stronę, a jej tutaj walił się świat. Wobec tego faktu, doprawdy, nie miało większego znaczenia to, że złamała jeszcze jedno słowo, przyrzeczenie raczej, dane ojcu, tuż przed jego wyjazdem. — Uważaj na siebie, Liluś — powiedział. — Obiecujesz? - Obiecuję — odparła, pewna, że przyrzeczenia dotrzyma. 56 Ale to było przedwczoraj. (Zaledwie przedwczoraj!). Dziś natomiast, leżąc bezsennie do rana, marzyła tylko o jednym: żeby zrobić coś strasznego, zakazanego i tak, owszem, w najwyższym stopniu niebezpiecznego. To było na pewno niebezpieczne — udać się pod wskazany przez telefon adres. Jechała świadoma, że może stamtąd nie wrócić, w każdym razie żywa... Nie zostawiła w domu żadnej kartki, żadnej wskazówki, gdzie jej szukać w razie czego. Ubrała się skromnie: spłowiałe dżinsy i luźną, szarą bluzę od dresu. Na wszelki wypadek chciała wyglądać niepozornie. Jak najmniej wyzywająco. Nie miała pojęcia, że z tą swoją zgrabną figurką, tą swoją głową, na której czarne włosy wiły się, schodząc nisko, aż na kark, ze swoją twarzą jak krew i mleko, a zwłaszcza tymi wielkimi, pełnymi blasku oczami w osłonie niewiarygodnie gęstych rzęs, w każdym stroju zwraca na siebie uwagę. Lilka, w przeciwieństwie do swojej siostry Joanny, nie uważała się za piękność. Jechała dość długo; był to szmat drogi. Targowa jeszcze jakoś bezpieczna, a potem Brzeska — tą ulicą szła, jakby przemykała przez dżunglę, a przecież ludzie na ulicy wyglądali całkiem zwyczajnie, przechodniów zresztą było niewielu, za bardzo jednak czuła się tutaj obca, obca i osamotniona, aby iść normalnym krokiem. Kiedy doszła do numeru 47a, ulica wymknęła się jej, uskoczyła w bok. Nieufnie weszła w szczelinę między domami. Placyk. W głębi ogrodzenie, za ogrodzeniem nieduży, niemal wiejski dom. Furtka w parkanie otwarta szeroko. Obok niej skinopodobny chłopak stał oparty nonszalancko o słupek. Lilka objęła to wszystko nieufnym spojrzeniem. Od razu wiedziała, że to tu. Mimo to przeszła, nawet trochę przyspieszając kroku. Następny dom miał numer 49. A więc tamten, ten mały w głębi, to musi być 47a, trzeba wracać, nie ma co. Nagle pociemniało. Chmury, których sporo przesuwało się w błękicie, skupiły się w jedną czarną kolubrynę, z której, wbrew przysłowiu, lunął gęsty, rzęsisty deszcz. W dodatku nieprzyjemnie 57 zacinający, bo i wiatr do tej pory podmuchujący od niechcenia wzmógł się dość silnie. I tak Lilka szła do tego domu za ogrodzeniem, w deszczu i wietrze, który wiał z tego kierunku, dokąd szła, stawiał opór, po prostu zawracał ją z drogi. Zlekceważyła to wyraźne ostrzeżenie. Przy furtce nie było już nikogo, chłopak znikł. Otworzyła drzwi, weszła do ciemnej sieni, było w niej dwoje drzwi. Na lewo. I w głębi, na wprost. Zapukała do tych na lewo. Nikt się nie odezwał. Zapukała do tych na wprost. Też odpowiedziała jej cisza. - Otwarte - powiedział ktoś z tyłu. - Wchodź. Tu zawsze jest otwarte. Odwróciła się żywo. Jak mogła go nie zauważyć? Mogła. Przysięgłaby, że w momencie, kiedy tu wchodziła, w sieni nie było nikogo. A teraz stał u drzwi wejściowych, nonszalancko oparty o framugę, jego ogolona niemal do skóry głowa świeciła w półmroku, wyraźna bardzo w przeciwieństwie do twarzy, która była zamazana, pusta i płaska, a może tak jej się wydawało w półmroku? Wąskie oczy. Wąskie albo zmrużone. Patrzył na nią. Miała wrażenie, że tymi wąskimi, a może zmrużonymi oczami przesuwa po całym jej ciele, co było tym bardziej niesamowite, że w jego nonszalanckiej postawie była paraliżująca wprost nieruchomość. „Jak zwierz przyczajony do skoku" — pomyślała. Nagle zaczęła drżeć. Za sobą miała drzwi do nieznajomego mieszkania. Drogę ku wyjściu zaś przegradzał ten milczący, nieruchomy chłopak. Nacisnęła klamkę i weszła. Nie było przedpokoju, od razu pokój, duży, wysoki, prawie nie umeblowany. Koło okna długi stół, a przy nim szczupły chłopak w żółto-niebieskim dresie (a może to była dziewczyna?). Klęcząc na krześle, odwrócony był tyłem i ani drgnął na jej wejście, pochylał się nad szachownicą. W kącie pokoju tapczan, na nim wsparta o barykadę poduszek dziewczyna w czarnej sukni czytała książkę. Na podłodze przy tapczanie stała patera z brązu pełna owoców. Sporo książek na regałach. 58 Trzydrzwiowa szafa secesyjna, piękny kaflowy piec. Pośrodku pokoju kręcone schodki prowadziły do otworu w suficie, z którego dochodziła przytłumiona muzyka, monotonne, przelewające się dźwięki. Stamtąd też, chyba stamtąd spływał lekko odurzający zapach. Trawka? Kadzidło? Lilka rozpoznawała muzykę, harfa birmańska, lecz zapachu rozpoznać nie potrafiła. Niepokoił ją. Jak te schodki wkręcone w sufit. Stała i — nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Żadna z dwóch znajdujących się w pokoju osób nie zareagowała na jej wejście. Nie miała pojęcia, do której podejść. Do tego kogoś pochylonego nad szachownicą w ogromnym skupieniu? Czy do dziewczyny w czarnej sukni czytającej książkę na tapczanie? Nie wiedziała. Stała więc, czując się coraz bardziej głupio. Deszcz za oknem ciągłe padał, rozwieszając na szybach zasłony. Dziewczyna w czarnej sukni poruszyła się, lecz tylko po to, by zapalić wiszący nad tapczanem kinkiet. Światło zabłysło i wisiało w kącie jak złoty pająk w szarej pajęczynie. Było w nim - tak to Lilka, coraz bardziej zmieszana, odczuła — coś czyhającego. Pająk właśnie. Może dlatego tak pomyślała, że odkąd do tego domu weszła, czuła się złapana. To ona była muchą, która ma wpaść w szarość unoszącą się wokół zapalonej lampy. „A gdybym tak wyszła?" — pomyślała. Dokładnie w tym momencie dziewczyna w czarnej sukni obróciła się ku niej, uniosła głowę, spojrzała i — Lilka przeżyła szok. To nie była dziewczyna. To była dorosła kobieta. Młoda kobieta. Miała ciemne, gładkie włosy zaczesane do tyłu, tak że odkrywały małe uszy. Uszy były ładne. Tylko uszy. Twarz odpychała. Niskie czoło, szerokie, proste brwi, podbródek ciężki, niemal męski. Najdziwniejsze były usta, o wargach płaskich, szerokich, przykuwających wzrok wyrazem znużenia i namiętności. Usta maski etiopskiej, może egipskiej? Ma ze trzydzieści lat — stwierdziła Lilka, mimo woli zafascynowana. — Dzień dobry — powiedziała ledwo słyszalnie. 59 Młoda kobieta wstała. Była wysoka, mocno zbudowana, o szerokich ramionach i wąskich biodrach, a w jakiś dziwny sposób zgrabna. Czarna suknia z indyjskiej bawełny owijała się miękko wokół tego niemal męskiego ciała. Na szyi jak wąż leżał sznur pereł. Była bosa. Jej duże, wąskie stopy, na podłodze z desek pomalowanych na kolor zgniłej zieleni, nasuwały myśl o białych nenufarach na powierzchni stawu. Czuła się pewnie na tych swoich wyrazistych stopach. Stąpając mocno, podeszła do szafy, wyjęła z niej puchaty turkusowy ręcznik i rzuciła go Lilce. — Wytrzyj się — powiedziała, głos miała nieco zachrypnięty, ale przyjemny. Lilka odruchowo chwyciła rzucony jej ręcznik i zaczęła energicznie wycierać swe krótkie włosy. Ta zwyczajna czynność sprawiła, że poczuła się lepiej. Zwyczajniej? Kobieta w czarnej sukni wróciła na tapczan i do książki. Zachowywała się tak, jakby Lilki w pokoju nie było. Albo tak jak człowiek się zachowuje, gdy go czyjaś obecność absolutnie nie dziwi, jak przy domowniku. Lilka przystosowała się szybko. — Gdzie mam położyć ręcznik? — spytała. — Rozwieś na krześle — odparła kobieta w czarnej sukni. Znowu uniosła oczy znad książki. Teraz Lilka widziała je z bliska. Były wąskie, jak u tego skinopodobnego chłopaka z sieni. Przypomniał się jej natychmiast i to wspomnienie położyło się złowrogim cieniem na jej poprawiającym się nastroju. — Zdejmij bluzę — powiedziała kobieta w czarnej sukni — i może jednak wytrzyj się cała. Lilka zarumieniła się i spojrzała ku istocie pochylonej nad szachami. Czy to na pewno dziewczyna? — To dziewczyna — odpowiedziała na jej nieme pytanie kobieta w czarnej sukni. — Jeżeli się krępujesz... — Krępuję się — powiedziała sucho Lilka, zła na siebie za rumieniec. Zdjęła bluzę. - Mam na imię Liliana — rzekła, biorąc znowu ręcznik i wycie- 60 rając wilgotną skórę na ramionach. — Mówią na mnie Lilka. Ktoś na mnie mówił Lilinka. Ból i nienawiść zmieniły na moment jej twarz, co kobieta w czarnej sukni zauważyła. Teraz odłożyła książkę i patrzyła z większą uwagą. — Ja... — zaczęła Lilka, wkładając z powrotem zwilgotniałą bluzę—ja przyszłam... Właściwie nie wiem dlaczego. — Chciałaś, to przyszłaś — rzuciła obojętnie kobieta w czarnej sukni. — Każdy musi mieć powód, żeby tu przyjść! — Bo ja wiem... Jaśka na przykład — tu krótki ruch głową w stronę pochylonej nad szachami — przychodzi, bo może tu w spokoju rozwiązywać zadania szachowe. Czasami ktoś przyjdzie tak jak ty... nie bardzo wiedząc dlaczego. Najczęściej zresztą dowiadują się tego właśnie tutaj — dodała z uśmiechem, który sprawił, że Lilka zadrżała. — A tobie przydałaby się szklanka gorącej herbaty. Idź na górę. Zaraz tam do ciebie przyjdę. To było tak nieoczekiwane, że Lilka znowu się całkiem pogubiła. Nigdy nie zetknęła się z kimś takim! Ona jest potwornie brzydka — pomyślała. Brzydka. Ta szeroka, płaska twarz, gruba, czerwonawa szyja i na niej jak kwiatek u kożucha bardzo białe perły, cera jakby spieczona. Brzydka. Odpychająca. Nie, nie była odpychająca. Miała w sobie nadzwyczajny magnetyzm, coś, co przyciągało, niepokoiło, wprawiało w najwyższe pomieszanie. Lilka stała pełna sprzecznych uczuć, kobieta w czarnej sukni czekała cierpliwie, pozwalała się oglądać z iście królewską obojętnością. Niespodzianie, w momencie gdy zagapiona dziewczyna niemal straciła poczucie czasu, uwięziona w przestrzeni pełnej po-zawerbalnych sygnałów, niełatwych do odczytania, uśmiechnęła się uśmiechem, który sprawił, że serce Lilki wykonało gwałtowny skok. W ten sposób często uśmiechał się Marcin, tak samo, ta sama mieszanina drwiny i czułości... Ja stąd uciekam! To jest... to jest... nie- 61 bezpieczne! Ona jest... Niech ona na mnie tak nie patrzy! Uciekam. Nie uciekła. Stała na uwięzi tego spojrzenia, tego uśmiechu. — No, idź już — powiedziała miękko kobieta w czarnej sukni. I Lilka — posłusznie wykonałaby każdy jej rozkaz! — skierowała się ku schodkom wkręconym w sufit. W chwilę potem znalazła się na olbrzymim strychu. Światło i cień. Takie było jej pierwsze wrażenie. Światło na pierwszym planie. Cień, cały ocean cienia dalej, świat podzielony na dwie przeciwstawne, a przecież stanowiące harmonijną jedność połowy. Po stronie światła, w jego wnętrzu niezwykły pokój. Podłogę zaścielał miękki, puszysty dywan. Pod ścianami wąskie tapczany zarzucone poduszkami. Poduszki też na dywanie. Półki, na których leżały różne instrumenty muzyczne, w to harmonijnie wpisany luksusowy zestaw hi- fi. Mniej więcej pośrodku stała wysoka, prostokątna, świecąca matowomlecznobiałym światłem lampa. Zwieszające się ku niej z sufitu na różnych długościach czerwonawe lampiony wyglądały jak gałęzie kwitnącego owocowego drzewa. W miedzianej podstawce tkwiły długie, pachnące laseczki o żarzących się końcach. Smugi błękitnawego dymu płynęły w powietrzu, niby zmaterializowane fale muzyki. A muzyka zdawała się być wszędzie. Delikatne, sugestywnie monotonne dźwięki birmańskiej harfy przelewały się, płynęły, materializowały. Dobrze tu, pod stromym dachem, słyszalny deszcz uderzał o dach w perkusyjnym rytmie, jakby posłuszny dyrygenckiej pałeczce. Ta muzyka była spoiwem łączącym jasną i tonącą w ciemności część strychu. To ona, płynąc w powietrzu, przelewała się aż tam, w strefę mroku, oswajając ją, łagodząc ostrość majaczących w niej konturów, czyniąc tajemnicę, która mogłaby budzić grozę, dziwnie słodką, pociągającą. Lilka postąpiła kilka kroków po puszystym dywanie i od razu zrozumiała, dlaczego zagadkowa młoda kobieta w czarnej sukni chodzi boso. Jej stopy po prostu zatęskniły do tej puszystości. 62 Zrzuciła sandałki, zrobiła kilka kroków z uczuciem, że stopami rozgarnia światło. Nie zdążyła rozejrzeć się dokładnie. Usłyszała kroki na schodach, natychmiast wyobraziła sobie długie, białe stopy i przeszył ją dreszcz. Usiadła na dywanie, jakoś osłabła. Stopy zatrzymały się przy niej. — Proszę, herbata. Niewielka, prostokątna, drewniana taca. W ciemnowiśniowym tle delikatny wzór: białe ptaki jakby zdjęte z zamarzniętej szyby. Ładny kamionkowy czajniczek o rączce wygiętej w pałąk. Dwie czarki. — Gdzie ja właściwie jestem? - spytała Liłka oszołomiona. — Jesteś, gdzie chciałaś być — odparła młoda kobieta w czarnej sukni. Przysunęła niski stolik z laki, postawiła na nim tackę i usiadła obok Lilki na dywanie. Nalała herbatę. Dłonie miała długie, białe jak stopy, zaskakująco piękne. — Pij. Jest ci zimno. — Już nie — powiedziała Lilka. Powiedziała prawdę. Już nie było jej zimno, mimo wilgotnej bluzy, nieprzyjemnie oblepiającej plecy. Tutaj, na strychu, gęstniało ciepło. Tak to Lilka czuła, że razem z błękitnym dymkiem, który zdawał się być materializującymi się falami muzyki, w powietrzu płynęła fala ciepła, gęstniało wokół niej pieszczotliwie. Zapach żarzących się bezustannie sandałowych pałeczek odurzał, mieszał wszystko, mieszał się do wszystkiego? Znowu myśl: czy to tylko zapach kadzidła? Nieufnie spojrzała na czarkę z herbatą. — Nie bój się, to naprawdę tylko herbata. Niczego nie dosypałam — powiedziała kobieta w czarnej sukni. Lilka naturalnie spłonęła rumieńcem. — Tu jest jakoś dziwnie - wyznała bohatersko. — W ogóle... To znaczy myślałam o narkotykach. — Wiem. My tutaj narkomanów nie wpuszczamy. — Ale skąd... 63 — Skąd można to wiedzieć, skoro może przyjść każdy, kto chce? — No właśnie. — Wilk rozpozna... — Wilk?! — Ten chłopak, który stoi przed furtką. — Aha. To skin. — Nie powiedziałabym. A jeśli nawet, no to co? — No nic... On tak stoi cały czas? — Och, jest ich tu całe stado... Mówiłaś, że masz na imię Liliana? — Tak, ale nazywają mnie Lilka - odparła Lilka i nagle, nie wiedząc czemu, była pewna, że zaraz usłyszy: a ja ciebie będę nazywać Lilinka... Przymknęła na moment oczy i zagryzła wargę. — Lilka. W porządku. Na mnie mówią Mańka. — Czarna Mańka? Błysk w oczach wąskich, jakby bezustannie zmrużonych. — Może i tak. Mańka. Ale ty, jeśli chcesz, możesz mnie nazywać inaczej. — Na przykład Julia. Ja będę nazywała panią... — Ja będę nazywała ciebie — poprawiła kobieta. — Ja będę nazywała ciebie Julia. — Dlaczego Julia? — Nie wiem. Tak mi jakoś pasuje. Kobieta zwana Mańką, Julia, odrzuciła do tyłu swą gładko zaczesaną głowę i wybuchnęła przeszywającym śmiechem. — Dziwnie ci się skojarzyło — rzekła. — Rzeczywiście dziwnie — powiedziała sucho Lilka, nagle zła. To teatr. Wrabiają ją w jakiś cholerny teatr! To jest na pewno jakiś kamuflaż, pułapka, a ona lezie w nią jak ślepe szczenię. Aż się prosi, żeby ją złapać. Dobrze ci tak, po co tu przyszłaś? Wiedziałaś, wiedziałaś, że pchasz się w jakieś nieszczęście. Ja tu za chwilę stracę rozum — pomyślała. Zaalarmowana szczególną ciszą, jaka zabudowuje przestrzeń 64 między dwiema dość długo milczącymi osobami, spojrzała ku swej gospodyni. Julia patrzyła na nią. Była zmieniona nie do poznania. Znikło gdzieś to wszystko w niej kanciaste, grube, twarz wygładziła się, wydelikatniała, stała się piękna. Ależ... ona wcale nie jest brzydka! — pomyślała Lilka zdziwiona. — Ona jest piękna. Nagle zapragnęła dowiedzieć się o tej zagadkowej kobiecie wszystkiego. Skąd pochodziła, dlaczego tak się ubierała, a przede wszystkim, jaką kryła w sobie tajemnicę. Poczuła też, że mogłaby ją polubić. Może pokochać? Julia patrzyła na nią serdecznie. — Ciebie ktoś skrzywdził, malutka — powiedziała miękko. W porywie serca Lilka przypadła do niej, wtuliła się jak dziecko w przyjazne ramiona, płakała cicho, a Julia z ustami w jej włosach kołysała ją łagodnie, jak dziecko właśnie. — Och Boże, co się ze mną dzieje?! — powiedziała Lilka z rozpaczą. — Ja... ja się na ogół tak nie rozklejam. Od paru dni... od trzech dni... Bo to była właśnie rocznica, rozumiesz. — Mów dalej, mów dalej, malutka. Mów, będzie ci lżej. I Lilka, po raz drugi od tego nieszczęsnego rocznicowego dnia, zaczęła swą chaotyczną, bolesną opowieść. Nie pamiętała, co powiedziała Rafałowi; była wtedy zbyt zdenerwowana i wyczerpana, by zdawać sobie sprawę z tego, że opowiada, co opowiada. Teraz mówiła składniej, po kolei. Opowiadała tej nieznajomej kobiecie wszystko od momentu, gdy Marcin zabrał ją do swego samochodu, włącznie z tym, że był hrabią, że otrzymał ten samochód w spadku po zmarłej we Francji ciotecznej babce i że pracował nocami jako ochroniarz pilnujący farmaceutycznej hurtowni, na Mołdawskiej, i że robił to, by móc ładnie pachnieć i zapraszać dziewczyny do drogich restauracji, aż do wczorajszego upadku z nieba marzeń. — A mówił, że nie lubi blondynek! — Może ta była przypadkowa. 65 — Raczej wyjątkowa — samobiczowała się Lilka. — Jakkolwiek było, on nie powinien przychodzić do Łazienek! Wie przecież, że mieszkam o dwa kroki. Nie powinien! — A nie powinien. — No to zrobił to specjalnie! — Możliwe. A nie przyszło ci do głowy, że on już w ogóle o tobie nie myślał? Upłynął przecież cały rok. Ty o nim stale myślałaś, dla ciebie to było żywe, więc wyobrażałaś sobie, że i dla niego... A dla niego mógł to być, no... drobny incydent bez większego znaczenia... -Nie! Julia nic nie powiedziała, tylko przytuliła ją mocniej. Jej oczy były nieodgadnione. Deszcz już nie padał, jednak pojedyncze krople, zapewne spadające z dachu, uderzały w coś metalicznym po-dźwiękiem. Dźwięk był ostry, a może tylko ostry był ból w sercu Lilki. Ciągle mówiła: nie. Ciągle, z całych sił, odpierała to straszne przypuszczenie, tę straszną, a przecież możliwą prawdę, że Marcin już o niej zapomniał, że stanowiła w jego życiu jedynie incydent bez większego znaczenia, nie, nie chciała nawet o tym słyszeć, lecz ostry ból, który raz po raz przeszywał jej serce, świadczył o obudzonych wątpliwościach. — Ja go chyba nienawidzę — szepnęła. — A nie chciałabyś się zemścić? — Zemścić się?! — Potraktował cię ohydnie, sama wiesz. Można by więc... - Julia zawiesiła głos, jakby w zamyśleniu. Lilka odsunęła się od niej gwałtownie. — Co by można?! — zawołała ogarnięta nagłą, silną niechęcią do tej, którą nazywała Julią. To było jak nagły płomień, ta niechęć. W głowie dziewczyny brzęczał ostry dźwięk jakby alarmowego dzwonka. Ja nie chcę! Czego nie chcesz? Nie chcę, aby robiła ze mną to, co robi. Nie chcę się mścić, nie chcę tak myśleć! Julia milczała. 66 — Chcę iść do domu — powiedziała Lilka. — Tak? — rzuciła obojętnie Julia. — Już przestało padać, możesz iść. Powiedziała to obojętnie, nagle całkowicie osobna, daleka. Lilka poczuła się odepchnięta. — Nie, nie — powiedziała szybko. — Ja nie chcę iść. — Jeżeli chcesz, możesz zostać. — Na zawsze? — Na zawsze. Albo tylko dziś. — Nie mogę. Mieszkam z rodzicami. Czekają na mnie. Muszę dziś wrócić. Czy skłamała dlatego, że ostrzegawczy dzwonek ciągłe podzwa-niał w jej głowie? Skłamała instynktownie; za nic nie chciała zdradzić tego, że jest obecnie w domu sama. To było tym dziwniejsze, że znowu była we władzy magnetyzmu płynącego od Julii, że znowu tak bardzo pragnęła poznać jej życie, wiedzieć o niej wszystko. Mogłaby ją pokochać. Tak, mogłaby. Za jej głos lekko schrypnięty, czasem pełen czułości. Za jej piękne, długie ręce. Za jej stopy. Za jej fascynującą niezwykłość i jakąś taką królewską osobność, obojętność. Muzyka ciągle nasycająca powietrze, te dźwięki przelewające się, chłupoczące niby woda rytmicznie rozgarniana wiosłami, nagłe umilkły. Jednocześnie dało się słyszeć dobiegające gdzieś z mrocznej głębi strychu ciche, lecz przenikliwe pogwizdywanie. Julia wstała. — Muszę iść — powiedziała. — Och! To ja też. — Możesz zostać. — Nie, nie. Już pójdę. Czy można ciebie zastać tu zawsze? Julia uśmiechnęła się. — Lubisz słowo „zawsze". Przeważnie. Przeważnie mnie tu zastaniesz. — Chciałabym cię bliżej poznać. 67 — A może chciałabyś bliżej poznać siebie? Julia rzuciła to pytanie szorstko, już właściwie nieobecna. Zanim jednak postawiła stopę na pierwszym stopniu schodków, odwróciła się jeszcze ku Lilce. - Nie bój się nienawidzić — powiedziała świszczącym szeptem. Tego, co zobaczyła w tym momencie w jej oczach Lilka, miała nie zapomnieć nigdy. Nigdy nie widziała spojrzenia pełnego tak stężonej, tym straszniejszej, że jakby ku nikomu nie skierowanej nienawiści. Jakże brzydka w owym momencie była Julia! Znowu brzydka, brzydotą złą i — przyciągającą. Lilce zakręciło się w głowie; spojrzała w głąb otchłani. Był to zawrót głowy tak silny, że musiała chwilę poczekać, jeśli nie miała spaść ze schodków, które pochłonęły Julię, zeszła zwinnie, szybko, bezszmerowo. Schodki prowadzące w otchłań jej serca? Nie zaglądaj tam, Lilka, nie zaglądaj - odezwał się ostrzegawczy głos. Natychmiast przeciwstawiło mu się pragnienie, aby zajrzeć, aby dotknąć, posmakować tej stężonej nienawiści, aby zrozumieć, dlaczego, dlaczego taka nienawiść? Kiedy zawrót głowy ustał, Lilka odważyła się wejść na schodki, które już stawały się dla niej dziwnie symboliczne. W pokoju na dole Julii nie zastała. Nie było też dziewczyny, Jaśki? — pochylonej nad szachami. Przy drzwiach, nonszalancko oparty o framugę, stał skinopodobny chłopak, którego Julia nazwała Wilkiem. Czy naprawdę ten sam? Lilka, przechodząc obok niego, a musiała obok niego przejść, aby wyjść, nie była wcale tego taka pewna. Może dlatego, że nie śmiała na niego spojrzeć. Cud, że odważyła się obok niego przejść. Cud, że wyszła z tego domu. Wbrew całkiem uzasadnionym podejrzeniom nic jej się złego nie stało. Czy nic jej się rzeczywiście złego nie stało? Ta myśl, to pytanie przesunęło się w myślach Lilki jak napis rzutowany w pełne nienawiści oczy Julii. Brzydka kobieta. Groźna? 68 Brzydka ulica. Na pewno groźna. Obrosła złą legendą; nawet policjanci boją się zaglądać tu o zmroku. Jeszcze nie zapadał zmrok. Chmury, z których na szczęście przestało padać, pochłaniały odchodzącą jasność dnia, lecz jeśli Lilka, idąc, prawie biegnąc do autobusowego przystanku, miała wrażenie, że rozgarnia sobą mrok, to składała się na to nie tylko brzydota tej ulicy, też zresztą w pewien sposób fascynująca, i gęstniejące na niej, o każdej zresztą godzinie, zagrożenie. Było tu teraz wiele całkiem przyzwoitych sklepów z kolorowymi wystawami, ściany wokół nich świeżo otynkowane, lecz wystarczyło unieść głowę, popatrzeć po piętrach: wszystko się waliło, rozlatywało, od czasu wojny nie odnawiane, nie remontowane kamienice, w zestawieniu z tymi wystawami, pełnymi barw, sprawiały upiorne wrażenie, jak te nieliczne kolorowe lampki z trudem usiłujące wywołać bożonarodzeniowy nastrój na źle oświetlonych ulicach. Lecz nie tylko mrok na zewnątrz osnuwał Lilkę. Teraz, gdy wyszła z tamtego domu, dopadł ją, osaczył cień zalegający nie oświetloną i, jak się wydawało, nie urządzoną część strychu. Już nie myślała, że ten cień, cały ocean cienia oraz światło przytulnego wnętrza stanowią uzupełniającą się harmonijną całość. Nastąpiło wstrząsające zachwianie proporcji; cień rósł, potężniał, pożerając światło, obnażając jego bezsilność, jego słabość. Tam się coś czaiło. Tam ktoś był, tam ktoś przez cały czas był! Usłyszawszy nieoczekiwane pogwizdywanie za plecami, potknęła się i omal nie przewróciła. Gwizd, który dobiegł z mrocznej części strychu, na pewno stamtąd, gdy umilkła jakoś nagle muzyka. Czy takie samo pogwizdywanie teraz? Takie samo, podobne, bała się odwrócić, lecz nieprzeparta chęć poznania prawdy i ciekawość były silniejsze od lęku. Krótki rzut oka przez ramię: za nią w pewnej odległości szedł jakiś skin. To on pogwizdywał. Idzie za nią? Pilnuje jej? A może zamierza na nią napaść? Ach, to miało się stać wcale nie w tym domu! To miało się stać tutaj, na owianej złą sławą ulicy. Albo — w bramie jej domu? 69 Do przystanku było już niedaleko, ale oto, ale oto z naprzeciwka też szedł skin. Skąd się wziął? Jak to skąd, pewnie wyszedł z jednej z tych ponurych, obdrapanych bram, z jakiegoś obskurnego podwórka, wiedziała, jakie są, bo była tu kiedyś z ojcem, wiedziała, że za tymi bramami są okropne, śmierdzące podwórka-studnie, może wypełzł skądciś tam, a może to jeden ze stada? Jest ich całe stado — powiedziała Julia. Nagle wydało się jej, że wypełzają zewsząd, jak w koszmarnym śnie. Lilka, na miłość boską, opanuj się, bo umrzesz ze strachu! Przecież chodzą tu ludzie, przecież jeszcze jest jasno, jeszcze nie noc. Która to godzina? Spojrzała na zegarek: dochodziła szósta, już szósta, dopiero szósta, zaraz, o której mogła wejść do tamtego domu, pewnie koło czwartej, może wcześniej, dwie godziny, tylko dwie godziny, aż dwie godziny. Bogu dzięki, autobus. Byle tylko znaleźć się na Targowej. Ten, co szedł z naprzeciwka, już był na przystanku. Mimo to wsiadła; chciała znaleźć się wśród ludzi. A ten drugi, który szedł za nią; czy za nią? gwiżdżąc? Odetchnęła: nie było go. Ten, co szedł z naprzeciwka, choć też krótko ostrzyżony, ciemno ubrany, wydawał jej się mniej groźny. Czy to w ogóle był skin? Po prostu chłopak z wygoloną głową: wielu takich, szczególnie teraz, latem, tak się strzygło. Lilka uspokoiła się trochę. Na krótko. Oto bowiem, gdy wysiadała na Targowej, by przesiąść się do 138, zobaczyła, że „Pogwizdujący" (Wilk?) stoi na przystanku! Jak on to zrobił? Nie zdążyłby, gdyby nawet biegł całą drogę. Teraz byli oboje na przystanku. Lilka unikała patrzenia w jego stronę. Spoglądała w napięciu w głąb Targowej, skąd miał nadjechać autobus 138, na który czekała. Rwące się, postrzępione myśli przelatywały przez jej głowę, ani rusz nie chcąc się ułożyć w spójną całość. Nie wiedziała, co robić. Powinna wziąć taksówkę. Niestety, nie wystarczyłoby jej pieniędzy. A może przeczekać, nie wsiąść do 70 pierwszego 138, który nadjedzie? Tu przecież podjeżdżało kilka różnych autobusów, mogła stać, czekać. Na tym przystanku czuła się bezpieczna. Wraz z nią (i „Pogwizdującym") czekał spory tłumek, a Targowa, Targowa była rojna jak zawsze. Tę praską ulicę Lilka lubiła. Kilkakrotnie przyjeżdżała z mamą lub siostrą na bazar Różyckiego i była to zawsze podniecająca wyprawa. Lilka nie patrzyła na ciuchy. Patrzyła na tamtejszych ludzi. To był inny, fascynujący, choć zarazem trochę odrażający świat. Może niebezpieczny, na pewno niebezpieczny, ale barwny i wesoły. A przede wszystkim nie anonimowy. Niemal każdy człowiek, na którym zatrzymywała wzrok, różnił się czymś od innych, choć wszyscy mieli na twarzy, w sposobie bycia piętno pochodzenia stąd. Tu się toczyło, pulsowało życie, przyciągające i odpychające zarazem. Jak Julia. Podjechał autobus 138, nie wsiadła. „Pogwizdujący" też nie wsiadł. Wiedziała o tym, choć nie rozglądała się, choć ciągle bała się patrzeć w jego kierunku. Nawet mu się dobrze nie przyjrzała. Wyglądał na skina, szedł za nią ulicą Brzeską i — pogwizdywał. Nie potrzebowała więcej dowodów. Przyjechało kilka innych autobusów, ludzie wsiadali, wysiadali. A oni stali. Lilka i gdzieś za jej plecami, nieco z boku „Pogwizdujący". W dodatku znowu zaczęło padać. Była już tak znużona, niemal zrezygnowana, że gdy nadjechał następny 138, wsiadła. „Pogwizdujący" też wsiadł. Czy trzeba więcej dowodów? Jechał za nią. Otwarcie. Nawet się nie krył, po co. W obecnym okresie skiny czuły się bezpiecznie nie tylko w Polsce. To był ich czas: wzbudzali strach. W autobusie było sporo wolnych miejsc, poszła prosto ku temu, które znajdowało się najbliżej szoferki. Przez szklaną szybę widziała kierowcę, potężnie zbudowanego mężczyznę w dżinsowej koszuli. Uspokoił ją ten widok. W razie czego pojedzie z nim do końca, choć tak bardzo chciała już znaleźć się w domu, a 138 zatrzymywa- 71 ło się tuż przed jej bramą. Tą bramą, w której Marcin... Nie myśl o Marcinie! Wysiłek, jakiego wymagało odsunięcie wspomnienia jego ust tak czule i władczo biorących w posiadanie jej usta, sprawił, że na moment zapomniała o swojej strasznej sytuacji. Za szybą autobusu wolno przesuwał się park Skaryszewski. Tutaj, na kortach AZS-u, Marcin uczył ją grać w tenisa, jego, poza sztuką walk wschodnich, ulubiony sport... Stop, nie myśl. Gdy blisko trzy godziny temu jechała tędy w przeciwnym kierunku, w autobusie był nieprzytomny tłok, co jej nawet odpowiadało, bo mogła nie patrzeć na ten park, nie przypominać sobie tego wszystkiego. — Trzymasz rakietę, jakby to był smok, który zaraz pokąsa ci twe ręce pianistki! Och, Lilinko! Szkoda, że ty siebie nie widzisz! Odrzucił głowę do tyłu, brązowe włosy lśniły w słońcu... jego twarz... No nie. Stop, stop! Nie myśl o Marcinie! Gdy się ocknęła z rozpamiętywali, autobus zatrzymał się właśnie na przystanku przy rondzie Waszyngtona. Na tym przystanku „Pogwizdujący" wysiadł. Po prostu wysiadł. Widziała to na własne oczy. Wcale nie zamierzał iść za nią! Jechał tylko do ronda Waszyngtona. Dlaczego więc przepuścił, jak ona, ten pierwszy 138? I dlaczego czekał na ten właśnie autobus? Tu mógł dojechać innym! Doprawdy, nic z tego nie rozumiała. Kiedy wysiadła na Koszykowej, była niemal pewna, że go zaraz tu gdzieś zobaczy, że, być może, nawet będzie stał nonszalancko oparty o drzwi wejściowe do jej domu lub o framugę drzwi pobliskiego pubu. Takiego go miała przed oczami: wspartego o (jakąś) framugę, patrzącego ku niej wąskimi, a może zmrużonymi oczami. Ale nie. Tutaj go nie było. Na wszelki wypadek postanowiła, że zanim wejdzie do domu, usiądzie na chwilę w „pubowym ogródku", czyli przy jednym z wystawionych na ulicę stolików, rozejrzy się, odczeka. Lecz, już przechodząc przez jezdnię, wiedziała, że tego nie zrobi. Idzie prosto do domu, skin nie skin. Skąd zresztą mogła mieć pewność, że to był Wilk Julii, ten z Brzeskiej? Nie wiedziała, nie przyjrzała mu się przecież. „Jest ich całe stado". 72 Okrążają ją jak wilki. Wzruszyła ramionami: wyobraźnia. Ta jej przeklęta wyobraźnia! Ty, Lilka, przeżywasz wszystko w wyobraźni mocniej niż w rzeczywistości — przypłynęły słowa pani Winnickiej, nauczycielki fortepianu ze szkoły muzycznej. Ach, znaleźć się znowu tam. Jakże lubiła tę szkołę. To był inny świat, inni ludzie; duch muzyki oczyszczał, łagodził kontury, w tej szkole wszyscy zachowywali się inaczej niż w zwykłej. Jej palce zatęskniły do pożółkłych klawiszy starego pianina. Na swoje piętro wbiegła, myśląc już tylko o tym, aby ich dotknąć, położyć na nich ręce. Pod drzwiami nikt nie stał oparty o framugę, weszła i już po chwili znalazła się w swoim pokoju, uniosła wieko pianina. Był to stary, wysłużony Fibiger. W rodzinie mawiało się, że jest to najbardziej arystokratyczny mebel w całym, skądinąd ze smakiem urządzonym mieszkaniu. Grala na nim najpierw Joaśka, owszem, nauczyła się grać, lecz chodzić do szkoły muzycznej nie chciała. Łączyć dwie szkoły, też mi coś, ja chcę mieć czas na życie! Podobno powiedziała tak, mając zaledwie osiem lat. Lilka, która w owym czasie nie miała jeszcze roku, wierzyła, że nie jest to tylko rodzinna anegdota, że jej siostra naprawdę wyraziła się w ten sposób. Jak było, tak było, ale Lilka miała pianino tylko dla siebie i kochała je. Życie? Czyż muzyka nie jest życiem? Czy może być sprzeczność między nimi? Dziś po raz pierwszy poczuła, że to może być prawda. Oto dopiero co zanurzyła się w życiu. A teraz, siedząc przy pianinie, czując pod palcami gładkie, chłodne klawisze, wiedziała, że wystarczy, aby zagrała Mozarta, Brahmsa, a oczyści się z tego „życia" jak w ożywczej, uzdrawiającej kąpieli. Wzięła kilka akordów i — ręce jej opadły. Wydało się jej, że nie ma prawa grać, bo jest jakoś brudna, że zanim pozwoli, aby duch muzyki oczyścił jej duszę, powinna się umyć, zwyczajnie wziąć kąpiel, wymoczyć się w pachnącej, ciepłej wodzie. Poszła do łazienki, wsypała sól do kąpieli „Kinga", a potem cze- 73 kała, patrząc, jak woda płynąca z kranu wyczarowuje z żółtawego proszku mieniącą się srebrzyście pianę. W kąpieli leżała długo, nie myśląc o niczym. Owinięta prześcieradłem kąpielowym, przeszła do kuchni, gdzie z apetytem wypiła kubek zsiadłego mleka, po czym rozesłała tapczan, nastawiła kasetę z koncertem fortepianowym Brahmsa, wsunęła się pod pled i leżała z zamkniętymi oczami, bez reszty zasłuchana. Zapadała w miłą półdrzemkę, gdy zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę. — Liluś? — Tak, mamusiu! Czy coś się stało? — Nie, nie. Byczymy się, Pawełek i ja. Jest cudownie. A może byś przyjechała na tych kilka dni? — Chętnie, ale wiesz, mamuś... — Wiem, wiem. Chcesz trochę pobyć sama w domu. Rozumiem. Ale... Czy wszystko u ciebie w porządku? — Tak, mamuś, w porządku. — To dobrze. Bo jestem... byłam jakoś dziwnie niespokojna. Sama nie wiem dlaczego. Kwiatki podlewasz? — Oczywiście. — Paprotkę wynosisz na balkon? — Oj, zapomniałam. — A widzisz! To wynieś zaraz, dobrze? — Już się robi, mamuś. — No to dobrze. Ciocia pozdrawia. — Ja też. — Więc, Liluś, co to ja jeszcze... Na pewno wszystko w porządku? — Na pewno, mamusiu. — To do zobaczenia, kochanie. Stęskniłam się za tobą. — A ja za tobą. — No to pa. — Pa, mamuś, pa. Lilka odłożyła słuchawkę z mocno bijącym sercem. Ten telefon, 74 troska i miłość dźwięczące w głosie matki wywołały w niej gwałtowne poczucie winy. Co ona najlepszego zrobiła? Naraziła nie tylko siebie, ale i swoją rodzinę. Dom, który był dla nich wszystkich bezpiecznym schronieniem, azylem w świecie pełnym zamętu i horroru. I oto ona mogła ściągnąć, może już ściągnęła na ten dom zamęt i horror właśnie. Nagle zaczęła się bać, wprost potwornie. To był lęk podobny do tego, jaki zaatakował ją kilka lat temu w Zakopanem. Trzy głupie dziewczyny, wśród których ona była najmłodsza, a jej siostra najstarsza, pewnego lipcowego popołudnia postanowiły, ni mniej, ni więcej, tylko wdrapać się na Mały Kościelec. Pogoda była cudowna, wspinały się z zapałem po stromym, kamienistym zboczu. Mniej więcej w połowie drogi pogoda, jak to w górach bywa, zmieniła się raptownie. Na Mały Kościelec zeszła chmura czy może mgła, szczytu zupełnie już nie było widać. Joanna nakazała więc odwrót. O ile jednak pod górę jakoś stosunkowo łatwo się szło, droga powrotna wydała się im karkołomnie trudna. Dopiero teraz zdały sobie sprawę z tego, jak strome było zbocze. W dodatku pokrywały je drobne, osuwające się spod nóg kamyki. A w dole posępne, ciemne oko stawu, do którego przy najmniejszej nieostrożności mogły się osunąć! Było to prawdopodobne, gdyż coraz mniej w ogóle widziały. Chwila grozy. Joanna zbladła, jej koleżanka Teresa zaczęła się po prostu trząść i co chwila powtarzała, że za nic nie zejdzie. Natomiast Lilka wówczas wcale się nie bała. Wiedziała, że sytuacja jest groźna, niedługo ogarnie je ciemność i niechybnie spadną. Na domiar złego robiło się coraz bardziej zimno. Życie uratowali im taternicy, którzy właśnie wracali ze swojej wyprawy. Ale najpierw sklęli je w żywy kamień. Zwłaszcza dostało się Joaśce, która jako najstarsza powinna mieć olej w głowie. Lilce chciało się śmiać: nikt nigdy do tej pory nie krzyczał tak na jej wielce atrakcyjną siostrę! — Jak już pani śmierci szuka, to należało przynajmniej zostawić w domu to dziecko! Nie wolno narażać innych! — grzmiał najbardziej zagniewany z taterników. 75 Dziecko, czyli Lilka, trochę było na niego złe za to „dziecko" właśnie. W sumie jednak potraktowała wówczas wszystko jako niezły ubaw. Zaczęła się bać później, po powrocie do domu, nocą. Co prawda, zasnęła szybko, zmęczona wyprawą i nadmiarem wrażeń, ale spała niedługo. W pewnej chwili obudziła się, od razu zupełnie przytomna, i zaczęła tę przygodę na Małym Kościelcu przeżywać raz jeszcze. Od początku do końca. I teraz, dopiero teraz się bała. Potwornie. Widziała zsuwającą się ze szczytu góry chmurę czy też gęstą mgłę. Schodziła stromym zboczem w niemal zupełnej ciemności, jej nogi obsuwały się na kamykach, obsuwała się, spadała w dół, prosto do niewyobrażalnie głębokiego zimnego stawu, a inne góry piętrzyły się wokół groźne, osaczające. Tej nocy znienawidziła góry. Rano ta nienawiść nie była już silna, ale lęk, spóźniony lęk pozostał w niej. — Ty zawsze będziesz najbardziej bała się po czasie — stwierdziła wówczas mama. — To ta twoja wyobraźnia. Wolałabym, córeczko, abyś uruchamiała ją wcześniej, zanim się narazisz. Ale ta wyobraźnia miała uparte nawyki. Dzisiaj też nie uruchomiła się wcześniej. Dopiero gdy Lilka wracała ulicą Brzeską, zaczęła podsuwać budzące lęk obrazy i wszelkie możliwe konsekwencje wielce ryzykownej eskapady. Ale to było nic w porównaniu z tym, co teraz, po telefonie mamy, zaatakowało Lilkę wyrwaną z błogosławionego półsnu, do którego ukołysały ją kojące tony koncertu fortepianowego Brahmsa. Raz po raz musiała przeżywać wszystko, co przeżyła od momentu, kiedy przepisała do notesu fatalny numer, który ktoś na pokusę dla frajerów skreślił na ścianie tunelu pod placem Na Rozdrożu. Przeżywała to wszystko, teraz w pełni świadoma zagrażającego jej niebezpieczeństwa. Żeby tylko jej! Och, żeby tylko jej zagrażało. Nie wolno narażać innych — zabrzmiał jej w uszach zagniewany głos taternika. Naraziła innych, naraziła siebie. Czy na pewno wszystko w porządku? Nie, mamuś, nie. Ale ja tam więcej nie pójdę. Dzień czwarty Następnego dnia istotnie nie pojechała na Brzeską. Spała dobrze, wstała wyciszona. Miała w sobie spokój i ulgę, jaką odczuwa człowiek, który jest świadom, że cudem uniknął śmiertelnego niebezpieczeństwa. Nie chciało jej się wyjść z domu. Chodziła po mieszkaniu, rozkoszując się nim, tym ciepłym, pięknym wnętrzem. Wiele godzin spędziła przy pianinie: muzyka wypływająca spod jej palców koiła. Sporo czytała, a raczej zaglądała do swoich ulubionych książek. Ta dziwna Julia (Mańka! Ona jest Mańka!) czytała aforyzmy Schopenhauera. Lilka też miała tę książkę. — Masz dziwne książki — powiedziała kiedyś, przyszedłszy do jej pokoju, jedna z koleżanek Joanny. — Jak to dziwne? — nie zrozumiała Lilka. — Baśnie, książki dla dzieci. Książki podróżnicze. A obok tego Schiller, Nietzsche... — Nie uważam tego za dziwne — odpaliła dumnie Lilka. — Mnie wiele zagadnień interesuje. A poza tym wybieram się na filozofię. — Moja siostra jest bardzo poważną istotą — wtrąciła Joanna, z upodobaniem patrząc w lustro. — Nie taka latawica jak ja. Ona bierze życie serio... Obie te rzeczy były prawdą: i to, że życie bierze serio, i to, że wybiera się na filozofię. Zamierzała ukończyć Akademię Muzyczną. Postanowiła jednak, że oprócz tego postudiuje sobie filozofię, ot tak, dla przyjemności studiowania, poznawania. Więc właśnie zda egzamin na filozofię. Może jej nie skończy, ale na pewno filozofię postudiuje. Aforyzmy Schopenhauera! Wzięła z półki tę książkę. „Aforyzmy o mądrości życia". Jakiej 77 mądrości Julia szukała u tego kontrowersyjnego filozofa, któremu długo, bardzo długo w życiu się nie wiodło? Zatriumfował ze swym dziełem dopiero na starość. Przekartkowała wstęp i natrafiła na zdanie: „Ideą przewodnią systemu Schopenhauera jest pesymizm, przeświadczenie, że świat z istoty jest zły, niezdatny do naprawy". Przeczytała to zdanie i znowu ogarnął ją niepokój, podskórny lęk. Porywczo wstawiła „Aforyzmy" z powrotem na półkę i wyciągnęła „Opowiadania z Doliny Muminków". Muminki, tak. Dziś będzie czytała przede wszystkim Muminki, też dzieło głęboko filozoficzne, to właśnie ono jest naprawdę o mądrości życia! O, ty moja piękna, wspaniała katastrofo — pomyślała słowami Filifionki i jeszcze zanim zaczęła czytać, pozbyła się wzbierającego w niej znowu lęku. Czytała kolejne tomiki, uśmiechnięta. „— Ciekaw jestem, co macie zamiar zrobić ze złotem, które znalazł Migotek? — zapytał Paszczak. — Ozdobimy nim rabaty kwiatów — odpowiedziała Mama Mu-minka. — Większymi bryłkami, ma się rozumieć. Te mniejsze nie wyglądają tak ładnie".* Cudowna, cudowna Tove Jansson! Ona też jest filozofem, mądrym filozofem, który nie skrywając bynajmniej zła panującego na świecie, uczy stawiać czoło złu i lękowi pogodą ducha, ciepłem, miłością. Myśląc o tym, Lilka zobaczyła oczy Julii, stężone w nich zło. „Nie bój się nienawidzić". Aha. Na Brzeskiej 47a nie zabijają. Nie gwałcą. Nie namawiają do palenia trawki. Oni tam wsączają w duszę zło. Pomyślała „oni", lecz oczywiście Julię miała na myśli. Julię, która była, która może była jakimś guru na opak, głoszącym filozofię nienawiści? Może. Nie myśl o tym. Nie o tym. Teraz znowu chciała posłuchać muzyki. Podeszła do półki z kasetami. Chciała, chciała nastawić Mozarta. Ale ręka sama sięgnęła * Cytat z książki Tove Jansson .. W Dolinie Muminków" 78 po Bacha. IV Koncert Brandenburski, nie nastawiaj tego, Lilka. Nastawiła. I oczywiście natychmiast znowu znalazła się w sali filharmonii, trwał, znowu trwał tamten koncert, na który Marcin ją zaprosił, a potem stało się... Co się stało, to się stało. — Nie będę go nienawidzić. Byłam taka szczęśliwa... — szepnęła. Płynęła wspaniała, wzniosła muzyka, otaczała ją, ogarniała, lecz jednocześnie bezustannie, niemal równoległe sączyła się inna, oddzielna, będąca tamtej całkowitym przeciwieństwem. Nie był to, jak w fudze, głos dokomponowany do tematu. To było coś, co tworzyło rozdzierającą dysharmonię, coś niesłychanie męczącego... Lilka oparła się pokusie, aby wyłączyć magnetofon, zmienić kasetę. Wiedziała, że Bach zwycięży. I rzeczywiście, kiedy po wysłuchaniu swych ulubionych koncertów położyła się spać, miała w sobie tyle dobrych uczuć, tyle miłości, że mogłaby nimi obdzielić cały świat. Muzyka wydobyła w niej miłość. Ja go kocham, ja go kocham — myślała w uniesieniu. Jaki to był nieoczekiwanie dobry dzień! Niby nic się nie działo, a działo się bardzo wiele. Dobry, dobry dzień. Zasnęła uśmiechnięta. Dzień piąty Nad ranem przyśnił jej się sen: Wiedziała, że jest umówiona z Marcinem na lekcję tenisa w parku Skaryszewskim i bardzo się z tego powodu cieszyła. W pośpiechu zjadła śniadanie, wrzuciła do torby tenisowy strój, rakietę i piłki, jeszcze rzut oka do lustra — odpowiedziało jej szczęśliwym fiołkowym spojrzeniem, podeszła do drzwi, otworzyła je, lecz zanim jeszcze postawiła stopę w progu, wymknęły jej się z rąk i zatrzasnęły z hukiem. Zatrzasnęły się! Na próżno próbowała je otworzyć, nie ustępowały. Stała wściekła i przerażona; przecież musi wyjść. Jeżeli nie wyjdzie zaraz — spóźni się, a Marcin nie lubi czekać. Odejdzie, pójdzie sobie. Obrazi się. Muszę wyjść. Zdesperowana chwyciła ciężki, drewniany stołek i z całej siły rąbnęła nim w matową szybę wprawioną we framugę drzwi, które nagle zamieniły się w drzwi jej pokoju. Szkło rozprysnęło się szeroko, ledwo zdążyła uskoczyć. We framudze pozostały ostre, spiczaste zęby. Chwyciła koc, owinęła się nim cala i ostrożnie przeszła. Pomysł z kocem był dobry; nawet się nie zadrasnęła. Nie zmiotła potłuczonego szkła. Wybiegła! Ale do radości z tego, że jest wolna, że wyrwała się z więzienia, dołączył się niepokój: na pewno w całym domu słychać było ten hut taki był straszny, trzask, huk, może ktoś zaalarmuje policję, ktoś zaalarmuje rodziców, a tam ta ziejąca, zjeżona szklanymi zębiskami wyrwa w drzwiach jej pokoju, pomyślą, że ktoś wdarł się do niej brutalnie, jakiś bandzior, że ją zranił, na podłodze krople krwi. 80 — Bredzisz, Lilinko — skarciła sama siebie. — Skąd krew? Przecież się nawet nie zadrasnęłam. Tak pomyślała, wsiadając do autobusu. Nie było dużego ruchu o tej porze, autobus jechał szybko, niemal się nie zatrzymując na przystankach. Zdążyła. Marcin czekał na nią przy wejściu do parku. Zobaczyła go z daleka, ucieszyła się jak szalona, że wyszedł aż tu, że tak wyraźnie czeka, niezwykle przystojny, w białym tenisowym stroju, z uśmiechem w szarozielonych oczach... Podbiegła do niego, wyciągnęła ręce, dotknął ich i — cofnął je z obrzydzeniem. Jego twarz zmieniła się nie do poznania. Odepchnął ją brutalnie. — Masz ręce całe we krwi! — rzekł ze zgrozą i odszedł. — Marcin! — zawołała za nim. — Ja... zatrzasnęły się drzwi, wybiłam szybę i... — Chciała biec za nim, wytłumaczyć wszystko. Mówić mogła. Ale nie mogła się poruszyć. Stała świadoma tego, że z jej rąk skapuje krew, musiała patrzeć, jak on oddala się wielkimi, spiesznymi krokami, po chwili byl już tylko białą plamą w perspektywie szerokiej alei, plama zmniejszała się, zmniejszała, aż stała się szybującą w powietrzu tenisową piłką. Śledziła jej lot unieruchomiona, bezsilna. Odtrącona. Raz jeszcze odtrącona! Wtem zza drzew wyskoczyła rakieta tenisowa o czarnym naciągu, uderzyła z ogromną mocą. Piłka zmieniła tor, niesłychanie szybko poleciała w górę i wysoko, wysoko, niemal w błękicie nieba rozprysła się na miliardy rozzłoconych słońcem drobinek szkła. Takie były piękne, nieziemsko piękne i takie nieosiągalne! Lilka obudziła się z twarzą zalaną łzami. Wiedziała, że obudziła się, mimo to płakała cicho, rozpaczliwie. W sercu czuła rozdzierający ból i żal. Nieznośne poczucie straty. Straciłam go, straciłam go, straciłam go — myślała w kółko. Straciła go. Bezpowrotnie. Nie ma po co żyć. Nie pozostało w niej nic z wczorajszego błogostanu. Zupełnie nic. Leżała wpatrzona w przeciwległą ścianę i — widziała swoje życie przegrodzone ścianą. Murem, o który człowiek rozbija sobie 81 głowę. A ona w głowie miała teraz pustkę. Pustkę w głowie, w sercu beznadzieję i rozpacz. Już nie zasnęła. Ale i nie wstała. Leżała, szeroko otwartymi oczami patrząc w ścianę, pogrążona w szczególnym letargu. Nie obudziły jej z niego nawet ptaki, które z mroków nocy wydobywały dzień. Nie dla niej. Dla niej już tylko noc. A zresztą — co to ma za znaczenie? Zareagowała jednak na dźwięk telefonu. Nie od razu, ale dzwonił uparcie. Wyciągnęła po słuchawkę rękę słabą, bez życia. — To ty, Liluś? — Ja, tatku. — Co masz taki jakiś głos? Spałaś jeszcze? — No, właściwie tak, ale to nic nie szkodzi, tatku. — Liluś? Nie jesteś chora? — Nie, nie. Późno się wczoraj położyłam. — Rozumiem. Korzystasz z okazji i prowadzisz kawalerski tryb życia! Myślałem, że wrócę dzień wcześniej, ale muszę tu wysiedzieć do końca i właśnie dzwonię, żeby ci powiedzieć, że wracam zgodnie z planem. Pojedziemy razem po mamę i Pawełka, dobrze? — Dobrze, tatku. — Liluś? Wszystko w porządku? Może chcesz, żebym przyjechał? — Nie trzeba, tatku. Wszystko w porządku. — Hm... nie podoba mi się twój głos, starucho. No to pośpij jeszcze. Do zobaczenia, pa. Stęskniłem się za wami. — Ja też. Do zobaczenia, tatku. — Pa, dziecinko. Niemal widziała, jak z ociąganiem odkłada słuchawkę. Niepokoi się o nią. Wszyscy się o nią niepokoją. Co z tego? Co to zmieni? Zwlokła się z tapczanu dopiero około południa. Wypiła kubek mleka. Zimnego, gdyż nie chciało się jej go podgrzewać. Potem długo stała przed lustrem i długo przyglądała się sobie, jak obcej. Obce, gniewne oczy, w obcej, ściągniętej twarzy. Wyglądam okropnie — pomyślała i wzruszyła ramionami. Co to ma za znaczenie, jak wygląda? 82 Kończyła właśnie dość pobieżnie robioną toaletę, gdy telefon znowu się odezwał. Znowu pozwoliła mu dzwonić długo, zanim podeszła. — Cześć, Lilka. — Jak się masz, Haniu. - Już myślałam, że ciebie nie ma. Słuchaj, stara, wpadnij dziś do szkoły. — Do jakiej szkoły? - Hej, hej, co tobie? Spałaś, chorujesz? — Nie, to znaczy trochę... — Oj! Leżysz? - Nie, tylko... - No, to jeżeli nie leżysz, musisz przyjechać! Są już Magda, Jacek, Krzyś. Chcemy sobie urządzić małą imprezę powitalną z muzykowaniem. Z tobą przy fortepianie, oczywiście. Chcemy też wymyślić jakąś niespodziankę dla pani Winnickiej. Magda dowiedziała się, że... - O której? - Co? Aha. O piątej. Przyjdziesz? - Tak, chyba tak. - Lilka? — Słucham cię, Haniu. - Jeżeli bardzo źle się czujesz... Głos masz jakiś taki. Wszystko OK? — Postaram się przyjechać. — To cześć. Pa, pa. — Pa, pa — powiedziała Lilka apatycznym głosem i apatycznym ruchem odłożyła słuchawkę. Powitalne muzykowanie. Co ją to obchodzi? Wczoraj przez cały dzień muzykowała i co? I nic. Zero. Po co w ogóle rozmawiała? Jeżeli telefon jeszcze raz zadzwoni, nie podniosę słuchawki -postanowiła. Ale telefon więcej nie zadzwonił. Lilka snuła się po mieszkaniu jak automat. W głowie pustka. W sercu rozpacz i beznadzieja. Świat uwięziony w kleistej mazi. 83 Nagle, a było już dobrze po czwartej, apatia ustąpiła gorączkowemu podnieceniu, jakby ktoś nakręcił zabawkę — bąka ustającego już w swoich obrotach. Ubierała się w pośpiechu, ręce jej się trzęsły. W ostatniej chwili, tuż przed wyjściem, włożyła do torebki tabletkę małego relanium. Nie bardzo wiedziała, dlaczego to robiła. W ogóle, jak gdyby nie wiedziała, co robi. Wiedziała tylko, że musi, że jednak musi pojechać na tę powitalną imprezę do szkoły muzycznej. Szła szybko, jakby ktoś ją ścigał. Ale do tramwaju na placu Konstytucji nie wsiadła. Tramwaj nadjeżdżał, widziała, jak skręcał z Nowowiejskiej, pewnie piętnastka albo dwójka, wszystko jedno, każdy dobry, zdąży. Zobaczyła coś jeszcze: na pobliskim przystanku stoi autobus. Stoi, ale zaraz ruszy! Kierowca już zamykał drzwi, kiedy ryzykując zgniecenie, w ostatniej chwili wskoczyła. Autobus miał numer 138, jechał na Pragę. Tym razem przed furtką domu przy ulicy Brzeskiej 47a nie stał skinopodobny chłopak z ogoloną głową i wąskimi, może zmrużonymi oczami, o twarzy płaskiej, jakby starto z niej rysy. Był w środku. Z wazy stojącej na stole drewnianą chochlą rozlewał jakąś potrawę do misek z wypalanej na czerwono gliny, które podsuwali mu młodzi chłopcy zgromadzeni wokół stołu. Lilka nie od razu go poznała; była zbyt speszona. Speszył ją już fakt, że nikt nie pilnował domu. Weszła do sieni, usłyszała gwar wielu głosów, chciała się cofnąć, lecz ta sama siła fatalna, która kazała jej wskoczyć do autobusu 138, sprawiła, że bez udziału swojej woli otworzyła drzwi i weszła tam. Nie zobaczyła Julii. Zobaczyła zastawiony do posiłku stół, przy nim kilku chłopaków, przeważnie ostrzyżonych na zero, przeważnie w czarnych koszulach, pokój jakby obcy, inny, niż go zapamiętała. Z uczuciem, że trafiła pod niewłaściwy adres, znowu chciała się cofnąć. 84 Teraz zatrzymał ją głos. — Cześć, Lilka! Mamy pyszną grochówkę! Prawdziwie żołnierską. Lilka z trudem skupiła rozproszoną uwagę: to mówił ten, który nalewał zupę. Teraz go poznała. To on przedwczoraj stał przed furtką, Julia nazwała go Wilk. Jego głos był przyjazny, lecz w wąskich oczach nie pojawił się nawet cień uśmiechu. — Ja... — zaczęła Lilka z wahaniem. — Czy jest Julia, to znaczy, czy jest Mańka? — Mańki nie ma. Niedługo przyjdzie. Chodź, zjedz. Siwy, daj jej miskę. Zróbcie miejsce. Hej! Dziewczyno! Nie stój jak zamurowana. Nie gryziemy, co, chłopcy? Śmiech. Ale nie wrogi. — Nie jesteś głodna? — Jestem — odpowiedziała Lilka. Była głodna. Wściekle głodna! Dopiero teraz poczuła, jak wściekle była głodna, mijał dzień, a ona nic nie jadła, tylko wypiła kubek zimnego mleka. Podeszła do stołu, wzięła miskę, podsunęła ją Wilkowi, nalał szczodrze, kopiasto, usiadła i zaczęła jeść. Była do tego stopnia głodna, że nie dbała o dobre maniery, jadła łapczywie i tak była tą czynnością pochłonięta, że zupełnie zapomniała, gdzie jest, w jakim towarzystwie je. — Ktoś nam małą zagłodził — powiedział chłopak siedzący naprzeciw niej. Lilka natychmiast ochłonęła, wróciła do rzeczywistości. Chłopak, a właściwie młody mężczyzna (wyraźnie był starszy od innych) siedzący naprzeciw niej, nie miał ogolonej głowy. Ciemne proste włosy zaczesywał gładko do tyłu jak... jak Julia. I miał takie wargi, szerokie, płaskie jak ona. Nad górną wargą mały hitlerowski wąsik wyglądał sztucznie, jak dolepiony. Dlaczego wszyscy wydają mi się do niej podobni? - pomyślała Lilka, rozglądając się wokół ukradkiem. 85 Nie potrafiłaby powiedzieć dokładnie, na czym to podobieństwo polegało. Jeden miał jakby jej włosy, drugi oczy. Trzeci budowę kości policzkowych, czwarty... chyba jest ich pięciu, wszyscy jakoś podobni do Julii, a w każdym razie tak jej się wydawało. Może dlatego, że teraz, kiedy już zaspokoiła pierwszy głód, czuła jej obecność. Julia naznaczała sobą wszystko i wszystkich. — Piwko? — zapytał ten z przeciwka. Aha. Jest piwo. Na stole rządkiem kolorowe puszki. Więc piją. Czy tylko piwo? — Alkohol to zguba ludzkości — rzekł śmiertelnie poważnie Wilk i podniósł puszkę do ust. — Dlatego pijemy. — Dlatego pijecie? — powtórzyła niepewnie. — Ano tak. Nie ulega wątpliwości, że ludzkość powinien ostatecznie i nieodwołalnie trafić szlag. Pomagamy w tym dziele destrukcji, jak możemy. Między innymi unicestwiając siebie — wyjaśnił gładko uczesany z naprzeciwka. — Na piwku to byś długo zdychał — zakpił Wilk. — A ciebie, Lilka, do picia nie namawiamy. Boże broń! Chcesz — pij. Nie chcesz — nie pij. Każdy, malutka, żyje na własny rachunek. Wstał. Jak gdyby to był jakiś znak, zaczęli sprawnie uprzątać stół, wynosić brudne naczynia. — Zbieramy się — powiedział Wilk. — Wychodzicie? — spytała Lilka oszołomiona. — A wychodzimy, malutka. Ty zostajesz. — Ja zostaję? — Przecież przyszłaś zobaczyć się z Mańką. Możesz na nią poczekać. — Ale... jeśli ktoś przyjdzie. Przecież ten telefon... — Aha. Jeśli chcesz, to przyjdź. Dobra. Zaraz to załatwimy. Wilk wziął z półki kawałek papieru i flamaster, wielkimi pomarańczowymi literami napisał: DZIŚ NIE PRZYCHODŹ. NIECZYNNE. - Powiesimy to na furtce. Zadowolona jesteś, malutka? 86 — Nie mów do mnie „malutka"! — Przepraszam — Wilk skłonił się ceremonialnie. — Nie będę więcej. Bo szanuję cudzą wolę. A poza tym wychodzę. — Zaraz, zaczekaj. A jeśli ktoś napadnie na dom? Wybuchnęli śmiechem. — Brawo, malut... brawo, Lilka! Dobra uwaga! Tu przecież jest Brzeska... Ale nie obawiaj się, domu Mańki nikt nie tknie. To hej, hej! Może się jeszcze zobaczymy. Wyszli, robiąc zadziwiająco mało hałasu, jakby stąpali na aksamitnych podeszwach. Lilka została sama. W obcym, pustym domu, na krańcach owianej złą sławą ulicy Brzeskiej. Obcym tak, ale czy pustym? Natężyła słuch, cisza, martwa cisza, zakłócana jedynie rytmicznym tykaniem zegara. Zegar? Czy tu był zegar? Może był, nie pamiętała. A może to tykanie nikło wówczas w dźwiękach sączącej się ze strychu muzyki? Spojrzała ku otworowi w suficie. Ciemny i cichy. Dzisiaj nikt nie włączył muzyki, kasety z muzyką medytacyjną. Bała się wejść po krętych schodach i zajrzeć, zwyczajnie się bała. Za to postanowiła wyjrzeć na korytarz. A może zamknęli ją na klucz? Nacisnęła klamkę, drzwi były otwarte, nie zamknęli jej. W wąskiej sieni paliła się jedna, dająca niewiele światła żarówka. Czy paliła się, kiedy tu weszłam? Patrzyła na drzwi, te drugie drzwi w korytarzu. Co tam było? Ktoś tam mieszkał? Czy ktoś w tej chwili tam był? Bała się, ale musiała wiedzieć. Musiała. Przemierzyła sień z uczuciem, że ktoś ją obserwuje. Stanęła pod tamtymi drzwiami i na wszelki wypadek zapukała. Nie odpowiedział nikt, nikt się nie poruszył. Nacisnęła więc klamkę, drzwi były otwarte. Znajdował się za nimi duży pokój, a właściwie duża kuchnia, której część odgrodzona była nie meblościanką, a całkiem ładnym chińskim parawanem. Parawan skrywał łazienkę, bynajmniej nie 87 prymitywną. Zaskakiwała zwłaszcza spora wanna wbudowana w podłogę, bladoniebieska, lekko połyskująca. Półka z kosmetykami i różne przyrządy do ćwiczeń, wśród których uwagę Lilki przykuły ciężkie maczugi gimnastyczne. Wzdrygnęła się na ich widok i szybko zasunęła parawan. Część, którą oddzielał, była jednocześnie kuchnią i pokojem, stał tu bowiem tapczan i nocny stolik z lampką. Nad tapczanem półka z książkami. I tu książki! Wyłącznie w języku angielskim. Zdążyła zobaczyć, że to głównie kryminały, gdy szmer za plecami sprawił, że zmartwiała. Stała z bijącym sercem, nogi odmówiły jej posłuszeństwa do tego stopnia, że usiadła. A wtedy duży, popielaty kocur wskoczył jej na kolana. Kot! To tylko kot. Duży, popielaty, unosił ku niej mały, kształtny, bardzo koci pyszczek, w jego oczach patrzących prosto w jej oczy całkiem nie po kociemu było coś... jakby zarazem skarga i gorąca prośba o zrozumienie. Przeszył ją niemal mistyczny dreszcz. Nigdy nie widziała w oczach żadnego zwierzęcia tak głęboko ludzkiego wyrazu. Poczuła, że patrzy na nią brat w niedoli, ktoś, istota nadmiernie udręczona, usiłująca zrozumieć przyczynę swojej udręki, swoją winę, bo może była jakaś wina, skoro została skazana na potworny los? Lilką to kocie spojrzenie wstrząsnęło. Nagle przypomniała sobie swoją niedolę, to poczucie beznadziei i utraty, które nawiedziło ją, gdy obudziła się przed świtem ze swego strasznego snu. Marcin, Marcin odpychający ją, ją, która miała ręce we krwi, oddalający się wielkimi krokami, oddalający się na zawsze. Straciła go. Dlaczego?! — Dlaczego? — spytała, patrząc w oczy kota, i widziała w nich to samo pytanie. Pochyliła się i z bezbrzeżną czułością pogłaskała szary łepek. — Tak, tak, kotku, masz rację — szepnęła. — Masz rację. Nie wiemy dlaczego. Nic nie wiemy. Nigdy żadna istota na świecie nie była jej tak bliska jak ten kot z ulicy Brzeskiej. 88 Ze wstrętem spojrzała na walające się w zlewie miski po zupie grochowej. Skąd taki kot w takim domu? A skąd taka Julia? Aha, Julia ma przyjść. Dobrze. Ale ja wracam do domu. Nie możesz wyjść i zostawić mieszkania otwartego. Zaufali ci. „Nikt nie tknie domu Mańki". Kim, na miłość boską, kim ona była, ta Mańka? Julia? Nieważne. Stąd trzeba odejść, prawda, kotku? Nadstawił głowę, pogłaskała ją znowu z tą samą bezbrzeżną czułością. — Pa, kotku, trzymaj się! — powiedziała. Łagodnie zdjęła go z kolan i skierowała się ku drzwiom. Zatrzymała się jeszcze w progu i zobaczyła, że patrzył za nią. Zobaczyła również, dopiero teraz, w suficie wejście na strych. Tu nie było schodków. A klapa była zamknięta. Czy Lilce się zdawało, że przez szpary sączyło się blade światło? Wyszła cicho. Przez chwilę z nostalgią patrzyła na drzwi. Chciała wyjść, iść stąd, ale wiedziała, że tego nie zrobi. Nie była w stanie zostawić otwartego domu. Lecz i nie tylko dlatego. Nagłe stało się sprawą niezwykle ważną, że był tutaj ten kot, istota równie zrozpaczona, jak ona sama. On też nie może stąd wyjść — pomyślała niejasno, ale nie starała się uchwycić sensu tej myśli, ważnej, nawet bardzo. Wróciła do pokoju po drugiej stronie sieni. Nikt nie przyszedł. Półmrok rozświetlała lampa — kinkiet przy tapczanie. Kto go zapalił?! Czy paliło się to światło, kiedy kilkanaście minut temu stąd odchodziła? Była niemal pewna, że nie. Niemal. Bo może jednak się paliło? Miała w głowie ogromny zamęt. Prawdę mówiąc, była absolutnie skołowana. Kompletnie wyobcowana. Szukając ratunku, podeszła do półek z książkami i wydała cichy okrzyk zaskoczona. To mogłyby być jej książki. Były nawet Mumin-ki! Ale nie. Nie miała całej niebieskiej serii „Biblioteki Klasyków Filozofii". Nie miała też kompletu dzieł Nietzschego. Sięgnęła na chybił trafił i wyjęła tom „Albo-albo" Kierkegaarda, przerzuciła kilka stron, był czytany, zaczytany, jakby czytelniczka (czytelnik?) 89 wracała wielokrotnie do tych samych kartek. Liczne zdania podkreślone ołówkiem. „Tragiczne działanie ma zawsze w sobie moment cierpienia". Czy to Julia podkreśliła te słowa? Czy to książki Julii? Odłożyła tom na miejsce i usiadła przy stole, kryjąc głowę w rękach. Czegoś tu nie rozumiała. Czuła się tak, jakby poddawano ją swoistemu praniu mózgu. Może właśnie o to chodziło? Zbić z tropu, skołować, oszołomić? Ale po co? Czemu to wszystko służyło? Głowa jej pękała i serce rozsadzał ból. Nie mogę już tego wszystkiego znieść — pomyślała. Powiodła wokół zagubionym spojrzeniem i zobaczyła stojące na stole dwie puszki piwa. Zapomnieli ich czy zostawili specjalnie? Dwie, jedna dla niej, druga dla Mańki? Może są puste? Były pełne. Obie. Lilka otworzyła jedną i zaczęła pić. Boże, jak jej się chciało pić! Grochówka była ostra. Lilka piła duszkiem cierpkie, chłodne piwo. Odstawiła puszkę dopiero wtedy, gdy nie mogła wysączyć z niej ani kropli więcej. Piwo było z tych mocnych, o czym nie miała pojęcia, więc szybko zakręciło jej się w głowie. Ach, jak cudownie się poczuła! Jaka ulga w całym ciele, odpłynął ból, cały świat odpłynął. Ale nie nasyciła pragnienia. Niewiele myśląc, otworzyła drugą puszkę. Świat począł niknąć w kojącej, miękkiej mgle, usypiał. Nie, to ona usypiała. Chwiejnym krokiem doszła do tapczanu i padła jak nieżywa. Ból przestał istnieć, bo przestał istnieć świat. Trzeba unicestwić to, co nas unicestwia, bo inaczej... Usnęła w pól myśli. Spała kamiennym snem bez snów. Obudziło ją nieprzyjemne uczucie, że się zsiusiała do łóżka, że ma mokro. Poruszyła się niespokojnie, otworzyła oczy. Na tapczanie obok niej siedział ten młody mężczyzna, którego, jedząc grochówkę, '90 miała naprzeciwko siebie, nie, nie, to nie on, tamten miał wąsik, aten... Boże, to jest Julia! Usiadła przerażona. - Julia! - Tak, to ja. A ty musisz szybko się wysiusiać. To po drugiej stronie sionki, jeżeli jeszcze nie wiesz. Pędź. Niski, lekko schrypnięty głos. Czy szorstki? Lilka nie miała czasu się zastanawiać. Zeskoczyła z tapczanu i zatoczyła się lekko. - Jezus Maria! -jęknęła. - Co ja zrobiłam? - Wypiłaś litr mocnego piwa - powiedziała Julia. - Czekaj, zaprowadzę cię. - Nie, nie trzeba, ja sama. Walcząc ze światem, który kołował jak pijany, przytrzymując się mebli i ścian, poszła do tamtego, znanego jej już pomieszczenia, odsunęła parawan. Zdążyła w ostatniej chwili. W łazience snuł się pachnący opar, jakby przed chwilą ktoś się kąpał we wpuszczonej w podłogę wannie. Na jej dnie niebieszczało trochę wody, opalizujące smugi znaczyły ścianki niby ślad pozostawiony przez ślimaka. Lilka wiedziała, naturalnie, że to ślad po pianie. Ktoś się kąpał. Julia? Julia wróciła, a ona spala pijackim snem... ile czasu? Która to godzina? Jezus Maria, już po dziewiątej! Już po dziewiątej wieczorem, a ona ciągle jest tu, na Brzeskiej! Będzie musiała wracać po nocy. Zaraz, przyjechała tu mniej więcej o wpół do szóstej. Potem... aha... grochówka, a potem... spała. Spała dobre trzy godziny! Pijackim snem. Coraz lepiej, Lilinko. Tu nie namawiają do picia, nie... Tylko zostawiają dwie puszki mocnego piwa na stole. Złapali cię, Lilinko. Nie wymawiaj tego imienia, to boli. Wróciła do pokoju zaczerwieniona. - Przepraszam. Ja nigdy tyle nie wypiłam. Muszę już iść, przepraszam. - Zostań. Chciałaś się przecież ze mną zobaczyć. Zostań spokojnie. Mam samochód, odwiozę cię. Teraz napij się kawy. A może chcesz aspirynę? 91 — Nie - rzuciła spiesznie Lilka - kawa chętnie. Ale aspiryny nie. — Ciągle się boisz, że cię tu poczęstują narkotykami? — spytała Julia. Dziś nie miała na sobie czarnej sukni i nie miała pereł na szyi. Ubrana w czarny kombinezon, do złudzenia przypominała mężczyznę. Lilka patrzyła na nią, na jej ręce, ale i one, duże i silne, mogłyby być rękami mężczyzny. Piękne? Mężczyźni też mają piękne ręce, ręce Marcina, mój Boże! Julia nalała kawy, podsunęła Lilce filiżankę i sama usiadła naprzeciwko. Wówczas Lilka znowu miała to halucynacyjne uczucie, że chcą ją skołować, że wszystko jest halucynacyjne właśnie, że ją bezustannie atakują zaskakującą zmiennością rzeczy, zderzeniem niewytłumaczalnych sprzeczności. Czy to możliwe, że Julia i ów młody mężczyzna, który siedział naprzeciw niej dokładnie w tym samym miejscu, to jedna i ta sama osoba? Gdyby przylepić nad jej wargą czarny wąsik... Jak bardzo sztuczny był tamten wąsik! Czy to jednak możliwe? I po co, w jakim celu? Jaki, na Boga Ojca, to wszystko ma cel? — Poznałaś paru moich chłopców - powiedziała Julia, jakby czytając w jej myślach. — Kim oni są? Julia wzruszyła ramionami. — Są. A jeśli są, to znaczy, że powinni być. — Interesujesz się filozofią? Dziwny, trochę szalony uśmiech rozświetlił ciemne, wąskie oczy. — Można to tak określić — mruknęła. - Zdaje się, że obejrzałaś sobie dom — dodała już zwykłym głosem. Lilka poczerwieniała. — Tak — przyznała. — Wydawało mi się, że tu ktoś jest, choć powiedzieli mi, że nikogo nie ma. Więc poszłam sprawdzić. I nikogo nie znalazłam. Tylko kota. Co za przedziwny kot! 92 Szybki półobrót całego ciała. Spojrzenie Julii stało si? baczne, trochę podejrzliwe. — A... znalazłaś Lucyfera! Lubisz koty? — Właściwie nie. Ale ten... patrzył na mnie tak... w taki sposób, że... może cię to rozśmieszy, ale poczułam bratnią dus2e jakiejś istoty równie zrozpaczonej, jak ja, i zagubionej. — Hm... Ciekawie to ujęłaś. Nazywał się Lucyper. Był z nie§° niezły zabijaka i podrywacz. Biegał za kotkami jak wściekły i oczywiście z każdej takiej eskapady wracał poraniony, bo musi3* o nie staczać walki. Pewnego dnia dowlókł się półżywy. I wtedy zdecydowałam się... — Na co? — Kazałam go wykastrować. Uczyniłam z niego — dziwny uśmiech, trochę szalony, zamigotał teraz na ustach Julii ~ Lucyfera. Nigdy nie wybaczył Bogu tej krzywdy... — Rozumiem — wstrząsnęła się Lilka. — Może dlatego ma w oczach taki straszny żal? Kiedy go pogłaskałam... Julia zbladła. Stężała. — Pogłaskałaś go?! Pozwolił ci na to?! — Tak. A w ogóle to właściwie on mnie znalazł. Wskoczyłml na kolana i... Lilka urwała z uczuciem, że ktoś jej wtłoczył dalszy ciąg Piescy do ust. Jak gdyby Julia naprawdę to zrobiła, jakby wtłoczyć te me" wypowiedziane, ale przede wszystkim wypowiedziane słoWa do ust. Jej twarz zmieniła się przerażająco. Wąskie oczy, czefwonawe z wściekłości, stały się jak dwa ostrza, po których pełzały złe błyski. Usta wykrzywił grymas, nozdrza rozdęły się i poruszały l^kko, co sprawiało niesamowite wrażenie. Wyglądała jak rozwścieczony pies, który za chwilę zaatakuje. Lilka niemal słyszała gro^ne war" czenie wydobywające się z jej gardła. Nie myliła się, coś istotnie słyszała, ale to nie było warczenie. Był to dziwny, szalony chichot wzbierający do granic krzyku. Boże, ona chyba zaraz dostanie jakiegoś ataku! — pomy^łaia Ll1" ka, bardziej wstrząśnięta niż przerażona. 93 Ale nieprzytomna wściekłość zaczęła znikać z twarzy Julii, ustępując miejsca czemuś jeszcze bardziej przerażającemu: furii teraz zimnej, wyraźnie okiełznanej. Jej oczy rozszerzyły się i wpatrywały z hipnotyczną, skoncentrowaną siłą w jakiś punkt ponad głową Lilki. — Zabiję! — powiedziała cichym, syczącym szeptem. Chwyciła leżącą na stole łyżeczkę i zgięła ją. Dopiero wtedy jej oczy, przytomniejące, lecz ciągle straszne, zwróciły się ku Lilce. Przebiegały z niezwykle natężoną uwagą po jej twarzy, rękach, włosach, jakby po raz pierwszy zobaczyła ją naprawdę. Lilka mogła tylko jedno: schować przed tym wzrokiem ręce. Schowała je więc pod stół i ścisnęła, nagle zlodowaciałe. Chciało jej się płakać, rzucić się na ziemię jak rozhisteryzowane dziecko. Napięcie, które zapanowało między nimi, potwornie doskwierało. Wtem Julia uśmiechnęła się, nieoczekiwanie ciepłym, dobrym uśmiechem. Nic nie powiedziała, tylko wyciągnęła do Lilki rękę poprzez stół. Lilka odpowiedziała na wezwanie, wyciągnęła swoją. — Jaka zimna łapka! — powiedziała miękko Julia. — Jakie giętkie palce. — Gram na fortepianie. Wymowne uniesienie brwi. — No tak, oczywiście, grasz na fortepianie. Ja gram... uczyłam się grać na skrzypcach. — W szkole? Niecierpliwy ruch ręką. — Nieważne. Wydawało mi się, że myśl i muzyka, że muzyka jest zmaterializowaną myślą. Dobra muzyka oczyszcza i potem jeszcze trudniej znieść... — Ten świat? — Ten świat, siebie. Ludzi. Zwłaszcza ludzi. „Piekło to inni" — wiesz, kto to powiedział? — Sartre. — Oczywiście wiesz. Piekło to inni. Więc trzeba znaleźć coś gorszego niż piekło! 94 — Coś gorszego?! — Uhm. Może wiesz co? — Myślę, że niebo — strzeliła Lilka. Powiedziała to ot, tak sobie, bo taką odzywkę narzucała logika tej dziwnej rozmowy. Nagle jednak poczuła, że trafiła w sedno, że wypowiedziała jakąś narzucającą się jej na skutek ostatnich przeżyć prawdę. Julia wstała, okrążyła stół i stanęła za plecami Lilki. — On ci sprawił naprawdę wielki ból — powiedziała, kładąc ręce na jej ramionach. — Wiesz co — ciągnęła, muskając ustami jej włosy — mam ochotę go zobaczyć, tego twojego Marcina. — Po co?! — Znam się na ludziach. Wystarczy mi jeden rzut oka i już wiem. Mam świetny pomysł, malutka. Pojedziemy do niego? — Pojedziemy do niego? — nie zrozumiała Lilka. — Przecież mówiłaś, że on pilnuje nocami jakiejś hurtowni, gdzieś przy Mołdawskiej? Pojedziemy. Tobie otworzy. Wywołasz go... — I co mu powiem?! — Ach, wszystko jedno co. Na przykład, że przejeżdżałaś tędy ze znajomą i nagle przypomniałaś sobie, że on tu właśnie pracuje. Zamienisz z nim dwa słowa, ja obejrzę go sobie i — odjedziemy. Mnie to wystarczy. Zgoda? Lilka zagryzła wargę. — No nie wiem... — rzekła z wahaniem. — Ja go przecież widziałam w Łazienkach, z jakąś blondynką. Więc jak przyjdę, to on sobie pomyśli... — No wiesz, malutka! Co cię obchodzi, co on sobie pomyśli? Czy on pomyślał o tym, co ty sobie pomyślisz, jak go zobaczysz z blondynką? W Łazienkach? Mógł się tego spodziewać! — Właśnie — rzekła Lilka z rozpaczą. — Właśnie. Ja też tak pomyślałam. A potem miałam taki straszny sen... Julia, ciągle stojąc za krzesłem, na którym siedziała Lilka, objęła teraz rękami jej głowę, tuliła. 95 — Opowiedz mi. Opowiedz mi wszystko, malutka. I Lilka opowiedziała. Jak jej się przyśnił, jak biegła do niego, jak czekał na nią u wejścia do parku i jak ją potem odepchnął ze zgrozą. — Masz ręce we krwi — powiedział i odszedł, odszedł... — Masz ręce we krwi — powtórzyła Julia, w jej głosie zadźwięczała nuta zagadkowego upojenia, lecz Lilka nie zwróciła na to uwagi. Znowu patrzyła, musiała patrzeć, jak on odchodzi gdzieś, wielkimi krokami, staje się białą plamą, zaraz zmieni się w tenisową piłkę, która podcięta rakietą poleci w górę, rozpryśnie się na miliardy szklanych drobinek, i znowu unicestwiło ją potworne uczucie utraty, straty. Straciłam go. Nie, nie! Nagle poczuła, że musi go zobaczyć, teraz, zaraz, choć na chwilę! — Julia? — Kochanie? — Pojedziemy! Pojedziemy tam. Chcę! — Świetnie. Zaraz pojedziemy. Tylko zadzwonię. Telefon był tutaj, istotnie był. Ukryty w szafce. Julia wyjęła go, wykręciła jakiś numer. — To ja. Tak. Klucz będzie tam gdzie zawsze. Hej! Przez cały czas jazdy ulicą Mołdawską, w której zakamarkach mieściła się hurtownia farmaceutyczna pilnowana przez Marcina, Lilka miała wrażenie, że jadą bardzo wolno. A przecież o tej późnej, wieczornej godzinie na jezdniach nie było dużego ruchu, droga wolna, można pędzić przez opustoszałe, jakby wymarłe miasto. Ale — to ona się śpieszyła, nie Julia! Dlaczego Julia miała się śpieszyć? Może zresztą jechała szybko, lecz pragnienie Lilki stale wyprzedzało samochód. Znajdowała się w stanie tajemniczej ekscytacji; wiedziała, że niedługo zobaczy Marcina i — czuła, że to będzie bardzo ważne spotkanie, taki moment, od którego czas zaczyna płynąć innym rytmem. Może to będzie rytm szczęścia? Od chwili, gdy posłuchała Julii i podjęła tę wariacką decyzję, nie 96 bardzo rozumiała, dlaczego przez cały ten kończący się dzień gnębiło ją poczucie utraty, dlaczego, cokolwiek robiła, cokolwiek mówiła, tłukło się w niej to zdanie jak refren: straciłam go, straciłam go. Również fakt, że zobaczyła wczoraj Marcina w Łazienkach z piękną blondynką, wydawał jej się bez większego znaczenia. Między nimi stosunki były zerwane, Marcin był wolny, podobnie jak ona; cokolwiek czuł, życie płynęło swoją drogą, jadł, spał, uczył się i spotykał z dziewczynami, to oczywiste. Przyszedł do Łazienek? No cóż, jeszcze trwały szkolne wakacje, mógł myśleć, że nie wróciła z Żubraczego (nie wiedział przecież, że w tym roku nie pojechała), a poza tym... a poza tym — myślała z rosnącą ekscytacją — ta dziewczyna to mogła być jakaś jego kuzynka z zagranicy (przecież nie lubi blondynek), ma tak liczną rodzinę poza Polską, tak, to mogła być kuzynka, której pokazywał Warszawę, a więc i Łazienki, to bardzo możliwe, to możliwe. A przecież, kiedy ją tam wczoraj zobaczył, jego twarz... Lilka, skup się! Jaka była w tym momencie jego twarz? Uciekła wstrząśnięta, rozżalona, nie chciała niczego z tego nieopisanie przykrego spotkania pamiętać, lecz kiedy ją zobaczył, coś przecież stało się z jego twarzą, tylko co? Co?! Zamknęła oczy i z całych sił zacisnęła powieki. Musi, musi odtworzyć tę chwilę, przywołać jego twarz, zaraz, spojrzał na nią, rozpoznał ją i... I skamieniał. Tak! To było tak, jakby się w nim coś na chwilę zatrzymało. Skamieniał, zbladł, nie, nie, nie fantazjuj, nie wiesz, czy zbladł. Tego istotnie nie widziała. Była jednak pewna, że to nieoczekiwane spotkanie zrobiło na Marcinie duże wrażenie. Może nawet wstrząsające? — Jaką ja byłam idiotką! — szepnęła. Julia obróciła ku niej głowę. — Co mówiłaś? Julia. Zupełnie o niej zapomniała. — Wiesz, doszłam do wniosku, że Marcin jednak bardzo się przejął, jak mnie zobaczył w Łazienkach. 97 — Teraz przejmie się jeszcze bardziej — mruknęła Julia. Jej głowa, widziana z profilu, przypominała głowę sfinksa. Płaska twarz, gładko zaczesane do tyłu włosy polśniewały, jakby pociągnięte cienką warstwą brylantyny. Prowadziła samochód czujnie, lecz z pewną wyczuwalną nonszalancją, tak jakby to ona była siłą napędową, która go wprawia w ruch, prowadziła samochód, jakby to była żywa istota posłuszna jej woli. Lilka znowu była pod wrażeniem otaczającej ją tajemnicy. — Julia, czy myślisz, że... — zaczęła. — Myślę wszystko, co trzeba — przerwała Julia. — Dojeżdżamy, maleńka. Pamiętaj: podejdziesz i zapukasz w szybę. — Na pewno są kraty. — No to zapukasz długopisem. On wyjrzy, pomachasz ręką. A potem, jak otworzy, powiedz... och, powiedz, co chcesz, sama będziesz wiedziała najlepiej! Dojeżdżają! Lilka poczuła się tak, jakby zadrżały pod nią nogi, a przecież siedziała. Wyjrzała. Istotnie dojeżdżały. Była tutaj raz, mrok zmienia szczegóły, lecz rozpoznała ulicę Baleya, tak, ulica Baleya, która prowadzi do Mołdawskiej. Jak wszystkie niemal po drodze była ciemnawa i pusta, ani jednego przechodnia, dużo aut zaparkowanych wszędzie, gdzie tylko było trochę wolnego miejsca, stały nieruchome, pogrążone w swoim tajemniczym świecie, okna domów ciemne, w niewielu się świeciło, czasem smużył się błękitnawy poblask ekranu włączonego telewizora. — Teraz jak? — spytała Julia. — W lewo. Potem w prawo i zatrzymaj się. To jest na zapleczu tych pawilonów, ale z lewej strony. O Boże! Julia, ja się boję! Julia zwolniła trochę i zwróciła ku niej swą płaską, nieruchomą twarz. Twarz była nieruchoma, a oczy... Lilka wiedziała, że nigdy nie zapomni tych oczu, które patrzyły na nią w mrocznym wnętrzu samochodu. Wypełniło je z wolna coś, co podnosiło się z samego dna bezkresnej chwili, do której zmierzała z daleka. Głębia i ciężkie, przelewające się światło. Milczała ciężkim, wiele znaczącym milczeniem. 98 — Nigdy się nie bój. Będzie tylko to, co musi być — powiedziała wreszcie, a Lilka ze zdziwieniem spostrzegła, że nad jej górną wargą gromadzą się kropelki potu. — Przyjrzysz mu się dobrze i potem mi powiesz, co o nim myślisz, tak? — Tak. Przyjrzę mu się dobrze — przytaknęła Julia. Teraz Lilka nie widziała jej oczu, lecz wyobraziła sobie, że są zimne i nie wiadomo dlaczego zawzięte. Julia nie skręciła w lewo. Skręciła w prawo, tam gdzie wąski przesmyk koło pawilonu prowadził ku bazarowym budkom rozrzuconym na placu. — Mówiłam ci, że bliżej od tej bocznej, chyba Okińskiego — rzekła Lilka trochę zdziwiona. — Wolę zaparkować tu — odparła Julia. — Stanę tu i podejdziemy. Kilka samochodów na mrocznym parkingu, pawilon ciemny i cichy, ciemne okna domów z naprzeciwka. Światło paliło się tylko w jednym małym budyneczku, tworzącym jak gdyby ramię głównego pawilonu. — To tutaj — powiedziała Lilka suchymi wargami. Za tym oknem, przy tym świetle, Marcin, Marcin... Marcin! Zaraz zobaczy Marcina. Będzie z nim rozmawiała. Zalała ją fala nieprzytomnej radości. Pobiegła, nie bacząc na to, czy Julia idzie za nią, czy nie. Wiedziała, że ani chwili czasu nie ma do stracenia. Jeżeli zatrzyma się, pozwoli sobie na namysł, fala opadnie, a ona nigdy nie zdobędzie się na to, by zapukać do tego okna. Nie musiała pukać. Marcin widocznie coś usłyszał, może jej kroki. Stanął w pełnym świetle. Miał na sobie strój komandosa w rdzawobrązowe cętki. Jego oczy były czujne. Lilka pomachała ręką, czujność w oczach Marcina ustąpiła miejsca niedowierzaniu, po prostu komicznemu. Uniósł do góry ręce w geście zdumienia, odszedł od okna, wiedziała, że idzie ku drzwiom, już tam stała, otworzył. — Marcin, ja... — zaczęła. 99 Nie dokończyła. Kilka ciemnych postaci wyskoczyło z mroku. Marcin próbował zatrzasnąć drzwi, przeszkodziła mu noga obuta w czarny komandoski but, ręce przytrzymywały drzwi, wydawało się, że są ich dziesiątki; zaatakowali jak wilki. - Marcin! — krzyknęła Lilka przerażona. - Co wy... Dopadła napastników, próbowała ich odciągnąć. - Co wy robicie? Marcin, Marcin! Ja... - Milcz, kretynko, i spadaj! - to głos Julii, Julia tu jest, Julia też atakuje! - Zostawcie go! Ktoś pochwycił ją żelaznym chwytem, wyrywała się, kopała, gryzła, przed nią w drzwiach czarne kłębowisko, cios na cios, Marcin walczył, wspaniale walczył z atakującą go zgrają, krzyczała, szarpała się, zobaczyła pięść uniesioną do ciosu, to w nią, ale Marcin był szybszy. Przytrzymał tę pięść. A potem wszystko stało się jednocześnie. Na zewnątrz rozległ się przeraźliwy gwizd policyjnego gwizdka i klakson samochodu. Wilki odskoczyły i rozpierzchły się, a Julia, Julia jeszcze tu była. Z jej ręki wystrzeliło ostrze sprężynowego noża, błysk, cios, Marcin zachwiał się, z jękiem osunął się na ziemię, Julia uciekła, a do sieni wpadł ktoś, kto usiłował zagrodzić jej drogę, wyślizgnęła się jak wąż, znikła. Lilka nie zrobiła ani jednego ruchu, stała jak sparaliżowana, kręciło jej się w głowie, oparła się o ścianę bliska zemdlenia. - Lilka! To ja, Rafał! Lilka, nie mdlej. Już po wszystkim. To ja, Rafał. Zdążyłem. Z trudem uniosła ciężkie, kleiste powieki. Rafał. Marcin. Marcin! - Boże, Rafał. On jest ranny. Ona go... Przykląkł przy leżącym, rozpiął rdzawobrązową kurtkę, przyłożył ucho do piersi rannego. - Żyje. Dostał nożem. Lilka! Posłuchaj mnie. Posłuchaj mnie! Tu za chwilę będzie policja. Mam w samochodzie CB radio, zaalarmowałem ich. Zaraz tu będą. Posłuchaj: nigdy nie byłaś na Brzes- 100 kiej, rozumiesz? Nie byłaś na Brzeskiej, nie znasz Mańki. Jechałaś ze mną, powtarzam, ze mną, w odwiedziny do znajomego i natknęliśmy się na napad. Rany boskie, nie dociera do ciebie! Słuchaj, nic nie mów, w ogóle nic. Ja będę mówił. Ja mówię. Ty milczysz. Jesteś w szoku. Co ja plotę, przecież jesteś w szoku, nie musisz udawać. Rany boskie, piłaś piwo. Nic nie mam, może ty... Chwycił jej torebkę, otworzył, przeszukiwał gorączkowo. Nie znalazł ani gumy do żucia, ani miętowych mentosów. Znalazł zawinięte w papierek małe relanium. — Połknij to. Otwórz usta, proszę! Zawyła policyjna syrena, przeraźliwie blisko. Policyjna syrena, policja. Zaraz potem, jeszcze dalekie, ale coraz wyrazistsze zawodzenie karetki pogotowia. Pogotowie. Po Marcina. Marcin leży na podłodze. Zabiła go Julia. Nie! Nie. Jest ranny, tylko ranny, pogotowie, prędzej! Pisk opon na placyku. Policyjny volkswagen. Policjanci. Jeden w cywilu, pozostali to brygada specjalna. — Pogotowie — szepnęła Lilka. — Prędko, tam Marcin... — Ktoś ranny? — zapytał wysoki mężczyzna po cywilnemu. Drugi, z naszywkami sierżanta, już się pochylał nad leżącym. — Dostał nożem, panie inspektorze — stwierdził. — Karetka zaraz będzie. To ty wezwałeś policję? — zwrócił się do Rafała. Rafał mimo woli stanął w postawie zasadniczej. — Tak, ja. Mam CB radio. Ten młody człowiek to Marcin Tarło, student prawa. Dorabiał jako ochroniarz tej hurtowni farmaceutycznej. Jechaliśmy z koleżanką go odwiedzić. Natknęliśmy się na napad. Mam... policyjny gwizdek, zagwizdałem, nacisnąłem klakson, uciekli. — Ilu ich było? —zapytał inspektor, głos brzmiał poważnie i niecierpliwie. — Nie wiem. Kilku. Wyglądali na zorganizowaną grupę. Wszyscy na czarno, czarne kominiarki. — Nie słyszałeś czegoś? — Jedno, dwa słowa. Nie po polsku chyba. 101 — Rosjanie? — Nie sądzę. Rosyjski znam trochę. Słowa fruwały wokół Lilki, słyszała je, lecz nie rozumiała sensu. Marcin. Marcin jest ranny. — Pogotowie — szepnęła znowu i właśnie w tym momencie zajechała „erka". Lekarze. Jest lekarz. Nie lekarz. Lekarka. Ma biały fartuch i ciemne, przylizane włosy. — Nie! — krzyknęła. — Ona nie! — Lilka! To lekarka. Lekarka! - rzekł z naciskiem Rafał. — Dajcie tej dziewczynie coś na uspokojenie — powiedział sierżant. Rafał trzymał mocno Lilkę. Lekarka rozchyliła koszulę rannego. — Cios w klatkę piersiową. Cienkie ostrze - rzekł, przyklękając przy niej policjant po cywilnemu. - Niewykluczone, że nóż sprężynowy. — Hm... Mało krwi - rzekła lekarka z wyraźną troską i Lilka zobaczyła, jak wymienili z inspektorem znaczące spojrzenie. Sanitariusze już stali z noszami. — Zabierajcie go — powiedziała lekarka. — Dokąd? — spytał kierowca. — Wieźcie go na Komarowa, to jest, na Wołoską — rzekł inspektor, ale nie na Marcina patrzył, tylko na Lilkę. Sanitariusze unieśli Marcina, otworzył oczy, jęknął. — Li... linka — szepnął. Powiedział to cicho, niemal niesłyszalnie. — Co on powiedział? — spytał sierżant. — Moje imię - rzekła Lilka i ruszyła za noszami. — Stop — przytrzymał ją sierżant — wy oboje jedziecie z nami. Lilka próbowała się wyrwać. — Nie. Ja nie. Ja... Inspektor dał znak, sierżant puścił Lilkę. Ale to nie na nią patrzył inspektor. Patrzył na Rafała. — Kim on dla niej jest? — zapytał. — Kocha go — odpowiedział szorstko Rafał. 102 — Dobrze. Niech wsiada do karetki. Ty z nami. — Wolałbym... — Ty z nami — uciął inspektor, jego oczy pod ciężkimi brwiami były zmęczone. Karetka pogotowia ruszyła na sygnale. — Ale ja mam tu samochód — powiedział Rafał. — To dobrze — kiwnął głową inspektor. — Jadę z tym młodym człowiekiem. — Tak jest, panie inspektorze; że też pan inspektor musiał dziś z nami jechać. — Wiecie, co macie robić — uciął inspektor. — Ślad jeszcze gorący. Szczupły, z pozoru srogi mężczyzna o przerzedzonych włosach i wiele widzących oczach. — Ile masz lat? — zapytał Rafała. — Siedemnaście — odparł Rafał. — Wyglądasz na więcej. Trafisz na Wołoską? — Trafię. Kiedy przyjechali do szpitala, Lilka siedziała w pokoju lekarzy na oddziale thorakokardiochirurgii, okutana kocem, w jej bardzo bladej, jakby zsiniałej twarzy płonęły placki ciemnych rumieńców. Oczy miała nieprzytomne. — Dobrze, że jesteście — rzekł szorstko lekarz w zielonym fartuchu. — Tę dziewczynę trzeba zabrać do domu i położyć do łóżka. — Co jej jest? — spytał Rafał zaniepokojony. — Nic. Szok nerwowy. Ma silny spadek temperatury ciała. Podałem jej łyżkę czystego spirytusu, już się rozgrzewa. Jesteś jej krewnym? — Nie. Kolegą. Z tego samego domu. — To proszę ją zabrać. Dość mamy kłopotu z... — Nigdzie nie pojadę. Ja chcę tu zostać! Ja... — Nie zostaniesz tutaj. Proszę, tu jest telefon do nas. Możesz ju- 103 tro rano zadzwonić. Ach! I proszę nam podać swoje dane, nazwisko, adres, numer telefonu. - Chcę go zobaczyć. - Jest nieprzytomny. Proszę ją zabrać. Rafał obrócił oczy na milczącego do tej pory inspektora. - Mogę? — zapytał. - Zaraz... chwileczkę. Chciałbym, żeby najpierw mi powiedziała... Urwał, a Rafał zamarł. Lilka podniosła na inspektora oczy, których spojrzenie porażało. - Ja... ja chciałam go odwiedzić - szepnęła. Rafał odetchnął. - Niech pan jej nie męczy dziś, inspektorze - rzekł ze znużeniem lekarz. - Nie mam zamiaru - odparł inspektor. - Stawicie się jutro oboje w komisariacie. - Ja już panu wszystko powiedziałem - rzekł Rafał. - Nie szkodzi. Powiesz raz jeszcze. Podpiszesz protokół. Jutro, powiedzmy, o dwunastej. Macie przyjechać oboje. - Dobrze. Będziemy. Chodź, Lilka. Wstała, lecz było widoczne, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Niewiele myśląc, wziął ją na ręce i zaniósł do windy. Potem prawie zaniósł do samochodu. Ułożył ją troskliwie na tylnym siedzeniu. Połączony efekt małego relanium, które jej zaaplikował na Mołdawskiej, i spirytusu sprawił, że zasypiała. W domu nie ośmielił się jej rozebrać, zsunął tylko z jej nóg sandałki, położył ją na tapczanie i przykrył pledem. Ocknęła się na moment, spojrzała błędnie, potem w jej przytomniejącym na sekundę spojrzeniu pojawiło się rozpoznanie i lęk. - Boję się - szepnęła. - Boję się, nie odchodź. - Nie odejdę. Będę przez cały czas przy tobie. Śpij. Dzień szósty. I wszystkie pozostałe dni Tym razem Lilkę obudził ból głowy. Uniosła rękę do czoła, by je rozmasować, i otworzyła oczy. W pokoju panował półmrok, lecz zza zamkniętych żaluzji sączył się blask. To nie noc, to dzień. Aha, to dlatego leży ubrana. Spojrzała w bok i przypomniało jej się wszystko. W fotelu Rafał; spał ze zwieszoną głową, z lekko rozchylonymi ustami. Rafał. Marcin. Od razu wróciło wszystko. Odrzuciła pled, parzył ją. Zadzwonić do szpitala. Musi zadzwonić do szpitala. Dopiero kiedy podniosła słuchawkę, uświadomiła sobie, że nie zna numeru i nawet nie jest pewna, który to szpital! Jak przez mgłę przypomniała sobie, że ktoś jej ten numer zapisał na kartce, gdzie ta kartka, gdzie jest jej torebka? Ach, nie ma czasu na szukanie! Podeszła do śpiącego, potrząsnęła nim. — Rafał! Obudź się! Rafał! Uniósł powieki, spojrzały na nią oczy jeszcze pełne snu. Pomyślała, że są piękne i że nigdy do tej pory tego nie zauważyła. Odsunęła tę myśl jak łażącą po twarzy muchę. — Rafał! Chcę zadzwonić do szpitala. Ten telefon. — Aha! Tak. Przepraszam cię, że się tak późno obudziłem, ale... Nie słuchała. Wyrwała kartkę z numerem z jego ręki. Wykręciła numer, czekała. Nikogo nie ma. Niemożliwe! Wykręciła jeszcze raz i jeszcze raz, ręce jej się trzęsły. Rafał podszedł i wyjął jej słuchawkę z ręki. — Pozwól, ja spróbuję. Wykręcił, powoli, spokojnie. — Gabinet lekarzy, słucham. Bez słowa podał Lilce słuchawkę. 105 — Dzień dobry. Mówi Liliana Niemirska. Chciałam się dowiedzieć... ja miałam dzwonić... — Tak. Pan Marcin Tarło jest na sali intensywnej terapii. — Czy... czy on żyje? — Proszę się uspokoić. Żyje. — Przepraszam, ja... Jak on się czuje? — No cóż, płuco jest uszkodzone. Wytworzyła się odma powietrzna, dostaje tlen. — O Boże! Czy mogę przyjechać? — Na razie nie. Liczymy się z możliwością operacji. Proszę zadzwonić po południu. — Ale czy on... — Proszę się uspokoić! Jeżeli nie będzie powikłań, wyjdzie z tego. Jest młody i silny. Do widzenia pani. Lilka bardzo wolno położyła na widełkach słuchawkę i siedziała bez ruchu. Czuła się tak, jakby dźwigała na sobie ciężar świata, który się zawalił. Zawalił się przez nią. Przez jej karygodną, zbrodniczą głupotę. Głowa jej pękała, do gardła podchodziły mdłości. Bolały oczy. — Przygotuję ci kąpiel — powiedział Rafał. — Nie. Co ty w ogóle tu... Zaraz. Boże, jak mnie boli głowa. Rafał, ja chyba będę wymiotować. Nie, nie, zostaw. Rafał! Czy on będzie żył? — Nikt ci nie powiedział, że ma umierać — rzucił Rafał szorstko. — Przepraszam. Weź się w garść. Potrzebna jest ci kąpiel i śniadanie. Jest wpół do dziesiątej, w południe mamy być na komendzie, a... — Na jakiej komendzie? — Policji — odparł Rafał. Wszedł do łazienki, napuścił wodę. — Poczekam, aż się wykąpiesz! — Po co? — Jesteś w takim stanie, że może ci się zrobić słabo. Nie leż długo, tylko umyj się i wychodź. Zaparzę kawę. 106 Popatrzyła na niego. Po raz pierwszy uważnie popatrzyła na niego. Miał zapadnięte oczy, ciemny zarost pogłębiał cienie pod nimi. Zaciskał usta z nieświadomą determinacją. — No idź. Woda się przeleje. — Dobrze — odparła Lilka potulnie. Jeszcze nie myśleć, jeszcze przez chwilę nie myśleć. Wykąp się, wypij kawę. Dobrze. Zanurzyła się w pachnącą wodę (Rafał nie zapomniał o soli do kąpieli), leżała przez chwilę z przymkniętymi oczami. Było cicho, tylko z kuchni dobiegały zwykłe domowe odgłosy. To nieważne, kto tam był. Ktoś tam był, krzątał się domowo, zaparzał kawę. Ból głowy z wolna odpływał; już samo to było błogością. Nie być. Nie istnieć. Nie istnieć, choć przez chwilę! — Nie śpij! Dobrze się czujesz? — Do... dobrze. Już wychodzę. — Kawa gotowa. — Zaraz przyjdę. Dobrze. Dobrze było słuchać poleceń wydawanych trochę szorstkim, męskim głosem, to oddalało chwilę zamętu i trwogi. Wycierała się energicznie puchatym ręcznikiem, potem, otulona szlafrokiem frotte w kolorze jej oczu, przeszła do kuchni. Wyglądała prześlicznie, z pobladłą twarzą, ogromnymi, tragicznymi oczami. Nie myślała o tym, jak wygląda, i nie zwróciła uwagi na wyraz bólu, który pojawił się przelotnie w podkrążonych oczach Rafała. — Pij kawę. Zjedz coś. Ja teraz na chwilę skoczę do siebie. Tylko zamknij za mną. I pamiętaj — nie otwieraj nikomu pod żadnym pozorem. Najlepiej załóż łańcuch. Ja zapukam dwa razy po trzy, o tak. Przyjdę najszybciej, jak będę mógł. Musimy porozmawiać. Naradzić się. Zresztą, wiesz co, wezmę klucze. Będę spokojniejszy. — Myślisz, że oni... — Nic nie myślę. Ale trzeba być przygotowanym na wszystko. To na razie. Koniecznie coś zjedz. Musisz mieć dużo sił — dorzucił jeszcze i wyszedł, zamykając ją na klucz. Klucz. „Klucz będzie 107 tam gdzie zawsze". To był umówiony sygnał! To znaczyło: właśnie wyjeżdżamy. Jak potwornie dała się podejść! Wpadła jak bezmyślna owca w pułapkę zastawioną przez drapieżnika. Zastawioną przez Wilka. A teraz Marcin leży w szpitalu i walczy o życie. „Jeżeli nie będzie powikłań, wyjdzie z tego. Jest młody i silny". Wyjdzie z tego. Musi wyjść. A ona musi być silna, by stawić czoło sytuacji, by... — Przecież muszę mu wszystko wyjaśnić — szepnęła. On zrozumie. On nie uwierzy, że specjalnie napuściła na niego te wilki. Będzie miała nauczkę na całe życie. Powie o wszystkim rodzicom. Gdyby zwierzyła się wcześniej, rok temu, pomogliby jej, może by nie musiała tak głęboko spychać strasznego bólu, aż w końcu eksplodował. Milczała cały rok, tama runęła i powódź zagarnęła wszystko. Nie analizuj teraz. Będzie na to czas. Teraz weź się w garść. Lilinko, weź się w garść! — Li... linko... Rozpoznał ją, wypowiedział jej imię, ranny, pobity, wypowiedział jej imię, tak ciepło, tak ciepło... Boże, jaki był biedny na tej podłodze, wśród obcych ludzi... Gdy Rafał wrócił, Lilka ciągle siedziała przy stole. Wypiła kawę. A teraz jadła - miała przed sobą miseczkę twarożku - wyraźnie na siłę, z uporem, po jej twarzy spływały łzy, ale jadła. — To był doprawdy fatalny moment, kiedy zdecydowałaś się przepisać ten numer telefonu ze ściany tunelu. — Śledziłeś mnie?! — Nie. To się stało przypadkiem. Kupowałem gazetę w kiosku. Szłaś tak wzburzona, że nie zauważyłaś mnie. A ja widziałem, jak przepisywałaś ten numer. I widziałem jeszcze coś. — Co jeszcze? — Że ktoś za tobą poszedł. — Niemożliwe! — W tunelu siedziało dwóch grajków. Dokładnie naprzeciw ściany z numerem. Nie pamiętasz? 108 — Coś mi mignęło. A raczej zazgrzytało w uszach. Jeden grał na skrzypcach... na skrzypcach. Ona mówiła, że... — Drugi grał na flecie. I ten właśnie poszedł za tobą, gdy tylko przepisałaś numer. — Jak to poszedł za mną? Nikt mnie nie zaczepił! — Poszedł, żeby zobaczyć, gdzie mieszkasz. Słowa padły i zawisły jak miecz Damoklesa. — Zobaczyć, gdzie mieszkam. To znaczy, że oni... — Znali twój adres, tak. — Ale przecież oni nie mogli wiedzieć, że zadzwonię, że przyjadę. — Spodziewali się tego. Skoro ktoś zapisał numer, to pewnie zadzwoni. Więc niewykluczone, że byłaś oczekiwana. Mam wrażenie, że sporo zainscenizowano dla ciebie, tam na Brzeskiej 47a. Byli dla ciebie mili, prawda? — Skąd wiesz, że na... — No przecież ja też tam zadzwoniłem. „Jeśli chcesz, to przyjdź". Więc przypuszczam, że byli dla ciebie mili. — Tak, byli mili. To znaczy, byli dziwni. Zwłaszcza ona... Było jakoś tak, że bez przerwy czułam się skołowana. Pełno sprzeczności, zagadek, aż kręciło mi się w głowie. Nie wiedziałam, co mam myśleć. Wiem, że to było szaleństwo, że nie powinnam, ale taka byłam zrozpaczona. Rafał nie poprosił: opowiedz mi wszystko. Opowiedziała mu sama. Z własnej woli opisała wszystko, co zobaczyła, czego doznała w ciągu tych dwóch wizyt na Brzeskiej. Siedział naprzeciwko niej i słuchał, bardzo uważnie, ale Lilka właściwie nie do niego mówiła. Opowiadała to wszystko sobie. Spokojnym, może trochę za wysokim głosem relacjonowała fakt po fakcie i ta opowieść powoli, nieubłagalnie stawała się opowieścią o zastawianiu sieci, bardzo zręcznym, opartym na znajomości psychologii, i zapędzaniu w nią upatrzonej ofiary. Cała akcja wyglądała po prostu na perfekcyjne wykonanie z góry założonego planu. A jednak — coś tu nie grało! 109 — Rafał. Ona, ta Mańka, Boże, czemu nazwałam ją Julią... — Nawet nie wiesz, jaki to był strzał w dziesiątkę — rzekł Rafał. — Ale mów. Wrócimy do tego. — Więc będę ją nazywała Julią, jakoś mi łatwiej. Rafał, otóż ona nl*ne mogła wiedzieć, że znam Marcina! — Oczywiście, że nie wiedziała. Po prostu przyszłaś jako hm... stLjjrowy materiał pełen możliwości. Ona pewnie nawet nie bardzo cisiągnęla cię za język. — Właściwie nie. Ja byłam w takim stanie, że... musiałam mównic. Wszystko jedno do kogo. — Wiem — powiedział Rafał, wyraz goryczy pojawił się w jego oQ czach i znikł, jakby usunięty sporym wysiłkiem woli. — Ja jestem z natury skryta. — Wiem — powtórzył Rafał i teraz uśmiechnął się miękko. — Ona nawet mi się jakoś podobała, ta Julia... fascynowała nTrnnie. — Wielu ludzi fascynuje. — Ty coś o niej wiesz? Tyją widziałeś?! Przytaknął głową. — Byłeś tam! A więc jednak mnie śledziłeś! — Istotnie cię śledziłem, jeżeli chcesz to tak określić. Od chwili kT^ciedy przepisałaś sobie ten numer telefonu, praktycznie rzecz bio-r^-ąc, nie spuszczałem ciebie z oka. Kiedy usłyszałem ten adres w te-??? efonie, zacząłem się potwornie bać. Czułem, że w takim stanie, wvwv jakim jesteś, skusi cię, że pojedziesz. Postanowiłem więc czuwać ? mad tobą, innymi słowy — pilnować cię. Mamy nowy wóz, nie znasz g*go, chciałem ci go pokazać, kiedy... No nic. W każdym razie nie vWAviedziałaś, że jeżdżę za tobą. — To paskudne, śledzić kogoś! Kto ci dał prawo? — Nikt. Ale przyznasz, że znalazłem się na czas. — Przepraszam. Mów dalej. Więc byłeś na Brzeskiej? — A byłem. Ale nie pod numerem 47a. — Nie! A gdzie? - U mojej babci. Widzisz, moja babcia Różycka, matka mojej ? 110 matki, mieszka właściwie od urodzenia na Brzeskiej. Z różnych do wodow, me będę ich wymieniał, mój ojciec miał pewie ^kompleks" w każdym razie stosunki były niemal 2erwane. Ale ja cza m d0 ????" ;JTiCyvJeZ?Zi,em,T0 bardZ° C,ekaWa °SOba *agę ^wn uteBrze v'?? ?"" T A ZWł3SZCZa ba2ar ^życk.ego ?? rod7 w T°l P ? ???????? ? teJ ?1*? należała do je rodźmy. Więc jak usłyszałem w telefonie ten adres natych- ZLPTZhalemh d° bt™ać *** Dowiedziałem^ ???? 7 ?? ?????' ^°???2 Sobie' Zna bardzo dob rze Manke 2 Brzeskiej. To osoba z iście powieściowym życiorysem Posłucłmj:^est córką ciuchary z Bazaru Różyckiego i księdza. bardzon^ kSiędZa- °n dIa tej dzłewcZyny z bazaru, podobno b afna "???"!!' ^??? °?' * z nia J nie musząc zara- aCZ' ? '^ l0^ Z baZarU' ZaPiSał Si? na medycynę. Przyszło na świat dziecko. Mańka właśnie. Już wtedy jej tatuś SedzemCAął f l 1???° Wari°WaĆ- ?? mÓ^ł Za^-< że był 1™ Ajednoczesme wciągała go, rozumiesz, atmosfera bazaru Rozychego, ta zerująca tam fauna... Jeg0 córka Mańka praktycznie rzecz biorąc, chowała się na tym bazarze. Ale zarówno oj- bv sifac^ d7°,' ?'*'' mieliuW°beC nieJ ambicje, pilnowali, żeby się uczyła. Podobno zresztą bardzo lubiła się uczyć Chodziła nawet do szkoły muzycznej. - Ach tak. Mówiła, że gra na skrzypcach. - Skończyła liceum i zaczęła studiować filozofię - A! Stąd te książki... - W międzyczasie tatuś - były ksiądz - rozpi} sie na umór . sta} się bazarowym kloszardem, a matka Mańki, jego żona, wykopsala go z domu. Miewała potem panów z Brzeskiej i okolic i z każdym z nich dziecko. Syna. Mańka ma kilku braci. -Wilki? Ach, to jej bracia! Stąd takie podobieństwo O Boże Rafał, to... - Tak, to niesamowita historia, słuchaj dalszego ciągu Otóż Mańce zaczęło się powoli mieszać w głowie. Może miała pewne 111 predyspozycje po ojcu. Studiowała filozofię, szło jej dobrze. Tak twierdzi babcia. Miała nawet plany kariery naukowej. Lecz jednocześnie miała w sobie to przeklęte dziedzictwo bazarowe. Bazar — mówiąc ogólnie —wciągnął ją. Jak jej ojca... Nie mogła się od niego oderwać. Zaczytywała się powieściami o światku przestępczym dawnej Warszawy. Aż w pewnym momencie uroiła sobie, że jest Czarną Mańką albo że jest jak Czarna Mańka. Wtedy zresztą przybrała jej imię. Bo jej prawdziwe to... — Julia? — spytała Lilka bez tchu. — Nie. To jednak nie powieść, choć podobno żaden pisarz nie wymyśli tego, co zdarza się w życiu. Nie Julia. Anna. Ale o tym już nikt nie pamięta oprócz niej samej, jej matki i mojej babci, która pamięta wszystko. Pamięć Mańki jest... rozdwojona. Dwukrotnie przebywała w szpitalu psychiatrycznym. Ma rozpoznanie, łagodna schizofrenia. Od paru lat osiadła w tym domku na Brzeskiej, ma małą rentę, ale żyje głównie z tego, co przyniosą jej bracia. Podobno są jej ślepo posłuszni. Chodzą słuchy (Rafał zaczerwienił się), że z nimi żyje. Policja ma na nią oko, lecz zbytnio się nią nie przejmują. Uchodzi za łagodnie obłąkaną... A tymczasem... wyciągnęła nóż. Przyznam że nie bardzo rozumiem dlaczego. Nie musiała. — Musiała. To była — Lilka uśmiechnęła się niewesoło — zemsta za kota. — Za kota?! — Teraz mi zaskoczyło. Ma niezwykłego szarego kocura o imieniu Lucyfer. Musi go bardzo kochać. Może to jest jedyna istota na ziemi, którą ona kocha? Otóż ten kot przyszedł do mnie pod nieobecność Mańki, wiesz, kiedy na nią czekałam i poszłam na zwiady po domu. Wskoczył mi na kolana i popatrzył w oczy. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia. Ale mniejsza o to. W każdym razie, kiedy powiedziałam o tym Julii, ona się po prostu wściekła. Nie masz pojęcia, co zrobiło się z jej twarzą. Milczała, aż w pewnym momencie powiedziała: — Zabiję! Otóż myślę — ciągnęła Lilka — że coś wiedziała. Wiedziała, że powinna zabić tego kota. Właśnie jego. Nie mogła. Nie była w sta- 112 nie. Ale — musiała kogoś zabić. Więc dźgnęła nożem Marcina, pozornie, jak słusznie zauważyłeś, bez potrzeby. Była to jednocześnie zemsta na mnie — mówiła Lilka w natchnieniu. — Chciała we mnie ugodzić, bo wiedziałam o zdradzie kota, bo to do mnie on przyszedł... — Właśnie — mruknął Rafał. Lilka spojrzała na niego bacznie, patrzyła długo. — Dlaczego ty mi właściwie tak pomagasz? — spytała. — Bo cię kocham — odparł porywczo. — Kocham cię od piaskownicy. Od zawsze. I myślę, że zawsze będę cię kochał. Nie powiedziałbym ci tego w innych okolicznościach. I — możesz uznać, że niczego nie słyszałaś. O rany, już jedenasta trzydzieści. Zaraz musimy jechać na policję. Ubierz się szybko. Chyba nie zamierzasz pojechać w szlafroku? Nieoczekiwanie uśmiechnęła się ślicznym, wzruszającym uśmiechem. — Nie, raczej nie. Będę gotowa w trzy minuty. Już mieli wychodzić, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Lilka wyjrzała przez wizjer i otworzyła. — Przepraszam, że tak wpadłam — powiedziała Hanka. — Nie przyjechałaś wczoraj na naszą imprezę, niepokoiliśmy się i pomyślałam, że... Do przedpokoju wszedł Rafał. Wzrok Hanki z upodobaniem przesunął się po jego wysokiej, atletycznej postaci. — A? To tak! Mogłaś go przyprowadzić... Lilka spłonęła. — To nie jest tak, jak myślisz. Ale... — Nie tłumacz się — uciął Rafał. — Wychodzimy. Podrzucić cię gdzieś? — Nie, dziękuję — powiedziała Hanka, wyraźnie urażona. Ale to w tej chwili nie miało najmniejszego znaczenia. — Pamiętasz, co masz powiedzieć? — przepytywał Rafał w samochodzie. — To bardzo proste i w pewnym sensie zgodne z praw- 113 dą: jechałaś go odwiedzić. Byłaś ze mną, nie z Mańką. Potem wszystko stało się tak nagle, że nie potrafiłabyś określić szczegółów. Trzymaj się tej wersji i bardzo cię proszę, nic już od siebie nie dodawaj. W ogóle jak najmniej mów. Słuchasz mnie? Miała taką minę, jakby nie słuchała. Słuchała nie słysząc, słowa przepływały jak ulice za szybą samochodu. Jadą samochodem, mijają domy, ulice. Nie tak dawno, wczoraj, też jechała samochodem, lecz kierownicę trzymały nie ręce Rafała, a ręce Julii. Lilka patrzyła przed siebie i widziała te ręce. Piękne ręce, ręce wrażliwego człowieka. W jednej z nich błysnął nóż. To tak można, po prostu, wyjąć nóż, uderzyć, zabić. Nie, nie, Marcin żyje. Znowu ogarnął ją lęk. Jak cios noża w serce. Wychodziła z domu w nie najgorszym nastroju, zmobilizowana, gotowa mężnie stawić czoło wszystkiemu, co ją czeka. Ale to „wszystko" obejmowało Marcina. Jak stawić czoło tej ranie, niemal niewidocznej (mało krwi, czy to dobrze, czy źle?), być może śmiertelnej. Nie. Nie wolno ci tak myśleć. — Czy słyszysz mnie, Lilka? — Tak, tak. Mówiłeś, co mam powiedzieć. Ale, Rafał — obróciła ku niemu oczy — ja chciałabym powiedzieć prawdę. — Po co? — Nie lubię kręcić. Powiem prawdę. Rafał zwolnił, zjechał na pobocze i zatrzymał wóz. W jego oczach surowość walczyła z tkliwością. Twarz miał ściągniętą, wargi uwydatniły się w wyrazie woli i goryczy; w tej chwili niemal można było zobaczyć bruzdy, które po latach charakter wyrysuje koło jego ust. Uciekła wzrokiem od tej zmienionej, udręczonej twarzy, jak od wyrzutów sumienia. — Lilka — rzekł poważnie — popatrz na mnie. Ja ciebie rozumiem. Ja cię znam, wiem, że jesteś bardzo prawa. Ale nie wolno ci powiedzieć prawdy! 1 tak cię uniewinnią, a upaćkasz siebie i swoją rodzinę. Chcesz złamać życie sobie i swoim bliskim? Czyżbyś uważała, że jeszcze za mało zostałaś ukarana? Lilka! Takie błaganie było w jego oczach, dobre, brązowe oczy, Lilka, 114 on przeszedł, przechodzi piekło. Miej trochę litości dla tego chłopaka. To mówi twój przyjaciel, pamiętaj. - Dobrze - rzekła miękko. - Ale... - Ale co? - Jeśli oni wpadną i wypaplają wszystko? Rafał ściągnął brwi. - Myślałem o tym. Nie, nie sądzę, aby wpadli. Są z innej, odległej dzielnicy. To był ich pierwszy tak poważny skok. Babcia Różycka mówi, że oni tworzą taki gang bardziej ideologiczny niż przestępczy. Taka gwardia przyboczna Mańki. - Więc dlaczego zdecydowali się na ten napad? Rafał ściągnął brwi. - Widocznie pokusa była zbyt duża. Hurtownia farmaceutyczna to narkotyki, leki psychotropowe. Innymi słowy — duże pieniądze. Może akurat bardzo na coś potrzebowali pieniędzy i skoczyli na okazję? A może... Kto wie, co może się wykluć w głowie takiej istoty jak Mańka? Przypuszczam, że ta wpadka ich przyhamuje. A Mańce i tak nic nie zrobią. Jest na wariackich papierach. - To niech idzie do zakładu. - Sądzę, że to się tak skończy - mruknął Rafał. Spojrzał na zegarek. - Rany boskie, późno. Jedziemy. Więc jak... - Podam twoją wersję. Ale rodzicom powiem prawdę. Nie mogę, nie mogłabym żyć, zatajając przed nimi to wszystko, rozumiesz? - Rozumiem - odparł Rafał. - Ale — dodała Lilka —jeżeli Marcin... jeżeli on umrze, to ja... to nic mnie nie powstrzyma. - Rafał, podpisz protokół swoich wczorajszych zeznań — powiedział inspektor. - A z tobą - zwrócił się do Lilki - chciałbym porozmawiać. Rafał wyszedł z ociąganiem. - Ja... ja nie mam nic do dodania — rzekła szybko Lilka. 115 — Proszę, usiądź. Jak ci na imię? Nazwisko? Hm... Nie masz jeszcze szesnastu lat... — Skończę za miesiąc! Nuta żarliwości w jej głosie sprawiła, że inspektor uśmiechnął się ciepło, od razu wyglądając miło i nieszkodliwie. — Piętnaście lat to niedobry wiek — powiedział — wiem coś o tym, mam córkę. Też koniecznie chciała mieć jak najszybciej szesnaście. Ale do siedemnastu już się nie śpieszy... No dobrze, proszę mi opowiedzieć, jak to wszystko się odbyło. Wrażliwe wargi Lilki zadrżały, w jej oczach pojawiła się udręka. Wyglądała wzruszająco dziecinnie, jak dziecko, które musi dźwigać ciężar ponad siły. „Powiedz to samo, co ja". Nie mogę Rafał, nie mogę! Nie mogła. Walczyła ze sobą i taka była w tej walce udręka, że inspektor zrozumiał ją inaczej. Potarł źle ogolony podbródek. — Rozumiem, że ciężko ci o tym mówić... Może tak. Od dawna znasz Marcina Tarło? — Od roku. Właśnie minął rok. — Kochasz go? — Tak — rzekła Lilka ledwie dosłyszalnie. — Panie inspektorze, czy on umrze?! — Dlaczego ma umierać? Ten cios nie był śmiertelny. — Ale ma uszkodzone płuco i powiedzieli mi, że... że mogą być powikłania... — Powikłania zawsze mogą być, dziecko. Ale nie muszą. Nie trzeba martwić się na zapas. Więc wczorajszego wieczoru... Lilka zacisnęła nerwowo ręce. — Chciałam zrobić mu niespodziankę i wpaść tam na chwilę, a tu... Rozpłakała się. — No dobrze — powiedział inspektor, przygładzając ręką swe przerzedzone włosy. — Nie będę cię męczył. Mamy zeznanie Mar- 116 cina Tarło. Powiedział, że usłyszał jakieś podejrzane odgłosy, wyjrzał, rzucili się na niego. — Zeznał? Pan z nim rozmawiał? On może mówić? Dlaczego mi nie pozwolili? — Bo nie jesteś z policji, młoda damo! Rozmawiałem z nim króciutko. Jak sobie coś dodatkowo przypomnisz, zadzwoń do mnie. Zgoda? — Zgoda — rzekła Lilka. — Czy twoi rodzice są obecnie w Warszawie? — zapytał jeszcze. — Nie. Tatuś wyjechał na parę dni służbowo, a mama z Pawełkiem, to znaczy moim bratem, jest jeszcze w Świdrze. Niedługo wracają. — Hm... To dobrze, prawda? — O tak! — przytaknęła Lilka z głębi serca. Wyjechali, była sama w domu, ile to dni, kilka dni, dziś szósty, a właściwie siódmy, bo już chyba po północy. Nigdy by przedtem nie pomyślała, że można tyle przeżyć w ciągu kilku dni, że w ciągu kilku dni może się wywrócić do góry nogami całe życie, zmienia się, a ty nic nie wiesz, aż następuje krach: w złości, rozpaczy przepisujesz numer telefonu nabazgrany na ścianie ulicznego tunelu, dzwonisz pod ten numer i nie masz pojęcia, co zapoczątkowujesz takim niewiele z pozoru znaczącym postępkiem. Wszystko się w życiu zazębia, układa w wątek, który na swoich krosnach tka los. A potem leżysz bezsenna w swoim mieszkaniu, wśród swoich sprzętów i książek, i nadziwić się nie możesz, że to wszystko stało się naprawdę. Leżała bezsenna, myśli biegły ze swoją nieubłagalną logiką. Naprawdę wpadła w pułapkę. Naprawdę dziwna, obłąkana kobieta, której się nieopatrznie zwierzyła, wyciągnęła nóż i zraniła Marcina. Naprawdę ona, Lilka, zeznawała dziś na policji. Ten ostatni fakt jakoś do niej w pełni nie docierał, nad wszystkim bowiem górowała troska o Marcina. Chciała jechać do szpitala, jak tylko opuścili budynek policji. — Nie wpuszczą cię teraz — sprzeciwił się Rafał. — O tej porze 117 trzeba mieć przepustkę. Możesz pojechać w godzinach przyjęć. Ale lepiej najpierw zadzwoń, jak się umówiłaś. - Nie zadzwonię - rzekła z uporem. - Znowu mi powiedzą, że jeszcze nie. A inspektor z nim rozmawiał. To ja go mogę chociaż zobaczyć. Czy ty nie rozumiesz, Rafał? — Rozumiem. Nie mogła go mimo woli nie podziwiać. I - nie mogła stale nie zadawać mu bólu. Kiedy o czwartej pojechali do szpitala, w portierni na dole powiedziała: - Zostań tutaj. Chcę pójść tam sama. - A on znowu powtórzył swoje: — Rozumiem. Nie ma sprawy, rozumiem. Jest sprawa. Ale czy to moja wina, że go nie kocham? Ach, dosyć miała jednej winy, ciążyła na niej jak zmora, na niej, ale to Marcin miał trudności z oddychaniem, leżał jak kłoda, podłączony do jakiejś tajemniczej aparatury, z rurkami w nosie doprowadzającymi tlen. Było ich dwóch w sali intensywnej terapii, leżeli na wysokich łóżkach. Przez chwilę nie mogła rozpoznać, która z tych nieruchomych postaci jest Marcinem! Patrzyła od drzwi, bo wejść tam nie mogła, i znowu ogarnęło ją poczucie nierzeczywistości: oni, ci dwaj, w tej sali, do której nie wolno jej było wejść, wyglądali jak kosmonauci w kabinie statku pędzącego w kosmos, żyli dzięki różnym aparatom wspomagającym nienawykłe do takich warunków organizmy, i tylko linie smużące się bezustannie na ekranach monitora poświadczały, że żyją, że jeszcze żyją, że to nie kukły, a żywi ludzie. Marcin. Który z nich jest Marcinem? Pielęgniarka dyżurująca na intensywnej terapii weszła do sali i naciśnięciem pedału uniosła nieco łóżko, to z lewej strony. Lilka miała teraz na wysokości swych oczu tamte oczy, otworzyły się w woskowobladej twarzy okolonej włosami tak pociemniałymi od potu, że nie rozpoznała ich barwy, błądziły niewidzące, spójrz na mnie, spójrz na mnie — błagała, spojrzał, jego oczy oprzytomniały, na bezkrwiste wargi Wypłynął słaby uśmiech, uniósł lekko, leciutko rękę w geście pozdrowienia. Trwało to sekundę. 118 Tę sekundę teraz, leżąca bezsennie, wydłużała, wydłużała w nieskończoność, syciła się nią, była nadzieją. Nadzieją były też słowa pielęgniarki, bardzo młodej. — Niech cię to nie przeraża. To tylko tak okropnie wygląda. Oni tu nie umierają. Oni na tej sali wracają do życia. To twój chłopak, ten Marcin Tarło? -Tak. — Przystojny, nawet teraz widać. Lepiej idź już do domu. Nie ma tu co stać. Myślę, że jutro, a może nawet dziś wieczorem przeniesiemy go do zwykłej sali. — To znaczy, że on zdrowieje?! Nie wdały się żadne powikłania? Siostro, jakie to mogą być powikłania? Młoda pielęgniarka spojrzała na nią jakby z wahaniem. Milczała. — Naprawdę groźny byłby nagły krwotok — rzekła wreszcie, jak gdyby na coś się decydując — bo tego właściwie nie sposób przewidzieć. Poza tym mogłoby dojść do ropnego zapalenia opłucnej, ale do tego na pewno nie dopuścimy. — Ale ten krwotok?! Uspokajającym gestem położyła rękę na ramieniu Lilki. Uśmiechnęła się, przez co stała się jeszcze bardziej młoda, dziewczęca. — W ogóle o tym nie myśl, dziewczyno — powiedziała serdecznie. - To się zdarza bardzo rzadko. Trzeba być dobrej myśli, trzeba, rozumiesz?! — Pani tu będzie całą noc? — Tak. Mam dyżur. Uszy do góry, dziewczyno. Nie dzieje się nic złego. Zadzwoń jutro rano przed obchodem. Będzie ordynator. Wszystko ci powie. Przepraszam, ale nie mogę dłużej rozmawiać. Ze szpitala Lilka wyszła jak na skrzydłach. — Mówiłem ci, żebyś się na zapas nie martwiła — mruknął Rafał, jego twarz była mroczna i zmęczona. - Pójdę teraz na trochę do domu. Ale przyjdę. — Nie musisz. 119 — Będę tu nocował, dopóki nie wrócą twoi rodzice — rzekł tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Nie masz tu nic do gadania. Wyszedł, wrócił szybko. Ciągle wyglądał na bardzo znużonego. Rysy jego twarzy wyostrzyły się i pogłębiły. Patrzyła na niego długo. — Ja ciebie bardzo lubię, Rafał — powiedziała miękko. — Wolałbym, żebyś mnie nienawidziła! - wykrzyknął. I spokojniej: — Chcę być sam. Jeśli pozwolisz, posiedzę w gabinecie twojego ojca. Spał tam, za ścianą. Wiedziała, że spał. Kiedy weszła tam przed snem zapytać, czy czegoś nie potrzebuje, zobaczyła, że leży ubrany na tapczanie, z ręką podłożoną pod policzek i śpi kamiennym snem człowieka śmiertelnie zmęczonego. Spał, lecz jego twarz była napięta. Miała ochotę pogładzić tę twarz. Taki młody chłopiec, a przecież mężczyzna. Ostoja. Co by zrobiła, gdyby nie było Rafała? Nakryła go pledem, nie obudził się, pozwoliła mu spać, choć nagle poczuła się bardzo samotna. Sama zasnąć nie mogła. Płynęły godziny, a ona rozciągała, rozciągała w nieskończoność tę sekundę, którą Marcin jej podarował, uniósł powieki, spojrzał na nią... jak spojrzał? Uśmiechnął się... jak się uśmiechnął? Uniósł odrobinę, ręką pokiwał... jak to zrobił? Rozpamiętywała, rozpamiętywała, rozpamiętywała. Z całych sił odsuwała wszystko inne. Tę grozę, która czaiła się wokół i w niej. Spojrzenie Marcina. Uśmiech Marcina. Uszy do góry, dziewczyno. Może jutro pozwolą ci z nim mówić... Wreszcie zapadła w sen, w którym, wciąż jednak pewna, że przeżywa jawę, podeszła do pianina, grała, improwizowała jakąś melodię kojącą, lekką jak światło, z którego utkany był uśmiech Marcina. Grała ten uśmiech, grała ten uśmiech, szczęśliwa. Nagle dźwięk ostry, jak znienacka rzucony nóż. Co to za dźwięk? Nie znała go. Uderza raz po raz z okropnym zgrzytem, przestańcie, to boli, to nie ja, to nie moje ręce, dlaczego mnie tak bolą, krew na dłoniach. - Lilka! Obudź się. Telefon. Tak, tak, zaraz oddaję słuchawkę. - Rafał! Telefon? 120 — Ze szpitala. Od razu oprzytomniała. Młody znajomy głos, to pielęgniarka z dyżuru? Chyba inna? — Tak, to ja. Liliana Niemirska. — Czy to panią on nazywa Lilinka? — Tak, tak. Boże, co się... — Dzwonię w imieniu pana Tarło. Bardzo prosi, żeby pani zaraz przyjechała. Ja wiem, że jest noc. — Co się stało, Boże, co się stało? — No... właściwie nic. Przenieśliśmy go wczoraj wieczorem do sali ogólnej. Próbowałam mu tłumaczyć, że przyjedzie pani rano. Ale on bardzo nalegał, więc pomyślałam, że może lepiej, aby pani przyjechała. Niech pani zamówi radio taxi. — Tak, tak. Ktoś mnie zawiezie. Proszę mu powiedzieć, że już jadę. Długi podjazd do potężnego gmaszyska szpitala jak korytarz wiodący do... piekła? A może do raju? Na lewo ogród omroczony nocą, jeszcze noc, głęboka, Marcin wzywa ją z głębi nocy, a przecież pielęgniarka powiedziała, że nie stało się nic złego, nie, właściwie nic. Właściwie? Potworna sprzeczność: on wzywa ją w środku nocy, więc to oznacza raczej coś złego niż dobrego, ale pielęgniarka nie potwierdza, więc... Nie wolno ci myśleć, że jest źle, Lilka, nie wolno. On po prostu bardzo chce cię zobaczyć. Może wraz z powracającą świadomością przyszło poczucie samotności, jest sam, rodziców jeszcze nie ma w Warszawie, więc wzywa ciebie, jesteś mu potrzebna, ty, właśnie ty. Czy to panią pan Tarło nazywa Lilinka? Tak, mnie, to ja, to ja, jestem. Kiedy jechali przez uśpione miasto, milczała, a Rafał milczenia nie przerywał. Prowadził dziwnie nieruchomy, niemal niewidoczny, skała w mroku. Ale czuła jego obecność. A kiedy na dole, w portierni, powiedział: — To ja na ciebie tu poczekam — zaprotestowała: — Nie, nie. Chodź ze mną. Duża winda, jak klatka. Tą windą wozi się chorych i umarłych. 121 Szpital to klatka, więzienie. To ona, ona powinna znajdować się w więzieniu! Ona, nie Marcin. Lepiej w ogóle nic nie myśl, jeśli masz bredzić. Siłą woli nakazała sobie niemyślenie. Winda jechała przeraźliwie wolno, wiozła jej serce ciężkie, takie ciężkie, to ono opóźniało jej lot. Jeszcze jedno piętro trzeba dojść, winda tam nie dojeżdża, Marcin leży pod samym niebem, nie, Marcin leży na tho- rakokardiochirurgii, dlaczego ciągle tu, przecież nie był operowany. Nie był! To chyba dobrze? Lilka, to dobrze! Skreślić wszystkie „chyba", musi być dobrze. Pusty szpitalny korytarz, żółtawe światło i szereg drzwi, za którymi cierpiący, wyrwani ze swych domów ludzie. Pielęgniarka. Inna, starsza. — Siostro, co się stało? Czy on... czy z nim źle? Pielęgniarka potrząsnęła głową, troska w zaczerwienionych od bezsenności oczach. — Czegoś tu nie rozumiem — rzekła wolno. — Wydaje się, że wszystko w porządku, dlatego go przenieśliśmy na zwykłą salę, jutro przyjeżdżają jego rodzice... On tak bardzo nalegał, aby pani natychmiast przyjechała. Może zrobiłam źle, ale nie mogłam tego zlekceważyć, nie mogłam. Jest w dwuosobowej izolatce, na razie do jutra sam. To tutaj. Tylko proszę niedługo. Jak pani zobaczy, że się bardzo męczy, proszę natychmiast wyjść. Albo mnie wezwać. — Dobrze — przytaknęła Lilka ledwo słyszalnie. Otworzyła drzwi oznaczone numerem dwanaście. Rafał został przed tymi drzwiami, dalej nie mógł z nią pójść. Obejrzała się na niego z rozpaczą i weszła. Pokój wysoki, dwa łóżka, między nimi przesmyk, okno, w szparze niedokładnie zaciągniętej firanki też przesmyk, za nim oddychająca spokojem nocy wolność. Mała lampka u wezgłowia, złotawa plama światła i pośrodku złotawego rozlewiska jego głowa. W bladej twarzy oczy wydawały się głęboko osadzone, jakby uciekły od świata, na którym jest tyle bólu. Ale bólu w oczach nie było. Była w nich czułość. — Lilinka — szepnął Marcin. 122 Wypowiedział to pieszczotliwie brzmiące imię, jakby rzucał jej kwiat. Przysunęła krzesło do łóżka. — Bliżej — prosił. — Bliżej, Lilinko, bliżej. Jak najbliżej. To ona sama przesunęła krzesło. Lecz to było tak, jakby przesuwał je ku sobie tym wielokrotnie powtarzanym: bliżej; przyciągał ją, zagarniał i przypomniała sobie nagle, jak rok temu w omroczonym wnętrzu samochodu też ją tak zagarniał, ogarniał, płynął wówczas od niego magnetyczny prąd, skupiona, magnetyczna siła, która czyniła ją słabą, bezwolną, wypełnioną bez reszty pragnieniem, by mu się poddać, by do niego należeć, i trwożnym, trwożnym oczekiwaniem. Nie stało się wtedy nic i stało się wszystko. Omroczone wnętrze samochodu, oni dwoje, szosa, droga, nostalgiczny głos Chrisa Rea sączył się w mrok. And you my love, my sweet, sweet love... O moja słodka, biedna miłości... — O czym myślisz, Lilinko? — Jechaliśmy i Chris Rea... O Boże, Marcin! Marcin! Ty chyba nie wierzysz... ja nie chciałam... ja nie wiedziałam, że zastawiono pułapkę, ja... Przyłożył palec do ust. — Ci... cicho, maleńka. Ja wiem. Wierzę ci. — Ale... — Proszę cię, nie tłumacz się. Szkoda czasu. Myślę, że mam go już niewiele. — Marcin. Co ty mówisz? Nie rozumiem. Przecież ty... Położył rękę na jej dłoni. — Myślę, że umieram, Lilinko. — Nie! Przecież pielęgniarka... —? Wiem. Coś mi jednak mówi, że... Urwał, sprężył się w sobie. — Słuchaj — rzekł pewniejszym głosem. — Chciałem cię jeszcze raz zobaczyć, musiałem. Bo gdyby stało się najgorsze, to ty... Słuchaj: chciałem, chcę, żebyś nie czuła się winna. Ja... potraktowałem cię obrzydliwie. 123 - Marcin, proszę, ja przecież cię okłamałam. - Ja też cię okłamałem, Lilinko, o wiele paskudniej, bo... jestem dorosły. Wiedziałem, to znaczy, domyślałem się, że z ciebie jeszcze prawie dziecko. Odsuwałem od siebie tę myśl, zamykałem oczy na prawdę, bo tak bardzo cię pragnąłem. Pragnąłem cię jak wariat, na szczęście w ostatniej chwili coś mnie powstrzymało, ale cały ciężar przerzuciłem na ciebie, taką młodziutką... - Marcin! To wszystko teraz nieważne. Musisz żyć. Przymknął oczy. - Byłem idiotą - szepnął i krople potu sperliły się nad jego wargą. Chciała wstać. - Ja zaraz poproszę siostrę. Jego ręka, ciągle przykrywająca jej dłoń, zacisnęła się mocno. - Jeszcze chwila — powiedział. Gwałtownie nabrała powietrza. Dusiła się od wzbierających w niej łez. Za oknem, które niepostrzeżenie pojaśniało, odezwał się ptak, zwiastował świt. Świt, nowy dzień, życie. - Marcin. Ty nie możesz umrzeć. Jesteś młody, musisz, masz jeszcze żyć. Cień uśmiechu zamigotał w kącikach jego bladych ust. - Każdy żyje tyle, ile ma żyć - rzekł bez goryczy. -1 - uśmiech pogłębił się - może żyłem po to, abyśmy się spotkali. Poczucie nierzeczywistości, nierealności wszystkiego, co się dzieje, sprawiło, że sens tych słów docierał do Lilki jak przez mgłę. Co on mówi? - Ja już nigdy nikogo nie będę tak kochała - powiedziała z mocą. — Ja... - Tss... nie mów nic, maleńka. Wiem... co to wszystko... znaczyło dla ciebie. Ale - znowu urwał, zbierał siły - przyjdzie inna miłość, pokochasz. - Nie. Pogłaskał ją po ręce. 124 - Przyjdzie, Lilinko, przyjdzie. Może już ?**?» ,*? • ?« Chcę... żebyś była... szczęśliwa... ^ ™ dmviami? Mówił tak cicho, że raczej odczytywała słowa z jego wam niż s^zała. Osunęła się na kolana, przytuliła twarz do go ???fzZ oczu popłyną łzy. Płakała nad nim, nad sobą, nad "' * * ^Wysunął łagodme dłoń mokrą od jej łez i z czuło^ą musną} jej do ??/?'??. Lilink0' JCStem- ZmęCZ°ny ~ SZepn* j zwrócił głowę ki W ciet^" Z Stanie, f P°mSZyĆ- ^ rami0nach miała stu-kriowy ciężar. Kiedy myślała, ze już po prostu tego wszystkiego nie zniesie, otworzyły się drzwi i do sali wszedł ??????? Pielęgniarki. Był nadzwyczaj wysoki, J^ ???*? zonę tak bardzo, że wydawały się zimne. ? — No, no, siostro - rzekł z wyrzutem. — Tak bardzo prosił... — Stało się. Spojrzał na Lilkę, jego spojrzenie złagodniało. — A teraz proszę wyjść, dziewczyno. — Ale... czy on... wa niePdoISaZ?^JŚĆ " PTÓrZył JUZ SZ°rStk° l Zaraz' ?y straszli- zaws vdzlU T ????2???"???? tWarZ* ^ ™ * zawstydzić tej szorstkości, dodał - i proszę poczekać sn^Tt M ChWleJnyCh n°8aCh j d°Pier0 Za d™^ zcłała sobie sprawę z tego, ze juz an, razu nie spojrzała na Marcina Czuła się cancie unicestwiona. Miała ochotę krzyczeć: ratunku! Ratujcie mnie! Mnie? Oświetlony żółtawą żarówką korytarz robił upiorne wrażenie. Cisza , pustka. Mroczne kąty, w których czaiła się groza Lil- R^fTpl8 Pml% GdZiVeSt? C° ? ?0??? Gd-jest gdzie jest Katał? Przecież był tu, miał czekać. — Rafał — szepnęła. - Jestem. Przepraszam cię, ale musiałem. - Rafał! O Boże! 125 Zachwiała się lekko, pochwycił ją i na moment przywarła do niego. Wciskała mokrą od łez twarz w jego pierś, wciskała z całych sił. To przynosiło ulgę. Ale przez cały czas miała świadomość, że tuż obok są drzwi, za którymi Marcin może umiera? Coś się poruszyło za tymi drzwiami, oderwała się od Rafała i teraz, trzymając go za rękę, czekała. Wyszedł lekarz, jego oczy zaczerwienione były od bezsenności. — Panie doktorze! — Będzie żył. Miał po prostu kryzys psychiczny, właściwie nie powinien był... No cóż, myślę, że wezwał ciebie, bo coś go bardzo dręczyło. — Będzie żył! , — Ależ tak. Rekonwalescencja potrwa długo, ale najgorsze ma za sobą. Proszę iść do domu i porządnie się wyspać. Nie ma powodu do obaw. Miał szczęście, że pomoc przyszła w porę. No, to spać. Śpij spokojnie, dziecko. Po strachu. Będzie żył. Po strachu. Spać. Tak, spać. Ulga, a teraz przede wszystkim zwalające z nóg zmęczenie. Rafał prawie zaniósł ją do samochodu. Zanim wsiadła, jej oczom narzuciła się przecinająca rozgwieżdżone, sierpniowe niebo spadająca gwiazda. Pomyśl życzenie. Nigdy tu nie wrócić. Szła. Miała uczucie, że idzie tak od początku świata, a świat był szary, zamazany. Ona też była szara i zamazana. Szła i jednocześnie widziała siebie idącą, taką szarą, zamazaną. Nie mogła siebie rozpoznać. Wiedziała, że ta idąca to Lilka, pamiętała imię, choć poza tym nie pamiętała niczego. Bardzo ją to męczyło. Czy to ja? Czy to Lilka? — myślała, wlokąc się przez dookolną szarość. Lilka, kto to jest? Nagle poczuła, że chce wiedzieć na pewno. Chce ją odnaleźć. Ona jest, jest — myślała z rozpaczliwą tęsknotą. Ale ja jej nigdy nie znajdę. — Znajdziesz — powiedział jakiś głos, blisko. — Tylko powiedz imię. 126 Spojrzała w bok, zobaczyła zamazaną jak wszystko sylwetkę: wysoki, chudy mężczyzna trzymał w ręku żarówkę dającą ohydne, żółtawe światło. — Powiedz imię — powtórzył z naleganiem głos. Mężczyzna poruszył żarówką, światło rozbłysło, przyciągało ją jak ćmę. Nie, nie Marcin. — Rafał! — krzyknęła. Mężczyzna z żarówką w ręku znikł. Świat w okamgnieniu przestał być szary. Ścielił się jej pod nogi puszystą, zieloną łąką. Zieleń była tak kojąca, że Lilka roześmiała się ze szczęścia i — znowu wpadła w szarość. Przez chwilę wydawało się jej, że to tamta szarość, przez którą dopiero co szła, skołowana, zagubiona, i przez tę jedną straszną chwilę czuła się tak, jakby niewidzialna siła pchała ją wstecz, w głąb nienawistnej szarości. Było to tak dojmująco realne, że szarpnęła się, przeciwstawiając owej złej sile inną, własną: nie dam się, nie dam się, nie dam się! W tym momencie rozwrze-szczał się sygnał alarmowy któregoś z zaparkowanych przy ulicy aut i zrozumiała, że obudziła się, że już nie śpi. Leżała na tapczanie w swoim pokoju, było szaro, padał deszcz, usłyszała go, gdy tylko ucichło wycie alarmu: drobny, ostry deszcz monotonnie skrobał o szyby. To tylko deszcz — pomyślała Lilka rozluźniona, senna. Drobny deszczyk, jak miło. Można się jeszcze wtulić w poduszkę, pospać, która to godzina? Sennym ruchem sięgnęła do nocnego stolika i wtedy uświadomiła sobie, że zegarek tam nie leży, że ma go na ręku. Zegarek na ręku, dlaczego? Ach! Była w szpitalu. Marcin w szpitalu. Będzie żył. Po strachu. Po wszystkim. Już po wszystkim — stwierdziła z nieoczekiwaną ulgą. — Tata dziś przyjeżdża. Od razu radość: tata dziś przyjeżdża, mama z Pawłem wracają jutro, zacznie się normalne, zwykłe życie, w którym nie ma miejsca na koszmary, w którym wszystko jest uładzone i jasne, a ona sama jest po prostu Lilką. Koniec, kropka. 127 W wesołym, a zarazem buntowniczym nastroju zeskoczyła z tapczanu i o mało nie zaplątała się w rozrzucone byle jak po podłodze ubranie. To natychmiast przypomniało jej pośpiech, w jakim się nocą rozbierała, a Rafał... Nie, on przecież przy tym nie był, ale — był. To może znaczy, że jest? Pobiegła do łazienki, włożyła szlafrok. Spojrzała w lustro. Miała twarz zapuchniętą, podkrążone oczy. Pięknie. Oj, jak nie podobała jej się ta twarz. Muszę odnaleźć Lilkę - pomyślała jak w niedawnym śnie. Wypowiedz imię. Rafał. Czy tu jest? Gdzie jest? Był w kuchni. Siedział przy stole, nieruchomy, długie nogi wyciągnął przed siebie, oczy miał puste. — A, obudziłaś się - rzekł głosem bez wyrazu. - To ja idę. — Nie zjesz ze mną śniadania? — Nie. — Ale... — Twój ojciec dziś przyjeżdża, tak? — Tak, ale Rafał... — To dobrze. Cześć. Wstał, skierował się ku drzwiom i - jeszcze od drzwi się odwrócił. — To o której zawieźć cię dziś do szpitala? - zapytał, patrząc gdzieś ponad jej głową. — Dziś nie jadę — rzuciła porywczo. W jego pustych oczach coś zamigotało. Ale nie powiedział nic, cicho zamykając za sobą drzwi. Straciłam Rafała - pomyślała Lilka - Ach, do diabła! Mam dość! Niech ich wszystkich diabli wezmą! Głucha uraza i bunt. A także podskórny, lekki, leciusieńki niepokój. I narastająca tęsknota za zieloną łąką z jej snu. Oto co czuła. Taki nastrój utrzymywał się przez kilka dni. Były to właściwie dni szalone. Lilka po prostu kipiała wybuchającą w niej jak race radością życia. Znikła gdzieś jej zwykła rezer- 128 wa wobec świata i ludzi, dużo się śmiała, dużo mówiła a raczei paplała, była w nieustannym ruchu. Miała mądrych rodziców. Trafnie rozpoznali, nie znając jeszcze przyczyny, że jej zachowanie musi być reakcją na coś, co niedawno przeżyła, na jakiś potężny wstrząs. - Coś ci się przydarzyło w czasie naszej nieobecności, prawda? - Prawda. Wszystko wam opowiem. Ale nie teraz, dobrze? Później. Teraz nie mogę. Nie mogła mówić o tym, co przeżyła. I - nie była w stanie pojechać do szpitala. Nie chcę! Są już jego rodzice, nie jest sam a zresztą... Nie chcę. Ja nie chcę! Z całych sił odpychała od siebie tamte koszmarne przeżycia. Nigdy z taką radością nie wracała po wakacjach do szkoły. Zanurzyła się w powakacyjne szkolne życie jak w oczyszczające źródło. Rafał? Jakby za milczącym porozumieniem unikali się nawzajem. Tylko czasem przechwytywała jego badawcze spojrzenie, a kiedy widziała w nim troskę, złościło ją to .jednocześnie sprawiało, że coś ją ściskało w gardle, czasem tak mocno, że z trudem tłumiła łzy. Pewnego wieczoru, idąc do łazienki, niechcący podsłuchała rozmowę rodziców. - Gdyby mogła się wypłakać - mówiła mama - byłoby jej lżej - Może spróbujemy jednak - zaczął tata. - Nie, nie. Nie trzeba niczego przyśpieszać. To samo przyjdzie Głosy umilkły, a Lilka stała od stóp do głów wypełniona uczuciem, ze uciekała, uciekała, a oto dopadła ją pogoń. Przysiadła na brzegu wanny, w sercu miała nieznośny ból. Była sama na scenie wsrod walących się z hukiem dekoracji, nic, czego by mogła się uchwycić. Nikogo w budce suflera. Odarta z pięknych szat, ścigała echo słów tej roli, którą ostatnio grała tak błyskotliwie, która teraz wiedziała to, była tylko rolą. „Gdyby tylko mogła się wypłakać" Kochani, cudowni, jak oni mnie znają. Gdyby tylko była w stanie pobiec do nich, wyznać wszystko. Nie mogła. Jeszcze nie. I nie mogła płakać. Jeszcze nie. Wtem zadzwonił telefon. 129 — Liluś! Do ciebie - zawołała mama. Boże! To pewnie ze szpitala — przestraszyła się Lilka. Była niemal w panice, podnosząc słuchawkę. Ale to nie był telefon ze szpitala. Dzwoniła Hanka. — Lilka, przepraszam, że tak późno, ale właśnie wpadłam na genialny pomysł, żeby urządzić imprezę. Bez okazji. Będą sami nasi. Ale bardzo bym chciała, żebyś, jeżeli przyjdziesz, przyprowadziła tego swojego kolegę, wiesz. Tego, którego widziałam u ciebie, tego przystojniaka. — Kiedy? — W sobotę. Przyprowadzisz go? — Może. — Koniecznie. Jest boski. Lojalnie uprzedzam, że spróbuję ci go poderwać. No to pa, na razie. Śpij słodko. Aha, jak on ma na imię? — Rafał — powiedziała ledwo słyszalnie Lilka. -Jak? — Pa, muszę kończyć, pa, pa. — Skończyłaś, Liluś? — Tak. To Hanka Leśniak. — Łazienka wolna? — Tak, mamuś. Dobranoc. — Dobranoc, kochanie. Lilka przeszła do swojego pokoju, posłała tapczan, rozebrała się i właśnie podchodziła do balkonowych drzwi, aby je szerzej otworzyć, gdy od sąsiadów z góry, a może z boku dobiegł ją nostalgiczny głos Chrisa Rea. And you my love, my sweet, sweet love... Porywczo zamknęła drzwi, rzuciła się na tapczan i wcisnęła twarz w poduszkę, która po chwili zrobiła się mokra. Od jej łez, które wreszcie popłynęły. Płakała długo, nieświadoma tego, że właśnie żegna utracone bezpowrotnie dzieciństwo. Dzień wstał parny, duszny. Ani śladu przyjemnej, zwiastującej jesień mgiełki. Ale Lilka wstała oczyszczona, jakby obmyta. Czuła się tak, jakby z wczorajszymi łzami spłynęły z niej gorączka, a zara- 130 zem jakby przybyło jej lat. Spojrzała w lustro: w jej oczach była powaga i — determinacja. Bo już postanowiła, pojedzie dziś do szpitala, nie ma sensu tego dłużej odwlekać. Tak pomyślała: nie ma sensu tego dłużej odwlekać, co oznaczało, że ta wizyta w szpitalu jawiła jej się jako obowiązek. Może to początek nowego życia, które... będzie lepsze? Godniejsze? Do szkoły przyszła wyciszona; koniec szaleńczego błaznowania. Spojrzenie jej często zatrzymywało się na Rafale, co on, naturalnie, zauważył. Kiedy podeszła do niego po lekcjach, mizerna, dziwnie dorosła twarz chłopaka pojaśniała. — Rafał? -Tak? — Zawieziesz mnie dziś do szpitala? Jego twarz natychmiast zgasła. — Nie! — rzucił twardo, obrócił się na pięcie i odszedł. Powiedzieć, że stała z otwartymi ustami, byłoby przesadą. Ale była niewyobrażalnie zaskoczona. Rafał jej powiedział: nie! Rafał był dla niej szorstki, odtrącił ją! To niemożliwe! Możliwe, Lilka, możliwe. Po tym wszystkim, co wycierpiał przez ciebie. „Miał szczęście, że pomoc przyszła w porę" — usłyszała przypomniane słowa lekarza. Szczęście Marcina to był Rafał. Rafał uratował mu życie. Gdyby Rafała tam nie było... Gdyby Rafała tam nie było. Nie, to jest po prostu nie do pomyślenia. Dobrze ci tak, Lilka, dobrze ci tak. Te słowa dźwięczały w niej, gdy po południu, w porze wizyt, jechała do szpitala. Właściwie... pomagały jej. To znaczy, Rafał znowu, pośrednio tym razem, jej pomagał. Te słowa tłumiły to dziwne, złe samopoczucie, które ogarnęło ją natychmiast, gdy tylko postanowiła odwiedzić Marcina. Nie chciała go zobaczyć? Nie myśleć, nie myśleć. Dobrze ci tak. Marcina w separatce, którą zapamiętała, już nie było. — Pan Tarło jest na sali ogólnej — poinformowała ją spotkana w korytarzu pielęgniarka. Pan Tarło! Dlaczego to zabrzmiało tak obco? 131 Nabrała głęboko powietrza, otworzyła drzwi, zza których dobiegał szmer głosów i — o mało się nie cofnęła. W dużej, wysokiej sali było pełno ludzi. Obsiedli wszystkie łoża, po dwoje, po troje, dorośli, dzieci. Nie, nie wszystkie. Było ich w sali sześć. Na pierwszym od okna po lewej stronie leżał bardzo zdrowo wyglądający czarnowłosy mężczyzna. Przy nim nikt nie siedział. I — nikt nie siedział przy łóżku naprzeciwko. Leżał tam... Marcin? Uśmiechnął się, uniósł rękę. Marcin. Dlaczego, dlaczego go prawie nie poznała? Czyżby aż tak się zmienił? A przecież wcale nie wyglądał źłe. Twarz miał chudą, ale wygładzoną, nawet włosy, chyba świeżo umyte, rozkładały się wzdłuż przedziałka tak, jak to zapamiętała, w lśniące skrzydła, więc skąd, dlaczego ta emanująca z niego obcość? — Przyszłaś, Lilinko — powiedział. Wtedy, jak wczoraj, gdy dobiegł ją znienacka głos Chrisa Rea, coś w niej gwałtownie się poruszyło. — Przyszłam — odparła, przysuwając stołek do łóżka. — Ja nie przyjeżdżałam, bo... — Cii... nie usprawiedliwiaj się, ja rozumiem. Wiedziałaś, że będę żył, ja cię przepraszam za tamto nocne histeryzowanie. — Miałeś kryzys. Psychiczny. Tak powiedział lekarz. Powiedział „ja rozumiem", ale w jego oczach, teraz od pochmurnego nieba za oknem bardziej szarych niż zielonych, pojawiło się pomieszanie, jakby — lęk? Chyba zdał sobie sprawę z tego, bo zaczął mówić szybko, ot tak, byle nie dopuścić do głosu niebezpiecznej ciszy. — Tu dziś niezbyt przyjemnie, jak zawsze w porze wizyt. Tylu ludzi. Przychodzą całe rodziny. — A do ciebie nikt nie przyjdzie? — Przyjdzie. Mama przychodzi co dzień, czasem ojciec. Ale co u ciebie, Lilinko? — W porządku. Mamy nowego nauczyciela historii, okropny podrywacz. To śmieszne, bo taki stary... — Stary? — No, ma ze trzydzieści — odparła i nagle pojęła, w wielkim 132 pomieszaniu, co ją tak nieprzyjemnie uderzyło w Marcinie. On jest stary. — Ja też jestem dla ciebie stary, Lilinko. — Nnno. Ale Marcin, nic nie mówisz, jak się czujesz? — Dobrze. Niedługo jadę do sanatorium. A potem na południe Francji, gdzie będę dochodził do formy. Lilinko? — Słucham cię? — Czy będę mógł, kiedy wrócę, to nie będzie prędko, czy będę mógł zadzwonić do ciebie? Milczała. — Nie wiem — odparła wreszcie, nie patrząc na niego. — Nie wiem, co na to odpowiedzieć. Ja... Może lepiej jednak nie? Odchylił głowę na poduszkę i na moment przymknął oczy. — Dobrze mi tak — szepnął, słowami, które wróciły do niej jak echo. — Mam to, na co zasłużyłem. Nie zasłużyłem na ciebie, Lilinko. Ale... Przerwał, jego oczy pobiegły do drzwi. Wchodziła właśnie przez nie wysoka, smukła kobieta w świetnie skrojonym kostiumie. Piękna głowa, kształtny, delikatny nos i zdecydowany podbródek. Pachnąca. Wszystkie oczy zwróciły się ku niej. Wydawała się młoda, ale kiedy podeszła bliżej, to wrażenie okazało się mylące. Postarzał ją zwłaszcza wyraz oczu. Były niebieskoszare, chłodne, jakby taksujące. Tylko przez sekundę zatrzymała je na twarzy Lilki, ale dziewczyna natychmiast poczuła się nieswojo. — Mamo, to jest Lilka. Córka profesora Niemirskiego, wiesz. — Miło mi — bąknęła Lilka. Natychmiast zapragnęła uciec. Ta matka Marcina była jak one, agresywne dorosłe kobiety z jej snu o balu! Zimny dreszcz. — To ja już pójdę — rzekła szybko, wstając. Za oknem błysnęło, w szyby uderzył wiatr. — Nie chodź jeszcze. Zaraz będzie burza — powiedział Marcin. — Ktoś na mnie czeka — skłamała Lilka. — To cześć, Marcin. Zdrowiej. Do widzenia pani. Wyszła z ogromną ulgą. Tak wielką, że w korytarzu na moment przysiadła. Musiała usiąść. Czuła się zmęczona, to było jak płynię- 133 ??? pod silny prąd. W korytarzu paliła się ta sama, odwieczna, żółtawa żarówka. Ten sam strasznej pamięci korytarz. Lilka wzdrygnęła się i spojrzała w bok. Tam, gdzie powinien być Rafał. Nie było Rafała. To przecież niemożliwe, żeby nie było Rafała. Rafał musi, musi być. Jak bardzo zatęskniła za jego opiekuńczym ramieniem. Za powietrzem! Poszła do windy. Pielęgniarz wsuwał właśnie do niej wózek, na którym siedział chłopiec, może dziesięcioletni, przeraźliwie chudy, szkielet prawie, z ogoloną głową nie mniej bladą niż twarz. Jedną nogawkę od piżamy miał pustą. Widząc przerażenie, którego Lilka nie potrafiła ukryć, uśmiechnął się mężnym, pocieszającym uśmiechem. Pocieszał ją. On ją! To jest dopiero nieszczęście — myślała wstrząśnięta. Nagle wydała się sobie małą, nędzną egoistką. Ten nastrój wszakże nie trwał długo. Kiedy znalazła się na zewnątrz i ogarnęło ją pachnące deszczem powietrze, od stóp do głów wypełniła ją radość życia. Życie! Jak dobrze jest żyć! Gdyby tak jeszcze... — Masz tu parasol, bo zmokniesz, zanim dojdziesz do samochodu. Obróciła się żywo. - Rafał! Przyjechałeś! Pod jej rozradowanym, ba, uszczęśliwionym spojrzeniem zmieszał się. - Ano... już taki głupi jestem - mruknął. — Wcale nie jesteś głupi! Właśnie myślałam, że... - Że co? — spytał bez tchu. - Że byłoby cudownie, gdybyś przyszedł... Rafał? — Słucham. - Czy ja jestem potworem? — Potworem? — No tak. Bo widzisz, ja dopiero co... a teraz nie chcę. Rafał, on już dla mnie nic nie znaczy. Patrzyła z napięciem. Opuścił głowę, przez jego chłopięcą, a zarazem bardzo już męską twarz przebiegł skurcz. 134 - Są granice tego, co człowiek może znieść - rzekł ???^ Nie, nie jesteś potworem - dodał, podnosząc głowę. - ? ?^ -nawet była, to i tak... yS - Rafał? Pójdziesz ze mną w sobotę na imprezę do koleżanjjj ze szkoły muzycznej? - A chcesz? — spytał. - Chcę — odparła zdecydowanie. - To pójdę. 28 września „Wpadł mi w ręce ten zeszyt, który miał być moim ????????. kiem, a zaistniał chyba tylko po to, bym napisała tych kilka Zdań że właśnie minęła rocznica itd.(patrz wyżej). Gdybym mogła prze.' widzieć, że będzie jeszcze jakieś „potem", że będzie ta]jje potem, w ogóle ciąg dalszy. Lada moment skończę 16 lat. Wiem ze nastąpiła we mnie wielka zmiana. Musiała nastąpić: zbyt Wjeie przeżyłam. Czuję się doroślejsza. Wydaje mi się, że potrafię już na siebie popatrzeć z pewnego dystansu. Na ogół jestem spow na i myśląc o Marcinie, widzę go w wielkiej oddali. \Viem jednocześnie, że kiedy tylko usłyszę którąś z tamtych pamiętnych piosenek Chrisa Rea, na chwilę ogarnie mnie tęsknota. Ale ?? do Marcina w ogóle. Do tego Marcina, który tańczył ze mną na leśnym parkingu. Tylko tyle? To dużo, bo mimo wszystkich późniejszych okropieństw ocaliłam to wspomnienie. Rafał? ??? wiem, co czuję do Rafała. Jest mi ogromnie, ogromnie bij^j Jestem o niego zazdrosna. Życia sobie bez niego nie wyobrażam Ale... No cóż... wierzę, jeszcze wierzę, że można przeżyć tylko jedną prawdziwą miłość, i mam nadzieję, że mnie to nie orąlnje Postanowiłam, że jutro wreszcie opowiem wszystko rodzicom. juz najwyższy czas. Są cudowni, cierpliwie czekają, rozumieją %?? A jednak — trochę się boję". ISI o Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 22 tel. 643-93-89, fax 643-70-28 Dział Handlowy tel. 632-44-42 01-242 Warszawa, Al. Prymasa Tysiąclecia 83 Redaktor Elżbieta Brzoza Redaktor techniczny Maria Bochacz Korektorzy Halina Otceten, Roma Sachnowska ISBN 83-10-10314-? 1'RINTED IN POLAND Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 199S r. Wydanie pierwsze. Skład i przygotowalnią: Studio Komputerowe NK. Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi.