Coulter Catherine Posażna panna młoda PROLOG Vere Castle, 1807 W pobliżu Loch Leven, Półwysep Fife, Szkocja Spoglądał przez wąskie okno na podwórzec swego zamku. Mimo że był już kwiecień, wiosna nie zagościła jeszcze na dobre, z wyjątkiem dziko kwitnącego wrzosu, który poprzez strzępy mgły bił w oczy żywym fioletem. Szkocki wrzos, podobnie jak tutejsi ludzie, rozkwitał nawet wśród nagich skał. Owego ranka nad kamiennymi umocnieniami wisiała gęsta mgła; zbita, szara i wilgotna. Z wysokości drugiego piętra okrągłej wieży północnej wyraźnie słyszał głosy swoich ludzi - starą Marthę nawołującą kurczęta, żeby sypnąć im ziarna, Burniego wrzeszczącego co tchu w płucach na młodego Ostle’a, który był jego siostrzeńcem i nowym chłopcem stajennym w jednej osobie. Słyszał, jak krzywonogi Crocker gniewa się na swego psa, Jerzego II, grożąc mu, że skopie tę ospałą kreaturę, chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, że zabiłby każdego, kto by się ośmielił powiedzieć na Jerzego choć jedno złe słowo. Ranek rozbrzmiewa! dźwiękami znanymi od dzieciństwa. Wszystko wydawało się takie, jak zwykle. Ale takie nie było. Odwrócił się od okna i podszedł do małego kamiennego kominka, wyciągając ręce w stronę płomieni. Był w swojej samotni. Nawet jego brat, Malcolm, kiedy jeszcze żył, trzymał się z dala od tego pomieszczenia. Pomimo mizernego ognia w pokoju było ciepło, bo pokrywające ściany grube wełniane kilimy, utkane przez jego prababkę, skutecznie chroniły przed wilgocią i przeciągami. Zastanawiał się, jak to możliwe, że jego marnotrawny ojciec i przeklęty brat przeoczyli przepiękny dywan Aubusson pokrywający większą część kamiennej podłogi; był sporo wart i można by za niego choćby i tydzień grać w karty lub barłożyć z dziwkami, a nawet robić jedno i drugie. W każdym razie dywan i kilimy jakimś cudem ostały się. Ale niewiele więcej. Ponad kominkiem, na niemal sparciałym kilimie, wisiał herb rodu Kinross: Ranny, lecz Niezwyciężony. On także był kiedyś prawie śmiertelnie ranny. Znalazł się w wielkich tarapatach i jedynym ratunkiem było małżeństwo z dziedziczką, i to natychmiastowe. A on nie miał ochoty na żeniaczkę. Prędzej wypiłby miksturę ciotki Arleth, niż poszedł do ołtarza. Nie miał jednak wyboru. Długi zaciągnięte przez ojca i zmarłego starszego brata pogrążyły go w rozpaczy. Był teraz jedyną osobą odpowiedzialną za rodzinne dobra. Był teraz nowym hrabią Ashburnham, przeklętym siódmym hrabią, pogrążonym w długach aż po swoją szlachetną szyję. Jeżeli nie zadziała szybko, wszystko zostanie stracone. Jego ludzie będą głodować albo wyemigrują. Jego dom popadnie w ruinę, a rodzina pogrąży się w nędzy. Dobrze wiedział, że nie może na to pozwolić. Spojrzał na swoje dłonie. Były silne, ale czy wystarczająco silne, aby ustrzec klan Kinrossów od skręcającego kiszki głodu, jaki stał się udziałem pradziada po roku 1746? Cóż, jego pradziad był przebiegłym człowiekiem, szybko przystosowującym się do nowych okoliczności, kumającym się z kilkoma potężnymi hrabiami, którzy jeszcze pozostali w Szkocji. Był sprytny i nie pogardzał przemysłem; te kilka groszy, które mu pozostały, zainwestował w powstające na północy Anglii fabryki żelaza i tekstyliów. I odniósł niewiarygodny sukces, o jakim nawet nie śnił. Ale odszedł, tak jak wszyscy. Na swoje szczęście dożył sędziwego wieku, zadowolony z siebie, nie zdając sobie sprawy, że jego syn to nicpoń, który znów pogrąży Vere Castle w nędzy. Do diabła, cóż to takiego żona, pomyślał, a zwłaszcza Angielka? Jeśli zechce, po prostu zamknie ją w jednej z wilgotnych komnat i ukryje klucz. Jeżeli okaże się dumna i nieugięta, będzie ją po prostu bił. Krótko mówiąc, ze swoją przeklętą żoną będzie mógł robić, co tylko zechce. A może dopisze mu szczęście i okaże się bezwolna jak owca, pozbawiona sprytu niczym krowa i łagodna jak koza, której największą przyjemnością jest przeżuwanie starych butów. Jakakolwiek mu się trafi, da sobie z nią radę. Nie ma innego wyjścia. Colin Kinross, siódmy hrabia Ashburnham, wyszedł ze swego pokoju na szczycie północnej wieży. Następnego ranka wyruszył do Londynu na poszukiwanie panny posiadającej posag równy skarbowi Aladyna. ROZDZIAŁ 1 Londyn, 1807 Sinjun spostrzegła go po raz pierwszy w środę wieczorem, w połowie maja, w sali balowej na raucie wydawanym przez Księcia i Księżną Portmaine. Znajdował się o jakieś trzydzieści stóp od niej, częściowo przesłonięty bujnie rozrośniętą palmą, ale to jej nie przeszkadzało. Widziała go wystarczająco wyraźnie i nie mogła od niego oderwać oczu. Śledziła każdy jego gest, gdy wdzięcznie zbliżył się do grupki dam, skłonił przed jedną z nich i zaprosił do kotyliona. Był słusznego wzrostu; dama sięgała mu zaledwie do ramienia. Chyba że owa dama była karlicą, ale Sinjun mocno w to wątpiła. Z pewnością był wysoki, o wiele wyższy niż ona sama, Bogu niech będą dzięki. Wpatrywała się w niego, nie wiedząc dlaczego to robi i nie troszcząc się o powód, aż poczuła dłoń na ramieniu. Uderzyła tę dłoń i odeszła z oczami utkwionymi w nieznajomym. Usłyszała za sobą kobiecy głos, ale się nie obejrzała. Nieznajomy uśmiechał się do swojej partnerki i Sinjun poczuła, że w jej wnętrzu coś się poruszyło. Podeszła bliżej, okrążając parkiet. Mężczyzna tańczył teraz oddalony o niecałe trzy metry od niej i Sinjun uznała, że jest wspaniały - równie wysoki jak jej brat Douglas i podobnej masywnej budowy: z kruczoczarnymi, ciemniejszymi niż u Douglasa, włosami, a jego oczy - dobry Boże - mężczyzna nie powinien mieć takich oczu. Były intensywnie ciemnoniebieskie; bardziej niebieskie niż szafiry w naszyjniku, który Douglas ofiarował Alex na urodziny. Gdybyż znajdowała się dość blisko, by go dotknąć, aby przyłożyć palce do dołka w jego brodzie, pogładzić te jego lśniące włosy. Wiedziała, że będzie szczęśliwa, mogąc na niego patrzeć do końca życia. Oczywiście to szalona myśl, niemniej jednak prawdziwa. Był dobrze zbudowany; mając dwóch starszych braci znała się na tym. O tak, posiadał ciało atlety, silne, twarde i nabite, i był młody, prawdopodobnie młodszy niż Ryder, który właśnie zaczął trzydziesty rok życia. Cichy, natarczywy głosik mówił jej, że jest głupia, że powinna spojrzeć na sprawę realistycznie, skończyć z tym zaślepieniem, bo przecież to tylko mężczyzna, taki jak wszyscy inni, i pomimo wspaniałej aparycji, najprawdopodobniej obdarzony podłym charakterem. Lub, co gorsza, jest kompletnym nudziarzem albo pozbawionym rozumu głupkiem, z którym nie można porozmawiać, albo ma popsute zęby. Lecz nie, bo właśnie odrzucił do tyłu głowę i roześmiał się serdecznie, ukazując piękne, równiutkie, białe zęby, a co więcej, ów śmiech świadczył według niej o wielkiej inteligencji - wspaniały głęboki śmiech, zupełnie jak jego oczy, a czyż one nie świadczyły o inteligencji? Tak, lecz mimo wszystko mógł być moczymordą albo hazardzistą lub rozpustnikiem, czy Bóg jeszcze wie kim. Ale ona o to nie dbała. Po prostu wpatrywała się w niego. Poczuła wielkie pragnienie - pragnienie, którego nie pojmowała. Wreszcie kotylion dobiegi końca, a on skłonił się przed swoją partnerką i odprowadził ją na miejsce, po czym przyłączył się do grupki rozmawiających dżentelmenów. Powitali go głośnymi, radosnymi okrzykami. A więc cieszył się popularnością wśród innych mężczyzn, zupełnie jak jej bracia, Douglas i Ryder. Ku jej rozczarowaniu, panowie przeszli do pokoju, w którym grano w karty. Znowu poczuła dłoń na ramieniu. - Sinjun? Obejrzała się z westchnieniem. - Tak? - Dobrze się czujesz? - dopytywała się jej szwagierka, Alex. - Stoisz tu jak posąg. Już raz próbowałam cię zagadnąć, ale ty w ogóle nie zareagowałaś. - Nic mi nie jest - odparła Sinjun, spoglądając na miejsce, w którym widziała go po raz ostatni. A potem usłyszała męski śmiech i wiedziała, że to on się roześmiał, czysto i dźwięcznie. Ów śmiech napełnił ją ciepłem i podnieceniem, sprawił, że to coś w jej wnętrzu znów się poruszyło. Czuła to w calutkim ciele. Żaden mężczyzna nie mógł być tak doskonały, by wprawić ją w zachwyt od pierwszego wejrzenia. Nie, to zupełnie niemożliwe. Nie była przecież ani głupia, ani naiwna, ani niedoświadczona, miała wszakże dwóch starszych braci, celujących w bezwstydnym zachowaniu i odzywkach. - Sinjun, co się z tobą dzieje? Masz jakieś zmartwienie? Westchnęła głęboko i postanowiła zamknąć usta na kłódkę, co całkowicie nie zgadzało się z jej usposobieniem. Lecz to co czuła, było takie nowe, takie nieznane... Uśmiechnęła się szeroko. - Podoba mi się ta księżna Portmaine. Błagała mnie, żebym się do niej zwracała per Brandy i nie wymawiała tego okropnego imienia Brandella. Nie uważasz, że to bardzo sprytne zdrobnienie? - Sinjun nachyliła się do ucha szwagierki. - I spójrz na jej biust. Jeszcze bardziej imponujący niż twój. Jest oczy wiście nieco starsza od ciebie, jak przypuszczam. W odpowiedzi usłyszała głośny śmiech swego brata, Douglasa: - Na Boga, Sinjun, nie przypuszczasz chyba, że wiek jest tutaj decydującym czynnikiem? Myślisz, że lata przydają kobiecie wdzięków? Mój Boże, koło sześćdziesiątki Alex nie będzie w stanie spojrzeć na własne nogi. Ale to mnie zachęca do bliższych oględzin księżnej. I jako starszy brat muszę ci zwrócić uwagę, Sinjun, że twoja uwaga na temat atutów księżnej i braków Alex jest całkowicie nie na miejscu. Sinjun także się roześmiała, słysząc słowa brata, który ciągnął żałobnym tonem: - Zawsze myślałem, że jesteś najszczodrzej wyposażoną damą w całej Anglii. Być może jednak dotyczy to tylko południowej części Anglii. A może wiedziesz prym tylko w najbliższym sąsiedztwie Northcliffe Hall. Jak mogłem się aż tak pomylić! Jego oddana małżonka trąciła Douglasa w ramię. - Proponuję, żebyś zajął się swoimi sprawami, mój panie, i pozostawił księżnę i jej biust księciu. - Otóż to - zgodził się hrabia i zwrócił ku siostrze, która wydała mu się jakaś inna niż zwykle. Wcześniej tego wieczoru wyglądała normalnie, ale teraz zaszła w niej jakaś zmiana. Sprawiała wrażenie roztargnionej, tak, właśnie tak, i to było dziwne, naprawdę bardzo dziwne. Zazwyczaj Sinjun była przejrzysta ni czym woda w stawie, na jej wyrazistej twarzy malowały się wszelkie emocje; ale teraz trudno było zgadnąć, o czym rozmyśla. Wytrąciło go to z równowagi. I Douglas raptem poczuł się tak, jakby zupełnie nic znał tej wysokiej, całkiem ładnej młodej damy. - I jak tam, brzdącu, dobrze się bawisz? - zagadnął obojętnym tonem. - Ostatni kotylion był jedynym tańcem, którego nie tańczyłaś. - Ona ma dziewiętnaście lat - stwierdziła Alex. - Z całą pewnością nie powinieneś nazywać jej brzdącem. - Nawet jeśli nadal odgrywa Ducha Dziewicy, że by nie dać mi pospać? Podczas gdy Alex i Douglas sprzeczali się na temat nieszczęsnego ducha siedemnastowiecznej dziewicy z Northcliffe Hall, Sinjun miała czas do namysłu i zdecydowała, co ma im powiedzieć. Kiedy wreszcie zamilkli, podeszła do brata i oświadczyła: - Ani mi w głowie duchy, przynajmniej w Londynie. Och, nadchodzi Lord Castlebaum ze swoją mamusią. Zapomniałam, że zamówił u mnie taniec. Ok ropnie się poci i ma wilgotne ręce... - Wiem. Jest również bardzo sympatycznym młodym człowiekiem. Ale, Sinjun - dodał Douglas, po spiesznie unosząc dłoń, aby ją zatrzymać. - Nawet gdyby w ogóle się nie pocił, wcale nie musisz od razu za niego wychodzić. Postaraj się zaakceptować jego skłonność do pocenia się oraz miłe usposobienie, i po prostu dobrze się baw. Pamiętaj, że jesteś w Londynie dla przyjemności i nic poza tym. Nie słuchaj, co mówi matka. Sinjun westchnęła ciężko. - Matka - powtórzyła. - Trudno jej nie słuchać. Wciąż mi powtarza, że muszę sama doprowadzić się do ołtarza, bo w przeciwnym razie zostanę odstawiona na półkę. Półkę Staropanieństwa. Stale wylicza mi okropieństwa związane z niezamężnym stanem, łącznie z tym, że po jej śmierci stanę się popychadłem w domu Alex. Zauważyła nawet, że wydłużyła mi się szczęka. A kiedy spojrzałam w lustro, ze zgrozą stwierdziłam, że faktycznie, moje siekacze stały się nieco dłuższe. - Nie słuchaj jej. To ja jestem głową rodziny Sherbrooke’ów. Masz się bawić, śmiać i flirtować, ile dusza zapragnie. A jeżeli nie znajdziesz dżentelmena, który ci się spodoba, to nic nie szkodzi. Głos starszego brata brzmiał surowo i bardzo władczo, więc Sinjun zmusiła się do uśmiechu. - Mam już dziewiętnaście lat, a to niezbicie oznacza, że powinnam wkrótce wyjść za mąż lub co najmniej znaleźć sobie narzeczonego. Matka suszy mi głowę, że Alex w wieku dziewiętnastu lat wyszła za ciebie. A potem dodaje, że Sophie miała szczęście schwytawszy Rydera w ostatniej chwili, mając prawie dwadzieścia lat, bo inaczej zostałaby starą panną do końca życia. Twierdzi, że poślubienie Rydera było najmądrzejszą rzeczą, jaką Sophie mogła uczynić. Na dodatek to jest już mój drugi sezon. Matka mówi, że powinnam trzymać język za zębami, bo panowie nie lubią kobiet, które wiedzą więcej od nich. Powiada, że to ich skłania do picia i hazardu. Douglas bąknął coś niewyraźnie i nie bardzo elegancko. Sinjun roześmiała się, ale był to śmiech pozbawiony wesołości. - Cóż, nigdy nie wiadomo. - Wiem jedno. Matka z pewnością za dużo gada. Słuchając brata, Sinjun ujrzała oczyma wyobraźni tamtego nieznajomego mężczyznę i tym razem uśmiechnęła się szczerze, a jej oczy stały się cieple i rozmarzone. Spostrzegła, że jej szwagierka, Alex, przypatruje się jej z uwagą i zaciekawieniem. - Gdybyś mnie potrzebowała, zawsze cię chętnie wysłucham, Sinjun - powiedziała Alex. - Może już wkrótce. Ach, oto i Lord Castlebaum o wilgotnych dłoniach. Ale przynajmniej dobrze tańczy. Zobaczymy się później. Rozglądając się za owym nieznajomym, trzykrotnie nastąpiła Lordowi Castlebaumowi na palce. Wreszcie zaczęła podejrzewać, że oszukały ją własne oczy, bo żaden mężczyzna nie mógł być aż tak niesłychanie wspaniały. Ale tej nocy śniła o nim. Byli razem, a on śmiał się i stał blisko niej, dotykał palcami jej policzka. Wiedziała, że go pragnie i nachylała się, bo miała ochotę go dotknąć, i jej spojrzenie wyrażało wszystkie uczucia, a on to zauważył i teraz już miał pewność. Obrazy łagodniały, kontury zacierały się, kolory stapiały, a ich ciała splatały się ze sobą. Sinjun obudziła się przed świtem. Serce biło jej gwałtownie, była spocona. Czuła się osłabiona i omdlewająca. W głębi brzucha odezwał się dziwny ból. Wiedziała, że przyśniło jej się owo tajemnicze „uprawianie miłości”, ale tylko w niewyraźnych zarysach. Musiała jednak odkryć tę tajemnicę, poznać pięknego nieznajomego, spleść się z jego ciałem. Żałowała, że nie zna jego imienia, bo taka intymność z bezimiennym mężczyzną wydawała się jej nie na miejscu. * Po raz drugi ujrzała go trzy dni później, na wieczorku muzycznym, w domu państwa Ranleagh przy Carlysle Square. Mediolańska śpiewaczka o bardzo donośnym sopranie uderzała pięścią w fortepian, podczas gdy wiedeński akompaniator usiłował trafić drżącymi palcami w klawisze i wydobyć z instrumentu mocne brzmienie. Sinjun wkrótce poczuła nudę i niepokój. Aż nagle dosięgła ją jakaś dziwna fala i Sinjun wiedziała, po prostu wiedziała, że to on wszedł do pokoju. Odwróciła się ostrożnie. Rzeczywiście, to był on. Na jego widok wstrzymała oddech. Zdejmował właśnie czarny płaszcz i mówił coś cicho do innego dżentelmena. Wydał jej się jeszcze wspanialszy niż na balu u Portmaine’ów. Był cały w czerni, z wyjątkiem śnieżnobiałej batystowej koszuli. Gęste włosy miał zaczesane do tyłu; może nieco zbyt długie, jak na ówczesną modę, ale Sinjun uznała je za skończenie doskonałe. Zajął miejsce po przekątnej, tak więc, zwracając się profilem do zawodzącej śpiewaczki, Sinjun mogła patrzeć na niego do woli. Usiadł i zastygł bez ruchu. Pozostał niewzruszony nawet wówczas, gdy śpiewaczka nabrała powietrza w płuca i wyciągnęła przenikliwe wysokie C. To mężczyzna odznaczający się odwagą i hartem ducha, pomyślała Sinjun z aprobatą. Dobrze wychowany i o nieskazitelnych manierach. Palce ją świerzbiły, by dotknąć dołka w jego brodzie. Stwierdziła, że posiada wyrazisty i mocny podbródek, że jego nos jest wąski i ma szlachetny kształt, a jego usta sprawiają, że ogarniają ochota... nie, musi się opanować. Przez chwilę powróciły sceny ze snu i zrozumiała, że jest stracona. Na Boga, przecież on mógł być żonaty lub zaręczony. Udało jej się zachować pozory spokoju do chwili, gdy wreszcie przeniesiono się do jadalni. Sinjun zajęła miejsce obok przyjaciela Douglasa z Klubu Czterech Koni, Lorda Clintona, który jej towarzyszył. - Kim jest tamten mężczyzna, Thomas? Wysoki, z bardzo czarnymi włosami? O tam, z tymi trzema, z których żaden nie jest równie wysoki, ani równie wspaniały. Thomas Mannerly, czyli Lord Clinton, spojrzał w kierunku, który mu wskazywała. Miał krótki wzrok, ale dojrzał kogo trzeba. Mężczyzna był bardzo wysoki i stanowczo zbyt dobrze zbudowany. - Ach, to Colin Kinross. Od niedawna w Londynie. Jest hrabią Ashbumham i Szkotem. - Ostatnie słowo wypowiedziane zostało z odrobina, pogardy. - Co robi w Londynie? Thomas spojrzał na śliczną dziewczynę u swego boku, która niemal dorównywała mu wzrostem, co z pewnością było nieco deprymujące, ale przecież nie musiał się z nią żenić, a tylko towarzyszył jej podczas wieczoru. - Na Boga, Sinjun, chyba cię nie obraził? - zapytał troskliwie, strzepując sobie z rękawa nieistniejący pyłek. - Ci przeklęci Szkoci to barbarzyńcy, nawet jeżeli kształcili się w Anglii, jak to było w jego przypadku. - O, nie. Spytałam ot tak, z ciekawości. Paszteciki z homara są bardzo smaczne, prawda? Lord przyznał jej rację, a Sinjun pomyślała: przynajmniej wiem, jak się nazywa. To już coś. Miała ochotę krzyczeć z radości. Thomas Mannerly spojrzał na nią właśnie w tym momencie i na widok najpiękniejszego uśmiechu, jaki widział w całym swoim życiu, zaparło mu dech w piersi. Zapomniał o pasztecikach z homarem. Powiedział jej coś, coś nienagannego i odrobinę intymnego, i ze smutkiem stwierdził, ze w ogóle go nie słuchała. Wpatrywała się, jeżeli się nie mylił, w tego przeklętego Szkota. Sinjun zasępiła się. Musi dowiedzieć się o nim czegoś więcej. To dlaczego ten Thomas Mannerly nie jest tym zachwycony? Tego wieczoru nie udało jej się dowiedzieć niczego więcej o Colinie Kinrossie, ale nie rozpaczała z tego powodu. Wkrótce nadejdzie czas, żeby działać. * Douglas Sherbrooke, hrabia Northcliffe, siedział w bibliotece wtulony w swój wygodny, skórzany fotel i czytał „London Gazette”, kiedy przypadkowo uniósł wzrok i dostrzegł stojącą w drzwiach siostrę. Czemuż ona, do diabła, stoi w progu? Zazwyczaj wkraczała radośnie śpiewając, śmiejąc się i szczebiocząc, zanim jeszcze zwrócił na nią uwagę; i Douglas uśmiechnął się na myśl, że taka była beztroska, śliczna i niewinna. Zazwyczaj pochylała się nad nim, całowała w policzek i mocno obejmowała. Ale teraz się nie śmiała. Dlaczego, u diabła, wygląda tak zupełnie inaczej? Jakby zrobiła coś niewiarygodnie złego? Zmarszczył czoło. - O co chodzi, brzdącu? Nie, jesteś już w zbyt zaawansowanym wieku, by nazywać cię brzdącem. A więc, moja droga, wejdź, wejdź. Co się stało? Alex mówiła, że coś cię bardzo zaprząta. Wyrzuć to z siebie. Nie podoba mi się twoje zachowanie. Jakbyś nie była sobą. To mnie niepokoi. Sinjun powoli weszła do biblioteki. Było już bardzo późno, prawie północ. Douglas wskazał jej fotel obok swojego. To dziwne, myślała podchodząc do brata. Zawsze zdawało jej się, że Douglas i Ryder są najprzystojniejszymi mężczyznami na całym świecie. Myliła się. Żaden z nich nawet sie nie umywał do Colina Kinrossa. - Sinjun, zachowujesz się jakoś dziwnie. Nie poznaję cię. Źle się czujesz? A może matka znów ci dokuczyła? Pokręciła głową i odpowiedziała: - Dokuczyła, ale to nic nowego, a poza tym zawsze mi powtarza, że to dla mego dobra. - Porozmawiam z nią jeszcze raz. - Douglas. Zamilkła, a on nie wierzył własnym oczom: jego siostra wpatrywała się we własne stopy i mięła w palcach muślinową spódnicę. - Mój Boże - powiedział powoli, bo w końcu rozjaśniło mu się w głowie. - Poznałaś jakiegoś mężczyznę. - Nie, nie poznałam. - Sinjun, wiem, że nie żyjesz ponad stan. Nie szastasz pieniędzmi i za kilka lat będziesz bogatsza ode mnie. Matka trochę ci dokucza, ale przeważnie spływa to po tobie jak woda po gęsi. Prawdę mówiąc, nic sobie z niej nie robisz. Alex i ja kochamy cię bezgranicznie i robimy wszystko, żeby ci było jak najlepiej. W przyszłym tygodniu przyjadą Ryder i Sophie... - Wiem jak się nazywa, ale go nie poznałam! - Ach, tak - powiedział Douglas, opadając na oparcie fotela, uśmiechając się i splatając palce. - I jak się nazywa? - Colin Kinross jest hrabią Ashburnham. To Szkot. Douglas zmarszczył brwi. Przez chwilę miał nadzieję, że spodobał jej się Thomas Mannerly. Omylił się. - Znasz go? Czy jest żonaty? Zaręczony? Czy jest hazardzistą? Zabił kogoś w pojedynku? Czy jest kobieciarzem? - Zawsze musisz być oryginalna, prawda, Sinjun? Szkot! Nie, nie znam go. Ale skoro go nawet nie poznałaś, to dlaczego jesteś nim tak bardzo zainteresowana? - Nie wiem. - Zamilkła i sprawiała wrażenie niesłychanie wrażliwej. Wzruszyła ramionami, usiłując zachowywać się jak zazwyczaj, i dodała: - Po prostu tak jest. - W porządku - powiedział Douglas przyglądając się jej. - Dowiem się wszystkiego o tym Colinie Kinrossie. - Ale nikomu nie powiesz, prawda? - Powiem tylko Alex, ale nikomu więcej. - Nie przeszkadza ci, że to Szkot, prawda? - Nie, dlaczego miałoby mi przeszkadzać? - Thomas Mannerly mówił o nim z lekką pogardą, nazwał go barbarzyńcą. - Ojciec Thomasa jest święcie przekonany, że prawdziwy dżentelmen musi być zrodzony w czystym, niczym nieskażonym powietrzu Anglii. Wygląda na to, ze Thomas przejął te bezsensowne, arystokratyczne brednie. - Dziękuję, Douglasie. - Sinjun pochyliła się i ucałowała brata w policzek. Marszcząc czoło patrzył, jak wychodziła z biblioteki. Przeciwko Szkotowi miał tylko jedno, Sinjun będzie mieszkała bardzo daleko od rodziny. Wkrótce on również poszedł na górę. W sypialni zastał Alex szczotkującą włosy przy toaletce. Wymienili w lustrze uśmiechy i Douglas zaczął się rozbierać. Alex przestała się czesać, odłożyła szczotkę i zwróciła się w stronę męża. - Będziesz mi się przyglądać aż się całkiem rozbiorę - spytał. Skinęła głową z uśmiechem. - Sprawdzasz, czy nie przybrałem na wadze? Chcesz sprawdzić, czy nadal jestem szczupły i wszystkie części ciała mam na miejscu? Uśmiechnęła się szerzej, a potem potrząsnęła głową i powiedziała: - O, nie. Myślę, że wszystko jest w idealnym sta nie. Tak było ostatniego wieczoru i dzisiaj rano i... - zachichotała. Rozebrał się do naga, podszedł do żony, wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Kiedy znów mógł mówić, wyciągnął się obok Alex i oznajmił: - Nasza Sinjun jest zakochana. - Ach, więc dlatego tak dziwnie się zachowywała - odparła, ziewając szeroko, i podparła się na łokciu. - On nazywa się Colin Kinross. - Dobry Boże. - Co takiego? - Ktoś pokazał mi go na wieczorze muzycznym. Wygląda na bardzo silnego i na uparciucha. - Odgadłaś to wszystko na pierwszy rzut oka? - Jest słusznego wzrostu, może nawet wyższy od ciebie. To dobrze, bo jak na kobietę, Sinjun jest bardzo wyrośnięta. Bezwzględny, oto, co chciałam po wiedzieć. Sprawia wrażenie kogoś, kto zrobi wszystko, aby zdobyć to, czego zapragnie. - Alex, nie możesz wiedzieć tego wszystkiego tylko na kogoś patrząc. A teraz, jeżeli nie przestaniesz gadać głupstw, zabiorę ci ubranie na całe dwa dni. - Nic o nim nie wiem, Douglasie. - Jest wysoki i wygląda na twardego. Bezlitosne go. Bardzo dobry początek. - Sam się przekonasz, że mam rację - roześmiała się Alex. - Mój ojciec pogardza Szkotami. Mam na dzieję, że ty nie masz nic przeciwko nim. - Nie, nic mam. Sinjun powiedziała mi, że jeszcze go nie poznała. - Wkrótce go pozna. Nie mam co do tego wątpliwości. Jest, jak wiesz, bardzo przedsiębiorcza. - Na razie będę się starał jak najwięcej dowiedzieć na temat tego szkockiego dżentelmena. Bezwzględny, powiadasz. Hmmm... * Następnego wieczoru Sinjun miała ochotę tańczyć z radości. Douglas zabierał ją i Alexandrę do Teatru Drury Lane na Makbeta. Jako Szkot i Kinross, z tłumem kuzynów o nazwiskach MacJakiśtam, on na pewno lam będzie. Przedstawienie premierowe. Na pewno, och, na pewno tam będzie. Ale jeśli przyjdzie w towarzystwie damy? A jeśli... Nie będzie o tym myślała. Spędziła całą godzinę na przygotowaniach do wyjścia, aż w końcu jej pokojówka, Doris, z aprobatą skinęła głową. - Pięknie panienka wygląda - powiedziała wiążąc jasnoniebieską wstążkę na włosach Sinjun. Dokładnie w kolorze jej oczu. Spoglądając po raz ostatni na swoje odbicie w lustrze, Sinjun uznała, że wygląda zupełnie nieźle. Miała na sobie suknię z ciemnoniebieskiego jedwabiu oraz jaśniejszą narzutkę. Rękawy były krótkie i bufiaste, a poniżej biustu udrapowano jasnoniebieską, aksamitną szarfę. Sinjun była wysoka i szczupła i miała jasną cerę. Dekolt odsłaniał tylko odrobinę przedziałka między piersiami, bo Douglas był w tym względzie nieustępliwy. Tak, wyglądała zupełnie nieźle. Zobaczyła go dopiero w antrakcie. Kuluary Teatru Drury Lane zapełniał tłum dobrze urodzonych widzów, którzy plotkowali, żartowali, a za ich biżuterię można by przez okrągły rok żywić mieszkańców kilkunastu angielskich wiosek. W kuluarach było bardzo gorąco. Kilku nieszczęsnych widzów miało ubrania zakapane woskiem, spływającym z setek Świec, umieszczonych W kandelabrach. Douglas opuścił swoje damy, aby im przynieść szampana. Do Alex podeszła przyjaciółka i Sinjun skorzystała z okazji, by się rozejrzeć za swoim Szkotem, bo tak go teraz nazywała. Ku swemu zachwytowi, podnieceniu i przerażeniu, spostrzegła go stojącego jakieś trzy metry za nią i pogrążonego w rozmowie z Lordem Brassleyem, przyjacielem Rydera. Brass był chudym jak szczapa i dobrotliwym człowiekiem, który, co mu się chwaliło, otaczał żonę większym luksusem niż kochanki. Serce Sinjun biło jak oszalałe. Odwróciła się w stronę Szkota i ruszyła w jego kierunku. Wpadła na otyłego dżentelmena i przeprosiła go. Szła dalej. Była w odległości metra od Colina, gdy usłyszała, jak się roześmiał, a potem powiedział Lordowi Brassleyowi: - Na miłość boską, Brass, cóż ja mam, do diabła, począć? To takie Smutne - nigdy w życiu nie widziałem takich przerażających gęsi, stoją pozbijane w stadka; rozgadane, chichoczące i afektowane. To nie sprawiedliwe, po prostu niesprawiedliwe. Muszę się ożenić z posażną dziedziczką albo stracę wszystko, co posiadam, z winy tych dwóch łajdaków - ojca i starszego brata. A bogate samiczki, które napotykam, po prostu mnie przerażają. - Ależ drogi przyjacielu, istnieją także inne samiczki, które wcale nie są przerażające - odparł Lord Brassley ze śmiechem. - Samiczki, z którymi możesz się zabawić, wcale ich nie poślubiając. Po prostu ciesz się ich towarzystwem. Odprężysz się przy nich, Colin, a z tego, co widzę, odprężenie jest ci bardzo potrzebne. - Klepnął Kinrossa po plecach. - A co do dziedziczkę, bądź cierpliwy, mój chłopcze, bądź cierpliwy! - Ha, cierpliwy! Z każdym dniem jestem coraz bliższy bankructwa. A co do tych innych kobietek, do diabła, one zechcą korzystać z majątku, którego ja nie posiadam i będą oczekiwać, że z wdzięczności obsypię je deszczem błyskotek. Nie, nie mam czasu na rozrywki, Brass. Muszę sobie znaleźć dziedziczkę, i to taką, która będzie w miarę urodziwa. Jego głos miał głębokie, łagodne brzmienie i przepełniony był humorem oraz sporą dawką sarkazmu. Lord Brassley roześmiał się, skinął przyjacielowi dłonią i odszedł. Sinjun, nie namyślając się wiele, zbliżyła się do Szkota, stanęła na wprost niego, a kiedy jego piękne ciemnoniebieskie oczy spoczęły wreszcie na jej twarzy, a czarne brwi uniosły się pytająco, wyciągnęła do niego rękę i powiedziała wyraźnie: - Jestem dziedziczką. ROZDZIAŁ 2 Colin Kinross, siódmy hrabia Ashburnham, wpatrywał się w młodą kobietę, stojącą naprzeciw, z wyciągniętą do niego ręką i spoglądającą szczerze, i o ile się nie mylił, z pewnym podnieceniem. Poczuł się zbity z pantałyku, jakby to określił Filip, i zagrał na zwłokę, aby dojść do siebie. - Proszę mi wybaczyć. Co pani powiedziała? Sinjun powtórzyła bez wahania, głośno i wyraźnie: - Jestem dziedziczką. Powiedział pan, że potrzebuje pan na żonę posażnej dziedziczki. - I jest pani zupełnie apetyczna - odparł powoli z udawaną wesołością, wciąż starając się zyskać na czasie. - Cieszę się, że tak pan uważa. Patrzył na wyciągniętą ku niemu rękę, a potem bezwiednie ją uścisnął. Powinien był podnieść dłoń do ust, ale ręka była wyprostowana jak u mężczyzny, więc po prostu nią potrząsnął. Silna dłoń, pomyślał, szczupłe palce, bardzo białe, zdecydowane. - Gratuluję - powiedział. - Że jest pani dziedziczką. A na dodatek urodziwą. Ach, proszę mi wybaczyć, Ashburnham, już pani wie. Uśmiechnęła się do niego z wielkim uczuciem. Jego głos był wspaniały, głęboki i wesoły, bardziej uwodzicielski niż głosy jej obydwu braci. Bracia nie umywali się do tego cudownego mężczyzny. - Tak, wiem. Jestem Sinjun Sherbrooke. - Ma pani dziwne imię. Męskie przezwisko. - Tak. Brat mnie tak ochrzcił, kiedy w wieku dziewięciu lat spróbowałam spalić się na stosie. Naprawdę mam na imię Joan, a on chciał z tego zrobić Saint Joan, i wyszło Sinjun, jak od Saint John, i tak już pozostało. - Wolę Joan. Podoba mi się. Jest kobiece. - Co - lin z zakłopotaniem przeczesał palcami włosy, zda wał sobie sprawę, że to co powiedział jest śmieszne i w ogóle nie pasuje do sytuacji. - Jestem zaskoczony, naprawdę. Pani mnie nie zna, a ja nie znam pani. Słowo daję, że nie rozumiem, dlaczego pani to zrobiła. Jej jasnoniebieskie oczy zalśniły jak niebo w letni poranek. - Zobaczyłam pana na balu u Portmainów - po wiedziała wyraźnie. - A potem na wieczorze muzycznym u Ranleaghów. Jestem dziedziczką. A pan musi poślubić dziedziczkę. Jeżeli nie jest pan trollem, chodzi mi, oczywiście, o przewrotność charakteru, to nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy się pobrali. Colin Kinross, Ashburnham, lub, dla przyjaciół, po prostu Ash, wpatrywał się w dziewczynę, która zdawała się nic widzieć poza nim świata. - To najdziwaczniejsza rzecz, jaka mi się kiedykolwiek zdarzyła - powiedział. - Może poza tym, jak w Oksfordzie żona dziekana chciała się ze mną kochać, podczas gdy jej mąż wykładał łacinę moim przyjaciołom w pokoju obok. Na dodatek chciała, żeby drzwi zostały otwarte na oścież, tak aby kochając się ze mną, mogła widzieć swego męża. - I co pan zrobił? - Jak to co? Ach, czy się z nią kochałem? - Zakaszlał przywołując się do porządku. - Nie pamiętam - powiedział surowym tonem, marszcząc nagle brwi. - Zresztą był to incydent wart zapomnienia. Sinjun westchnęła. - Moi bracia ufają mi, ale pan mnie nie zna, więc nie mogę oczekiwać, że powie mi pan coś więcej. Wiem, że nie jestem pięknością, ale wyglądam znośnie. To już mój drugi sezon, a nawet się nie za ręczyłam, i moje imię nie jest łączone z imieniem żadnego mężczyzny, jednak jestem bogata i mam miłe usposobienie. - Nie mogę się zgodzić z wszystkimi pani opiniami. - Być może spotkał pan już damę z odpowiednim posagiem. - Szczere postawienie sprawy, co? - zapytał z szerokim uśmiechem. - Nie, nie spotkałem, i podejrzewam, że pani dobrze o tym wie, bo podsłuchała pani, jak się uskarżałem Brassowi. Prawdę powiedziawszy, jest pani najładniejszą młoda damą z wszystkich dotychczas przeze mnie poznanych. Jest pani wysoka. Nie dostaję kurczu w karku, kiedy z panią rozmawiam. - Tak, i nic na to nie poradzę. A co do mojej urody, moi bracia uważają, że jestem ładna, ale pan, lordzie? Jak już powiedziałam, to mój drugi sezon, i wołałabym nie brać w tym udziału, bo okropnie się nudzę. Na szczęście zobaczyłam pana. Zamilkła, ale nie przestała się w niego wpatrywać. Colin był zdumiony, widząc wyraz nienasycenia w tych jej ładniutkich niebieskich oczach. To naprawdę przekraczało wszelkie jego dotychczasowe doświadczenia. Poczuł się zaszachowany i naprawdę głupio. Jego słynne opanowanie zniknęło bez śladu. Był zbity z tropu. - Przejdźmy, o tam, wyjdźmy z tego tłumu. Tak, o wiele lepiej. Proszę mnie posłuchać. Sprawa nic jest łatwa. To również wysoce niecodzienna sytuacja. Mo że będę mógł pani złożyć jutro wizytę. Widzę, że zbliża się do nas jakaś młoda dama, która wygląda mi na bardzo stanowczą. Sinjun posiała mu olśniewający uśmiech. - O, tak. To doskonały pomysł. - Podała mu londyński adres Sherbrooke’ów przy Putnam Place. - To Alex, moja szwagierka. - A jak się pani nazywa? - Lady Joan, bo mój ojciec był hrabią. Lady Joan Elaine Winthrop Sherbrooke. - Złożę pani wizytę jutro rano. Zechce się pani przejechać konno? Skinęła głową patrząc na jego białe zęby i piękne usta. Nieświadomie nachylała się ku niemu. Colin wstrzymał oddech i szybko się wycofał. Dobry Boże, dziewczyna była całkowicie pozbawiona wstydu. A więc, zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Ha! Jutro zabierze ją na konną przejażdżkę, przekona się, czemu wyprawia takie żarty, a może nawet pocałuje ją i trochę popieści, żeby dać nauczkę. Przeklęta, impertynencka dziewucha - i w każdym calu angielska, w czym nie było niczego dziwnego, przecież znajdowali się w Londynie. A jednak wydawało mu się, że młode angielskie damy są bardziej powściągliwe, skromniejsze. W każdym razie nie ta młoda dama. - A więc do jutra - powiedział i odszedł, zanim Alex mogła go dosięgnąć. Colin odszukał Brassa i bezceremonialnie wyciągnął go z teatru. - Nie, nie protestuj, zabieram cię z teatru, jak najdalej od tych babskich rozrywek, i masz mi po wiedzieć co tu się, do diabła, dzieje. Myślę, że maczałeś palce w tym przeklętym żarcie, i chcę wiedzieć, dlaczego nasłałeś na mnie tę dziewczynę. Jeszcze do tej pory kręci mi się w głowie na wspomnienie jej odwagi. Alex patrzyła jak ten mężczyzna, Colin Kinross, wyprowadza Brassa z teatru. Obejrzała się na Sinjun i stwierdziła, że ona również patrzy na niego. Wyciągnęła zgodny z prawdą wniosek, że Sinjun myśli o nim mniej prozaicznie. - Interesujący dżentelmen - powiedziała prowokująco. - Interesujący? Nie bądź śmieszna, Alex. To całkowicie nieadekwatne słowo. On jest piękny, skończenie piękny. Widziałaś jego oczy? A w jaki sposób uśmiecha się, mówi i... - Tak, moja droga. Chodźmy, przerwa się kończy i Douglas będzie niezadowolony. Alex niecierpliwiła się. Gdy tylko przyjechali do domu, ucałowała Sinjun na dobranoc, chwyciła męża za rękę i zaciągnęła do sypialni. - Czyżbyś mnie aż tak pragnęła - zapytał Douglas patrząc na nią rozbawiony. - Sinjun poznała Colina Kinrossa. Widziałam jak rozmawiali. Wydaje mi się, że była raczej obcesowa, Douglas. Douglas przyjrzał się własnym dłoniom. A potem wziął lichtarz i postawił na stoliku obok łóżka. Przez chwilę oglądał go w skupieniu, a wreszcie wzruszył ramionami. - Zostawmy ten temat do jutra. Sinjun nie jest głupia ani naiwna. Ryder i ja dobrześmy ją wychowali. Ona nie skoczy na oślep. Następnego ranka o dziesiątej Sinjun była gotowa skoczyć. Czekała na frontowych schodkach miejskiej siedziby Sherbrooke’ów, ubrana w ciemnoniebieski strój do konnej jazdy, schludna jak spod igły, jak to określiła Doris. Lekko uderzała szpicrutą w cholewkę buta. Gdzież on się podziewa? Czyżby jej nie uwierzył? A może stwierdził, że nie jest w jego guście i w ogóle nie ma zamiaru przyjechać? Zanim popadła w całkowite zwątpienie, spostrzegła, jak nadjeżdża, siedząc okrakiem na wspaniałym czarnym koniu. Na jej widok uniósł się w strzemionach, pochylił głowę i przesłał leniwy uśmiech. - Nie wpuścisz mnie do domu? - Nie. Jest zbyt wcześnie. W porządku, pomyślał, na razie może to przełknąć. - Gdzie jest twój koń? - Jedź za mną. Przeszła na tyły domu w kierunku stajen. Jej klacz, Fanny, stała spokojnie, przyjmując cierpliwie pieszczoty Henry ‘ego, jednego z chłopców stajennych. Sinjun odesłała go gestem dłoni i samodzielnie dosiadła klaczy. Wygładziła spódnicę, uznała, że nie jest w stanie zaprezentować się lepiej, i zmówiła modlitwę. Uśmiechnęła się uwodzicielsko. - Jest wcześnie - powiedziała. - Jedziemy do parku? Skinął głową i ruszył obok niej. Ze zmarszczonym czołem prowadził zręcznie swego ogiera pomiędzy platformą zastawioną beczułkami z piwem a trzema ubranymi na czarno urzędnikami. Ulice zatłoczone były handlarzami, najrozmaitszymi wozami, obszarpanymi dzieciakami. Jechał tuż obok Sinjun, milcząc i wypatrując przeszkód. Niebezpieczeństwa czyhały z każdej strony, ale prędko spostrzegł, że dziewczyna radzi sobie w każdej sytuacji. A gdyby sobie nawet nie radziła, od czegóż miała przy swym boku mężczyznę? Cokolwiek o niej mówić, doskonale jeździła konno. Dojechali do parku. - Pogalopujmy trochę - powiedział, gdy skręcali w stronę północnej bramy. Popędzili aż do końca ścieżki i jego ogier, równie silny jak koń Douglasa, wyraźnie Fanny zdystansował. Sinjun ze śmiechem wstrzymała klacz. - Dobrze jeździsz - stwierdził Colin. - Ty także. Colin poklepał ogiera po szyi. - Pytałem o ciebie Lorda Brassa. Niestety nie widział, jak ze mną rozmawiałaś. Opisałem mu jak wyglądasz, ale szczerze mówiąc, madame, on sobie nie wyobraża, że jakakolwiek dama, a w szczególności Lady Joan Sherbrooke, mogła przemówić do mnie w sposób, w jaki przemówiłaś ty. Potarła cienką skórkę rękawiczki. - Jak mnie opisałeś? Znowu go zaskoczyła, ale nie dal tego po sobie poznać. Wzruszył ramionami i powiedział: - Cóż, powiedziałem mu, że jesteś całkiem urodziwą blondynką, że jesteś wysoka i masz zupełnie ładne niebieskie oczy, a twoje zęby są białe i bardzo proste. Powinienem był jeszcze dodać, że jesteś całkowicie pozbawiona wstydu. Przez chwilę milczała, spoglądając ponad jego lewym ramieniem. - Uważam, że opis był dość dokładny. Ale on nie odgadł, że chodzi o mnie? Bardzo dziwne. Jest przyjacielem moich braci. Jest także rozpustnikiem, ale ma dobre serce, tak przynajmniej twierdzi Ryder. Obawiam się, że może mnie pamiętać jako dziesięciolatkę, która nieustannie żebrała u niego o prezenty. Podczas ostatniego sezonu towarzyszył mi na przyjęciu, i Douglas dał mi do zrozumienia, że Brass nie został obdarzony najwyższym intelektem. Na kazał mi, żebym była spokojna i cicha, żebym mu, broń Boże, nie mówiła o niczym, co wyczytałam w książkach. Douglas twierdził, że to by go onieśmieliło. Colin zastanawiał się. Zupełnie nie wiedział, co ma o tym sądzić. Sprawiała wrażenie damy, a Brass powiedział, że Lady Joan Sherbrooke jest milutką dziewuszką, uwielbianą przez swoich braci, z tego, co słyszał, być może nieco odbiegającą od normy, ale on sam nie zauważył w niej ani krzty arogancji. A potem ściszył głos i wyszeptał, że wie trochę za dużo na temat książek, przynajmniej tak twierdzą niektóre plotkujące o niej matrony, oraz jest rzeczywiście wysoka. A potem ona czekała na niego przed domem, czego prawdziwa młoda dama nigdy by przecież nie zrobiła. Bo czyż prawdziwa angielska dama nie czekałaby w salonie z filiżanką herbaty w ręce? Brass zapewniał go także, że włosy Joan Sherbrooke są po prostu brązowe, ale nie miał racji. W świetle porannego słońca lśniły co najmniej tuzinem barw, od najjaśniejszego blondu do ciemnopopielatych. Do diabła z tym wszystkim. Nic z tego nie rozumiał i nie był pewien, czy jej w ogóle wierzy. Najprawdopodobniej szukała sobie opiekuna. Możliwe, że była pokojówką owej Lady Joan Sherbrooke albo jakąś kuzynką. Powinien jej powiedzieć, że nie ma pieniędzy i że wszystko, czego może od niego oczekiwać, to ni mniej ni więcej tylko tarzanie się na sianie. - Jesteś najpiękniejszym mężczyzną, jakiego widziałam w całym swoim życiu - powiedziała Sinjun patrząc na zmieniający się wyraz jego twarzy. - Ale nie o to chodzi, naprawdę. Chcę, żebyś wiedział, że pociąga mnie nie tylko powierzchowność, ale... cóż, po prostu... och, Boże, sama nie wiem. - Ja, piękny? - Colin nie posiadał się ze zdziwienia. - Mężczyzna nie może być piękny, to bzdura. Powiedz mi, proszę, czego ode mnie chcesz, a ja się postaram to spełnić. Przykro mi, ale nie mogę być twoim opiekunem. Nawet gdybym był najjurniejszym kozłem w całym Londynie, na nic by się to nie zdało. Nie mam pieniędzy. - Nie potrzebuję opiekuna, jeżeli usiłujesz mi zakomunikować, że chciałbyś mnie uczynić swoją kochanką. - Tak - powiedział powoli, teraz już zaintrygowany. - Właśnie to miałem na myśli. - Nie mogę zostać niczyją kochanką. A nawet, gdybym chciała, w niczym by ci to nie pomogło. Mój brat nie wypłaci mi posagu, jeżeli się ze mną nie ożenisz. Podejrzewam, że nie byłby zachwycony, gdybym została twoją kochanką. Pod niektórymi względami jest bardzo staroświecki. - Więc dlaczego robisz to wszystko? Błagam, po wiedz mi. Czy namówił cię któryś z moich durnowatych przyjaciół? Jesteś kochanką Lorda Brassleya? A może Henry’ego Tompkinsa? Czy Lorda Clintona? - Nie, nikt mnie do niczego nie namawiał. - Nie każdemu się podoba, że jestem Szkotem. Chodziłem wprawdzie do szkół z większością tutejszych dżentelmenów, ale oni uważają, że nadaję się wyłącznie do wypitki i uprawiania sportów, a nic na męża dla ich sióstr. - Myślę, że moje uczucia nie zmieniłyby się, na wet gdybyś był Marokańczykiem. Przyjrzał się jej. Miękkie niebieskie pióro przy jej kapeluszu do konnej jazdy - dziwny szczegół garderoby - otaczało wdzięcznie jej twarz. Ciemnoniebieski strój, o głębszym odcieniu niż jej oczy, był doskonale dopasowany, uszyły według najnowszej mody i podkreślał jej wysoko osadzone piersi oraz wąską talię i... Zaklął długo i potoczyście. - Wyrażasz się jak moi bracia, ale oni zwykle wybuchają śmiechem, zanim dojdą do końca przekleństwa. Chciał coś powiedzieć, ale stwierdził, że ona przygląda się jego ustom. Nie, to nie może być dama. Jest podstawioną kawalarką opłaconą przez któregoś z jego przyjaciół. - Dosyć tego! - ryknął. - Jeden akt przedstawienia mamy za sobą. Nie możesz ot, tak, tak po prostu chcieć, żebym cię poślubił i oświadczać mi się w najbardziej bezwstydny sposób! - Nagle zwrócił się ku niej i przyciągnął ją do siebie. Zdjął ją z siodła i posadził przed sobą. Trzymał chwilę nieruchomo, dopóki obydwa konie nie uspokoiły się. Nie musiał z nią walczyć, bo wcale się nie broniła. Natychmiast przylgnęła do niego piersiami. Nie, to nie mogła być dama, w żadnym wypadku. Przycisnął ją do lewego ramienia i dłonią w rękawiczce uniósł jej podbródek. Ucałował ją brutalnie, smakując językiem jej zamknięte usta. A potem uniósł głowę i powiedział gniewnie: - Do diabła, otwórz usta jak należy. - Dobrze - odpowiedziała i otworzyła usta. Na widok jej rozwartych ust Colin nie mógł się opanować. Zaczął się śmiać. - Do licha, wyglądasz, jakbyś zaraz miała odśpiewać arię operową, zupełnie jak ta kiepska sopranistka z Mediolanu. Niech to szlag! Posadził ją z powrotem na grzbiecie Fanny. Niezadowolona klacz zatańczyła, ale Sinjun, mimo że prawie nieprzytomna z rozkoszy, podniecenia i rozbawienia, łatwo ją usadziła. - Dobrze, uwierzę, że jesteś damą i uwierzę, że... Nie, nie mogę uwierzyć, że zobaczyłaś mnie na balu u Portmaine’ów i zdecydowałaś mnie poślubić. - Cóż wtedy jeszcze nie byłam całkowicie pewna, że chcę cię poślubić, po prostu pomyślałam sobie, że mogłabym na ciebie patrzeć do końca życia. To go natychmiast rozbroiło. - Zanim cię znowu zobaczę - jeżeli jeszcze cię zobaczę - życzyłbym sobie, żebyś stała się nieco mniej otwarta. Nie całkiem nieszczera, ale na tyle, żeby nie pozostawiać mnie z rozdziawioną gębą, kiedy znów palniesz coś nieprawdopodobnie bezwstydnego. - Postaram się - odparła Sinjun. Przez chwilę patrzyła gdzieś poza nim, na bezmiar gęstej zielonej trawy i ścieżki konne przecinające park. - Czy myślisz, ze jestem dla ciebie wystarczająco ładna? Och, wiem ze to, co mówiłeś na temat mojej dorodności, to były tylko żarty. Nie chciałabym się wstydzić za siebie, być zakłopotaną, jeżeli zostanę twoją żoną. - Mówiąc to napotkała jego spojrzenie. Colin potrząsnął głową. - Przestań, słyszysz? Na miłość boską, jesteś zupełnie ładna, i z pewnością dobrze o tym wiesz. - Ludzie potrafią nieźle kadzić, kiedy mają przed sobą dziedziczkę. Nie jestem głupia. Colin zsiadł z konia i trzymając lejce w dłoni podszedł do rozłożystego dębu. - Chodź tutaj. Musimy porozmawiać, zanim z własnej woli dam się zamknąć w domu dla obłąkanych. Ach, pomyślała Sinjun, skwapliwie wypełniając jego polecenie, stanąć blisko niego. Spojrzała na wgłębienie w jego brodzie i nie zastanawiać się, zdjęła rękawiczkę, by go dotknąć. Colin nie poruszył się. - Będę dla ciebie doskonałą żoną. Jesteś pewien ze me masz przewrotnego charakteru? - Lubię zwierzęta i nie strzelam do nich dla sportu Mam pięć kotów, wszystkie doskonale łowią szczury’ a nocą mają miejsce przy palenisku wyłącznie dla siebie. Jeżeli w środku zimy jest bardzo zimno, sypiają ze mną, ale nieczęsto, bo kręcę się w łóżku i zdarza się, że je przygniatam. Więc odpowiedź na twoje pytanie brzmi „nie”. - Jesteś z pewnością bardzo silny. Cieszę się, że nie krzywdzisz słabszych. Czy troszczysz się również o ludzi? Czy jesteś dla nich dobry? Czy czujesz się odpowiedzialny za tych, którzy są od ciebie zależni? Nie mógł od niej oderwać wzroku. - Tak - odpowiedział, chociaż to było takie smutne. - Myślę, że tak. Pomyślał o swoim ogromnym zamczysku. A właściwie o jego połowie wybudowanej przez hrabiego Kinrossa w końcu siedemnastego wieku. Kochał ten zamek, jego wieże, strzeliste blanki, parapety i głębokie otwory strzelnicze. Tak, ale w niektórych zrujnowanych komnatach panowały takie przeciągi, że nietrudno było złapać zapalenie płuc, przebywając w nich zaledwie dziesięć minut. Trzeba będzie wielkich starań, by doprowadzić zamek do dawnej świetności. I wszystkie zabudowania gospodarcze, stajnie, domy dzierżawców i system nawadniający. I przetrzebione stada bydła i owiec, i... jego dzierżawców, z których wielu było przygnębionych nędzą, bo nie mieli nic, brakowało nawet ziarna, żeby się mogli sami wyżywić; cała przyszłość jawiła się tak ponura i beznadziejna, że jeżeli on czegoś nie zrobi, to... Spojrzał obok Sinjun, w kierunku zarysu ogromnych siedzib miejskich, wznoszących się za Hyde Parkiem. - Moje dziedzictwo zostało srodze nadwyrężone przez ojca, a potem ogołocone przez starszego brata, szóstego hrabiego, zanim umarł. Potrzebuję mnóstwa pieniędzy albo moja rodzina stanie się szlachtą zagrodową, a wielu moich poddanych będzie musiało wyemigrować bądź zacznie cierpieć głód. Mieszkam w olbrzymim zamczysku, wzniesionym we wschodniej części Loch Leven, naprawdę pięknej, na Półwyspie Fife niedaleko Edynburga. Ale sama się przekonasz, że kraina jest dzika, pomimo wszystkich gruntów ornych i łagodnych wzniesień. Jesteś Angielką, więc dostrzeżesz tylko jałowe wzgórza i rozpadliny, poszarpane turnie, wąskie doliny z potokami toczącymi spienione wody, wody tak zimne, że po jednym łyku sinieją usta. W zimie nie jest szczególnie zimno, ale dni są krótkie i od czasu do czasu zdarzają się bardzo silne wichury. Wiosną zbocza pokrywa fioletowy wrzos, a przy chatach zakwitają, we wszystkich odcieniach różu i czerwieni, rododendrony, które wspinają się nawet na mury mego „przewiewnego” zamczyska. Wzdrygnął się. Opiewał swój kawałek Szkocji niczym obłąkany poeta, jakby jej przedkładał listy uwierzytelniające przed inspekcją, a Sinjun przyglądała mu się w skupieniu, spijając słowa z jego ust. To bez sensu. On nie może się na to zgodzić. - Słuchaj - powiedział nagle. - Taka jest prawda. Moje ziemie mogą przynieść bogactwo, bo jest tam wiele gruntów ornych, a ja mam wiele pomysłów na to, jak mógłbym pomóc moim dzierżawcom, poprawić ich dolę, a tym samym i moją własną. Nie, my jesteśmy w lepszej sytuacji niż górale z Pogórza Szkocji, którzy już teraz muszą importować owce, żeby przeżyć. To się nazywa grodzenie i jest zgubną praktyką, bo wszyscy mężczyźni i kobiety, od pokoleń żyjący na swoich płachetkach ziemi, są systematycznie wywłaszczani. Opuszczają Szkocję i przenoszą się do Anglii, aby pracować w nowych fabrykach. Dlatego muszę mieć pieniądze, Joan, i poza wżenieniem się w majątek nie mam innego sposobu na uratowanie mego dziedzictwa. - Rozumiem. Chodź ze mną do domu i porozmawiaj z moim bratem Douglasem. On jest, jak wiesz, hrabią Northcliffe. Zapytamy go, ile dokładnie wynosi mój posag. Podobno jest bardzo zasobny. Słyszałam, jak Douglas mówił kiedyś mojej matce, że powinna przestać wypychać mnie za mąż. Powiedział, że jestem dziedziczką, więc mogę poślubić kogo zechcę, nawet kiedy będę stara i bezzębna. Colin spojrzał na nią zrezygnowany. - Dlaczego akurat mnie? - Nie mam najmniejszego pojęcia, ale tak właśnie chcę. - Mogę cię zarżnąć w łóżku. Jej oczy pociemniały i Colin poczuł przypływ takiej żądzy, że aż zachwiał się na nogach. - Powiedziałem zarżnąć, a nie zerżnąć. - A co to znaczy zerżnąć. - To znaczy... o, do kroćset, gdzie jest ta twoja obłuda, o którą prosiłem? Zerżnąć to wulgarne słowo, wybacz, że go użyłem. - Ach, w takim razie chodzi ci o pieszczoty. - Tak, właśnie o to mi chodzi, tylko że nawiązałem do sprawy najbardziej podstawowej, która zazwyczaj ma miejsce między mężczyzną a kobietą, a nie do rozdmuchiwanych romantycznych bzdur, które istoty płci żeńskiej muszą określać mianem miłosnych pieszczot. - Jesteś cyniczny. Przypuszczam, że nie mogę oczekiwać, abyś był doskonały pod każdym względem. Obydwaj moi bracia uprawiają pieszczoty, a nie rżną. Może będę cię mogła tego nauczyć. Ale najpierw, oczywiście, ty będziesz mi musiał pokazać, jak to się robi technicznie. Nie będziesz więcej wybuchał śmiechem, kiedy otwieram usta, żebyś mógł mnie pocałować. Colin odwrócił się od niej. Czuł, że grzęźnie coraz głębiej. A nienawidził utraty panowania nad sytuacją. Utracił panowanie nad swoim dziedzictwem, a to była wystarczająca próba, jaką znieść może mężczyzna. Teraz nie chciał dać się omotać kobiecie, ale ona narzucała się i robiła uniki, zachowywała się całkowicie bezwstydnie, jakby była przekonana, że to normalne, a nawet oczekiwane. Żadna szkocka dziewczyna nie pozwoliłaby sobie na to, co wyprawiała ta, rzekomo wyrafinowana, angielska dama. To było bez sensu. Czuł się jak ostatni głupiec. - Nie mogę obiecać, że cię pokocham. Nie mogę. Coś takiego nigdy się nie zdarzy. Nie wierzę w miłość i mam po temu słuszne powody. Mnóstwo powodów. - To samo mówił mój brat Douglas na temat swojej przyszłej żony, Aleksandry. Ale to się zmieniło. Pracowała nad nim, aż się nawrócił, i jestem pewna, że teraz gotów by się położyć w środku błotnistej kałuży, byleby Alex nie ubłociła sobie nóżek. - Przeklęty głupiec. - Możliwe. Ale bardzo szczęśliwy głupiec. - Nie chcę już o tym rozmawiać. Doprowadzasz mnie do rozpaczy. Nie, nic przerywaj. Odprowadzę cię do domu. Muszę się zastanowić. I ty także. Jestem tylko mężczyzną, rozumiesz? Ni mniej ni więcej, tylko mężczyzną. Jeżeli się z tobą ożenię, to dla twoich pieniędzy, a nie dla ładnych oczu albo prawdopodobnie ładnego ciała. Sinjun po prostu skinęła głową i spytała bardzo cicho: - Naprawdę myślisz, że mam ładne ciało? Colin zaklął, pomógł jej wsiąść na konia i dosiadł swojego ogiera. - Nie - odpowiedział strapiony jak nigdy dotąd. - Bądź wreszcie cicho. Sinjun wcale się nie śpieszyło do domu, ale Colinowi bardzo. Kiedy zajechali przed miejską siedzibę Sherbrooke’ów, Sinjun nie zwracając na niego uwagi odprowadziła Fanny do stajni i skierowała się do domu. Colin był zmuszony pójść za nią. - Henry, dopilnuj koni, proszę. To jest Lord Ashburnham. Henry odgarnął z czoła rude włosy. Colin zauważył, że stajenny przygląda mu się z wielkim zainteresowaniem. Wokół tej bezwstydnej dziewoi kręcą się pewnie tuziny mężczyzn, pomyślał. O, Boże, jej brat musi przestrzegać każdego przekraczającego próg domu mężczyznę przed jej nadmierną otwartością. Sinjun wbiegła po schodkach i otworzyła drzwi. Odsunęła się na bok, żeby go przepuścić do holu. Nie był aż tak przestronny, jak wykładany biało czarnym marmurem hol w Northcliffe, ale posiadał doskonałe proporcje. Podłoga wyłożona była białym marmurem w niebieskie żyłki, na niebieskich ścianach wisiały portrety przodków Sherbrooke’ów. Sinjun zamknęła drzwi i rozejrzała się w poszukiwaniu majordomusa Drinncna lub któregoś z jego pomocników. Nikogo nie było. Zwróciła się do Colina i posłała mu promienny i, prawdę powiedziawszy, konspiracyjny uśmiech. Colin zmarszczył brwi. Sinjun zbliżyła się i stanęła tuż przy nim. - Cieszę się, że wszedłeś do środka. Teraz wierzysz, że jestem tą, za którą się podaję. To dobrze, chociaż pomysł, bym stała się twoją kochanką, bardzo mnie zainteresował - Sama idea, jeśli rozumiesz. Ze chcesz teraz porozmawiać z moim bratem? - Nie powinienem był wchodzić. Rozmyślałem o tym w czasie powrotu z parku, i to się nie powinno zdarzyć, nie w taki sposób. Nie przywykłem, żeby dziewczyna polowała na mnie jak na lisa, to nienaturalne, to nie... Sinjun spojrzała na niego z uśmiechem, zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła jego twarz do swojej. - Otworzę usta, ale tym razem nie tak szeroko. Dobrze? Było lepiej niż dobrze. Colin przyglądał się przez chwilę tym miękkim, rozchylonym wargom, a polem przyciągnął ją do siebie. Zapomniał o tym, że znajduje się w holu miejskiej siedziby Sherbrooke’ów. Zapomniał, że gdzieś w pobliżu kręci się służba. Zapomniał o wszystkich, spoglądających ze ścian, przodkach Sherbrooke’ów. Pocałował Sinjun, najpierw delikatnie liżąc jej wargi, a potem powoli wsunął język do jej ust. To było cudowne i Colin poczuł, jak dziewczyna przywiera do niego; wiedział, że dla niej pocałunek także jest czymś cudownym. Pocałował ją głębiej, a ona odpowiedziała żarliwie i bez reszty i Colin zapomniał o wszystkim. Od miesiąca nie miał kobiety, ale i tak zdawał sobie sprawę, że Sinjun robi na nim niezwykłe wrażenie. Przesunął dłonie po jej plecach, dotykał jej, uczył się jej, aż wreszcie ujął pośladki Sinjun i uniósł ją, przyciskając do swego brzucha. Jęknęła cicho wprost w jego usta. - Na Boga! Cóż tu się, do diabła, dzieje? Słowa te przebiły się przez mgłę zasnuwającą umysł Colina, i w tej samej chwili został dosłownie odciągnięty od Sinjun, odwrócony i z całej siły walnięty w szczękę. Złapał się za twarz, potrząsnął głową i wtedy zobaczył mężczyznę, który wyglądał tak, jak by chciał go zabić. - Douglas! Nie waż się go ruszyć. To jest Colin Kinross i mamy zamiar się pobrać! - Akurat! Coś podobnego... O, nie. Dobry Boże, ktoś, komu nie przyszło nawet do głowy, żeby ze mną porozmawiać, w najlepsze pieści się z tobą we frontowym holu! Trzymał ręce na twoich pośladkach. Mój Boże, Sinjun, jak mogłaś mu na to pozwolić? Idź na górę, młoda damo. Bądź posłuszna. A ja załatwię sprawę z tym łajdakiem, a potem zajmę się tobą. Sinjun nigdy nie widziała brata równie rozwścieczonego, ale wcale się tym nie przejęła. Spokojnie stanęła na wprost niego, chociaż właśnie miał zamiar znowu rzucić się na Colina. - O nie, Douglasie. Uspokój się. Colin nie może ci oddać, bo jest pod naszym dachem i na moje zaproszenie. Nie pozwolę, abyś go znowu uderzył - To by było niehonorowe. - Jak diabli! - wrzasnął Douglas. Sinjun nie zdawała sobie sprawy, że Colin stoi tuż za nią, dopóki się nie odezwał. - On ma rację, Joan. Nic powinienem się tak zapominać, tutaj, w jego domu. Proszę mi wybaczyć. Choć muszę dodać, lordzie, że nie pozwolę się więcej uderzyć. W Douglasie aż zawrzało. - Zasłużyłeś sobie na to, przeklęty łajdaku. Odsunął Sinjun na bok i runął na Colina. Zaczęli się mocować, szarpać i tarzać po podłodze. Sinjun usłyszała grzmotnięcie pięścią w brzuch. Tego już było za wiele. Dobiegł ją krzyk Alex, która pędziła ku nim po schodach. Dookoła zaczęli się gromadzić służący, a kilkoro z nich wychylało się nad poręczą schodów. - Dość tego! Okrzyk Sinjun nie zrobił na walczących najmniejszego wrażenia. A może nawet zaczęli się okładać jeszcze zapalczywiej. Sinjun była wściekła na brata i na Colina. Mężczyźni! Czyż nie można się po prostu dogadać? Dlaczego muszą się zachowywać jak mali chłopcy? - Zostań tam, gdzie jesteś! - wrzasnęła do Alex. - Ja to załatwię. I to z największą przyjemnością. Z drewnianego stojaka obok drzwi frontowych wyciągnęła długą, sękatą laskę, uniosła ją i walnęła Douglasa w plecy. A potem równie mocno ugodziła Golina w prawe ramię. - Przestańcie, przeklęci głupcy! Mężczyźni odskoczyli od siebie zadyszani. Douglas rozcierał sobie plecy, Colin prawe ramię. - Jak śmiesz, Sinjun? Ale Douglas nie czekał na odpowiedź, ryknął i znowu rzucił się na łajdaka, który stojąc tuż przy drzwiach, odważył się pieścić pośladki jego młodszej siostrzyczki. I pakować jej do ust język, przeklęty bękart. Do jej buzi! Sinjun znowu zaczęła ich okładać laską. Nie mocno, na tyle tylko, by zwrócili na nią uwagę. Usłyszała wrzask Alex: - Douglas, przestań! A potem Alex zdzieliła męża w plecy drugą laską. I wtedy Douglas oprzytomniał. Zamarł w bezruchu. Jego mała żoneczka i zacietrzewiona siostra wywijały laskami jak oszalałe. Nabrał w płuca powietrza, spojrzał na przeklętego szkockiego gwałciciela i powiedział: - One nas pozabijają. Przejdźmy do sali bokserskiej albo schowajmy pięści do kieszeni. Colin patrzył na wysoką młodą damę, która zaproponowała mu małżeństwo. Uderzyła własnego brata, żeby bronić ukochanego. Zadziwiające. A teraz stanęła pomiędzy nimi, ściskając w silnych dłoniach laskę. To było nie tylko zadziwiające, to było upokarzające. - Pięści do kieszeni, jeśli łaska, lordzie - powie dział Colin. - Dobrze - zgodziła się Sinjun. - Jak myślisz, Alex? Odkładamy laski, czy zachowamy je na wypadek, gdyby nasi dżentelmeni znów stracili panowanie nad sobą? Alex zmarszczyła srogo brwi i nic nie odpowiedziała. Odrzuciła laskę i uderzyła swego męża pięścią w brzuch. Douglas był zbyt zaskoczony, by zareagować. Jęknął tylko i rzekł wpatrując się w żonę: - W porządku, pięści do kieszeni. - Cywilizacja to niezła rzecz - stwierdziła Sinjun. - Aby uczcić zawieszenie broni, napijemy się herbaty. Ale najpierw, Colin, muszę się tobą zająć. Masz krew na wargach. - Och, Douglas, ty także wyglądasz okropnie - po wiedziała Alex. - Masz podartą koszulę, i to tę, którą ci ofiarowałam na urodziny. Ale, oczywiście, nie myślałeś o tym, rzucając się w tę bezsensowną bijatykę. 0Boże, na kołnierzu masz krew Colina. Wątpię, czy nawet najlepsze sposoby pani Jarvis okażą się skuteczne. Sinjun, za dziesięć minut spotkamy się wszyscy w salonie. Rozejrzała się dokoła i spostrzegłszy pobladłego i przestraszonego Drinnena, rzekła: - Powiedz służbie, żeby się rozeszła. I szybko po daj herbatę w salonie. Ten oto dżentelmen jest Szkotem i bez wątpienia zna się na jęczmiennych placuszkach. Lepiej, żeby okazały się bez zarzutu. I sprawa była załatwiona. Przez kobiety. Colin bez słowa protestu poszedł posłusznie za Joan Sherbrooke. Kątem oka zauważył, że hrabia również powlókł się za swoją bardzo małą żoną, która dumnie, niczym generał, uniosła głowę. Colin Kinross, siódmy hrabia Ashburnham, poczuł się jak uwięziony w jakimś dziwacznym śnie. Nie był to koszmar, ale wszystko odbywało się przedziwnie. Patrzył na chmurę jasnobrązowych włosów spływających na ramiona Sinjun. Nie wiedział, gdzie się podział jej kapelusz do konnej jazdy. Włosy miała grube, naprawdę ładne. Była dorodna, bez wątpienia. A całowanie jej sprawiło mu przyjemność, jakiej dotychczas nie zaznał. Ale nie mógł tolerować takiego mieszania się w jego sprawy. Bójka była męską sprawił. Damy nie maja tu nic do powiedzenia. Nie, już nigdy więcej nie pozwoli Sinjun na podobne wtrącanie się. ROZDZIAŁ 3 - Dosyć tego, Joan. Nie pozwolę się więcej prowadzić jak jakiś cholerny kozioł na postronku. Słysząc poirytowany ton mężczyzny, którego nieodwołalnie postanowiła poślubić, Sinjun odwróciła się z uśmiechem. Poklepała go po ramieniu. - Ja także nie lubię, kiedy ktoś mną kieruje. Zwłaszcza w obcym domu. Nie chodzi mi o to, że to dom obcych ludzi, po prostu jeszcze go nie znasz. - To nie ma nic wspólnego z obcością tego przeklętego domu. Albo moją własną czy czyjąkolwiek. Poprowadziła go do ogromnej kuchni, która była przytulna i ciepła, pachnąca cynamonem, gałką muszkatołową i świeżym chlebem. Poczuł zapach placuszków jęczmiennych i do ust napłynęła mu ślina. Zbyt długo przebywał z dala od domu. - Usiądź tutaj, przy stole, lordzie. Spojrzał na nią poirytowany. - Na miłość boską, po tym wszystkim, co się zdarzyło w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, możesz się do mnie chyba zwracać po imieniu. Obdarzyła go pełnym zachwytu uśmiechem. Gdyby nie był tak rozgniewany, chętnie pochwyciłby ją i znowu pocałował. Usiadł na drewnianym krześle jak posłuszny pies i pozwolił, by Sinjun przytknęła do jego ust wilgotną szmatkę. Piekło jak diabli, ale ani drgnął. - Wolałabym cię zabrać do mojej sypialni - po wiedziała Sinjun, odejmując na chwilę szmatkę, aby sprawdzić, czy jej starania odniosły skutek. - Ale Douglas prawdopodobnie przerwałby zawieszenie broni. Zachowuje się jak niepoczytalny. W odpowiedzi Colin tylko mruknął. - Poznaj naszą kucharkę, panią Potter, która wypieka najlepsze w całej Anglii placki jęczmienne. Droga pani Potter, to jest Lord Ashburnham. Colin skinął głową ogromnej kobiecie, zakutanej w biały fartuch i trzymającej w pulchnej dłoni łopatę służącą do wyjmowania chleba z pieca. - A kim jest tamta mała kobieta? - To żona Douglasa, Alexandra. Jest w nim bardzo zakochana i oddałaby za niego życie. Colin znieruchomiał. Dziwny pomysł i trudno mu było w to uwierzyć. Złapał Joan za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Ich twarze znalazły się w odległości zaledwie dziesięciu centymetrów. - Wierzysz w taką lojalność? - Tak. - Przyłożyłaś własnemu bratu, a potem odwróciłaś się i uderzyłaś mnie jeszcze mocniej. - Usiłowałam być sprawiedliwa, ale w ferworze walki trudno jest obdzielić obie strony jednakowo. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Jeżeli nie puścisz mojej ręki, pani Potter przyłoży ci łopatą do chleba. Wypuścił jej dłoń. - Gorąca herbata będzie cię trochę piekła, ale dobrze ci zrobi. A teraz naprzód, do salonu. Będziesz miał do czynienia z Douglasem, bo on jest głową rodziny Sherbrooke’ów. Nie do wiary, co mi się przytrafia, pomyślał Colin idąc obok wysokiej dziewczyny o rozczochranych włosach. Zaczęła sobie pogwizdywać, zupełnie jak chłopak. Spojrzał na nią zdumiony i potrząsnął głową. - Nie tego się spodziewałem - rzekł głośno. - Jesz cze wczoraj nie wiedziałem o twoim istnieniu, a teraz raptem jestem w twoim domu, twój brat rzucił się na mnie, i nawet już wszedłem do kuchni. - Douglas po prostu uznał, że ci się to należy. Zobaczył jakiegoś bardzo przystojnego mężczyznę, który ośmielił się mnie dotknąć. - Dotknąć, to mało powiedziane. Zamiast spłonąć rumieńcem wstydu, jak to powinna uczynić dziewicza angielska dziedziczka, Sinjun spojrzała na jego usta i powiedziała: - Wiem. To było bardzo przyjemne, chociaż zupełnie zaskakujące. Nikt dotąd tak mnie nie dotykał. To bardzo przyjemne. - Lepiej, żebyś trzymała buzię na kłódkę, Joan. Obłuda, którą ci polecałem, bardzo ci się przyda. Musisz się pilnować. - Umiem się pilnować, ale rzadko zdarza się taka potrzeba. Ile masz lat, Colin? - Dwadzieścia siedem - odparł z westchnieniem. - Urodziłem się w sierpniu. - Myślałam, że jesteś w wieku Rydera. To jeden z moich braci. Wkrótce go poznasz. Jest trochę gwałtowny, ale zabawny i czarujący, trochę filantrop. Nienawidzi każdego, kto przejrzy jego dobroć, bo bardzo lubi swój wizerunek rozpustnika. Jeśli chodzi o mego najmłodszego brata, Tysena, którego nazywamy Jego Świątobliwością, to będę cię bronić przed jego kazaniami, bo tak właśnie Douglas nazywa jego przemowy na temat dobrych uczynków oraz wielu ścieżek prowadzących do piekła i lak dalej. Ale Tysen jest moim bratem, więc go kocham, mimo ciasnoty jego poglądów. No i jest jeszcze jego żona, Melinda Beatrice. Ryder mówi, że dwa imiona to zbyt wiele, a poza tym ona nie ma biustu. - Nigdy nie spotkałem takiej rodziny - powiedział Colin zdumiony tą wylewnością. - Z pewnością - odparła swobodnie Sinjun. - Moi bracia i szwagierki są cudowni. Wszyscy z wyjątkiem Melindy Beatrice, bo to straszliwa nudziara. Są po ślubie dopiero cztery lata, a już mają troje dzieci. Moi bracia zawsze wykpiwają potencję i brak opanowania Tysena oraz to, że przeciąża arkę Noego swoimi latoroślami. Doszli do salonu. Colin zwrócił się do niej z uśmiechem. - Nie rzucę się na twego brata. Pięści w kieszeniach. - Dziękuję. Mam również nadzieję, że matka nie zejdzie na dół, dopóki jesteś u nas w domu. Muszę się z nią obchodzić łagodnie, lecz stanowczo, i najpierw muszę mieć Douglasa po mojej stronie. Ponieważ Colin nic nie odpowiedział, zwróciła się ku niemu i zapytała: - Czy chcesz się ze mną ożenić, Colin? - Najpierw chciałbym poznać twoją matkę - od parł z namysłem. - Powiadają, że córki stają się dokładnym odbiciem matek. Przerażona Sinjun chwyciła go za ramię. - O Boże - jęknęła. - O Boże. - A kiedy się roześmiał, pociągnęła go do salonu. - Teraz załatwimy sprawę jak należy - powiedziała, zwracając się do swego nachmurzonego brata i uśmiechniętej Alex. - Oto Colin Kinross, hrabia Ashburnham. Ma dwadzieścia siedem lat i bierze pod uwagę poślubienie mnie. A więc, jak widzisz Douglasie, ma prawo do... hm pewnej swobody w postępowaniu ze mną. - Ależ on głaskał cię po pośladkach, do diabła! A mężczyzna może to robić tylko własnej żonie. - Douglas! - On ją pieścił, Alex. Miałem stać i spokojnie patrzeć, jak uwodzi moją małą siostrzyczkę? - Nie, oczywiście, że nie. Przepraszam, że nie zrozumiałam należycie sytuacji. Obicie go rzeczy wiście było właściwe. A oto i Drinnen z herbatą. Proszę wejść. Sinjun i Colin, usiądźcie na tej kanapie. Colin Kinross przyjrzał się hrabiemu Northcliffe. Miał przed sobą mężczyznę mocnej budowy, o jakieś pięć lat starszego od siebie. - Przepraszam za swobodne postępowanie z Joan. Przypuszczam, że skoro pozwoliłem sobie na coś ta kiego, jedynym honorowym wyjściem będzie poślubienie jej. - Nie wierzę w ani jedno pańskie słowo - powie dział Douglas. - I nazywał ją pan Joan! Tak nazywają tylko matka. - Nie podoba mi się to męskie przezwisko. Douglas tylko mu się przyglądał. - Mnie jest wszystko jedno - powiedziała Sinjun i uśmiechnęła się. - On może mnie nazywać, jak mu się żywnie podoba. I myślę, że jeśli się postaracie, co cała ta afera z zalotami i małżeństwem nie będzie wcale taka straszna. Sami się przekonacie, że mam rację. Najważniejsze, żeby pozwolić, aby sprawy toczyły się własnym trybem. Czego ci dodać do herbaty, Colin? - Chwileczkę - powiedział Douglas. - Sprawa nie jest aż tak prosta, jak ci się wydaje. Chcę, żebyś mnie wysłuchała. - Ale zwrócił się do Colina. - Dowiedziałem się, że jest pan łowcą posagów, sir. I wcale się pan z tym nie kryje. Bez wątpienia wiedział pan, że obecna tu Sinjun stanie się po ślubie dość bogata. - Sama mi o tym powiedziała. Podeszła do mnie i oświadczyła, że jest dziedziczką. Chciała, żebym z panem porozmawiał i dowiedział się, ile właściwie jest warta. - Co? Sinjun uśmiechnęła się do brata. - To prawda. Wiedziałam, że potrzebna mu jest żona z pieniędzmi, więc powiedziałam, że doskonale się dla niego nadaję. A co więcej, w ten sposób Colin wejdzie do rodziny Sherbrooke’ów. Alex nie mogła powstrzymać się od śmiechu. - Mam nadzieję, Colin, że będzie pan potrafił zapanować nad tą impertynentką. Złapała mnie kiedyś w holu Northcliffe i oświadczyła przy wszystkich, że nie wypuści mnie, dopóki nie każę otworzyć drzwi do pokoju, w którym zamknęłam na klucz Douglasa. Będzie pan musiał być bardzo ostrożny, bo kiedy sobie coś wbije do głowy, jest niezwykle zdecydowana. Alex wybuchnęła śmiechem, a Sinjun słuchała tego z zadowoleniem. Douglas skamieniał ze zgorszenia, a Colin wyglądał jak pensjonariusz domu dla obłąkanych, na którego napadli inni mieszkańcy tej instytucji. - Opowiem ci o tym kiedy indziej - zapewniła Sinjun poklepując go po ręce. Popełniła pomyłkę i spojrzała na jego twarz. Poczuła, że dostaje wypieków. - Przestań. Joan - wycedził Colin przez zaciśnięte zęby. - Sama nas wpędzasz w niebezpieczeństwo. Opanuj się. Chcesz, żeby twój brat znów się na mnie rzucił? - Uciszcie się wreszcie. - Douglas wstał i zaczął przemierzać salon wielkimi krokami. Z przejęcia nie odstawił filiżanki i polał sobie rękę gorącą herbatą. Skrzywił się, odstawił filiżankę i znów zaczął chodzić, - Po raz pierwszy zobaczyłaś go zaledwie pięć dni temu. Pięć dni! Skąd możesz wiedzieć, czy będzie ci z tym człowiekiem dobrze? To obcy mężczyzna. - Powiedział, że mnie nie będzie bił. Powiedział, że jest miły i czuje się odpowiedzialny za swoich pod władnych. Kiedy jest zimno, jego koty sypiają z nim w łóżku. Co jeszcze powinnam wiedzieć, Douglasie? - Powinnaś wiedzieć, dziewczyno, czy zależy mu na tobie, czy tylko na twoich pieniądzach! - Jeżeli jeszcze mu na mnie nie zależy, to z pewnością stanie się tak w przyszłości. Nie jestem zła, przecież ty mnie lubisz, Douglasie. Colin wyprostował się. - Joan, przestań za mnie odpowiadać, jakbym był półgłówkiem albo zgoła nieobecny. - Bardzo dobrze - zgodziła się Sinjun i skromnie złożyła dłonie na podołku. - A, niech to diabli, nie mam panu nic do powiedzenia, lordzie! To nie jest... - Douglas nie umiał znaleźć odpowiednich słów. - Podszedł do drzwi i rzucił przez ramię: - Porozmawiamy jeszcze. W przyszłym tygodniu. Za siedem dni! Siedem dodatkowych dni, rozumie pan? Niech się pan trzyma z da la od mojej siostry. Tydzień i ani dnia mniej! I niech pan trzyma przy sobie te cholerne łapska przez najbliższe dziesięć minut. Wyszedł i trzasnął drzwiami. Alex wstała i uśmiechnęła się. - Myślę, że powinnam mu zrobić okład z wody różanej. To go uspokoi. - Trzymaj ręce z dala od niego, słyszysz Sinjun? - Rzuciła od drzwi. - Mężczyźni nie znają umiaru w sprawach afektu. Nie do prowadzaj go do granic wytrzymałości. Wystarczy choćby dziesięć minut i dżentelmen potrafi zapomnieć o całym swoim dobrym wychowaniu. - Zachichotała i wyszła z salonu. Czyżby wszyscy Sherbrooke’owie - choćby tylko z nazwiska - byli obłąkani? - Cieszę się, że tak rozbawiłem twoją szwagierkę - powiedział Colin bardzo poirytowanym tonem. - Je żeli chcesz, żebym trzymał ręce przy sobie, to prze stań się wpatrywać w moje usta. - Nic nie mogę na to poradzić. Jesteś tak bardzo piękny. O Boże, mamy tylko dziesięć minut. Colin zerwał się na nogi i zaczął chodzić, tak jak przedtem Douglas. - To wszystko jest zupełnie nieprawdopodobne, Joan. - Obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku mar murowego kominka. - I w przyszłości ja będę mówił za siebie. - I właściwie, co jej powiedział? Do licha. Zamilkł i zapatrzył się w puste palenisko. Kominek był z bladoróżowego włoskiego marmuru, kosztowne go i wymodelowanego ręką mistrza. Colin przypomniał sobie poczerniały kominek w holu Vere Castle, tak ogromny, że mógłby pomieścić całą krowę. Stary i brudny, z popękanymi cegłami i łuszczącym się tynkiem. Jezu, nawet wiszące nad marmurowym gzymsem wspaniałe malowidło przedstawiające sielską scenę było stare, zadymione. Bogactwo i przywileje wielu pokoleń, wszystko w rozsypce. Pomyślał o wąs kich schodach prowadzących na drugie piętro wieży północnej, które stały się bardzo niebezpieczne, bo drzewo zmurszało na skutek przeciągów przenikających przez otwory w murze. Odetchnął głęboko. On może uratować Vere Castle. Może uratować swój lud. Może uzupełnić stada owiec. Może nawet zasiać zboża, bo nauczył się płodozmianu. Może kupić ziarno. Zwrócił się do swojej przyszłej żony: - Pogodzę się z twoim przekonaniem, że jestem piękny. Przypuszczam, że mężczyzna chce się podobać kobiecie, którą poślubia. - Podobać to mało powiedziane - odparła Sinjun i poczuła, że serce galopuje jej w piersi. Zaakceptował ją. Nareszcie. Miała ochotę skakać z radości. Colin westchnął, przeczesał palcami włosy. Zamarł, kiedy Sinjun wyznała rozanielonym głosem: - Nie przypuszczałam, że się kiedykolwiek zakocham. Żaden dżentelmen nie wydał mi się do tego odpowiedni. Zdarzają się zabawni, ale nic poza tym. Inni znów są głupi i gburowaci. Niektórzy uważają mnie za sawantkę, bo nie jestem całkiem głupia. Nie mogłam sobie wyobrazić, że któryś z nich mnie całuje. Boże, gdyby którykolwiek z nich dotknął mego siedzenia, chyba bym go zabiła. Ale z tobą... jest inaczej. Rozumiem, że mnie nie kochasz. Uwierz mi, że to nie ma znaczenia. Zrobię, co w mojej mocy, żeby ci zaczęło na mnie zależeć. Mogę tylko powiedzieć, że postaram się być dla ciebie dobrą żoną. Zjesz placek jęczmienny wypieku pani Potter, czy może wolisz wyjść i przemyśleć wszystko w spokoju? - Przemyśleć - powtórzył. - Jest mnóstwo rzeczy, których o mnie nie wiesz. Ty także możesz jeszcze zmienić zdanie. Spojrzała na niego z głębokim namysłem. V: - Będziesz o mnie dbał, jeżeli się pobierzemy? - spytała spokojnie i rzeczowo. - Będę cię ochraniał. To stanie się moim obowiązkiem. - Będziesz mnie szanował? - Jeżeli na to zasłużysz. - A więc dobrze. Po ceremonii będziesz mi mógł opowiedzieć wszystko, co zechcesz. Ale nie wcześniej. I wiedz o tym, że cokolwiek mi powiesz, nie zmieni to moich uczuć do ciebie. Po prostu nie chcę, żeby coś nieodpowiedniego i nieważnego dotarło do uszu Douglasa, zanim się pobierzemy. Poślubi ją. Rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy, a ona mu się podoba, mimo że jest nieco dziwaczna. Ta jej otwartość, ta prawdomówność jest przerażająca. Cóż, będzie ją musiał nauczyć trzymać język za zębami. Wiedział, że z pójściem do łóżka nie będzie najmniejszych kłopotów. Tak, ożeni się z nią. Ale najpierw odczeka tydzień, jak tego zażądał jej brat. A potem trzeba będzie działać szybko. Sytuacja w domu pogarsza się z każdym dniem. Ta dziewczyna się nadaje. A co więcej podała mu siebie na srebrnej tacy. Tylko głupiec zagląda w zęby darowanemu koniowi. A Colin Kinross nie jest głupcem. Podszedł do Sinjun, pociągnął za rękę, żeby wstała z fotela, i spojrzał na nią w milczeniu. A potem ucałował lekko w zamknięte usta. Miał ochotę na więcej, ale zmusił się, by nie korzystać z okazji. Jednocześnie wyobraził sobie, że mógłby ułożyć Sinjun na podłodze i posiąść bez najmniejszego oporu z jej strony. Zrezygnował z tego, bo postanowił sobie nie przekraczać pewnych granic. - Chciałbym cię znowu zobaczyć, chociaż twój brat zabronił. Czy miałabyś ochotę na konną przejażdżkę? Jutro? Dochowam tajemnicy. - Z przyjemnością. Douglas nigdy się o tym nie dowie. Och, Colin! Nauczysz mnie szkockiego? - Tak, i to z radością, dziewczyno. - Jego głos zabrzmiał pieszczotliwie i słodko jak miód. - Będziesz moją ukochaną. - Nigdy nie byłam niczyją ukochaną. To brzmi wspaniale. Colin tylko pokiwał głową. * - Nie dowiedziałem się o nim niczego złego - Douglas zwrócił się do żony. - Jest lubiany i szanowany. Kształcił się w Eton i Oksfordzie. Ma wielu przyjaciół w towarzystwie. Jedyne, co mogą mu zarzucić, to fakt, że jest zmuszony poślubić dziedziczkę. - Douglas odgarnął włosy z czoła i dalej przechadzał się po pokoju. Żona przyglądała mu się znad toaletki. Od czasu rozmowy z Colinem minęły trzy dni. Obydwoje wiedzieli, że Sinjun spotkała się z nim nazajutrz po tamtej pamiętnej awanturze, ale nic chcieli z tego robić użytku. Najprawdopodobniej miało to miejsce tylko raz, ale któż mógł mieć pewność, gdy chodziło o Sinjun. Była diabelnie przedsiębiorcza. - Od jak dawna jest hrabią Ashburnham? - Zaledwie od pół roku. Jego starszy brat był utracjuszem, podobnie jak ojciec. Doprowadzili posiadłość do ruiny. Odziedziczył ogromne, stare zamczysko. Będzie potrzebował wielkich pieniędzy, żeby doprowadzić budowlę do dawnej świetności. A poza tym potrzeba mu ziarna, owiec i musi zająć się podupadły mi dzierżawcami. - A więc - powiedziała Alex z namysłem - kiedy został hrabią i odkrył, w jakim stanie znajduje się jego majątek, podjął jedyną możliwą decyzję. Chyba me masz mu tego za złe, Douglasie? - Nie, tylko... - Tylko co, mój drogi? - Sinjun w ogóle go nie zna. Jest zaślepiona, to wszystko. Znajdzie się w Szkocji samiuteńka, nie będzie przy niej nikogo, kto by jej pomógł. A co się sianie, jeżeli... - Uważasz Colina Kinrossa za uczciwego człowieka? - Nie mam co do tego pewności. Przy powierzchownej znajomości, raczej tak. Ale co się dzieje w jego umyśle? W jego sercu? - Sinjun wyjdzie za niego. Mam tylko nadzieję, że go nie uwiedzie przed ślubem. - Ja także - westchnął Douglas. - A teraz muszę porozmawiać z matką. Znów zaczęła narzekać. Do prowadza swoją pokojówkę do szału i żąda, żeby przedstawić jej młodego człowieka. Zagroziła, że wy śle Sinjun do Włoch, aby tam zapomniała o tym szkockim przybłędzie. Najdziwniejsze jest to, że wcale nie ma mu za złe, że chce się ożenić z jej córką dla pieniędzy. Ma mu za złe, że jest Szkotem. Twierdzi, że wszyscy Szkoci są brutalni, mają twarde pięści i są prezbiterianami. - Może powinieneś jej poczytać wiersze Roberta Burnsa. Są naprawdę prześliczne. - Ha! Są napisane po szkocku i matka miałaby jeszcze więcej obiekcji niż ma teraz. Do diabła, wolałbym, żeby Sinjun nie leżała w łóżku z bólem głowy. Ilekroć jej potrzebuję, coś staje na przeszkodzie. - Chcesz, żebym ja z tobą poszła? - Jeśli to zrobisz, matka będzie się wydzierać, do póki obydwoje nie ogłuchniemy. Jeszcze się do ciebie nie przekonała, kochanie. Obawiam się, że wkrótce zacznie cię obwiniać o cały ten zamęt. - Douglas westchnął i wyszedł z pokoju narzekając na swoją cholerną siostrę i jej przeklęty ból głowy. Sinjun wcale nie cierpiała na ból głowy. Miała pewien plan i była bliska jego wykonania - Starannie ułożyła wałek, tak aby przypominał człowieka, i okryła go kołdrą. Doskonale. Przy pobieżnej inspekcji wałek ujdzie za leżącą kobietę. Włożyła obcisłe spodnie, żakiet i nasunęła kapelusz na czoło. Nie było wątpliwości, wyglądała jak chłopak. Odwróciła się tyłem lustra i obejrzawszy się zerknęła na swoje odbicie. Zupełnie jak chłopak, od czubka kapelusza po wysokie czarne buty. Zagwizdała cichutko. Teraz pozostało jej tylko zsunięcie się po pniu drzewa do ogrodu. I była wolna. Colin zatrzymał się na drugim piętrze starego domu przy Carlyon Street, o trzy przecznice od domu Sinjun. Na dworze jeszcze nic zapadł zmrok i Sinjun pogwizdywała, aby dodać sobie odwagi i aby wyglądać jak chłopak, który wyszedł na wieczorny spacer. Minęła trzech dżentelmenów w pelerynach. Palili papierosy i śmiali się, ale na nią nie zwrócili najmniejszej uwagi. Nadszedł chłopiec w łachmanach, zamiatający drogę przed każdym przechodniem; Sinjun podziękowała mu i dała pensa. Bez problemu odszukała siedzibę Colina i jak gdyby nigdy nic podeszła do drzwi. Zastukała wielką kołatką w kształcie głowy orła. Wewnątrz panowała cisza. Zastukała jeszcze raz. Usłyszała chichot i dziewczęcy głos, wołający. - Niech pan przestanie, sir. Nie, nie, nie tutaj. Tutaj nie wolno. Teraz mamy gościa. Nie, sir... - Rozległy się nowe chichoty, a potem drzwi stanęły otworem i Sinjun ujrzała najpiękniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek widziała. Miała wzburzone jasne włosy, lśniące rozbawieniem oczy i bardzo głęboki dekolt odsłaniający białe, pełne piersi. - Kim jesteś ładny chłopcze? - spytała. - A kim miałbym być? - odparł „ładny chłopak” z uśmiechem. - Twoim ojcem? Nie, to niemożliwe, prawda? Czy mam zbesztać dżentelmena, który tak cię rozśmieszał, choć wcale tego nie chciałaś? - O, niezłe z ciebie ziółko. Same żarty i dobrze naoliwiony język. Przyszedłeś z kimś się zobaczyć? Sinjun skinęła głową i kątem oka dostrzegła mężczyznę wślizgującego się na korytarz. - Przyszedłem spotkać się z lordem Ashburnhamem. Czy zatrzymał się tutaj? Dziewczyna przyjęła pozę jeszcze bardziej prowokującą i zachichotała. - Tak, śliczny chłopcze. Jego lordowska mość gości u nas. Ale on jest biedny, nie stać go na ładną dziewczynę, ani na dżentelmena, który by mu służył pomocą. Mówią o nim, że ożeni się z dziedziczką, ale on sam nie wspomina o tym nawet słowem. Prawdopodobnie ta dziedziczka to paskudne babsko w jedwabiach. Biedaczek. - Niektóre dziedziczki potrafią nawet gwizdać, jak słyszałem - powiedziała Sinjun. - Jego lordowska mość zajmuje apartament na drugim piętrze, prawda? - Tak - odparła dziewczyna. - Hej, zaczekaj! Nie wiem, czy jest teraz u siebie. Nie widziałam go już od dwóch dni. Tilly, jedna z dziewcząt, poszła do niego na górę, żeby sprawdzić, czy nie miałby ochoty z nią pofiglować. Wszystkie mają na niego chętkę. Ale go nie zastała. W każdym razie nie otworzył drzwi. A który mężczyzna nie otworzyłby, słysząc wołanie Tilly? Sinjun wbiegła na górę. - Jeżeli go nie ma - krzyknęła przez ramię - wrócę do ciebie i napijemy się herbaty! - Idź, idź, śliczny chłopcze - zachichotała dziewczyna. Sinjun uśmiechała się, pokonując schody. Dom był duży, dobrze utrzymany, świeżo odmalowany, miał przestronne korytarze. Znalazła drzwi Colina i zastukała. Bez odpowiedzi. Zastukała jeszcze raz. Proszę, myślała, proszę, bądź tam. To zbyt długo. Jeszcze cztery długie dni bez niego. To za wiele. Pierwszego dnia oszukali Douglasa, ale Colin nie pokazał się więcej. Musiała go zobaczyć, dotknąć, uśmiechnąć się do niego. W końcu usłyszała dobiegający zza drzwi głos: - Kimkolwiek jesteś, idź do diabła. To był Colin. Ale jego głos brzmiał jakoś dziwnie. Grubo i ochryple. Czyżby miał gościa? Dziewczynę, jak tę z dołu? Nie mogła uwierzyć. Zastukała po raz trzeci. - Idź do diabła! - zawołał Colin i zaniósł się rozdzierającym kaszlem. Sinjun się zaniepokoiła. Chwyciła za klamkę i - ku swej wielkiej uldze - zauważyła, że drzwi nie były zamknięte na klucz. Otworzyła je i weszła do środka. Znalazła się w niewielkim, ciemnym przedsionku. - Colin, gdzie jesteś? - zawołała. Usłyszała przekleństwo dobiegające z kolejnego pomieszczenia. Otworzyła prowadzące do niego drzwi i ujrzała swego narzeczonego. Siedział na łóżku, pośród rozrzuconej w nieładzie pościeli, zupełnie nagi, okryty do pasa jedynie prześcieradłem. Sinjun przypatrywała mu się jak skamieniała. Był taki duży, miał czarne włosy na piersi, sprawiał wrażenie bardzo silnego. Nie mogła oderwać oczu od jego ramion, piersi, karku. Wyglądał wspaniale. - Joan! Co ty tu, do diabła, robisz? Straciłaś do reszty swój cholerny rozum? Był zachrypnięty. Sinjun podbiegła do niego i stanęła przy wezgłowiu łóżka. - Co się stało? Zanim odpowiedział, zauważyła, że Colin drży na całym ciele. - O, Boże! - lekko pchnęła go na poduszki i przy kryła po samą szyję. - Nie ruszaj się. Leż spokojnie i powiedz mi, co się stało. Colin przyglądał się Joan, która wyglądała jak chłopak. Ale może mu się tylko tak wydawało. Może to z gorączki. Może wcale jej tu nie było. - Joan? - powiedział ostrożnie, z niemałym wysiłkiem. - Tak, kochanie, jestem przy tobie. Co się stało? - usiadła obok niego i położyła mu dłoń na czole. Było rozpalone. - Nie mogę być twoim kochankiem - odparł. - Jestem zmęczony i słaby, słaby jak nowonarodzony szczeniak. Dlaczego udajesz chłopaka? To głupie. Masz kobiece biodra i długie nogi, wcale nie jak chłopiec. - Masz gorączkę. Wymiotowałeś? Potrząsnął głową i zamknął oczy. - Nie masz za grosz wrażliwości. - Boli cię głowa? - Tak. - Jak długo jesteś w takim stanie? - Dwa dni. Nie czuję się źle. Po prostu jestem zmęczony. - Dlaczego nie posłałeś po lekarza? Albo po mnie? -.Nikogo nie potrzebuję. To tylko przejściowa go rączka. Przemokłem na deszczu podczas zawodów bokserskich na Tyburn Hill. - To się okaże - odparła Sinjun. Mężczyźni, myślała, nie są w stanie przyznać się do najmniejszej słabości. Przysunęła się do niego. Był rozpalony. Gorączka musiała być bardzo wysoka. - Wszystkim się zajmę. Kiedy ostatnio jadłeś? - Nie pamiętam - odpowiedział poirytowanym to nem. - To nie ma znaczenia. Nie jestem głodny. Idź sobie. Po prostu sobie idź. Twoja obecność tutaj jest czymś bardzo niewłaściwym. - Czy zostawiłbyś mnie, gdybym była chora i opuszczona? - To co innego. Dobrze o tym wiesz. Na miłość boską, jestem goły... - Leż spokojnie, a ja wszystkim się zajmę. - Nie! Idź sobie w diabły! - Tak, pójdę i sprowadzę pomoc. Leż spokojnie i nie odkrywaj się. Chce ci się pić? Skinął głową. Kiedy zaspokoił pragnienie, Sinjun spytała rzeczowym tonem: - Chcesz się wypróżnić? Colin wyglądał tak, jakby chciał czymś ciężkim w nią rzucić. - Idź do wszystkich diabłów! - Dobrze - pochyliła się, pocałowała go w usta i już jej nie było. Colin naciągnął kołdrę po sam nos. Próbował zebrać myśli. Pokój tonął w jakiejś mgle. Kiedy zamknął oczy, a potem je otworzył, był już sam. Czy ona naprawdę tu była? Nie czuł pragnienia, więc ktoś musiał podać mu wodę. Było mu zimno, nie mógł opanować drżenia. Czuł się chory, bardziej obolały niż wtedy, gdy złamał dwa żebra w walce, na dwa miesiące przed śmiercią brata. Zamknął oczy i zobaczył Joan przebraną za chłopca. Nieobliczalna, szalona dziewczyna. Ona tu wróci, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. O ile w ogóle tutaj była. Po godzinie Joan nie tylko wróciła, ale przyprowadziła ze sobą Douglasa. Nadal była przebrana za chłopca. Czy brat pozwalał jej na to? Czy nikt jej nie uczył, jak ma się zachowywać młoda dystyngowana dama? Colin przyglądał się hrabiemu. Nie wiedział, co ma powiedzieć. - Zabieramy cię do naszego domu - powiedział spokojnie Douglas. - Jesteś chory, a moja siostra nie chce wychodzić za mąż za kogoś, kto ledwie dycha. - A więc naprawdę tu byłaś - wyszeptał Colin. - Oczywiście. I teraz już wszystko będzie dobrze. Zajmę się tobą. - Do diabła, nie jestem chory tylko zmęczony. Robicie za dużo zamieszania, a ja po prostu potrzebuję jedynie spokoju i... - Bądź cicho - powiedział Douglas. I Colin zamilkł. - Sinjun, wyjdź z pokoju, on jest nagi i nie trzeba go wprawiać w zakłopotanie. Przyślij tu Henry’ego i Boggsa, niech mi pomogą go ubrać. - Sam mogę się ubrać - powiedział Colin, a Douglas widząc jego płonące gniewem oczy, przystał na to. Droga do domu Sherbrooke’ów była koszmarem i Colin ledwie ją przeżył. Zemdlał, kiedy Henry i Boggs pomagali mu wejść po schodach. Dopiero gdy znaleźli się w pokoju gościnnym, Douglas spostrzegł na jego prawym udzie długą i poszarpaną ranę od noża. ROZDZIAŁ 4 - Musisz trochę odpocząć, Sinjun. Dochodzi pierwsza w nocy. Sinjun nie chciała odrywać oczu od nieruchomej twarzy Colina, ale zmusiła się i spojrzała na szwagierkę. - Ja odpoczywam, Alex. Ale muszę być przy nim, kiedy się obudzi. Zawsze tak bardzo chce mu się pić. - To silny mężczyzna - odparła spokojnie Alex. - Nie umrze. O niego jestem spokojna. Boję sie o ciebie. - Naprawdę myślisz, że nic mu nie będzie. - Z całą pewnością. Słyszę, że lżej oddycha. Lekarz powiedział, że wyjdzie z tego. Więc wyjdzie. - Ale nic chcę go zostawiać samego. Ma okropne koszmary. Alex podała Sinjun filiżankę herbaty i usiadła obok. - Jakie koszmary? - Nie jestem pewna. Jest przerażony i nie wie, co robić. Nie wiem, czy to prawda, czy tylko gorączka. Colin usłyszał jej głos. Mówiła cicho i spokojnie, ale gdzieś głębiej wyczuwało się strach. Chciał otworzyć oczy i spojrzeć na nią, ale nie mógł. Tkwił gdzieś w samym sobie i bał się; Sinjun miała rację. Znowu zobaczył Fionę. Leżała u podnóża skarpy, nieżywa. Ciało rozrzucone na poszarpanych skałach. A on stał na krawędzi i patrzył. Czuł strach i chciał odejść, ale ten obraz prześladował go i przytłaczał, i Colin umierał ze strachu przed tym, czego nie pamiętał. Ta okropna niepewność. Czy ją zabił? Nie, do diabła, nie zabił swojej żony. Nawet teraz, w gorączkowym koszmarze, nie wierzył, że ją zabił. Ktoś go tutaj przyprowadził, może nawet sama Fiona, a potem spadła ze skarpy, ale on jej nie zabił. Wiedział to. Zaczął się cofać, bardzo powoli, krok za krokiem. Kręciło mu się w głowie i czuł się jakby oderwany od ciała. Przyprowadził tam ludzi i pokazał im, co znalazł. Nikt go o nic nie pytał. Nikt się nie dziwił, dlaczego Fiona leży dziesięć metrów niżej, ze złamanym karkiem. Tak, a potem zaczęły się rozmowy, niekończące się szepty, i te domysły bardziej go raniły niż otwarte oskarżenie. Otaczały go, krążyły wokół niego, lecz zawsze poza zasięgiem, przeklęte szepty i aluzje. Gryzł się, bo nie mógł im wykrzyczeć swojej niewinności. Jak miałby im wytłumaczyć, skąd się wziął na krawędzi skarpy? Cóż mógłby im powiedzieć? Że nie wie, że nie pamięta. Oprzytomniał i stwierdził, że się tam znajduje. Nie było w tym żadnej logiki. Jedyną osobą, której opowiedział wszystko, co pamiętał, był ojciec Fiony, przywódca klanu MacPhersonów. I on mu uwierzył. Ale to nie załatwiło sprawy. Bo to, czego nie pamiętał, ciążyło nad nim i powracało we śnie, kiedy był osłabiony. Ta wina, która w gruncie rzeczy nie była winą. I Colin był przekonany, że męczące go koszmary są pokutą, którą musi odbyć. Rzucał się na łóżku i jęczał. Rana po nożu piekła go i bolała. Sinjun zerwała się, starając się go unieruchomić, chwyciwszy z całych sił za ramiona. - Colin, wszystko w porządku. To tylko koszmarne sny, tylko sny. Prześladują cię duchy. Nic poza tym. Uwierz mi. Ja nie kłamię. Unieś głowę i napij się wody, a od razu poczujesz się lepiej. Przytknęła mu do ust szklankę wody i Colin pił. Trzymała ją, dopóki nie odwrócił głowy. - Wsypałam do wody trochę laudanum - powie działa szwagierce. - To powinno sprowadzić głębszy sen bez koszmarów. Alex milczała. Dobrze wiedziała, że gdyby Douglas był chory, nikt by jej nie odciągnął od jego łóżka. Poklepała Sinjun po ramieniu i wyszła z pokoju. Douglas już nie spał. Przyciągnął Alex do siebie. - Co z Colinem? - zapytał. - Jest bardzo chory. Dręczą go złe sny. To okropne. - Nie udało ci się jej namówić, żeby go zostawiła pod opieką Finkle’a i trochę pospała? - Nie. Finkle zaraz by zasnął i obudził Colina chrapaniem. Opowiadałeś mi, że kiedy byłeś w wojsku, Finkle budził cię chrapaniem, nawet wtedy, gdy byłeś wyczerpany po dwunastogodzinnej bitwie. Niech Fin kle pilnuje Colina za dnia. Sinjun jest młoda i silna. Chce być przy nim. Pozwólmy jej na to. - Życie jest pełne niespodzianek - westchnął Colin. - Zabroniłem mu wstępu do domu, dobrze wiedząc, że i tak będą się widywali. Do diabła, mógłby umrzeć, gdyby Sinjun nie sprzeciwiła mi się i nie poszła go odwiedzić. To moja wina. Ona nie wie o ranie, prawda? - Nie wie. A teraz, jeśli nie przestaniesz się oskarżać o to, co stało się nie z twojej winy, napiszę do Rydera, żeby przyjechał i wbił ci rozum do głowy. - Ha! Ryder nie zrobiłby tego. Zresztą ja jestem od niego większy. Rozerwałbym go na strzępy. - Ale potem miałbyś do czynienia z Sophie. - Przerażająca myśl. - Chyba nie masz im za złe, że nie mogą teraz przyjechać do Londynu. Teraz, kiedy dwoje dzieci potłukło się spadając ze strychu, byliby niespokojni. A poza tym bliźnięta doskonale się czują ze swoimi kuzynami i resztą dzieciaków. - Tęsknię za tymi małymi poganami - powiedział czule Douglas. - Za całą dwunastką i naszą dwójką, i jedynakiem Sophie i Rydera? - Dwoje raz na jakiś czas to najlepsze wyjście z sytuacji. Podoba mi się pomysł z obwożeniem dzieci po rodzinie. Człowiek nie jest nimi zmęczony i spełnia wszystkie ich życzenia. - Masz rację. Ale, mój drogi, teraz, kiedy Colin jest chory i szykuje się ślub, lepiej zostawić chłopców u stryjostwa. - Myślę, że Sinjun zechce poślubić Colina jak najwcześniej się da. A wtedy Ryder i Sophie nie będą obecni. - Jestem zbyt zmęczony, żeby rozmyślać o tym wszystkim. Pośpijmy trochę. Douglas poczuł na piersi delikatną dłoń żony i uśmiechnął się w ciemności. - Myślałem, że jesteś zmęczona. Odzyskałaś siły? Dostanę nagrodę? - Jeżeli obiecasz, że nie będziesz zbyt głośno krzyczał i nie obudzisz swojej matki. - Alex wzdrygnęła się na wspomnienie pewnej nocy, kiedy cieszyli się sobą tak nieumiarkowanie, że matka wpadła do ich pokoju, myśląc, że Alex morduje jej ukochanego syna. Myśl o tym wciąż napełniała Alexandrę strachem. - Wepchnę sobie do ust chusteczkę. * Colin w końcu odzyskał przytomność, ale był tak osłabiony, że nie mógł się podnieść i skorzystać z nocnika. Przekleństwo. Ale przynajmniej spadła mu gorączka i ból w udzie stał się znośny. Był głupcem, że nie poszedł do lekarza zaraz po zranieniu, ale nie przywykł, żeby jakiś szarlatan podawał mu mikstury. Ani razu nie był u doktora Childressa, który od ponad trzydziestu lat piastował funkcję lekarza rodziny Kinrossów. Colin był młody, silny i zdrowy jak ryba. Małe zadraśnięcie nożem, a on już leży na wznak, chory, rozgorączkowany i nieprzytomny. Patrzy! spod na wpół przymkniętych powiek, jak Joan wchodzi do pokoju. Był rozdrażniony i głodny. Nie chciał jej tułaj. Potrzebował pomocy mężczyzny. - Ach, wspaniale. Obudziłeś się wreszcie - powie działa Joan z uśmiechem, który rozświetlił pokój. - Jak się czujesz? Colin warknął. - Chcesz, żebym cię ogoliła? Goliłam kiedyś głowę Tysenowi, po tym jak Ryder go pobił. Niecałe dziesięć lat temu. Mogłabym spróbować. Będę bardzo ostrożna. - Nie. - Dziwna sprawa, Colin. Na dole czeka jakiś mężczyzna, który twierdzi, że jest twoim kuzynem. Na te słowa Colin natychmiast usiadł na łóżku. Kołdra opadła mu na brzuch. Patrzył w zdumieniu na Joan. Jaki kuzyn? Żaden z jego kuzynów nie wiedział, gdzie go szukać. Ach, MacDuff wiedział. - To niemożliwe - powiedział i z powrotem opadł na poduszki. Sinjun patrzyła na zarys kołdry poniżej jego pasa. Przełknęła ślinę. Colin był taki piękny, z czarnymi włosami porastającymi mu pierś. A niżej te włosy przechodziły w wąską smugę i ginęły pod kołdrą. Był wychudzony, Sinjun mogła mu policzyć żebra. Ale to się zmieni. - Musisz być dobrze okryty - powiedziała nacią gając mu kołdrę pod brodę, chociaż miała ochotę ją zrzucić i przyglądać się Colinowi co najmniej parę godzin. - Joan, to nie jakieś żarty? MacDuff jest tutaj? Zatrzepotała powiekami. - MacDuff? Nie podał swego nazwiska. Powie dział tylko, że jest twoim ulubionym kuzynem. MacDuff, jak ten Szekspirowski MacDuff? - Tak, kiedy byliśmy mali, nazywaliśmy go Mac - - Cud... - Od szkockiej nazwy krowy? - Właśnie. Naprawdę nazywa się Francis Little. Bez sensu dla kogoś tak wysokiego i potężnego. Więc nazwaliśmy go MacDuff, bo zagroził, że nas zetrze na miazgę, jeżeli będziemy go wołać MacCud. - MacDuff To pasuje o wiele lepiej niż Francis Little. Z piersią jak pień drzewa. MacDuff! Bardzo sprytne, Colin. Myślę, że to ty wybrałeś mu to imię. On ma najbardziej czerwone włosy i żadnych piegów. A oczy niebieskie jak letnie niebo... - Jego oczy mają dokładnie tan sam odcień, co twoje. A teraz przestań piać hymny na temat mojego cholernego kuzyna wielkoluda i przyślij go do mnie. - Nie - powiedziała Sinjun. - Najpierw zjesz śniadanie. Ach, oto i Finkle. On ci pomoże także w innych sprawach. A ja wrócę za kilka minut i pomogę ci jeść. - Nie potrzebuję twojej pomocy. - Oczywiście, że nic. Ale będzie ci miło w moim towarzystwie, prawda? Colin tylko na nią spojrzał. Sinjun uśmiechnęła się do niego i delikatnie ucałowała w usta, a potem tanecznym krokiem opuściła pokój. W drzwiach odwróciła się. - Czy chcesz mnie poślubić już jutro? Spojrzał na nią z gniewem i odpowiedział: - Miałabyś pamiętną noc poślubną. Leżałbym przy twoim boku jak kłoda i to wszystko. - Nic nie mam przeciwko temu. Przed nami całe wspólne życie. - Odmawiam, dopóki nie będę w stanie należycie skonsumować naszego małżeństwa. - To, co powiedział, było głupie. Powinien ją poślubić choćby natychmiast, jeśli to tylko będzie możliwe. Czas naglił. Colin rozpaczliwie potrzebował pieniędzy. * Sinjun usiadła i przyglądała się dwóm rozmawiającym kuzynom. Mówili cicho, więc nie mogła ich zrozumieć, a zresztą nie miała ochoty ich podsłuchiwać, mimo że nawykła do tego od wczesnego dzieciństwa. Mając trzech starszych braci, bardzo wcześnie nauczyła się, że najciekawsze informacje są przed nią ukrywane i że najlepiej je poznać przez dziurkę od klucza. Wyjrzała przez okno do ogrodu. Dzień był chłodny, ale słoneczny i kwiaty w ogrodzie rozkwitały. Usłyszała śmiech Colina i spojrzała na niego z uśmiechem. MacDuff - jego przezwisko było jeszcze dziwniejsze od jej własnego. Sprawiał wrażenie sympatycznego i bardzo przywiązanego do Colina. Nawet siedząc przy łóżku, wydawał się ogromny, nie tłusty, wcale nie, po prostu ogromny jak wielkolud. Jego śmiech brzmiał potężnie i wstrząsał całym jego ciałem. Sinjun polubiła go. Nie miała wobec niego żadnych skrupułów i oświadczyła mu, że jeżeli zmęczy Colina, zostanie przez nią osobiście wykopany z pokoju. Spojrzał na nią i uśmiechnął się. - Nie należysz do lękliwych. Co najwyżej trochę głupich, skoro wzięłaś pod swój dach tego przybłędę. Nie, zamknę jadaczkę, kiedy nadejdzie pora. Na pewno biedaczka nie zmęczę. W doskonałej zgodzie udali się do pokoju Colina. Właśnie teraz MacDuff wstał i powiedział: - Najwyższy czas, żebyś odpoczął, stary. Żadnych sprzeciwów. Obiecałem Sinjun i bardzo się jej boję. - Ona ma na imię Joan. Nie jest mężczyzną. MacDuff uniósł gniewnie czerwoną brew. - Jesteśmy cokolwiek drażliwi, co? Tracimy głowę dla dziewczyn? Pogadamy jutro, Ash. Rób, co ci każe Sinjun. Zaprosiła mnie na wasz ślub. MacDuff wyszedł. - Mówi bez szkockiego akcentu. Tak samo jak ty. - MacDuff, pomimo swego przezwiska, woli angielską gałąź rodziny. Mój ojciec był bratem jego matki. Matka MacDuffa wyszła za mąż za Anglika z Yorku, bardzo bogatego handlarza wyrobami żelaznymi. Obydwaj kształciliśmy się w Anglii, ale on wsiąkł tutaj bardziej niż ja. Wydawało się, że całkiem zerwie więzy łączące go ze Szkocją, przynajmniej on tak twierdził. Ale teraz zmienił chyba zdanie, bo od pięciu lat przez większość czasu mieszka w Edynburgu. - Jesteś zmęczony, Colin. Chętnie tego wszystkie go posłucham, ale później. - Ach, te twoje narowy. Stawał się kąśliwy, co ją ucieszyło. Powracał do zdrowia. - Skoro jestem narowista, możesz mnie ujeździć - odparła poprawiając kołdrę na jego ramionach. Colin spojrzał na nią ze zdumieniem. - Te twoje aluzje do seksu nie przystoją dziewicy. - Po czym zdał sobie sprawę, że Sinjun nie ma pojęcia, o czym on mówi, więc tylko na nią prychnął. - Idź już, Joan. - Dobrze, wybacz mi, Colin. Jesteś zmęczony i musisz odpocząć. Czy chcesz się ze mną jutro ożenić? - zapytała od drzwi. - Jeżeli jutro będę mógł chodzić, to pojutrze może uda mi się dosiąść konia. Przechyliła głowę, starając się zrozumieć, co jej zakomunikował. A spostrzegłszy zgryźliwy wyraz twarzy Colina, uśmiechnęła się i wyszła. Colin opadł na poduszki i zamknął oczy. Był zaniepokojony, bardzo zaniepokojony i rozgniewany. MacDuff przyszedł, żeby mu powiedzieć, że MacPhersonowie wkraczają na ziemie Kinrossów. Usłyszeli o ich ruinie, dowiedzieli się, że Colin wyjechał, i postanowili to wykorzystać. Urządzili najazd na posiadłości i owce Kinrossów. Zabili nawet kilku zagrodników, którzy bronili się przed grabieżą. Ludzie Colina robili co w ich mocy, ale nie mieli żadnego przywódcy. Colin nigdy w życiu nie czuł się bardziej bezsilny. Leży oto w tym przeklętym eleganckim łożu, w tym pięknym domu, słaby jak jednodniowe źrebię, całkowicie bezużyteczny dla siebie, swojej rodziny i poddanych. Poślubienie Joan Sherbrooke jest najważniejszą rzeczą, jakiej może dokonać. Nawet gdyby miała królicze zęby. Liczą się jej lśniące i liczne gwinee. Trzeba zmieść w pył tych tchórzliwych MacPhersonów i uratować Vere Castle i wszystkie inne posiadłości. Musi działać szybko. Spróbował wstać. Zacisnął zęby, ale fala bólu w udzie powaliła go z powrotem. Huczało mu w głowie. Następnym razem, gdy Joan zapyta go o ślub, powie jej, żeby natychmiast sprowadziła pastora. * Douglas Sherbrooke starannie złożył list i wsunął go do koperty. Zaczął się przechadzać po bibliotece, potem zatrzymał się, wyjął list z koperty i jeszcze raz go przeczytał. Litery były drukowane, starannie wypisane czarnym atramentem: Do Lorda Northcliffe, Colin Kinross zamordował swoją żonę. Poślubi pańską siostrę i jej także się pozbędzie. Bez wątpienia. Jest bezlitosny i gotów na wszystko, by zdobyć, czego pragnie. Jedyną rzeczą, której teraz pragnie, są pieniądze. To było coś, czego Douglas nie znosił. Anonimowe oskarżenie, pozostawiające adresata w stanie rozdrażnienia i bezsilności, właśnie dlatego, że jest anonimowe, ale i lak zaszczepiające w duszę pewne wątpliwości dotyczące oskarżanego. List został dostarczony godzinę wcześniej przez małego posłańca, który powiedział Drinnenowi tylko tyle, że jakiś facet kazał mu zanieść list „jego lordowskiej mości z tego eleganckiego domu”. Drinnen nie zapytał, jak ów facet wyglądał. Szkoda. Douglas znów zaczął spacerować po pokoju. Tym razem pogniótł list. Colin szybko wracał do sił. Sinjun tańczyła z radości i chciała, by ślub odbył się w końcu tygodnia. Jezu, a to dopiero wtorek. Co robić? Douglas wiedział, że Sinjun nie przejęłaby się nawet wtedy, gdyby Colin został oskarżony o wymordowanie całego pułku. Nie uwierzyłaby. Tak samo nie uwierzy anonimowi. Przekleństwo. Douglas wiedział, że listu mimo wszystko nie można zlekceważyć, i dlatego, gdy Alex i Sinjun wyszły z domu na przymiarkę sukni ślubnej u Madame Jordan, poszedł do sypialni Colina. Dzięki Finkle’owi i kilku lokajom, którzy przynieśli tutaj dwa kufry z jego rzeczami, Colin miał na sobie jeden z własnych szlafroków. - Potrzebujesz towarzystwa? - zapytał Douglas wchodząc do pokoju. - Nie, dziękuję. Chcę sobie udowodnić, że mogę trzykrotnie obejść pokój i nie paść przy tym na twarz. - I ile razy ci się udało? - zapytał ze śmiechem Douglas. - Dwa razy z pięciominutową przerwą. Wygląda na to, że trzeci raz wyleczy mnie ze złudzeń. - Siadaj, Colin. Musimy porozmawiać. Colin przysiadł ostrożnie na wyplatanym fotelu obok kominka. Krzywiąc się wyciągnął nogi przed siebie. Delikatnie rozmasował sobie udo. - Nie powiedziałeś Joan, prawda? - Nie, tylko żonie. Prawdę powiedziawszy, nie wiem dlaczego zależy ci, żeby Sinjun nie wiedziała. - To by ją zdenerwowało i zaniepokoiło. Najprawdopodobniej wynajęłaby kogoś, żeby się dowiedzieć, kto mi to zrobił. A polem prawdopodobnie zamieściłaby w gazecie ogłoszenie, które miałoby po móc go osaczyć. Mogłaby się narazić na niebezpieczeństwo. Ktoś musi ją chronić i to przede wszystkim przed nią samą. Douglas przyglądał mu się ze zdziwieniem. - Znasz ją tak krótko, a już... - Potrząsnął głową. - Właśnie tak by postąpiła. Czasami wydaje mi się, że nawet dobry Bóg nie ma pojęcia, co ona planuje, dopóki tego nie zrobi. Jest bardzo pomysłowa, sam wiesz. - Nie, ale podejrzewam, ze sie przekonam. - Musisz mi powiedzieć, jak doszło do tego, że zraniono cię nożem. Colin unikał wzroku Douglasa. - Jakiś mały złodziejaszek próbował mnie okraść. Przewróciłem go na ziemię, a wtedy on wyciągnął z cholewy nóż. Moje udo znajdowało się akurat na wysokości jego wyciągniętej ręki. - Zabiłeś go? - Nie, ale wygląda na to, że powinienem był to zrobić. Przeklęty nicpoń. Niewiele by na mnie zarobił. Nie miałem przy sobie więcej niż dwie gwinee. - Przed chwilą otrzymałem list, w którym oskarżają cię o zamordowanie żony. Colin zamarł w bezruchu. Tak jakby zapadł się w sobie, uciekając przed bólem, a może i poczuciem winy, pomyślał Douglas. Colin spojrzał gdzieś poza niego, w kierunku kominka. - List nie był podpisany. Ten, kto go napisał, przy słał tu chłopca. Nie lubię anonimów. Zatruwają człowieka i sprawiają, że czuje się jak głupiec. Colin nic nie odpowiedział. - Nikt nie wiedział, że byłeś już żonaty. - Nie. Uważam, że nikomu nic do tego. - Kiedy umarła? - Na krótko przed śmiercią mego brata, jakieś pół roku temu. - W jaki sposób? Colin poczuł, jak wnętrzności zaciskają mu się w supeł. - Spadła ze skarpy i skręciła kark. - Zepchnąłeś ją? Colin milczał. - Kłóciliście się? Spadła przypadkowo? - Nie zamordowałem żony i nic zabiję twojej siostry. Przypuszczam, że autor listu przestrzega cię przed tym. - O, tak. - Powiesz o tym Joan? Douglas zamrugał. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić, że Colin nazywa Sinjun Joan. - Muszę. Lepiej by było, żebyś ty jej powiedział i udzielił wyjaśnień, które ukrywasz przede mną. Colin nic nie odpowiedział. Stał sztywny i czujny. Douglas wstał. - Przepraszam - powiedział. - Ona jest moją siostrą i bardzo ją kocham. Muszę ją chronić. Uważam, że powinna się o tym dowiedzieć. Zanim się pobierzecie, sprawa musi być wyjaśniona. Żądam tego. Golin nadal milczał. Nie poruszył się, dopóki Douglas nie zamknął za sobą drzwi. Pochylił głowę i zamknął oczy. Pomasował udo. Szwy swędziały i skóra była różowa. Rana dobrze się goiła. Ale czy on dość szybko nabiera sił? Kto, na miłość boską, kto? Kto mógł to zrobić? Jedynymi osobami, które przychodziły mu do głowy, byli MacPhersonowie. Mieli poważny motyw. Jego pierwsza żona. Fiona Dahling MacPherson, była najstarszą córką przywódcy klanu. Ale stary Latham rozgrzeszył go, przynajmniej zaraz po śmierci Fiony. Jej brat oczywiście nie, ale Latham krótko trzymał Roberta, Po kilku miesiącach Colina dobiegły słuchy, że stary Latham nie ma dobrze w głowie, że podupadł na zdrowiu, co było zupełnie naturalne, bo człowiek ten był tak stary, jak okoliczne skały. O tak, list musieli napisać przeklęci tchórze MacPhersonowie, bo któż inny. Przeklęty list. Musi poślubić Joan, i to szybko, inaczej wszystko zostanie stracone. Colin zamknął oczy. Zmusił się do odpoczynku. Po kilku godzinach wstał z fotela i przeszedł wzdłuż cały pokój. Dwa razy, a potem trzy. Nabierał sił, dzięki Bogu. Modlił się tylko o to, żeby nie było za późno. Podczas wspólnej kolacji z Joan Colin podjął decyzję. Spojrzał ponad swoim talerzem i stwierdził, że Joan coś do niego mówi. -...Proszę, nie zrozum mnie źle, suknia ślubna jest prześliczna, naprawdę, ale to tyle zamieszania, Colin. Moja matka prawdopodobnie uważa cię za coś w rodzaju trofeum, jest laka zadowolona, że wybawiłeś mnie od staropanieństwa. Nienawidzę tego. Chciałabym po prostu zabrać cię stąd i zacząć nasze wspólne życie. To wszystko nie ma sensu. Colin poczuł ogromną ulgę. Manna z nieba. On myślał i myślał, odrzucał pomysł za pomysłem, a ona podaje mu wszystko sama, bez najmniejszego wahania. - Nie jestem jeszcze bardzo silny - powiedział żując w skupieniu kęs szynki. - Do piątku będziesz wystarczająco silny. A może nawet wcześniej. Ach, szkoda, że nie jesteś zdrowy już teraz. Colin nabrał powietrza. - Muszę ci coś powiedzieć, Joan. Nie, nie przerywaj, proszę. To bardzo ważne. Twój brat zabroni ci wyjść za mnie. Powiedział mi, że musi cię chronić. Sinjun popatrzyła na niego. Czekała, powoli jedząc groszek, a potem upiła łyk wina. Milczała. - Do diabła z tym wszystkim! Twój brat myśli, że kogoś zabiłem. Jeżeli ja ci tego nie powiem, on to zrobi. Musi cię chronić. Chce, żeby wszystko zostało wyjaśnione, zanim się pobierzemy. Niestety nie ma sposobu, żeby to kiedykolwiek wyjaśnić. Nie powie działem mu tego, ale taka jest prawda. Nie możemy się pobrać, Joan. Przykro mi. Twój brat nie pozwoli na to, a ja muszę się z tym pogodzić. - Kogo przypuszczalnie zabiłeś? - Moją pierwszą żonę. - Cóż za nieprawdopodobna bzdura - powiedziała Sinjun bez chwili wahania. - Nie chodzi o to, że jesteś zbyt młody, żeby już raz być żonatym, ale o to, że nigdy byś nikogo nie skrzywdził, a zwłaszcza własnej żony. Bzdura. Skąd mu przyszedł do głowy taki dziwaczny pomysł? - Dostał anonim. - Ach, o to chodzi. Ktoś jest o ciebie zazdrosny. Ktoś cię po prostu nie lubi, bo jesteś taki przystojny i złowiłeś w Londynie posażną pannę. Porozmawiam z Douglasem i wszystko mu wyjaśnię. - Nie. Sinjun wyczuła w jego tonie determinację. Nie odpowiedziała. Czekała. Cierpliwość wiele ją kosztowała, ale już raz odniosła skutek. Po nieskończenie długim oczekiwaniu nadeszła nagroda. - Jeżeli chcesz za mnie wyjść - powiedział powoli, patrząc jej prosto w oczy - musimy wyjechać tej nocy. Pojedziemy do Szkocji i tam mnie poślubisz, ale nie w Gretna Green, bo to będzie pierwsze miejsce, dokąd pojedzie twój brat. A po ślubie twój brat nie będzie już nam mógł przeszkodzić. Zatrzymamy się w domu Kinrossów w Edynburgu i tam urządzimy prawdziwe wesele. - Zrobił to. Powiedział jej. Poczuł niesmak. Ale cóż innego mógł uczynić? Nie miał żadnego wyboru. Sinjun długo milczała. A kiedy wreszcie się odezwała, Colin z ulgą opadł na poduszki. - Nic zastanawiałam się nad wszystkimi „za” i „przeciw”, tylko obmyślałam plan działania. Może my to zrobić. Nie wiem tylko, czy jesteś wystarczają co silny. Ale to nieważne. Ja się wszystkim zajmę. Wyjedziemy o północy. Wstała i wygładziła spódnicę. Wyglądała na równie zdecydowaną jak jej brat. - To bardzo zaboli Douglasa, ale chodzi o moje życie i mus2ę wybrać to, co, jak myślę, będzie dla mnie najlepsze. O Boże, tyle jest do zrobienia! Nie martw się. Ty musisz leżeć i odzyskiwać siły. - Schyliła się i pocałowała Colina. Nie miał czasu, by jej odpowiedzieć, bo Sinjun już gnała do drzwi tak wielkimi krokami, że spódnica opinała się jej na udach i pośladkach. Odwróciła się z ręką na klamce. - Douglas nie jest głupi. Od razu się domyśli, co zrobiliśmy. Musimy pojechać inną drogą. Musimy go zmylić. To dobrze, że nie jestem rozrzutna. Mam własne dwieście funtów. Po ślubie Douglas nie będzie miał wyboru i da ci mój posag, więc nic nie stracisz. Musimy działać szybko, wiem, że natychmiast potrzebujesz pieniędzy. Bardzo mi przykro z powodu tego listu, Colin. Niektórzy ludzie są bardzo źli. - Z tymi słowami wyszła. Colin mógłby przysiąc, że pogwizdywała. Wszystko w porządku. Zwyciężył. Pomimo wszystkich przeciwności. Zwyciężył, a przecież robił tylko to, czego ona chciała. To ona naciskała, nie on. Czuł się winny. Mimo że znał Joan tak krótko, nie miał wątpliwości, że będzie gotowa dokładnie o północy, że zorganizuje bardzo wygodny powóz i że jej brat będzie miał wielkie trudności z wytropieniem ich. Nie zdziwiłby się nawet, gdyby konie ciągnące powóz były dobrane maścią. Zamknął oczy i znów je otworzył. Musi zjeść wszystko z talerza. Musi odzyskać siły, i to bardzo prędko. * Bracia mnie zabiją, myślała Sinjun, podczas gdy powóz mknął przez czarną noc w kierunku drogi do Reading. Colin spal obok niej. Nachyliła się i delikatnie pocałowała go w policzek. Nie poruszył się. Otuliła go ciaśniej kocem. Colin spał spokojnie, oddychał głęboko i równo. Doskonale, żadnych koszmarów. Wciąż się dziwiła, że ta choroba tak go wycieńczyła. Ale teraz to już nieważne. Dojdzie do siebie bardzo szybko, zwłaszcza że teraz ona się nim zajmie. Kochała go aż do bólu. Nikt i nigdy ich nie rozdzieli. Nikt go już nigdy nie skrzywdzi. To moje życie, myślała, a nie Douglasa, Rydera czy kogokolwiek innego. Tak, to moje życie, a ja go kocham i ufam mu, i on już teraz jest moim mężem, w sercu. Pomyślała o matce i o tym, jak jej się udało urobić nieszczęsnego Finkle’a. A potem zajrzała do pokoju Colina. Colin opowiadał potem z uśmiechem, że stanęła i długo mu się przyglądała. W końcu przemówiła: - Cóż, młody człowieku, rozumiem, że chcesz się ożenić z moją córką dla jej posagu. Colin uśmiechnął się do niej i odparł: - Córka jest bardzo do pani podobna. Ma szczęście. Ja także. Muszę się ożenić dla pieniędzy, mada - me, nie mam w tej sprawie wyboru. Jednak córka pani znacznie przewyższyła moje najśmielsze oczekiwania. Będę się o nią troszczył. - Mówi pan słodkie słówka, sir, co całkowicie pochwalam. A teraz proszę mnie posłuchać. Joan jest rozpuszczona. Będzie pan musiał znaleźć jakiś sposób, żeby panować nad jej psotami, bo jest w tym naprawdę dobra; doprawdy, jest z nich szeroko znana. Jej bracia zawsze pochwalali te wybryki, ponieważ są w dziedzinie właściwego zachowania dziewcząt bez dennie głupi. Teraz odpowiedzialność spada na pana. Ona czyta. Tak, mówię panu prawdę, czuję, że powinnam. Ona czyta - tu matrona westchnęła głęboko - nawet rozprawy i inne tomiska, które powinny stać pokryte kurzem. Nie jestem odpowiedzialna za ten upadek. To wina jej braci, którzy nie potrafili jej wskazać właściwej drogi. - Ona naprawdę czyta, madame? Opasłe tomiska i tym podobne? - Tak, to prawda. Nawet nie zadawała sobie trudu, by ukryć książkę za fotelem, kiedy odwiedzał ją dżentelmen. To prowokacja i usiłowałam ją zbesztać, ale ona tylko się śmiała. Cóż mogłam poradzić? Niech pan posłucha, powiedziałam panu prawdę. Joan będzie cierpiała, jeżeli pan uzna, że jej charakter nie predestynuje jej na pańską żonę. - To będzie mój problem, madame, jak już pani mówiła. Postaram się, by czytała wyłącznie książki odpowiednie dla młodej żony. Twarz hrabiny rozjaśniła się na te słowa. - Doskonale, Jestem mile zaskoczona, że nie mówi pan jak szkocki poganin. - Kształciłem się w Anglii, madame. Mój ojciec uważał, że szkocka arystokracja powinna mówić królewską angielszczyzną. - Ach, pański ojciec był rozsądnym człowiekiem. Jest pan hrabią, jak rozumiem. Siódmym hrabią, co oznacza, że tytuł jest stary. Nie aprobuję arystokratów z nowo nadanymi tytułami. To parweniusze, którym się wydaje, że są nam równi, co oczywiście nie jest zgodne z prawdą. Colin skinął głową, nie tracąc poważnego wyrazu twarzy. Wypytywanie trwało dopóty, dopóki do pokoju nie wpadła Sinjun. - Czyż on nie jest przystojny i strasznie mądry, matko? - zapytała zdyszana. - Uważam, że nic jest najgorszy - odparła hrabina zwracając się do córki. - Zjawił się, by cię wybawić od staropanieństwa, Bogu niech będą dzięki. Gdyby był paskudny lub zdeformowany, albo obdarzony nie przyjemnym charakterem, musiałabym mu odmówić - choć byłoby to nieostrożne, bo z każdym dniem stajesz się starsza i coraz mniej dżentelmenów chce cię na żonę - ale tego wymaga doniosłość sytuacji. Tak, dobrze się stało. Przypomina mi Douglasa. Dziwne, że ani ty, ani Alexandra nie zwróciłyście na to uwagi. Posłuchaj mnie, Joan, żebyście nie zaczęli żyć po szkocku, kiedy już znajdziecie się w tamtym miejscu. Cieszę się, że sprowadziłaś go do naszego domu. Będę go codziennie odwiedzać i opowiadać o rodzinie Sherbrooke’ów oraz uczyć obowiązków wobec ciebie i całej rodziny. - Będę zachwycony, madame - powiedział Colin. Wspaniałe poszło, myślała Sinjun, uspokajając oddech. Była śmiertelnie przerażona, kiedy Finkle powiedział jej, że matka zeszła do pokoju Golina, Stwierdziła, że Colin uśmiecha się zadowolony z własnego sprytu, pochyliła się i pocałowała go. - Doskonale sobie z nią radziłeś, dziękuję. - Dotrzymywałem jej kroku, to wszystko. I schlebiałem jej. A ona lubi pochlebstwa. - To prawda. A Douglas i Ryder nigdy nie łechcą jej próżności. Brak jej tego. Dobrze zrobiłeś, Colin. Miała ochotę go teraz pocałować, ale bała się, że go obudzi. Przyjdzie na to czas, całe mnóstwo czasu. Kiedy wjadą do Szkocji przez Lake District, nie będzie dziewicą, już ona tego dopilnuje. Dziewczyna nie może uciec z dżentelmenem i pozostać nietknięta. Kiedy znajdą się w Szkocji, ich ślub stanie się już tylko czystą formalnością, Sinjun wsunęła rękę pod koc i ujęła dłoń Colina. Silną dłoń, gładką i mocarną. Pomyślała o jego żonie, kobiecie, która już nie żyła. Nie pytała go o nic więcej i nie będzie pytać. Jeżeli zechce jej opowiedzieć, sam to zrobi. Sinjun zastanawiała się, jak miała na imię. Zastanawiała się również, czy przyzna mu się kiedykolwiek, że brat powiedział jej o anonimie. Nawet go przeczytała. Dwukrotnie. Chwilę się z bratem sprzeczała, wiedząc, że Douglas niepokoi się o nią, i wiedząc, że musi się z nim kłócić, bo inaczej wzbudziłaby jego podejrzenia. O tak, przyznała bratu rację, że ślub powinien zostać odłożony do czasu, gdy oskarżenie o morderstwo zostanie wyjaśnione. A przez cały czas była zdecydowana, by uciec z Colinem jeszcze tej nocy. Szkoda, że musiała trzymać język za zębami, kiedy tak ją świerzbił, by powiedzieć całą prawdę. Wiedziała jednak, że mężczyźni nienawidzą być manipulowani. Sama myśl, że kobieta nimi dyryguje, doprowadza ich do wściekłości. Oszczędzi mu tego uszczerbku na męskiej dumie, przynajmniej do chwili, gdy będzie całkiem zdrowy. A może do tego czasu zacznie mu na niej zależeć. W danym momencie myśl o wyznaniu prawdy czyniła z mglistej przyszłości krainę mroczną i ponurą. ROZDZIAŁ 5 - Dojedziemy tylko do Chipping Norton, do zajazdu Biały Jeleń - powiedziała Sinjun, gdy Colin się poruszył. - Będziemy tam za godzinę. Jak się czujesz? - Cholernie zmęczony, niech to diabli. Poklepała go po ramieniu. - Z każdym dniem będzie ci przybywać sił. Nie martw się. Myślę, że dojedziemy do Szkocji w ciągu sześciu dni. Masz mnóstwo czasu, żeby wydobrzeć. Ponieważ w powozie było ciemno, Sinjun nie mogła widzieć malującej się w jego oczach irytacji. Colin był wściekły, bo czul się bezsilny, niemęski, niczym małe dziecko zdane na łaskę niani, tylko że ta niania miała zaledwie dziewiętnaście lat. - Dlaczego, u diabla, wybrałaś właśnie Białego Je lenia? - burknął. Sinjun zachichotała. - Z powodu historii, jakie Ryder i Douglas opowiadali Tysenowi. A Tysen był przerażony, bo uczył się na duchownego. Oczywiście Ryder i Douglas pokładali się ze śmiechu. - I żaden z nich nie miał pojęcia, że ty - młodsza siostrzyczka - podsłuchujesz. - Nie mieli pojęcia. Najmniejszego. Mając sie dem lat byłam naprawdę dobra w podsłuchiwaniu. Mam wrażenie, że ty także doskonale wiesz o Białym Jeleniu i o tym, że młodzi dżentelmeni z Oksfordu spędzają tam wieczory z kobietami lekkich obyczajów. Colin milczał. - Pamiętasz swoje randki? - Tak, prawdę powiedziawszy, pamiętam. Spoty kałem się tam z żoną jednego z wykładowców. Miała na imię Matilda, a jej włosy były tak jasne, że prawie białe. Pamiętam też oberżystkę z Flaming Dolphin w Oksfordzie. Miała dziki temperament, wiecznie nienasycona. No i Cerisse - przybrane imię, ale kto by się tym przejmował. Ach, te jej rude włosy. - Może powinniśmy wziąć ten sam pokój lub te same pokoje. A może wynająć cały zajazd, aby nie pominąć żadnego pokoju, w którym bywałeś. Symboliczny gest, którym uczcilibyśmy miejsce, gdzie się za młodu wyszumiałeś. - Twoje zachowanie nie przystoi dziewicy, Joan. Przyjrzała mu się uważnie. Zza grubej warstwy chmur wyjrzał księżyc i Sinjun wreszcie mogła dostrzec twarz Colina. Był blady i wyglądał na straszliwie zmęczonego. Gorączka musiała być znacznie bardziej wyniszczająca niż Sinjun przypuszczała. - Dzisiejszej nocy możesz po prostu spokojnie spać obok mnie, Colin. Jeżeli będziesz miał ochotę, możesz nawet chrapać. Nie mam nic przeciwko pozostaniu dziewicą, dopóki całkowicie nie wydobrzejesz. - To dobrze. Bo tak właśnie się stanie. - Poczuł ból w udzie i zastanowił się, dlaczego nie chce, aby Joan dowiedziała się o ranie. Teraz to już nie miało znaczenia. - Chyba, że... - powiedziała przysuwając się do niego i zniżając głos do, jak miała nadzieję, uwodzicielskiego szeptu - zechcesz mi powiedzieć, jak trze ba postępować, żeby osiągnąć to, co ma zostać zrobione. Moi bracia oskarżają mnie zawsze, że bardzo prędko się uczę. Chciałbyś mi powiedzieć? Miał się ochotę roześmiać, ale tylko mruknął coś pod nosem. Sinjun uznała, że należy to przyjąć za odmowę, i westchnęła. Zajazd Biały Jeleń mieści! się w centrum małego miasteczka handlowego Chipping Norton w Cotswolds. Był to bardzo malowniczo położony budynek Z czasów Tudorów, tak stary i stylowy, że Sinjun była nim oczarowana. A więc to tutaj wielu młodych ludzi przybywało na schadzki. Dochodziła trzecia w nocy i wokół nie widać było żywej duszy. Sinjun była jednak zbyt podniecona, by odczuwać zmęczenie. Udało jej się uciec bratu, a to nie przelewki. Prędko wyskoczyła z powozu i wydała polecenia stangretowi, człowiekowi małomównemu, co mu się bardzo chwaliło, lecz o przepastnych kieszeniach, w których pomieścił znacznie więcej gwinei, niż się spodziewała zapłacić. Ale Sinjun wcale się tym nie przejęła. Jeżeli skończą się jej pieniądze, to po prostu sprzeda perłowy naszyjnik. Najważniejszy był Colin i ich ślub. Wróciła, aby pomóc mu wysiąść z powozu. - Za chwile znajdziesz się w łóżku, Colin. Pójdę do środka, a ty zechciej tułaj poczekać i... - Ciii - przerwał jej Colin. - Ja załatwię sprawę ze stajennym. To stary, brudny wszetecznik i nie chcę, żeby coś sobie wyobrażał. Do diabła, szkoda, że nie masz obrączki. Nie zdejmuj rękawiczek. Jesteś moją żoną i ja wszystkim się zajmę. - Dobrze. - Sinjun uśmiechnęła się promiennie, a potem zmarszczyła brwi. - Ach, kochanie, potrzebujesz pieniędzy? - Mam pieniądze. Mimo wszystko Sinjun sięgnęła do torebki i wyjęła pęk funtowych banknotów. - Masz. Poczuję się lepiej, jeżeli je zatrzymasz. - I uśmiechnęła się promiennie. - Skończmy z tym, zanim padnę na twarz. Tak, i trzymaj buzię na kłódkę. Kiedy szli przez ciemne i puste podwórze, Sinjun spostrzegła, jak bardzo Colin kuleje. Otworzyła usta, ale prędko je zamknęła. Dziesięć minut później znaleźli się w małej sypialni na poddaszu. - Wydaje mi się, że stajenny podejrzewa nas o kłamstwo - powiedziała wcale tym nieprzejęta. - Ale świetnie sobie z nim radziłeś. Myślę, że on się ciebie boi. Jesteś szlachcicem, a na dodatek całkiem nieobliczalnym. - Tak, chyba myśli, że go okłamałem, stary tłusty wszetecznik. - Colin zerknął na łóżko i omal nie jęknął na widok rozkoszy, która go czekała. Poczuł dłonie Sinjun na swoich ramionach i znieruchomiał. - On wierzy, że para jest małżeństwem tylko wtedy, gdy był świadkiem ceremonii ślubnej. - Pozwól, że ci pomogę. - Sinjun okazała się sprawna jak prawdziwa niania, co go zirytowało, ale nic nie powiedział, tylko tęsknym wzrokiem spoglądał na łóżko. Najchętniej spałby cały tydzień. - Usiądź, pomogę ci ściągnąć buty. Szybko się z tym uporała. Nabyła praktyki przy braciach. - Czy mam zrobić coś jeszcze? - zapytała. - Nie - odparł Colin. - Po prostu odwróć się plecami. Posłusznie wykonała jego polecenie, zdjęła’ buty i pończochy, w małej szafie powiesiła płaszcze. Obejrzała się, usłyszawszy skrzypnięcie łóżka. Colin leżał na wznak z zamkniętymi oczami, z kołdrą podciągniętą do połowy nagiej piersi, z rękami na pościeli. - To bardzo dziwne - powiedziała Sinjun, zmartwiona, że jej głos, cieniutki i wystraszony, brzmi tak bardzo dziewczęco. Colin nic nie odpowiedział, więc ciągnęła dalej, zachęcona jego milczeniem. - Wiesz - dobierała słowa z namysłem - to praw da, że jestem raczej szczera i otwarta. Moi bracia zawsze zachęcali mnie, żebym mówiła to co myślę. Więc tobie także powiem. Czuję się dziwnie będąc z tobą w jednym pokoju, kiedy wiem, że jesteś rozebrany, a ja mam się położyć po drugiej stronie wspólnego łóżka... Jej monolog przerwany został dudniącym chrapaniem. Sinjun musiała się roześmiać. Cicho podeszła do łóżka i spojrzała na Colina. Jest jej, pomyślała, cały jej, i nikt go jej nie odbierze, nawet Douglas. Nikt. Zamordował swoją żonę! Cóż za bzdura. Leciutko dotknęła palcami jego czoła. Chłodne. Gorączka już dawno minęła, ale wciąż był bardzo osłabiony. Zmarszczyła brwi, a potem pochyliła się i pocałowała Colina w policzek. W ciągu swego dziewiętnastoletniego życia Sinjun nigdy nie spała z kimś w jednym łóżku. A zwłaszcza z ogromnym i chrapiącym mężczyzną, który był tak doskonały, że miała ochotę spędzić resztę życia przyglądając się mu, całując go i dotykając. Wszystko to było dziwne. Cóż, przyzwyczai się. Douglas i Alex zawsze sypiali w jednym łóżku, tak samo jak Ryder i Sophie. Tak postępowali ludzie sobie poślubieni. Może z wyjątkiem jej rodziców. Ale, prawdę powiedziawszy, ona także nie miałaby ochoty sypiać w jednym łóżku ze swoją matką. Podpełzła bliżej Colina. Nawet z odległości trzydziestu centymetrów czuła bijące od jego ciała ciepło. Położyła się na wznak i wyciągnęła rękę, żeby dotknąć jego dłoni. Zamiast na rękę natrafiła na bok. Colin był nagi, a jego ciało gładkie i cieple. Nie miała ochoty cofać dłoni, ale się do tego zmusiła. To nieuczciwe korzystać z okazji, kiedy jest pogrążony we śnie. Splotła palce z jego palcami. I nadspodziewanie szybko zasnęła. Obudziła się nagle. Przez wąskie okienko sączyło się światło. Z pewnością nie był to blady świt. Jednak Colin powinien się wyspać, żeby nabrać sił, a łóżko nadawało się do tego znacznie lepiej niż trzęsący powóz. Leżała przez chwilę nieruchomo, czując obok siebie uśpionego mężczyznę. Nie poruszał się, ona także nie. Zauważyła, że kołdra zsunęła mu się z ramion. Powoli, wiedząc, że nie powinna tego robić, przewróciła się na bok i spojrzała na niego. Okazało się, że skopał kołdrę aż po stopy. Całe jego ciało było doskonale oświetlone przez promienie słońca. Sinjun nigdy przedtem nie widziała nagiego mężczyzny i uznała, że Colin jest tak piękny, jak się tego spodziewała. Ale zbyt chudy. Patrzyła na jego brzuch, i podbrzusze, i przyrodzenie ukryte w grubych włosach. Colin był nie tylko piękny, ale wspaniały. Kiedy się wreszcie zmusiła, by oderwać od tamtego miejsca wzrok, zdumiała się na widok białego bandaża opasującego prawe udo Colina. Oczywiście, sama gorączka nie mogła go aż tak osłabić. Przypomniała sobie, jak Colin utykał minionej nocy. Został zraniony. Poczuła przypływ gniewu i jednocześnie zaniepokojenia. Była głupia, nie podejrzewając, że Colin odniósł poważne obrażenia. Dlaczegóż, u diabła, nic jej nic powiedział? Przekleństwo. Wstała z łóżka i narzuciła szlafrok. - Ty nędzny kłamczuchu - mruknęła pod nosem, ale jak się okazało, nie dość cicho. - Jestem twoją żoną, powinieneś mi zaufać. - Nie jesteś jeszcze moją żoną, czemu na mnie utyskujesz? Twarz miał zarośniętą, włosy zmierzwione, ale oczy czujne i tak głęboko niebieskie, że Sinjun na chwilę oniemiała i tylko się w nie wpatrywała. Colin zorientował się, że jest nagi i powiedział spokojnie: - Joan, okryj mnie, proszę. - Dopiero kiedy mi powiesz, co się stało. Dlaczego jesteś obandażowany? - Chorowałem tak ciężko, ponieważ dałem się zranić nożem i, jak idiota, nie poszedłem do lekarza. Nie chciałem ci o tym mówić, bo spodziewałem się, że gołymi rękami przetrząśniesz calutki Londyn, aby od szukać łotra i przynieść mi jego głowę na tacy. Teraz opuściliśmy Londyn, więc mogę ci o tym powiedzieć. Trafił w samo sedno. Sinjun, bez wątpienia, byłaby tym bardzo rozdrażniona. Uśmiechnęła się do Colina. - Czy trzeba zmienić opatrunek? - Tak, myślę, że tak. Jutro albo pojutrze trzeba będzie zdjąć szwy. - Dobrze - powiedziała. - Ja to zrobię. Bóg jeden wie, że zdobyłam doświadczenie przy wszystkich dzieciakach Rydera. - Twój brat? To ile on ma dzieci? - Nazywa je Swoją Ukochaną Gromadką. Ryder ratuje dzieci, które żyją w złych warunkach i przy prowadza do Brandon House. Teraz jest tam około tuzina dzieciaków, ale nigdy nie wiadomo, kiedy po jawią się następne lub kiedy któreś z nich zostanie oddane starannie wybranej rodzinie. Czasami trudno powstrzymać Izy na widok maleństwa okrutnie pobitego przez pijanego ojca albo porzuconego przy drodze przez zamroczoną dżinem matkę. - Rozumiem. Ubierz się, ale najpierw mnie okryj. Posłuchała go z ociąganiem i usłyszała, że Colin chichocze. Nigdy w życiu nie spotkał takiej kobiety. Interesowała się jego ciałem w sposób zaiste powodujący zakłopotanie. Sinjun rozwiązała problem prywatności, wieszając koc na drzwiach szafy. Ubierając się nie przestawała mówić. Potem jadła śniadanie patrząc, jak Colin się goli. Zaproponowała, że pomoże mu się wykąpać, ale tej przyjemności została pozbawiona. Colin zażądał, aby odwróciła się plecami i zajęła pakowaniem. Pozwolił jej jednak obejrzeć ranę na udzie. Goiła się dobrze. Sinjun lekko przycisnęła skórę dookoła szwów. - Dzięki Bogu - westchnęła. - A tak się denerwowałam. - Jestem już zdrowy. Muszę tylko nabrać sił. - Wszystko to bardzo dziwne. Spojrzał na nią. Na tę wspaniałą dziewczynę, która nie znała lęku przed nikim i przed niczym, która patrzyła na świat, jakby należał do niej, i jakby to ona miała go zmieniać wedle własnego uznania. Colin wiedział ze swego niedługiego doświadczenia, że życie ma swoje sposoby pozbawiania ludzi takiej świeżości i miał nadzieję, że Sinjun zachowa ją jak najdłużej. Była silną dziewczyną, nie jakąś tam podfruwajką, i Colin czuł za to wdzięczność. Angielska podfruwajka na pewno nie wytrzymałaby W Vere Castle, tego był pewien. I wtedy właśnie spostrzegł w jej oczach błysk lęku, ten drobny dowód jej wrażliwości, więc nic nie odpowiedział. Wkrótce sama się wszystkiego dowie. Zaraz potem Sinjun znów była roześmiana, uśmiechała się nawet do Mole’a, stajennego w Białym Jeleniu. Kiedy pozwolił sobie na aluzję, tylko zmarszczyła brwi. - Jaka szkoda, że jest pan taki niemiły i prezentuje tak mało ogłady. Zatrzymaliśmy się tutaj tylko dlatego, że mój mąż jest chory. Zapewniam pana, że więcej już tutaj nie wrócimy, chyba że mąż znów zachoruje, co nie jest prawdopodobne, ponieważ... Colin roześmiał się i pociągnął ja za rękę. Wkrótce jednak stał się milczący i Sinjun pozostawiła go własnym myślom. Milczał przez cały dzień, wieczór i następny dzień. Coś go zaprzątało, zachowywał się jak nieobecny i Sinjun postanowiła zostawić go w spokoju, aby mógł rozważać to coś, co go gryzło. A ją gryzło głownie to, że następnej nocy Colin zamówił dwie sypialnie. Bez wyjaśnienia. O nic nie pytała. Późnym popołudniem, kiedy powóz toczył się do Grantham, Colin wreszcie się odezwał: - Długo się nad tym zastanawiałem, Joan. To dla mnie trudne, ale muszę to zrobić, muszę się pozbyć poczucia winy. Nadużyłem gościnności twego brata i jak złodziej wymknąłem się nocą z jego siostra. Nie, nie przerywaj. Pozwól mi skończyć. Krótko mówiąc, nie potrafię usprawiedliwić tego, co uczyniłem, choćbym się nie wiem jak starał swój postępek zracjonalizować. Jest jednak coś takiego, co pomogłoby mi zachować resztkę honoru i czyste sumienie. Nie pozbawię cię dziewictwa, dopóki się nie pobierzemy. - Co? Chcesz powiedzieć, że po to pozostawiłam cię na półtora dnia z twoimi myślami, żebyś opowiadał mi podobne nonsensy? Colin, posłuchaj, nie znasz moich braci! Musimy, to znaczy ty musisz, uczynić mnie swoją żoną najbliższej nocy, w przeciwnym razie... - Dosyć! Na miłość boską, mówisz to tak, jakbym miał cię torturować, a nic zachować twoją przeklętą niewinność. To wcale nie jest nonsens. Nie chcę cię w taki sposób bezcześcić; nie chcę pozbawiać honoru twojej rodziny. Zostałem wychowany w poczuciu honoru. Mam to we krwi, takie jest moje dziedzictwo z pokolenia na pokolenie; nawet w obliczu zabójstw i bitew zawsze w jakiś sposób chodziło o honor. Musze się szybko ożenić, żeby ratować moją rodzinę i dzierżawców, o czym dobrze wiesz, i żeby obronić ich przed najazdem przeklętych MacPhersonów, ale nie chcę wykorzystywać niewinnej dziewczyny, która nie jest jeszcze moją żoną. - Kim są ci MacPhersonowie? - Do diabła, nie powinienem był o nich wspominać. Zapomnij o nich. - Ale co będzie, jeśli Douglas nas złapie? - Jakoś sobie z nim poradzę. - Rozumiem twoje poszanowanie honoru, naprawdę, Colin, ale tu chodzi o coś więcej, prawda? Czy aż tak bardzo ci się nie podobam? Wiem, że jestem za wysoka i być może zbyt koścista, jak na twój gust, ale... - Nie, nie jesteś ani za wysoka, ani zbyt koścista. Daj spokój. Powziąłem już decyzję. Nie pozbawię cię dziewictwa, dopóki się nie pobierzemy, to wszystko. - Ach tak, lordzie. Ja także powzięłam decyzję. Mam niezachwiane postanowienie i w chwili wjazdu do Szkocji moje dziewictwo będzie tylko wspomnieniem. Twoja nadzieja, że po prostu jakoś sobie poradzisz z Douglasem, nie wydaje mi się uzasadniona. Nie znasz mojego brata. Może mi się wydawać, że jestem sprytna, ale on jest przebiegły jak lis. Nie, Co lin, moje dziewictwo to coś więcej niż kwestia małżeńska. Koniecznie musisz mnie go szybko pozbawić. Jestem przekonana, że mam rację. Miała nadzieję, że Colin zacznie krzyczeć jak Douglas czy Ryder, ale on powiedział bardzo spokojnie i zimno: - Jestem mężczyzną. Zostanę twoim mężem, a ty będziesz mi posłuszna. Możesz mnie zacząć słuchać już teraz. To, bez wątpienia, dobrze wpłynie na twój charakter. - Nikt prócz matki nigdy tak do mnie nie mówił, a ją zawsze lekceważę. - Mnie nie będziesz lekceważyła. Nie zachowuj się jak dziecko. Zaufaj mi. - A niech cię, jesteś równie apodyktyczny jak Douglas, chociaż nie podniosłeś na mnie głosu. - W takim razie powinnaś zrozumieć, że jedyne, co ci pozostało, to zamknąć buzię. - Sam sobie zdejmuj szwy - powiedziała rozwścieczona Sinjun i odwróciła się, żeby wyjrzeć przez okno. - Rozpieszczona Angielka. Mogłem się tego spodziewać. Jestem rozczarowany, ale niezaskoczony. Możesz się z tego wycofać, moja droga, ze swoją nietkniętą angielską cnotą. Jesteś nie tylko przesadnie szczera. Kiedy coś nie jest po twojej myśli, stajesz się prawdziwą jedzą. Zaczynam podejrzewać, że cały twój majątek nie jest wart męczarni przebywania z tobą. - Jaka męczarnia, ty gamoniu z kurzym móżdżkiem? Nazywasz mnie jędzą tylko dlatego, że ośmielam się z tobą nie zgodzić. - Chcesz się z tego wycofać? Świetnie, powiedz stangretowi, żeby zawrócił. - Nie, do diabła. To by było zbyt łatwe. Wyjdę za ciebie i nauczę cię, co to znaczy ufać komuś i iść z nim na kompromis. - Nie przywykłem ufać kobiecie. Powiedziałem ci, że cię lubię, ale z tego jeszcze nic nie wynika. A teraz jestem tak zmęczony, że oczy same mi się zamykają. Będziesz moją żoną, więc, z łaski swojej, zachowuj się jak dama. - To znaczy mam siedzieć jak trusia z rączkami na podołku? - Tak, to dobry początek. Wyglądało na to, że chce się jej pozbyć, ale przecież zależało mu na tym, żeby się z nią ożenić. To po prostu męska przewrotność. Zresztą ona również nie miała już wyboru i musiała wyjść za Colina. Miała ochotę krzyczeć, że jest już za późno, że posunęła się za daleko. Oddała mu swoje serce. Ale nie miała zamiaru dopuścić, żeby ją tyranizował, a biorąc pod uwagę jego obecną postawę, nowe wyznania zmieniłyby go w prawdziwego Dżyngischana. O tak, Sinjun doskonale znała się na tyranach, chociaż ostatnio Douglas uciekał się do tyranii niezwykle rzadko. Ale pamiętała pierwsze chwile jego małżeństwa z Alexandrą. Sinjun spojrzała na Colina z ukosa, ale zachowała spokój. Postanowiła zamilknąć. Colin spał do późnego wieczoru, obudził się dopiero gdy dojechali do zajazdu Złote Runo. Sinjun uznała, że Colin sam sobie zdjął szwy, ponieważ znowu wynajął dwie oddzielne sypialnie, życzył jej dobrej nocy i zostawił ją samą. Następnego ranka wynajął wierzchowca i wyjaśnił przy śniadaniu, że podróżowanie w zamkniętym powozie nuży go. Ha! Nużyło go podróżowanie w towarzystwie Sinjun. Jechał konno przez cały dzień. Jeżeli rana na nodze dokuczała mu, to nie dał tego po sobie poznać. W Yorku Sinjun wynajęła dla siebie konia i oczekiwała, że Colin zacznie protestować, ale on tylko wzruszył ramionami z taką miną, jakby chciał powiedzieć, że to przecież jej pieniądze. Jeżeli upiera się, by je trwonić, to jej sprawa. Sinjun była teraz zadowolona, że Colin postanowił nie jechać do Lake District. Chciał jak najszybciej dotrzeć do domu i nie zmienił zamiaru nawet wtedy, gdy Sinjun straszyła go Douglasem i jego trzema strzelbami oraz szablą. Teraz uznała, że Lake Windermere jest o wiele zbyt romantycznym miejscem na nocleg z Colinem. Ten niekończący się galop z milczącym mężczyzną daleki był od wymarzonej ucieczki do Szkocji. Kiedy rankiem wyprzedzili powóz i przekroczyli granicę Szkocji, Colin zatrzymał konia i zawołał: - Zwolnij, Joan. Muszę z tobą porozmawiać. Znajdowali się wśród Cheviote Hills, niskich, nieporośniętych roślinnością wzgórz, które rozciągały się dalej niż sięgało oko Sinjun. Było tam pięknie i diabelnie pusto, dookoła ani żywej duszy. W ciepłym, nieruchomym powietrzu unosiła się silna woń kwitnących wrzosów. - Cieszę się, że po tak długim czasie nie zapomniałeś języka w gębie. - A ty trzymaj swój za zębami. Wygląda na to, że masz mi za złe, bo nie chciałem z tobą pójść do łóżka. I to ma być dystyngowana dama. - Nie o to chodzi... - Wciąż masz mi za złe, że nie pojechaliśmy przez Lakę District, co było dziwacznym pomysłem, który nie wyprowadziłby w pole nawet idioty. - Nie, tego też nie mam ci za złe. Czego chcesz, Colin? - Po pierwsze, czy nadal chcesz wyjść za mnie za mąż? - A jeśli odmówię, to co? Zmusisz mnie, bo potrzebujesz moich pieniędzy? - Możliwe. Będę się musiał nad tym zastanowić. - Doskonale. Nie wyjdę za ciebie. Odmawiam. Prędzej pójdę do piekła. No więc, zmuś mnie. Colin uśmiechnął się do niej. Po raz pierwszy od czterech dni. - Muszę przyznać, że nie jesteś nudziarą. Twój brak wstydu czasem mi się podoba. Bardzo dobrze, pobierzemy się jutro po południu, kiedy tylko dojedziemy do Edynburga. Mam tam dom przy Abbotsford Crescent, stary i zrujnowany, jak diabli. Trzeba na niego mnóstwo pieniędzy, ale Vere Castle jest w jeszcze gorszym stanie. Zatrzymamy się tam i spróbuję znaleźć pastora, który udzieli nam ślubu. A następnego dnia pojedziemy do Vere Castle. - Zgoda. Ale powtarzam ci raz jeszcze, a ty powinieneś mi wierzyć. Douglas jest sprytny i niebezpieczny. Może na nas czekać gdzieś po drodze. W czasie wojny z Francją wykonywał różne bardzo trudne zadania. Mówię ci, powinniśmy się natychmiast pobrać i... - Otóż to, pojedziemy konno do Vere Castle, o ile nie będziesz zbyt obolała. W przeciwnym razie wsadzę cię do powozu. - Nie wiem, o co ci chodzi. - Chodzi mi o to, że gdy cię posiądę... mówię o naszej nocy poślubnej... - Jesteś specjalnie taki szorstki, Colin. Wstrętny i niemiły. - Możliwe, ale teraz jesteś w Szkocji i wkrótce zostaniesz moją żoną i będziesz się musiała nauczyć, że jesteś mi winna lojalność i posłuszeństwo. - Kiedy zachorowałeś, byłeś nawet miły, chociaż drażliwy, bo nienawidzisz słabości. A teraz zachowujesz się jak głupiec. Wyjdę za ciebie i za każdym razem, gdy zachowasz się głupio, zrobię coś takiego, że tego pożałujesz. - Kochała go do szaleństwa i wie działa, że on nie ma co do tego wątpliwości, i stąd brało się jego dziwaczne zachowanie. Nie miała jednak zamiaru pozwolić na to, żeby jego charakter doznał uszczerbku, ani na to, by jego przestarzałe poglądy na temat roli mężczyzny i kobiety w małżeństwie stanęły jej na drodze. Colin roześmiał się. Był to silny, głęboki śmiech, śmiech mężczyzny, który zna swoją wartość i wie, że jest wart więcej niż ta jadąca obok niego dziewczyna. Powróciły mu siły i był gotów walczyć z całym światem - z pomocą posagu Sinjun. - Nie mogę się doczekać. Ale uprzedzam cię, Joan, Szkot jest u siebie w domu panem i bija żonę zupełnie tak samo, jak wasi szlachetni i mili Anglicy. - To bzdura! Żaden mężczyzna nie ma prawa pod nieść ręki na swoją żonę. - Do tej pory tego nie zaznałaś. Ale się nauczysz. - Już miał jej powiedzieć, że bez trudu może ją za mknąć w wilgotnej komnacie w swoim zamku, ale zamilkł. Jeszcze nie byli małżeństwem. Spojrzał na nią, pomachał ręką i spiąwszy konia ostrogami, pogalopował do przodu. Następnego popołudnia przybyli do domu Kinrossów przy Abbotsford Crescent. Od przeszło godziny padało, ale Sinjun była zbyt podniecona, by przejmować się spływającymi za kołnierz strugami wody. Przejechali przez Royal Mile, ulicę równie elegancką, co Bond Street, i Sinjun dziwiła się na widok wytwornych dam i dżentelmenów, którzy w niczym nie ustępowali przechodniom w Londynie. Skręcili w lewo na Abbotsford Crescent. Dom Kinrossów był wysoki, wąski, ze starej pociemniałej cegły. Naprawdę zupełnie ładny z tymi trzema kominami i szarym łupkowym dachem. Okienka były małe, z szybkami w ołowianych ramach, i Sinjun doszła do wniosku, że budynek ma co najmniej dwieście lat. - Dom jest piękny. Colin - powiedziała ześlizgując się z grzbietu klaczy. - Macie tutaj stajnię? Zajęli się wierzchowcami, a potem zapłacili za powóz i wynieśli z niego kufry i torby podróżne. Sinjun była tak podniecona, że nie milkła ani na chwilę. Spoglądała w stronę stojącego na wzgórzu zamku i wykrzykiwała, że zna go z obrazów. Colin tylko się uśmiechał ubawiony jej entuzjazmem, bo był przygnębiony deszczem i zmęczony, a zamek, cóż, wspaniała forteca, ale stoi tu od zawsze i kto by się nim przejmował? Drzwi otworzył Angus, stary sługa, który przez całe życie pracował dla rodziny Kinrossów. - Lordzie - powiedział. - Takie nieszczęście. O, Boże. Jest z panem młoda pani. Taka szkoda, ach jaka szkoda. Colin znieruchomiał. Wolał nie wiedzieć, ale i tak zapytał. - Skąd wiesz o młodej pani, Angus? - Piekło i szatani - powiedział Angus, szarpiąc siwe włosy okalające jego twarz. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że pozwoliłem sobie wstąpić - odezwał się Douglas, wyłaniając się zza pleców Angusa. - Twój służący nie chciał mnie przepuścić przez próg, ale ja nalegałem. Wejdź przeklęty bękarcie. A jeśli chodzi o ciebie, Sinjun, to wkrótce zapoznasz się z siłą mojej dłoni. Sinjun spojrzała na swego rozwścieczonego brata i uśmiechnęła się. Nie było to łatwe, ale udało się, bo jego widok wcale jej nie zaskoczył. Ach, ale Colina bardzo zaskoczył. Choć przecież go ostrzegała. - Witaj, Douglasie, przebacz, że napędziłam ci ta kiego strachu, ale obawiałam się, że będziesz nieustępliwy. Witamy w naszym domu. Tak, drogi bracie, jestem kobietą zamężną i to pod wszelkimi względami, więc nie ma mowy o anulowaniu małżeństwa. Będę ci wdzięczna za pozostawienie Colina przy życiu, ponieważ jestem zbyt młoda, by zostać wdową. - Niech to diabli! Cóż ty opowiadasz? - To był jej drugi brat Ryder. Stanął ramię w ramię z Douglasem i toczył dookoła rozwścieczonym wzrokiem. Wyglądał, jakby był gotów Colina zamordować. - Czy to len przeklęty łowca posagów, który porwał cię spod dachu Douglasa? - Tak, to właśnie on - potwierdził Douglas zaciskając zęby. - Niech to piekło pochłonie! Twój mąż! Nie było czasu na ślub. Ryder i ja pędziliśmy tu, co koń wyskoczy. Kłamiesz, Sinjun, przyznaj, że kłamiesz i natychmiast wrócimy do Londynu. Colin wkroczył do swego własnego domu i uniósł dłonie. - Zamilczcie wszyscy! Joan odsuń się. Jeżeli twoi bracia chcą mnie zabić, uczynią to niezależnie od tego, czy będziesz mnie próbowała obronić. Angus, przynieś nam coś do picia. Moja żona jest spragniona, lak samo jak ja. Panowie, zabijcie mnie albo przejdźmy do salonu. Ta sytuacja coś jej przypominała i Sinjun zmusiła się do uśmiechu. - Nie widzę w pobliżu stojaka na parasole - po wiedziała, ale Douglas nie zmiękł. Stał sztywny i zimny z miną oprawcy. - Ryder, poznaj mego męża, Colina Kinrossa. Po trafi wrzeszczeć równie głośno jak ty i Douglas. Jest również nieco podobny do Douglasa, ale bardziej przystojny i sprytniejszy oraz ma więcej wrodzonego rozsądku. - Puste gadanie! - Skąd możesz wiedzieć, Ryder? Widzisz go po raz pierwszy. Colin, oto mój, brat Ryder. - To zaczyna być naprawdę interesujące - stwierdził Colin. Ryder przyglądał mu się dokładnie. - Mogę stwierdzić na pierwszy rzut oka, ze wszystko, co o nim powiedziałaś, to nieprawda. Jest co najwyżej równie rozsądny jak Douglas, ani trochę bar dziej. Do diabla, Sinjun, jesteś ostatnią idiotką, moja dziewczyno. Pozwól, że ci powiem... - Wejdź do salonu, Ryder. Tam będziesz mi mógł powiedzieć, cokolwiek zechcesz. - Sinjun spojrzała na Colina i uniosła brew. - Tędy - powiedział i poprowadził ich wąskim korytarzem. Pachniało pleśnią i kurz zlepiał nozdrza. Weszli do pokoju, który, łagodnie rzecz ujmując, wyglądał nędznie. - O, Boże - powiedziała Sinjun, rozglądając się po wnętrzu. - Proporcje są zupełnie ładne, Colin, ale mu simy kupić nowy dywan, nowe zasłony, na Boga, te mają chyba z osiemdziesiąt lat! I spójrz na te krzesła - tapicerka jest zupełnie dziurawa. - Zamilknij! - Przepraszam, Douglasie. Nie interesują cię moje plany? Siadajcie, proszę. Jak już powiedziałam, witam w moim nowym domu. Colin powiedział mi, że dom liczy sobie dwieście lat. Douglas spojrzał na Colina. - Wyzdrowiałeś? - Tak. - Przysięgasz, że jesteś naprawdę całkiem zdrowy i w pełni sił? - Tak. - Niech cię diabli! - Douglas rzucił się na niego i chwycił za gardło. Colin nie dał się zaskoczyć. Upadli na podłogę. Z wyblakłego dywanu wzbiły się tu many kurzu. Zaczęli się tarzać. Douglas znalazł się na wierzchu. Potem Colin. Turlali się po pokoju okładając kopniakami. Sinjun spojrzała na Rydera, którego ładne niebieskie oczy zwęziły się z wściekłości. - Musimy ich rozdzielić. Już raz tak walczyli - powiedziała. - Byłoby to naprawdę śmieszne, gdyby nie to, że jest takie niebezpieczne. Pomożesz mi? To nie ma sensu. I to mają być cywilizowani dżentelmeni. - Daj spokój z cywilizacją. Jeżeli twemu mężowi przypadkiem uda się skrzywdzić Douglasa, będzie miał do czynienia ze mną. - Do diabła! - krzyknęła Sinjun. - Przestańcie! Bez najmniejszego skutku. Rozejrzała się dookoła za jakąś bronią. Żadnego stojaka na parasole, ani innego sprzętu, który nadawałby się do przyłożenia Douglasowi w głowę. Nagle spostrzegła odpowiedni przedmiot. Spokojnie ujęła mały podnóżek ukryty za kanapą i z całych sił uderzyła nim Douglasa w plecy. Zawył, odskoczył od Colina i spojrzał na siostrę, która znowu uniosła podnóżek nad głowę. - Zostaw go, Douglasie, bo przysięgam, że roztrzaskam ci ten uparty łeb. - Ryder, zajmij się swoją głupią siostrą, a ja zabiję tego parszywego łajdaka. Ale nie było mu to pisane. Nagle rozległ się straszliwy huk wystrzału. W zamkniętym pomieszczeniu zabrzmiał niczym salwa armatnia. W otwartych drzwiach stał Angus z dymiącą rusznicą w dłoniach. W suficie salonu widniała ogromna dziura. Sinjun upuściła podnóżek. Spojrzała na dziurę i poczerniały od dymu sufit i zwróciła się do Douglasa; - Czy mój posag jest wystarczająco duży, aby po kryć koszty reperacji? ROZDZIAŁ6 Angus stanął spokojnie w rogu pokoju i nie odkładając rusznicy, oświadczył: - Panowie mi wybaczą, ale młoda pani dopiero co weszła do rodziny, więc jeśli ktoś miałby oberwać kulkę, to właśnie wy, chociaż jesteście jej braćmi. Poza tym jesteście angielskimi lalusiami, więc diabelnie świerzbi mnie ręka. Otóż to, pomyślał Ryder, zastanowiwszy się nad tym, co usłyszał, i co nie wróżyło nic dobrego ani jemu, ani Douglasowi. Tymczasem Colin i Sinjun zasiedli ramię przy ramieniu na zniszczonej sofie pokrytej wyblakłym brokatem. Ryder i Douglas zajęli równie zniszczone fotele naprzeciwko. Zapanowała cisza. - Pobraliśmy się w Gretna Green - oświadczyła w końcu Sinjun. - Akurat - odparł Douglas. - Nawet ty, Sinjun, nie byłabyś aż tak głupia. Pomyślałabyś, że natychmiast tam pojadę, i dlatego wybrałaś inną drogę. - Mylisz się. Najpierw rzeczywiście tak pomyślałam, ale potem przyszło mi do głowy, że wcale tam nie pojedziesz, a zamiast tego udasz się do Edynburga, żeby odszukać dom Colina. Widzisz, jak dobrze cię znam. - To wszystko na nic - wtrącił się Ryder. - Wracasz z nami do Londynu, brzdącu. Colin uniósł ciemną brew. - Brzdącu? Nazywasz brzdącem moją żonę, Lady Ashburnham? Sinjun poklepała go po dłoni iście żoninym gestem. - Moi bracia potrzebują czasu, żeby się z tym po godzić. Ryder dojdzie do siebie po jakimś roku. - To mnie wcale nie bawi, Sinjun! - A mnie tak. Jestem kobietą zamężną. Colin jest moim mężem. To z pewnością owi przeklęci Mac - Phersonowie napisali anonim oskarżający Colina, że zabił swoją żonę. To tchórze i kłamcy, i mają zamiar go zniszczyć. A czyż jest na to lepszy sposób niż udaremnić nasze zaślubiny? Colin spojrzał na nią zdumiony. Przerażała go. Wspomniał o MacPhersonach tylko jeden raz, a ona i tak wszystko sobie dośpiewała. Nie odzywał się do niej przez prawie trzy dni, miała więc mnóstwo czasu na przemyślenia. Dzięki Bogu nie znała jeszcze całej prawdy. Do pokoju weszła bardzo tłusta kobieta. Miała na sobie czarną suknię przepasaną wielkim czerwonym fartuchem. - Och, witam lordzie. Nareszcie w domu. A ta słodka dziewczyna to pańska żona? - zapytała dygając. - Witam - powiedziała Sinjun. - Jak ci na imię? - Agnes, milady. Jestem tu z Angusem. Robię to, czego on nie robi, co oznacza prawie wszystko. Cóż to za dziura w suficie? Mój Angus zawsze doskonale sobie radzi. Czy ktoś tutaj jest głodny? Odezwał się cały chór i Agnes wycofała się z salonu. Angus z rusznicą przy piersi nie ruszył się ze swego miejsca w kącie. Wtedy Colin zorientował się, że milczy jak grób. Odchrząknął. W końcu to jego dom. - Panowie, czy napijecie się koniaku? Ryder skinął głową, a Douglas znowu zacisnął pięści i zapylał: - Dobrego francuskiego koniaku z przemytu? - Oczywiście. No, zawsze coś, pomyślała Sinjun odrobinę się odprężając. Mężczyźni, którzy razem piją, nie pozabijają się nawzajem, przynajmniej nie z kieliszkami w dłoniach. Mogą oczywiście odrzucić kieliszki, ale nigdy nic widziała, by Ryder lub Douglas coś takiego robili. - Jak się mają Sophie i wszyscy moi bratankowie oraz pozostałe dzieci? - Wszyscy czują się dobrze. Z wyjątkiem Amy i Teddy’ego, którzy bili się na strychu i bela z sianem stoczyła się, strącając ich na ziemię. Na szczęście obeszło się bez połamanych kości. - Spodziewam się, że Jane natarła im uszu. - Jane była dyrektorką Brandon House, który Sinjun nazywała Domem Wariatów. Ten duży, ładny trzypiętrowy budynek stał w odległości stu metrów od Chadwyck House, czyli siedziby Rydera, Sophie i ich syna, Graysona. - O, tak. Jane była niezmiernie rozgniewana i za groziła, że gdy wyzdrowieją, zamknie ich o chlebie i wodzie. Myślę, że tak właśnie zrobi, dodając do chleba odrobinę masła. A polem Sophie ucałowała ich i natychmiast skrzyczała. - A ty, Ryder? - Uściskałem ich i zapowiedziałem, że jeśli jesz cze raz zachowają się tak głupio, bardzo się na nich rozgniewam. - Pogróżki - skwitowała ze śmiechem Sinjun. Wstała i podeszła do brata, pochyliła się i ucałowała go. - Tak się za tobą stęskniłam. - Mój Boże. Jestem wyczerpany. Douglas ściągnął mnie z łóżka, a Sophie była laka ciepła, że z trudem się od niej oderwałem, a potem galopowaliśmy, jakby nas gonił sam diabeł. Douglas powiedział, że cię prze chytrzy i zastawi pułapkę. Ale ty się okazałaś sprytniejsza. - Oto pański koniak, lordzie. - Nie jestem lordem, Kinross. Jestem drugi co do starszeństwa. Mów mi po imieniu. Jesteś moim szwagrem, przynajmniej dopóki Douglas nie zadecyduje, że mamy cię uśmiercić. Nie trać jednak nadziei. Kilka lat temu Douglas zastanawiał się, czy nie zabić naszego kuzyna Tony’ego Parrisha i nazwał go zepsutym sukinsynem, ale w końcu mu darował. Słysząc te słowa, Angus trochę się uspokoił. - Teraz sytuacja jest zupełnie inna, Ryder. Angus znów stał się czujny. - Tak, ale Sinjun wyszła za niego za mąż. Wiesz, że ona nigdy nie robi niczego połowicznie. Douglas zaklął siarczyście. Angus odprężył się nieco, bo przekleństwa były dobrym sposobem na pozbywanie się złego nastroju. Colin podszedł do Douglasa i podał mu brandy. - Jak długo macie tu zamiar zostać? - zapytał. - Proszę mnie źle nie zrozumieć. Jako moi szwagrowie jesteście tu mile widziani i możecie zostać jak długo zechcecie, ale mamy tu mało sprzętów, więc nie byłoby wam wygodnie. - Kim są ci MacPhersonowie? - zapytał Douglas. - To klan od kilku pokoleń wojujący z moją rodziną. Wszystko zaczęło się około roku 1748, po bitwie pod Culloden. MacPherson skradł memu dziadowi ulubionego ogiera. Waśnie skończyły się, kiedy po ślubiłem córkę obecnego dziedzica, Fionę Dahling MacPherson. Gdy pół roku temu zmarła w tajemniczych okolicznościach, jej ojciec wcale mnie nie obwiniał. Ale jej najstarszy brat, Robert, jest złośliwy, nierozsądny, chciwy i pozbawiony wszelkich skrupułów. Mój kuzyn odwiedził mnie w Londynie i powie dział, że MacPhersonowie pod wodza tego łajdaka, Roberta, najechali na moje ziemie i zabili kilku moich ludzi. Joan ma rację, bardzo możliwe, że anonim został napisany przez któregoś z nich. Nie mogę tylko zrozumieć, skąd wiedzieli, gdzie jestem i jak ci tchórzliwi dranie uknuli taką zmyślną intrygę. - Dlaczego, do diabła, nazywasz ją Joan? - zapytał Ryder. Colin zamrugał zdziwiony. - Bo tak ma na imię. - Od lat nikt jej tak nie nazywa. Ma na imię Sinjun. - To męskie przezwisko. Nie podoba mi się. To Joan. - Na miłość boską, Douglasie. Zupełnie jakbym słyszał matkę. - Racja. Sinjun to z nim załatwi. A teraz wracajmy do MacPhersonów, Nie chcę, żeby mojej siostrze groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Nie pozwolę na to. - Joan może być twoją siostrą - powiedział Colin bardzo cicho. - Ale to moja żona. Pojedzie tam, dokąd ja się udam i zrobi to, co ja jej nakażę. Nie dam jej skrzywdzić, możesz być spokojny. - Zwrócił się do Sinjun. Jego oczy rozbłysły w łagodnym świetle po południa, ale wyraz twarzy pozostał niezmieniony. - Prawda, kochanie? - Tak - odparła bez wahania. - Niedługo wyruszy my na północ do Vere Castle. Będę dbała o Colina, nie martwcie się. - Nie martwię się o tego pozbawionego skrupułów łajdaka! - wrzasnął Douglas. - O ciebie się martwię, do cholery! - To bardzo miło z twojej strony, Douglasie, i w pełni zrozumiałe, ponieważ mnie kochasz. - Najchętniej przetrzepałbym ci siedzenie. - Od dzisiaj wyłącznie ja mam prawo przetrzepywać jej siedzenie - powiedział stanowczo Colin. - Ona jeszcze w to nie wierzy, ale wkrótce się przekona. - Coś mi się widzi - powiedział Ryder, spoglądając na nich - że trafił swój na swego, Sinjun. - O, tak - odparła, udając, że źle zrozumiała brata. - Pasujemy do siebie doskonale. Czekałam na niego i w końcu mnie odnalazł. - Podeszła do swego przyszłego męża, który stał przy kominku trzymając w dłoni kieliszek. Otoczyła go ramionami i ucałowała w usta. Douglas warknął, a Ryder, sympatyczny Ryder, roześmiał się. - W porządku - powiedział Ryder. - Nie jesteś już brzdącem. - Dolej mi koniaku, Colin, jeśli łaska. Sinjun, lepiej przestań go obściskiwać, bo zdenerwujesz Douglasa. - Sprawa nie jest jeszcze uzgodniona, Sinjun - po wiedział Douglas. - Jestem na ciebie bardzo zły. Powinnaś mi była zaufać i porozmawiać ze mną. A ty wykradłaś się chyłkiem, jak jakiś przeklęty złodziejaszek. - Ależ Douglasie, doskonale cię rozumiem i szanuję twoje stanowisko. Lecz prawda jest taka, że Colin jest całkiem niewinny, a co więcej, natychmiast potrzebuje moich pieniędzy i nie może czekać na wyjaśnienia, które prawdopodobnie nigdy nie nadejdą. Martwiłam się tylko, że ty i pieniądze zostajecie w Londynie. Teraz jednak wszystko jest, dzięki Bogu, w po rządku. Cieszę się, że przyjechaliście, chociaż w pierwszej chwili nie wyglądaliście na uszczęśliwionych, i Colin będzie się mógł rozliczyć. - Joan - zwrócił się do niej Colin. - O sprawach finansowych nie rozmawia się w taki sposób. A zwłaszcza nie w obecności damy, w salonie i w takich dziwacznych okolicznościach. - Chodzi ci o to, że w suficie jest dziura? - Bardzo dobrze wiesz, o co mi chodzi. - Ale dlaczego? Przecież to mój posag, a ty jesteś moim mężem. Załatwmy sprawę od ręki. Douglas nie mógł się powstrzymać od śmiechu. - Sądzę, że uratowałeś skórę, Colin - powiedział Ryder. - Sinjun, wyjdź stąd i pozwól dżentelmenom zająć się sprawami finansowymi. - Dobrze. I nie zapomnij o spadku po ciotecznej babce Margaret, Douglasie. Powiedziałeś mi kiedyś, że to imponująca suma, zainwestowana na giełdzie. * - Jest tak, jak byśmy byli po ślubie, Colin. Colin spojrzał na Sinjun. Znajdowali się w mrocznych apartamentach na końcu ciemnego i posępnego korytarza na drugim piętrze Kinross House. Pomieszczenie rozświetlało zaledwie kilka świec w lichtarzu, który Colin ustawi! na półce. Potrząsnął głową. - Wiem, że musimy udawać i mam ten zamiar, dopóki twoi bracia stąd nie wyjadą. Będę spał z tobą w tym łóżku, a jak sama widzisz, jest wystarczająco wielkie, żeby pomieścić cały pułk wojska. I trzymaj ręce przy sobie, Joan, bo inaczej będę z ciebie bardzo niezadowolony. - Nie mogę w to uwierzyć, Colin. Mam nadzieję, że nie należysz do tych osób, które podejmują decyzję, a potem kurczowo się jej trzymają, niezależnie od tego, czy okazała się dobra, czy zupełnie niewłaściwa. - To słuszna decyzja. - Jesteś śmieszny. - Żona nie powinna okazywać swemu mężowi ta kiego braku szacunku. - Nie jesteś jeszcze moim mężem, do diabła! Jesteś najbardziej upartym, zawziętym... - W przedpokoju jest parawan. Możesz się za nim rozebrać. Kiedy już leżeli w łożu i Sinjun wpatrywała się w pociemniały, pachnący pleśnią, baldachim, Colin powiedział: - Podobają mi się twoi bracia. Są honorowi i nada ją się na przyjaciół. Doskonali członkowie rodziny. - Miło, że to mówisz. - Nie dąsaj się, Joan. - Ja się nie dąsam, tylko jest mi zimno. W tym strasznym pokoju panuje wilgoć. Colin nie czuł zimna, ale kiedy to powiedziała, nagle przeszedł go dreszcz. Jednak wiedział, że jeżeli ją przytuli, zaczną się kochać i złamie swoją obietnicę. Na dodatek znajdowali się pod jednym dachem z braćmi Joan. Schylił się i podniósł swój szlafrok, który porzucił w nogach łóżkach. - Masz, włóż to na siebie. Od razu się rozgrzejesz. - Jestem oczarowana twoją hojnością i pomysłowością. - Śpij. - Oczywiście, mój lordzie. Cokolwiek sobie życzysz, czegokolwiek żądasz, co tylko... Colin zaczął chrapać. - Zastanawiam się dlaczego Douglas nie zażądał, abyśmy mu pokazali akt ślubu. Łatwowierność nie jest w jego stylu. - Ale może go jeszcze zażądać, prawda? Jak myślisz, może powinniśmy się pobrać jutro, kiedy twoi bracia pójdą z wizytą do zamku? Okazało się, że Douglas przyjaźni się z tamtejszym majordomusem i chce go przedstawić Ryderowi. - Doskonały pomysł. - Colin? - Co znowu? - Potrzymasz mnie za rękę? Ujął jej dłoń i poczuł bardzo ciepłe palce. A przecież było jej zimno. Pomyślał, że jego przyszła żona jest gotowa na wszystko, aby zdobyć to, na co ma ochotę. Będzie jej musiał pilnować. - Mam nadzieję, że mój szlafrok ci odpowiada. - O, lak. Jest miękki i pachnie tobą. Colin nic nie odpowiedział. - Kiedy mam go na sobie, czuję się tak, jakbyś to ty mnie dotykał. * Następnego dnia o dziesiątej rano Colin i Sinjun pobrali się. Ślubu udzielił prezbiteriański pastor, który przyjaźnił się z wujem Colina, Teddym. Nie z ojcem, jak jej wyjaśnił Colin, bo ojciec był grzesznikiem i utracjuszem. Wielebny MacCauley cieszył się większą ilością włosów niż inni mężczyźni w jego wieku, a co ważniejsze, był bardzo szybki w wygłaszaniu sentencji i formułek. Kiedy stali się Lordem i Lady Asburnham, Sinjun aż podskoczyła z radości. - Nareszcie. Czy mam pokazać braciom nasz akt ślubu? - Nie. Zaczekaj. Najpierw chcę cię pocałować. Sinjun znieruchomiała. - Ach - powiedział Colin i łagodnie uniósł jej pod bródek. - Już teraz nie zależy ci, żeby iść ze mną do łóżka? Chodziło tylko o świadectwo. Nawet ostatniej nocy bałaś się, że Douglas i Ryder mogą odkryć, że jeszcze się nie pobraliśmy. Wszystko dla mego bezpieczeństwa, prawda? - Nie - odpowiedziała. - Nie tylko. Lubię na ciebie patrzeć, kiedy jesteś nagi. Nawet twoje stopy są piękne. - Być nagim to jeszcze nie wszystko. Co zrobisz, kiedy znajdziesz się naga w łóżku, a ja będę gotów, żeby przyjść do ciebie? - Nie wiem. Chyba zamknęłabym oczy. To brzmi raczej niepokojąco, ale nie odpychająco, przynajmniej nie z tobą. - Powinienem natychmiast coś z tym zrobić. A przynajmniej w ciągu najbliższej godziny. Ale twoi bracia są w zamku i nie sądzę, by Douglas był za chwycony, gdybym cię przerzucił przez ramię i wniósł po schodach na górę. A więc w nocy, Joan. Dziś w nocy. - Tak - powiedziała i wspięła się na palce, lekko rozchylając usta. Ucałował ją delikatnie, jakby była jego ciotką, i wypuścił z ramion. Z siedziby wielebnego MacCauleya do Abbotsford Crescent było zaledwie piętnaście minut drogi. Colin zatrzymał Sinjun i pokazywał jej stary pomnik króla Jamesa IV, gdy nagle, bez ostrzeżenia, rozległ się świst i ostry odłamek skały uderzył Sinjun, rozcinając jej policzek. Stało się to w chwili, gdy wysunęła się przed Colina i pochyliła, aby odczytać zatarte wiekiem litery. Podskoczyła i chwyciła się za policzek. - Co to było? - spytała. - Do diabła! - krzyknął Colin i popchnął Sinjun na ziemię, po czym padł okrywając ją własnym ciałem. Przechodnie spoglądali na nich przyśpieszając kroku, ale jeden z nich podbiegł. - Jakiś człowiek do was strzelił - powiedział, a następnie splunął z niesmakiem. - Widziałem go, jak stał o tam, obok sklepu modystki. Nic się pani nie stało? Colin pomógł jej wstać. Spomiędzy przyciśniętych do policzka palców spływała krew. Zaklął. - Ach, dziewczyna jest ranna. Chodźcie do mego domu, to tuż obok, przy Clackbourn Street. - Nie, dziękujemy panu, sir. Mieszkamy przy Abbotsford Crescent. Sinjun stała jak wrośnięta w ziemię. Colin powiedział, że przyjdzie później, aby z nim porozmawiać. Ktoś chciał ją zastrzelić. To nie do wiary. Sinjun nie czuła jeszcze bólu, tylko lepką krew. Colin zwrócił się ku niej ze zmarszczonymi brwiami. Bez słowa wziął ją w ramiona. - Rozluźnij się i połóż głowę na moim barku. Posłuchała go. Na nieszczęście Ryder i Douglas wrócili jednocześnie z nimi. Nie było sposobu, by ukryć krew spływającą spomiędzy palców Sinjun. Zaczęło się istne piekło. Na Colina posypał się grad oskarżeń, pytań i wrzasków. Wreszcie Sinjun powiedziała spokojnie: - Dość tego. Upadłam i to wszystko. Przewróciłam się jak niezdara i rozcięłam sobie policzek. To głupie, ale na szczęście był ze mną Colin i przyniósł mnie do domu. A teraz, jeżeli nareszcie zamilkniecie, chciała bym sprawdzić, co się właściwie stało. Bracia oczywiście wcale nie zamilkli. Colin wprowadził ją do swojej kuchni, tak, jak kiedyś ona jego do kuchni w londyńskim domu Sherbrooke’ów. Posadził ją na stołku i polecił, żeby się nie ruszała. Douglas zażądał ciepłej wody i mydła, ale Colin stanowczo wyjął mu z dłoni szmatkę i powiedział: - Joan, odejmij rękę od twarzy, bo chcę zobaczyć, jak wygląda rana. Zamknęła oczy i nawet nie pisnęła, gdy ścierał jej krew. Dzięki Bogu, odłamek skały tylko ją zadrasnął. Rana wyglądała jak zwykłe zadrapanie. - Nie jest tak źle - powiedział. Ryder odsunął go na bok. - Dziwne skaleczenie, ale nie obawiaj się, Sinjun, chyba obejdzie się bez blizny. Co ty o tym sądzisz, Douglasie? - To nie wygląda na zwykłe zadrapanie; raczej jakby coś przecięło policzek z dużą siłą. Jak to się stało, Sinjun? Chyba nie myślisz, iż uwierzymy, że to od upadku. Sinjun bez namysłu opadła na Colina i jęknęła: - Tak mnie boli. Bardzo mnie boli. - Dobrze - powiedział szybko jej mąż. - Zaraz się tym zajmę. Douglas przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami, jak Colin skrapia szmatkę alkoholem. Sinjun nie podobał się wyraz twarzy Douglasa. - Źle się czuję. Wywraca mi się w brzuchu. - I to ma być niegroźne skaleczenie? - mruknął Douglas marszcząc się jeszcze bardziej. - Czasami niespodziewany uraz pozbawia organizm odporności. Mam nadzieję, że nie będzie wymiotowała. Zabrzmiało to jak groźba i Sinjun odpowiedziała: - Moje wnętrzności uspokajają się, gdy słyszę twój głos. - Douglasie, twoja siostra jest bardzo zmęczona, co cię chyba nie dziwi. Nastąpiła niezręczna cisza. Obydwaj bracia spoglądali to na nowego szwagra, to na ich młodszą siostrzyczkę - ich małą dziewiczą siostrzyczkę, ich do niedawna dziewiczą siostrzyczkę. Była to pigułka trudna do przełknięcia. Wreszcie Douglas powiedział z westchnieniem: - Chyba masz rację. Idź do łóżka, Sinjun. Zobaczymy się później. - Nie będę tego bandażował, Joan. Szybciej się zagoi. Sinjun posłała mężowi bohaterski uśmiech, tak wymuszony, że Ryder zasępił się. - To mi się nie podoba - powiedział, nie zwracając się do nikogo w szczególności. - Brak ci sprytu, Sinjun, i jesteś bardzo kiepską aktorką... Do kuchni weszła Agnes i Sinjun z ulgą przymknęła oczy. Trzej mężczyźni zostali stanowczo wyproszeni, a biedna panienka odesłana do pokoju. Dziesięć minut później Sinjun leżała na łożu w hrabiowskich apartamentach. Colin okrył ją dwoma kocami i usiadł obok. - Twoi bracia podejrzewają, że wszystkie te jęki i skargi to tylko udawanie - powiedział z namysłem. - Udawałaś? - Tak, musiałam coś szybko wymyślić. Miałam za miar zemdleć, ale żaden z nich by mi nie uwierzył. Przepraszam, Colin. Robiłam, co mogłam. Nie możemy powiedzieć im prawdy. Nie pozwoliliby mi tu zostać. Ogłuszyliby cię, a potem zabrali mnie do domu. Nie mogłam do tego dopuścić. Roześmiał się. - Przepraszasz mnie za to, że ktoś cię zranił w po liczek, a ty usiłowałaś zamydlić braciom oczy? Nie martw się, nic im nie powiem. Odpocznij sobie, a ja pójdę z nimi porozmawiać, dobrze? - Zgodzę się, jeśli mnie pocałujesz. Colin złożył na jej ustach jeszcze jeden lekki, obrzydliwie braterski, pocałunek. Sinjun nie spała, kiedy Colin wszedł do sypialni. Była tak wystraszona i zarazem podniecona, że wstrzymała oddech. Ze świecznikiem w ręce podszedł do łóżka i przyjrzał się żonie. - Zsiniałaś. Oddychaj. Złapała powietrze ze świstem. - Zupełnie zapomniałam. - Co z twoim policzkiem? - W porządku, tylko trochę pulsuje. Mam nadzieję, że kolacja minęła spokojnie. - Całkiem nieźle, zważywszy że twoi bracia przez cały wieczór roztrząsali sprawę skaleczonego po liczka. W każdym razie Agnes przygotowała do skonały posiłek. - Czy masz już wszystkie moje pieniądze? Colin uznał pytanie za nieco dziwnie sformułowane, ale odparł: - Douglas wypisał mi akredytywę. Jutro pójdziemy do dyrektora Banku Szkockiego. Poinformują mnie, jak mam przeprowadzać wszelkie transakcje finansowe. Wszystko załatwione. Dziękuję, Joan. - Czy jestem wystarczająco bogatą dziedziczką? - Powiedziałbym, że jest znacznie lepiej, niż się spodziewałem. Spadek po ciotecznej babce Margaret czyni z ciebie jedną z najbogatszych młodych dam w całej Anglii. - Co teraz zrobisz, Colin? Odstawił świecznik i usiadł na łóżku. - Zimno ci? - Tak. Leciutko dotknął czerwonej szramy na jej gładkim policzku. - Przykro mi, że tak się stało. Musimy o tym po rozmawiać. Mam nadzieję, że pocisk był przeznaczony dla mnie, a ty w ostatniej chwili znalazłaś się na jego drodze. - A ja mam nadzieję, że było odwrotnie! Nie chcę, żeby ktoś próbował cię zastrzelić. Z drugiej jednak strony, nie mam wcale ochoty, by mnie zastrzelono. - Zamilkła i nachmurzyła się. - O co chodzi? - O ranę na twoim udzie. A jeśli to wcale nie był złodziej? A jeśli to był zamach na twoje życie? Colin powoli potrząsnął głową. - Nie, nie wyciągaj aż tak śmiałych wniosków. Prawdę mówiąc, Londyn to paskudne miejsce, a ja byłem wtedy w nie najlepszej dzielnicy. Nie, to tylko jakiś mały rabuś buszujący po kieszeniach. Czy chciałabyś się ze mną kochać? W końcu to twoja noc poślubna. Jego słowa nadały myślom Sinjun nowy bieg. Colin przygląda! się swojej świeżo poślubionej pannie młodej. Miała na sobie zapiętą wysoko pod szyję, śnieżnobiałą koszulę nocną. Długie, potargane włosy rozsypały się po poduszce. Uniósł ich jedno pasmo i przytknął do swojej twarzy. Były miękkie i gęste i pachniały, o ile się nie mylił, jaśminem. - Tyle różnych odcieni - powiedział, zdając sobie sprawę, że teraz sytuacja zmieniła się i Sinjun nie musi się dla niego poświęcać. Wiedział, że gdyby jej pozwolił, zdarłaby z siebie ubranie, rozciągnęła go na łóżku i zrobiłaby wszystko sama, tylko po to, aby go ochronić przed braćmi i zapewnić mu swój posag. Była słodka i sprytna, zdecydowana i o wiele mądrzejsza niż powinna. Będzie z nią musiał postępować bardzo stanowczo, bo inaczej weźmie nad nim górę, a przecież na to nic może pozwolić. Jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, że zamyka ją w wilgotnej komnacie w wieży. Miał szczęście, że na nią trafił. A potem pomyślał o pocisku, który odłupał kawałek skały, i o odłamku, który zranił Sinjun w policzek. Co by się stało, gdyby ten pocisk trafił ją? Gdyby odłamek skały zranił ją w oko? Na szczęście do tego nie doszło. Postanowił, że zadba o jej bezpieczeństwo. Zajmie się tym, gdy tylko jej bracia stąd wyjadą. Zaraz potem wyruszy z Sinjun do Vere Castle. To jedyne miejsce w Szkocji, gdzie będzie bezpieczna. Pochylił się i pocałował ją w usta. Spojrzała na niego zdziwiona, a potem leciutko rozchyliła wargi, ale Colin nie przyjął zaproszenia. Całował ją leciutko, liżąc jej dolną wargę, ale nie wsuwając języka do ust. Całował ją tak długo, aż poczuł, że Sinjun się rozluźnia. Nie dotykał jej. Uniósł lekko głowę i powiedział: - Jesteś zupełnie ładna, Joan. Chciałbym teraz zobaczyć całą resztę. - Moja twarz ci nie wystarcza? - Chciałbym zobaczyć coś więcej. Powinien był rozpalić ogień na poczerniałym palenisku. Przyjemnie byłoby ułożyć ją na wznak i napatrzeć się do syta, ale Sinjun mogłaby zmarznąć. Zamiast tego pomógł jej ściągnąć koszulę, a potem łagodnie ułożył na plecach i odkrył aż po piersi. Chciał się im przyglądać, dotykać je i całować. - Pozwól, że ci się przyjrzę. Sinjun nie podobało się to. Zakryła piersi rękami, a potem stwierdziwszy, że zachowała się dziwacznie, ułożyła ręce wzdłuż ciała. Colin był całkiem ubrany, a ona wyglądała jak biały strzępek. Ona nie panowała nad sytuacją, on panował. To jej się wcale nie podobało. Colin wyprostował się i przyglądał jej piersiom, nie dotykając ich. - Bardzo ładne - powiedział. Był zaskoczony, że są takie pełne. Sinjun poruszała się jak chłopak, jej podrygujący krok był całkowicie pozbawiony kokieterii, wolny od wszelkich kobiecych „rozkołysali”. Ale piersi miała naprawdę śliczne, wysokie i pełne, o ciemnoróżowych i gładkich brodawkach. - Colin? - Czy ten cieniutki głosik naprawdę należy do owej kobiety, która chciała ze mnie zdzierać bryczesy i rzucać się na mnie, kiedy tylko wyjechaliśmy z Londynu? - Tak, ale to mi się nie podoba. Teraz jest całkiem inaczej. Nie ma powodów, żeby to robić. A poza tym patrzysz na mnie... - O ile sobie przypominam, ty robiłaś to samo ze mną, tylko że moja kołdra była zsunięta aż do stóp. Przyglądałaś mi się do woli, a sama byłaś ubrana. - Nie od razu. Najpierw byłam w nocnej koszuli. - Ale nie przykryłaś mnie, dopóki mi się dokładnie nie przyjrzałaś. - Wcale nie miałam dość, mogłabym tak patrzeć jeszcze przez kilka godzin. Colin nic na to nie odpowiedział. Nachylił się i nie dotykając Sinjun rękami, delikatnie ujął jedną brodawkę ustami. Myślał, że Sinjun będzie usiłowała go odepchnąć, ale ona tylko zadrżała, a potem zastygła jak kamień. - Co robisz, Colin? Naprawdę to... Owionął ją ciepły oddech męża. Westchnęła. - To tylko wstęp - oświadczył Colin i wrócił do swego przyjemnego zajęcia. Poczuł w nozdrzach jej zapach i mocniej przygryzł delikatne ciało. - Ojej, Colin, to takie dziwne uczucie. - Tak, i myślę, że przyjemne. - Sama nie wiem. Może. Nie, niezupełnie... O Bo że. Delikatnie uniósł jej pierś i przycisnął do ust. Kiedy spojrzał na twarz Sinjun, stwierdził, że jej skóra jest bardzo biała, a jego ciemna. Może posiadanie żony nie okaże się taką katastrofą. Zapragnął wejść w nią już teraz, natychmiast, ale wiedział, że trzeba poczekać. Wiedział, że kobieta potrzebuje zachęty, zwłaszcza pieszczot pomiędzy udami. Wiedział również, że chce zakosztować jej smaku, popróbować językiem i wargami gładkości jej skóry. Trzeba wiedzieć, kiedy skończyć. Czas na coś więcej niż wstęp. Przez chwilę leżał spokojnie, przyglądając się swojej żonie, której wcale sobie nie wyszukał, a która uchroniła go i jego rodzinę przed ruiną. Zaczął się rozbierać, spokojny i opanowany, uśmiechając się do niej. Zobaczył podniecenie w jej nieprawdopodobnie błękitnych oczach - oczach Sherbrooke’ów, jak je nazywali w Londynie. Ale dostrzegł również niepokój; te oczy śledziły każdy jego ruch. Zrzucił koszulę, a potem usiadł, żeby zdjąć buty. Zaczął ściągać bryczesy. Nie odrywał wzroku od jej twarzy. Kiedy był już zupełnie nagi, wyprostował się i opuścił ręce wzdłuż boków. - Teraz możesz patrzeć, ile tylko zechcesz, moja droga - oświadczył z uśmiechem. Sinjun spojrzała. - To się nigdy nie uda, Colin. Nie mogę - stwierdziła blednąc. - Co się nie uda? - Powędrował oczyma za jej wzrokiem. Był w pełnym wzwodzie, co go zaskoczyło, bo przecież jeszcze nie zaczął. Był również dużym mężczyzną, i chociaż dotychczas kobiety doznawały podniecenia na jego widok, Colin zdawał sobie sprawę, że dziewica nie będzie rozentuzjazmowana. - To - odparła Sinjun, wskazując na niego. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Zaufaj mi. Sinjun z trudem przełknęła ślinę. Nie mogła wydusić z siebie słowa. - W porządku - wyszeptała, podciągnęła kołdrę pod brodę i przesunęła się na brzeg łoża. - Ale nie wydaje mi się, żeby to była kwestia zaufania. Colin poczekał chwilę i zapytał: - Masz pojęcie, na czym to wszystko polega? - O tak, oczywiście. Nie jestem głupia, ale nie wydaje mi się, żeby to było możliwe. Jesteś zbyt duży i nawet jeśli ci zaufam, nie sądzę, żeby się udało. To po prostu fizyczna niemożliwość. Chyba sam to widzisz. - Nie, nie widzę - odpowiedział i uśmiechając się, podszedł do łóżka. ROZDZIAŁ 7 Tak go nagabywała, taka była pewna siebie, wygadana, gdy usiłowała zmusić Colina, żeby ją posiadł, ale w gruncie rzeczy bała się. Jej dziewicze niepokoje bawiły go, zwłaszcza gdy sobie przypominał, jaka była natarczywa. Uniósł kołdrę i wsunął się do łóżka. Położył się na niej. Sinjun westchnęła. - To bardzo przyjemne, Joan - powiedział i pocałował ją ocierając się o jej piersi. - Jesteś kosmaty, a ja mam łaskotki. To bardzo dziwne, Colin. - A ty jesteś ciepła i gładka jak jedwab. Wsunął język do ust Sinjun i zaczął ją głaskać po brzuchu. Potem ułożył dłoń płasko i nieruchomo, żeby Sinjun poczuła jego ciepło. Nacisnął lekko jej brzuch i z przyjemnością poczuł, że zadrżała. Czuł, że jego członek jest twardy jak kamień; niepokoiło go to, czuł bolesne zniecierpliwienie i tracił rozsądek. Sinjun przyglądała mu się, gdy ją całował. Przymknął oczy. Był niewypowiedzianie piękny, i właśnie tego pragnęła od pierwszej chwili, gdy go ujrzała, ale, na miłość boską, był za duży, stanowczo zbyt duży, o wiele za duży i to nie mogło być przyjemne, ani trochę przyjemne. Ach, ale jego dłoń i palce na jej brzuchu, ich leciutki ucisk w takim intymnym miejscu, może jednak należało mu pozwolić na tę intymność. A może nie. Tak było całkiem przyjemnie, może na tym poprzestanie. Modliła się o to, żeby poprzestał. I wtedy Colin otworzył oczy. - Nie patrz na mnie z bliska, bo dostaniesz zeza - powiedział i roześmiał się. Jego śmiech zabrzmiał raczej boleściwie, bo wzwód stał się jeszcze silniejszy, zakasował wszystko, czego Colin dotychczas zaznał, z wyjątkiem lat chłopięcych, kiedy był w stałym pogotowiu. Pragnął w nią wejść natychmiast, głęboko, bardzo głęboko i... - Proszę - powiedziała Sinjun i otoczyła jego szyję ramionami. - Naucz mnie, jak mam całować, Colin - Lubię się całować. Mogłabym cię całować bez przerwy. - Sprawa nie polega wyłącznie na całowaniu, ale od pocałunków zaczniemy i na nich będziemy kończyć. Po prostu rozchyl usta i daj mi język. Posłuchała go i gdy jej język szukał jego języka, poczuła, że Colin zsuwa dłoń coraz niżej, ocierając się o jej ciało. Zadrżała doznając dziwnych wrażeń, gdzieś bardzo głęboko, i wydała jęk, który zadziwił ich obydwoje. Colin cofnął dłoń i spojrzał na twarz Sinjun. Odmalowało się na niej wyraźne rozczarowanie. Uśmiechnął się. - Dobrze ci, prawda? Mam tak robić dalej? - Może wszystko będzie dobrze. Colin roześmiał się i znowu ją pocałował, ale jęk, który wydała, kiedy zagłębił w niej palec, sprawił, że zapomniał o wszystkim z wyjątkiem pulsującego pragnienia, żądzy przerastającej jego siłę woli. Ta jego panna młoda była bardzo ciasna i Colin wiedział, że powinien nad sobą panować. Chciał, aby zaznała rozkoszy, ale wątpił, czy jest to możliwe za pierwszym razem. Może ten pierwszy raz lepiej mieć za sobą jak najszybciej. Czuł, że Sinjun przystosowuje się do jego palca, ciepłe ciało ustępuje pod naporem, więc naparł głębiej. Tak, rozsuwała się należycie, a wilgoć w jej wnętrzu sprawiała, iż wyobrażał sobie, że zagłębia w niej członek, co z kolei jeszcze bardziej wzmagało pożądanie. Colin jęknął i zadrżał, jęknął jeszcze raz i Sinjun natychmiast otrząsnęła się z odczuć, które narastały w głębi jej brzucha, otworzyła oczy i spytała zaniepokojona: - Co ci jest, Colin? Co się stało? Zrobiłam ci krzywdę? - Tak, i to jest cudowne, Joan. Teraz muszę w ciebie wejść. Rozsunęłaś się dla mnie, ale i tak będzie ciasno. Zaufaj mi. Będę to robił bardzo powoli, ale muszę to zrobić. Bez tego pierwszego razu się nie obejdzie, a następne będą już bardzo przyjemne, zobaczysz. A teraz mi zaufaj. Wszelkie przyjemne odczucia natychmiast minęły. Znalazł się teraz między jej nogami. Ugięła kolana, ułożyła się strategicznie. Był za duży, o wiele za duży; to niemożliwe. - Nie - powiedziała w panicznym strachu, kiedy przycisnął ją do owłosionej piersi. - Proszę cię, Colin. Zmieniłam zamiar. Powinnam zaczekać, może do Bożego Narodzenia... Wszedł w nią, a ona wrzasnęła. Chciała mu umknąć wciskając biodra w prześcieradło, ale Colin chwycił ją pod pośladki i napierał coraz głębiej i głębiej. Sinjun próbowała się nie wyrywać i stłumić krzyk. Zacisnęła powieki, żeby go nie widzieć, żeby nie czuć bólu, ale ból ciągle się wzmagał. A potem poczuła, że Colin znieruchomiał wewnątrz niej. Zaczął ciężko dyszeć i odezwał się drżącym głosem: - Twoja błona dziewicza, muszę ją przebić. Nie krzycz. Słodki Jezu, tak mi przykro, kochanie. - Na parł znowu, a ona wrzeszczała głośno i ochryple. Na krył jej usta dłonią, aby stłumić krzyki. Dotykał jej łona, a Sinjun nienawidziła jego dotyku, nienawidziła bólu, nienawidziła obcej inwazji w jej ciało. Ale Colina nic to nie obchodziło, o nie. Siał się dzikim człowiekiem, grzązł w niej i wydobywał się z niej, zapadał się w nią i wychodził na zewnątrz, jeszcze raz i jeszcze, aż nagle znieruchomiał i wygiął plecy w łuk. Sinjun otworzyła oczy i spojrzała w jego twarz. Miał zamknięte oczy, głowę odrzucił na bok, gardło mu drgało zapowiadając nadchodzący kataklizm. Teraz on jęczał i krzyczał. A potem zamilkł. Wreszcie opadł na nią. Wtedy poczuła go w środku, jego wilgoć, jego męskie nasienie... sama nie wiedziała, co czuje. Ból, tak, ale nie tylko pulsujący ból, nieznośne pieczenie. Okłamał ją mówiąc, żeby mu zaufała, a ona głupia zaufała mu, przynajmniej trochę, a potem on ją zmusił. Poczuła się zdradzona. Colin oddychał ciężko z twarzą przyciśniętą do poduszki. Poczuła na sobie jego pot. Miała ochotę uderzyć go i nawrzeszczeć na niego, ale opanowała się. - Nie lubię tego. To okropność. Colin czuł dudnienie krwi w uszach. Oddychał tak ciężko, iż wydawało mu się, że powietrze rozsadzi mu płuca. Czuł ulgę, coraz większą ulgę i to było cudowne, ponad wszelkie oczekiwania... A ona tego nie lubiła. Dla niej to było okropne. Nie, to niemożliwe. Potrząsnął głową. Chyba jej nie zrozumiał. Starał się uspokoić oddech. Nie przyszło mu to łatwo. Sinjun nie ruszała się. Pomyślał, że jest dla niej bardzo ciężki, ale nie zmienił pozycji. Pozostał w niej, już nic tak głęboko, ale czuł wokół siebie jej ciało. Zadrżał z rozkoszy i pragnienia. Wreszcie uniósł się na łokciach. Spojrzał na swoją żonę. Nieświadomie znów na nią naparł; Sinjun wzdrygnęła się i zacisnęła zęby. Natychmiast przestał. - Przykro mi - powiedział. Ale wcale tak nie było, bo coś równie wspaniałego nie zdarzyło mu się jesz cze nigdy w życiu. - Twoje dziewictwo to już przeszłość i teraz nie będzie cię bolało. - Okłamałeś mnie, Colin - powiedziała spokojnie. - Powiedziałeś, że się uda. Powiedziałeś, żebym ci zaufała. - Oczywiście. Jestem twoim mężem. Mówisz, że się nie udało? A nie czujesz mnie w sobie? Miałem w ciebie wejść. Miałem zostawić nasienie w twoim łonie. Następnym razem będzie łatwiej. Może ci się nawet spodoba. Teraz też trochę ci się podobało, prawda? - Nie przypominam sobie. Do diabła, nie przypomina sobie. A on znowu jej pragnął. To go zdziwiło i przeraziło. Oczywiście, nie będzie dzikusem jeszcze raz maltretującym tę nieszczęsną pannę młodą. Nie, nie będzie. Czuł ją napiętą i gorącą wokół siebie. To było zbyt wiele jak dla mężczyzny. Zesztywniał i zagłębił się w niej jeszcze raz. Zaskoczona i obolała zaczęła krzyczeć. Okładała go pięściami, starała się go zrzucić, ale wskórała tylko tyle, że nadziewał ją coraz bardziej. Czuł jej drgające ciało i nie mógł się opanować. Słyszał jej krzyki, ale nie ustawał, nie mógł i znowu miał orgazm. Z jego gardła wydobywały się ochrypłe ryki. A potem znów leżał na jej ciele, dysząc ciężko i zastanawiając się, cóż za diabeł go opętał. - Ile razy będziesz to jeszcze robił? - Myślę, że na jakiś czas dam ci spokój, Joan. Ty chyba nie płaczesz, prawda? Powiedz, że nie płaczesz. Teraz nie będę się ruszał, obiecuję. Jej głos zabrzmiał bardzo spokojnie, co go uspokoiło, dopóki nie zrozumiał, co powiedziała. - Bardzo mi na tobie zależy, Colin, ale nie będę w stanie znosić czegoś takiego zbyt często. To nie było przyjemne. Wiem, że musieliśmy to zrobić, żeby Douglas nie mógł anulować ślubu i zabrać mnie do Londynu. Ale teraz, kiedy już mamy to poza sobą, czy będziesz to musiał robić często? Miał jej ochotę odpowiedzieć, że bez trudu mógłby ją wziąć po raz trzeci, a może nawet czwarty, ale ugryzł się w język. Sprawi! jej ból i Sinjun nie miała pojęcia, jakie to może być przyjemne. - Przepraszam - powiedział i zmusił się, aby z niej wyjść. Usłyszał, że jęknęła. - Przepraszam - powtórzył i znienawidził samego siebie za to, że powtarza w kółko to samo jak papuga. - Nie rozumiem. - Czego znów nie rozumiesz? - Zawsze myślałam, że Douglas i Alex - to jego żona, chyba wiesz. No więc, zawsze mi się wydawało, że ona bardzo lubi sypiać z nim w jednym łóżku. Ryder i Sophie tak samo, ale teraz... Może lubią się po prostu całować, a całą resztę muszą znosić, ponieważ kochają swoich mężów. Ale to bardzo trudne, Colin. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to będzie. - Powiedziałem ci już. Kiedy posiądę cię następnym razem, będzie ci się to podobało. Zapewniam cię. Najwyraźniej mu nie wierzyła, a Colin nie mógł mieć o to pretensji, bo czyż nie stracił głowy i nie natarł na nią powtórnie, dobrze wiedząc, że zadaje jej ból? - Przykro mi - powtórzył po raz trzeci. - To będzie zależało tylko od ciebie. Wstał z łóżka. Spojrzał na leżącą na wznak Sinjun. Na białym prześcieradle widniały plamy krwi i spermy. Pochylił się i Sinjun, spodziewając się najgorszego, krzyknęła z całych sił. Po chwili rozległo się stukanie do drzwi i usłyszeli głos Douglasa. - Co tam się dzieje? Sinjun, co ci się stało? - Zejdź mi z drogi, Douglasie. On ją morduje! Ryder otworzył drzwi na oścież i wpadł do sypialni. Za nim podążał Douglas. Zapanowało milczenie. Obaj bracia stanęli jak wryci. Patrzyli na swego nagiego szwagra i Sinjun, która natychmiast naciągnęła kołdrę aż pod brodę. - Wynoście się! - wrzasnęła śmiertelnie upokorzona. - Jak śmiecie! Niech was diabli! Wynoście się obydwaj! - Ależ Sinjun, słyszeliśmy, że krzyczysz z bólu... Sinjun przeszła samą siebie. Nie sądziła, że to możliwe, ale udało jej się. Uśmiechnęła się do nich słabo i z wysiłkiem. - Cóż, Douglasie, nie raz słyszałam wrzaski Alex. Czy mnie nie wolno powrzeszczeć? - To nie były krzyki rozkoszy - odparł Ryder to nem tak zimnym, że Sinjun zadrżała na jego dźwięk. - Krzyczałaś z bólu. Co ci ten łajdak zrobił? - Do diabła! - wrzasnął Colin. Chwycił koszulę nocną i narzucił na siebie. - To cholernie dziwne! Nie mogę zaznać spokoju w moim własnym domu? Tak, wrzeszczała. A czegoście się spodziewali? Była dziewicą i musiałem się przebić przez jej przeklętą błonę dziewiczą! Douglas spojrzał na Rydera, a potem znów na Colina. - Ty cholerny bękarcie! - wrzasnął na całe płuca. - Ty wstrętny dzikusie, tym razem zabiję cię, ty kłam - wy kundlu! - Nie zaczynaj od nowa - powiedziała Sinjun. - Owszem, zacznę, do diabła! - tym razem wrzasnął Ryder. - Byłaś dziewicą, Sinjun? Ty, od kilku dni poślubiona temu dzikusowi? Mężatka pod każdym względem, jak nas zapewniałaś. Jak mogłaś, do diabła, uchować swoje dziewictwo? Ten tokujący indor nie wygląda na kogoś, kto by to odkładał na później. Sinjun owinęła się kołdrą i przesunęła na skraj łóżka. Colin pochylił głowę, zacisnął pięści i wyglądał jak gotowy do walki pies. Jej bracia zbliżali się krok za krokiem, gotowi przelać krew. - Przestańcie! - krzyknęła Sinjun. Gdzie się po - dziewa ten przeklęty Angus ze swoją rusznicą? - Wy skoczyła z łóżka i stanęła pomiędzy Colinem a braćmi. - Dosyć tego, słyszycie? Dosyć! - Nie zwracali na nią uwagi. - Jeżeli natychmiast nie wyjdziecie z sypialni - powiedziała lodowatym tonem - przysięgam, że nigdy w życiu nie odezwę się do was ani słowem. Przysięgam. - Nie, to niemożliwe - powiedział pobladły Douglas. - Sama nie wiesz, co mówisz - dodał Ryder cofając się o krok. - Jesteśmy twoimi braćmi, kochamy cię... - Owszem, wiem co mówię. Wynoście się oby dwaj. Porozmawiamy o tym jutro rano. Upokorzyliście mnie, jak nikt dotąd i jeśli... - tu głos jej się załamał i Sinjun wybuchnęła płaczem. Douglas i Ryder ruszyli ku niej, by ją pocieszać. Colin uniósł dłoń i powiedział spokojnie: - Nie, panowie. Sam to załatwię. Porozmawiamy rano. A teraz wyjdźcie. - Ależ ona płacze - powiedział bardzo przejęty Ryder. - Sinjun nigdy nie płacze. - To ty doprowadziłeś ją do łez, łajdaku... - Zostaw nas samych, Douglasie - Colin otoczył żonę ramieniem. Ryder i Douglas skapitulowali. Nie chcieli tego robić, ale nie mieli wyboru. Przeklinając opuścili sypialnię. Colin milczał. Przycisnął Sinjun do siebie i patrzył na zamykające się drzwi. - Powinienem był zamknąć na klucz te przeklęte drzwi - powiedział, czując wstręt do samego siebie. - To mnie nauczy większej ostrożności, która mi się przyda, skoro bracia mojej żony są gotowi za mordować każdego, kto odważy się jej złamać choćby paznokieć. - I tak wyważyliby drzwi. To dla nich bez różnicy. A poza tym to było coś więcej niż paznokieć. - Proszę, proszę, przemówiła. Wspaniale. Oto pan na młoda, która na przemian zalewa się łzami, a zaraz potem, jak gdyby nigdy nic, robi mi wyrzuty. W jej oczach znowu wezbrały łzy. Colin nie wzruszył się jednak. Schwycił ją za ramiona i potrząsnął. - Powiem to tylko raz, Joan, i nie mam zamiaru powtarzać. To mój dom. A ty jesteś moją żoną. Niech cię diabli. Jestem mężczyzną, a nie jakimś płaszczą cym się psiakiem, którego musisz osłaniać spódnicą. Zrozumiałaś? Starała mu się wyrwać, ale trzymał ją mocno. Chciała go uderzyć. Parsknęła na niego, jak dzikie zwierzę: - Do diabła, przecież oni by cię zabili! Wdeptaliby cię w podłogę. A gdybyś otworzył oczy, przekonałbyś się, że nie mam na sobie spódnicy. - Nie próbuj mnie zagadywać. Nigdy więcej nie będziesz mnie osłaniać własnym ciałem. Rozumiesz? Na miłość boską, sytuacja była niebezpieczna i mogłaś oberwać. Jesteśmy w Szkocji, w krainie zupełnie innej niż ten południowy raj dżentelmenów, z którego pochodzisz. Tutaj zawsze istnieje niebezpieczeństwo bijatyki. Nie będę tolerował twojego głupiego zachowania. Zrozumiałaś mnie? - Nie jesteś płaszczącym się psiakiem, jesteś przeklętym głupcem! Wściekasz się jak zraniony byk, a to nie ma sensu! Ja tylko udawałam, że płaczę, żeby ich powstrzymać, i to podziałało. Cóż w tym złego? - Dosyć! - Colin złapał się za głowę. - Tego już za wiele! Kładź się do łóżka, Joan. Przecież drżysz z zimna. - Nie, nie położę się. Znów zaczniesz ze mną robić te okropne rzeczy. Ja tego nie lubię, Colin. Nie chcę, żebyś to robił jeszcze raz. Nie mam do ciebie zaufania. Colin stał bezradnie na środku mrocznej sypialni o przydymionych ścianach, zniszczonym umeblowaniu i pomiętych zasłonach. A jego własna żona mówiła mu, że już nigdy więcej nie pozwoli, aby ją posiadł. Tego było za wiele. Na dodatek znów pozwoliła sobie wtrącić się pomiędzy niego a jej braci. Colin był wściekły. Nie potrafił myśleć logicznie. Chwycił ją i rzucił na łóżko. - Nie ruszaj się stamtąd! Strzepnął kołdrę i otulił nią Joan. - Nie odkrywaj się, bo zmarzniesz. - Nie będziesz we mnie więcej wchodził, Colin. Nie pozwolę ci. To było okropne i już nigdy tego nie zrobisz. Do diabła, trzymaj się ode mnie z daleka! Colin zupełnie wyszedł z siebie. Najpierw jej bracia wydają mu rozkazy, a teraz ona. A przecież jest jego żoną. Najwyższy czas, aby nauczyć ją rozumu. Poczuł, że ma wzwód i to załatwiło sprawę. Rzucił się na nią. Natychmiast nakrył jej usta dłonią, a potem rozsunął jej uda. Walczyła przez dłuższą chwilę, ale nie na wiele się to zdało. Już był pomiędzy jej udami i rozsuwał je szerzej, tak aby mu było wygodniej. Wszedł w nią, tym razem wolniej, a ponieważ była śliska od jego nasienia i od własnej wydzieliny, szybko wsunął się głębiej. Kiedy się poruszył, nie bolało tak bardzo jak poprzednio, ale i tak było bolesne. Tym razem nie krzyczała. Colin nie życzył sobie, aby bracia Joan znowu tu wpadli, chociaż tym razem także nie zamknął drzwi na klucz. Cierpiała zaciskając powieki i pięści. Odsunęła głowę na bok i wcisnęła twarz w poduszkę. Leżała nieruchomo. Colin nie był brutalny. Zanurzył się w niej i uniósł, raz, drugi i trzeci. Nie trwało to długo. Usiłował ją pocałować, ale odwracała twarz. Słyszała, że Colin oddycha coraz szybciej, jego ciało pulsuje i drży. Wyrzucając nasienie jęczał z głębi gardła, Kiedy skończył, nie opadł na nią, jak poprzednio. Natychmiast z niej wyszedł. Omal nie krzyknęła. Czuła się tak obolała i poturbowana, że zastanawiała się, czy będzie mogła chodzić. Wiedziała, że Colin stoi obok łóżka i przygląda się jej, ale nie obchodziło jej to. Jakie znaczenie miało to, że leży z rozrzuconymi nogami? Że jest goła? Teraz nie miało to najmniejszego znaczenia. Jeżeli zechce, 2nów ją posiądzie, a ona nic na to nie poradzi. Niech sobie patrzy. Nie dbała o to. Milczał. Ciągle słyszała jego oddech, ochrypły i przyspieszony. - Cala się lepię, chcę się wykąpać. Colin znieruchomiał. Jezu, mógł sobie wyobrazić, jak bardzo była lepka i wilgotna. Trzy razy wpuścił W nią nasienie. Westchnął odzyskując panowanie nad sobą i poczuł się winny. - Leż spokojnie. Przyniosę ci wodę i ręcznik. Sinjun nie ruszała się. Zamknęła oczy. Odwróciła się do Colina plecami i podciągnęła kolana pod brodę. Chciała znów być dawną Sinjun. Dla tamtej wszystko było łatwe i proste. Tamta lubiła wesołą zabawę i marzyła o miłości. Poznała Colina i jej marzenia stały się rzeczywistością. I co pozostało z jej marzeń? Wszystko poszło nie tak, jak tego pragnęła. Po raz pierwszy od trzech lat zapłakała. Colin stał przy łóżku. Douglas słusznie go oskarżył, że jest przeklętym łajdakiem. Czuł się zupełnie bezsilny. Płacz Sinjun nie był delikatny. Brzmiał ochryple i nadzwyczaj prawdziwie. - Dobrze już, dobrze - powiedział kładąc się na łóżku i obejmując Sinjun ramionami. Łzy płynęły te raz mniejszym strumieniem. Zaczęły nią wstrząsać łkania. Colin pocałował ją w kark. Zesztywniała. - Proszę cię, Colin, nie rób mi więcej krzywdy. Nie zasługuję na taką straszną karę. Colin zamknął oczy. Ona mówiła zawsze tylko to, co naprawdę myślała. To jego wina, bo był dla niej taki brutalny, działał zbyt szybko i, dobry Boże, posiadł ją trzy razy z rzędu, a ten trzeci raz nie wypadł najlepiej. Drugi także nic udał się dobrze, ale przynajmniej był zrozumiały. Ten trzeci raz rzeczywiście miał być karą. Nic, nie zachował się tak, jak powinien. - Nie wejdę już w ciebie - powiedział. - A zresztą nawet bym nie mógł. Nie mam już więcej nasienia. Śpij. Dziwne, Sinjun zamknęła oczy i zrobiła tak, jak kazał. Zasnęła głęboko i na długo. Następnego ranka obudził ją Colin. Zadrżała i otworzyła oczy. Stał nad nią z wilgotnym ręcznikiem. - Leż sobie, a ja cię umyję. - O, nie. - Odsunęła się od niego i przeturlała w najdalszy koniec ogromnego łoża. - Nie, Colin, sama się umyję. Proszę cię, odejdź. Stał przy łóżku marszcząc czoło i trzymając ręcznik w wyciągniętej ręce. Czuł się jak głupiec. - Świetnie - powiedział wreszcie. Podał jej ręcznik. - Angus przyniesie ci wiadro gorącej wody na kąpiel. Postaraj się umyć szybko, bo ja także chcę się wykąpać, a ty najwyraźniej nie jesteś zainteresowana dzieleniem ze mną wanny. Szkoda, bo teraz jestem twoim upragnionym mężem. - Złościsz się na mnie - odparła naciągając kołdrę po sam nos. Była bardzo zakłopotana. - I to jest bardzo dziwne, Colin, ponieważ to ty mnie skrzywdziłeś. Nie masz prawa złościć się na mnie. - Jestem zły na tę przeklętą sytuację. - Rozległo się stukanie do drzwi. - Nie ruszaj się - powiedział, idąc do drzwi. - Leż pod kołdrą. Wszedł Angus z dwoma wiadrami pełnymi gorącej wody. Wlał wodę do porcelanowej wanny i wyszedł. - Czy możesz przejść przez pokój nago? - zapytał Colin. - Możesz się kąpać pierwszy - odpowiedziała. Colin zrzucił szlafrok, wszedł do wanny i zgiąwszy kolana ułożył się na plecach. Gdyby nie to, że czuła się tak podle, Sinjun roześmiałaby się na jego widok. Nie chciało jej się wstawać z łóżka. Nie miała ochoty widzieć się z braćmi. * Na jej widok bracia nie odezwali się ani słowem. Douglas i Ryder postanowili unikać dalszych kłótni z Colinem. Zrozumieli, że Sinjun jest bardzo zakłopotana i zawstydzona. Na myśl o tym, że omawiali sytuację i zastanawiali się jak mają postępować dalej, czuła się jeszcze bardziej skonfundowana. To, że bracia rozmawiali o niej było nie do zniesienia. Po drugiej filiżance kawy Ryder powiedział: - Douglas i ja wyjeżdżamy jeszcze dziś rano, Sin - jun. Jest nam bardzo przykro, że wpadliśmy do waszej sypialni i wprawiliśmy cię w zakłopotanie. Jeżeli jednak będziesz nas kiedykolwiek potrzebowała, wy starczy, że przyślesz umyślnego z listem, a natychmiast przybędziemy ci z pomocą. Zrobimy wszystko, co zechcesz. - Dziękuję - odparła. Nagle zapragnęła, by jej nie opuszczali i nie obiecywali, że więcej nie będą się wtrącać. Zawsze zajmowali się jej sprawami. Kochali ją. Nawet ostatniej nocy... wszystko dlatego, że ją kochali. Godzinę później wyjeżdżali i Sinjun poczuła ogromną pustkę. Czuła się bardzo samotna i po raz pierwszy naprawdę przestraszyła się tego, co zrobiła. Rzuciła się w ramiona Douglasa i przytuliła go mocno. - Uważaj na siebie. Pozdrów ode mnie Alex. - Dobrze. - I bliźnięta. Oni tam rujnują dom Rydera. To musi być wspaniałe. Tak bardzo tęsknię za dziećmi. - Tak. Wiem, kochanie. Ja także za nimi tęsknię. Całe szczęście, że Ryder i Sophie tak przepadają za dziećmi. Zamknąłem dom w Londynie. Kiedy wrócę, Alex i chłopcy będą w Northcliffe Hall. Nie martw się o matkę. Dopilnuję, by list do ciebie nie był pełen utyskiwań. Potem przyszła kolej na Rydera. - Ucałuję Sophie i pozdrowię wszystkie dzieciaki. 1będę za tobą diabelnie tęsknił, Sinjun. - Nie zapomnij o Graysonie, Ryder. Jest taki piękny i tak mi go brakuje. - To żywy obraz Sophie, po Sherbrooke’ach ma tylko niebieskie oczy i ten zwiastujący upór podbródek. - Tak. Bardzo go kocham. - Ciii. Nie płacz, kochanie. Rozumiem, jak się czujesz, bo Sophie musiała opuścić dom na Jamajce i przyjechać do Anglii, i wiem, że czasami tęskni za tamtejszym słońcem. Ale Colin jest twoim mężem i będzie o ciebie dbał. - Tak. Wiem. Ale jej głos nie zabrzmiał zbyt pewnie. Do diabła, myślał Ryder, co my wyprawiamy? Jest wprawdzie żoną tego człowieka, ale zostawiać ją samą... to mu się wcale nie podobało. Jednak Douglas upierał się, że powinni zostawić młodą parę w spokoju. - Czasami na początku małżeństwa sprawy nie układają się tak dobrze, jak byśmy sobie tego życzyli - powiedział Ryder. Sinjun spojrzała na niego jakby z bardzo daleka. - Tak, czasami zdarzają się drobne kłopoty - dodał. - Ale musisz być cierpliwa, Sinjun, a wszystko się ułoży. Nie miał pojęcia, czy to, co jej mówi, ma dla niej jakikolwiek sens. Smutek w jej oczach przerażał go. Nie miał ochoty pozostawiać młodszej siostrzyczki w tym przeklętym kraju i z tym przeklętym mężem, którego wcale nie znała. Colin stał nieopodal i przyglądał im się nachmurzony. Czuł zazdrość. Ta trójka rodzeństwa była sobie tak bliska. A on i jego starszy brat Malcolm zawsze skakali sobie do gardeł. Ojciec tylko się z tego śmiał i trzymał stronę brata, bo to był dziedzic, przyszły lord i hrabia, więc jemu wierzył. Ważne były tylko jego słowa, jego nigdy niekończące się długi karciane i wydatki na ladacznice. A potem Colin odmówił wstąpienia do armii Napoleona. Ojciec potępiał jego postępowanie, a brat go w tym popierał, bo chciał, żeby Colin wyjechał ze Szkocji. Lecz Colin został. Chciał otrzymać patent oficerski w angielskim wojsku, ale jego ojciec, oczywiście, nie chciał za to zapłacić. Ojciec miał co do niego inne plany. Colin został wykorzystany do zakończenia sporów z klanem MacPhersonów. W wieku dwudziestu lal poślubi! Fionę Dahling MacPherson. Związek zakończył waśnie, które jednak miesiąc temu zaczęły się od nowa. - Co się stało? - zapytał go Douglas i Colin szybko porzucił bolesne wspomnienia. - Nie, nic. Zajmę się waszą siostrą. O nic się nie martwcie. - I przywieź ją do nas z wizytą, kiedy nastanie jesień. Jak myślisz, czy to będzie możliwe? Colin chwilę się zastanowił. - Daliście mi środki na odbudowę mego domu i wszystkich posiadłości. Będę miał teraz mnóstwo roboty. Ale myślę, że do jesieni wszystko już uporządkuję. - Wszystkie pieniądze prawnie należą do Sinjun, nie do nas. Cieszę się, że zostaną przeznaczone na dobry cel. Nie znoszę, kiedy jakaś posiadłość obraca się w ruinę. - Być może - powiedział powoli Colin, przyglądając się dwóm wspaniałym arabom, które pars kały przytrzymywane przez Angusa i przestraszone go chłopca stajennego - wy zechcecie nas kiedy odwiedzić. Oczywiście dopiero gdy Vere Castle zostanie trochę podreperowany. Droga wjazdowa do zamku jest piękna, cała wysadzana drzewami, a te raz, na początku lata, liście tworzą prawdziwy baldachim. - Z przyjemnością - odparł Douglas. - Ryder może przywieźć dzieciaki. - Lubię dzieci - powiedział Colin. - Vere Castle jest bardzo obszerny, z pewnością znajdzie się miejsce dla wszystkich. A potem Douglas i Ryder odjechali wybrukowaną kocimi łbami ulicą, a ich długie płaszcze powiewały na wietrze. Sinjun stała przed domem i patrzyła, jak znikają. Czuła się okropnie. Nie chciała, aby smutek wziął górę w jej sercu i umyśle; Ryder miał rację, była żoną Colina. Musi się uzbroić w cierpliwość. Pomimo tej nieszczęsnej historii z seksem kochała swego męża. Jakoś sobie poradzi. Jest tyle do zrobienia. Nie należała do osób, które się poddają. W przeszłości nie miała zresztą wielu powodów do zmartwienia. Odwróciła się i uśmiechnęła do męża. - Mam ochotę na herbatę. Napijesz się ze mną? - Tak, Joan - ruszył za nią do domu. - Lubię twoich braci. Sinjun milczała przez chwilę, a potem odrzekła z wymuszoną wesołością: - Ja także. - Wiem, że będziesz za nimi tęskniła. Wkrótce znowu ich zobaczymy, obiecuję. - Tak, obiecujesz. Colin spojrzał na nią, ale nic nie odpowiedział. ROZDZIAŁ8 Dok portowy w zatoce był paskudnym miejscem, śmierdzącym rozkładającymi się rybami, niemytymi ciałami wrzaskliwych robotników portowych oraz innymi paskudztwami, których Sinjun na szczęście nie umiała rozpoznać. Stało w nim mnóstwo furmanek, dwukołowych wózków do przewożenia piwa, a na wodzie unosiły się najrozmaitszej wielkości łodzie; aż dziw, że wzajemnie się nie miażdżyły. Właśnie zderzyły się dwa wózki i z jednego wypadła dębowa beczka. Uderzyła o bruk i, nabierając coraz większej prędkości, potoczyła się aż do ogrodzenia, gdzie roztrzaskała się o żelazne sztachety. Z jej wnętrza wytrysnęły strugi ciemnego piwa, napełniając powietrze korzennym zapachem. Sinjun uśmiechnęła się i pociągnęła nosem. Pomyślała, że doki portowe w Londynie wyglądają podobnie. Colin ujął jej łokieć i bez słowa poprowadził w stronę rozpadającego się promu. Była to długa, wąska barka z niepomalowanymi poręczami z drewna. Nosiła dumną nazwę „Gwiazda Fortu”. Konie załadowano już na pokład. Stały bardzo blisko pasażerów i nie były z tego zadowolone. Prom należał do starego mężczyzny; Sinjun nigdy jeszcze nie słyszała kogoś o bardziej niewyparzonej gębie. Klął na pasażerów i zwierzęta, na torby podróżne i kufry. Wrzeszczał nawet na przeciwległą burtę barki. Sinjun żałowała, że rozumie tylko niewielką część z tego, co mówił. Zauważyła, że Colin wzdrygnął się kilka razy, gdy właściciel krzyczał na konie. Gdy prom odbił od brzegu, Sinjun patrzyła z przerażeniem, bo wyglądało na to, że zaraz na coś wpadną. Statek holenderski przemknął tuż obok, nie zachowując należytego dystansu, i otarł się o prom. Statek hiszpański był tak blisko, że jego marynarze musieli użyć bosaków i odepchnąć prom. Colin nie tracił opanowania, co według Sinjun było całkiem naturalne dla obytego z takimi sytuacjami Szkota. Konie zwęszyły czyste, słone powietrze i zaczęły głośno rżeć - Dzięki Bogu pogoda była piękna i ciepła, słońce lśniło na bezchmurnym niebie. Kiedy zbliżyli się do przeciwległego brzegu Fortu, Sinjun zobaczyła Półwysep Fife, który wyglądał na równie angielski jak Sussex. Zieleń była jasna, czysta i głęboka, a zbocza łagodne. Prześlicznie, pomyślała zachwycona Sinjun. „Gwiazda Fortu” zderzyła się z małą barką. Obydwaj kapitanowie zaczęli obrzucać się przekleństwami, konie zarżały, a pasażerowie zacisnęli pięści. Sinjun powstrzymała się od śmiechu i razem z innymi wrzeszczała na kapitana barki. Prom minął przewężenie zwane Queensferry Narrows. Miejsce wcale nie było ładne, bo woda wyglądała na gęstą od brudu. Ale widok na wschód, na Morze Północne, był przepiękny. - W tym miejscu Fort tworzy długie, płytkie ujście - odezwał się nagle Colin. - W wyższym biegu rzeka jest bardzo potężna, a jej woda głęboka i błękitna. Potem zwęża się i płynie zakolami aż do Stirling. Sinjun odetchnęła głęboko. Skinęła głową, a potem odwróciła się i oparła łokciami o barierkę. Nie chciała przegapić widoków. Nie miała również specjalnej ochoty na rozmowę z mężem. - Jeżeli się obejrzysz, zobaczysz zamek. Przy takiej pogodzie widok jest imponujący. Sinjun posłusznie się odwróciła. - Wczoraj wieczorem, ukryty we mgle, wydawał mi się bardziej tajemniczy i eteryczny. Co chwila rozbrzmiewały nawoływania żołnierzy i zamek wyglądał jak tajemniczy duch wyłaniający się z szarej mgły. Wspaniały gotyk. Colin tylko chrząknął i odwróciwszy się, spojrzał na spienioną wodę. - Będziesz musiała przywyknąć do mgieł. Nawet w lecie zdarzają się całe takie tygodnie, że nie widać słońca. Ale jest raczej ciepło i tak widno, że można czytać nawet o północy. - Macie dobrze wyposażoną bibliotekę w Vere Castle? - Biblioteka jest w rozsypce, jak niemal cały zamek. Mój brat specjalnie się o nią nie troszczył, a ja po jego śmierci nie miałem na to czasu. Sama zobaczysz, czy jest tam coś dla ciebie interesującego. Mam również książki w moim pokoju w wieży. - Masz jakieś powieści? Colin uśmiechnął się, słysząc jej pełen nadziei głos. - Obawiam się, że bardzo niewiele - odparł. - Nie zapominaj, że jesteśmy w kraju prezbiteriańskim. Na każdego, kto okaże się na tyle nierozważny, by czytywać powieści, na pewno czeka ogień piekielny. Spróbuj sobie wyobrazić Johna Knoxa czytającego powieść pani Radcliffe. To się nie mieści w głowie. - Cóż, mam nadzieję, że Alex przysyłając kufry, dołoży tam trochę powieści. - Jeżeli twój brat nie każe spalić twoich rzeczy. - Istnieje taka możliwość. Kiedy Douglas jest zły, postępuje bardzo nierozsądnie. Sinjun nie traciła jednak nadziei, że kufry wkrótce nadejdą. W przeciwnym razie nie będzie miała co na siebie włożyć. Jej niebieski strój do konnej jazdy, który tak bardzo lubiła, prezentował się nie najlepiej. Strzepując pył z rękawa przesunęła wzrokiem po współpasażerach. Większość stanowili wieśniacy odziani w gruby wełniany samodział o mdłych barwach i w skórzane kurtki. Na nogach nosili saboty. Był tu też jeden arystokrata w koszuli o bardzo wysokim kołnierzyku; na skutek kołysania promu jego twarz przybrała zielonkawy odcień. Inny mężczyzna, spluwający brązową śliną za burtę, wyglądał na dobrze prosperującego handlarza. Ich mowa bardzo różniła się od angielszczyzny, mimo że Sinjun była w stanie zrozumieć większość rozmów. Pełno w niej było śpiewnych i niewyraźnych dźwięków, które brzmiały melodyjnie, a zarazem szorstko. Sinjun nie odezwała się więcej do męża. Przynajmniej starał się być dla niej uprzejmy. Ale ona wcale nie chciała być uprzejma. Najchętniej by go uderzyła. Spojrzała na jego profil; lubiła patrzeć na Colina, był taki piękny. Jego ciemne włosy rozwiewał wiatr. Miał lekko uniesioną brodę i przymknięte oczy, jakby chciał pokazać, że jest Szkotem i że powrócił do domu. Tuż obok jego głowy przeleciała mewa, wydając przenikliwy okrzyk. Colin odskoczył i roześmiał się. Sinjun nie wracała do domu. Uniosła brodę wysoko jak jej mąż. Wdychała morskie powietrze, zapach ryb, ludzi i koni. Patrzyła na mewy i rybitwy, które czekały na resztki jedzenia. - Jeszcze dziś będziemy w Vere Castle - powie dział Colin. - Podróż zabierze nam nie więcej niż trzy godziny. Świeci słońce, więc jazda będzie przyjemna. Ach, czy aby będziesz mogła dosiąść konia? - Oczywiście. Dziwne, że o to w ogóle pytasz. Wiesz, że jestem doskonałym jeźdźcem. - Tak, ale czy nie jesteś zbyt obolała? Spojrzała na niego z wyrzutem. - Mówisz tak, jakbyś był z siebie nad wyraz zadowolony. Bardzo dziwne. - Nie jestem zadowolony. Troszczę się o ciebie. Słyszysz to, co sama chcesz usłyszeć. - A teraz słyszę nutę zawodu w twoim tonie. Dobrze, a jeśli powiem, że jestem zbyt obolała? Co wtedy zrobisz? Wynajmiesz lektykę? A na szyi zawiesisz mi tabliczkę z informacją, że nie mogę jechać samo dzielnie, bo zostałam zanadto rozorana, jak wyjałowione pole? - Zabawne porównanie. Nie, jeśli jesteś zbyt obolała, posadzę cię przed sobą na moim koniu. Będziesz siedziała na moich udach, co zmniejszy ból. - Dziękuję, Colin. Wolę jechać sama. - Jak sobie życzysz, Joan. - Wolałabym zostać w Edynburgu. - Już mi to dałaś do zrozumienia. Tłumaczyłem ci, dlaczego wyjeżdżamy tak szybko. Tam groziło ci nie bezpieczeństwo, dlatego zabieram cię do Vere Castle. Potem wrócę do Edynburga. - Nie chcę, żebyś mnie zostawił w zamku samą. Ja tam nikogo nie znam. - Jesteś jego właścicielką. A jeśli coś ci się nie spodoba, będziesz mogła mi o tym powiedzieć, kiedy wrócę. Możesz nawet sporządzić listę, a z pewnością ją przejrzę. - Mówisz jak do dziecka, a nie jak do żony. Jeżeli służąca mi nie odpowiada, mam ją oddalić czy wpisać na listę, żeby pan... - Jestem lordem. -...żeby lord mógł wydać dyspozycję? - Jesteś hrabiną Ashburnham. - I co z tego? Mogę spisywać listę i zastanawiać się, jak bronić przed tobą swego zdania? - Starasz się być nieznośna, Joan. Spójrz na tego ptaka, to piaskowiec. Na angielskim wybrzeżu nosi nazwę brodziec piskliwy. - Jesteś świetnie zorientowany. A czy wiesz, że kiedy dobierają się w pary, na ich brzuszkach pojawia się czarny pasek? Nie? Nie najlepiej wykształcili cię w tym Oksfordzie. Ale może część winy spada na ciebie. Zbyt wiele czasu spędziłeś kryjąc damulki w zajeździe w Chipping Norton. - Masz za dobrą pamięć. A słowo „kryć” nie jest eleganckie. Nie mów tak więcej. Jesteś zanadto wygadana. Joan, tak wygadana, że możesz się zaraz znaleźć za burtą. - Ale - ciągnęła Sinjun bez wahania - i tak chcę zostać przy tobie. Mimo wszystko jesteś moim lor dem, a ja twoją żoną. - Co masz na myśli mówiąc „mimo wszystko”? Czyżbyś nawiązywała do nieudanych doświadczeń w naszym łożu małżeńskim? A więc nie jesteś zadowolona z naszego połączenia? Jesteś ciasna, a ja dałem się zbytnio ponieść entuzjazmowi. Nie powinie nem był wymuszać na tobie tego trzeciego razu. Przepraszałem cię za to już kilka razy. Powiedziałem ci, że będzie lepiej. Nie ufasz mi? - Nie. Ty pozostaniesz taki sam, a to oznacza zbyt wielki i zbyt brutalny. - Jesteś cokolwieczek uszczypliwa. - Do diabła z tobą, Colin! - Przyjrzałaś się swojej twarzy, Joan? Jest wciąż czerwona od tego odłamka skały. Odłupał go pocisk. Mógł cię zranić, a nawet zabić. Zostaniesz w Vere Castle, a ja wrócę do Edynburga i sprawdzę, kto strzelał. Dopilnuję, żeby nic ci nie groziło. - Aleja nawet nie zwiedziłam tamtejszego zamku! - Ponieważ zostaniesz w Szkocji całe życie, będziesz mogła oglądać zamek w Edynburgu, gdy tylko przyjdzie ci na to ochota. - MacPhersonowie mieszkają w Edynburgu? - Nie. Ich siedziba mieści się o jakieś trzydzieści kilometrów od moich ziem. Ale mówiono mi, że stary dziedzic jest w Edynburgu. Mają tam wygodny dom niedaleko Parlamentu. Muszę się zobaczyć ze starym MacPhersonem. Oprócz tego mam jeszcze kilka innych spraw do załatwienia. Zamierzam porozmawiać z bankiem i budowniczymi, zastanowić się nad nowym umeblowaniem, kupić owce i załatwić transport do Vere i... Przerwał w pół słowa, bo Sinjun po prostu odwróciła się i odeszła. Niech go diabli, myślała, traktuje ją jakby zupełnie jej nie zależało na nowych meblach, nowym inwentarzu i odbudowie zamku. Wykluczył jej wszelki udział, a przecież podała mu swoje argumenty. Zupełnie się z nimi nie liczył. Przysiadła na torbie podróżnej, która ugięła się pod jej ciężarem. Nie odzywała się do męża. Dobrze, że przynajmniej nie atakował jej, odkąd wyjechali z Edynburga. Czuła się obolała, bardzo obolała, ale za nic mu się do tego nie przyzna. Pojedzie konno i nie poskarży się ani słowem, nawet gdyby ją to miało zabić. Godzinę później zsiedli z „Gwiazdy Fortu” i udali się konno do Vere Castle. Torby podróżne przytroczyli do siodeł. - Możliwe, że latem pojedziemy do Highlands. Tamtejszy dziki krajobraz na pewno ci się spodoba. To tak, jakby przenieść się ze spokojnego jeziora na środek wzburzonego morza. - Tak - odparła krótko Sinjun. Jazda konna okazała się bardzo bolesna. Sinjun była doskonałym jeźdźcem, ale czegoś podobnego nigdy dotąd nie zaznała. Bez względu na to, jaką przyjmowała pozycję, siodło i tak ją ugniatało. Colin przyglądał się jej. Miała na sobie ten sam ciemnoniebieski strój do konnej jazdy, który włożyła na początku ich ucieczki. Piękny, uszyty według najnowszej mody, doskonale na niej leżał, bo była wysoka i elegancka, o jasnej cerze i gładko uczesanych włosach pod doskonale dobranym niebieskim, aksamitnym kapeluszem z piórem strusia opadającym na prawy policzek. Teraz ubiór był zakurzony i wyglądał mniej świetnie, ale Colinowi i tak się podobał. Teraz, kiedy ma już pieniądze, będzie jej mógł kupować eleganckie ubrania. Pomyślał o jej długich, białych nogach, o gładkich mięśniach ud i poczuł ssanie w żołądku. - Zatrzymamy się na posiłek w zajeździe niedaleko Lanark. Będziesz miała okazję popróbować naszych tutejszych potraw. Agnes, ta z Kinross House w Edynburgu, zawsze miała w pogardzie tutejsze dania. Jej matka pochodziła z Yorkshire i stąd te wszystkie angielskie wołowiny i gotowane ziemniaki. Dobre, ale nie szkockie. Może spróbujesz... Musiała przyznać, że się starał, ale Sinjun nie dbała o to. Po prostu za bardzo cierpiała. - Jak daleko jest do zajazdu? - Około trzech kilometrów. Trzy kilometry! Wydawało jej się, że nie wytrzyma nawet pół metra. Droga była szeroka, z głębokimi koleinami, biegła pomiędzy wzgórzami, które porastały sosny i modrzewie. Patrzyła na farmy, pasące się krowy i starannie zaorane pola, które przypominały jej Anglię. Jechali na północ poprzez Półwysep Fife, leżący pomiędzy Firth of Forth i Firth of Tay, region, którego od północy trzeba było bronić przed góralami z Highlands, a od południa przed Anglikami. Sinjun jeszcze raz uznała, że okolica jest piękna, ale niewiele ją to obeszło. - Tam widać kilka wzgórz o dziwacznych kształtach. Są pochodzenia wulkanicznego, zbudowane z bazaltu. Lawa pokryła znaczną część terenu i ma dużą grubość. Wśród gór rozrzucone są jeziora. W niektórych można łowić ryby. Teraz nie mamy na to czasu, ale wkrótce pojedziemy na wybrzeże. Jest dzikie, poszarpane, skaliste. Fale Morza Północnego walą o nie z furią rozwścieczonego olbrzyma. Są tam rybackie wioski, z których wiele jest bardzo malowniczych. Zabiorę cię kiedyś na wspinaczkę na najwyższy punkt wybrzeża, West Lomond. Ma kształt dzwonu i ze szczytu roztacza się wspaniały widok. - Twoje wykłady są nadzwyczaj pouczające, Co - lin. Ja jednak wolałabym posłuchać o Vere Castle i o posiadłości. - West Lomond leży zaraz na południowy zachód od Auchtermuchty. Sinjun ziewnęła. Colin zacisnął szczęki. - Usiłuję cię jakoś rozerwać, Joan, i nauczyć czegoś o twoim nowym kraju. Twoje zachowanie jest nie na miejscu. Robisz wszystko, żebym zaczął żałować naszego związku. Obróciła się na siodle, żeby mu się przyjrzeć. - A niby czemu miałabym tego nie robić? Ty z całą pewnością sprawiłeś, że go żałuję. Zauważyła w jego oczach błysk gniewu i poczuła, że w niej również narasta złość. Popędziła konia i odjechała galopem. Natychmiast tego pożałowała, bo poczuła ból; przygryzła wargi. Do oczu napłynęły jej łzy, ale nie zwolniła. Zajazd „Oskubana gęś” znajdował się w małej wiosce, u podnóża jednego z owych bazaltowych wzgórz. Duży, świeżo wymalowany szyld zawieszony na łańcuchach, przedstawiał wielką gęś o długiej szyi i maleńkiej główce, całkowicie pozbawioną upierzenia. Zajazd był nowiuteńki, co zaskoczyło Sinjun, która sądziła, że wszystkie podobne miejsca w Anglii i Szkocji muszą pochodzić co najmniej z czasów Elżbiety I. Jego podwórze było czyste, a z okien i drzwi dobiegał odgłos rozmów. Ich szkocki akcent rozbawił Sinjun; uśmiechnęła się pomimo bólu. Wstrzymała konia i przez chwilę siedziała nieruchomo, czekając, aż dolegliwość nieco ustąpi. Spojrzała w dół i zobaczyła, że Colin stoi z wyciągniętymi rękami obok jej konia i czeka, by ją postawić na ziemi. W zwykłych okolicznościach roześmiałaby się i zeskoczyła sama. Ale nie dzisiaj. Pozwoliła mężowi na tę przysługę. Potem nachylił się, żeby ją pocałować. - Stęskniłem się za tobą - powiedział. Poczuł, że Sinjun sztywnieje, więc prędko ją wypuścił. Bądź co bądź znajdowali się na publicznym podwórcu publicznego zajazdu. Żona właściciela, imieniem Girtha, przywitała Colina jak dawno niewidzianego siostrzeńca. Bez tchu wykrzykiwała, że schudł i że Sinjun jest bardzo ładna, że ich konie mają lśniącą sierść, chociaż prawdopodobnie są tylko wypożyczonymi chabetami, i że strój do konnej jazdy doskonale pasuje do niebieskich oczu dziewczyny. Szynk był ciemny i chłodny, pachniał piwem i imbirem. Siedziało w nim kilku miejscowych. Rozmawiali i popijali piwo, nie zwracając uwagi na hrabiego i hrabinę. Colin zamówił owsiane pierniczki i patrzył, jak Sinjun je. Były doskonałe i dziewczyna głośno wyraziła swój zachwyt. - A teraz - powiedział Colin. - zjedzmy trochę haggis, czyli owczych podrobów. - Wiem, co to takiego, Colin. Agnes powiedziała mi, że to serce, płuca i wątroba ugotowane w żołądku z sadłem i owsianą mąką. Niezbyt apetyczne. - Przywykniesz. Wszyscy naokoło to jedzą i chwalą. Nasze dzieci będą je ssały z mlekiem matki. Uważam, że powinnaś zacząć już teraz. Nasze dzieci! Sinjun wpatrywała się w niego z rozwartymi ustami. Dzieci! Mój Boże! Byli małżeństwem zaledwie tydzień. Wyszczerzył zęby, rozumiejąc jej reakcję. - Wymęczyłem cię, Joan, ale trzykrotnie złożyłem w tobie nasienie. Możliwe, że już teraz nosisz w łonie moje dziecko. - Nie - zaprzeczyła stanowczo. - Jestem za młoda. A poza tym wcale nie jestem pewna, czy chcę mieć dzieci. Biedna Alex przez cały czas miała torsje. Przy najmniej na początku. Raptem zrobiła się blada jak papier i zaczynała wymiotować. Hollis, nasz lokaj, trzymał w dyskretnych miejscach wszystkich pomieszczeń Northcliffe Hall specjalne naczynia. - Sinjun posmutniała na to wspomnienie i jeszcze raz potrząsnęła głową. - Nie mam na to ochoty, Colin. Przynajmniej jeszcze nie teraz. - Obawiam się, że w tej kwestii nie masz wyboru. Jest to skutek pieszczot miłosnych i... Sinjun odłożyła widelec i spojrzała na Colina. - Pieszczoty miłosne. Cóż za dziwny sposób nazywania tego, co ze mną zrobiłeś. Z pewnością są na to lepsze określenia. Jak na przykład krycie. - Istnieje wiele określeń na akt seksualny - powiedział bardzo wyraźnie, lekceważąc jej sarkazm. - Z własnego doświadczenia wiem jednak, że damy wolą poezję i eufemizmy, więc pieszczoty miłosne są najchętniej akceptowanym określeniem. Zechciej również mówić nieco ciszej, madame. Zauważyłaś zapewne, że dookoła siedzą ludzie, i chociaż w twoich angielskich arystokratycznych oczach mogą uchodzić za dzikusów, są jednak moimi ludźmi, a co więcej, nie cierpią na głuchotę. - Nie powiedziałabym nic takiego. To ty zacząłeś... - Jestem realistą. Możliwe, że jesteś w ciąży i lepiej, żebyś brała to pod uwagę. - Nie - zaprotestowała. - Nie mam zamiaru na to pozwolić. - Zjedz trochę podrobów. Sinjun rzuciła okiem na nadęty owczy żołądek i miała ochotę uciec. - Nie zamówiłeś tego. Nie było na to czasu. - Nie musiałem. To specjalność tutejszej kuchni, podawana od chwili otwarcia zajazdu, to znaczy od pięciu lat. Jedz. - To powiedziawszy, odkroił solidny kęs. - Nie, nie mogę. Daj mi trochę czasu. Colin uśmiechnął się. - Jak sobie życzysz. A może spróbujesz dania z czasów wikingów? Pochodzi z Orkneys. Same warzywa. Zazwyczaj podaje się to z podrobami, ale można jeść je same. Sinjun ucieszyła się. Rzepa to paskudztwo, ale można ją było poodkładać na brzeg talerza. Ziemniaki były dobre, a odrobina gałki muszkatołowej i śmietanki czyniła je naprawdę smacznymi. Następne półtorej godziny jazdy konnej Sinjun spędziła wczuwając się we własny ból - Nie zwracała uwagi na otoczenie, mimo że Colin bezustannie komentował mijane krajobrazy. Była bliska zakomunikowania mu, że nie ujedzie już ani jednego metra, a nawet centymetra, kiedy Colin powiedział: - Spójrz w górę, Joan. Oto Vere Castle. W jego głosie brzmiała duma i wzruszenie. Sinjun uniosła głowę. Przed nią, na wzgórzu, wznosiła się budowla wielkości Northcliffe Hall. Na tym kończyły się wszelkie podobieństwa. Zachodnia część wyglądała zupełnie jak zamek z bajki, z dziecinnej książeczki, z blankami, okrągłymi wieżami i szpiczastymi dachami. Brakowało tylko flag trzepoczących na wszystkich wieżach, zwodzonego mostu, fosy i rycerza w srebrzystej zbroi. Dalej wznosił się dom w stylu elżbietańskim, a pomiędzy nimi znajdował się dwupiętrowy kamienny budynek, podobny do długiego ramienia z zaciśniętą pięścią na każdym jego końcu. Bajkowy zamek z jednej strony i tudorowskie dworzyszcze z drugiej powinny wyglądać jak kiepski żart, tymczasem całość była imponująca. Od dziś był to dom Sinjun. - Rodzina zajmuje część elżbietańską, chociaż zamek jest nowszy, wybudowany na początku siedem nastego wieku. Hrabia, który go kazał wznieść, nie miał jednak dość pieniędzy, aby to zrobić należycie, i dlatego zamek niszczeje szybciej niż część elżbietańską, która jest od niego starsza o prawie sto pięćdziesiąt lat. Aleja go kocham. Spędzam w nim większość czasu. W północnej wieży. Gości także zawsze przyjmujemy w zamku. - Nie spodziewałam się czegoś takiego - powie działa Sinjun powoli. - Oryginalna część zamku, zbudowana w stylu elżbietańskim, pochodzi z początków szesnastego wieku. Mieści się tam kominek, w którym można upiec całą krowę. Jest w nim również galeria, która mogłaby konkurować z galerią waszego Castle Braith w Yorkshire. Och, rozumiem, oczekiwałaś czegoś, co nie dorównuje twojemu wspaniałemu Northcliffe Hall. Jakiejś rudery, niskiej i nędznej i prawdopodobnie cuchnącej, bo Szkoci oczywiście mieszkają pod jednym dachem ze swoimi zwierzęta mi. Nie jest wprawdzie przesadnie okazały, ale autentyczny, obszerny i, co najważniejsze, mój. Tak, wieśniacy trzymają czasem zwierzęta pod własnym dachem. Szczególnie zimą. Ale w Vere Castle tego nie robimy. - Wiesz, Colin - powiedziała Sinjun łagodnie, spoglądając na niego spode łba. - Jeżeli faktycznie spodziewałam się nędznej rudery, to czyż nie świadczy to o tym, jak bardzo chciałam - mimo wszystko - za ciebie wyjść? Colin nie znalazł odpowiednich słów, by na to odpowiedzieć. Otworzył usta, a potem je zamknął. Sinjun odwróciła się od niego, ale zdążył zauważyć malujący się na jej twarzy wyraz bólu i zmęczenia, który dotychczas udało jej się przed nim ukrywać. Było to coś, czego mógł się w końcu uchwycić. - Wielki Boże! - ryknął. - Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? - Był naprawdę wściekły. - Jesteś obolała, ale nie powiedziałaś mi ani słowa. Twój upór przekracza wszelkie granice. A ja na to nie pozwolę, Joan, rozumiesz? - Cicho bądź. Nic mi nie jest. Chcę tylko... - Zamilcz. Nie jesteś obolała, co? Wyglądasz, jak byś zaraz miała spaść z konia i wyzionąć ducha. Krwawisz? Sinjun wiedziała, że nie wytrzyma na koniu ani chwili dłużej. Po prostu już nie mogła. Zsunęła się z siodła i stanęła oparta o brzuch zwierzęcia, czekając, aż wrócą jej siły. - Pójdę do zamku piechotą, Colin - powiedziała wreszcie. - Jest taka piękna pogoda. Chcę wąchać stokrotki. - Nie ma tu żadnych przeklętych stokrotek. - W takim razie będę wąchać krokusy. - Daj spokój, Joan. - Colin kipiał gniewem. Zaklął i zsiadł z konia. - Nie zbliżaj się do mnie! Zatrzymał się o metr od niej. - Czy to ta sama dziewczyna, która chciała, żebym całował przy wejściu do domu brata? Czy to ta sama dziewczyna, która podeszła do mnie w teatrze, wyciągnęła rękę i poinformowała mnie, że jest dziedziczką? Czy to ta sama dziewczyna, która upierała się, żebym natychmiast poszedł z nią do łóżka? Gdzie ona się podziała? Sinjun nie odpowiedziała. Odwróciła się i zrobiła krok. Poczuła wielki ból. Potknęła się. - Do diabła. Nie ruszaj się i nie protestuj. Chwycił ją za rękę i zwrócił ku sobie. Zobaczył w jej oczach wyraz takiego cierpienia, że zamilkł. Łagodnie objął ją w pasie. - Odpocznij chwilę - powiedział, zbliżając usta do jej włosów. - Odpocznij, a potem pozwól, że posadzę cię na moim koniu. Przepraszam, Joan. - Oparł jej głowę na swoim ramieniu. Sinjun wdychała jego zapach. Nie odezwała się ani słowem. Wjechała do swego nowego domu w ramionach męża. Zupełnie jak księżniczka z bajki, przywieziona do zamku swego księcia. Ale w przeciwieństwie do księżniczki była zmęczona i zakurzona. Doskonale wiedziała, że wygląda jak cień człowieka. Poczuła na policzku ciepły oddech Colina. - Nie wierzę, że się boisz. Nic ty, Sherbrooke’ów - na z Northcliffe Hall. Moja rodzina i moi ludzie wyjdą, żeby cię powitać. Będziesz ich panią. Sinjun milczała. Jechali pod baldachimem utworzonym przez gałęzie drzew, rosnących wzdłuż alei wjazdowej. Kiedy podjechali bliżej, zobaczyła mężczyzn, kobiety i dzieci oraz najrozmaitsze zwierzęta. Wszyscy zgromadzili się wzdłuż drogi, żeby powitać wracającego do domu Colina. Panowała ogólna radość. Mężczyźni wyrzucali do góry kapelusze, kobiety powiewały chustkami. Kilka nędznych psów kręciło się wokół nóg jego konia. - Wszyscy wiedzą, że jesteś panną młodą i dziedziczką, która przybywa, aby uratować moją skórę i mój zamek, i wybawić moich ludzi od głodu i emigracji. Wydaje mi się, że powinienem im powiedzieć, że to ty mnie odnalazłaś, wtedy ciebie również powitają z wielką radością. Myślę, że MacDuff jest tutaj. Chciałem, żeby ci przygotował gorące przyjęcie. - Dziękuję, Colin. To miło z twojej strony. - Możesz chodzić? - Oczywiście. Uśmiechnął się, słysząc jej pełen determinacji ton. Ma charakter. To dobrze. Przyda się jej. * Sinjun obudziła się nagle. Zobaczyła blednące światło wieczoru. W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie się znajduje, ale potem wróciła jej pamięć. Nie mogła w to uwierzyć, ale taka była prawda. Colin nic jej nie powiedział. Dla własnej wygody przemilczał coś, co Sinjun uznała za niezwykle ważną część jej życia w Vere Castle. Potrząsnęła głową z niedowierzaniem i gniewem. Rozglądała się po ogromnej sypialni, pańskiej sypialni z gigantycznym łożem ustawionym na podwyższeniu, łożem, które pomieściłoby sześciu mężczyzn. Pokój był wyłożony ciemnym drewnem dębowym, naprawdę pięknym, ale wyblakłe i bardzo zakurzone zasłony w kolorze burgunda czyniły z sypialni pomieszczenie ponure jak klasztorna cela. Jeden jego róg zajmowała ogromna szafa w stylu elżbietańskim. Meble były stare. Sinjun nie ruszała się, po prostu patrzyła. Pomyślała o spisie spraw, które powinny być załatwione. Tak wiele jest do zrobienia. Ach, ale od czego zacząć? Nie miała ochoty myśleć o tym, jak ją przyjęto na zamku, ale musiała. Pamiętała wszystko bardzo dokładnie. Obejmując ją wpół, Colin wprowadził ją przez ogromne dębowe drzwi frontowe do dużego kwadratowego holu. Podtrzymywał ją ramieniem nawet wtedy, gdy pojawiła się cała służba. Wszyscy się w nią wpatrywali, bez wątpienia uznając gest Colina za niesłychanie romantyczny. Z trzech stron, na wysokości pierwszego piętra, biegł krużganek o ozdobnej balustradzie. Z sufitu drugiego piętra zwisał olbrzymi kandelabr. Pod ścianami stały elżbietańskie krzesła o wysokich oparciach. Sinjun dostrzegła to wszystko jak przez mgłę, słuchając Colina, który przedstawiał jej zgromadzone tam osoby. Cierpiała, ale przecież nie była ani lękliwa, ani słaba. Uśmiechała się i powtarzała usłyszane imiona. Ale powtórzywszy je, natychmiast zapominała. - To ciotka Arleth, młodsza siostra mojej matki. Arleth, oto moja żona, Joan. Sinjun uśmiechnęła się i podała rękę starszej kobiecie o ostrym podbródku. - A to moja szwagierka, Serena. Ach, bardzo ładna młoda kobieta, niewiele starsza od Sinjun, i o bardzo miłym uśmiechu. - A to moje dzieci. Filip, Dahling, podejdźcie i przywitajcie się z waszą nową mamą. Słysząc to, Sinjun po prostu skamieniała. Spojrzała na męża, ale on nie dodał ani słowa. Może źle go zrozumiała. Ale nie, bo oto zbliżało się do niej dwoje dzieci z nieufnie zmrużonymi oczami. Sześcioletni chłopiec i mała, cztero - lub pięcioletnia dziewczynka. - Przywitajcie się z Joan. To moja nowa żona, a wasza macocha. - Głos Colina brzmiał głęboko i rozkazująco. Sinjun nie posłuchałaby go, gdyby zwrócił się do niej takim tonem. Colin nic wykonał najmniejszego gestu w kierunku swoich dzieci. - Witaj, Joan - powiedział chłopiec, a potem do dał. - Na imię mi Filip. - A mnie Dahling - powiedziała mała dziewczynka. Sinjun usiłowała się uśmiechnąć, starała się być miła. Kochała dzieci, ale stać się macochą bez najmniejszego nawet ostrzeżenia? Jeszcze raz spojrzała na Colina, ale on uśmiechał się do dziewczynki. A potem podniósł ją, a ona objęła go za szyję i powiedziała: - Witaj w domu, papo. Papo! To nie może być prawda, pomyślała Sinjun, ale jednak jest. Jakoś wybrnęła z sytuacji. - Rzeczywiście jesteś taka miła, jak na to wskazuje twoje imię? - Oczywiście. Nie mogłabym być nikim innym. - Naprawdę ma na imię Fiona, po matce. Ale ponieważ ciągle je mylono, wszyscy zaczęli ją nazywać Dahling, bo tak ma na drugie imię. - Witajcie. Cieszę się, że was poznałam. - Jesteś bardzo wysoka - stwierdził Filip, który wyglądał jak wykapany ojciec. Miał jednak inne oczy, szare i zimne. - Jesteś cała wymięta - dodała Dahling. - A na twarzy masz paskudną bliznę. Sinjun roześmiała się. Ach, ta dziecięca szczerość. - To prawda. Razem z waszym ojcem przyjechaliśmy konno z Edynburga. Obydwojgu przyda nam się gorąca kąpiel. - Nasz krewny, MacDuff, powiedział, że jesteś miła i że mamy być dla ciebie grzeczni. - Zgadzam się z tym - odparła Sinjun. - Dość już tego, dzieci - powiedziała ciotka Arleth, podchodząc do nich. - Proszę im wybaczyć... - Och, proszę mnie nazywać Sinjun. - Nie, nazywaj ją Joan. Serena przyglądała im się, a Sinjun zapragnęła znaleźć się na skarpie w pobliżu Northcliffe Hall i podziwiać widok na Kanał La Manche. Czuła ból między udami. Spojrzała na Colina i powiedziała spokojnie: - Obawiam się, że nie czuję się zbyt dobrze. Musiała przyznać, że zareagował bardzo przytomnie. Wziął ją na ręce i bez słowa wniósł po szerokich schodach, a potem wzdłuż bardzo długiego, ciemnego i pachnącego wilgocią korytarza. Sinjun miała wrażenie, że ciągnie się on kilometrami. Wreszcie znaleźli się w ogromnej sypialni i Colin posadził Sinjun na wielkim łożu. Zaczął zdejmować z niej kostium do konnej jazdy. Odepchnęła jego dłonie. - Nie! - krzyknęła. - Pozwól mi zobaczyć, co się stało, Joan. Na miłość boską, jestem twoim mężem. Widziałem już wszystko, co było do zobaczenia. - Odejdź. W tej chwili nie czuję do ciebie wielkiej sympatii, Colin. Proszę cię, odejdź. - Jak sobie życzysz. Mam ci przysłać gorącą wodę? - Tak, proszę. A teraz zostaw mnie samą. Colin posłuchał jej, a po dziesięciu minutach do pokoju zajrzała młoda dziewczyna. - Nazywam się Emma - oświadczyła. - Przyniosłam pani wodę, milady. - Dziękuję, Emmo. - Sinjun szybko odprawiła służącą. Była naprawdę w opłakanym stanie. Ciało miała otarte i poobijane od konnej jazdy. Umyła się i wpełzła na łóżko. Była wściekła na Colina za to, że jej nie uprzedził. Została macochą dwojga dzieci, które najwyraźniej nie mogły znieść jej widoku. Na szczęście nie martwiła się długo. Zasnęła prędko i głęboko. Ale teraz znowu się obudziła. Będzie musiała wstać. Będzie musiała stawić czoło Colinowi, jego ciotce, szwagierce i dwojgu dzieciom, jego dzieciom. Nie miała na to ochoty. Zastanawiała się, co Colin wszystkim opowiedział. Z pewnością nie prawdę. Będą ją uważali za angielską słabeuszkę. Już miała wstać z łóżka, gdy drzwi się otworzyły i ukazała się w nich mała twarzyczka. To była Dahling. ROZDZIAŁ9 - Obudziłaś się. - Tak, obudziłam - odparła Sinjun, odwracając się, by spojrzeć na zaglądającą do pokoju Dahling. - Właśnie miałam wstać i zacząć się ubierać. - Dlaczego się rozebrałaś? Tata nie chciał nam po wiedzieć, co ci się stało. - Byłam po prostu zmęczona. Podróż z Londynu trwa bardzo długo. Wasz tata chciał jak najszybciej przyjechać do domu, żeby zobaczyć ciebie i Filipa. Potrzebujesz czegoś ode mnie? Dahling wsunęła się do sypialni. Sinjun zauważyła, że dziewczynka ma na sobie za krótką sukienkę z grubej wełny i toporne buty, które sprawiały wrażenie ciasnych i bardzo zdeptanych. Z pewnością nie czuła się dobrze w takim ubraniu. - Przyszłam sprawdzić, czy rzeczywiście jesteś taka paskudna, jak mi się wydawało. Nad wiek bystry mały diabełek, pomyślała Sinjun, przypominając sobie Amy, jedną z dzieciaków Rydera, małą, chochlikowatą i wyszczekaną dziewczynkę, która w gruncie rzeczy była bardzo lękliwa. - Wobec tego podejdź bliżej. Musisz się dobrze przyjrzeć. Tak, wejdź na łóżko i usiądź kolo mnie. Kiedy dziewczynka weszła na podwyższenie, Sinjun chwyciła ją pod ramiona i posadziła na łóżku. - A teraz sama oceń. Tylko uczciwie, bo uczciwość jest w życiu bardzo ważna. - Mówisz tak śmiesznie, zupełnie jak ciocia Arleth. Ona zawsze krzyczy na mnie i na Filipa, że byśmy nie mówili jak inni ludzie, tylko tak jak ona i papa. - Mówisz bardzo ładnie - stwierdziła Sinjun nieruchomiejąc, bo dziewczynka wodziła rączkami po jej twarzy. Jej paluszki lekko dotknęły czerwonej szramy na policzku Sinjun. - Co to jest? - Zostałam ranna podczas pobytu w Edynburgu. Odłamkiem skały. To nic groźnego i znak powinien szybko zniknąć. - Nie jesteś całkiem paskudna, tylko trochę. - Dziękuję. Ty także nie jesteś paskudna. - Ja? Paskudna? Ja jestem Wielką Pięknością, tak samo jak moja mama. Każdy to mówi. - Och? Pozwól, że ci się przyjrzę. Sinjun zrobiła dokładnie to samo, co przed chwilą Dahling. Przebiegła palcami po małej buzi, zatrzymując się tu i tam i nic nie mówiąc. Dahling zaczęła się niecierpliwić. - Jestem Wielką Pięknością. A jeśli jeszcze nie jestem, to z pewnością stanę się nią, gdy dorosnę. - Jesteś także podobna do ojca. A on jest bardzo przystojny, więc dobrze się składa. Masz jego oczy. Piękne ciemnoniebieskie oczy. Moje oczy także są piękne. Nie uważasz? To Sherbrooke’owski błękit. Nazwa pochodzi od nazwiska mojej rodziny, Dahling zassała dolną wargę. - Chyba tak - powiedziała w końcu. - Ale to i tak nie oznacza, że nie jesteś trochę paskudna. - Masz także ciemne włosy ojca. Bardzo ładne. Podobają ci się moje włosy? Taki kolor nazywa się kasztan Sherbrooke’ów. - Możliwe, że są niezłe. Bardzo kręcone. Moje są proste. Ciotka Arleth kiwa nad nimi głową i mówi, że muszę się z tym pogodzić. - Ale mimo to jesteś Wielką Pięknością? - Oczywiście. Papa tak powiedział - odparła Dahling z całkowitym przekonaniem. - Wierzysz we wszystko, co mówi twój papa? Dziewczynka przechyliła główkę. - To mój papa. Kocha mnie, ale odkąd został przywódcą klanu Kinrossów, czasami nie zauważa mnie i Filipa. To bardzo ważna funkcja i każdy go teraz potrzebuje. Nie ma zbyt wiele czasu dla swoich dzieci. - Nosa nic odziedziczyłaś po ojcu. Twój jest zadarty. Czy to po matce? - Nie wiem. Zapytam Serenę. To młodsza siostra mamy. Odkąd wszystkie guwernantki odeszły, opiekuje się mną, chociaż tego nie lubi. Ona woli zbierać kwiaty i ubierać się w powiewne szaty, jak dziewczyna czekająca na swego księcia. - Guwernantki? - spytała zaskoczona Sinjun. - Mieliście więcej niż jedną? - O tak. Żadna się nam nie podobała i robiliśmy wszystko, żeby sobie poszły. Albo one nie lubiły ma my i ona je zwalniała. Mama nie lubiła innych kobiet w pobliżu. - Ach tak - powiedziała Sinjun, - Ile mieliście guwernantek, odkąd mama odeszła do nieba? - Dwie - odparła z dumą dziewczynka. - Ale pamiętaj, że to zaledwie siedem miesięcy. Jeżeli zechce my, ty także odejdziesz. - Tak myślisz? Nic musisz mi odpowiadać. A te raz, moja droga, chcę się przygotować do kolacji. Zechcesz mi pomóc, czy wolisz, żebym to ja tobie pomogła? - A nie wyglądam dobrze? - nastroszyła sie Dahling. - Jadacie w pokoju dziecinnym, czy z rodziną? - To zależy od papy. Teraz, kiedy jest dziedzicem, wszystko zależy od niego. Ciotce Arleth wcale się to nie podoba. Zdarza się, że jest na niego taka wściekła, że oczy nabiegają jej krwią. Tata mówi czasami, że jesteśmy nieznośni i nie chce jeść kolacji w naszym towarzystwie. - Myślę, że dobrze będzie, jeśli dzisiaj zjecie z nami, żeby uczcić mój przyjazd. Masz inną sukienkę? - Nie lubię ciebie i nie chcę czcić twego przyjazdu. Nie jesteś naszą mamą. Powiem Filipowi, że zmusimy cię do wyjazdu. - Masz inną sukienkę? - Mam. Ale nie jest nowa. Jest za krótka. Tak samo jak ta. Papa mówi, że nie stać nas na fsiu bdziu... - Fiu bździu. - Właśnie. A ciotka Arleth mówi, że rosnę za szyb ko i papa musi wydawać na mnie pieniądze. Mówi, że wcale się nie dziwi, że jesteśmy biedni. - Hmmm. Teraz twój papa ma dosyć pieniędzy na nowe ubrania. Poprosimy go. - To twoje pieniądze. Słyszałam, jak kuzyn MacDuff rozmawiał z ciotką Arleth o tym, że jesteś bogatą dziedziczką i dlatego papa się z tobą ożenił. Pociągała nosem i mówiła, że musiał się poświęcić. Powiedziała, że to jedyna uczciwa rzecz, jaką dotychczas zrobił. Dobry Boże, pomyślała zdumiona Sinjun. Ciotka Arleth wygląda na paskudną starą jędzę. - To prawda - odparła spokojnie i z uśmiechem. - Biedny chłopak postąpił bardzo szlachetnie i praktycznie. Wobec tego nie powinnaś mnie stąd wygryzać, ponieważ jestem tu dla wyższych celów niż guwernantka. - Ciotka Arleth mówi, że teraz, kiedy papa ma już twoje pieniądze, możesz odejść do nieba, tak jak nasza mama. - Milcz, Dahling! Do pokoju wszedł Colin. Dziewczynka patrzyła na niego z uwielbieniem i odrobiną zakłopotania, ponieważ najwyraźniej nie był z niej zadowolony. Wyglądał na poważnego i zatroskanego. On - dziedzic, pan, hrabia, miał znękany wyraz twarzy. - Dahling po prostu opowiada mi o rodzinie, Colin - powiedziała Sinjun spokojnie. - Z pewnością chcesz, żebym się dowiedziała, co o mnie myślą ciotki Arleth i Serena. Uważam również, że masz rację i Dahling będzie Wielką Pięknością. Jest bardzo bystra. Ale potrzeba jej nowych sukienek. To chyba wystarczający powód, żebym pojechała z tobą do Edynburga. Nie uważasz? - Nie. Dahling, idź do ciotki Sereny. Będziesz dziś jadła z nami przy dużym stole. A teraz już idź. Dahling zsunęła się z łóżka, spojrzała na Sinjun i potrząsając głową wyszła z sypialni. - Czego ci naopowiadała? - Ot, takie dziecinne bajdurzenie. O wszystkim i o niczym. Już ci mówiłam. Bardzo lubię dzieci i spędzam z nimi dużo czasu. Z trojgiem bratanków i wszystkimi dzieciakami Rydera. Dlaczego, do diabła, nic mi nie powiedziałeś? Wtedy przekonała się, że Colin potrafi być zupełnie taki sam jak Douglas, Ryder i Tysen. Podejrzewała, że to cecha wspólna wszystkich mężczyzn. Kiedy nie mieli racji albo temat rozmowy wprawiał ich w zakłopotanie, po prostu udawali, że nie słyszą, co się do nich mówi. - Czego ci naopowiadała? - powtórzył. Wychowując się z trzema braćmi, Sinjun nauczyła się jednak uporu. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? Colin palcami rozczesał włosy. - Do diabła, Joan, to teraz nie ma znaczenia, Sinjun opadła na poduszki i starannie otuliła się kołdrą. - Rozumiem twój punkt widzenia, Colin. Teraz wszystko jest dla mnie zupełnie jasne. Bałeś się, że jeśli mi powiesz, co mnie czeka, nie zechcę ciebie na męża. Nie miałeś odwagi mnie uprzedzić, że stanę się macochą dwojga dzieci, które przepędzają stąd każdą wynajętą guwernantkę. Czy mam rację? - Tak. Nie. Być może. Sam nie wiem. - Czy czekają na mnie jeszcze jakieś niespodzianki? Może w jednej z tych wieź zamkowych ukrywasz kochankę o długich złotych włosach, które zwiesza za okno, żeby cię wciągnąć do swojej komnaty? A może masz kilkoro nieślubnych dziatek? Albo obłąkanego stryja zamkniętego w elżbietańskiej części posiadłości? - Masz ze sobą suknię nadającą się na wieczór? - Tak, ale Emma musi mi ją wyprasować. Mam tylko jedną, Colin. Masz dla mnie jeszcze jakieś niespodzianki? - Przyślę ci Emmę. I nie, nie mam żadnych, tylko... skąd wiedziałaś o stryjecznym dziadku Maksymilianie? Jest obłąkany, to prawda, i co miesiąc w czasie pełni wyje do księżyca. Kto ci o tym powie dział? Zazwyczaj ogranicza się do cytowania Rabbie’ego Burnsa i do popijania dżinu. - Rozumiem, że to żarty. - Tak, do diabła, żarty. Ale z dziećmi to zupełnie inna sprawa. To po prostu dzieci, Joan, sprytne małe bestyjki, a na dodatek moje. Mam nadzieję, że nie popadną w niełaskę tylko dlatego, że cię nie uprzedziłem o ich istnieniu. - I zacznę w nie ciskać kamieniami? - Mówię poważnie. - Może, w takim razie, ciebie obrzucę kamieniami? - Jeżeli już wystarczająco wydobrzałaś, by rzucać kamieniami, to tej nocy będę cię mógł posiąść. - Natychmiast poczuł się winny, bo Sinjun zbladła, słysząc jego słowa. - Och, nie bój się! Nie jestem jakimś przeklętym dzikusem. - Dzięki Bogu. Ile guwernantek miały twoje dzieci w ciągu ostatnich dwóch lat? - Nie wiem. Nie więcej niż trzy, może cztery. Nie podobały się Fionie, więc dzieci nie są za to odpowiedzialne. Ostatnia była bojaźliwa i pozbawiona charakteru. - Bojaźliwa, co? No dobrze, poproś Emmę, żeby mi wyprasowała suknię. Tylko najpierw muszę rozpakować bagaż. - Emma może to zrobić za ciebie. - Nie, wolę sama. - Jak się czujesz? - Lepiej. W sypialni nie ma parawanu. Mam na dzieję, że się o niego postarasz. - Po co? Jesteśmy mężem i żoną. - Nie wypada, żebym się rozbierała i ubierała w twojej obecności. A zresztą będę potrzebowała po mocy. Gdzie jest sypialnia hrabiny? - Za tymi drzwiami - odparł Colin wskazując na ledwo widoczne drzwi wbudowane w boazerię. - Czy tam sypiała twoja żona? - Joan, co się z tobą dzieje? To nie ma znaczenia. Ona już nie żyje. Teraz ty jesteś moją żoną i... - I teraz, kiedy masz już moje pieniądze, możesz mnie wyprawić do nieba, tak jak mamę Dahling. Mówisz, że ten pocisk w Edynburgu był przeznaczony dla ciebie. A może to nieprawda? Colin chwycił poduszkę i rzucił nią W Joan. Trafił prosto w twarz. - Nigdy więcej nie mów do mnie w ten sposób, słyszysz? Niech cię diabli, przecież jesteś moją hrabiną! - W porządku. Odezwałam się tak paskudnie, bo jestem na ciebie zła. Przebacz mi. - Tym razem ci przebaczam. A w przyszłości nie występuj z podobnymi zarzutami i przesłań mnie obrażać. A teraz się pośpiesz. Do kolacji zostały już tylko trzy kwadranse. Przyślę ci Emmę - powiedział Colin i szybko wyszedł z sypialni. Cóż, myślała Sinjun gładząc poduszkę, którą rzucił w nią Colin, jego reakcja była interesująca. Może troszkę mu na niej zależało. * Pierwszą napotkaną na dole osobą był kuzyn MacDuff. Stal u stóp schodów z kieliszkiem koniaku w dłoni i wyglądał na bardzo zamyślonego. Był jeszcze masywniejszy niż pamiętała. Dzikie, czerwone włosy miał wypomadowane, a odzież zupełnie schludną - czarne bryczesy, biała lniana koszula, białe jedwabne skarpety. Zauważył ją dopiero wtedy, gdy stanęła na schodach tuż nad nim. - Joan! Witaj w Vere Castle. Wybacz, że nie byłem tu, kiedy przyjechałaś. - Witaj, MacDuff. Mów do mnie Sinjun, proszę. Tylko Colin upiera się przy Joan. - Myślę, że postawisz na swoim. Colin opowie - ział mi o tym, jak zostaliście przyjęci w Edynburgu. O twoich braciach i w ogóle. - Zamilkł i spojrzał na galerię. Spoważniał nagle. - Szkoda, że tego nie widziałem. Wygląda na to, że mieliście niemałą uciechę. Czy Angus naprawdę przestrzelił sufit w salonie? - Zrobił ogromną dziurę. Wszędzie było pełno dymu i swądu. - Wszelkie przygody zawsze mnie omijają. Uważam, że to niesprawiedliwe, jestem przecież taki duży. Mógłbym łatwo podbić serca wszystkich młodych dam, z łatwością pokonując wszelkich przeciwników. Colin powiedział mi także o pocisku. - Zamilkł i przyglądał się twarzy Sinjun, wodząc po zadrapaniu ogromnymi palcami. - Dzięki Bogu nie będziesz miała blizny. Nie martw się, Colin ukarze winowajcę. Co myślisz o twoim nowym domu? Sinjun spojrzała na zakurzone boazerie, na zniszczoną rzeźbioną poręcz schodów, która kiedyś z pewnością wyglądała pięknie. - Uważam, że jest w nim coś magicznego. Myślę również, że poręczy dotykało wiele brudnych rąk, a wiele innych rąk pozostaje bezczynnych. - Od śmierci Fiony i brata Colina nikt nie dba o zamek. - Nawet go nie sprzątają? - Na to wygląda. - MacDuff rozejrzał się po obszernym parterze. - Masz rację. Nie zwróciłem na to uwagi. Ale upadek zaczął się jakieś pięć lat temu, po śmierci matki Colina. Dobrze, że teraz ty tutaj jesteś, Sinjun. Dopilnujesz, żeby wszystko wróciło do dawnej świetności. - Ona ma na imię Joan. - Twoja stała śpiewka, Colin? - zapytał żartobliwym tonem MacDuff. Mocno uścisnął dłoń kuzyna. - Ma na imię Joan. - Cóż, a mnie się bardziej podoba Sinjun. Przejdź my do salonu, dobrze? Twoja młoda żona z pewnością napije się sherry. - Tak - powiedziała Sinjun i spojrzała na męża. Wyglądał pięknie w czarnym wieczorowym stroju i niepokalanie białej lnianej koszuli. Był tak nieskazitelny i przystojny, że miała ochotę paść mu w ramiona. Chciała całować jego usta, koniuszek ucha i pulsującą tętnicę na szyi. - Dobry wieczór, Joan. - Witaj. Colin. Uniósł czarną brew, słysząc w jej tonie interesującą nutę, ale nic nie powiedział, tylko się skłonił. W ciemnym i ponurym salonie zastali tylko ciotkę Arleth. Siedziała przy kominku, w którym palił się niedający wiele ciepła torf. Była ubrana na czarno, a pod szyją miała piękną broszkę Z kameą. Bardzo chuda, o bujnych czarnych włosach upiętych w elegancki kok, z siwymi pasmami na skroniach, wyglądała bardzo stylowo. Kiedyś musiała być dość ładna. Teraz miała pełen znudzenia wyraz twarzy, wąskie, zaciśnięte usta i wysoko uniesiony, szpiczasty podbródek, Na ich widok wstała i oświadczyła bez wstępów: - Dzieci jedzą z Dulcie w dziecinnym pokoju. Od czasu przybycia tej młodej osoby, którą na oczach wszystkich musiałeś wnieść po schodach, moje nerwy są w opłakanym stanie i nie zniosłabym dzieci przy jednym stole. Colin tylko się uśmiechnął. - A ja stęskniłem się za nimi. - I zwrócił się do lokaja w obszarpanej ciemnoniebieskiej liberii. - Proszę przyprowadzić dzieci, Rory. Dał się słyszeć gniewny syk i Sinjun zwróciła się do ciotki Arleth: - To ja chciałam, żeby jadły z nami, madame. Są teraz pod moją opieką i chcę je poznać. - Zawsze byłam zdania, że dzieci nie powinny ja dać przy jednym stole z dorosłymi. - Tak, ciotko. Znamy twoje poglądy. Bądź dzisiaj pobłażliwa. Joan, napijesz się sherry? A ty, ciotko, na co masz ochotę? Ciotka Arleth przyjęła kieliszek sherry, usiadła i znacząco milczała. Do salonu weszła Serena. W wieczorowej sukni z jasnoróżowego jedwabiu i z pięknymi ciemnobrązowymi włosami przewiązanymi różową wstążką wyglądała jak księżniczka. Uśmiechała się, a jej lśniące szare oczy patrzyły wprost na Colina. O Boże, pomyślała Sinjun i odebrała swój kieliszek od MacDuffa. Jak to będzie po wyjeździe Colina? Serena skinęła głową Sinjun z uśmiechem, który mówił wyraźnie: obydwie wiemy, że jestem piękna. Ta uśmiechnęła się do Sereny, która, ku jej zdumieniu, odpowiedziała tym samym. Uśmiech wyglądał na szczery i Sinjun modliła się, aby to okazało się prawdą. Ale nie była naiwna. W Vere Castle czekały ją ciężkie chwile. Do salonu weszły dzieci. Prowadziła je Dulcie, piastunka, młoda dziewczyna o wesołych ciemnych oczach, miłym uśmiechu i wielkim biuście. Dzieci wyglądały pięknie. Filip, żywe zwierciadło ojca, stał wysoki, dumny i przestraszony. Jego oczy wędrowały od twarzy Colina do Sinjun, i z powrotem do Colina. Nie zrobił żadnego ruchu w czyjąkolwiek stronę i nie odezwał się. Dahling natomiast podeszła wprost do ojca i oświadczyła: - Dulcie powiedziała, że jeżeli nie będziemy grzeczni przy stole i rozgniewamy cię, to zabierze nas duch Perlistej Jane. - Och, co to za dziecko! - wykrzyknęła ze Śmiechem Dulcie. - Jesteś bardzo sprytna mała panienko! - Dziękuję ci, Dulcie - powiedziała ciotka Arlelh odsyłając dziewczynę. - Wróć po nie za godzinę, ale nie później. - Tak, madame - odparła Dulcie dygając. - Nie podoba mi się, że zaśmiecasz ich wyobraźnię tymi bzdurnymi opowieściami o duchach. - Tak, proszę pani. - Wiele osób widziało Perlistą Jane - wtrącił się spokojnie MacDuff. A potem zwrócił się do Sinjun - To nasz najsłynniejszy duch. Młoda dama, która prawdopodobnie została zdradzona i bezlitośnie za mordowana przez naszego prapradziadka. - Bzdury - powiedziała ciotka Arleth. - Nigdy jej nie widziałam. Wasz prapradziadek nie skrzywdziłby nawet muchy. - Rona widziała ją wiele razy - Serena zwróciła się cicho do Sinjun. - Powiedziała mi, że gdy po raz pierwszy zobaczyła ducha w naszywanej białymi perłami sukni, omal nie zemdlała ze strachu, ale duch nie usiłował jej skrzywdzić czy przestraszyć. Po prostu siedział nad bramą zamkową z twarzą bladą jak śmierć i przyglądał się Fionie. - Założę się, że to było wtedy, gdy Fiona odkryła, że Colin ma kochankę. Sinjun wstrzymała oddech. Patrzyła na ciotkę Arleth nie wierzyć własnym uszom. To było bezczelne; to było niewiarygodne. - Nie bądź naiwna! - Ciotka zwróciła się pogardliwie do Sinjun. - Mężczyźni są wszędzie tacy sami i wszyscy mają kochanki, tak, i Fiona dowiedziała się tej małej flądrze, którą Colin brał sobie do łóżka. Sinjun spojrzała przelotnie na Colina, ale dojrzała tylko kpiący wyraz jego twarzy. Wyglądało na to, że przywykł do tego rodzaju ataków i przestał na nie reagować. Ale Sinjun nic miała zamiaru ich lekceważyć. Była wściekła. - Nie będziesz więcej mówiła o Colinie w taki sposób - powiedziała bardzo głośno i bardzo wyraź nie. - On by nigdy, przenigdy nie złamał przysięgi. Jeżeli uważasz, że to możliwe, to musisz być ślepa, głupia lub po prostu podła. Nie mam zamiaru tego tolerować, madame. Mieszkasz w domu mego męża, więc będziesz go traktowała z szacunkiem, na jaki zasługuje. Oto jak w kilka sekund zrobić sobie wroga, pomyślała Sinjun. Ciotka Arleth wstrzymała oddech i nic nie odrzekła. Sinjun spuściła oczy na swoje splecione dłonie. Zapanowała niezręczna cisza. I wtedy Colin roześmiał się, głębokim, pełnym, dźwięcznym śmiechem, który odbił się od pokrytych poplamionymi tapetami ścian wielkiego salonu. - Uważaj, ciotko Arleth - powiedział szczerze ubawiony. - Joan musi mnie bronić. Nie zniesie żadnej skierowanej do mnie obrazy. Gdyby miała konia i zbroję, pojechałaby na turniej bronić mego honoru. Radzę, madame, byś powściągała swoją wymowę, kiedy znajdujesz się w jej obecności. Przekonałem się, że nie przestaje mnie bronić nawet wtedy, gdy jest na mnie rozgniewana. Tylko ona ma prawo zmywać mi głowę, nikt więcej. To dziwne, ale taka jest prawda. A teraz przejdźmy do jadalni. Filip, weź Dahling za rękę. Joan, pozwól, że cię poprowadzę. - Trzeba ją będzie nauczyć dobrych manier - mruknęła pod nosem ciotka Arleth. - Stawiam na ciebie - szepnął MacDuff nachylając się nad Sinjun, kiedy Colin sadzał ją na miejscu przeznaczonym dla hrabiny. Sinjun dobrze wiedziała, że to było krzesło ciotki Arleth. Wstrzymała oddech, ale ciotka Arleth tylko znieruchomiała na chwilę, a potem wzruszyła ramionami. Usiadła na krześle, które wskazał jej Colin, po swojej lewej ręce. Bez gniewu i komentarzy, za co Sinjun była jej wdzięczna. Dzieci posadzono pośrodku, pomiędzy MacDuffem, a Sereną. - Chciałbym wznieść toast - powiedział Colin wstając. Wzniósł kielich z winem. - Za nową hrabinę Ashburnham. - Brawo! Brawo! - zawołał MacDuff. - O, tak - powiedziała z uczuciem Serena. Dzieci przeniosły wzrok z ojca na macochę. - Nie jesteś naszą mamą - powiedział bardzo wy raźnie Filip. - Mimo że ojciec musiał cię uczynić hrabiną, żeby ratować rodzinę od ruiny. Ciotka Arleth uśmiechnęła się złośliwie. - Nie, nie jestem waszą matką. Z pewnością zauważyłeś, Filipie, że jestem na to zbyt młoda. Mój Boże, mam dopiero dziewiętnaście lat. - Nie byłabyś naszą matką, nawet gdybyś była starsza. Sinjun tylko się uśmiechnęła. - Chyba nie. Wkrótce przyjedzie tu moja klacz, Funny. Świetnie galopuje. Czy lubisz jeździć konno, Filipie? - Oczywiście - odparł Filip chełpliwie. - Jestem Kinrossem i pewnego dnia zostanę dziedzicem. Nawet Dahling jeździ konno, a jest przecież zupełnie mała. - Doskonale. Może zechcecie mi pokazać okolicę. - Mają lekcje - wtrąciła się ciotka Arleth. - Muszę ich uczyć, ponieważ guwernantka odeszła. To zadanie Sereny, ale ona wykręca się jak może. - Joan proponuje im przyjemność, ciotko. Pozwól dzieciom, by jej towarzyszyły. Niezależnie od ich dąsów, Joan jest ich macochą i zostanie tutaj. Muszą ją lepiej poznać. - A potem zwrócił się poważnie na syna. - Nie będziesz jej dokuczał, rozumiesz? - Tak, żadnych węży w moim łóżku, żadnych oślizgłych mchów z bagna - powiedziała z humorem Sinjun. - Mamy lepsze pomysły - odparła Dahling. - Oślizgły mech to zupełnie dobra myśl - stwierdził w zamyśleniu Filip i Sinjun rozpoznała na jego twarzy wyraz, jaki oglądała na wielu dziecięcych obliczach. - Jedz ziemniaki - zwrócił mu uwagę Colin. - Za pomnij o mchach. Na kolację były haggis i Sinjun zastanawiała się, czy na skutek postu nie dołączy do tutejszych duchów. Na szczęście podano kilka innych dań, więc zdołała się nasycić. Słuchała, jak Colin i MacDuff omawiają stan interesów. Chwilami gubiła wątek, bo ból wciąż jeszcze jej dokuczał. Nagle drgnęła. - Jutro rano pojadę do Edynburga - oznajmił Co lin. - Jest tam wiele do zrobienia. - Teraz, kiedy masz jej pieniądze? - spytała ciotka Arleth. - Tak. Właśnie teraz, kiedy mam pieniądze Joan, mogę się zabrać za likwidowanie długów pozostawionych przez ojca i brata. - Twój ojciec był wspaniałym człowiekiem - stwierdziła ciotka Arleth. - Nie jest niczemu winien. Colin otworzył usta, ale tylko się uśmiechnął i potrząsnął głową, po czym powrócił do rozmowy z MacDuffem. Sinjun chętnie cisnęłaby talerzem w jego głowę. On naprawdę miał zamiar pozostawić ją tutaj samą, w tym obcym miejscu. Wspaniale, po prostu cudownie. Z dwojgiem dzieci, które były gotowe na wszystko, żeby uprzykrzyć jej życie i z dwiema kobietami, które najchętniej widziałyby ją skaczącą z okna jednej z zamkowych wież. - Musimy urządzić przyjęcie na cześć twojej żony, Colin - odezwała się Serena. - Ludzie spodziewają się tego. Wszyscy nasi sąsiedzi będą niemile zdziwieni, że tak prędko się ożeniłeś. To przecież zaledwie sie dem miesięcy. Ale skoro zrobiłeś to dla pieniędzy, lepiej będzie, jeśli jak najszybciej to zrozumieją. Zgadzasz się ze mną kuzynie? MacDuff nic jej nie odpowiedział. Zwrócił się do Coli na: - Omówimy to po twoim powrocie. Sinjun wbiła widelec w ziemniak i rozejrzała się po jadalni. Było to o wiele przyjemniejsze niż słuchanie biesiadników. Ku jej miłemu zaskoczeniu, długa i wąska jadalnia, z portretami zasłaniającymi wszystkie ściany, miała wiele uroku. Wielki stół i rzeźbione krzesła były ciężkie, ciemne i nadspodziewanie wygodne. Zasłony okalające wysokie okna, choć stare i zniszczone, wykonano z dobrego materiału. - Vere Castle jest najpiękniejszym domem w hrabstwie - stwierdziła Serena. - Ma magiczny urok - uśmiechnęła się Sinjun. - I wali nam się na głowy - wtrąciła ciotka Arleth. - Colin chyba jeszcze nie zrobił ci dziecka? Oto bezpośrednie pytanie, pomyślała Sinjun, Usłyszała szczęk widelca spadającego na talerz i uniosła głowę, by spojrzeć na Colina. Pytanie było nieco impertynenckie, ale ponieważ jej mąż niedawno także o tym wspomniał, Sinjun nie była teraz aż tak wstrząśnięta, jak za pierwszym razem. - Nie - odpowiedziała spokojnie. - Nie zapominaj, że przy stole są dzieci, ciotko - zwrócił jej uwagę Colin. - Nie potrzebujemy tutaj jej dzieci - powiedział Filip. - Nie pozwolisz na to, prawda, papo? Masz już mnie i Dahling. Nie potrzebujemy więcej dzieci. - Wcale ich nic potrzebujemy - zawtórowała mu Dahling. - Będą paskudne jak ona. - Zaraz, zaraz - powiedziała Sinjun ze śmiechem. - Mogą być piękne jak wasz ojciec. A zresztą sama przyznałaś, Dahling, że moje niebieskie oczy i brązowe włosy Sherbrooke’ów są zupełnie ładne. - Zmusiłaś mnie do tego - odparła. - To prawda. Wykręciłam ci rękę i wepchałam szpilki do nosa. Jestem złośliwą macochą. - Zobaczysz, Perlista Jane cię zabierze - powie działa Dahling, chwytając się ostatniej deski ratunku. - Nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczę - po wiedziała Sinjun. - Chcę sprawdzić, czy robi podobne wrażenie jak nasz Duch Dziewicy. - Duch Dziewicy? - MacDuff przechylił głowę na bok i uniósł do góry krzaczaste brwi. - To nasz duch z Northcliffe Hall, młoda szesnastowieczna dama, którą pan młody zamordował za raz po ślubie, zanim jeszcze małżeństwo zostało skon sumowane. - Ona jest prawdziwa? - zapytała Dahling wpatrując się w twarz Sinjun. - Widziałaś ją? - O, tak. Ukazuje się kobietom z naszej rodziny, ale wiem, że mój brat, hrabia, także ją widział, chociaż nie chce się do tego przyznać. Jest bardzo piękna i ma długie jasne włosy i powiewną suknię. Mówi, ale nie słychać jej głosu; słyszysz ją tylko gdzieś w umyśle. Wygląda na to, że dba o bezpieczeństwo kobiet w domu. - Skończone brednie - powiedział Colin. - To samo mówi Douglas. Ale jego żona, Alex, twierdzi, że ją widział. Po prostu nie może się do tego głośno przyznać, bo się boi, że ludzie uznają go za histeryka. Wszyscy hrabiowie z Northcliffe pisali o Duchu Dziewicy. - Nie wierzę ci - powiedział Filip. - Duch Dziewicy, co za głupia nazwa. - Cóż, ja tobie także nic wierzę. Perlista Jane, to także bardzo głupio brzmi. Nie uwierzę ci, dopóki nie zobaczę jej na własne oczy. - Doskonałe wyzwanie, pomyślała Sinjun, spoglądając spod rzęs na Filipa. Wcale się nie zdziwi, gdy po wyjeździe Colina zacznie ją nawiedzać Perlista Jane. - Dzieci, koniec kolacji. Dulcie zabierze was do dziecinnego pokoju. Sinjun nie chciała, żeby dzieci wyszły z jadalni. Udało jej się obudzić ich zainteresowanie. Filip spojrzał błagalnie na ojca, ale Colin tylko potrząsnął głową i powiedział: - Przyjdę na górę, żeby was przykryć. A teraz bądźcie grzeczni i pójdźcie z Dulcie. Joan, kiedy skończysz jeść, zabierz ciotkę Arleth i Serenę do salonu. Muszę jeszcze porozmawiać z MacDuffem. Wkrótce do was dołączymy. - Jaka szkoda, że Colin tak mało się tobą interesuje i że cię musi opuścić. Ach, ciociu Arleth, pomyślała Sinjun, lepiej powściągnij swój język. Ale uśmiechnęła się mile i odparła: - Zgadzam się. Gdyby jego nadzwyczaj wspaniały ojciec nie był takim łajdakiem i nicponiem, Colin pewnie nie musiałby wyjeżdżać. Usłyszała za plecami śmiech Colina. Chyba nie najlepiej to rozegrała, Colin wyjedzie, nie martwiąc się, że grożą jej kłopoty ze strony krewnych. Lepiej było wybuchnąć płaczem, okazać swoją bezsilność, wtedy może zastanawiałby się, czy nie zabrać jej z sobą do Edynburga. - Uważam, że Colin jest najprzystojniejszym mężczyzną w całej Szkocji - powiedziała Serena. - Jesteś głupia - odparła ciotka Arleth. - Zupełnie jak twoja siostra. Sinjun nie przestawała się uśmiechać. * Minęła już północ i Colin cicho wsunął się do sypialni. Sinjun spała w najdalszej części łóżka, przykryta kołdrą po sam nos. Colin uśmiechnął i zdjął ubranie. Podszedł nagi do łóżka i wstąpił na podwyższenie. Ostrożnie uniósł kołdrę. Sinjun poruszyła się, ale spala dalej. Colin powoli uniósł jej nocną długą bawełnianą koszulę. Zawinął ją na wysokość ud Sinjun i przyjrzał się jej długim, białym nogom. Bardzo ładne nogi, naprawdę bardzo ładne. Miał na nią chętkę, ale wiedział, że tej nocy nie będzie go mogła zadowolić. Postanowił sprawdzić, czy on ją potrafi zadowolić. Delikatnie uniósł uda Sinjun i zadarł koszulę do wysokości talii. Przysunął świecę. Patrzy! na kasztanowe włosy porastające wzgórek łonowy, na biały płaski brzuch, w którym być może już rosło jego dziecko. Śmiała myśl. Sinjun usiłowała mu się wywinąć i pojękiwała cicho przez sen. Rozsunął jej uda, a ona posłusznie rozsunęła je jeszcze szerzej. Teraz, pomyślał. Ugiął jej nogi w kolanach i wzdrygnął się na widok jej delikatnego ciała otartego podczas jazdy konnej. Rozsunął skórę palcami i znów się wzdrygnął widząc, jak bardzo jest zaczerwieniona. - Przepraszam - wyszeptał cicho i zastanowił się, czy będzie w stanic sprawić jej przyjemność. Czemu nie? Joan musi się nauczyć, że on może dać jej rozkosz. Pochylił się i przytknął usta do jej białego brzucha. Poruszyła się; poczuł, jak gładkie mięśnie Sinjun napinają się pod dotykiem jego ust. Całował ją, lekkimi, muskającymi pocałunkami, aż zszedł pomiędzy jej nogi i natrafiwszy na jej kobiecość, delikatnie to miejsce ucałował. Drgnęła. Uśmiechnął się zadowolony. Ostrożnie dotknął jej językiem. Już po chwili krzyknęła, odsunęła się od niego i zsunęła koszulę. - Halo - powiedział, uśmiechając się. - Lubię twój smak, ale muszę skosztować więcej. Co o tym myślisz, Joan? ROZDZIAŁ 10 Otworzyła usta, żeby krzyknąć, ale zaraz je zamknęła. Colin leżał pomiędzy jej nogami, trzymając ją za uda i opierając brodę na jej brzuchu. Uśmiechał się. - No i jak? Masz ochotę na więcej? Nie wiedziała, bo nigdy czegoś podobnego nie robiła. - To bardzo dziwne - I bardzo zawstydzające. Jesteś pewien, że robi się takie rzeczy? Colin pochylił głowę i znowu ją pocałował. A potem uniósł głowę, szerzej rozsunął jej uda i pięknie się uśmiechnął. - Naprawdę jesteś smaczna, Joan. Tak, moja droga, mężczyzna bardzo lubi całować kobietę w to miejsce. - Czuję się głupio, Colin. Puść mnie, proszę. Nie przywykłam do tego, żeby ktoś zadzierał mi nocną koszulę aż do pasa i układał się między moimi noga mi. To mnie wprawia w zażenowanie. Przecież jesteś mężczyzną. - Jeżeli pozwolisz mi się pieścić i całować, poczujesz wielką przyjemność. - Och, nie. To nie może być prawda. Puść mnie, Colin. Na miłość boską, ty jesteś nagi! - Tak. Ale nie bój się. Nie mam zamiaru cię po siąść. Chciałem tylko sprawdzić, co sobie zrobiłaś podczas konnej jazdy. - Ja sobie zrobiłam! Cóż za bezczelność! To ty jesteś winien! Colin uniósł się i Sinjun stwierdziła, że przygląda się jej otartej skórze i lekko ją głaszcze. Poczuła takie zakłopotanie, że nie wiedziała, co powiedzieć. - Masz otartą, skórę. Ale wkrótce wyzdrowiejesz. Po prostu przez jakiś czas trzymaj się z dala od koni. Ucałował jej brzuch i ułożył się na niej wygodnie. Poczuła na sobie jego twardy członek i usiłowała zsunąć nogi, co oczywiście było bezowocne, gdyż Colin leżał pomiędzy nimi. - Przyjemnie jest czuć twój biust tuż przy mojej piersi. - To mi się wcale nie podoba. Nie wierzę, że będziesz umiał nad sobą zapanować. Nie chcę, żebyś mi znów zadawał ból. - Jestem mężczyzną, Joan, a nic jakimś napalonym młokosem. Nie wezmę cię, obiecuję. A teraz pocałuj mnie i zostawię cię w spokoju. Zacisnęła usta, ale on tylko się roześmiał i przejechał językiem po jej dolnej wardze. - Rozchyl usta. Nie pamiętasz już, jak mnie błaga łaś, żebym cię nauczył całować? Jak można mieć lak krótką pamięć? - Wcale nie zapomniałam. Po prostu nie chcę tego robić, żebyś nie stał się znowu tym dzikim chutliwym zwierzęciem. - Punkt dla ciebie. - Colin pocałował ją lekko i sturlał się na łóżko. Patrzył jak Sinjun prędko zsuwa nocną koszulę aż do stóp, a potem okrywa ich oby dwoje kołdrą i układa się na plecach. - Gdybyś miała ochotę, możesz teraz zrobić coś dla mnie. Colin podparł się na łokciu i przyglądał się jej twarzy. Jego oczy były ciemne, policzki zaczerwienione, a Sinjun wiedziała, co to oznacza. Męskie pożądanie. - Niemożliwe - zaprotestowała. - Obiecałeś mi Colin, że mnie więcej nie skrzywdzisz. - Owszem, możliwe. Ja dotykałem cię i pieściłem między udami. Ty możesz zrobić to samo ze mną. Spojrzała na niego, jak na obłąkanego. - Ludzie, którym na sobie zależy, stale to robią. - Nie jestem pewna, czy cię rozumiem, Colin. - Moja męskość, Joan. Możesz ją pieścić i całować. - Och. - Z drugiej strony lepiej będzie, jeśli już zasnę. Jutro muszę wcześnie wstać. - Naprawdę, Colin? To by ci sprawiło przyjemność? Wyczuwał w jej głosie szczere zdumienie i niedowierzanie. - Już dobrze. Powinienem się wyspać. - Jeśli chcesz, mogę spróbować. - Co? - Pocałować tam, jeżeli chcesz. Colin stwierdził, że nie jest dla niej odpychający. Wprost przeciwnie, Sinjun była bardzo zaintrygowana i Colin poczuł, że sam drży z niecierpliwości. Zastanawiał się, czy będzie miał wytrysk. Jego męskość pulsowała. Nie, lepiej nie wprawiać Joan w obrzydzenie, a przecież nie jest pewien, czy uda mu się opanować. - No, dobrze - powiedział. Położył się na plecach i czekał. Sinjun uniosła kołdrę i przyglądała mu się. Czuł na sobie jej wzrok i pulsowanie wzmagało się. - Dotknij mnie. Bardzo powoli zsunęła kołdrę do stóp i znowu mu się przyglądała. Tym razem bardzo długo. Wreszcie, kiedy miał krzyknąć, żeby go dotknęła, położyła dłoń na jego brzuchu. - Jesteś piękny, Colin. Cóż mógł zrobić? Jęknął, a kiedy Sinjun lekko go dotknęła, cały drżał. Leżał sztywno, ręce wyciągnął wzdłuż tułowia i zacisnął pięści. - Dotknij mnie ustami, Joan. Spojrzała na niego i lekko zamknęła dłoń na jego męskości. Uklękła obok i jej włosy spłynęły kaskadą na brzuch Colina, ale on nie dostrzegał ich piękna i ciepła, bo skupiony był wyłącznie na swoim członku i jej ustach. Poczuł ciepły oddech Joan i omal nie umarł z rozkoszy. Kiedy go lekko ścisnęła chciało mu się krzyczeć. - Jesteś zupełnie inny niż ja - stwierdziła i pogłaskała go badawczo i uwodzicielsko zarazem. - Nigdy nie będę taka piękna jak ty. Chciał ją zapewnić - że to bzdura, ale milczał pełen napięcia, pragnąc, by go wzięła do ust, a ona nie rozumiała jego pragnień. Miał jednak nadzieję, że ją wszystkiego nauczy, a teraz chciał, żeby działała po swojemu. Sinjun eksperymentowała, a Colin zaciskał zęby, żeby jej nie przestraszyć krzykiem. Kiedy wreszcie włożyła go do ust, Colin wiedział, że nie zapanuje nad sobą. Niemal bolesne odczucie rozeszło się po jego ciele i wstrząsnęło nim do głębi. Musiał to przerwać. Nie miał zamiaru przestraszyć jej ani wprawić w obrzydzenie, i dlatego, mimo że czuł szaleńczą rozkosz i ogromne podniecenie, odepchnął Joan. Spojrzała na niego unosząc głowę, a jej włosy przesunęły się z brzucha na klatkę piersiową Colina. - Nie robię tego dobrze? Spojrzał w jej piękne niebieskie oczy Sherbrooke’ów i spróbował się uśmiechnąć. - Jestem mężczyzną, Joan, i to jest dla mnie ciężka próba. Nie pytaj o nic więcej. Połóż się obok mnie i śpijmy. Ułożyła się przy nim, z dłonią na jego galopującym sercu. Nie odezwała się. Wreszcie jego serce uspokoiło się. Ucałowała pierś Colina i powiedziała: - Spróbuję to robić jak się należy, Colin. I wiesz co? Dotykać cię rękami i ustami, żeby ci sprawić przyjemność, było zupełnie miło, bo jesteś taki wspaniały. Ale jeśli chodzi o inne sprawy, to jesteś dla mnie za duży, naprawdę, chyba zdajesz sobie z tego sprawę. To się nie może udać, sam się przekonałeś. Przykro mi, ale taka jest prawda. - Jesteś smarkulą, która nie zna się na rzeczy. - Ucałował jej nosek i mocniej przytulił. - Wolałbym, żebyś zdjęła tę dziwaczną koszulę. - Nie - odparła po chwili namysłu. - Nie sądzę, aby to był dobry pomysł. - Chyba masz rację - westchnął Colin. - Colin? - Hmmm? - Będziesz sypiał z innymi kobietami po wyjeździe do Edynburga? Milczał. - Uwierzyłaś, że miałem kochankę za życia mojej pierwszej żony? - zapytał wreszcie. - Oczywiście, że nie! - Więc dlaczego myślisz, że mógłbym spać z inną kobietą, kiedy ty jesteś moją żoną? - Wiem, że mężczyźni tak robią. Tylko nie moi bracia. Oni są wierni swoim żonom, bo bardzo je kochają. Mam nadzieję, że jesteś podobny do nich, a nie do tych pozbawionych honoru mężczyzn, którzy zdradzają swoje żony. Ale wiem także, że mnie nie kochasz. Dlatego zadałam ci takie pytanie. - Będziesz uwodziła mężczyzn, kiedy wyjadę? Szturchnęła go w brzuch, a on posłusznie jęknął. A potem Sinjun pogłaskała uderzone miejsce. Poczuł jej skierowane do dołu palce. - Nie - wyszeptał zadyszany. - Nie rób tego, proszę. Sinjun cofnęła rękę, a on poczuł ulgę i zawód. - Dlaczego ciotka Arleth powiedziała, że wziąłeś sobie kochankę za życia żony? - Ona zupełnie się ze mną nie liczy. Sama się o tym przekonasz. A ja nie wiem dlaczego. - Można by jej uwierzyć, tylko że ona nie ma pojęcia, jak ty jesteś zbudowany. Ja wiem, że jesteś ogromny i wiem, że kobieta, która by cię zobaczyła nagie go, uciekłaby przed tobą. Jesteś piękny, Colin, już ci mówiłam, ale ta część... - To moja męskość, Joan. - No więc dobrze, twoja męskość, Colin. Jaka kobieta zechciałaby to z tobą robić? Tylko twoja żona, wypełniając małżeńską powinność. - Jeszcze się przekonasz - roześmiał się Colin. - Sama zobaczysz. - Czy inni mężczyźni są jeszcze więksi od ciebie? - Jak mam ci odpowiedzieć na takie pytanie? Jeże li powiem, że nie, zabrzmi to jakbym był zarozumiałym draniem. A jeżeli powiem, że są, zranię swoją męską dumę. Prawdę powiedziawszy, nie widziałem tak wielu nagich mężczyzn, a zwłaszcza w stanie pod niecenia. Ale ty nic na ten temat nic wiesz. Jeszcze się nauczysz. A teraz już śpij. Usnęła pierwsza. Colin rozmyślał o Robercie MacPhersonie i o łajdaku, który wysłał anonim i zranił Joan. Myślał także o swojej bardzo niewinnej żonie, która bez ogródek zadawała mu pytania dotyczące jego męskości. Naprawdę zabawne. Nigdy dotąd nie spotkał takiej dziewczyny. I wciąż jeszcze czul na sobie dotyk jej ust. Wcale nie chciał jej teraz opuszczać, ale nie było wyboru. Miał tyle do zrobienia, a nie chciał narażać jej na niebezpieczeństwo. Tutaj będzie bezpieczna. MacDuff powiedział, że MacPherson jest w Edynburgu, daleko od Vere Castle. Tak, tutaj nic jej nie grozi, a on będzie mógł wyśledzić Robbie’ego MacPhersona i nauczyć durnia rozumu albo go zabić. Przynajmniej nie będzie się musiał obawiać, że jego żona znów zechce go ochraniać i sama zaatakuje MacPhersona. Kiedy następnego ranka Sinjun zeszła na dół, Colina już nie było. Spojrzała na Philpota, lokaja Kinrossów, i zapytała tępo: - Już pojechał? - Tak, lady, o świcie. - Niech go diabli - odparła Sinjun i weszła do jadalni. Przyglądała się wiszącemu nad ogromnym kominkiem herbowi Kinrossów. Znajdował się on w średniowiecznej, środkowej części domu. Dwa wielkie lwy dzierżyły wzniesioną tarczę, a ponad nimi unosił się gryf. Na tarczy widniał napis: Ranny, lecz Niezwyciężony. Roześmiała się. Doskonałe motto, szczególnie w tej chwili, kiedy wciąż jeszcze doskwierał jej ból między udami; świetnie się dla niej nadawało. - Fionie podobał się herb Kinrossów, ale nigdy nie słyszałam, żeby się z niego śmiała. Sinjun odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Serena. - To motto coś mi po prostu przypomina. Po posiłku chciałabym zabrać Filipa i Dahling. Znasz ich rozkład zajęć? - Ciotka Arleth ma migrenę. Filip i Dahling prawdopodobnie jeżdżą po głowie biednej Dulcie. - O Boże. Szkoda, że o tym nie wiedziałam. Wy bacz mi, Sereno, zajrzę, co się u nich dzieje. - On cię nigdy nie pokocha. Cóż za szczerość, pomyślała Sinjun wpatrując się w Serenę. - Niby dlaczego? Nie jestem złą osobą i nie jestem paskudna, chociaż Dahling tak sądzi. - Colin kocha inną - odparła Serena dramatycznym tonem. Sinjun omal się nie roześmiała. Przycisnęła dłoń do piersi i wydyszała: - Inną? - On kocha inną - powtórzyła Serena i wdzięcznym krokiem wyszła z holu. Sinjun tylko potrząsnęła głową. W drodze do pokoi dzieci zatrzymała ją ochmistrzyni, pani Seton, dama o ciemnych oczach i szerokich, czarnych, niemal zrośniętych brwiach. Była żoną pana Setona, bardzo ważnej osobistości w lokalnym Kościele oraz zarządcy majątku Kinrossów. - Wiem, wszyscy wiemy, millady, że dzięki pani nie jesteśmy już w opłakanym położeniu. - To prawda..lego lordowska mość jest właśnie w Edynburgu i robi wszystko, by ratować majątek. - To dobrze - westchnęła pani Seton - Vere Castle był mi domem przez, całe moje życie. Te zaniedbania są haniebne. Sinjun pomyślała o Filipie i Dahling i zadecydowała, że mogą pomęczyć Dulcie troszkę dłużej. - Może wstąpimy do pani na filiżankę herbaty, pa ni Seton - zaproponowała. - Sporządzimy listę potrzebnych rzeczy. Listę. A potem trzeba ją będzie przedłożyć Colinowi. Cóż za absurd. Colin przecież nie ma pojęcia o bieliźnie pościelowej ani o zasłonach, ani o przetartej tapicerce na fotelach, ani o garnkach czy patelniach. - A potem powie mi pani, dokąd mam się udać, żeby kupić wszystko, czego nam brakuje. Wyglądało na to, że pani Seton zaraz się rozpłacze. Jej zapadnięte policzki wypełniły się i zaróżowiły. - Zauważyłam, że służba również nie jest dobrze odziana. Czy mamy tu jakąś dobrą szwaczkę? Dzieci leż potrzebują nowych ubranek. - Och, tak! Pojedziemy do Kinross, małej wioski po drugiej stronie jeziora. Dostaniemy tam wszyściutko, czego zapragniemy. Nie ma potrzeby jechać do Edynburga czy Dundee, skoro wszystko jest w pobliżu. - Colin nie będzie zadowolony, że się tak szarogęsisz. Dopiero co przyjechałaś, jeszcze się nawet nie zadomowiłaś, a już chcesz wszystko wywrócić do góry nogami. Nie pozwolę na to. Sinjun mrugnęła do pani Seton, a potem zwróciła się w stronę ciotki Arleth. - Słyszałam, że leżysz złożona niemocą, madame. Ciotka Arleth zacisnęła usta. - Zwlekłam się z łóżka, bo obawiałam się, że możesz zrobić jakieś głupstwo. - Proszę zacząć sporządzać spis, pani Seton. Wkrótce się do pani przyłączę. I powinnam obejrzeć pomieszczenia dla służby. - Tak, milady - odpowiedziała pani Seton i odeszła szybkim, energicznym krokiem. - Co zamierzasz robić, ciotko Arleth? - spytała Sinjun. - Robić? O co ci chodzi? - Czy masz zamiar mnie szpiegować? Chcesz wszystkim uprzykrzyć życie swoim niemiłym sposobem bycia? - Jesteś młodą dziewczyną! Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób? - Jestem żoną Colina. Jestem hrabiną Ashburnham. Jeżeli zechcę, żebyś sobie poszła do diabła, ciotko Arleth, mam wszelkie prawo, żeby ci to zakomunikować. Ciotka Arleth spąsowiała i Sinjun zaczęła się obawiać, czy nie przesadziła ze szczerością i czy starsza dama nie dostanie apopleksji. Ale ciotka opanowała się. Wszystko wskazywało na to, że jest z niej twarda sztuka. - Pochodzisz z bogatej, uprzywilejowanej rodziny. Jesteś Angielką. Nie masz pojęcia jak to jest, kiedy wszystko wokół ciebie obraca się w ruinę. Nie możesz sobie wyobrazić, co znaczy oglądanie w swoich posiadłościach płaczących z głodu dzieci. Przyjeżdżasz tu taj pysznisz się swoimi pieniędzmi i spodziewasz się, że wszyscy padną ci do stóp. - Nie wydaje mi się, żebym oczekiwała czegoś podobnego - odparła powoli Sinjun. - Spodziewam się tego, że dacie mi uczciwą szansę. Nie znasz mnie, ciotko. Recytujesz banały, które nie mają ze mną nic wspólnego. Czy nie mogłybyśmy żyć w zgodzie? Nie możesz mi dać tej szansy? - Jesteś bardzo młoda. - Tak, ale z wiekiem nabiorę doświadczenia. - Jesteś również zbyt wyszczekana, młoda damo! - Moi bracia dobrze mnie wyszkolili, madame. - Colin nie nadaje się na hrabiego Ashburnham. Jest młodszym synem i odmówił posłuszeństwa ojcu, nie chciał się przyłączyć do wojsk Cesarza. - Cieszę się, że nie chciał mieć nic wspólnego z Napoleonem. Zresztą Colin posłuchał ojca. Zakończył waśń z MacPhersonami, żeniąc się z Fioną. Czyż nie tak było? - Tak. Ale co się stało potem? Zabił sukę. Ze pchnął ją ze skarpy, a potem udawał, że nie wie, co się stało. Udawał, że nie pamięta. O tak. A teraz został dziedzicem, a MacPhersonowie znów domagają się naszej krwi. - Colin nie zabił Rony i ciotka o tym doskonale wic. Dlaczego tak go nie lubisz? - Zabił ją. Nikt inny nie mógł tego zrobić. Ona go zdradzała, tak, z jego rodzonym bratem. Niezły wstrząs dla ciebie, ty mała angielska ignorantko. A jednak taka jest prawda. Colin dowiedział się o tym i zabił ją. Nie zdziwiłabym się, gdyby to również on zabił swego brata, pięknego chłopca, mojego piękne go, mądrego chłopca. Ta wstrętna Fiona narzucała się mu i uwodziła go, a on nie potrafił się jej oprzeć, i spójrz, co się stało. - Opowiadasz mnóstwo przedziwnych rzeczy, ciotko Arleth. - Głupia dziewczyno. Dałaś się zwieść urodzie Co - lina, prawda? Nie mogłaś się doczekać, żeby pójść z nim do łóżka, nie mogłaś się doczekać, żeby zostać hrabiną! Wszystkie dziewczyny go pragną, głupie, nie mają więcej rozumu niż ty i... - Mówiłaś, że Fiona go nie chciała, a jednak została jego żoną. - Znudziła mu się. A ona nie była zadowolona ze sposobu, w jaki ją traktował. Miała trudny charakter. - Wiem o niej tylko tyle, że nie była najlepszą panią domu. Sama spójrz, ciotko Arleth, wszystko się rozsypuje, a wystarczyłoby chwycić za szmatę, wiadro z wodą i miotłę - wcale nie trzeba moich pieniędzy. Radzę, żebyś się teraz uspokoiła i napiła herbaty. Mam zamiar doprowadzić dom do porządku. A ty możesz mi w tym pomóc albo zrobię swoje, nie oglądając się na ciebie. - Nie pozwolę ci na to! - Stawiam sprawę uczciwie, madame. Będziesz ze mną współdziałała, czy mam udawać, że cię tu nie ma? Mówiła stanowczo i władczo, a była lak przerażona, że chciało jej się wymiotować. Jej pierwsze ultimatum. Widziała oczyma wyobraźni swoją matkę i to jej dodawało pewności siebie. Jej matce nikt nigdy się nie przeciwstawił. Ciotka Arleth wyszła z holu potrząsając głową. Sinjun cieszyła się, że nie widzi wyrazu jej twarzy. Wygrałam, myślała, bo tak się jej wydawało. Dlaczego pani Seton w ogóle nie dbała o dom, zastanawiała się, patrząc na ogromną pajęczynę zawieszoną na wspaniałym kandelabrze. Ochmistrzyni sprawiała przecież wrażenie osoby kompetentnej. Odpowiedź na dręczące ją pytanie Sinjun otrzymała pół godziny później, gdy popijając herbatę sporządzały listę wydatków. - Jak to dlaczego, milady? Panna MacGregor nie pozwalała. - Kto to jest panna MacGregor? Ach, ciotka Arleth. - Tak. Powiedziała nam, że jeśli zobaczy, iż ktokolwiek się stara, by ta sterta plugawych kamieni wyglądała porządnie, własnoręcznie go wychłosta. - Ależ właśnie mi opowiedziała, jak cierpi widząc, że wszystko obraca się w ruinę, a dzieci na wsi płaczą z głodu. - Cóż za przewrotność! Te dzieci nigdy nie bywają głodne! Och, gdyby nasz dziedzic to usłyszał, nieźle by się jej dostało! - Bardzo dziwne. Ona za wszelką cenę stara się zasiać tutaj niezgodę. Ale dlaczego? Na pewno nie tylko Z mego powodu. - I Sinjun zaczęła się zastana wiać nad innymi słowami ciotki Arleth. Czy to wszystko było kłamstwem? Bardzo możliwe. - Po śmierci jej siostry, lady Judith, matki jego lordowskiej mości... jakieś pięć lat temu, panna Mac Gregor miała nadzieję, że stary dziedzic ożeni się z nią, ale tak się nie stało. Myślę, że z nią sypiał, ale nic pobrali się. Ach ci mężczyźni! Wszyscy są tacy, z wyjątkiem pana Setona, który w ogóle się nie interesuje sprawami ciała. - Bardzo mi przykro, pani Seton. - Tak, milady, ja także jestem ponad to. W każdym razie panna MacGregor była bardzo zawiedziona i z czasem stawała się coraz bardziej zgorzkniała. Nie dobra dla wszystkich wokoło z wyjątkiem Malcolma - starszego brata Coliria. Jego kochała i rozpieszczała. Traktowała go jak małego księcia. Malcolm wolał ją nawet od rodzonej maiki. Tak było, bo ciotka psuła go do szpiku kości, a matka bila go po rękach, kiedy był niegrzeczny. Wtedy biegł na skargę do panny MacGregor i płakał. Nie muszę mówić, ze to nie wpływało dobrze na jego charakter. Zrobił się z niego prawdziwy nicpoń, zupełnie jak jego ojciec. A potem nagle umarł i dziedzicem Kinrossów został panicz Colin. Zobaczymy, co zdziała. Ale przynajmniej nie jest utracjuszem i traktuje nas uczciwie. Może ma jakieś inne zalety, ale ja nic o nich nie wiem. A jeśli chodzi o stan zamku, to dżentelmeni rzadko zauważają takie sprawy, chyba że pajęczyna z kandelabru owinie mu się wokół łyżki. Fiona, oczywiście, także nic dbała o dom. A kiedy wspomniałam o tym nowemu dziedzicowi, odparł, że nie ma pieniędzy. - Tak, ale teraz mamy pieniądze i musimy coś zrobić, a pani tego dopilnuje. Zanim lord wróci, przy wrócimy zamek do dawnej świetności. - Niech będzie błogosławiony dzień, kiedy pani zechciała kupić jego lordowską mość. - Wolałabym, żeby ujęła to pani nieco bardziej dyplomatycznie, pani Seton. - Tak, milady. Sinjun wyszła z pokoju ochmistrzyni pogwizdując, zadowolona, że zostawiła sobie prawie dwieście posażnych funtów. * Sinjun leżała w olbrzymim łożu. Chociaż bielizna była czysta, a pościel dobrze wywietrzona, w sypialni wciąż unosił się stęchły zapach, charakterystyczny dla długo zamkniętego pomieszczenia. Trzy pierwsze dni w Vere Castle minęły bardzo szybko. Sinjun tyle miała do zrobienia. Gdyby czekała ze wszystkim na powrót męża, lista wydłużałaby się w nieskończoność. Pani Seton wynajęła dziesięć kobiet i sześciu mężczyzn do sprzątania zamku. Sinjun miała zamiar samodzielnie wyszorować sypialnię. Poszła także do pokoju Colina w północnej wieży. Była nim zachwycona i zarazem rozczarowana. Do pokoju wiodły drewniane, przegniłe schody. Pokój był zatęchły, a książki Colina niemal zbutwiałe. Sinjun postanowiła działać szybko i doprowadzić pokój męża do porządku, zanim Colin uda się do wieży. Poprzedniego dnia pojechała na zakupy do Kinross. Towarzyszyli jej pani Seton, Karzeł Murdock, który sięgał jej zaledwie do pachy i był najbardziej zaufanym sługą Colina, oraz pan Seton, wstrzemięźliwy zarządca majątku. Pani Seton miała rację: w Kinross znajdowała się i szwaczka, i stolarz, i wszelkie potrzebne rodzaje sklepów. Kinrossshire było to małe, ładne miasteczko, którego mieszkańcy trudnili się głównie rybołówstwem w pobliskim Loch Leven. Do północnego krańca jeziora wiodła wąska droga, którą konie doskonale znały. Woda była zadziwiająco błękitna, a otaczające jezioro wzgórza, porośnięte bujną zielenią, sprawiały wrażenie dalekich i jakby nierealnych. Każdą piędź ziemi wykorzystywano pod uprawę, i teraz, na początku lata, pola pokryte były jęczmieniem, pszenicą, kukurydzą i żytem. Wjeżdżając do Kinross, pan Seton wskazał Sinjun kościół i wychwalał pod niebiosa cnoty miejscowych pastorów oraz potępiał wszystkich, którzy knuli coś przeciwko tutejszej religii. Pokazał jej stary krzyż, do którego przymocowane byty żelazne dyby dla złoczyńców. Sinjun zauważyła, że Karze! Murdock, liczący zaledwie metr trzydzieści wzrostu, rudzielec o wielkiej głowie, omijał krzyż z żelaznymi dybami i kościół szerokim łukiem. Szybko się przekonała, że choć jest hrabiną Ashburnham, miejscowi ludzie patrzą na jej pieniądze pożądliwym okiem. Stary Bezzębny Obżartuch powiedział przecież, że poprzedni dziedzic sprzedał Młyn Kinrossów i teraz mieszka w nim przeklęty handlarz towarami żelaznymi. Trzeba było całej dyplomacji pani Seton (tak, nasza milady ma duży posag i lord poślubił ją dla pieniędzy!), aby Bezzębny Obżartuch i jego towarzysze zaczęli się entuzjastycznie uśmiechać. Sinjun kupiła materiał na ubrania dla dzieci i dla służby, a dla siebie nowe talerze, obrusy. Wiele pozycji zostało wykreślonych z listy i Colin nigdy się o niej nie dowie. Cóż to był za wspaniały, pełen wrażeń, dzień. Sinjun przewróciła się na drugi bok. Chciała jeszcze zasnąć, ale nie mogła. Pomyślała o młynie Kinrossów. Poprosiła Karła Murdocka, żeby ją tam zabrał. Był to piękny siedemnastowieczny dom ze wspaniałym ogrodem i starym młynem nad wartkim strumieniem. Sinjun przyglądała się stawom rybnym, pięknym rzeźbom, przystrzyżonym krzewom i rozległym ogrodom, przysięgając sobie, że razem z Colinem przywrócą tę własność rodzinie Kinrossów. Ich dzieci i wnuki zasługują na to, by przejąć nienaruszone dziedzictwo. Sinjun bardzo tęskniła za Colinem. On zdawał się jednak wcale nie spieszyć z powrotem do domu. Doszła do wniosku, że mężczyźni po prostu muszą posiadać kobiety. Pocałunki im nie wystarczają, chodzi o to, by złożyć w kobietach swoje nasienie. Będzie musiała to ścierpieć, aby był z niej zadowolony. I z pewnością wszystkiemu winne są owe trzy razy. Jeżeli uda się jej przekonać Colina, że wystarczy mu jeden raz, zniesie to bez trudu. Raz w ciągu nocy? Raz na tydzień? Nie wiedziała. Zastanawiała się, jak często robią to jej bracia - Douglas i Ryder. Dlaczego nie porozmawiała z Alex i nie zadała jej kilku zasadniczych pytań? Dobrze wiedziała czemu. Wydawało jej się, że pojadła wszystkie rozumy. Przeczytała przecież mnóstwo antycznych sztuk greckich z biblioteki Douglasa, które bynajmniej nie przemilczały spraw dotyczących ciała. A niech to diabli. Wspominała Alex i Douglasa, całujących się namiętnie, gdy tylko im się wydawało, że nikt nie patrzy. Ryder i Sophie zachowywali się podobnie. Ryder śmiał się pieszcząc Sophie i szeptał jej do ucha. Sinjun chciałaby, żeby Colin postępował tak samo. Dlaczego nie zapytała Alex? Alex była taką małą kobietką, o wiele mniejszą od Sinjun, a Douglas był wzrostu Colina, jak więc to znosiła? Westchnęła i położyła się na wznak. I wtedy usłyszała ten dźwięk. Otworzyła oczy i poprzez ciemność spojrzała w tym kierunku, skąd dochodził. Było to coś w rodzaju cichego skrobania. Chyba się przesłyszała. Dom był bardzo stary i mógł wydawać rozmaite odgłosy. Zamknęła oczy i znieruchomiała. Dźwięk rozległ się znowu, tym razem głośniej. Dochodził zza boazerii. Szczur? Skrobanie ustało, ale Sinjun leżała napięta, czekając aż znów się powtórzy. I doczekała się. Teraz towarzyszył mu inny odgłos. Jakby coś pełzło po podłodze. Jakby ktoś wlókł łańcuch po drewnianych płytach. Usiadła na łóżku. Co za bzdury! A potem rozległ się jęk, wyraźny ludzki jęk, który przyprawił Sinjun o gęsią skórkę. Serce biło jej w piersiach ze wszystkich sił. Usiłowała przeniknąć wzrokiem ciemności. Jęki i drapanie nagle ucichły, lecz odgłos ciągniętego po podłodze łańcucha stawał się wyraźniejszy i coraz bliższy. Teraz rozlegał się w sypialni. Sinjun chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle. Nagle w najodleglejszym kącie pokoju pojawiło się światełko. Wąziutka smużka bardzo białego światła. Sinjun poczuła taki strach, że niemal udusiła się własnym językiem. Znowu rozległ się jęk, a łańcuch uderzył o coś lub o kogoś, a potem usłyszała krzyk uderzonego. O Jezu, pomyślała, nie może tak siedzieć zmartwiała ze strachu. Zmusiła się, by wstać z łóżka. I wtedy dobiegł ją następny jęk. Ostry, długi i przepełniony bólem. Znieruchomiała, a potem podeszła do końca podwyższenia i spojrzała w róg pokoju. Światło stało się jaśniejsze. Ulotne i białe, wyglądało bardzo dziwnie. Nagle rozległ się przeraźliwy wrzask. Sinjun poczuła, że włosy stają jej dęba. I nagle raptownie zgasło światło. Róg pokoju znów stał się zupełnie ciemny. Jęki ucichły. Czekała, drżąc z zimna. Czekała i czekała w napięciu. Cisza. Żadnego drapania ani innych dźwięków. Powoli ściągnęła kołdrę z łóżka na podłogę. Owinęła się i ułożyła na podwyższeniu. W końcu zasnęła. Następnego ranka znalazła ją tak pani Seton. - Och, milady - powtarzała - co się stało? Och, och! Sinjun była obolała po nocy na twardej podłodze, ale nic się jej nie stało. - Proszę mi pomóc wstać, pani Seton. O, tak, dziękuję. Miałam sen, okropny koszmar, i tak się prze straszyłam, że wolałam spać na podłodze. Pani Seton uniosła jedną ze swoich grubych ciemnych brwi i pomogła Sinjun wstać na nogi. - Nic mi nie będzie. Niech Emma przyniesie wodę na kąpiel. Wkrótce zejdę na dół. Pani Seton skinęła głową i podeszła do drzwi. - Och, co to takiego? - spytała spoglądając w róg pokoju. - O czym pani mówi? - O tym - odparła pani Seton, wskazując na podłogę. - Wygląda jak jakiś muł z Krowiego Bagna, czarny, gęsty i cuchnący. Och, są w nim maleńkie kawałeczki... - głos jej się załamał i pani Seton cofnęła się. - Moja matka zawsze mawiała, że trzeba długiej łyżki, żeby jeść zupę z diabłem. Pani Seton, która zwykłe posługiwała się najczystszą angielszczyzną, raptem popadła w szkocki dialekt. Szybko się jednak opanowała i rzekła z namysłem: - Skąd to się tutaj wzięło? Na Boga, Krowie Bagno jest przecież bardzo daleko od zamku. - Spojrzała na Sinjun, a potem dodała, wzruszając ramionami: - Nieważne. Przyślę kogoś, żeby to sprzątnął. Sinjun nie miała ochoty przyglądać się temu z bliska, ale ciekawość zwyciężyła. Obrzydliwość, jakby ktoś chochlą rozlał nieczystości po podłodze... albo rozmazał je, na przykład, łańcuchem. Naprawdę nieźle to sobie wykombinowali, myślała Sinjun wchodząc do wanny. Naprawdę, zupełnie nieźle. ROZDZIAŁ 11 Sinjun minęła czterech mężczyzn, którzy pokrzykiwali do siebie w języku bynajmniej nie angielskim. Ściągnęli spod sufitu ogromny kandelabr, zastąpili nowym straszliwie zardzewiały łańcuch, a teraz zeskrobywali brud; potem kobiety miały umyć kryształ. Sinjun porozmawiała z nimi, uśmiechnęła się, i poszła do mniejszej jadalni, zwanej Przechodnim Pokojem Dziedzica. Zatrzymała się na widok ciotki Arleth, besztającej kobietę, która szorowała marmurową podłogę w holu. - Nie pozwalam na to, Annie! Wstań i wynoś się stąd! - O co chodzi? - spytała spokojnie Sinjun. Ciotka Arleth gwałtownie się odwróciła. - Nie pochwalam tego, dziewczyno. Spójrz, co ona robi! Te marmurowe płyty pozostawały nietknięte od wielu, wielu lat. - Tak, i zarosły brudem do tego stopnia, że biedna Annie ma już pewnie odciski na kolanach, tak długo szoruje podłogę. - Mówiłam ci już, że tu nie pasujesz, młoda damo, a teraz powtórzę to jeszcze raz. Jakim prawem wyda jesz pieniądze lorda na takie głupstwa? - O, nie. Zapewniam, że pieniądze są moje - od parła Sinjun z uśmiechem. - Uważam, że czysta podłoga wygląda o wiele ład niej, ciotko - odezwała się Serena, schodząc po schodach. W bladoniebieskiej, powiewnej sukni z jedwabiu wyglądała jak księżniczka. - A cóż ty masz do powiedzenia? Ty, która wciąż tylko bierzesz i bierzesz. Jak ty wyglądasz! Jesteś stuknięta! - Wyglądam pięknie. Lustra nie kłamią. Jesteś stara i dlatego dręczy cię zazdrość. Droga Joan, czy mogę ci jakoś pomóc? - Bardzo miło, że pytasz, Sereno. Chodźmy do Przechodniego Pokoju Dziedzica i porozmawiajmy przy śniadaniu. - Och, nie będę teraz jadła śniadania. Pójdę raczej nazrywać fioletowych ostów, one są godłem Szkocji. - Nie wiedziałam. - O tak. Kiedy wikingowie przybyli tu, aby gwałcić i rabować, jeden z nich nastąpił na oset i krzyknął z bólu. Jego wrzask zaalarmował miejscowych Celtów, którzy zdążyli umknąć. - Cóż za brednie - fuknęła ciotka Arleth. A potem dodała szeptem: - Czemu nie usiądziesz pod jarzębiną? - Jesteś niemiła, ciotko. Nic by się nie stało, nawet gdybym usiadła. Nabieram mocy w ciągu dnia. Jestem czarownicą, Joan. Ale dobrą. Porozmawiamy później. I nucąc pod nosem wyfrunęła przez potężne drzwi frontowe. - O co chodzi z tą jarzębiną? - spytała Sinjun. - Nie (woja sprawa - odparła ciotka Arleth. - Świetnie. Zostaw w spokoju Annie, ciotko Arleth. Czy masz ochotę zjeść ze mną śniadanie? - Pozbędę się ciebie - powiedziała ciotka Arleth wrogim tonem. A potem odwróciła się na pięcie i wy - maszerowała z holu. Nie wyszła jednak na dwór, lecz wspięła się na schody. Sinjun zastanowiła się, czy na górze dzieje się coś, w czym ciotka Arleth mogłaby przeszkodzić. Z ulgą stwierdziła, że nie. - Kiedy się zmęczysz, Annie, rozprostuj nogi i przyjdź do kuchni. Kucharka przygotowała dla wszystkich ogromne kubki z kawą i upiekła placuszki. - Sinjun z przyjemnością myślała o przepysznych pierniczkach owsianych. - Dziękuję, milady. Sinjun uśmiechnęła się, słysząc reperujących schody cieśli. Kiedy doprowadzą do porządku główne schody i poręcze, zabiorą się za schody galerii. A potem przeniosą się do północnej wieży. Prace postępowały. Sinjun była zadowolona. Weszła do Pokoju Dziedzica i ucieszyła się na widok Dulcie siedzącej między Filipem a Dahling. - Dzień dobry, Dulcie. Dzień dobry, dzieci. - Dzień dobry pani - odpowiedziała Dulcie. - Filip nie chmurz się tak, bo zmarszczki na czole pozostaną ci na całe życie. Dahling, nie rozmazuj jajka po obrusie! Jak zwykle, pomyślała Sinjun, przypominając sobie śniadania w towarzystwie wszystkich dzieciaków Rydera. Dom wariatów, istny dom wariatów. Nałożyła sobie porcję na talerz i usiadła na krześle Colina, bo stało najbliżej dzieci. - To krzesło papy. - Wiem. Bardzo ładnie rzeźbione i wystarczająco duże, aby się zmieścił. - To nie twoje miejsce. - W ogóle tu nie pasujesz - dodała Dahling. - Jestem żoną waszego ojca. Więc gdzie jest moje miejsce, jeżeli nie tutaj, w zamku? To pytanie zbiło Dahling z tropu. Ale nie Filipa. - Teraz, kiedy papa ma już twoje pieniądze, możesz pójść do klasztoru. - Paniczu Filipie! - Ale ja nie jestem katoliczką, Filipie. Co bym tam robiła? Nie mam pojęcia o godzinkach i jutrzniach. - Co to są godzinki? - Poranne modlitwy do Matki Boskiej, Dahling. - W takim razie jedź do Francji i zostań królową. - To dobry pomysł, Dahling, ale akurat teraz we Francji mają już władczynię, cesarzową Józefinę, żonę Napoleona. Teraz obydwoje znaleźli się w ślepej uliczce. - Doskonała owsianka. Nie ma jak świeże płatki. Uwielbiam je z brązowym cukrem. - A ja wolę z kawałeczkiem masła - powiedział Filip. - Naprawdę? W takim razie jutro spróbuję z masłem. - Sinjun zjadła ze smakiem ostatnią łyżkę owsianki - popiła kawą i oświadczyła: - Przez ostatnie trzy dni bardzo ciężko pracowałam. Dzisiaj pora na przyjemność. Zrobimy sobie razem konną przejażdżkę i pokażecie mi okolicę. - Boli mnie brzuszek - jęknęła Dahling, po czym zgięła się w pół i zaczęła jęczeć. - Ja pojadę - powiedział Filip. Sinjun zauważyła, że porozumiewawczo mrugnął do siostry. Filip zgubił Sinjun w niecałe dwie godziny. Aby znaleźć drogę powrotną z Lomond Hills do zamku, potrzebowała trzech godzin. Ale przedpołudnie wcale nie było zmarnowane. Sinjun poznała pięć rodzin zagrodników i z każdą napiła się jabłecznika. Spotkała Freskina, mężczyznę, który umiał pisać i miał gęsie pióro oraz pergamin. Spisała nazwiska chłopów i to, co powinno być w ich gospodarstwach ulepszone. Mieli za mało ziarna, potrzebowali krów i owiec; ale najważniejsze było ziarno. Jeśli nawet wiedzieli, że Colin ożenił się tylko dla pieniędzy, to przez uprzejmość nie dawali tego po sobie poznać. Sinjun coraz lepiej rozumiała miejscowy dialekt. „Słodka żoneczka” oznaczała plotkarkę. Żona Freskina z całą pewnością była słodka. Dzień był piękny, więc Sinjun pozwoliła swojej klaczy pocwałować po zboczach wzgórz i przez zagajniki. Przyjechawszy nad Loch Leven zaczerpnęła dłońmi wody z jeziora i napiła się jej. Puszczona luzem klacz omal nie wpadła w bagno. Nauczona doświadczeniem, Sinjun wróciła do zamku trzymając się torfowisk biegnących wzdłuż wzgórz. Kiedy wreszcie przyjechała do domu, była zmęczona, ale bardzo zadowolona. Zatrzymała się na wzniesieniu, z którego niedawno oglądała zamek z Colinem. Vere Castle wciąż wydawał się jej magiczny, może nawet bardziej niż poprzednio, bo stała się jego częścią. Przypomniała sobie, że należy kupić materiał i uszyć proporce, aby powiewały na czterech wieżach zamku. Może znajdzie też jakąś piękną młodą dziewczynę o złocistych włosach, która siedząc w oknie wieży będzie splatała i rozplatała warkocze. Podśpiewując, wjeżdżała do zamku, gdy zauważyła, że przy frontowych drzwiach czeka na nią Filip. - Zabrałeś mnie na piękną przejażdżkę, paniczu Fi lipie! Przechytrzyłeś mnie. Poczekaj, aż pojedziemy do mego domu na południu Anglii. Wtedy ja zgubię ciebie w klonowych lasach. Ale zostawię ślady z okruszków, żebyś mógł trafić do domu. - Wiedziałem, że wrócisz. - Pewnie, przecież tu mieszkam. Filip kopnął kamyk czubkiem znoszonego trzewika. - Następnym razem postaram się lepiej. Sinjun nie udawała, że go nie rozumie. Uśmiechnęła się i zmierzwiła jego piękne czarne włosy - włosy Colina. - Nie wątpię, że się lepiej postarasz. Ale posłuchaj mnie, Filipie. Przyjechałam, żeby tu zamieszkać, więc lepiej będzie, jeśli się do mnie przyzwyczaisz, nie uważasz? - Dahling ma rację, jesteś paskudna. * Sinjun leżała w łóżku i wpatrywała się w ciemny sufit. Od czasu wyjazdu minął już tydzień, a wciąż nic było od Colina żadnej wiadomości. Niepokoiła się; nie, raczej czulą się poirytowana. Pokoje w części elżbietańskiej były czyste, a dwieście funtów prawie ze szczętem zostało wydane. Miała ochotę pojechać do Edynburga, nie tylko, by zobaczyć się z mężem, ale także by wziąć od niego więcej pieniędzy. Ludzie, którzy dla niej pracowali, zasługiwali na zapłatę, a nie na obietnice. Cieśle byli gotowi do pracy w północnej wieży. Może powinna zaczekać z tym na Colina; może powinna pozwolić, by osobiście doglądał ich pracę? Nie, niech go diabli. Nic zasłużył sobie na tę przyjemność. Sinjun przewróciła się na bok, a potem znów na wznak, i westchnęła. Tego dnia złożono jej pierwszą wizytę. Miejscowy wicehrabia i jego małżonka przybyli poznać posażną żonę, która uratowała dziedzictwo jego lordowskiej mości. Sinjun podsłuchała, jak ciotka Arleth skarżyła się gościom: - To prawdziwa udręka, Luizo. Może ona jest posażną, ale nie ma za grosz wychowania i nie szanuje lepszych od siebie. W ogóle się ze mną nie liczy i rozstawia wszystkich po kątach. Sir Hector MacBean rozglądał się po zamku z wielką aprobatą i bez zdziwienia. - Zrobiła wiele dobrego, Arleth. Dom pachnie czystością. Spójrz na ten kandelabr, Luizo. Bałem się pod nim przechodzić. A teraz cały lśni i ma nowe łańcuchy. I tę właśnie chwilę Sinjun wybrała na swoje wejście. Poprawiła spódnicę i wkroczyła z uśmiechem. Wizyta udała się. Philpot, w swojej nowej czarno-białej liberii, podał doskonałe pierożki. Wyglądał dostojnie jak król Jerzy III i był równie uprzejmy. Ciotka Arleth miała pogardliwą minę. Sinjun podsunęła jej pierożki, mówiąc: - Ten krem z mleka i jaj jest przepyszny, smakuje ci, ciotko? Ciotkę Arleth zatkało. Zdobyła się tylko na skinięcie głową. MacBeanowie byli sympatyczni i zdawali się szczerze lubić Colina. Wychodząc, Luiza poklepała Sinjun po ramieniu i rzekła: - Wyglądasz na bardzo zaradną dziewczynę. W Vere Castle dzieje się wiele dziwnych rzeczy i krążą o nim różne plotki, ale mam nadzieję, że doprowadzisz wszystko do porządku, nie zwracając uwagi na ludzkie gadanie, bo to tylko bzdury. Sinjun podziękowała jej, nie bardzo wiedząc, co miała na myśli. Stała na schodach i machała im na pożegnanie. - Wyobrażasz sobie, że jesteś od nas dużo lepsza. Cóż, śmiem twierdzić, że Luiza cię przejrzała. Opowie wszystkim, jaka z ciebie parweniuszka... - po wiedziała ciotka Arleth, gdy wszyscy już poszli. - Jestem córką hrabiego. Jeżeli uważasz hrabiankę za parweniuszkę, to chyba brak ci wykształcenia. Mam dość twoich złośliwości - odparła Sinjun i od wróciła się nie dając ciotce czasu na odpowiedź. - Dahling! Chodź, kochanie, przymierzymy nową sukienkę. Poprzedniej nocy Sinjun znalazła w łóżku węża. Był długi, czarny, wił się jak oszalały, próbując umknąć. Sinjun wzdrygnęła się na jego widok, a potem uśmiechnęła. Ostrożnie owinęła go sobie wokół ramienia i wyniosła biedaka na dół, po czym wypuściła do ogrodu. Zastanawiała się, co ją czeka tej nocy. Wkrótce się przekonała. Okazało się, że to powtórka z przedstawienia o duchu. Dzieciaki były naprawdę utalentowane. Sinjun odezwała się drżącym głosem: - Och, to znowu ty. Zostaw mnie, duchu, proszę, zostaw mnie w spokoju. Duch wkrótce zniknął, a Sinjun przysięgłaby, ze usłyszała cichutki chichot. * - Joan! - zawołał Colin, wbiegając po wyczyszczonych schodach. Powitały go dzieci. Dahling uczepiła się jego nogi, krzycząc, że Sinjun jest podła i paskudna, i wstrętna, i okrutna. Filip milczał. Colin uściskał oboje i zapytał, gdzie jest Joan. - Joan? - zapytał Filip bezmyślnie. - Ach, ona. Ona jest wszędzie naraz. Robi wszystko. Nie daje ni komu spokoju. Wtedy zjawiła się ciotka Arleth, sycząc Colinowi do ucha, że ta dziewczyna, którą musiał poślubić, wszystkim rozkazuje i niszczy zamek. I jak Colin ma zamiar na to zareagować? Brakowało tylko Sereny, która nadeszła zaraz potem. Uśmiechnęła się słodko, wspięła na palce i ucałowała Colina prosto w usta. Zdumiony, odsunął się od niej, ale Serena nie przestawała się uśmiechać. - Cieszę się, że wróciłeś - powiedziała pieszczotliwym tonem, a Colin uniósł wysoko brwi. - Dahling, puść moją nogę; Filip, zabierz siostrę. Dokąd? Dokądkolwiek. Wszystko jedno. Arleth, daj mi spokój. Gdzie jest Joan? - Tu jestem. Zadarł głowę i ujrzał ją schodzącą po szerokich schodach. Miała na sobie nową suknię, bardzo prostą, z delikatnego jasnożółtego muślinu, wcale niewyszukaną, suknię, jaką mogłaby włożyć wiejska dziewczyna, ale na Joan wyglądała bardzo dobrze. Stęsknił się za nią. Myślał o niej więcej niż by chciał i dlatego wcześniej wrócił do domu. Nie załatwił jeszcze wszystkich spraw, ale przyjechał, żeby się z nią zobaczyć. Tak, myślał, wygląda bardzo ładnie, i nie mógł się doczekać, kiedy zdejmie z niej suknię, pocałuje ją i zagłębi się w niej. I wtedy pociągnął nosem i wszelkie miłe fantazje minęły. Wosk i cytryna. Przed oczami stanęła mu matka i Colin zastygł, bo to przecież było niemożliwe. A potem rozejrzał się dookoła i zamrugał z niedowierzaniem. Wszystko było nieskazitelnie czyste. Co nie oznacza, że kiedykolwiek przedtem zauważył, że jest brudno. Ale teraz to sobie uświadomił. Kandelabr wyglądał jak nowy, marmurowa posadzka była czysta jak lustro. Colin nie odezwał się ani słowem. Był zdumiony. Wszedł do salonu, a potem do Przechodniego Pokoju. Zobaczy! nowe zasłony, które wyglądały prawie tak samo jak stare, zobaczył dywany, które choć stare, wyglądały jak nowe, a ich żywe kolory mieniły się w słońcu. - Ja także się cieszę, że wróciłeś, Colin. Spojrzał na swoją żonę. - Widzę, że byłaś bardzo zajęta, Joan. - Och tak, wszyscy byliśmy bardzo zajęci. Spójrz na zasłony. Są nowe, ale z identycznego materiału jak poprzednie. Nie do wiary, że w magazynie w Dundee wciąż mają taki sam materiał. A wzór pochodzi sprzed prawie pięćdziesięciu lat! Czy to nie wspaniałe? - Lubiłem stare zasłony. - Naprawdę? Chcesz powiedzieć, że lubiłeś nagromadzony przez lata kurz? - Dywany wyglądają jakoś dziwnie. - Oczywiście. Są czyste. Kiedy po nich przejdziesz, nie wzbijesz już tumanów kurzu. Colin otworzył usta, ale Sinjun uciszyła go, podnosząc rękę. - Pozwól, że zgadnę. Wolałeś je takimi, jakie były przedtem. - Tak. Już powiedziałem, zrobiłaś rzeczy, których nie pochwalam. - Wołałbyś, żebym leniuchowała, czytając powieści, które trzymasz w tym zjedzonym przez mole pokoju zwanym biblioteką, i zapychając się placuszkami? Colin spostrzegł, że stoją od siebie na odległość metra, ale nie podszedł bliżej. To on miał rację; Joan musiała to zrozumieć i przeprosić go. - Powinnaś była zaczekać z tym na mnie. Po wiedziałem ci, że masz sporządzić i przedstawić mi listę, a potem... - Papo, ona jest paskudna i znęca się nade mną i nad Filipem! Raz nawet kazała mi zostać w pokoju, a była bardzo ładna pogoda. - Nawet dzieci, Joan? - Colin spojrzał na córkę. - Idź do Dulcie. Chcę porozmawiać z waszą macochą. - Nie chcemy jej tutaj! Powiedz, żeby nas więcej nie biła. Sinjun spojrzała na dziewczynkę, a potem wybuchnęła śmiechem. - Zupełnie nieźle, Dahling. Strzał z grubej rury. Całkiem nieźle. - Idź już, Dahling. Zajmę się Joan. Ach, ciotka Arleth, jesteś tu jeszcze? Zostawcie nas, proszę, i za mknijcie drzwi. Muszę porozmawiać z żoną. - Powiedz jej, żeby przestała wszystko rujnować, Colin. W końcu to ty jesteś tutaj panem, mężem i dziedzicem, a nie ta dziewczyna. Nie ona zarządza zamkiem, lecz ty. Dopilnuj, żeby... - Wyślij ją do zakonu! - wrzasnęła Dahling i zniknęła za drzwiami. Arleth skinęła głową i wyszła. Zostali sami w pięknie wysprzątanym salonie. Nawet meble lśniły czystością. - Biłaś moje dzieci? Sinjun spojrzała na męża. Był piękny i poczuła, że jej tętno przyspiesza na sam jego widok, ale teraz wydawał się jej obcy. Piękny nieznajomy. Miała ochotę go uderzyć. - Biłaś je, Joan? To było bez sensu, po prostu śmieszne. Musi natychmiast przerwać tę idiotyczną scenę. Szybko podeszła do Colina, wspięła się na palce i zarzuciła mu ręce na szyję. - Straszliwie się za tobą stęskniłam - powiedziała i pocałowała go. Usta miał ciepłe i zaciśnięte. Nie rozchylił ich. Chwycił ją za ramiona i odsunął od siebie. - Nie było mnie w domu prawie trzy tygodnie. Wróciłem tylko po to, żeby się z tobą zobaczyć, żeby się przekonać, czy jesteś bezpieczna, czy przeklęci Macphersonowie nic ci nie zrobili. Nie mogłem zna leźć Robbie’ego MacPhersona w Edynburgu. Unikał mnie, bo jest nędznym tchórzem. Oczywiście, dowie działbym się, gdyby coś się stało, ale wolałem sprawdzić osobiście. Jesteś prawdziwą panią na zamku, prawda? Bardzo prędko przejęłaś władzę i robisz tu, co ci się podoba. Nie liczysz się z moim zdaniem. Lekceważysz moje życzenia. Masz mnie za nic. Jego słowa spłynęły po niej jak woda po gęsi. Sinjun nie nawykła do takiego tonu. - Zrobiłam to, co uważałam za słuszne. - Jesteś zbyt młoda, by wiedzieć, co jest słuszne. - Bzdura, dobrze o tym wiesz. Ach, oto i Serena, z pewnością znów chce cię ucałować. Masz zamiar wygłaszać swoje kazanie w jej obecności? Jeśli chcesz, zawołam także dzieci i ciotkę Arleth. Utworzą wspaniały chór, wyśpiewujący ci wszystkie moje grzechy. Nie? Świetnie, w takim razie może się przejdziesz do swego pokoju w wieży. Wtedy dopiero dasz upust całej swojej zgorzkniałości. To powiedziawszy, odwróciła się i odeszła. Zupełnie jak chłopak, pomyślał Colin zagryzając usta. Zacisnął pięści. - Byłoby dobrze, gdybyś spróbowała zaprzyjaźnić sie z moimi dziećmi. Widzę, że nadal traktują cię jak intruza. Widzę, że nie lubią cię, tak samo jak ty ich. Sinjun nawet się nie odwróciła, tylko rzuciła przez ramię: - Głośniej. Dzieci zawsze naśladują rodziców. Colin zamilkł. Szedł za nią do północnej wieży. Wciąż czuł zapach wosku i cytryny i wiedział, że Joan miała czelność robić, na co jej tylko przyszła ochota, także w jego pokoju. W jedynym pokoju, który zawsze był tylko jego. Przyspieszył kroku. Na widok zreperowanych schodów powiedział: - Nic chciałem ich remontować w ten sposób. Coś ty, do diabła, zrobiła? - Ciekawe, co by ci się spodobało? A może chciałbyś mieć schody po przekątnej? A może lepiej co drugi stopień z zapadnią dla tych, co nie okażą się wystarczająco uważni? - Nie masz prawa wtrącać się w nie swoje sprawy. Mówiłem ci, żebyś tego nie robiła. Nie powiedział już ani słowa i podążał za nią. Otworzył obite brązem drzwi prowadzące do jego pokoju; zapach czystości zupełnie ściął go z nóg. Stanął na środku kolistego pomieszczenia, wpatrując się w stojący na biurku wazon z różami. Róże, na miłość boską, ulubione kwiaty jego matki, a na domiar złego ich zapach zmieszany z cierpką wonią cytryny. Zamknął oczy i wyszeptał: - Przeszłaś samą siebie, madame. - Naprawdę? Wolałeś brud? Wolałeś, żeby twoje książki zgniły? Mało im brakowało. A półki pod nimi były przeżarte przez korniki i inne robactwo. Colin czuł wściekłość i bezsilność. Ona miała rację, niech ją diabli, zachowywał się jak pies ogrodnika, ale to przecież jego dom, jego rzeczy, jego odpowiedzialność. A ona zabrała się do sprawy po swojemu, nie czekając na jego pozwolenie i wskazówki. Tego nie mógł darować. - Nienawidzę woni cytryn i wosku. A zapach róż przyprawia mnie o mdłości. - Ależ pani Seton powiedziała mi, że twoja matka... - Nie waż się mówić o mojej matce! - Dobrze, nie powiem już ani słowa. - Wtargnęłaś do mego pokoju, jedynego miejsca w tej stercie kamieni, które należy tylko do mnie od dnia moich urodzin! Weszłaś tu i zmieniłaś wszystko po swojemu. - Nic tutaj nie zmieniłam, rozejrzyj się dookoła, a sam się przekonasz. Róże, owszem, ale nic poza tym, a one także nie są żadną zmianą, tylko tymczasowym dodatkiem. Wydaje ci się, że wolisz, aby te stare dywany utkane przez twoją prapraprababkę straciły swoje barwy i obróciły się w pył? A na zniszczonych schodach można sobie połamać nogi. Dlatego kazałam powstawiać nowe kamienie. Wszystko jest tak jak dawniej, niczego nie zmieniałam. Możesz sam sprawdzić, że kamienie pasują do reszty. A dywan, na miłość boską, ten piękny stary dywan! Dopiero teraz widać jego żywe kolory! - To ja powinienem podjąć decyzję. Nie dawał za wygraną, musiała przyznać, że był wytrwały. - Reperacja schodów nie była aż taka kosztowna. Czemu więc nic z nimi nie zrobiłeś? - To, co zrobiłem i czego nie zrobiłem, to wyłącz nie moja sprawa. Nie będę ci się tłumaczył. To mój dom, mój zamek. Postąpiłaś niewłaściwie. - Jestem twoją żoną. Vere Castle jest również moim domem. Odpowiadam za niego. - Jesteś tylko tym, kim ci pozwolę być. - Robisz z siebie głupca! Czekałam i czekałam na twój powrót. Prawie trzy tygodnie bez żadnej wiadomości. Najwyraźniej zapominasz, mój panie, że ty także jesteś za coś odpowiedzialny. Na przykład za własne dzieci. - Moje dzieci! Wszystko wskazuje na to, że nie lubią cię tak samo jak wtedy, kiedy ujrzały cię po raz pierwszy. I prawdopodobnie nie dzieje się tak bez powodu. Podniosłaś na nie rękę, prawda? Wyobraziłaś sobie, że zajęłaś moje miejsce, że będziesz wszystkimi rządziła i karała dzieci. Sinjun wykazała dość rozsądku, by nie tknąć pierwszego wydania dzieł Szekspira. Wybrała opasłe tomisko autorstwa jakiegoś nieznanego szesnastowiecznego mnicha i cisnęła nim w Colina. Trafiła go w klatkę piersiową. Odskoczył do tyłu. Przyglądał się jej, nie wierząc, że ośmieliła się to zrobić. Gdyby miała pod ręką miecz, prawdopodobnie rzuciłaby się na niego z mieczem. A on nie mógł się doczekać powrotu do domu. Tęsknił do chwili, gdy zobaczy swoją młodą żonę, a ona ciska w niego książką. Wyobrażał sobie, że zasiądzie przy stole w jadalni, z żoną po prawicy. Dzieci będą dobrze wymyte - oczywiście jej delikatnymi rączkami - uśmiechnięte i zadowolone ze swojej nowej macochy. Roztarł uderzone miejsce. Przyjemne marzenia rozwiały się. Ale racja była po jego stronie. Miała pieniądze, więc zajęła jego miejsce i stała się panem jego domu. Tego nie można darować. - Myślę, że zamknę cię w sypialni. Nie będziesz tu wprowadzała dalszych nieporządków. Sinjun przyglądała mu się. Piękne czarne włosy Colina były rozwiane przez wiatr. Twarz miał ogorzałą, a oczy błękitne. Zdradliwie błękitne, pomyślała, pełne złości i niechęci do niej. - Ukarzesz mnie za to, że stałam się jedną z Kinrossów? - Prawdziwa żona Kinrossa nie zmuszałaby nikogo do słuchania swoich poleceń. Szanowałaby uczucia innych osób. Byłaby posłuszna mężowi. Nie możesz się zachowywać jak dziedzic tylko dlatego, że wniosłaś duży posag. Nie pozwolę ci na to. Sinjun odeszła bez słowa. Nie próbował jej zatrzymywać. Zniknęła w wąskich drzwiach i Colin usłyszał jej lekkie kroki na krętych schodach, świeżo wyremontowanych krętych schodach. - A niech to diabli - mruknął. Sinjun poszła wprost do stajni. Nie mogła się doczekać klaczy Fanny, ale dotychczas z Northcliffe Hall nie nadeszły nawet kufry. W stajni zastała Karła Murdocka. Spojrzał jej w twarz, bladą i napiętą, w oczy, których wyrazu nie rozumiał, i szybko osiodłał dla niej Carrot, młodą gniadą klacz. Sinjun nie miała na sobie stroju do konnej jazdy. Ale nie dbała o to. Zauważyła, że Murdock nie założył klaczy damskiego siodła. Było jej wszystko jedno. Kiedy jej dosiadła, spódnica zadarła się Sinjun powyżej kolan, odsłaniając białe jedwabne pończochy i czarne pantofelki. - Chwała Bogu, pojechała sobie - westchnęła ciotka Arleth. - Co masz na myśli? - zapytał Colin. - Mówię, że odjechała konno. Ladaco, nie włożyła nawet stroju do konnej jazdy. Zadzierała spódnicę pokazując pończochy. Widziałam ją z okien jadalni. - Czy będziesz mógł zachować jej pieniądze, Co lin? - zapytała Serena przechodząc przez hol i przeglądając się w marmurowych płytach posadzki. Nie zdążył jej odpowiedzieć, bo w drzwiach stanął Karzeł Murdock. Miął w rękach czerwoną czapkę. - Jestem trochę zaniepokojony, milordzie - po wiedział. Colin zaklął, długo i potoczyście. Murdock spojrzał na niego z dezaprobatą. Ciotka Arleth otworzyła usta, żeby go zwymyślać, ale nie zdążyła. Colin wybiegł z domu. Klął przez całą drogę do stajni. Jego ulubiony ogier Guliwer miał zwichniętą nogę. Wybrał więc Starego Cumbera, spokojnego, niemłodego już konia, który przeżył więcej rodowych waśni niż niejeden mieszkający tu człowiek. - W którą stronę pojechała? - W kierunku zachodniego krańca jeziora. Colin nie odnalazł jej. Nie pozostawiła żadnego śladu. Spędził na poszukiwaniach dwie godziny, na przemian przeklinając ją i niepokojąc się, że schwytał ją któryś z MacPhersonów. Wątpił, czy stary Latham MacPherson rzeczywiście zabronił dalszych najazdów na ziemie Kinrossów. Całkiem możliwe, że Robbie MacPherson odłączył się od ojca, jeżeli kiedykolwiek w ogóle był mu posłuszny. Colin pocił się. Wrócił do zamku o zachodzie słońca. Klacz Joan, Carrot, spokojnie pasła się przy stajni. Karzeł Murdock wzruszył ramionami, ale unikał wzroku pana. - Wróciła dobrą godzinę temu, milordzie. Nic nie mówiła. - Ach, tak - odparł Colin i gniewnie uderzył się szpicrutą po udzie. Nie zdziwił się widząc, że sypialnia jest nie tylko pusta, ale także czysta jak cały zamek. Była nadal mroczna, ale nie tak ponura jak dawniej. Schodząc na kolację do jadalni przyrzekł sobie trzymać język za zębami. Nie chciał wszczynać następnej kłótni w obecności całej rodziny. Sinjun stała przy kominku. Miała na sobie tę samą suknię. W ręce trzymała kieliszek sherry. Ciotka Arleth rozprawiała o czymś nieprzyjemnym, Serena siedziała na kozetce, wpatrując się z rozmarzeniem w przestrzeń, a dzieci na kanapce, pod opieką Dulcie. Sinjun przyglądała się, jak Colin wchodzi do jadalni. Ależ był wspaniały. Wcale nie zamierzała zajmować jego miejsca, dureń. Jak mógł być tak ślepy? Chciała tu mieć swoje własne - nie jego - miejsce. Chciała być obok niego. Śmiać się z nim, pracować, całować go, czuć jego ciało obok swojego. - Dobry wieczór - powiedział Colin. - Papo, ona powiedziała, że nie dostaniemy kolacji, ale skoro ty tu jesteś, będzie musiała ustąpić. Dulcie chwyciła Dahling za ramię. - Jesteś małą złośliwą paskudą, Dahling Kinross! - Prawdziwą wiedźmą - dodał Colin. - Troszkę przedobrzyłaś, Dahling - powiedziała Sinjun uśmiechając się do pasierbicy. - Ale warto było spróbować. Dam ci radę. Nigdy nie należy przesadzać, oto główna zasada obowiązująca w teatrze. - Chciałabym występować na deskach scenicznych - odezwała się Serena. - Tak to się mówi po angielsku, prawda, Joan? - Tak, właśnie tak. Już teraz chodzisz tak pięknie, jakbyś się unosiła w powietrzu. Cała reszta przyszłaby ci bez trudu. - Co za bzdury - stwierdziła ciotka Arleth. - Jakie masz zamiary, Colin? - Zjeść kolację, ciotko Arleth. Oto Philpot. Joan, weź mnie pod rękę. Nie miała na to szczególnej ochoty, ale wszyscy na nią patrzyli, więc musiała go posłuchać. Kiedy poklepał ją po ręce, napięła się gotowa do walki. - Och, nie teraz, kochanie, i nie tutaj. Powiem ci, czego od ciebie oczekuję dopiero wtedy, gdy znajdziemy się za drzwiami mojej sypialni, mojej bardzo czystej sypialni. ROZDZIAŁ 12 Colin dotrzymał słowa. Wprowadził Sinjun do sypialni, a potem starannie zamknął drzwi na klucz. Patrząc na nią wsunął klucz do kieszeni. - Chcesz, żebym rozpalił ogień w kominku? Sinjun pokręciła głową. - Myślę jednak, że to dobry pomysł. Wkrótce będziesz naga, a nie chcę, żebyś drżała z zimna. Chcę, żebyś drżała z mojego powodu. Ach, więc taka ma być zemsta mężczyzny, pomyślała Sinjun przyglądając się Colinowi. Był teraz bardzo opanowany i wyglądał na zdecydowanego i rozgniewanego. Prawdopodobnie znów zwęszył znienawidzoną woń wosku i cytryny. Ale Sinjun nie na darmo obdarzona została dwoma upartymi i inteligentnymi braćmi, przy których wiele nauczyła się o mężczyznach oraz o ich nieobliczalnym zachowaniu. Oto Colin, postępujący jakby był sułtanem, a ona jego niewolnicą. Ten obrazek spodobał się jej. Podobałby się jeszcze bardziej, gdyby Colin śmiał się i żartował. Tak, welony, dziesiątki zwiewnych welonów, a ona zatańczy dla niego i... - Dlaczego się uśmiechasz? - Z powodu welonów. - Czyś ty postradała zmysły, Joan? - Nie. Po prostu wyobraziłam sobie, że jesteś sułtanem, a ja twoją niewolnicą na jedną noc, i że tańczę dla ciebie przystrojona w welony. Milczał zdumiony. Ta dziewczyna wciąż go zaskakiwała, nigdy nie wiedział, co wymyśli. Nawet jeśli mówiła coś, czego się spodziewał, ujmowała to dziwnie jasno i niewinnie, bez cienia jakiejkolwiek przebiegłości. A Colin tego nie lubił. - Uważam, że to czarujący pomysł. Tej nocy za tańczysz dla mnie po prostu nago. A w razie gdybyś potrzebowała akompaniamentu, będę klaskał w dłonie. Po powrocie do Edynburgu kupię ci kilka przezroczystych szali. I wtedy spróbujemy po raz drugi, w sposób bliższy twojej wizji. - Ach, więc znowu masz zamiar wyjechać? Pewnie przed świtem, kiedy będę jeszcze spała. Rozumiem, Colin. Chcesz uniknąć sceny, boisz się, że będę cię błagała, abyś nie zostawiał mnie samej w nieznanym domu, wśród obcych ludzi, w przeklętej cudzo ziemskiej krainie. A może myślisz, że namówiłabym cię, abyś ze mną został? Nie, nie sądzę. Ach tak, zapomniałam o twoich krewnych, którzy umilą mi życie. Ciotka Arleth jest naprawdę groźna. Nienawidzi i ciebie, i mnie. O ile się zorientowałam, kochała tylko twego brata i ojca, który źle ją potraktował, przynajmniej w jej mniemaniu. Jeśli chodzi o Serenę, to nie potrafię powiedzieć, w jakim świecie żyje. Realnym czy baśniowym. Jest stuknięta, ale w miły sposób. A co do dzieci, cóż, w dalszym ciągu będę je tłukła, kiedy mi tylko przyjdzie ochota. - Nie chcę się z tobą więcej kłócić, Joan. Zapamiętaj sobie jednak, że podczas mojej nieobecności nie będziesz wprowadzać żadnych innowacji. Nic. Będziesz miła dla wszystkich, a w szczególności dla moich dzieci. Tego oczekuję od mojej żony. - Idź do diabła, Colin. Patrzył, jak Sinjun zadziera głowę i czuł, że krew spływa mu Z mózgu w krocze. Ta sama dziewczyna, która uwielbiała go w Londynie i błagała, aby ją posiadł w czasie podróży do Szkocji, teraz stała się jędzą. W jej niebieskich oczach Sherbrooke’ów nie było śladu oddania. Był w nich ogień, ale, co dziwne, ogień zimny jak światło księżyca. I to go podniecało. Postąpił krok naprzód. Ani drgnęła. Nie miała zamiaru pozwolić, aby ją gonił po sypialni, chociaż kiedyś słyszała, jak Alex z piskiem uciekała przed Douglasem. A kiedy piski ucichły, Sinjun wiedziała, że robią coś wspaniałego. Ale teraz nie było wspaniale. - Pozwolę, żebyś mnie pocałował, Colin. Już ci mówiłam, że bardzo to lubię. - O, tak. Pocałuję cię. - Jeśli chcesz, ja pocałuję ciebie. - Tak. Spodziewam się, że odpowiesz na moje pocałunki. - Nie. Chodzi mi o to, że będę całować i pieścić twoją męskość, jeśli sobie lego życzysz. Poprzednim razem słuchanie twoich jęków i przyglądanie się jak drżysz sprawiło mi przyjemność. Colin znieruchomiał. Przełknął ślinę. Poczuł, że ma wzwód. Wyobraził sobie, że Joan leży na nim i dotyka go ustami i dłońmi. Poczuł dotyk jej włosów na brzuchu. - Nie - powiedział. - Nie chcę, żebyś to robiła. - I poczuł, jak jego ciało się buntuje. - Dlaczego? Przecież to lubiłeś. Nie rozumiem, dlaczego tak szybko mnie wtedy powstrzymałeś. Ja się po prostu uczyłam. Dziś w nocy moglibyśmy to robić bardzo długo. Nie chcę, żebyś robił ze mną inne rzeczy. Zadecydowaliśmy już, że nie będziesz. Jesteś zbyt duży. - Już ci mówiłem, że nie masz o niczym pojęcia. U dziewczyny tak inteligentnej i wykształconej podobna ignorancja jest po prostu śmieszna. Będę się z tobą kochał, Joan. I wejdę w ciebie, jak się należy. Tak jak to robią mężczyźni i kobiety od czasu, kiedy Bóg umieścił ich w Raju. - Widzę, że jesteś zdecydowany. Po prostu bada łam, na czym stoimy. Jestem gotowa na kompromis, Colin. Myślę, że jeden raz będę w stanie wytrzymać. Nie powinno być tak źle. Ale nie zgodzę się na więcej. Byłoby okrucieństwem, gdybyś nalegał. Colin nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Boże, tak za nią tęsknił. Miał nawet ochotę wziąć sobie kobietę, ale nie uczynił tego, chociaż kitka dam czyniło mu awanse, których tylko ślepy by nie zauważył. Nie, nie tknął innej kobiety i myślał o Joan. O jej długich, białych nogach. Ale najbardziej ojej absolutnej szczerości. Zaklął. Ani przez chwilę nie wierzył, że Joan tknęłaby jakiekolwiek dziecko choć jednym palcem, nawet Dahling, kiedy była najbardziej nieznośna. - Nie, zrobimy to jak należy. Zachowywałem wstrzemięźliwość. A nie jestem stworzony do celibatu. Posiądę cię tyle razy, ile zechcę, a tobie to sprawi przyjemność, Joan. Zaufaj mi. Sinjun nie poruszyła się. - Nie lubię, kiedy się mnie zmusza. - Westchnęła głęboko. - Nie jestem w ciąży, Colin. - Nic dziwnego. Potrzebujemy kilku razy, aby spłodzić dziecko. Potrzebujemy też więcej wzajemne go zrozumienia. Musisz się nauczyć, jaka jest twoja rola w moim domu i czego od ciebie oczekuję. - Nie, chodzi mi o to, że nie jestem w ciąży akurat w tej chwili. Colin poczuł wielki zawód. Cała krew napłynęła mu z powrotem do mózgu. Gdyby była pełnia księżyca, zacząłby wyć i uganiać po bagniskach jak szaleniec. Spojrzał na nią z resztką nadziei. - To znaczy, że w ciągu ostatniego tygodnia stwierdziłaś, że nie jesteś w ciąży. - Nie, właśnie teraz, kiedy rozmawiamy. - A może zbliżasz się do końca okresu? - Nie. Czy mówiła mu prawdę? Z pewnością tak. - A niech to diabli - mruknął. - To ulubione przekleństwo moich braci - powie działa. - Z wyjątkiem Tysena, który jest duchownym. - Muszę przyznać, że nieraz to od nich słyszałem. Mówili to zawsze, nim się na mnie rzucili. - Kochają mnie - powiedziała z prostotą. Czekała. Colin nic nie odpowiedział. Wyglądało nawet na to, że ma ochotę coś powiedzieć, ale nie znajdował odpowiednich słów. - Tak - powtórzyła Sinjun. - Niech to diabli. - Chodź, pocałuję cię. To wprawdzie niczego nie załatwi, ale będzie przyjemne, co do tego nie miała wątpliwości. Podeszła do niego bez wahania. - Bardzo to lubię. Dziękuję, Colin. Nie był to najlepszy pocałunek Colina, pomyślała. Wolałaby, aby całował ją tak, jak w czasie nocy poślubnej. Odsunął ją łagodnie, ale nadal trzymał dłonie na ramionach Sinjun. Wdychał jej słodką woń. Czuł gładkość jej ciała pod palcami. - Edynburg jest tylko o pół dnia drogi - powie działa nie spuszczając oczu z jego ust. - Tak, wiem. - Mógłbyś przyjeżdżać do domu co kilka dni, Colin. - Tak, ale nie wrócę, dopóki nie załatwię wszystkiego do końca. - Gdzie jest Robert MacPherson? Rozmawiałeś ze starym dziedzicem? - Nie mam pojęcia, gdzie jest teraz Robert MacPherson. Możliwe, że przyjechał tu za mną. Nie wiem. Ale jest bardzo prawdopodobne, że został w Edynburgu, żeby mnie tam dopaść. Jak dotąd nic nie zrobił. Spotkałem się ze starym Lathamem, jego ojcem, który nie rozumie, dlaczego Robbie zachowuje się jak tchórzliwy głupiec. Zawiadomił syna, że chce się z nim zobaczyć, ale jak dotąd nie otrzymał odpowiedzi. Latham twierdzi, że Robbie powiedział mu, że nie mam przeciwko niemu żadnych dowodów. Prędzej czy później Robbie sam do mnie przyjdzie. - Czemu go po prostu nie zabijesz? Colin zamrugał. - Jesteś kobietą - powiedział powoli. - A kobiety pozostają łagodne nawet w obliczu gwałtu i wojny. A ty chcesz, żebym go zabił? - Tak - odparła po namyśle. - Sądzę, że musisz to zrobić. Z tego co wiem, sprawia wrażenie niezrównoważonego, coś jak ciotka Arleth. Nie chcę żyć w ciągłym strachu, że cię zrani lub zabije. Tak, myślę, że powinieneś go zabić, tylko ostrożnie. Colin nie wiedział, co ma jej odpowiedzieć. - Mogę napisać do moich braci, żeby nam poradzili, jak postąpić. Nie - odpowiedział prędko. - Tylko nie to. Po słuchaj, możliwe, że Robbie nie ma nic wspólnego z naszymi kłopotami. Nie bardzo w to wprawdzie wierzę, ale istnieje taka możliwość. W końcu tylko ty ucierpiałaś w Edynburgu, a Robbie jest dobrym strzelcem. Trudno uwierzyć, że chybił. - Zapominasz, co się stało w Londynie. I muszę dodać, że słowo „kłopot” jest zbyt słabym określeniem na próbę zabójstwa. - Nie jestem pewny. - A więc zostaniesz w Edynburgu, dopóki on cię nie zabije lub dopóki ty go nie zabijesz w obronie własnej? - Na to wygląda - odparł Colin z krzywym uśmieszkiem. - Czasami wydaje mi się, że dżentelmeni są zbyt łagodni. - Nie chcę skończyć na szubienicy. - Och, zrobiłbyś to tak, żeby nikt cię nie podejrzewał. - Nie wiem. Nigdy nikogo nie zabiłem z premedytacją. Colin wypuścił Sinjun i patrzył, jak podchodzi do wielkiego skórzanego fotela. - Ani ja. Ale chciałabym, żebyś mimo wszystko wziął to pod uwagę. A teraz chciałabym, żebyś mnie przeprosił za swoje nieprzyjemne zachowanie. Colin zachował kamienną twarz. - Zawarliśmy umowę. I ty jej nie dotrzymałaś. Okazałaś mi nieposłuszeństwo. - I gdyby nie to, że jestem akurat niedysponowana, ukarałbyś mnie za to. - Do diabła, kochanie się nie jest karą! - Ha! Jako twoja żona wiem o tym najlepiej! Jest bolesne, poniżające i daje przyjemność tylko mężczyźnie, który równie dobrze mógłby pokryć kozę i mieć z tego zadowolenie! Colin zaklął. - W porządku, przebaczę ci, nawet jeżeli nie jesteś w stanie mnie przeprosić. Mam zamiar nadal remontować zamek, ale muszę ci zakomunikować, że wyda łam całe dwieście funtów. - W takim razie przestaniesz się wtrącać w nie - swoje sprawy. - O nie, jeżeli nie dasz mi więcej pieniędzy, pozwolę, aby pani Seton nadal opowiadała sprzedawcom, jak to ty, łowca posagów, wykorzystujesz swoją posażną małżonkę. - Nadal opowiadała? - O, tak. Przepada za tym. I nawet mnie polubiła, bo jestem niewyczerpanym źródłem pieniędzy. Pozyskałam ją z łatwością. Colin poczuł się tak, jakby ugrzązł w zdradzieckim bagnie Kelly. - Porozmawiam z nią i zapowiem, żeby trzymała język za zębami. Zdawał sobie sprawę, że była to rozpaczliwa próba Stworzenia pozorów, iż panuje nad sytuacją. Sinjun nie dała się na to nabrać. - Przyjechałem do domu, żeby się z tobą zobaczyć - westchnął Colin. - I ma się rozumieć, z dziećmi. Życzę sobie, abyś spróbowała pozyskać sobie ich sympatię. - Dzieci potrzebują czasu, aby się do kogoś prze konać. Filip i Dahling także. Jestem raczej zadowolona z naszych postępów. - Liczysz sobie lat dziewiętnaście, a nie dziewięćdziesiąt jeden! Nie pojadłaś wszelkich rozumów na temat dzieci! - Wiem o nich bardzo wiele. Że są nieobliczalne, przewrotne i niezwykle pomysłowe. Zobaczymy, co będzie dalej. Dobrze by było, gdybyś tu został i pokazał im, że ich macocha jest czarującą osobą. - Jadę do Clackmannanshire, aby dopilnować kupna owiec. Bydło przybędzie z Berwick. Wrócę do domu, kiedy zwierzęta znajdą się w domu, a Robert MacPherson okaże się martwy lub niewinny. - Sporządziłam kilka list rzeczy potrzebnych twoim ludziom. Myślę, że zechcesz na nie rzucić okiem. Są w kantorze. Colin zaklął jeszcze raz, ale nie powiedział nic więcej, po prostu schował się za orientalnym parawanem i włożył na siebie szlafrok Sinjun. Opuścił zamek o świcie, kiedy jeszcze spala. * Sinjun uśmiechnęła się słysząc, że wielki zegar w holu wybija dwunastą. Ach, już północ, zaraz się zacznie. I rzeczywiście. Dziesięć minut później rozległo się delikatne skrobanie, jakby bieganina szczurów, a także znane jęki i podzwanianie łańcuchów. Sinjun usiadła powoli na łóżku i policzyła do pięciu, a potem wrzasnęła tak przerażająco, że sama się przestraszyła. - Och, proszę, przestań! Wielkie nieba, na pomoc, ratunku! - A potem dodała: - Nie mogę tego znieść, będę musiała opuścić to nawiedzone miejsce. Perlista Jane, odejdź, odejdź, zostaw mnie. Dźwięki ucichły. Pół godziny później Sinjun zsunęła sie z łóżka. Filip rzucał się we śnie. Śniło mu się, że walczy z ogromnym pstrągiem, którego złowił w zeszłym tygodniu w Loch Leven, dokąd poszedł z Karłem Murdockiem. We śnie ryba straszliwie urosła i teraz jej rozwarta paszcza była wielkości otwartych drzwi. Karzeł Murdock chwalił Filipa za to, że jest takim doskonałym rybakiem, a jego głos stawał się coraz cichszy i cichszy, aż... Ale to nie był glos Karła Murdocka. Nagle pstrąg zniknął, a Filip był w swoim łóżku, lecz nie sam. Poczuł na szyi czyjeś miękkie palce i usłyszał głos. Który mówił: - Jesteś sprytnym chłopcem, Filipie, sprytnym I grzecznym. Och, tak, dobry z ciebie chłopak. Filip spojrzał w górę i zobaczył, że obok łóżka się zjawa damy. Ma długie, prawie białe włosy i ubrana jest w białą powiewną suknię. Jest piękna i młoda, ale wygląda przerażająco. Jej palce są jeszcze bielsze niż suknia. Z truciem przełknął ślinę i wrzasnął co sił w płucach. Złapał kołdrę i naciągnął na głowę. To tylko koszmarny sen, w jego mózgu pstrąg zmienił się w ducha, myślał, ale i tak zagrzebywał się w materac i kurczowo trzymał kołdrę. Cichy głos znów się odezwał: - To ja, Filipie, Duch Dziewicy. Twoja macocha opowiadała ci o mnie. Ja się nią opiekuję. Twoja Perlista Jane boi się mnie. Ona nie jest zadowolona, że ty i Dahling udajecie ją, żeby nastraszyć Sinjun. Głos nagle umilkł. Filip ani drgnął. Nie mógł oddychać, więc zrobił sobie mały tunel w pościeli. Czekał, łapczywie chwytając powietrze. Dopiero o świcie odważył się wytknąć głowę spod kołdry. Przez okna sączyło się blade światło. Ani śladu ducha. Sinjun powróciła do swoich zajęć. Była pogodna, uśmiechnięta i szczera. Marzyło się jej, aby ciotka Arleth wpadła do jakiejś głębokiej studni. Miała wielką ochotę pojechać do Edynburga. A może Colin był teraz w Clackmannanshire albo w Berwick? Niech go diabli. Tego dnia, późnym rankiem, przybyły jej kufry i klacz Fanny. Przywieźli je trzej stajenni pod wodzą Jamesa, koniuszego z Nonhcliffe Hall. Sinjun tańczyła z radości jak dziecko, ucałowała nawet Jamesa i stajennych. W Northcliffe Hall wszystko układało się dobrze, tylko matka Sinjun była nieco przygnębiona, bo, według słów Jamesa, nie miała kogo pouczać. James dał Sinjun listy, zobaczył, że Dulcie uśmiecha się do niego, jakby był księciem, i zachwycony został na noc w Vere Castle. Następnego ranka po odjeździe Jamesa i chłopców stajennych Sinjun poszła do stajni i własnoręcznie osiodłała Fanny. - To dobra klacz - stwierdził Karzeł Murdock. Młody, dwudziestodwuletni Ostle przytaknął mu z entuzjazmem. Jerzy II, „wielorasowy” kundel, rozszczekał się, czując zapach nieznanego zwierzęcia, i Crocker zwymyślał go tak barwnie, że Sinjun postanowiła uczynić go swym nauczycielem. Dzień był ciepły, słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Sinjun poprowadziła Fanny po drodze, która została poszerzona i posypana nowym żwirem, za co Colin miał zapłacić po powrocie do domu. Sinjun uśmiechnęła się. W dniu wyjazdu Colina zleciła wiele innych ulepszeń. Chały trzech zagrodników zostały pokryte nowymi dachami. Zakupiła siedem kóz i rozdzieliła je pomiędzy chłopów mających małe dzieci i niemowlęta. Wysłała pana Setona - który lubił robić wrażenie na sąsiadach i sprzedawcach - do Kinross, żeby zakupił więcej ziarna i najpotrzebniejsze narzędzia rolnicze. Rozdzieliła pomiędzy zagrodników kilkadziesiąt kurcząt. O tak, była bardzo zajęta, wtrącała się we wszystko, a jeśli Colin nie wróci wkrótce do domu, sama zabierze się do remontu drugiego skrzydła zamku. Zleciła już szwaczce uszycie proporców na cztery wieże Vere Castle. Wzór sukna Kinrossów to były pasy czerwone, ciemnozielone i czarne. Sinjun bardzo chciałaby zobaczyć Colina w spódniczce szkockich górali, ale od 1746 roku strój taki był zakazany przez prawo. Lecz proporce w barwach Kinrossów mogą dumnie powiewać na wieżach. Sinjun poderwała klacz do galopu, a przy Loch Leven poluzowała lejce, żeby Fanny mogła się napić zimnej wody z jeziora. Spojrzała na torfowiska ciągnące się aż po skalne zbocza Loinond Hills. Jałowe, nagie i dzikie. Nawet z tej odległości dostrzegła plamy fioletowego wrzosu rosnącego pomiędzy skałami i w szczelinach. Ziemia, im dalej na zachód, tym stawała się bardziej żyzna i zielona; każdy akr był obsiany pszenicą, jęczmieniem albo żytem. Kraina kontrastów, ale również piękna, które poruszało Sinjun do żywego. Teraz to jej kraina. Poklepała Fanny po gładkiej szyi. - Staję się romantyczką, a ty przytyłaś - wy szeptała wdychając woń wrzosów. - Douglas po zwalał ci się objadać. Brakowało ci dobrego galopu, dziewczyno. - To samo mówię czasami swoim kobietom. Sinjun obróciła się w siodle. Jakieś pięć metrów od niej na wspaniałym gniadoszu berberyjskim siedział jakiś mężczyzna. Dlaczego Fanny nie zarżała? - Zastanawiam się, czemu moja klacz nie zarżała? - powiedziała Sinjun prostując się. Mężczyzna zmarszczył brwi. Pragnął, by się go przestraszyła. Albo przynajmniej okazała zaskoczenie. Ale może po prostu ta dziewczyna wolno myślała i nie zrozumiała jego żarciku. - Klacz nie zarżała, bo pije wodę z jeziora. Powiadają, że woda z tutejszego jeziora ma magiczne właściwości, i klacz będzie ją piła, dopóki nie pęknie. - Muszę ją powstrzymać. - Sinjun ściągnęła lejce, zmuszając Fanny do uniesienia głowy. - Kim jesteś, panie? Sąsiadem? - Przypuszczam, że tak. Pani jest nową hrabiną Ashburnham? Sinjun skinęła głową. - Jest pani całkiem ładna. Spodziewałem się raczej jakiejś wiedźmy z zajęczymi zębami, skoro jest pani czystej krwi dziedziczką. Colin chyba zdaje sobie sprawę, że oto stał się najszczęśliwszym łajdakiem pod słońcem. - Cieszę się, że nie jestem wiedźmą, bo Colin ni gdy by się ze mną nie ożenił, choćbym miała nie wiem ile pieniędzy. A co do tego, czy jest szczęśliwy, nie mam pewności. Mężczyzna znów zmarszczył brwi. - Colin jest głupi. Nie zasługuje na żadną kobietę. Sinjun przyjrzała mu się dokładniej. Wydawał się wysoki, może nawet wyższy od Colina, chociaż nie była tego pewna, bo przecież siedział na ogierze. Postawę miał niedbałą, wyraz twarzy rozbawiony, a ubranie najwyższej jakości i doskonale skrojone. Był bardzo szczupły, niemal delikatny. Głowę porastały mu miękkie, jasne włosy, a czoło posiadał wysokie i szerokie. Jego rysy sprawiały wrażenie zbyt subtelnych, niemal kobiecych. Cerę miał bladą, oczy jasnoniebieskie, zarys szczęki i podbródka łagodny jak u kobiety, Taki ładniutki mężczyzna, a złośliwy? - Kim pan jest? - zapytała. - Nazywam się Robert MacPherson. - Tego się właśnie spodziewałam. - Słyszała pani o mnie? Cóż, to ułatwia sprawę, prawda? Co ten łajdak o mnie naopowiadał? Sinjun potrząsnęła głową. - Czy to pan próbował zabić Colina w Londynie? Stwierdziła, że nie. Zdziwienie w jego oczach było zbyt czytelne. Zacisnął dłonie na lejcach. Roześmiał się i odpędził muchę z szyi swego konia. - Niewykluczone. Korzystam ze sprzyjających okoliczności. - Dlaczego chciałby pan zabić Colina? - To morderca. Zabił moją siostrę. Skręcił jej kark i zepchnął ze skarpy. Czyż to niewystarczający powód? - Ma pan dowody, żeby go oskarżać? Podjechał bliżej. Klacz odrzuciła głowę do tyłu i wywróciła oczami czując zapach ogiera. - Proszę się nie zbliżać - powiedziała Sinjun i uspokoiła Fanny. - Nie rozumiem, dlaczego pani się mnie nie boi. Jest pani teraz zdana na moją łaskę. Mogę z panią zrobić, co zechcę. Mogę panią zgwałcić i napełnić jej” łono moim nasieniem. Może pani zajść w ciążę i nosić moje dziecko. Przechyliła głowę na bok i przyjrzała mu się. - Mówi pan jak kiepski aktor w podrzędnym sztuczydle granym w Drury Lane. Bardzo ciekawe. - Co jest takie ciekawe, do diabła? - zapytał za kłopotany Robert MacPherson. - Inaczej sobie pana wyobrażałam - odparła. - Prawda, że często tak bywa? Pan myślał, że jestem jędzą. A ja myślałam, że będzie pan podobny do Coli na albo MacDuffa - z pewnością zna pan MacDuffa, prawda? - ale okazało się, że nie. - Jest pan... - Za milkła. Słowo „ładny” nie było tu na miejscu. Podobnie jak „pełen wdzięku”, „elegancki” lub „śliczny”. - Jaki jestem? - Wygląda pan dość sympatycznie. Na dżentelmena, pomimo tych wszystkich złośliwości. - Nie jestem sympatyczny. - Siostra była do pana podobna? - Fiona? Nie, ona była ciemnowłosa jak cyganka, lecz bardzo piękna, piękniejsza niż marzenie grzesznika - miała niebieskie oczy, jak zamarznięta woda w jeziorze, a włosy tak czarne jak noc w piekle. Cze mu pani pyta? Jest pani zazdrosna o jej ducha? - Nie, nie zazdrosna. Ale po prostu ciekawa. Ciotka Arleth, to znaczy panna MacGregor, twierdzi, że Fiona zakochała się w Malcolmie i zdradziła Celina, i dlatego Colin ja zabił. To bardzo dziwne, bo Colin jest najdoskonalszym mężczyzną na świecie. Jakaż kobieta, mając go za męża, mogłaby pragnąć innego? Myśli pan, że to możliwe? - Najdoskonalszy mężczyzna! To łajdak! Łajdak i morderca! Ale Fiona kochała tylko swego męża. Od chwili kiedy skończyła piętnaście lat, pragnęła tylko jego, a na pewno nie Malcolma, chociaż on miał na nią ochotę. Nasz ojciec nastawał, żeby wyszła za Malcolma, bo to on miał zostać dziedzicem po śmierci starego Kinrossa, ale Fiona w ogóle nie chciała o tym słyszeć. Omal nie zagłodziła się na śmierć, dopóki ojciec nie dał za wygraną. Dostała Colina, ale jej szczęście nie trwało długo. Pamiętam, że wciąż oskarżała go o niewierność, stale była o niego zazdrosna. Nie mógł spojrzeć na inną kobietę, żeby na niego nie wrzeszczała. Colin miał dosyć Fiony i jej chorobliwej zazdrości, nawet ja go rozumiałem, ale nie miał prawa pozbywać się jej w taki sposób. Nie miał prawa zrzucać jej z tej przeklętej skarpy. A potem twierdzić, że nic nie pamięta. To bzdura. - Tak, to bardzo dziwne, panie Macpherson. Każdy opowiada co innego. Nie mogę także zrozumieć, dlaczego Fiona uważała Colina za niewiernego. On by nigdy nie złamał przysięgi. - Bzdura! Oczywiście, że złamał przysięgę. Sypiał z innymi kobietami. Fiona była kiedyś czarująca i wesoła. Mężczyźni w jej obecności zupełnie tracili głowy i to się bardzo podobało Colinowi, łechtało jego męską próżność. Potem stała się zazdrosna nawet o służące w Vere Castle. Wtedy zaczął sypiać z innymi kobietami. Żeby ukarać Fionę. Ale to nie znaczy, że nie sypiał także z nią. Opowiadała mi, że brał ją jak oszalały, tak bardzo jej pragnął. Ona była czarownicą. Zazdrosną czarownicą. Nawet kiedy jej nienawidził, przepełniała go żądza i pragnienie. Musiałem czekać z zemstą, bo mój ojciec wierzył, że Colin jest niewinny. Ale teraz ojciec jest już stary i bezsilny. Nadal wzbrania się przed zemstą. Jego służący opowiadał mi, że przesiaduje całymi dniami wspominając swoje dawne najazdy na ziemie Kinrossów. Ale to już nie ma znaczenia. Przynajmniej nie dla mnie. Robię to, co uważam za stosowne. Wkrótce zostanę dziedzicem. Od kilku dni obserwuję Vere Castle. Wiem, że Colin czeka na mnie w Edynburgu. Chce się ze mną zmierzyć, a może nawet zabić, tak samo jak zabił moją siostrę. Ale ja postanowiłem wyprowadzić go w pole. Wróciłem tu. I wreszcie pani przyjechała tu sama. Teraz pojedzie pani ze mną. - Dlaczego? - Zostanie pani moją zakładniczką i Colin będzie się musiał ze mną liczyć. Sprawiedliwości w końcu stanie się zadość. - Nie potrafię wyrazić, jak trudno jest panu wierzyć, kiedy wypowiada pan podobne, nic nieznaczące słowa. Robert MacPherson prychnął i zamachnął się pięścią. - Nie sądzę, by się panu udało - powiedziała Sinjun i szybko jak błyskawica zdzieliła go przez twarz szpicrutą. Zawył. Jego ogier uskoczył i wspinając się na tylne kopyta, zrzucił jeźdźca z siodła. Robert spadł na bok, ale natychmiast się podniósł. Sinjun nie czekała, by sprawdzić, co będzie dalej. Pokierowała Fanny za ogierem. Złapała jego lejce. Poczuła, że ramię omal nie wyskoczyło jej ze stawu, ale w końcu oba konie pogalopowały łeb w łeb. Usłyszała jak Robert MacPherson wykrzykuje za nią przekleństwa. W przeciwieństwie do ogiera Douglasa, ten koń nie reagował na głos swojego pana. Dzięki Bogu. Bardzo dziwny człowiek, pomyślała Sinjun. ROZDZIAŁ 13 Sinjun nikomu nie opowiedziała o swoim spotkaniu z Robertem MacPhersonem. A zresztą komu mogłaby opowiedzieć? Wyobrażała sobie, jak zareagowałaby ciotka Arleth. Prawdopodobnie stanęłaby po stronie MacPhersona i dostarczyłaby mu Sinjun w worku. Uwolniła ogiera w pobliżu granicy z MacPhersonami i klepnęła go po zadzie. Miała nadzieję, że Robert ma przed sobą długą drogę do domu. Należało natychmiast sprowadzić Colina z Edynburga. Trzeba działać szybko. Ale, zastanawiała się, przebierając się ze stroju do konnej jazdy w cienką suknię z ciemnozielonego muślinu, co by zrobił Colin? Wyzwał MacPhersona na pojedynek? MacPherson był podstępny jak łasica. Pokazał, co potrafi w Edynburgu, kiedy usiłował zastrzelić Colina, ale zamiast niego zranił Sinjun. Pomacała policzek, przypominając sobie odłamek skały, który ją zadrasnął. Skaleczenie wygoiło się, nie pozostawiając blizny. Nie, nie może narażać życia Colina, Wiedziała, że zachowałby się honorowo, bo był tego rodzaju człowiekiem. Wątpiła, czy MacPherson posiada choć cień honoru. Sama się z nim rozprawi. Tak, dżentelmeni postępowali zbyt łagodnie, kierowali się niepraktycznymi zasadami. Powinna coś wymyślić. Chciała, by Colin był w domu, z nią i z dziećmi, i by nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Jeśli nie wróci do domu, nigdy się nie nauczy o nią troszczyć. Szybko weszła po schodach wiodących do pokoju Colina w północnej wieży. Potrzebowała strzelby, a on miał u siebie odpowiednią kolekcję. Nie będzie więcej opuszczała zamku nieuzbrojona. Drzwi do pokoju były uchylone. Zaintrygowana otworzyła je szerzej. Przed zbiorem ojcowskiej broni stał Filip. Sięgał po stary pistolet, który prawdopodobnie nie nadawał się do użytku. - Filipie - odezwała się cicho. Drgnął i odwrócił się. Jego twarz była śmiertelnie blada. - Ach, to ty - powiedział z ulgą. - Co robisz w pokoju mego ojca? - Mogłabym ci zadać to samo pytanie. Po co ci ten pistolet, Filipie? - Nie twoja sprawa! A poza tym jesteś głupią dziewczyną, więc i tak byś mnie nie zrozumiała! Sinjun uniosła brwi. - Tak myślisz? Cóż, może sprawdzimy, czy masz rację? Chodźmy do ogrodu i urządźmy sobie małe zawody. - Umiesz strzelać? - Oczywiście. Wychowywali mnie bracia. Jestem także mistrzynią w strzelaniu z łuku. A ty? - Nie wierzę ci. - A powinieneś. Pewnego razu uratowałam się, raniąc w ramię bardzo złego człowieka. Filip odwrócił się do niej tyłem i Sinjun zauważyła, że chłopiec załamuje ręce. Nagle zrozumiała, co się stało. To Duch Dziewicy tak go wystraszył. Sinjun poczuła się winna. Nigdy przedtem nie udawała ducha, żeby przestraszyć dziecko. Nie przyszło jej do głowy, że chłopiec aż tak się przerazi. Westchnęła głęboko. - Co się stało, Filipie? - Nic. - Mówiłam ci, że Perlista Jane odwiedziła mnie kilka razy? Filip zarumienił się. - Głupi duch. Ona wcale nie istnieje. Zmyślasz ta kie rzeczy, bo jesteś tchórzliwą dziewczyną. - A chłopcy nie boją się duchów? Filip omal nie zemdlał. Ale zadarł do góry brodę i prychnął pogardliwie: - Oczywiście, że nie! - Pamiętasz jak opowiadałam o Duchu Dziewicy? Duchu, który mieszka w Northcliffe Hall? - Tak, ale ja w to nie uwierzyłem. - A powinieneś. Ona tam jest. Naprawdę. Ale... - Sinjun nabrała powietrza - ale nie ma jej w Vere Castle. O ile wiem, ona nigdy nie podróżuje, chociaż myślę, że Szkocja by jej się spodobała. Filip sięgnął po pistolet, ale Sinjun odepchnęła ramię chłopca. - Nie, Filipie. Jej tutaj nie ma. Chodź, pokażę ci coś. Filip poszedł za nią z ociąganiem. - To sypialnia papy. - Wiem. Wejdź do środka. Sinjun odesłała Emmę, która odkurzała wielką szafę. Poczekała aż pokojówka wyjdzie z pokoju, a potem otworzyła drzwi do szafy, pogrzebała w jednym z rogów i sięgnęła po małe pudełko na kapelusze. - Popatrz, Filipie. Wyjęła perukę i białą suknię. Myślała, że Filip upadnie z wrażenia, ale tylko jeszcze bardziej pobladł i cofnął się o krok. - Nie, to tylko kostium. Zrobiłam tę perukę z surowej wełny i koziej sierści. Ty i Dahling usiłowaliście przestraszyć mnie waszą Perlistą Jane. Przedstawienie było naprawdę doskonałe. Za pierwszym razem śmiertelnie się wystraszyłam. Postanowiłam się zemścić. Odwiedziłam cię po waszym ostatnim występie. Filip wpatrywał się w nią. - To ty byłaś tym duchem, który poklepał mnie po karku i kazał zostawić Sinjun w spokoju? - Tak. - Chciała mu powiedzieć, że jest jej bardzo przykro, że go tak wystraszyła, ale uznała, że to by tylko zraniło jego dumę. - Dlaczego papa nazywa cię Joan? - Bo myśli, że Sinjun brzmi jak męskie przezwisko, i ma rację. Ale to także moje imię, które lubię i do którego jestem przywiązana. Chciałbyś mnie nazywać Sinjun? - Tak, bo to nie brzmi jak imię jakiejś głupiej dziewczyny albo... - Albo złej macochy? Filip skinął głową, nie spuszczając oczu z peruki i białej sukni. - Skąd wiedziałaś, że to ja i Dahling, a nie Perlista Jane? - Przez ten muł z bagniska. Sam w sobie był na prawdę przerażający, ale z łańcuchami, jękami i skro baniem za boazerią to już trochę przesadziliście, jeśli wiesz, co mam na myśli. Poza tym Dulcie powiedziała mi, że poprzedniego dnia byliście z Crockerem nad Krowim Bagnem. - Och. - Nie potrzebujesz pistoletu? - Gdybym chciał, wziąłbym go sobie i wygrałbym z tobą każde zawody. Mali chłopcy, myślała Sinjun, są naprawdę wspaniali. Mali chłopcy wyrastają na mężczyzn, którzy pozostają tacy sami. - Umiesz fechtować? - Nie, papa jeszcze mnie nie nauczył - odparł zmartwiony. - W takim razie moglibyśmy się uczyć razem. MacDuff powiedział, że wkrótce nas odwiedzi. Jeżeli twój papa nie wróci do tego czasu, może MacDuff da nam lekcje. - Naprawdę umiesz strzelać z łuku i z kuszy? - Tak. - W południowej wieży jest stara zbrojownia. Ma my tam wszelkie rodzaje broni, także kusze i szable. Crocker dba o nie. To jego hobby. - Chciałbyś się nauczyć strzelać z kuszy? Filip powoli skinął głową i znów spojrzał na perukę i białą suknię. - Myślę, że Sinjun jest w porządku. Joan brzmi trochę jak imię dla cocker spaniela. - Mam takie same odczucia. * MacDuff przyjechał następnego ranka i zastał Sinjun i Filipa w sadzie, z dwóchsetletnimi kuszami i w doskonałej zgodzie. Crocker siedział na płocie i strugał nowe strzały, a u jego stóp leżał kundel Jerzy II. Na widok wielkiego MacDuffa zerwał się i zaczął wściekle ujadać. - Leżeć, Jerzy! Jak na psa o królewskim imieniu był nadzwyczaj posłuszny. Przypadł do ziemi u stóp swego pana i oparł łeb na przednich łapach, machając ogonem jak flagą na silnym wietrze. Sinjun usłyszała szczekanie psa, ale nie odwróciła się. - Tak, Filipie, to doskonała postawa. Dobrze, tuż poniżej nosa. A lewe ramię wyprostowane i nierucho me. Tak. O to chodzi. Cel stanowił wypchany słomą strach na wróble, którego Sinjun przyniosła z pola pszenicy. Stał w odległości dwudziestu kroków. - Tak, bardzo ostrożnie... pomału. Filip wypuścił strzałę, która pomknęła w kierunku stracha i trafiła go w pachwinę. MacDuff krzyknął boleściwie. - Dobry strzał - powiedziała Sinjun i odwróciła się, aby powitać kuzyna męża. - MacDuff! Najwyższy czas, abyś nas odwiedził. Strzelasz? - Och, nie, Sinjun. To nie w moim stylu. Nigdy nie musiałem. Jestem o wiele za duży i o wiele zbyt brzy dki, żeby ktoś usiłował mnie zaatakować. - Zacisnął potężną pięść i potrząsnął nią. - To jedyna broń, jakiej potrzebuję, przynajmniej tak myślą tchórze. - Masz rację - zgodziła się Sinjun. - Widziałeś strzał Filipa? - Oczywiście. Kto cię tego nauczył, Filipie? - Sinjun - odparł chłopiec. - Ona jest naprawdę dobra. Pokaż mu, Sinjun. Sinjun strzeliła, szybko i lekko. Strzała trafiła stracha prosto w szyję. - Mój Boże - powiedział MacDuff. - Doskonale. Bracia cię uczyli? - Tak. Ale nie wiedzą, że ich prześcignęłam. A mo że domyślają się, ale nigdy by się do tego nie przyznali. - Bardzo rozsądnie, że im o tym nie powiedziałaś - stwierdził MacDuff. - Ich męska duma bardzo by ucierpiała. - Mężczyźni - powiedziała Sinjun. - Dlaczego to dla nich takie ważne? - Nie wiem dlaczego, ale jest ważne. - Filipie, pobiegnij do ciotki Arleth i powiedz, że przyjechał MacDuff. Zostaniesz na dłużej? - Tylko kilka dni. Wpadłem przejazdem. Będę w Edynburgu. Potrzebujesz czegoś stamtąd? Tak, mojego ślubnego, miała ochotę powiedzieć, ale tylko spytała: - Zatrzymałeś się gdzieś w sąsiedztwie? - Mam przyjaciół, państwa Ashcroft, którzy miesz kają niedaleko Kinross. - Cieszę się, że tu jesteś, choćby nawet krótko. MacDuff skinął głową, patrząc jak Filip pędzi w stronę zamku. - Widzę, że podbiłaś Filipa - stwierdził z uśmiesz kiem. - A co z Dahling? - Twarda sztuka, ale myślę, że wyczuję jej słaby punkt. - Ona ma zaledwie cztery i pól roku, Sinjun. Myś lisz, że już może mieć jakąś słabość? - Och, tak. Przepada za końmi. Pokazałam jej moją klacz Fanny i myślałam, że mała na jej widok wy skoczy ze skóry. Miłość od pierwszego wejrzenia. Na razie nie pozwoliłam jej pojeździć, ale kiedy to uczy nię, Dahling wpadnie w moje sidła. - Jesteś niebezpieczna, Sinjun. A więc na razie wszystko idzie dobrze? - Tak myślę. Wszystko zależy od dnia i od humoru moich współlokatorów. Ruszyli razem w stronę zamku. Sinjun przystanęła zachmurzona. - O co chodzi? - Och, po prostu układam sobie w głowie listę ko niecznych zakupów. Ten zamek to naprawdę studnia bez dna. Kurczętom potrzebny jest nowy dach w kurniku, a płot wymaga reperacji. MySlę, że przez takie zaniedbania straciliśmy mnóstwo kur. Chodź, pokażę ci nowy ogród. Kucharka doskonale się zna na uprawach, a pomy waczka Jillie ma doskonałą rękę do roślin. Teraz dzieli zajęcia pomiędzy zmywanie a prace ogrodnicze. Kucharka jest zadowolona, Jillie po prostu promienieje, a nasze nosiłki są coraz lepsze. Muszę jeszcze tylko namówić kucharkę, aby spróbowała gotować jakieś angielskie dania. - Powodzenia - powiedział MacDuff i roześmiał się. Obejrzał warzywnik, składający się głównie z kieł ków wystających ponad żyzną ziemią. - Colin nie jest szczęśliwy - stwierdził po chwili, zatrzymując się obok studni. Oparł łokcie na zniszczonych kamieniach ocembrowania i spojrzał w głąb. - Jest bardzo głęboka - powiedziała Sinjun. - A woda jest słodka. - Tak, pamiętam. Widzę, że kazałaś założyć nowy łańcuch, o, i nowe wiadro. - Tak. Dlaczego Colin nie jest szczęśliwy? MacDuff spuścił do studni wiadro i nasłuchiwał, dopóki nie uderzyło w końcu o powierzchnię wody. Poczekał aż się napełni i wyciągnął je na górę. Zdjął z haka drewniany skopek i zaczerpnął wody. Napił się. - Taka smaczna, jak pamiętałem - stwierdził i otarł usta wierzchem dłoni. - Dlaczego Colin nie jest szczęśliwy? - Myślę, że czuje się winny. - I powinien. Ja jestem tutaj, on tam, i jest jeszcze jedna sprawa - Robert MacPherson... - Zamilkła, naj chętniej odgryzłaby sobie język. Gdyby Colin się do wiedział, przyjechałby, żeby jej bronić. A MacPher son nie przebierałby w środkach, by zdybać Colina. Nie, ona sama powinna załatwić sprawę z MacPhersonem. Nie widziała innego sposobu, chociaż, wzorem Douglasa, wielokrotnie rozpatrywała wszelkie za i przeciw. - Co z MacPhersonem? Sinjun wzruszyła ramionami. - Po prostu zastanawiam się, jak Colin postąpił z tym człowiekiem? - Nie spotkał się z nim. Złożył wizytę staremu dziedzicowi i dowiedział się, że Robert knuje za ple cami ojca, żeby przejąć władze. Smutne, ale prawdzi we. Colin jest w nieco trudnym położeniu, bo, prawdę powiedziawszy, lubi starego dziedzica, pomimo nie chęci do Roberta. - Poradzi sobie - odparła Sinjun, spoglądając w niebo. - Od trzech dni nie padało. Przydałby się deszcz. - Na pewno spadnie. Tu zawsze pada, kiedy trze ba. To prawdziwy raj dla roślin. Colin ma doskonałe ziemie. Poszczęściło mu się. Tutaj, na Półwyspie Fife, temperatury są umiarkowane i pada, ile trzeba. Więk szość Szkocji to nagie nieużytki, wrzosowiska i dzikie wzgórza. Tak, Colin ma szczęście, że odziedziczył Vere Castle. A jego przodkowie mieli szczęście, że osiedli tutaj, a nie w górach czy przy granicy. - Wątpię, by pierwsi z rodu Kinrossów zdawali sobie sprawę, gdzie chcieliby osiąść. Kim są ci Ash - croftowie, MacDuff? - Przyjaciółmi moich rodziców - odparł z uśmie chem. - Cieszę się, że tu jesteś. - Chciałbym zobaczyć, czego tu jeszcze dokona łaś. A co Colin myśłi o twoich usprawnieniach? - Nie jest z nich zadowolony. Mam nadzieję, że nie zranił twoich uczuć. - Owszem zranił. Myślę, że wiesz coś o tym. - Spróbuj go zrozumieć, Sinjun. Od czasu, gdy był małym chłopcem, Colin przeważnie tracił to, co do niego należało. Nauczył się skrytości. Nauczył się strzec swojej własności. Ale nawet wtedy nie zawsze mu się to udawało. Był drugim synem i dlatego, jeśli jego starszy brat zapragnął czegoś, co należało do Colina, Colin musiał mu to oddać. Pamiętam, że miał swoje ulubione przedmioty, nic cennego, po prostu rzeczy, które do niego należały i dla niego posiadały wartość, więc nie chciał, by mu je odebrano. A Malcolm z pewnością by ich zapragnął. On chciał wszystkiego, co posiadał Colin. Colin schował swoje skarby do małego drewnianego pudełka, a pudełko ukrył w pniu dębu. Podchodził do tego dębu tylko wtedy, gdy był pewien, że Malcolma nie ma w pobliżu. Może to wyjaśnia, dlaczego tak się upiera, by wszystko w Vere Castle robić samodzielnie. Widzisz, teraz wszystko należy do niego, a on przywykł chronić swoją własność. Jest o nią zazdrosny. - Rozumiem - powiedziała Sinjun, ale wcale nie rozumiała. Dla niej to nie miało sensu. Colin nie jest już chłopcem, lecz mężczyzną. - Był naprawdę zrozpaczony, że nie ma pieniędzy, aby doprowadzić zamek do dawnej świetności. Dzięki tobie sytuacja zupełnie się odmieniła. - Dlaczego ciotka Arleth tak bardzo go nienawidzi? - To dziwna stara wiedźma. Jej umysł funkcjonuje w sposób umykający wszelkiej analizie. Malcolm był jej ulubieńcem. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że miał w przyszłości zostać dziedzicem, i chciała, żeby zawsze czuł dla niej szacunek i sympatię. Colina traktowała jak cygańskiego podrzutka, który zupełnie się nie liczy. Pamiętam, że naopowiadała Malcolmowi o zamiłowaniu Colina do poezji. Colin odziedziczy! je po matce. A wtedy Malcolm powiedział ojcu, że także kocha poezję i chce dostać książki Colina. I dostał. - Ależ to niesprawiedliwe! - Z pewnością nie. Ale dziedzic uważał, że skoro przyszłość Kinrossów spoczywa w rękach Malcolma, to Malcolmowi należy się wszystko, czegokolwiek za pragnie. To zrujnowało jego charakter. Ciotka Arleth nienawidziła swojej siostry z tego prostego powodu, że chciała dziedzica dla siebie. I po śmierci siostry rzeczywiście go miała, ale tylko w łóżku, nie przy ołtarzu. Życie dziwnie się toczy, prawda? Sinjun poczuła, ze przenikają dreszcz. Nie dlatego że ciężkie szare chmury przesłoniły słońce, lecz dlatego że nigdy nic spotkała się z podobnym zachowaniem w swojej rodzinie. Jej matka zawsze była trudna, ale nikt się tym nie przejmował. Teraz, będąc z dala od domu, pomyślała o matce z rozbawieniem. - Ale teraz Colin jest dziedzicem. Dobry z niego człowiek i, jak sądzę, znalazł sobie doskonałą żonę. - To prawda - zgodziła się z przekąsem Sinjun. - Szkoda tylko, że nie został w domu, żeby cieszyć się swoim szczęściem. Ale co robić? W ciągu następnych dwóch dni Sinjun rozważała wszelkie możliwe sposoby postępowania. Colin nie dawał znaku życia. MacDuff był miły i pomocny. Zgodził się udzielać lekcji fechtunku Sinjun i Filipowi. Pochwali! jej poczynania dotyczące sprzątania zamku. Sinjun odpowiedziała, że używa wyłącznie mydła i wody, co nie jest kosztowne. - Tak - przyznał MacDuff. - Ale trzeba nie lada siły, aby postępować wbrew ciotce Arleth i jej utyskiwaniom. Sinjun przejrzała należącą do Colina kolekcję broni i wybrała mały pistolet kieszonkowy z pokrytą srebrem kolbą i dwiema lufami. Wyglądał na niezbyt stary i mieścił się w kieszeni stroju do konnej jazdy. Teraz musiała się pozbyć towarzystwa MacDuffa i załatwić sprawę z Robertem MacPhersonem. Postanowiła wystawić się jako przynęta. Byt to najprostszy i najłatwiejszy sposób dostania go. Sinjun nie miała wątpliwości, że Robert, lub któryś z jego zaufanych ludzi, śledzi Vere Castle. Z tego powodu bardzo pilnowała dzieci. Filip i Dahling nigdy nie pozostawali bez opieki. W dniu wyjazdu MacDuffa Dahling stwierdziła przy śniadaniu: - Zmieniłam zdanie, Sinjun. Już nie uważam, że jesteś paskudna. MacDuff spojrzał na dziewczynkę ze zdumieniem, ale Sinjun tylko się roześmiała: - Wielkie dzięki, Dahling. Tak się martwiłam, że omal nie stłukłam lustra. - Pozwolisz mi pojeździć na Fanny? - Ach, już rozumiem. To się nazywa strategiczne posunięcie - stwierdził MacDuff. - A jeśli odmówię, czy znowu stanę się paskudna? Dahling wyglądała na zakłopotaną, ale w końcu po trząsnęła główką. - Nie, ale nie będziesz Prawdziwą Pięknością, jaką ja się stanę. - W takim razie pójdźmy na kompromis. Posadzę cię przed sobą i razem pojedziemy na Fanny. Dahling rozpromieniła się z radości, a Sinjun doskonale wiedziała, że dziewczynce właśnie o to chodziło. - A więc teraz obydwoje nazywają cię Sinjun? - Tak. - Najwyższy czas, żeby Colin wrócił do domu. Czy chcesz, żebym mu coś przekazał? Sinjun zdała sobie sprawę, że nie pragnie powrotu Colina. Najpierw musi się sama rozprawić z MacPhersonem, a Bóg wie, ile jej na to potrzeba czasu. - Powiedz mu, że dzieci i ja tęsknimy za nim i że wszystko układa się dobrze. Ach, tak, jeszcze coś. Powiedz mu, że nigdy nie skradłabym mu drewniane go pudełka, ukrytego w pniu dębu. MacDuff pochylił się i lekko ucałował ją w policzek. - Nie wierzę, żeby Colin przeczytał chociaż jeden wiersz po tym, jak Malcolm odebrał mu książkę. - Przemyślę to sobie. - Do zobaczenia, Sinjun. Sinjun wyszła na frontowe schody i spoglądała z podziwem na mocnego wierzchowca MacDuffa, który nie ugiął się pod ciężarem swego pana. Co więcej, rumak stanął dęba. Kiedy jeździec zniknął jej z oczu, pomyślała, że nadszedł czas działania. Ale Filip nie pozwolił jej na to. Błagał i błagał, żeby pojechała z nim obejrzeć Krowie Bagno. Aby ją zachęcić, obiecał jej nawet, że będzie mogła stamtąd przywieźć trochę mułu bagiennego na własny użytek. Sinjun wyobraziła sobie reakcję ciotki Arleth i postanowiła pojechać. Towarzyszył im Crocker, i Sinjun zaobserwowała, że jest on dobrze uzbrojony, chociaż nie groziło im żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo. Zastanawiała się, czy służący postępuje tak na polecenie Colina. Bardzo prawdopodobne. Crocker tylko raz wymówił nazwisko MacPherson i zaraz potem splunął. Droga przez piękne dzikie wrzosowiska zajęła im dobrą godzinę. A potem nagle pojawiło się torfowisko, które przeszło w paskudne bagno z gnijącą roślinnością porastającą brzegi płytkiej i mętnej wody. Crocker uraczył ją historiami o wszelkiego rodzaju szczątkach ukazujących się na powierzchni bagniska. Sinjun nie zanurzyłaby w nim nawet palca, choćby od tego zależało jej życie. Nad bagnem unosił się ohydny odór, stanowiący mieszaninę siarkowodoru z wonią nieskanalizowanych ścieków. Co ciekawe, było tam cieplej niż dookoła. Nad przybyszami unosiły się roje kąsających owadów. Wreszcie Sinjun miała tego dosyć. Rozgniotła ogromnego komara i stwierdziła: - Wystarczy, Crocker! Napełnijmy wiadra i uciekajmy z tego obrzydliwego miejsca. Podczas powrotu do Vere Castle mokli w rzęsistym deszczu. Zmrok zapadł wcześniej niż zwykle. Bardzo się ochłodziło. Sinjun zdjęła żakiet i przykryła nim drżącego Filipa. Crocker miał na sobie tylko bawełnianą koszulę, która szybko przylgnęła do jego potężnego ciała. Sinjun niepokoiła się o nich i dopilnowała, aby Crocker wykąpał się przy palenisku w kuchni, a Filip w sypialni. Przy kolacji chłopiec wyglądał na zdrowego. Następnego ranka na łóżko Sinjun wdrapała się Dahling. Była gotowa do przejażdżki konnej. - Już późno, Sinjun. Wstawaj. Ja już jestem całkiem ubrana. Sinjun otworzyła oczy i jak przez mgłę ujrzała siedzącą obok dziewczynkę. - Jest bardzo późno - powtórzyła Dahling. - Która godzina? - spytała Sinjun i mrugnęła, aby pozbyć się przesłaniającej widok mgły. Ból pod po wiekami sprawił, że prawie straciła przytomność. - Och - jęknęła i opadła na poduszkę. - Nie, Dahling. Jestem chora. Trzymaj się ode mnie z daleka. Ale Dahling pochyliła się nad nią i małą rączką dotknęła policzka Sinjun. - Jesteś gorąca, Sinjun. Bardzo gorąca. Gorączka. Tylko tego brakowało. Musi wstać i sie ubrać. Musi się zająć Filipem. Musi załatwić sprawę z MacPhersonem. Musi... Spróbowała się podnieść, ale bezskutecznie. Nie miała siły. Bolały ją wszystkie mięśnie i kości. Zaniepokojona Dahling zsunęła się z łóżka. - Pójdę po Dulcie, ona będzie wiedziała, co zrobić. Ale kilka minut później do sypialni weszła ciotka Arleth. - No, wreszcie zachorowałaś. - Tak, na to wygląda - odparła Sinjun, z trudem otwierając oczy. - Skrzeczysz jak żaba. Crocker i Filip czują się zupełnie dobrze. Można się było spodziewać, że angielska dama się rozchoruje. - Tak. Poproszę o wodę. - Chce ci się pić, co? Nie jestem twoją służącą. Przyślę ci Emmę. I ciotka Arleth wyszła z pokoju, nawet się nie obejrzawszy. Sinjun czekała. Gardło bolało ja tak bardzo, że z trudem oddychała. Wreszcie zapadła w niespokojny sen. Kiedy się obudziła, nad jej łóżkiem stała Serena. - Daj mi wody - poprosiła Sinjun. - Oczywiście - odparła Serena i wyszła z sypialni. Sinjun omal się nie rozpłakała. O Boże, co teraz począć... W przeciwieństwie do ciotki Arleth, Serena wróciła z karafką i kilkoma szklankami. Napełniła szklankę wodą i przytknęła ją do ust Sinjun. - Pij powoli - powiedziała miękko i serdecznie. - Na miłość boską, ależ ty źle wyglądasz. Blada i rozczochrana. A koszula całkiem przepocona. Kiepsko z tobą. Sinjun nie przejmowała się swoim wyglądem. Piła, piła i piła. Kiedy już miała dosyć, opadła na poduszki, dysząc z wysiłku. - Nie mogę wstać, Sereno. - Tak. Widzę, że jesteś poważnie chora. - Czy w pobliżu mieszka jakiś lekarz? - Tak, ale jest stary i niedołężny. Nie odwiedza już chorych. - Sprowadź go tutaj, Sereno. - Porozmawiam z ciotką Arleth, Joan - powiedziała Serena i wyfrunęła z sypialni, powiewając wspaniałą suknią z ciemnopurpurowego jedwabiu, tak długą, że zamiatała podłogę jak tren. Sinjun chciała za nią krzyknąć, ale z jej gardła wydobył się tylko szept. - Nie mamy pieniędzy, żeby zapłacić lekarzowi. Tym razem w sypialni pojawiła się ciotka Arleth. Sinjun poczuła zawroty głowy. Nie mogła skupić wzroku na ciotce. Zegar za plecami kobiety wskazywał, że było późne popołudnie. Sinjun znów miała pragnienie. Chciało jej się jeść i musiała się wypróżnić. - Przyślij mi Emmę albo Dulcie. - O nie. Dulcie jest zajęta przy dzieciach. Boże, ależ tu gorąco. Wpuszczę trochę świeżego powietrza. Ciotka Arleth otworzyła okna na oścież i rozsunęła złociste brokatowe zasłony. - Teraz lepiej. To powinno cię ochłodzić. Zdrowiej, moja droga dziewczyno. Zajrzę do ciebie za jakiś czas. I wyszła. Sinjun znowu została sama. W pokoju robiło się coraz zimniej. Udało jej się wstać z łóżka i załatwić potrzebę. Potem runęła w pościel i zadrżała z zimna. Następnego ranka do jej pokoju wślizgnął się Filip. Podbiegł do łóżka i spojrzał na Sinjun. Spała, ale drżała nawet przez sen. Dotknął dłonią jej czoła i szybko cofnął rękę. Sinjun była straszliwie rozpalona. Filip zdał sobie sprawę, że w pokoju jest bardzo zimno. Okna otwarto na oścież. To ciotka Arleth, pomyślał. Wiedział, że przyszła do sypialni Sinjun, bo potem opowiadała wszystkim, że chora czuje się znacznie lepiej. Leży wprawdzie w łóżku, ale tylko dlatego, że jest Angielką i lubi wysługiwać się innymi. Ciotka Arleth kłamała, to jasne. Filip zamknął okna i zaciągnął zasłony. Przyniósł kilka koców z własnej sypialni i okrył nimi macochę. - Pić - wyszeptała Sinjun. Podtrzymał jej głowę i podsunął do ust szklankę z wodą. - Wcale nie jest lepiej - powiedział, a Sinjun wy czuła w jego tonie nutę przerażenia. - Nie. Cieszę się, że tu jesteś, Filipie. Jesteś tutaj... brakowało mi ciebie. Pomóż mi. - Nagle jej glos za marł i Filip wiedział, że tym razem Sinjun nie zasnęła, lecz straciła przytomność. Ciotka Arleth zapowiedziała im, żeby się trzymali z daleka od sypialni dziedzica. Nie chciała, aby się zarazili od macochy. Zapewniła ich, że to tylko lekkie przeziębienie, macocha nic chce, żeby ją odwiedzali. To było coś gorszego niż zwykłe przeziębienie. Ciotka Arleth kłamała. Sinjun poważnie się rozchorowała. Filip stał nad macochą i patrzył na nią. Nie wiedział, co ma robić. - Nieposłuszny chłopaku! Natychmiast stąd wyjdź! Słyszysz, co mówię? Chodź do mnie! Filip odwrócił się do ciotki Arleth. - Sinjun jest bardzo chora. Nie miałaś racji. Trzeba ją pielęgnować. - Ja się nią opiekuję. Skarżyła się na coś? Jeśli tak, to znaczy, że chce cię obrócić przeciwko mnie. Głupi dzieciak. Nie chcę, żebyś się tutaj kręcił, możesz się zarazić. - Powiedziałaś, że leży w łóżku z lenistwa. Jak mogę się zarazić lenistwem? - Ma jeszcze odrobinę podwyższoną temperaturę, nic wielkiego, ale pod nieobecność waszego ojca na mnie spada odpowiedzialność. Co oznacza, że muszę pilnować, żebyście nie zachorowali. - Sinjun bardzo dobrze się nami opiekowała. - Ona jest lekkomyślną gąską, Inaczej nie pojechałaby z wami na te ohydne bagna. Sam widzisz, że tylko bawiła się w odpowiedzialną macochę. Nie zależy jej ani na tobie, ani na Dahling. Nie zależy jej na nikim z nas. Po prostu lubi rządzić i obnosić się ze swoim bogactwem. O tak, uważa nas za ubogich krewnych, których musi tolerować. Jak myślisz, dlaczego twój ojciec przebywa poza domem? Z jej powodu. Nic może znieść jej obecności, bo ona wytyka mu ubóstwo i chce nim rządzić. Ona tu nie pasuje, to Angielka. Wychodzimy, Filipie. Nie będę więcej powtarzać. - Okna były otwarte, ciotko. - Na miłość boską, to ona kazała mi je pootwierać! Mówiłam, że to nierozsądne, ale uparła się, i w końcu dałam za wygraną. Filip doskonale wiedział, że ciotka kłamie. Raptem poczuł, że się boi. Nie wiedział, co ma począć. Spojrzał na Sinjun i zdał sobie sprawę, że ona umrze, jeśli się czegoś nie zrobi. - Odsuń się od niej, Filipie. Posłusznie podszedł do ciotki i grzecznie skinął głową. Już wiedział, co ma robić. Ciotka Arleth położyła dłoń na czole Sinjun. - No tak. Wiedziałam. Lekko podwyższona temperatura, nic więcej. Lekarz nie jest potrzebny. Filip wyszedł z sypialni. ROZDZIŁ 14 Northcliffe Hall koło New Romney, Anglia Alexandra Sherbrooke, hrabina Northcliffe drzemała w cieple środowe popołudnie. Teściowa nie tylko jej to zaleciła, ale jeszcze pogłaskała ją po policzku. Wszystko dlatego, że Alex nosiła w łonie następne dziecko Douglasa. Zupełnie jakbym była jakimś pojemnikiem, pomyślała Alexandra, ale posłusznie przebrała się w nocną koszulę i szybko zasnęła. We śnie zobaczyła Melissandę, swoją niewiarygodnie piękną siostrę, która właśnie urodziła maleńki! córeczkę, bardzo podobną do Alex. Dziewczynka miała takie same tycjanowskie włosy i szare oczy. Douglas stwierdził, że tak jest sprawiedliwie, bo ich bliźnięta były żywym odbiciem wspaniałej Melissandy, z którego to powodu jej mąż, Tom Parrish, uśmiechał się złośliwie do Douglasa. We śnie Alex z Melissandą coś było nie w porządku. Leżała na wznak, z pięknymi czarnymi włosami rozrzuconymi na poduszce. Miała bladą twarz i niebieskie cienie pod oczami. Oddychała powoli i z trudem. Nagle jej włosy przestały być czarne i stały się kasztanowe i splecione w długi, gruby warkocz. Twarz Melissandy również się zmieniła. To była Sinjun. Alex zamrugała powiekami i obudziła się. Dziwny sen, pomyślała i znowu zamknęła oczy. Niedawno napisała list do szwagierki, może dlatego zajęła ona miejsce Melissandy. Alex znów się zdrzemnęła. Tym razem usłyszała cichy kobiecy głos, który powtarzał: Sinjun jest chora... Sinjun jest chora. Ma kłopoty. Pomóż jej. Musisz jej pomóc. Alex jęknęła przez sen i gwałtownie się obudziła. Przy łóżku stał Duch Dziewicy, milczący i nieruchomy, w białej połyskującej szacie. A potem znów się odezwał, ale słowa nie płynęły z jego ust, lec?, rozbrzmiewały w umyśle Alex, ciche, spokojne, lecz uporczywe: Sinjun jest chora... Ma kłopoty. Pomóż jej, pomóż. - Co się stało? Powiedz mi, proszę, co się dzieje z Sinjun? Pomóż jej. - Cichy głos zabrzmiał teraz błagalnie. Piękna młoda dama załamywała ręce. Jej palce były zadziwiająco długie i szczupłe, a kości przeświecały przez nie niczym ciemne cienie. Jej wspaniałe długie włosy były tak jasne, że w popołudniowym słońcu lśniły niemal białą poświatą. - Pomóż jej. Ma wielkie kłopoty. - Dobrze, pomogę - odparła Alex i zsunęła się z łóżka. Zobaczyła, że duch skinął głową i powoli odszedł w róg sypialni. Patrzyła, jak coraz bardziej blednie, aż w końcu zniknął. Alex westchnęła. Duch nie nawiedzał jej od wielu miesięcy, a ostatnim razem pojawił się, żeby jej zakomunikować, iż krowa farmera Eliasa wydobrzała i może dawać mleko nadające się dla niemowlęcia. Poprzednio zaś przybył, aby powiedzieć, że Alex doskonałe zniesie poród bliźniaków. Mogłaby przysiąc, że kiedy wiła się w bólu, na jej czole, a potem na brzuchu, spoczęła lekka dłoń, i ból minął. Douglas przekonywał ją oczywiście, że miała halucynacje. Niepotrzebnie mu o tym powiedziała. Douglas był pod tym względem niewzruszony i Alex wiedziała dlaczego. Mężczyźni nie są w stanie przyjąć czegoś, czego nie potrafią zrozumieć, czego nie mogą schwytać za gardło, czemu nie mogą się przyjrzeć, z czym nie mogą porozmawiać. Istnienie Ducha Dziewicy nie dawało się racjonalnie wyjaśnić, więc po prostu nie istniał. A teraz wrócił, by powiedzieć, że Sinjun jest chora i ma kłopoty. Alex zakręciło się w głowie. Serce waliło jej młotem, zatrzymała się więc i głęboko oddychała. Douglas był poza domem. Kilka dni temu musiał wrócić do Londynu, żeby się spotkać z lordem Avery w Biurze Spraw Zagranicznych. Zresztą jego obecność nie na wiele by się zdała. Gdyby Alex mu opowiedziała o spotkaniu z duchem, parsknąłby tylko śmiechem. Właściwie dobrze się stało, że Douglasa nie było w domu. Dobrze wiedziała, że nic pozwoliłby jej na żadne przedsięwzięcia. Posuną! się tak daleko, że kazał jej zrezygnować z wszelkiej aktywności. Poinformowała służbę, że wybiera się z wizytą do szwagrostwa w Cotswolds. Lokaj Hollis spojrzał na nią jak na osobę niespełna rozumu, ale teściowa sprawiała wrażenie uszczęśliwionej, że pozbywa się Alex choćby na krótko. Sophie także była nawiedzana przez Ducha Dziewicy. We dwie na pewno coś wymyślą. Filip wykradł się z zamku o dziesiątej w nocy. Nie bał się, przynajmniej nie na tyle, żeby utracić zdolność myślenia. Poszedł do stajni i w porę zauważył Jerzego U. Podrapał psa za uszami, zanim ten postawił wszystkich na nogi. Potem osiodłał swego kucyka, Brackena, i szybko wyprowadził go ze stajni. Miał przed sobą długą drogę, ale był zdecydowany. Modlił się tylko o to, żeby zdążyć na czas. Chętnie opowiedziałby Dulcie, co ma zamiar zrobić, ale wiedział, że ona nie umie dochować tajemnicy. Zamiast tego poprosił ją, żeby zajrzała do jego macochy, dała jej pić i przykryła kocami. Dulcie obiecała spełnić jego prośbę. Teraz, ponaglając kucyka do galopu, Filip modlił się, żeby ciotka Arleth nie odesłała Dulcie lub, co gorsza, nie zbiła jej. Po trzech dniach deszczu ciemne chmury zniknęły. Na niebie zabłysły gwiazdy i pojawił się półksiężyc. Było wystarczająco widno. Nagle Filip usłyszał za sobą stukot końskich kopyt i serce omal nie wyskoczyło mu z gardła. Szybko skierował kucyka w gęste zarośla przy drodze i przykrył jego nozdrza palcami, żeby nie zarżał. Nadjeżdżało trzech mężczyzn. Kiedy byli całkiem blisko, Filip usłyszał każde ich słowo. - Tak, sprytna z niej dziewka, ale ja i tak będę ją miał. - Nie, ona jest dla mnie. Jej ojciec mi obiecał, a dziedzic jest sprawiedliwy. Trzeci mężczyzna głośno się roześmiał. - Mówcie sobie, co chcecie, a ja i tak już z nią spałem, więc należy do mnie. Powiem dziedzicowi i sprawa załatwiona. Tu rozległy się uderzenia, pokrzykiwania i przekleństwa, a konie rżały i parskały. Filip stał jak skamieniały, czekał i błagał Boga, żeby najsilniejszy z mężczyzn dostał tę dziewkę, a dwaj pozostali poszli sobie do diabła. Bójka trwała z dziesięć minut. W końcu Filip usłyszał głośne przekleństwo i jeden z mężczyzn zarepetował broń. Rozległ się krzyk, a potem nastąpiła cisza. - Zabiłeś Dingle’a, ty idioto! - Spał z nią, więc zasłużył sobie na to. - A co, jeśli ona ma jego nasienie w brzuchu? Głupiec z ciebie, Alfie, Macpherson wypruje z nas flaki. - Nie puścimy pary z gęby. Zabił go ten przeklęły Kinross. Uciekajmy stąd! Uciekajmy! Odjechali pozostawiwszy trupa. Filip stal niezdecydowany. A potem zostawił Brackena przywiązanego do cisu i ostrożnie wyszedł na drogę - Mężczyzna leżał na wznak z szeroko rozrzuconymi ramionami i nogami. Na jego piersi widniała ogromna czerwona plama, a w jego oczach zastygł wyraz zaskoczenia. Zęby nadal błyskały w pogardliwym uśmieszku. Filip zwymiotował. A potem biegiem wrócił do Brackena i wyprowadził go z powrotem na drogę. Rozpoznał zabitego, osiłka o imieniu Dingle, który był najbardziej zajadłym bojownikiem MacPhersona. Ojciec pokazał go kiedyś Filipowi podczas wizyty w Curloss Palące, mówiąc, że facet jest kretynem i doskonałym świadectwem poziomu ludzi MacPhersona. Filip zasnął na kucyku i jechał, dopóki Bracken nie dostał zadyszki. Chłopiec przestraszył się, bo nie wiedział, ile minęło czasu. Po drodze widział jeszcze kilku mężczyzn i parę wieśniaczek. Co tu robili w środku nocy? Filip trzymał się od nich z daleka, chociaż jeden z mężczyzn krzyczał coś za nim. O czwartej rano znalazł się na promie do Edynburga. Oddał przewoźnikowi wszystkie pieniądze, jakie wyjął z ojcowskiego pudełka. Aby się rozgrzać, usiadł pomiędzy workami z ziarnem. O wpół do siódmej dotarł do ojcowskiego domu przy Abbotsford Crescent. Odnalezienie go zabrało mu dobrą godzinę, i kiedy nareszcie na niego trafił, był już bliski łez. Drzwi otworzył mu przeraźliwie ziewający Angus spojrzał zdumiony na chłopca. - Och, toż to nasz panicz! Co za niespodzianka! Z kim przyjechałeś, chłopcze? - Szybko, Angus, prowadź mnie do ojca. Muszę się zobaczyć z ojcem! Angus wciąż nie mógł się pozbierać i wpatrywał się w Filipa. Ten szybko go wyminął i wbiegł po schodach. Dopadł do ojcowskiej sypialni i gwałtownie otworzył drzwi. Colin obudził się i usiadł na łóżku. - Na Boga! Filip! Cóż ty tu robisz, do diabła?! - Szybko, papo! Musisz wracać do domu. Sinjun jest bardzo chora. - Sinjun - powtórzył Colin, nie rozumiejąc. - Twoja żona, papo! Twoja żona! Pośpiesz się. Chodźmy! Filip ściągał z ojca nakrycia. Drżał ze strachu i ulgi, że wreszcie znalazł ojca. - Joan jest chora? - Nie Joan, papo. Sinjun. Proszę cię, szybko! Ciotka Arleth pozwoli jej umrzeć, wiem to. - Do diabła! Nie wierzę. Z kim przyjechałeś? Co się stało? - Colin odrzucił kołdrę i stanął nagi i zmarznięty w szarym świetle brzasku. - Odpowiedz mi, Filipie! Filip przyglądał się, jak ojciec wkłada ubranie i obmywa twarz. Potem opowiedział mu o Krowim Bagnie i o deszczu, o drodze powrotnej do zamku i o tym, jak Sinjun oddała mu swój żakiet do konnej jazdy. Opowiedział też o wyziębionej sypialni, otwartych oknach i kłamstwach ciotki Arleth. Zamilkł i wystraszonym wzrokiem spoglądał na ojca, a potem rozpłakał się. Colin podbiegł do syna i objął go. - Wszystko będzie dobrze, Filipie, zobaczysz. Bardzo dobrze postąpiłeś. Naprawdę. Wkrótce przyjedziemy do domu i Joan wyzdrowieje. - Ona ma na imię Sinjun. Colin wmusił w wyczerpanego syna trochę owsianki. W pół godziny później wsiedli na konie i odjechali. Colin nalegał, żeby Filip został w Edynburgu i odpoczął, ale chłopiec nie chciał o tym słyszeć. - Muszę sprawdzić, czy nic się jej nie stało - oświadczył stanowczo, a Colin dostrzegł w synu przyszłego mężczyznę i bardzo go to uradowało. * Sinjun odczuwała dziwny spokój. Była także niewiarygodnie zmęczona; tak bardzo, że chciałaby tylko spać, spać i spać. Najchętniej zasnęłaby na zawsze. Wszelki ból minął, pozostało tylko pełne słodyczy pragnienie, by uwolnić się od samej siebie, poddać się łagodnemu zmęczeniu. Jęknęła cicho i dźwięk własnego głosu zabrzmiał w jej uszach obco. Jakby dochodził z daleka. Jak to możliwe, że jest zmęczona, a nie śpi? A potem usłyszała męski głos, który rozbrzmiewał w jej głowie echem, jakby docierał z wielkiej odległości. Zaczęła się zastanawiać, czy to jej własny głos, a jeśli tak, to dlaczego ona w ogóle coś mówi. Bo z pewnością nie miała na to ochoty, nie teraz. Nie, ten głos brzmiał głośno, głęboko, niecierpliwie i rozkazująco. Z całą pewnością był to głos męski. Głos niezadowolonego mężczyzny. Taki ton głosu słyszała wielokrotnie u swoich braci. Ale to nie był Douglas ani Ryder. A więc kto? Teraz zabrzmiał bliżej, ale Sinjun nie mogła zrozumieć słów. Słowa nie były ważne, z całą pewnością nieważne. Usłyszała kogoś innego, ale jego głos brzmiał staro i nie tak głośno. Nie wnikał do jej świadomości, ale jakby odbijał się od niej i odpływał, nieszkodliwy i niewyraźny. W końcu głos energicznego mężczyzny zaczął zanikać. Ucichł i Sinjun z ulgą przechyliła głowę na ok. Czulą swój słabnący oddech. - Obudź się, do diabła! Nie będę ci więcej powtarzał, Sinjun, obudź się! Nie możesz się tak poddać. Obudźże się! Krzyk przywrócił jej świadomość i ból. Tak krzyczał Douglas, ale ona wiedziała, że to nie jest Douglas. Nie, on był zbyt daleko stąd. Czuła, że jest bliska rozwikłania tej zagadki. Męski głos znów do niej dotarł - głośny, potwornie drażniący, pulsujący w mózgu. Nienawidziła go. Miała ochotę wrzasnąć, żeby zamilkł. Zbliżyła się do krawędzi świadomości. Była tak rozgniewana, że aż otworzyła oczy. Chciała zaprotestować, nakrzyczeć na tego człowieka. Rozwarła usta, ale nie odezwała się. Patrzyła na najpiękniejszego na całym świecie mężczyznę. Miał czarne włosy i nieprawdopodobnie niebieskie oczy, a także dołek w brodzie. Udało jej się wyszeptać: - Jesteś taki piękny - a potem znów zamknęła oczy, bo wiedziała, że to musi być anioł, a ona trafiła do nieba, i nie jest tam sama. Poczuła za to wielką wdzięczność. - Otwórz oczy! Nie jestem wcale piękny, głuptasie. Do diabła, nawet się nie ogoliłem! - Anioły nie przeklinają - powiedziała Sinjun wy raźnie i jeszcze raz zmusiła się do uchylenia powiek. - Nie jestem aniołem, jestem twoim sakramenckim małżonkiem! Obudź się, Sinjun, i to już! Nie pozwolę ci leniuchować! Żadnych przedstawień, słyszysz? Obudź się. Otwórz te twoje słynne oczy Sherbrooke’ów. Wracaj do mnie, natychmiast. W przeciwnym razie będę cię musiał zbić. - Sakramencki małżonek - powtórzyła powoli. - Tak, masz rację. Muszę wracać. Nie mogę pozwolić, żeby Colin umarł. Nie chcę, żeby umarł. Za nic w świecie. Muszę go uratować, tylko ja mogę tego dokonać. On jest zbyt honorowy, żeby ratować samego siebie On nie jest bezwzględny, dlatego tylko ja mogę go uratować. - W takim razie nie opuszczaj mnie! Jeśli umrzesz, nie będziesz mnie mogła uratować, rozumiesz? Sinjun z trudem skinęła głową. Poczuła obce ramię pod swymi plecami, a potem jej ust dotknęła zimna szklanka. Piła i piła. Woda była jak ambrozja. Spływała jej po brodzie, moczyła koszulę nocną. Lecz Sinjun była tak spragniona, że poza słodką woda nie liczyło się nic innego. - Na razie wystarczy. Posłuchaj mnie. Teraz cię wykąpię, żeby obniżyć gorączkę. Rozumiesz mnie? Masz zbyt wysoką gorączkę i dlatego musimy się jej pozbyć. Ale nie zasypiaj, rozumiesz? Powiedz, że rozumiesz! Odparła, że tak, ale zaraz potem nic już nie pamiętała. Jej myśli odpłynęły w innym kierunku, bo dotarł do niej ostry głos kobiety. - Pogorszenie przyszło całkiem nieoczekiwanie. Właśnie miałam wezwać starego doktora Childressa, kiedy ty przyjechałeś. To nie moja wina, że poczuła się gorzej. Przedtem była prawie zdrowa. Sinjun jęknęła, bała się tej kobiety. Starała się zwinąć w kłębek i schować przed nią. Piękny mężczyzna, który nie był aniołem, powiedział spokojnie: - Wyjdź, Arleth. Nie chcę cię nigdy więcej widzieć w tym pokoju. Odejdź natychmiast! - Ta mała suka cię okłamie! Znam cię od urodzenia. Nie możesz stanąć po jej stronie przeciwko mnie. Sinjun znów usłyszała głos pięknego mężczyzny. A potem zapanowała błoga cisza. Nagle poczuła na twarzy zimny wilgotny ręcznik. Usiłowała ukryć twarz w poduszce, ale wtedy znów usłyszała ten głos. Tym razem brzmiał łagodnie i pieszczotliwie. Powtarzał jej, żeby się nie ruszała, a wkrótce poczuje się lepiej. - Zaufaj mi. Po prostu zaufaj. Tak uczyniła. On nie dopuści do niej tej złej kobiety. Usłyszała głos innego mężczyzny, ten, który brzmiał staro. - Tak trzeba, lordzie. Obmywaj ją, dopóki gorączka nie zelżeje. A co kilka godzin podawaj jej wodę, niech pije, ile zechce. Sinjun poczuła na skórze chłodne powietrze. Niejasno zdawała sobie sprawę, że ktoś zdejmuje z niej przepoconą koszulę. Była za to wdzięczna, bo nagle zaczęło ją swędzieć całe ciało. Wilgotny ręcznik obmywał jej piersi i plecy. Ale chłód nie docierał wystarczająco głęboko. Wewnątrz nadal była bardzo rozpalona. Spróbowała wygiąć się w łuk, żeby ręcznik znalazł się bliżej. Poczuła na ramionach dłonie, które przyciskały ją z powrotem do materaca, a głos pięknego mężczyzny powiedział spokojnie: - Ciii. Wiem, że to pali. Kiedyś też miałem paskudną gorączkę, o czym z pewnością doskonale pamiętasz. Czułem się tak, jakbym płonął od środka i jakby płomienie wypalały mi wnętrzności. - Tak - powiedziała Sinjun. - Będę cię obmywał, aż płomienie wygasną, obiecuję. - Colin - powiedziała Sinjun i otworzyła oczy uśmiechając się do niego. - Nie jesteś aniołem! Jesteś moim sakramenckim małżonkiem. Tak się cieszę, że znowu cię widzę. - Tak - odparł Colin i poczuł, że w jego wnętrzu obudziło się coś bardzo silnego. - Nie zostawię cię więcej, choćby nie wiem co. Wydawało jej się, że musi mu wytłumaczyć. Spróbowała podnieść rękę, żeby dotknąć twarzy Colina i zwrócić na siebie uwagę. Z obolałego gardła wydobyła ochrypły głos: - Musisz wyjechać. Tak będzie bezpieczniej. Nie wracaj tu, dopóki ja się z nim nie rozprawię. On jest sprytny jak łasica i chce cię skrzywdzić. Colin zmarszczył czoło. O czym ona mówi, do diabła? O kogo jej chodzi? Sinjun zamknęła oczy i Colin znowu zaczął ją obmywać. Kiedy dotarł do brzucha, jęknęła cicho. Mył ją, dopóki nie stała się zupełnie chłodna. Zamknął na chwilę oczy i modlił się za nią i za siebie. Dziękował Bogu, że gorączka opadła. Okrył ją i usłyszał, że ktoś otwiera drzwi do sypialni. - Lordzie? To lekarz. Colin odwrócił się i powiedział: - Gorączka opadła. - Doskonale. Z pewnością znów się podniesie, ale poradzisz z nią sobie, panie. Twój syn śpi na podłodze pod drzwiami sypialni. Córeczka siedzi obok niego, ssie palec i wygląda na bardzo zaniepokojoną. - Ubiorę żonę w koszulę nocną i wyjdę do dzieci. Dziękuję, Childress. Zostanie pan w zamku? - Tak, lordzie. Jutro będziemy wiedzieli, czy z te go wyjdzie. - Wyjdzie. Sinjun jest silna. Przekona się pan. A poza tym ma silną motywację - musi mnie chronić. I Colin się roześmiał. * Sinjun usłyszała kobiecy glos i przestraszyła się. Bała się poruszyć, bała się otworzyć oczy. Głos brzmiał podle i złośliwie. To ciotka Arleth. - A więc jeszcze żyjesz, mała flądro. Musimy coś z tym zrobić, prawda? Nie, nie próbuj walczyć, jesteś słaba jak mucha. Twój wspaniały mąż znów cię porzucił, głupia dziewczyno. Zostawił cię na mojej łasce. - Ciotko Arleth, dlaczego chcesz, żebym umarła? - spytała Sinjun i otworzyła oczy. Ciotka mówiła cicho i monotonnie, tak że słowa zlewały się w jedno: - Muszę działać szybko. Szybko. On tu zaraz wróci, bez wątpienia, młody głupiec. On ciebie nie pragnie, nie mógłby cię pragnąć. Jesteś Angielką, a nie jedną z nas. Tak, chyba będę ci musiała położyć na twarzy tę milutką, miękką poduszkę. Tak, tak właśnie zrobię. To cię wyśle na tamten świat. Bo ty do nas nie pasujesz, jesteś tu obca, niepotrzebna. Tak, poduszka. Nie, to zbyt oczywiste. Muszę się wykazać większą przebiegłością. Ale trzeba działać, w przeciwnym razie przeżyjesz i nadal mi będziesz dokuczać. O tak, chyba wiesz, że do reszty zatrułaś mi życie. Znam się na takich jak ty. Podłe, złośliwe, niezasługujące na zaufanie. I wysługujące się innymi, traktujące ludzi jak śmieci. Muszę działać, w przeciwnym razie zniszczysz nas wszystkich. Nawet teraz knujesz, jak się mnie pozbyć. - Co tu robisz, ciotko Arleth? Odwróciła się i zobaczyła, że w drzwiach stoi Filip. - Papa mówił, że masz się trzymać z daleka od tej sypialni. Odejdź od Sinjun - powiedział, biorąc się pod boki. - Ach, ty paskudny niedorostku. Wszystko popsułeś. Jesteś niewdzięcznikiem. Ja się nią opiekuję. Inaczej po co bym tu przyszła? Odejdź, chłopcze. Po prostu odejdź. Sprowadź twojego papę. Tak, idź po przeklętego lorda. - Nie - Nie ruszę się stąd. To ty stąd wyjdziesz, ciotko. A mój papa nie jest przeklętym lordem. Jest dziedzicem i to najlepszym. - Ha! Nie masz pojęcia, jaki jest naprawdę! Nie wiesz, jaka była jego matka - moja rodzona siostra, a twoja babka. Zdradzała męża i zabawiała się z utopcem, tak, utopcem, którego sam diabeł przysyłał jej z Loch Leven. Przybywał tu pod postacią jej męża, ale to nie był jej maź, bo prawdziwy dziedzic kochał tylko mnie. Należał do mnie pod każdym względem. A ona cudzołożyła z utopcem. Utopiec był ulubieńcem szatana, fałszywym obrazem dziedzica, złem wcielonym, A syn, którego powiła, Colin, jest przesiąknięty złem aż do szpiku kości, tak samo jak jego ojciec-utopiec. Filip w ogóle jej nie rozumiał. Modlił się, żeby ktoś szybko nadszedł. Ojciec lub pani Seton, lub Crocker. Ktokolwiek bądź, byle szybko. Proszę cię. Boże, ześlij tu kogoś. Ciotka Arleth postradała zmysły, lak samo jak rymarz, Old Alger, myślał. Filip był przerażony. Nic nie wskazywało na to, że jego żarliwe prośby zostały wysłuchane. Ciotka Arleth zbliżała się do Sinjun. Rzucił się naprzód, padł na łóżko i zakrył ją własnym ciałem. - Sinjun! - krzyknął. Złapał ją za ramiona i po trząsnął. Jeszcze raz wykrzyczał jej imię. Sinjun otworzyła oczy i spojrzała na niego - Filip? To ty? Czy ona sobie poszła? - Nie, wciąż tu jest. Nie wolno ci teraz zasnąć, Sinjun. Nie wolno. - Wynoś się stąd, Filipie! - O, Boże - wyszeptała Sinjun. - A czy wiedziałeś, głupi chłopaku, że prawdziwy maż mojej siostry - twój dziadek - posadził przy drzwiach jarzębinę, żeby żona nie mogła wejść? Wie dział, że ona cudzołoży z utopcem. Tak, ale szatan zesłał na nią urok, który ochraniał ją nawet przed jarzębinowym krzyżem. - Proszę cię, ciotko. Odejdź stąd. Ciotka Arleth przyglądała się chłopcu i leżącej na łóżku kobiecie. Oczy Sinjun były pełne strachu. Arleth cieszyła się jej przerażeniem. - Sprowadziłeś tu twojego ojca. Nafaszerowałeś mu uszy kłamstwami. Obudziłeś w nim poczucie winy. On wcale nie chciał tu wracać, dobrze o tym wiesz. Chciał, żeby ona opuściła zamek. Dostał jej pieniądze, więc nie była mu już na nic potrzebna. - Odejdź stąd, ciotko. - Usłyszałam, że rozmawiacie o krzyżu jarzębinowym i o utopcach. Witam was, ciotko i Filipie. Jak się ma Joan? Filip podskoczył na dźwięk głosu Sereny, która cicho jak duch wślizgnęła się do sypialni i stanęła przy łóżku. - Ona ma na imię Sinjun. Zabierz stąd ciotkę Arleth, Sereno. - A niby dlaczego, mój drogi? A co się tyczy jarzębinowych krzyży, ciotko, to paskudne rzeczy. Nienawidzę ich. Dlaczego o nich opowiadasz? Ja jestem czarownicą, ale jarzębinowy krzyż wcale na mnie nie działa. Filip zastanawiał się, czy nie traci rozumu. Teraz już nie był przestraszony. Serena, jakakolwiek była, nie pozwoli przecież, żeby ciotka Arleth zabiła Sinjun. - Odejdź, Sereno! W przeciwnym razie przepędzę cię jarzębinowym krzyżem! - O, nie! To ci się nie uda, ciotko! Nie masz nade mną władzy. Zawsze byłaś dla mnie zbyt słaba. Ciotka Arleth pobladła z wściekłości. Jej oczy były zimniejsze niż Loch Leven w styczniu. I wtedy, ku wielkiej radości Filipa, do sypialni wszedł jego ojciec. Zatrzymał się i marszcząc brwi spojrzał na syna, który leżał na łóżku obok Joan, zupełnie jakby ja ochraniał. Serena wyglądała pięknie, jak księżniczka z bajki, która przez pomyłkę trafiła do szpitala dla obłąkanych i nie bardzo wiedziała, jak ma się zachować. Ciotka Arleth miała twarz całkowicie pozbawioną wyrazu. Patrzyła w dół, na swoje wychudzone dłonie pokryte starczymi plamami. - Colin? Uśmiechnął się i podszedł do łóżka. Sinjun wreszcie się obudziła i była przytomna. - Witaj, Joan. Wróciłaś. Tak się cieszę. - Kto to jest utopiec? - Zły duch żyjący w jeziorach. Może przyjmować rozmaite kształty. Swoją siłę czerpie od diabła. Cieka we pytanie. Skąd ci przyszło do głowy? - Nie wiem. To słowo jakoś do mnie dotarło. Dziękuję, że mi wyjaśniłeś. Czy mogę się napić? Filip podał jej wodę. - Witaj, Filipie. Czemu tak na mnie patrzysz? Ok ropnie wyglądam? Chłopiec leciutko dotknął jej policzka. - O nie, Sinjun, wyglądasz dobrze. Lepiej się czujesz? - Tak. I wiesz, co? Jestem głodna. - Spojrzała na ciotkę Arleth i dodała: - Nie lubisz mnie i chcesz, żebym chorowała. Nie rozumiem dlaczego. Nie zrobi łam ci nic złego. - To jest mój dom, panieneczko. Ja będę... - Nie, ciotko - spokojnie powiedział Colin. - Będziesz się trzymać z dala. Nic tu po tobie. Patrzył, jak powoli i niechętnie wychodzi z pokoju. Obawiał się, że do reszty straciła rozum. - W kieszeni mego stroju do konnej jazdy jest pistolet - powiedziała Sinjun. - Włóż mi go pod poduszkę, Filipie. Colin milczał. Miał jej ochotę powiedzieć, żeby nie wyprawiała szaleństw, ale tak naprawdę ciotka Arleth była przecież niebezpieczna. W końcu powiedział tylko: - Porozmawiam z panią Seton o odpowiednim dla ciebie posiłku, Joan. - Pamiętam, że mówiłeś do mnie „Sinjun”. -.Musiałem, bo nie reagowałaś na swoje prawdziwe imię. Sinjun zamknęła oczy. Była straszliwie zmęczona i tak osłabiona, że nie uniosłaby nawet małego pistoletu, choćby od tego zależało jej życie. Chciało jej się pić. Wstrząsały nią dreszcze, bo temperatura znów zaczęła rosnąć. - Zostań z Sinjun, papo. Ja porozmawiam z panią Seton. Masz tu pistolet, Sinjun. Wkładam ci go pod poduszkę. Colin podał jej wodę, po czym usiadł na brzegu łóżka i przyglądał się żonie. Poczuła na czole jego dłoń, a następnie usłyszała, że cicho zaklął. Gorąco, które odczuwała, w jednej chwili zmieniło się w przeraźliwe zimno. Wydawało jej się, że przy najmniejszym ruchu jej ciało pokruszy się jak lód. Colin zdjął ubranie i położył się w łóżku obok niej. Przygarnął ją do siebie, starając się ją ogrzać własnym ciałem. Czuł jej drżenie i ból. Chciał się od niej dowiedzieć wielu rzeczy, ale to nie była odpowiednia chwila. Trzymał ją tuż przy sobie nawet wtedy, gdy zaczął się pocić. Wreszcie zasnęła, a Colin wciąż ją tulił i głaskał po plecach. - Przepraszam, że cię zostawiłem - wyszeptał w jej włosy. - Tak mi przykro. - Czuł jej piersi, brzuch i biodra... Nie, nie będzie o tym myślał. Dziwne, mimo że miał wzwód, odczuwał tkliwość, a nie żądzę. Dziwne, ale prawdziwe. Chciał, żeby znów była zdrowa. Chciał, żeby znów na niego krzyczała, kiedy ja będzie brał do łóżka, tylko że następnym razem nie będzie się już przed tym broniła. On zadba o to, żeby była zadowolona. Następnego dnia gorączka opadła. Colin czuł się bardzo wyczerpany. - Mówiłem, że przeżyje - powiedział uśmiechając się do lekarza. - Twarda z niej sztuka. - Bardzo dziwne - odparł Childress. - To przecież Angielka. - Jest moją żoną. Teraz jest Szkotką. Tego wieczoru do zamku przyszedł jeden z dzierżawców. MacPherson ukradł dwie krowy oraz zabił MacBaina i jego dwóch synów. Colin aż się zatrząsł z wściekłości. - Żona MacBaina powiedziała, że ci brutale jej mówili, że to zemsta za to, że pan zabił Dingle’a. - Co? Dingle’a? Nie widziałem tego nędznego łajdaka... - Colin zaklął. - Nie pamiętam, kiedy go spotkałem ostatni raz. Co, Filipie? Co się stało? Chodzi o Joan? - Nie, papo. Ja wiem wszystko na temat Dingle’a. Colin wysłuchał syna i na myśl o tym, jakie niebezpieczeństwo groziło Filipowi, poczuł ucisk w żołądku. Poklepał jednak chłopca po ramieniu i odszedł do swojej samotni w północnej wieży. Pragnął położyć kres waśniom, lecz nie wiedział, jak ma to uczynić. Powinien porozmawiać z MacPhersonem. Ale co mu powie? Że naprawdę nie pamięta, jak doszło do śmierci Fiony? I jak to się stało, że znalazł się nieprzytomny na skraju skarpy? * Sinjun spala niespokojnie. Gdzieś na granicy świadomości jaśniało łagodne, bardzo białe światło, które przynosiło jej ulgę, a jednocześnie było cieniste i głębokie, przepełnione tajemnicami, które bardzo pragnęła zrozumieć. Starała się mówić, ale wiedziała, że to jej nie pomoże. Leżała nieruchomo, jej ciało i umysł czekały spokojnie. Pośród białego światła pojawił się strzępek ciemności. Przygasł i pojawił się znowu, drżący jak płomień świecy w lekkim powiewie wiatru. A potem zaczął rosnąć. Zmienił się w kobiecą postać. Bardzo zwyczajną postać młodej kobiety o dobrodusznym wyrazie twarzy. Była ubrana w suknię z białego materiału wyszywanego perłami. Mnóstwem pereł - Sinjun nigdy nie widziała ich aż tylu. Suknia musiała być bardzo ciężka. Perlista Jane, pomyślała Sinjun, i uśmiechnęła się. Opuściła Ducha Dziewicy i przyjechała do zamku, gdzie mieszkał inny duch. Nie czuła strachu. Czekała. Perły lśniły i błyszczały tak bardzo, że Sinjun rozbolały oczy. Duch przyglądał się jej, jakby starał się zorientować, jakiego rodzaju osobą jest Sinjun. - Próbował mnie przekupić - powiedział w końcu duch. - Przeklęty zdrajca. Chciał mnie kupić za jedną perłę. Zabił mnie. Bez mrugnięcia okiem rozjechał mnie powozem. Siedział w nim ze swoją kochanką, a ona zadzierała nosa, zupełnie jakbym była jakimś przydrożnym śmieciem. Zażądałam tylu pereł, ilu po trzeba na pokrycie całej sukni. Obiecałam, że w za mian dam mu spokój. Ale wtedy już nie żyłaś, prawda? - pomyślała Sinjun. - Tak, byłam martwa. Ale zajęłam się tym przeklętym łajdakiem. Uczyniłam jego życie nieznośnym. 26! I lak samo postąpiłam z jego żoneczką. Znęcałam się nad nią, aż nie mogła znieść jego widoku. Widzę, że mój portret znów zniknął ze ściany. Powieście go z powrotem. Ma wisieć pomiędzy nimi, zawsze pośrodku. Ma ich rozdzielać po śmierci tak samo jak za życia. Oto gdzie ma wisieć mój portret. Zajmij się tym. Powieś go z powrotem. Wierzę, że dopilnujesz, aby pozostał na właściwym miejscu. - Dobrze. Wracaj, kiedy tylko zechcesz. - Wiedziałam, że nie będziesz się mnie bała. Dobrze, że tu jesteś. Teraz Sinjun usnęła głębokim, krzepiącym snem. Następnego ranka obudziła się późno. Usiadła na łóżku. Czuła się cudownie. ROZDZIAŁ 15 Philpot otworzył drzwi i skamieniał. Na frontowych schodach stały dwie modnie ubrane damy, a na żwirowanym podjeździe widać było elegancki powóz podróżny, zaprzężony w dwa wspaniałe gniadosze, które rżały i parskały. Za damami stali dwaj forysie. Stangret pogwizdywał i podejrzliwie spoglądał na Philpota. Przeklęci Anglicy, pomyślał Philpot, ograniczone typy, wszyscy oni tyle samo warci. Damy miały na sobie suknie podróżne najwyższej jakości. Philpot był wprawdzie tylko synem piekarza z Dundee, ale umiał docenić doskonałość. Damy były nieco zakurzone, a jedna z nich, odziana w szary strój ozdobiony na ramionach wojskowymi galonami, miała rude włosy i plamkę błota na nosie. Druga zaś, ubrana w strój zielony, była równie ładna i zmęczona podróżą, a swe kasztanowe włosy splotła w gruby warkocz i upięła na czubku głowy pod bezsensownie małym czepeczkiem, który teraz się przekrzywił. Jedno pasmo włosów wysunęło się i zwisało nad ramieniem. Philpot zastanawiał się, jaką przebyły odległość i w jakim czasie. Dama o rudych włosach, które właściwie nie były całkiem rude, lecz raczej rudawe, wystąpiła naprzód i uśmiechnęła się szeroko. - Czy to jest Vere Castle, zamek hrabiego Ashburnham? - Tak, milady. Czy mogę zapytać, kim... Przerwał mu pisk i Philpot pobladł, rozpoznając głos hrabiny. O Boże, czyżby zemdlała? Odwrócił się tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to wiek i poczucie godności. Hrabina opierała się o ozdobną zbroję. Była bardzo blada i wpatrywała się w przybyłe damy. - Alex? Sophie? To naprawdę wy? Dama w zieleni ruszyła ku niej pierwsza. - Nic ci nie jest, Sinjun? Och, proszę cię, moja droga, powiedz, że wszystko w porządku. Tak bardzo się o ciebie martwiłyśmy. - Teraz już jest mi lepiej, Sophie. Ale co was tu sprowadza? Czy Douglas i Ryder także przyjechali? Dlaczego... - Chorowałaś! Wiedziałam. Teraz to już nie ma znaczenia, Sinjun. Przyjechałyśmy, żeby sprawdzić, co się tu dzieje i dopilnować, żeby wszystko było w porządku. Nie musisz się o nic martwić. Obie damy przeszły z hrabiną obok Philpota. Na zmianę przytulały ją i poklepywały po bladych policzkach, zapewniając jedna przez drugą, jak bardzo się za nią stęskniły. Wreszcie kiedy czułościom stało się zadość, Sinjun przedstawiła damy Philpotowi, a potem spytała: - Wiesz gdzie jest lord? - Nie powinna pani wstawać z łóżka, mi lady - od parł Philpot tonem surowego biskupa. - Nie besztaj mnie. Wystarczająco długo wyleguję się w łóżku. Ale czuję się roztrzęsiona. Przysiądę sobie na chwilę. Poślij po pana. Zawiadom go, że mamy gości, a ściśle mówiąc moje szwagierki. Będziemy w salonie. Alex, Sophie, chodźcie ze mną. Jej hrabiowska mość miała zamiar pójść pierwsza, ale zemdlała. Philpot rzucił się ku niej, ale damy okazały się szybsze i po prostu wniosły ją do salonu. Ułożyły Sinjun na sofie. Podłożyły jej pod nogi poduszki, a największą pod głowę. - Kochanie, czy nie jest ci zimno? - Nie, Alex. Czuję się dobrze. Nie mogę uwierzyć, że naprawdę tu jesteście. To cudowne. Jak to się stało? Alex zerknęła na Sophie i powiedziała: - Przysłał nas Duch Dziewicy. Powiedział, że jesteś chora. - A co na to Douglas i Ryder? Sophie wymownie wzruszyła ramionami. - Z Douglasem obeszło się bez kłopotów. Jest w Londynie, więc Alex po prostu wyjechała z Northcliffe Hall, mówiąc, że jedzie złożyć mi wizytę. Zabrała z sobą bliźniaki. Z Ryderem miałyśmy więcej trudności. Musiałyśmy poczekać, aż pojedzie z Tonym na wyścigi do Ascot. Na trzy dni, dzięki Bogu. Powiedziałyśmy, że jesteśmy niedysponowane. A potem po prostu wyjechałyśmy. - Zamilkła na chwilę, a potem dodała: - Ryder pomyślał chyba, że jestem brzemienna. Obdarzał mnie tymi męski mi spojrzeniami posiadacza i czule poklepywał po brzuchu. Z trudem powstrzymałam się od śmiechu. Miałam go ochotę zapytać, czy sądzi, że ciąża jest zaraźliwa. - Oni tu przyjadą - westchnęła Sinjun. Przyjadą i znowu będą chcieli zabić Colina. - Znowu? - wykrzyknęły Sophie i Alex. Sinjun jęknęła i opadła na poduszkę. - Tak, znowu. Alex wie, co się stało za pierwszym razem. Chwyciła laskę i własnoręcznie obezwładniła Douglasa. A potem napadli na niego jeszcze dwa razy, już tutaj, w Szkocji. Przywiozłyście chłopców? - Nie - odparła Alex. - Zarządzająca Brandon House z ochotą zajęła się nimi pod naszą nieobecność. Bliźniaki czują się tam jak w raju, z Graysonem i całą Ukochaną Gromadką. Teraz mają tam czternaścioro dzieci. Ale kto wie, Ryder może przywieźć z Ascot jeszcze jakieś następne. - Janc będzie uszczęśliwiona! - O, tak - odparła pogodnie Sophie. - Grayson jest gotów zabić dla niej smoka. Jeśli chodzi o bliźniaki, to Melissanda będzie ich odwiedzać prawie codziennie, bo są tak bardzo do niej podobni. Nazywa ich swoimi małymi zwierciadełkami. Douglasa doprowadza to do mdłości. Patrzy na chłopców, potrząsa głową i zastanawia się głośno, co też takiego uczynił, że został obdarzony dwojgiem najpiękniejszych chłopców na świecie, co oczywiście źle wpływa na ich charakter i czyni ich nieznośnymi. - Usiądźcie. Obydwie. Dostałam od tego wszystkiego zawrotów głowy. A więc przyszedł do ciebie Duch Dziewicy? I powiedział ci, że jestem chora? Zanim Alex zdołała odpowiedzieć, w drzwiach stanęła pani Seton z wielką srebrną tacą. Oczy lśniły jej z podniecenia. Osobom, które jej nie znały, mogła się wydać sztywna i nienaganna jak księżna. Ale Sinjun nie dała się na to nabrać. - Dziękuję, pani Seton - powiedziała oficjalnym tonem, przejmując jej pozę. - Te oto dwie damy pozo staną u nas z wizytą. To moje bratowe: hrabina Northcliffe i pani Ryder Sherbrooke. - Miło mi panie poznać - powiedziała pani Senton i złożyła im ukłon godny salonów królewskich. - Przygotuję pokój Królowej Mary i Pokój Jesienny - dodała bardziej ceremonialnie, niż żądałaby tego matka Sinjun, i złożyła jeszcze jeden zachwycający ukłon. - Lokaje zajmą się bagażem. Emma rozpakuje rzeczy. - Jest pani bardzo miła, pani Seton. Dziękujemy. - To zamek hrabiego, milady. Wszystko jest w największym porządku. - Tak, oczywiście - zgodziła się Sinjun, przyglądając się opuszczającej salon ochmistrzyni. - Phi! Nie przypuszczałam, że pani Seton jest taka... - Nie znajduję odpowiedniego słowa, ale jestem pod wrażeniem - stwierdziła Alex. - Mamy tylko jednego lokaja, Rory’ego, który zajmuje się wszystkim. Emma to wspaniała dziewczyna, doskonale się wami zaopiekuje. A teraz wróćmy do Ducha Dziewicy. Alex nie zdążyła odpowiedzieć, gdy drzwi otworzyły się po raz wtóry i do salonu wszedł Colin. Rozejrzał się z miną pana na swoich włościach - jednocześnie buńczuczną i pełną rezerwy. Zobaczył dwie młode damy siedzące obok jego żony i trzymające filiżanki z herbatą. W jednej z nich rozpoznał żonę Douglasa. O Boże, gdzieś w pobliżu pewnie czai się ten łobuz, jej mąż. Rozejrzał się po salonie. - Gdzie oni są? Czy tym razem mają przy sobie broń? Pistolety czy florety? A może chowają się za sofą, Joan? Sinjun roześmiała się tylko. - Dobry Boże! - zawołała Sophie, przyglądając się mężowi bratowej. - Wygląda jak bandyta! I rzeczywiście, jeżeli strojem bandyty nazwać można białą, rozchełstaną na piersi koszulę, obcisłe trykotowe bryczesy i czarne wysokie buty, a jego twarz jest ogorzała od słońca, włosy zaś rozwiane przez wiatr, to Colin istotnie wyglądał jak bandyta. Sophie spojrzała na Sinjun. Jej bratowa wpatrywała się w męża z takim bezgranicznym uwielbieniem, że Sophie spuściła wzrok. Colin przyjrzał się żonie i zauważy wszy jej bladość zmarszczył brwi. Podszedł do niej, pochylił się i ostrożnie dotknął jej czoła. - Dzięki Bogu nie masz już gorączki. Jak się czujesz? Dlaczego zeszłaś na dół? Philpot jest bardziej przejęty twoim wstaniem z łóżka niż naszymi gośćmi. Witam panie. Powiedz mi, Joan, co robisz na dole? - Nie mogłam wytrzymać w łóżku - odparła i uniosła rękę, żeby dotknąć jego szczęki i dołka w brodzie. - Nie zniosę tego dłużej. Proszę cię, Colin. Nic mi nie jest. To moje bratowe. Alex już znasz. A to Sophie, żona Rydera. - Bardzo mi miło. - Colin był uprzejmy, ale czujny. - A gdzie wasi mężowie? - zapytał pośpiesznie. - Z pewnością tu zawitają - powiedziała Sinjun. - Ale na razie ich nie ma. I mam nadzieję, że trochę to potrwa, bo Alex i Sophie są sprytne. - Daj Boże, żeby okazały się sprytniejsze od ciebie. - A potem dodał, zwracając się do dam. - Przyjechaliśmy do mego domu w Edynburgu i zastaliśmy tam Douglasa i Rydera, Czekali, żeby mnie zabić. Uratowała nas rusznica mego służącego. - I pozostawiła ogromną czarną dziurę w suficie salonu - dodała Sinjun. - To był widok - ciągnął Colin. - A właściwie jest nadal. Jeszcze jej nie załatałem. - Dziwne, że Douglas ani słowem o tym nie wspomniał - wtrąciła bardzo zaaferowana Alex. - Opowie dział o domu w Edynburgu, ale ani słowem nie wspomniał o napaści. A jak to było, kiedy napadł na Colina trzeci raz? Bo o tym także nic mi nie powiedział. Colin zarumienił się, Alex nie miała co do tego wątpliwości. Jej ciekawość wzrosła jeszcze bardziej. Spojrzała na Sinjun, która stanęła w pąsach. - Colin - powiedziała pośpiesznie Sinjun. - One przyjechały sprawdzić, co się ze mną dzieje, bo Alex ukazał się Duch Dziewicy. - Ten duch, o którym opowiadałaś dzieciom? - Dzieciom? - spytała zdumiona Alex. Colin poczerwieniał jeszcze bardziej. - Tak - powiedział Colin wiercąc się na fotelu. - Dzieciom. - Mam dwójkę cudownych dzieci - powiedziała Sinjun bez zająknienia. - Filipa i Dahling. Filip ma sześć lat, a Dahling cztery. Wspaniałe łobuziaki, jak wszystkie dzieci w rodzinie. Opowiadałam Colinowi o Ukochanej Gromadce Rydera. - W swoich listach nic nie pisałaś o dzieciach, Sinjun - powiedziała z wyrzutem Sophie. - No, cóż, rzeczywiście. Widzicie... - Zmieniła temat. - Duch Dziewicy ukazał się Alex i powiedział, że jestem chora. Dlatego Alex i Sophie przyjechały tu, jak najszybciej mogły. Niepokoiły się o mnie. - Powiedział coś więcej - dodała Alex. - Że masz kłopoty. - O, Boże - jęknęła Sinjun i spojrzała na męża, który miał bardzo zaintrygowaną minę. Douglas na jego miejscu parsknąłby pogardliwie, słysząc podobne bzdury, Ryder szczerze by się uśmiał. - Nie ma żadnych kłopotów - powiedział Colin. - No, może trochę, ale poradzę sobie z nimi. Co tu się, do diabła, dzieje? Natychmiast powiedzcie mi całą prawdę. - Przyjechałyśmy z wizytą - powiedziała Alex z uśmiechem. Zwykłe odwiedziny, ot, co. Zajmiemy się wszystkim, dopóki Sinjun nie wyzdrowieje. Prawda, Sophie? - Oczywiście - przytaknęła jej Sophie z miną starej ciotki. - Mamy różne talenty gospodarskie, dlatego potrzebne jesteśmy obydwie. Doskonała herbata, Sinjun. Colin przyjrzał się jej i uniósł brew. - Doprawdy - powiedział - Joan ma niezastąpionych krewnych. - Joan? - zdziwiła się Sophie. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Wolę to imię, niż jej męskie przezwisko. - Tak, ale... - To nie ma znaczenia, Sophie - wtrąciła się Sin jun. - Dziękuję wam obydwóm, żeście przyjechały - dodała pośpiesznie. - Tak się cieszę, że tu jesteście. - A potem rzuciła bez zastanowienia. - Byłam taka udręczona. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Sophie, zlizując z palca odrobinę malinowego dżemu. - Porozmawiamy o tym później - odpowiedziała Sinjun spoglądając na męża. - A teraz wrócisz do łóżka - oświadczył srogo Co lin. - Jesteś blada jak ściana i strasznie się pocisz. To mi się wcale nie podoba. Chodź, zaniosę cię do sypialni. Chcę, żebyś została w łóżku. Powiem ci, kiedy będziesz mogła wstać. I nie czekając na odpowiedź, wziął ją na ręce i zaniósł do drzwi. - Jeśli macie ochotę, możecie pójść za nami, drogie panie. Sophie i Alex w milczeniu wstąpiły na szerokie schody. Były zadowolone, że Sinjun nic już nie dolega, a jednocześnie zdumione wzmianką o dzieciach i wyczerpujących sprawach. - Traktuj to jako przygodę - poradziła Alex. - Spójrz na dżentelmena na tym portrecie. Na miłość boską, on jest nagi! Colin uśmiechnął się i rzucił przez ramię: - To mój praprapradziadek Granthan Kinross. Wieść niesie, że przegrał zakład z sąsiadem, w wyniku czego na portrecie uwieczniono go bez kraciastego pledu, stanowiącego szkocki strój narodowy. Przezornie umieszczono przed nim krzak cisu. - O co się założyli? - spytała Alex. - Powiadają, że Granthan był nieokiełznanym młodzieńcem, uganiającym się za wszystkimi daniami w okolicy. Uważał ich uszczęśliwianie za swoją życiową misję. Pewien sąsiad oświadczył, że Granthan nigdy nie uwiedzie jego żony, ponieważ jest ona nie zachwianie cnotliwa. Założyli się. Okazało się, że w rzeczywistości żona jest młodzieńcem w kobiecym przebraniu, i Granthan przegrał zakład. - Masz rację, Alex - roześmiała się Sophie. - To będzie wielka przygoda. Tego wieczoru, po kolacji, Sophie i Alex przyszły do sypialni Sinjun i usadowiły się na łóżku. Colin pozwolił im na to, a sam wycofał się do pokoju dzieci. - Nie dopytujcie się znów o moje zdrowie. Czuję się dobrze, tylko jestem okropnie osłabiona. Rozchorowałam się, bo przemokłam na deszczu. A potem ciotka Arleth usiłowała mnie zabić. Sophie i Alex wpatrywały się w nią wzrokiem pełnym grozy. - Co ty wygadujesz? - spytała w końcu Alex. - To stara, zgorzkniała dama - stwierdziła Sophie. I zapewniam cię, że wcale się na nasz widok nie ucieszyła, Ale żeby chciała cię zabić! Dlaczego?! - Nie chce mnie tutaj. Potrzebuje tylko mojego posagu. A może nie chce nawet moich pieniędzy. Sama nie wiem. Kiedy leżałam chora, a Colin był w Edynburgu, otworzyła wszystkie okna w sypialni i zostawiła mnie samą. W ten sposób omal nie wywietrzyła mnie na tamten świat. Filip wykradł się nocą z zamku i sam pojechał po ojca. To wspaniały chłopiec. Potem ciotka Arleth spróbowała jeszcze raz. Nie wiem, czy robiła to całkiem na poważnie, może była tylko rozstrojona. Bardzo dużo mówi, ale bez sensu. A jak wam się podobają moje dzieci? - Pozwolono im zostać w salonie tylko kilka mi nut. To żywe wizerunki swego ojca, co oznacza, że są bardzo ładne. Dahling chowała się za nogą Colina i nie wyjmowała palca z buzi. Ale Filip podszedł do nas i powiedział, że się cieszy z naszego przyjazdu. Zniżył głos i ostrzegł, że mamy na ciebie uważać. Nie chce, żeby ci się znów stała krzywda. Masz tu prawdziwego rycerza, Sinjun. W swoim czasie będzie łamał kobiece serca. - Miejmy nadzieję, że jego ojciec nie złamie mego. - Dlaczegóż miałby złamać? - zdziwiła się Alex. - Mężczyzna nie mógłby sobie wymarzyć żony lepszej od ciebie. - Dziękuję - odparła wzruszona Sinjun. - Opowiedz nam teraz wszystko. Mam straszliwe przeczucie, że jutro o świcie zjawią się tutaj nasi mężowie i zażądają naszej krwi - powiedziała Alex. - Nie - zaprzeczyła stanowczo Sinjun. - Mamy co najmniej dwa dni odroczenia. Postąpiłyście bardzo sprytnie. Minie trochę czasu, zanim się pozbierają i zdecydują, co robić. Powiedziałaś, że Ryder pojechał z Tonym do Ascot? - Tak, ale to nie ma znaczenia. Zgadzam się z Alex. Jakoś się dowiedzą. Spodziewam się ich jutro o świcie. I chyba wiesz, jak się zachowają? Douglas będzie wściekły, bo Alex jest brzemienna, a wyruszyła w podróż bez jego lordowskiej zgody, a Ryder obedrze mnie ze skóry za to, że mam przed nim tajemnice. Alex tylko się roześmiała, ale nie zaprzeczyła. - O mnie się nie martwcie - powiedziała. - Czuję się doskonale. Nie miewam już nudności. Dzięki Bogu, nie mdii mnie od półtora dnia. Mów, Sinjun. - Sophie ma rację. Musimy działać szybko - zgodziła się Sinjun. - Leżąc w łóżku, obmyśliłam wspaniały plan. Potrzebuję trochę czasu, żeby go wprowadzić w życie. - Plan? - spytała Sophie. Sinjun zaczęła od MacPhersonów, a potem przeszła do Perlistej Jane, ducha, którego istnienie Sophie i Alex przyjęły z radością. - Myślisz - powiedziała Alex, gdy Sinjun przerwała na chwilę swoją przemowę - że duchy w jakiś sposób porozumiewają się między sobą? Skąd Duch Dziewicy mógł wiedzieć, że jesteś chora i masz kłopoty? Czy to Perlista Jane mu powiedziała? Na to pytanie żadna z nich nie umiała odpowiedzieć. - O, Boże - przypomniała sobie Sinjun. - Nie powiesiłam portretu Perlistej Jane na miejsce. Będzie niezadowolona. - O co jej chodziło? - Perlista Jane zażądała pereł od tego barbarzyńcy hrabiego, przodka Kinrossów, który uwiódł ją i po rzucił, a potem zabił. Chciała, żeby jej portret - namalowany z pamięci - wisiał pomiędzy portretami hrabiego i jego żony. Ilekroć jej wizerunek zdejmowano ze ściany, coś złego przydarzało się panu lub pani Vere Castle. Nie tak strasznego, jak śmierć od pioruna, ale coś nieprzyjemnego, jak niestrawność. Nie chcę, żeby coś takiego stało się ze mną. Myślę, że to ciotka Arleth poprzewieszała portrety, wierząc, że w ten sposób ściągnie na mnie jakieś nieszczęście. Nie jestem pewna, ale wygląda mi na to, że to ona. - Straszliwa kobieta - stwierdziła Alex. - Ale teraz jesteśmy przy tobie, więc nie ośmieli się próbować czegoś nowego. - Uważam, że Serena jest dziwna - powiedziała Sophie, klękając przed kominkiem, żeby rozpalić ogień. - Taka eteryczna w sposobie bycia i ubierania. Suknia, którą miała na sobie dziś wieczorem, była śliczna i z pewnością bardzo kosztowna. I tu rodzi się pytanie - skoro Colin nie ma pieniędzy, skąd wzięła środki na taką suknię? Potraktowała nas miło, ale ja koś tajemniczo i niewyraźnie. - Myślę, że jest stuknięta - wtrąciła Alex. - Możliwe - ciągnęła Sophie z namysłem. - Ale wiesz co, Sinjun? Jej zachowanie sprawia wrażenie gry. Nie jest chyba aż tak oderwana od rzeczywistości, jak na to wygląda. - Powiedziała mi, że Colin mnie nie kocha, że ko cha inną. Lubi go całować w usta, kiedy on się tego nie spodziewa. Ale równocześnie wydaje się mnie akceptować. Z pewnością jest dziwna. - Sinjun wzdrygnęła się i ziewnęła. - A co do pieniędzy na jej suknie, to doskonałe pytanie. Jutro ją o to zagadnę. - Pod warunkiem, że twój mąż pozwoli ci wstać z łóżka - przypomniała jej Sophie, uśmiechając się. - Wyglądasz na zmęczoną, Sinjun. - Muszę się porządnie wyspać - powiedziała stanowczo Sinjun. - Jutro zacznę urzeczywistniać mój plan. A pojutrze, nie, później, za kilka dni, zaczniemy działać wspólnie. Nie zapominajcie o mężach. Na pewno tu zawitają. - Dobrze - odparła Sophie. - Będziemy się modlić, abyś miała rację, że nic przyjadą tu do piątku. Jutro zjemy z tobą śniadanie i będziesz nam mogła opowiedzieć, co zaplanowałaś. Zgoda? - O jakich planach mówicie? - spytał od progu Colin. - Chodzi równie cicho jak Douglas - stwierdziła Alex. - To denerwujące. - O naszych planach na jutrzejszy dzień, oczywiście - powiedziała Sophie nie mrugnąwszy powieką. Wstała spod kominka i otrzepała spódnicę. - Podzielimy się obowiązkami domowymi. Chodzi o sprawy, które nie interesują dżentelmenów. Chcemy porozmawiać o ciąży i samopoczuciu Alex, o robieniu włóczkowych kocyków i maleńkich skarpeteczek dla dzidziusia... - Myślisz, że nic interesuję się babskimi sprawami? - zapytał z przebiegłym błyskiem w oku. - To także moje sprawy. Niech mi się tylko uda dopiąć swego, a brzuch Joan także urośnie. - Colin! - Tak, może podzielimy się pracą i będziemy dziergać siedząc we dwójkę przy kominku. Dzwoniąc druta mi zastanowimy się nad imieniem dla dziecka. - Masz ogień na kominku - powiedziała Sophie, lekceważąc Colina. - Będzie się palił przez kilka godzin. Dziękujemy, że zgodziłeś się na nasz pobyt w zamku, Colin. Chodźmy, Alex. Dobranoc, Sinjun. Kiedy drzwi się zamknęły, Colin podszedł i usiadł na łóżku. - Są równie niebezpieczne jak ich mężowie - stwierdził. - Tylko posługują się inną taktyką. Nie ufam im ani trochę. Tobie zresztą także. Powiesz mi o co tu chodzi, Joan? Sinjun ziewnęła ostentacyjnie. - O nic. Boże, czuję, że mogłabym przespać calutki tydzień. - Trzymaj się z dala od moich spraw, Joan - po wiedział Colin spokojnie. Zbyt spokojnie. - Oczywiście - odrzekła i miała zamiar udać następne ziewnięcie, ale zrezygnowała. - Kiedy wróciłem z Edynburga, powiedziałaś dużo dziwnych rzeczy. Byłaś taka chora, że nie panowałaś nad językiem. Powtarzałaś, że musisz mnie chronić przed MacPhersonem. Rozkazuję ci, moja droga żono, żebyś nie opuszczała zamku. Pozwól, że sam się rozprawię z tym łajdakiem. - On jest bardzo ładny - strzeliła Sinjun bez za stanowienia, a zdawszy sobie sprawę, co uczyniła, za stygła z przerażonym wyrazem twarzy. - A więc - wycedził Colin nachylając się nad nią - spotkałaś Robbie’ego, tak? Gdzie? Kiedy? Usiłowała wzruszyć ramionami, ale nie było to łatwe, bo Colin zaczął ją głaskać po szyi. Sinjun zaczęła się zastanawiać, czy nie zacznie jej dusić. - Jeździłam konno i natknęłam się na niego przy Loch Leven. Był niemiły, więc prędko odjechałam, to wszystko, Colin. - Kłamiesz - powiedział z westchnieniem i pod niósł się z łóżka. - No cóż, zabrałam mu konia. I nic więcej, przysięgam. - Zamilkła, a potem znów otworzyła usta, lecz Colin ją ubiegł. - Zabrałaś mu konia. Nie spodziewałem się, że kobieta może być tak niesłychanie wścibska. Nie, już nic nie musisz dodawać, po prostu obiecaj mi, że pozo staniesz w zamku. - Nie - zaprotestowała Sinjun. - Tego nie mogę obiecać. - W takim razie będę cię musiał zamknąć na klucz w sypialni. Nie pozwolę ci na nieposłuszeństwo. Robert MacPherson jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem, Joan. Dowodzi lego skaleczenie na twoim policzku. Sinjun nie bardzo się tym przejęła. Przecież są tutaj Sophie i Alex. We trójkę uchronią Colina przed każdym niebezpieczeństwem. - Zgadzam się z tobą - powiedziała. - Jest niebezpieczny. I to mnie dziwi, bo jest taki ładny. - Może to ma coś wspólnego z jego przewrotnością. Kiedy dorastał, jego rysy nie grubiały, lecz stawały się coraz delikatniejsze. A on robił się coraz sroższy i gwałtowniejszy. To jak, żono, okażesz mi posłuszeństwo? - Owszem, w większości spraw. Wiesz, że zrobię to chętnie. Ale w pewnych sprawach musisz mi pozwolić na działanie wedle mego uznania. - Ach, tak. I jedną z tych spraw jest nasze uprawia nie miłości. - To prawda. - Mówisz z takim przekonaniem. Masz pewność, że nie jestem aż takim łajdakiem, żeby cię wziąć, kiedy jesteś osłabiona chorobą? Trafił w samo sedno i Sinjun musiała skinąć głową. Colin westchnął głaszcząc ją po włosach. - Nie byłem dla ciebie zbyt miły, kiedy poprzednio wróciłem do domu. - Byłeś po prostu podłym sukinsynem. - Aż tak bym tego nie nazwał - odparł zgorszony. - Ale teraz muszę przyznać, że moim dzieciom bardzo na tobie zależy. Filip ryzykował życie, żeby ściągnąć mnie z Edynburga. - Wiem. Na myśl o tym krew mi krzepnie w żyłach. To bardzo odważny chłopczyk. - To mój syn. Sinjun uśmiechnęła się. - A Dahling, kiedy już wyjmie palec z buzi, pieje na twoją cześć hymny. - Przyznasz także, że zajmowanie się zamkiem jest moim prawem i obowiązkiem? - Myślę, że tak. MacDuff przywiózł mi przesłanie od ciebie. Coś w rodzaju, że nie ukradniesz mi pudełka. Co chciałaś przez to powiedzieć? - Że nie mam zamiaru niczego ci odbierać. Pamiętasz pudełko, które ukrywałeś przed bratem w pniu dębu? Ja chcę się z tobą dzielić. Nie jestem Malcolmem ani twoim ojcem. - Widzę, że MacDuff się wygadał - powiedział Colin odwracając twarz. - On tylko chciał, żebym cię lepiej zrozumiała. Kiedy są twoje urodziny? - Ostatniego dnia sierpnia. Dlaczego pytasz? Sinjun tylko potrząsnęła głową. Zastanawiała się, kto jest jego ulubionym poetą. A potem ziewnęła, tym razem naprawdę. - Teraz odpocznij. Nie wątpię, że twoi bracia też tu przybędą. Pozwalam ci, abyś mnie przed nimi broniła. Mam nadzieję, że żony nie wiedzą, iż wtargnęli do naszej sypialni. - Nie, dzięki Bogu nie wiedzą. - Może powinienem im powiedzieć? - Nie żartuj, Colin! - Tak, to tylko żarty. Jeszcze jedna sprawa. Czy Douglas i Ryder wiedzą, że ich żony są tutaj? - A czemu mieliby nie wiedzieć? - Jak mogli pozwolić, by podróżowały same? Oszczędź mi nowej, jeżącej włosy na głowie, bajeczki. Colin podszedł do kominka i zaczął zdejmować ubranie. Zdawał sobie sprawę z tego, że Sinjun mu się przygląda. Czuł na sobie jej wzrok. - Uważam, że przyjeżdżając tutaj, Alex postąpiła nierozważnie. To bardzo długa podróż. Nie chciałbym, żebyś ty ryzykowała utratę dziecka. Kiedy zajdziesz w ciążę, będziesz mi posłuszna. Sinjun tylko się uśmiechnęła. Wiedziała, że postąpi, jak uzna za stosowne. Chciała, żeby Colin odwrócił się do niej. Pragnęła go zobaczyć całego. Był całkiem nagi i Sinjun patrzyła na jego plecy, pośladki i nogi. Nie wyobrażała sobie, by jakikolwiek mężczyzna na świecie wyglądał równie wspaniale. - Colin? - odezwała się ochrypłym głosem. - Tak? - odparł leniwie i odwrócił się ku niej. On wie, po prostu wie, o czym myślę i czego pragnę, pomyślała. Przełknęła ślinę. Przyglądała mu się, pragnąc, by tak pozostał choćby godzinę. Miała go ochotę namalować, jeśliby się zgodził na pozowanie. Zastanawiała się, czy przystałby na taki pomysł. - Tak, Joan? - Będziesz ze mną spał tej nocy? Przytulisz mnie? - O, tak. Wiem, że to lubisz. I będę cię całował. Podszedł do łóżka, wiedząc, że ona chce się mu przyglądać. Pozwalał jej na to. Jej fascynacja bawiła go i sprawiała mu przyjemność. To naprawdę wspaniałe, że żona podziwia własnego męża. Usłyszał, że westchnęła i zmarszczył czoło. Spojrzał w dół. Pod spojrzeniem Sinjun jego męskość rosła z dającym się przewidzieć entuzjazmem, i Sinjun przestraszyła się. Czego się spodziewała? Że mu uschnie? Przekleństwo. Colin zapragnął, by Sinjun wyzdrowiała, i to szybko. - Zostaniesz teraz w domu, Colin? - Tak. Już ci mówiłem. MacPherson jest teraz tutaj i powoduje szkody. Muszę się z nim rozprawić. I uczynię to bez twojej pomocy, Joan. Wygląda również na to, że muszę cię bronić przed ciotką Arleth. - Doceniam to. Colin wspiął się na łóżko i Sinjun z przyjemnością pozwoliła, by ją przytulił. Leżeli na bokach, twarzami ku sobie, a ich nosy nieomal się stykały. - Wciąż masz na sobie tę przeklętą koszulę. - Tak będzie bezpieczniej. - Chyba masz rację. - Pocałował ją w usta. - Roz chyl usta, Joan - powiedział z uśmiechem. - Zapomniałaś, czego cię nauczyłem? Nie, nie jak ryba lub śpiewaczka operowa. O tak. Dobrze. Wysuń język. Bardzo jej pragnął, i o ile się nie mylił, ona także nie była niechętna jego ustom i dłoniom. Wiedział jednak, że wciąż jest osłabiona i nie chciał, żeby znów się rozchorowała. Ucałował czubek jej nosa i delikatnie przycisnął jej policzek do swego ramienia, po czym przewrócił się na wznak. Nie przyszło mu to łatwo, ale dokonał tego. Wspiął się na wyżyny szlachetności. Sinjun westchnęła rozczarowana i usiłowała go pocałować. - Nie, Joan. Nie chcę cię zmęczyć. Spróbuj się rozluźnić. Będę cię trzymał w ramionach, to wszystko. Czy Filip miał rację? Ciotka Arleth rzeczywiście usiłowała cię zabić? Sinjun odczuwała wielką żądzę. Drżała przytulona do Colina. Pragnęła go całować do utraty tchu. Chciała czuć jego dłonie na całym ciele. Chciała całować jego brzuch i wziąć do ust jego męskość. Nie umiała zapomnieć, że jego twarde i gorące ciało przylega do jej ciała, i że tak doskonale do siebie pasują. Zacisnęła dłoń w pięść. A potem powoli, bardzo powoli, ułożyła ją płasko na brzuchu Colina. Poczuła jego twardość i ciepło, i kręcone włosy na łonie. Colin zamknął oczy i zagryzł wargi. - Nie, Joan. Nie ruszaj się, kochanie. Zabierz rękę, zanim zacznie mi zawadzać. Proszę cię, odpowiedz na moje pytanie. Wtedy Sinjun zdała sobie sprawę z tego, że on także próbuje nad sobą zapanować. Pomyślała, że pewnie stara się ją oszczędzić ze względu na chorobę, ale ona wolała zaryzykować nawrót gorączki. Poruszyła łagodnie palcami. Colin odsunął się od niej. Trwał przy swojej szlachetności. Sinjun westchnęła. - Nie przyszła i nie wlała mi trucizny do gardła, ale chciała, żebym umarła. Co do tego nie mam wątpliwości. Pootwierała wszystkie okna, żebym się przeziębiła i umarła. A potem, już po twoim powrocie, zastała mnie samą i mówiła, że użyje poduszki, by mnie uciszyć na zawsze. Ale uznała, że musi wymyślić coś innego, bo sposób z poduszką byłby zbyt oczywisty. Powiedziała, że uczyniłam jej życie jeszcze nędzniejszym. Mówiła wtedy wiele różnych rzeczy, jak również przedtem. - I Sinjun opowiedziała o utopcach, o tym jak ciotka Arleth zmuszała panią Seton do zaniedbywania zamku, o tym, jakoby ojcem Colina nie był hrabia, lecz utopiec, o tym, że prawdziwy dziedzic nie kochał matki Colina, która była zła i obłąkana, tylko ciotkę Arleth. Colin zadawał jej wiele pytań. I wreszcie, kiedy Sinjun była już zbyt zmęczona, by dodać choćby jedno słowo, ucałował jej skroń i powiedział: - Dopilnuję, aby ją zabrano z Vere Castle. Jest nie bezpieczna dla nas i dla siebie samej. Bóg wie, co może zrobić dzieciom, kiedy jej umysł podryfuje w innym kierunku. Dziwne, że nigdy przedtem nie zauważyłem, że jest szalona. Widziałem tylko, że mnie nie lubi, co było zupełnie oczywiste, więc nie przywiązywałem do tego wagi. A teraz już śpij. Prze suń rękę w górę. To mniej niebezpieczne miejsce. Sinjun uśmiechnęła się z policzkiem na ramieniu Colina. Kiedy mąż był obok niej, nie mogło się stać nic złego. A jeśli chodzi o jego bezpieczeństwo, to ona już o nie zadba. Colin może sobie do woli perorować, stroić pańskie miny i strugać autokratę. Dla niej to bez znaczenia. Nie ma najmniejszych szans wobec trzech Angielek. Nie ma szans. ROZDZIAŁ 16 Douglas i Ryder nie pojawili się w Vere Castle przed świtem, co uspokoiło i zarazem zasmuciło ich żony. O ósmej rano, przy śniadaniu w sypialni Sinjun, Sophie głośno wyraziła swoje zaniepokojenie. - Ale gdzie się podziewają? Myślisz, że coś się im stało, Alex? - Nie, nie sądzę. Zaczynam podejrzewać, że są rozgniewani i w ogóle tu nie przyjadą. To ma być nauczka. Douglas zawsze stara się przeforsować swoje zdanie i w połowie przypadków odnosi sukces. Tym razem postanowił mnie ukarać. Sinjun popatrzyła na bratowe i roześmiała się. Miały identyczny, pełen oburzenia, wyraz twarzy. - Nie wierzę własnym uszom. Mówicie tak, jak byście chciały, aby natychmiast się tu pojawili. - Wcale nie! - Cóż za bzdura! - Czy któraś z was wpadła na pomysł, żeby zostawić im jakąś wiadomość? - spytała rozbawiona Sinjun. Alex spojrzała na nią, jakby ta postradała zmysły. - Ależ oczywiście - odparła wzruszając ramiona mi. - Napisałam mu dokąd jadę! Za kogo mnie masz? Nigdy bym nie pozwoliła, żeby Douglas się o mnie martwił! - I co mu napisałaś? - Że... że pojechałam do Sophie. Och, do diabła! Sinjun zwróciła się do Sophie, która pobladła i wpatrywała się w swoje zielone pantofelki. - A ty? Zostawiłaś Ryderowi wiadomość, dokąd się udajecie? - Napisałam mu, że jedziemy podziwiać krajobrazy w Cotswolds, i że dam mu znać, kiedy mamy za miar wrócić. - Och, Sophie! Nie zrobiłaś tego! - krzyknęła Alex i rzuciła w nią poduszką. - Nie wierzę, że nie napisałaś mu prawdy. Na miłość boską, co ci przyszło do głowy? - Nie jesteś lepsza, Alex! - odparła Sophie i od rzuciła poduszkę, trafiając w imponujący biust bratowej. - Napisałaś tylko połowę prawdy. Nie musiałaś kłamać tak jak ja. Byłaś w lepszej sytuacji. - Powinnaś się była domyślić, że nie ma powodu do kłamstwa! Wystarczyło trochę się zastanowić, ale ty nie pomyślałaś... - Nie waż się nazywać mnie głupią! - Nie nazwałam cię głupią! Uderz pięścią w stół, a nożyce... - Przestańcie - przerwała im Sinjun tłumiąc śmiech. Wspaniała pierś Alex falowała; Sophie poczerwieniała na policzkach i zaciskała pięści. Pierwsza odezwała się Alex. - I co my teraz zrobimy? - spytała przygnębionym tonem. - Ryder i Douglas wkrótce się domyśla - powie działa Sinjun stanowczo. - Jestem pewna. Jeżeli chce cie się poczuć lepiej, napiszcie do nich teraz, a chłopiec stajenny zawiezie wasze listy do Edynburga. Jednak myślę, że można się bez tego obejść. To będzie trwało całą wieczność! - Można się bez tego obejść - powtórzyła Sinjun. - Zaufajcie mi, obydwaj mężowie wkrótce tu zawita ją. Stawiam na piątek, nie później. Czy możecie się teraz pogodzić i zająć innymi sprawami? Patrząc na obejmujące się bratowe, Sinjun zdała sobie sprawę, że czuje się znacznie lepiej. Tak, była o wiele silniejsza niż poprzedniego dnia. Nie doszła jeszcze całkiem do siebie, ale miała jaśniejszy umysł. Omawiały plan tak długo, aż Sinjun uznała, że przewidziane zostały wszelkie możliwe sytuacje. Alex i Sophie nie były zachwycone, ale Sinjun przekonała je, że to najlepszy sposób. - Wolałybyście, żebym go po prostu zastrzeliła i utopiła zwłoki w jeziorze? - spytała rozpraszając ich obiekcje. Napisała list jeszcze wczorajszego przedpołudnia i posłała po Ostle’a. Kazała mu przysiąc, że dochowa tajemnicy, i modliła się, żeby nie puścił pary z ust. - A teraz do dzieła. Nie możemy liczyć na to, że mamy jeszcze jutrzejszy dzień. Ja nie tracę wiary w przebiegłość Douglasa i Rydera. Alex i Sophie przywiozły z sobą pistolety kieszonkowe. Obie umiały strzelać, wprawdzie nie tak dobrze jak Sinjun, ale zupełnie nieźle. Widok broni sprawił, że spoważniały. - Duch Dziewicy przepowiadał kłopoty - przypomniała Alex. - Nie jesteśmy głupie, mimo że nic po myślałyśmy o wszystkim. Lub raczej nie napisałyśmy. A gdzie twój pistolet? Sinjun wyciągnęła spod poduszki mały pistolecik. - Jestem wystarczająco silna, żeby zrobić to dziś rano. Muszę się upewnić, że Colin zajmuje się czymś innym i nie będzie zwracał uwagi na was i na mnie. Jakoś to załatwię. A teraz słuchajcie uważnie. Pozbycie się Colina było trudniejsze, niż Sinjun przypuszczała. W końcu kiedy zawiodły wszelkie pomysły, zaczęła straszliwie kaszleć. Cierpiała również na ból głowy i pulsowanie pod lewym okiem. I nie mogła swobodnie oddychać. Poszło jej bardzo dobrze, kaszlała tak okropnie, że z oczu pociekły jej nawet łzy. Udało jej się też przekonująco dygotać. - Do diabła, myślałem, że jest już lepiej - po wiedział Colin, rozcierając plecy Sinjun i przytulając ją do siebie. Powiedział, iż osobiście pojedzie po doktora Childressa, ale pod warunkiem, że Sophie i Alex nie opuszczą Sinjun ani na chwilę. Była to obietnica łatwa do dotrzymania. Widząc troskę Co - lina, Sinjun poczuła się winna, ale wiedziała, że nie może się poddać. - Czuję się doskonale - zapewniła bratowe Sinjun. Ubrała się szybko w jeden ze strojów do konnej jazdy. Wybrała stary i znoszony. - Za jakiś czas z pewnością będę padać z nóg, ale na razie nic mi nie jest. Nie martwcie się o mnie. Musimy się tym zająć przed przyjazdem waszych mężów. Nie spoglądajcie po sobie. Przyjadą na pewno, i to wkrótce. - Dokąd się wybierasz? Do sypialni wszedł Filip. Nie zwracając uwagi na Alex i Sophie, podszedł wprost do Sinjun. Stanął przed nią i wziął się pod boki, zupełnie jak jego ojciec. - Dokąd jedziesz? - powtórzył. - Masz na sobie strój do konnej jazdy zamiast koszuli. Papa nie będzie zadowolony. Ja także nie jestem. Sinjun miała ochotę wzburzyć mu włosy, ale się powstrzymała. Zadowoliła się słabym uśmiechem. - Chcę pokazać twoim nowym ciociom okolicę. Czuję się zupełnie dobrze, Filipie, i będę uważać. Jak tylko się zmęczę, wrócę do domu i położę się do łóżka. - Gdzie jest ojciec? - Z pewnością pojechał z panem Setonem do któregoś z dzierżawców. Nie było go tu przez trzy tygodnie, a tyle ma do zrobienia. Nie spytałeś go? - Nie spotkałem go, kiedy wychodził. Dahling wpadła w zły humor i usiłowała uderzyć Dulcie w nogę. Musiałem jej bronić. - Miej na oku ciotkę Arleth, kiedy ja będę oprowadzać gości. - Dobrze - odparł z błyskiem w oku. - Popilnuję jej. Ale uważaj na siebie, dobrze, Sinjun? - Obiecuję. - Patrzyła, jak Filip wychodzi z sypialni i poczuła ukłucie w sercu. - Robię to z przykrością, ale inaczej nie mogę. Jest równie opiekuńczy jak jego papa. - Doskonała z ciebie aktorka, Sinjun - westchnęła Alex. - Ja nigdy nie byłam aż tak dobra. - Ach, to poczucie winy - poskarżyła się Sinjun. - Ale muszę dbać o bezpieczeństwo Colina. On to zrozumie, jeżeli kiedykolwiek odkryje, cośmy zrobiły. - Twój optymizm jest zupełnie bezpodstawny, moja droga - stwierdziła Sophie. - Colin jest mężczyzną. Na twoim miejscu trzymałabym język za zębami. Zrozumienie nie jest mocną stroną mężczyzn, zwłaszcza jeśli chodzi o własną żonę. - Sophie ma rację - potwierdziła Alex. - Jeżeli Colin się dowie, a z własnego doświadczenia wiem, że mężowie zawsze dowiadują się tego, czego chcą się dowiedzieć, będzie wściekły, bo mogło ci się coś stać, a jako mężczyzna będzie cię oczywiście obwiniał za to, że się przez ciebie denerwował. Tak właśnie rozumują. To dziwne, ale tak właśnie jest. - Mężczyzna nie może znieść myśli, że istnieje coś, czego on nie może dokonać - ciągnęła Sophie. - Jeżeli jego żonie uda się dokonać czegoś takiego, czego on nie potrafi zrobić, będzie ze złości obgryzał paznokcie. I będzie ją krytykował. - Wiem - przyznała Sinjun, wzdychając. - Jestem teraz mężatką i stwierdziłam, że Colin nie różni się od Douglasa i Rydera. Krzyczy i wrzeszczy, dopóki mu nie ustąpię. Ale w tym wypadku zrozumie, że nie miałam wyboru i musiałam tak postąpić. - Ha - powiedziała Alex. - Ha, ha - dodała Sophie. - Jeżeli się kiedykolwiek dowie - upierała się Sinjun. - Marzycielka - stwierdziła Alex. - Masz bujną wyobraźnię - poparła ją Sophie. Trzy damy w ponurych nastrojach dotarły do stajni. Sinjun przywołała Ostle’a i kazała przygotować Fanny i dwa konie dla bratowych. - To mi się nie podoba, milady - powiedział Ostle, a polem powtórzył to jeszcze kilka razy. - To nie w porządku - dodał. - Trzymaj język za zębami, Ostle - nakazała mu Sinjun tak przekonująco, że bratowe spojrzały na nią ze zdziwieniem. - Kiedy tylko odjedziemy, ty wyruszysz do Edynburga i przeprowadzisz dalsze badania. Nikt nie może się dowiedzieć, co robisz. I natychmiast wracaj do domu. A wtedy porozmawiamy na osobności. Zrozumiałeś mnie, Ostle? Skinął głową z bardzo nieszczęśliwą miną i poklepał się po kieszeni pełnej gwinei osładzających mu zdradę pana. Niestety, na skutek spustoszenia stajni Kinrossów, znajdowała się w nich tylko jedna odpowiednia dla damy klacz. - Nie szkodzi - powiedziała Sinjun po chwili namysłu. - Ja pojadę na Agryllu, Sophie weźmie Fanny, a Alex Carrot. Carrot była bardzo spokojną dziesięcioletnią klaczą o zapadniętym grzbiecie. Spojrzała na Alex, parsknęła i pochyliła głowę. - Dobrze - zgodziła się Alex. - Hmm - wymamrotał Ostle. - Agryll nie jest dziś w specjalnie bojowym nastroju, milady. Jego lordowska mość chciał go dosiąść, ale stwierdziwszy, że koń jest złośliwy, odjechał na Guliwerze. Lord pojechał jakieś dziesięć minut temu. Guliwer był gniadoszem, którego Colin trzymał w Edynburgu i na którym przyjechał razem z Filipem. - Złośliwy czy nie, pojadę na Agryllu. - Sinjun przełknęła ślinę. - Powiadasz, dziesięć minut temu. Pośpiesz się, Ostle. I bądź spokojny, nic mi się nie stanie. Nigdy przedtem nie jeździła na ogierze Colina. Boże, pomyślała, siadając na jego szerokim grzbiecie, mogę iść z wichrem w zawody. Modliła się, by Colin nie zauważył braku ogiera. Ale jeśli nawet zauważy i tak nie będzie wiedział, w którym kierunku pojechała. Nie będzie mógł wypytywać Ostle’a. Sinjun nabrała powietrza w płuca i spięła Agrylla ostrogami. Kilka minut później galopowały wysadzaną drzewami aleją. Czuły na twarzach powiew łagodnego letniego wiatru. Przez baldachim gęstych gałęzi przedzierały się jasne promienie słońca. - Ach, jak pięknie - zachwyciła się Sophie, odwracając głowę, by spojrzeć na wyniosły zamek. - Tak - powiedziała Sinjun. - Colin opowiadał, że te drzewa posadził jeden z jego przodków, ten, który został sportretowany bez ubrania. Są prześliczne. Oczywiście nie mamy tu takich ogrodów, jak u ciebie w Northcliffe, Alex. - Może i nie, ale te drzewa... Każę takie posadzić w Northcliffe - rzekła Alex. Sinjun, doskonale wiedziała, że obydwie bratowe były śmiertelnie przerażone jej planem. Alex paplała o drzewach, a Sophie miała minę generała pobitej armii i spoglądała przed siebie pomiędzy uszami Fanny. Sinjun milczała. Prowadziła. Skręciły w wąską boczną drogę. Żadnych śladów dla Colina, jeśli przypadkowo znajdzie się w pobliżu. Jechały równym tempem, nie rozmawiając. Agryll zdawał się zadowolony, że wiezie na grzbiecie Sinjun. Nie sprawiał jej żadnych kłopotów, więc nie musiała trwonić sił na jego okiełznanie. Przejechały kolejny kilometr i Sinjun zawołała, żeby się zatrzymały. Znajdowały się w pobliżu nieużytków Craignure Moor. - Zamek MacPhersonów, St. Monance, jest dziesięć kilometrów stąd, jeśli jechać przez to pustkowie, a potem przez Aviemore Hills. Pytałam Ostle’a, można tam dotrzeć krótszą drogą. Będziemy tam za godzinę. Jesteście gotowe? - To mi się nie podoba, Sinjun - odparła Sophie. - Alex jest tego samego zdania. Musi być jakiś łatwiejszy sposób. Kiedy rozmawiałyśmy, wszystko wy dawało się prostsze niż teraz. To niebezpieczne. Wszystko może się zdarzyć. - Wiele się nad tym zastanawiałam - powiedziała Sinjun. - I nie chciałabym, żeby przypadkowo trafił na Colina lub na mnie. Już raz, a może nawet dwa, próbował go zabić. Za drugim razem przez pomyłkę zranił mnie. Damy wstrzymały oddech, bo Sinjun nie opowiedziała im jeszcze o napaści w Edynburgu. - Nie, to ja musze być panią sytuacji i narzucić swoje reguły gry. Zaskoczymy go. Uda się. Musicie mi zaufać. Ostle dowie się wszystkiego w Edynburgu. Nie powinno mu to zabrać wiele czasu, prawdopodobnie dzień lub dwa. Nawet, jeśli przyjadą wasi mężowie, wymknę się sama i dokończę sprawę. A potem Colin może sobie wrzeszczeć i walić pięściami ze złości, że zrobiłam to, co zrobiłam. To bez znaczenia. Będę zadowolona, że nie grozi mu niebezpieczeństwo. A teraz w drogę. - Twój mąż po wrzeszczy i powywija pięściami, a potem nas pozabija. - Jakie kłamstwo obmyśliłaś, żeby wyjaśnić, dla czego nie ma cię w domu? - spytała Alex. - Widzisz, Sinjun, chodzi nie tylko o dzisiaj, ale także o jutro, a może nawet o jeszcze kilka dni. To trudne zadanie, nawet pod nieobecność naszych mężów. Więc co masz zamiar powiedzieć Colinowi? - Prawdę mówiąc, w tej chwili nie mam zielonego pojęcia, ale kiedy Colin będzie na mnie wrzeszczał, Z pewnością olśni mnie jakaś wspaniała myśl. Zawsze tak było. A teraz do dzieła. Jedźmy. - Agryll pogalopował naprzód. Jechały szybko i napotkały niewielu ludzi. Droga stawała się coraz trudniejsza. W szczelinach skał rozkwitały wrzosy. - Jesteś pewna, że to krótsza droga? - spytała Alex. Sinjun skinęła głową. St. Monance Castle, siedziba klanu MacPhersonów, wznosił się u krańca Pilchy Loch, wąskiego jeziora, które w ciągu ostatniego stulecia zwęziło się jeszcze bardziej. Wokół niego rosły drzewa. Ziemia nadawała się pod uprawę. St. Monance był bardzo zniszczony. Wszędzie kwitło mnóstwo kwiatów, które maskowały ubytki, ale zamek i tak sprawiał wrażenie zaniedbanego. Było tak, jak opowiadał Crocker. Szare zwietrzałe kamienie powypadały z murów, pozostawiając liczne szczeliny. Kiedyś była tu fosa, ale teraz porastały ją wysokie chwasty, pokrywając podmokły cuchnący teren. - To miejsce także wymaga posażnej panny młodej, Sinjun. - Z tego co wiem, prawie każdy szkocki klan potrzebuje mnóstwa pieniędzy, zwłaszcza w górach. Tutaj, na półwyspie Fife, jest znacznie lepiej. Ziemia nadaje się pod uprawę, więc nie ma mowy o dowożeniu owiec i o odbieraniu ludziom ziemi, jak to się dzieje w górach. Nie wiem dlaczego MacPhersonowie są biedni. O Boże, zaczynam paplać jak Alex. Mam nadzieję, że Robert MacPherson jest tutaj. W moim liście napisałam mu, że przyjadę dziś rano sama. Jeżeli go nie zastaniemy, plan się nie uda. Trzymajcie kciuki. Zostańcie tutaj i nie wychodźcie z ukrycia. Przy odrobinie szczęścia wkrótce go tu przywiozę. A teraz zapewnijcie mnie, że mężczyzna, który na mnie spojrzy, straci głowę z pożądania. - Co najmniej straci głowę - powiedziała Sophie. Wobec tej części planu Sophie i Alex miały poważne wątpliwości, ale Sinjun wydawała się bardzo pewna siebie. - Ostle przysiągł, że dostarczył list - powiedziała. Bratowe spojrzały po sobie, ale nie wiedziały, co powiedzieć. - Jeżeli nie wrócisz w ciągu pół godziny, pojedzie my po ciebie - oświadczyła Alex. Sinjun ruszyła w kierunku zamku. Spod nóg Agrylla czmychały kury. Rozbiegały się kozy i psy. Po drodze minęła z dziesięć kobiet i mężczyzn, którzy przerwali swoje zajęcia, żeby przyjrzeć się nadjeżdżającej damie. Sinjun spostrzegła dwóch mężczyzn, którzy zniknęli za wielkimi, obitymi żelazem, drzwiami. Wstrzymała konia u stóp frontowych schodów i rozejrzała się z uśmiechem. Ku wielkiej uldze Sinjun, w drzwiach ukazał się Robert MacPherson. Stał i po prostu jej się przyglądał. Potem powoli, bez słowa, zszedł po wydeptanych kamiennych schodach i zatrzymał się przed Sinjun. - A więc - powiedział krzyżując ręce na piersi. - Przyjechałaś. Moje pytanie brzmi, jak to się stało, że przybyłaś do mojej siedziby sama, bez śladu lęku w tych pięknych, niebieskich oczach? Jest taki ładny, pomyślała Sinjun, wszystkie rysy twarzy ma tak doskonale wyrzeźbione, począwszy od doskonałego łuku brwi po czubek arystokratycznie wąskiego nosa. Jego oczy nie ustępowały urodą niebieskim oczom Sherbrooke’ów. Przyglądała mu się bez słowa. - Przejedźmy się razem - powiedziała w końcu. Robert MacPherson odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. - Masz mnie za głupca? Z pewnością w pobliżu czai się twój mąż z bandą swoich ludzi, którzy czeka ją, żeby mnie zastrzelić. - Naprawdę myślisz, że Colin Kinross jest aż tak pozbawiony honoru, by wysłać nieprzyjacielowi własną żonę jako przynętę? - Nie - odparł MacPherson powoli. - Colin jest na to zbyt dumny. To nie kwestia honoru. Moja droga, poślubiłaś aroganckiego, nazbyt dumnego i złośliwe go mężczyznę. On przyjechałby tu osobiście, pod same drzwi, tak jak ty to uczyniłaś, i rzuciłby mi wyzwanie. - Więc ty także uważasz go za nieustraszonego? - Nie. Ale jego nieposkromiona próżność prowadzi do głupoty. Zginąłby, nie rozumiejąc, jak to się mogło stać. Przybyłaś rzucić mi wyzwanie? - Widzę, że źle zrozumiałeś mój list. Czyżbym od była tę podróż na darmo? - Ach, nie. Zrozumiałem każde słowo, moja droga. Pragnę dodać, że posłaniec był tak przerażony, iż omal nie oddał moczu w bryczesy. Prawdę powiedziawszy, dziwi mnie, że chcesz się ze mną widzieć. Po naszym ostatnim spotkaniu nie miałem wrażenia, ze mogłabyś powtórnie zapragnąć mego towarzystwa. Tak, nasze spotkanie bardzo mnie rozgniewało. Odbyłem długi spacer. - To była wyłącznie twoja wina. Nie doceniłeś mnie, ponieważ jestem kobietą. Szczerze mówiąc, za chowałeś się jak prostak. Nie powinieneś próbować na mnie swej siły ani mi grozić. Nie godzę się na podobne traktowanie. Ofiarowuję ci szansę poprawy, a być może zyskania mojej przyjaźni. - Ach, i to właśnie tak mnie dziwi. Dlaczego? Sinjun nachyliła się ku niemu. - Jesteś zbyt ładny jak na mężczyznę - powiedziała miękko. - Twoja uroda mnie drażni. Chcę sprawdzić, czy pod tymi bryczesami kryje się prawdziwy mężczyzna, czy też ładniutki chłopiec, obnoszący męskie ciało. Zmrużył oczy z wściekłości. Chwycił ją za ramię, ale Sinjun spokojnie uniosła dłoń z pistoletem. Wylot lufy znalazł się o piętnaście centymetrów od twarzy MacPhersona. - Już mówiłam, że nie znoszę prostaków, sir. Więc jak, udowodnisz mi, kim jesteś w istocie? Ładnym chłopaczkiem, czy mężczyzną o pragnieniach godnych mężczyzny? Po tych słowach Sinjun ujrzała w jego oczach budzącą się żądzę. Obmyślała tę scenę wiele razy, ale teraz była przestraszona. - Skąd mam mieć pewność, że nie zwabisz mnie do lasu i nie zastrzelisz z tego eleganckiego, małego pistoletu? - Nie możesz mieć pewności - odparła z uśmiechem. Przyglądał jej się z uwagą. - Pobladłaś - stwierdził wreszcie. - Może się boisz? - Odrobinę. A jeśli ukrywasz gdzieś tu ludzi, którzy czekają, aby mnie zabić? Ale zabijając kobietę, zszargałbyś swoją reputację. Zawsze uważałam, że trzeba żyć pełnią życia; bez ryzyka byłoby nudno. Czy twoi ludzie czekają w ukryciu? - Nie. Już ci mówiłem, jesteś tylko kobietą. Na dodatek angielską hrabianką. Nigdy nie spotkałem kobiety takiej jak ty. Fascynujesz mnie. Dlaczego po ślubiłaś Colina, skoro go nie pragniesz? Pobraliście się dwa miesiące temu, prawda? - Może słyszałeś także o tym, że po ślubie spędziliśmy ze sobą zaledwie kilka nocy. Colin przebywa w Edynburgu, a ja jestem uwięziona w tym jego murszejącym zamczysku. Nudzę się, sir, a ty wydajesz mi się kimś niezwykłym. Od pierwszej chwili wiem, że jesteś całkiem inny niż mój mąż. - Chodźmy do stajni - powiedział spoglądając na nią wyzywająco. - Wezmę konia i wtedy, moja droga, zabiorę cię w specjalne miejsce. Tam pokażę ci, że mężczyzna może mieć ładną twarz, a jednocześnie być wyposażonym we wspaniałe atrybuty męskości. - Równie wspaniałe jak Colina? MacPherson zesztywniał. - Mogę wiele powiedzieć o moim mężu, ale jest on mężczyzną w każdym calu. Tyle tylko, że nie dba o mnie, zależy mu wyłącznie na moich pieniądzach. - Nie dorównuje mi. Wkrótce ci to udowodnię. Sinjun szczerze wątpiła, by mogłoby to być prawdą, ale ugryzła się w język. Chciała, żeby MacPherson pojechał z nią zirytowany i nie próbował zrzucić jej z konia. Zastrzelenie go na jego terytorium nie byłoby dyplomatycznym pociągnięciem. Dziesięć minut później MacPherson został otoczony przez trzy siedzące na koniach damy. Wszystkie mierzyły w niego z pistoletów. - A więc się nie myliłem - stwierdził zwracając się do Sinjun. - Owszem, myliłeś się. Colin nie ma z tym nic wspólnego. Colin nie zapolowałby na ciebie jak na kanalię i nie skończyłby z tobą. Posiada zbyt wiele honoru. Dlatego, sir, my trzy postanowiłyśmy zdjąć ten ciężar z jego ramion. Nie pozwolę, byś go jeszcze raz skrzywdził. Usiłowałeś go zabić w Londynie i w Edynburgu. Paliłeś chaty zagrodników i mordowałeś jego ludzi. Teraz zapłacisz za swoje zbrodnie, a ja pozbędę się ciebie. I zapamiętaj, mój mąż nie zabił twojej siostry. Skoro nie zgniótł takiego jak ty robaka, jakże by mógł skrzywdzić kobietę, która była jego żoną? - Nudziła go. Miał jej dosyć. - Trafiłeś w samo sedno. Po dwóch spotkaniach znudziłeś mnie śmiertelnie. Mimo to, choć mam nieprzepartą chęć zrzucić cię ze skarpy, nie uczynię tego, mimo że jesteś prostakiem, krętaczem i mężczyzną pozbawionym honoru. Wiem od Colina, że twój oj ciec jest dobrym człowiekiem i nie chciałabym sprawić mu kłopotu. Dość tego. Alex, Sophie, wypowie działam swoją kwestię. Przywiążmy go do konia. * W pierwszej chwili Colin był zdziwiony, ale potem wpadł w taką furię, że najchętniej kląłby i spluwał jednocześnie, co nie okazało się łatwe. - Powiadasz, że twoja matka i obie ciotki objeżdżają posiadłość? - spytał syna. - Tak powiedziała Sinjun, papo. Powiedziała, że czuje się świetnie i chce im pokazać okolicę. Zapytałem o ciebie, a ona... jak sądzę, nie powiedziała mi prawdy. - Dobrze wiesz, że cię po prostu okłamała! Przeklęta. Stłukę ją na kwaśne jabłko. Zamknę na klucz w sypialni... - Co się dzieje, lordzie? - zapytał Colina doktor Childress. - Hrabina nie jest chora? - Moja żona - wycedził Colin przez zęby - udawała, że jest bardzo chora, po to, żeby pozbyć się mnie z domu. Piekło i szatani! Co ona knuje? Przez chwilę stał w milczeniu, a potem uderzył się w czoło. - Jak mogłem być tak głupi? Obrócił się na pięcie i popędził po Guliwera, który przeżuwał z zadowoleniem białe róże ciotki Arleth, rosnące przy frontowych schodach. - Obawiam się, że macocha bardzo rozgniewała mego ojca - powiedział Filip, zwracając się do lekarza. - Lepiej będzie, jeżeli pojadę za nim i będę jej bronił. Proszę nam wybaczyć, sir. - I Filip pobiegł za ojcem. Dr Childress został sam i oszołomiony słuchał oddalających się kroków chłopca. Znał Colina od urodzenia. Widział, jak rósł na wysokiego, dobrze zbudowanego i dumnego mężczyznę. Widział, jak ojciec i starszy brat usiłowali pozbawić go ducha, dzięki Bogu bezskutecznie. - Obawiam się - powiedział na głos - że młoda dama obudziła w nim tygrysa. Tymczasem tygrys zatrzymał się wśród kępy jodeł i spoglądał w stronę St. Monance Castle. Guliwer ciężko dyszał i Colin łagodnie poklepał go po szyi. - Dobry koń. Ale i tak jesteś w lepszej sytuacji niż moja żona. Niech no tylko dostanę ją w swoje ręce. Ostle także zniknął. Podobno jest chory. Nie brzmi to prawdopodobnie. A moja szalona żona ośmieliła się dosiąść Agrylla. - Colin wzdrygnął się. Guliwer nie przejął się słowami pana i potrząsnął głową, żeby od pędzić muchy. Colin nie zauważył nic nadzwyczajnego w pobliżu St. Monance Castle. Ludzie MacPhersona jak zwykle krzątali się wokół swoich zajęć. Wszystko toczyło się zwyczajnym trybem. Co zamierzała Sinjun i jej bratowe? Jaki uknuły spisek? Czy rzeczywiście tu przyjechały? Po dziesięciu minutach dalszych obserwacji Colin stwierdził, że tylko traci czas. Gdzież, u diabła, jest Joan? Gdzie są jej bratowe? Westchnął głęboko, skierował konia w przeciwną stronę i stanął oko w oko ze swym synem siedzącym na kucyku. Colin nic nie powiedział. Nawet nie usłyszał, kiedy Filip nadjechał. I wspólnie, ojciec z synem, ruszyli z powrotem do Vere Castle. Colin nie bardzo się zdziwił na widok trzech koni, stojących w swoich boksach. Nawet dla niewprawnego oka było oczywiste, że są zgonione. Niech ją diabli. Agryll spojrzał na swego pana, jakby chciał mu powiedzieć: Ona naprawdę to zrobiła. Colin był ją gotów zabić. Co ona wyprawia? I ośmieliła się dosiąść jego ogiera. Uderzając szpicrutą po udzie, ruszył w stronę domu. Nie odezwał się do nikogo. Kiedy Filip usiłował mu coś powiedzieć, tylko pokręcił głową i wbiegł po schodach, przeskakując trzy stopnie. - Pamiętaj, papo! - wołał za nim Filip. - Pamiętaj, że ona jest chora! - Niech się modli o gorączkę, zanim jej dopadnę! - krzyknął Colin przez ramię. Minął ciotkę Arleth. Uśmiechnęła się na widok jego wściekłości. Colin nie miał wątpliwości, że ciotka modli się, aby zamordował żonę. Niezły pomysł, ale Colin wolał tortury i powolne duszenie. Z jednej z sypialni wyszła Emma. Spostrzegła hrabiego i szybko zawróciła. - Bardzo rozsądnie - mruknął pod nosem. Miał ochotę zacząć wrzeszczeć. W ostatniej chwili się opanował. Z damami trzeba postępować ostrożnie. Przywykły do wrzeszczących mężów. Wrzaski nie przyniosą żądanego efektu. Zmusił się, by powoli uchylić drzwi sypialni. Dziwne, ale widok dwóch bratowych, wystrojonych jak na proszony podwieczorek, wcale go nie zdziwił. Wyglądały elegancko, świeżo i pięknie. Jego żona leżała w łóżku. Miała na sobie śliczny koronkowy peniuar. W ręce trzymała książkę. Wszystko wydawało się bardzo zwyczajne i pogrążone w zwykłym spokoju. Myślałby kto, angielski salon przy Putnarn Square. Żadnych rozwianych włosów, żadnych zmiętych sukien. Spojrzały na niego zdziwione, jakby chciały powiedzieć: - O, Boże, dżentelmen wszedł do sypialni. Jakież to dziwne. Wszedł bez zaproszenia. Jak mamy go po traktować? - Och, Colin! - zawołała Sinjun głosem równie słodkim i niewinnym, jak wyraz jej twarzy. - Tak się cieszę, że wróciłeś! Wybacz mi, że cię wysłałam po doktora Childressa. Zaraz po twoim wyjeździe poczułam się lepiej. Dziwne, prawda? Chciałam cię zatrzymać, ale odjechałeś w takim pośpiechu. Teraz, jak sam widzisz, czuję się zupełnie dobrze. Cieszysz się? - To, co tu widzę, jest doskonałą inscenizacją. Mój Boże, każdy teatr przy Drury Lane byłby z was dumny. Jesteście bardzo dobrymi aktorkami. Zawsze wie działem, że Joan jest szybka i potrafi zdziałać cuda w bardzo krótkim czasie, że wspomnę naszą ucieczkę. Ale teraz widzę, iż wy dwie wcale jej nie ustępujecie. Nawet kolory waszych sukien współgrają z jej peniuarem. Świetnie. Moje uznanie. Sinjun nic odpowiedziała. Damy milczały. Uśmiechały się uprzejmie. Siedziały sztywno, ze złożonymi na kolanach rękami. Colin podszedł do łóżka i usiadł obok Sinjun. Leciutko dotknął palcami jej policzka. Zarumieniła się gwałtownie. Był taki wściekły, że udusiłby ją gołymi rękami. Spojrzał na jej białą szyję. Jej włosy były miękkie i błyszczące. Rozczesał je palcami. Milczał. Sinjun spodziewała się, że Colin wpadnie do sypialni jak burza, wrzeszcząc od progu. Ale on milczał i Sinjun straciła pewność siebie. Czekała. - Wyglądasz prześlicznie - powiedział wreszcie. - Ślicznie i czyściutko. I wcale nie czuć cię koniem. - Jeździłyśmy tylko chwilę. Szybko się zmęczyłam. - Tak. Wcale się nie dziwię. Biedne maleństwo. Jesteś pewna, że już ci lepiej? Nie obawiasz się nawrotu? - Och, nie. Czuję się świetnie, Colin. Miło, że tak się o mnie troszczysz. - No cóż. A teraz, Joan, chcę prawdy. Jeżeli mnie okłamiesz, dowiem się o tym i srogo cię ukarzę. - Ukarzesz mnie? Doprawdy, taka groźba nie przy stoi człowiekowi cywilizowanemu. - W tej chwili nie czuję się ani trochę cywilizowany. Czuję się jak dzikus. Mów prawdę, Joan. Natychmiast. Jego głos brzmiał cicho i spokojnie, ale słowa... O, Boże, nie może być chyba bardziej niebezpieczny niż Douglas i Ryder. Odważyła się spojrzeć na Alex i Sophie, które siedziały jak przygwożdżone do krzeseł. I wtedy Sophie, niech ją Bóg błogosławi, nagle się poderwała. - Na Boga, Colin, nie zrobiłyśmy nic złego. Prze jechałyśmy się troszeczkę, a potem Sinjun źle się po czuła, więc wróciłyśmy do zamku i położyłyśmy ją do łóżka. Chyba nie masz nam tego za złe. - Kłamiesz, Sophie - rzekł bardzo uprzejmie Colin. - Nie jestem twoim mężem, więc nie mogę cię zbić. Ale ta oto dama jest moją żoną. Należy do mnie. Powinna okazywać mi posłuszeństwo. Musi się nauczyć, że... Alex chwyciła się za brzuch, jęknęła i zerwała się na równe nogi. - O, Boże! Dziecko... ach, mój brzuch. Sophie, niedobrze mi. O, Boże! Był to obrazek godny Emmy Hamilton i Colin nie pozostał nieporuszony talentem Alex. Zaczął klaskać. - Brawo - powiedział. - O, tak. Wielkie brawo. Alex padła na kolana i zwymiotowała na świeżo wyczyszczony dywan Aubusson. ROZDZIAŁ 17 - Kiedy była w ciąży z bliźniakami, stale wymiotowała - wyjaśniła Sinjun, starając się wstać z łóżka. - Przez trzy pierwsze miesiące wszyscy byli w pogotowiu. Chodziło o to, żeby na czas podstawić miednicę. - Nie wstawaj - nakazał Colin żonie. Podszedł do Alex, która usiłowała złapać oddech. Chwycił szwagierkę pod pachy i uniósł do góry. Spojrzał na jej pobladłą twarz i spocone czoło, do którego przylgnęły kosmyki włosów. - Źle się poczułaś? - zapytał łagodnie. - Przepraszam, wkrótce będzie ci lepiej. Alex z westchnieniem oparła twarz na jego ramieniu. - Przygotuj wodę i zmocz w niej ręcznik, Sophie - powiedział Colin i ułożył Alex na łóżku obok Sin jun. - Dobrze, że niewiele zjadła - stwierdziła Sinjun. - Biedna Alex. Już ci lepiej? - Nie. I przestań mnie nazywać biedną Alex. Czuję się wtedy jak stara, niezamężna ciotka. Sophie zawiadomiła służbę o katastrofie i rozpętało się istne piekło. Emma wpatrywała się bezmyślnie w dywan. Za nią tłoczyły się dwie inne pokojówki. Sophie przyniosła wilgotny ręcznik. Lokaj Rory wszedł za nią, żeby sprawdzić, co się dzieje, pani Seton przydźwigała miednicę z chłodną wodą. Colin nalał wody z karafki i przytknął szklankę do ust Alex. - Wypij to - rozkazał. Upiła trochę wody i natychmiast chwyciła się za brzuch. - Pamiętam, że od czystej wody dostawała skurczów - powiedziała Sinjun. - Pani Seton, proszę nam przynieść gorącą herbatę. - Biedna kruszyna - powiedziała pani Seton i otarła twarz Alex. - Rodzenie to nie przelewki. Alex jęknęła, a Sophie oświadczyła: - Nie mdliło mnie ani przez minutę. - Milcz, Sophie - wykrztusiła Alex zaciskając zęby. - Najpierw nie przyszło ci do głowy, żeby poinformować Douglasa, dokąd pojechałyśmy. A teraz się przechwalasz, jak wspaniale czułaś się w ciąży, pod czas gdy ja mało nie umieram. - Ciii - uspokajał ją Colin. Odebrał ręcznik z rąk pani Seton i otarł spoconą twarz Alex. - Zaraz ci będzie lepiej, obiecuję. Wtedy na korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Tylko tego brakowało, pomyślał Colin, i do pokoju wtargnęli Douglas i Ryder. - Mój Boże! - krzyknął Philpot - Omal mnie nie stratowali! - Witaj Douglasie, witaj Ryder - powiedział Colin, ocierając twarz Alex. - Wejdźcie, proszę. Spokojnie, Philpot, w obecności żon z pewnością nie uciekną się do przemocy. Emmo, przestań się gapić. Wyczyść dywan. A reszta, proszę wyjść! - Wiedziałam, że przyjedziecie - powiedziała Sinjun rozpromieniając się na widok braci. - Ale jesteś cie tu wcześniej, niż się spodziewałam. Sophie wbiła wzrok w podłogę. Alex jęknęła i zamknęła oczy. - Widzę, że źle się poczułaś - stwierdził beznamiętnie Douglas i podszedł do żony. - I to na takim pięknym dywanie. To twoja wina, Sinjun. Wiesz przecież, jaka jest Alex. Zwymiotowała na wszystkie wartościowe dywany w Northcliffe Hall. Nie przyszło ci do głowy, żeby w każdym pokoju postawić miednicę? Zwymiotowała nawet na mój ulubiony szlafrok w ko lorze czerwonego wina. - Zasłużyłeś sobie na to - powiedziała Alex nie otwierając oczu. Ryder nie był aż tak beznamiętny. Podbiegł do swojej żony, chwycił ją za ramiona i wrzasnął: - A niech cię diabli, spójrz na mnie, Sophie! - Patrzę! - Okłamałaś mnie! Kobieto, tym razem pozwoliłaś sobie na zbyt wiele! - Nigdy sobie na nic nie pozwalałam! Trafiliście tu obaj, tak jak się spodziewałyśmy. - Tak, jesteśmy. Niepokoiłem się o ciebie, dopóki się nie zorientowałem, że to kłamstwo. Nie jesteś w ciąży. - Nigdy nie twierdziłam, że jestem. Po prostu nie wyprowadzałam cię z błędu. - Zaraz cię zbiję. Gdzie twoja sypialnia? - Nie pójdziemy teraz do sypialni. Alex jest chora. Sinjun chorowała, ale już jej lepiej. Colinowi nie ufam. Sinjun wiedziała, że się zjawicie. Aleja nie rozumiem, jak to się stało, skoro nie napisałyśmy dokąd jedziemy. - Właśnie - dodała Alex. - Douglasie, skąd wiedzieliście? Douglas przyglądał się Emmie czyszczącej dywan. - Nie spodziewałaś się, że od razu wpadnę na to, dokąd pojechałyście? - zapytał zwracając się do żony. - Powiedziałam, że jadę odwiedzić Sophie - ciągnęła Alex nie otwierając oczu. - Proszę, oto herbata dla jej hrabiowskiej mości - powiedziała pani Seton i podeszła do łóżka. Rzuciła Douglasowi srogie spojrzenie, więc posłusznie zrobił jej miejsce, a ta usiadła i ostrożnie przytknęła brzeg filiżanki do ust Alex. - Ach, jaka dobra - pochwaliła ją Alex wypiwszy trzy łyki, po czym opadła na poduszki. - Dobrze wyglądacie tak bok przy boku w tym wielkim łóżku - stwierdził Ryder. - Chcę, żebyś wróciła do siebie - Douglas zwrócił się do żony. - Mam ci coś do powiedzenia, madame. - Och, daj spokój - wtrąciła się Sinjun i natychmiast tego pożałowała, bo jej brat przejęty złym samopoczuciem żony, wyładował całą złość na siostrze. - A więc, siostrzyczko, znów zaczynasz te swoje bzdury. Widzę, że jesteś już wystarczająco zdrowa, by spuścić ci tęgie lanie. Najchętniej osobiście zadarł bym ci spódnicę i przetrzepał zadek, ale masz teraz męża i on nie odstąpi mi tej przyjemności. Mam na dzieję, że dobrze się z tego wywiąże. Jest już wystarczająco zdrowa, prawda, Colin? - Z pewnością - odparł Colin i uśmiechnął się znacząco. - A więc, dobrze - powiedział Douglas zacierając ręce. - Mam nadzieję, że twój mąż położy kres wybrykom, jakie znosiłem przez wiele lat. - Posłuchaj, Douglasie - wtrąciła się Sophie. - Chcę wiedzieć, jak ty i Ryder domyśliliście się, że jesteśmy tutaj. Sinjun twierdziła, że przyjedziecie w piątek, ale ona ma was za bogów. Alex jęknęła. Pani Seton sięgnęła do swojej przepaścistej kieszeni i wyjęła z niej słodką bułeczkę z rodzynkami. - Proszę spróbować, mi lady - powiedziała. - Jest słodziutka i dobrze robi na brzuszek. Na pewno pomoże. Sinjun przyglądała się Douglasowi. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. Rumienił się. Wstał i przeszedł się po sypialni. Najwyraźniej był bardzo przejęty. - To Duch Dziewicy! - wykrzyknęła Alex, która przyglądała mu się pogryzając bułeczkę. - Nawiedziła cię i powiedziała, gdzie jesteśmy! Co jeszcze ci po wiedziała? - Cóż za bzdury! - obruszył się Douglas. - Wcale tak nie było. Ona nie istnieje... - Oczywiście, że nie - przerwała mu Sinjun. - Ona nie żyje od stuleci. To tylko jej duch. - Zamknij się, Sinjun. Po prostu posłużyłem się mózgiem. I szybko wpadłem na to, że wypuściłyście się do Szkocji. Ryder słuchał tego ze zmarszczonym czołem. - Ściągnąłeś mnie z Ascot. Powiedziałeś, że musi my jechać po nasze żony, że miały wiadomości od Sinjun, która jest chora i ma kłopoty. Wtedy nie przy szło mi do głowy, żeby cię o cokolwiek pytać. Pomyślałem, że to Alex zostawiła ci list, ale okazuje się, że tak nic było. Skąd wiedziałeś, że Sophie także wyje chała. Co tu się dzieje, Douglasie? Douglas przeczesał palcami włosy. - Po prostu miałem przeczucie, to wszystko. Zwyczajne przeczucie. Od czasu do czasu wszyscy miewa my przeczucia, nawet ty, Ryder. Zdarzyło mi się to, kiedy spałem w łóżku Alex, ponieważ matka uparła się, żeby moje materace zostały przetrzepane i wywietrzone. No więc wtedy właśnie pomyślałem o Alex i miałem to przeczucie. Colin podszedł do kominka i staną) z założonymi rękami. Rozmowy o duchach i przeczuciach w ogóle go nie poruszyły. Sinjun miała nawet wrażenie, że jest nimi nieco ubawiony. Łatwiej z nim sobie poradzi, jeżeli naprawdę jest rozbawiony. - Ten dywan wcale nie był taki kosztowny - powie dział Colin, kiedy na chwilę zapanowała cisza. - Nie martw się, Alex. Emma doskonale go wyczyściła. - Dziękuję ci, Colin - odparła Alex odmykając na chwilę jedno oko. - Jesteś bardzo miły dla niedysponowanej damy, w przeciwieństwie do... - Nawet nie próbuj kończyć tego zdania... - za groził jej Douglas. - Ani słowa więcej. To ja jestem twoim mężem i ja jestem dla ciebie miły, a nie żaden inny mężczyzna, rozumiesz? - Rozumiem - odparła Alex i po raz pierwszy spojrzała na męża. - Ale musiałeś widzieć ducha i to on powiedział ci, gdzie jesteśmy. - Do diabła! Nie! - Zastanawia mnie jedno - odezwała się Sophie. - Dlaczego Duch Dziewicy musiał powiedzieć o nas Douglasowi. Czyżby myślał, że sobie same nie poradzimy? - O, Boże! - wykrzyknęła Sinjun. - Sophie! Sophie zakryła sobie usta dłonią i z przerażeniem spojrzała na Colina. - A więc - powiedział Colin - miałyście sobie z czymś poradzić. Ani chwili w to nie wątpiłem. Chodzi o MacPhersona. Myślę, że zajęłyście się nim dzisiejszego ranka, kiedy tak sprytnie pozbyłyście się mnie z domu. Co z nim zrobiłaś, moja droga żono? Czy on nie żyje? Czy ciągnęłyście losy o to, która z was ma go uśmiercić? - Nie - powiedziała Alex. - Zabiłabym go z przyjemnością - powiedziała Sinjun. - Ale wiem, że nie byłbyś z tego zadowolony. Lubisz jego ojca. Nie, drań nadal żyje. Nie rozumiesz, Colin, że musiałam coś zrobić? Musiałam cię chronić. Jesteś moim mężem. On by cię dopadł i wbił ci nóż w plecy, to w jego stylu. Albo nasłałby na ciebie swoich zbirów, tak jak to zrobił w Londynie. To człowiek pozbawiony honoru... Colin ani drgnął, ale Sinjun zauważyła tik nad jego prawym okiem. - To bardzo interesujące - powiedział zupełnie spokojnie. - Wasza młodsza siostrzyczka, która jest także moją żoną, uważa mnie za bezsilnego mięczaka. Uwielbia mnie wyręczać. Myśli, że jestem słaby, głupi, niezdolny do samoobrony, nie dostrzegam istoty rzeczy. Jak myślicie, co powinienem z nią zrobić? Sinjun pomyślała, że teraz wcale nie wygląda na rozbawionego. - Jesteś jej mężem - odparł Douglas. - Zrobisz to, co jest konieczne dla jej bezpieczeństwa. - Chciałbym się dowiedzieć - powiedział z namysłem Ryder - jak doszło do tego, żeście się spotkały? - Duch Dziewicy nawiedzi! Alex - wyjaśniła Sophie. - Ona pojawia się wyłącznie w sypialni hrabiny, o czym Douglas doskonale wie. Wyjątkiem był tylko ten raz, kiedy z pierwszą wizytą przyjechałam do Northcliffe Hall. Wtedy powitała mnie w twojej sypialni, Ryder. - Czekałaś, żebym przyszedł się z tobą kochać - wyjaśnił Ryder. - A ponieważ nie przyszedłem wy starczająco szybko, twój kobiecy umysł wymyślił coś dramatycznego, żebyś poczuła ulgę. Albo Sinjun, nie pierwszy zresztą raz, przebrała się za Ducha Dziewicy. - Ale zazwyczaj ukazuje się w sypialni hrabiny - upierała się Alex. - I Douglas dobrze o tym wie. - No, nie całkiem. Pewnego razu... - Douglas urwał i zaklął, - Słuchajcie wszyscy. Dość już tego. Nieważne w jaki sposób, ale jesteśmy tu razem. Sinjun, co zrobiłaś z tym MacPhersonem, którego nawet nie znamy? - Zakułyśmy go w kajdany i zamknęłyśmy w opuszczonej zagrodzie. Trzej mężczyźni spoglądali na nią w milczeniu. W pokoju zapanowała wreszcie błoga cisza. - Nie byłyśmy dla niego bardzo okrutne - ciągnęła Sinjun. - Łańcuch nie jest taki krótki, więc MacPherson może się trochę poruszać i załatwiać swoje potrzeby. Ale kajdany były niezbędne. Nie mogłyśmy ryzykować, że ucieknie. - Ach, tak - odezwał się Colin. - Czy Robbie ma się zagłodzić na śmierć? - Och, nie - odparła Alex. - Mamy do niego jeździć na zmianę. Nie chciałyśmy, żebyście coś podejrzewali. - Westchnęła. - Przypuszczam, że teraz wszystko na nic. - Ależ nie - powiedział Douglas, poklepując żonę po bladym policzku. - Ryder, Colin, załatwimy sprawę po swojemu? - Nie! - krzyknęła Sinjun. - Nie pozwolimy wam na to! - Najlepiej wynoście się wszyscy do domu! - Ja jestem w domu - powiedział Colin. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Nie potrzebujemy waszej ingerencji. Wszystko idzie jak po maśle. Nie mamy już żadnych kłopotów. Panuję nad sytuacją. Po prostu wynoście się, wszyscy. - Gdzie jest ta zagroda, Joan? - Nie powiem ci. Wypuściłbyś go. A on by cię zabił, a ja zostałabym wdową, zanim naprawdę stałam się żoną. To nie w porządku. - Mam szczery zamiar uczynić cię prawdziwą i szczęśliwą żoną. Gdzie jest ta zagroda? Sinjun pokręciła głową. - Dobrze - powiedział Douglas. - Alex, gdzie jest ta zagroda? Alex zamrugała powiekami. - Nie pamiętam. Wiesz, że nie mam orientacji w terenie. Jechałyśmy to w jedną, to w drugą stronę. Tylko Sinjun wie którędy. Sophie i ja byłyśmy całkowicie zagubione. Prawda, Sophie? - Całkowicie. - Teraz cię zbiję - oświadczył Ryder i przyciągnął żonę do siebie. Pochylił się, żeby coś powiedzieć, ale tylko ją pocałował. W same usta. - Nie martwcie się. W odpowiednim czasie wszystko z niej wyciągnę. Topnieje jak wosk. To bardzo przyjemne i... Sophie rąbnęła go pięścią w brzuch. Wstrzymał oddech, ale nie przestał się uśmiechać. - Ależ kochanie, nie próbuj zaprzeczać, że mnie uwielbiasz, że ubóstwiasz nawet ślady moich stóp. Jesteś piękną różą, która otwiera się każdego ranka. - Pfuj - skwitowała Sinjun. - Jesteś marnym poetą, Ryder. Bądź cicho i zostaw Sophie w spokoju. - Co macie zamiar zrobić z MacPhersonem? - za pytał Colin marszcząc czoło. - Z pewnością nie zamierzacie żywić go na zmianę przez najbliższe trzydzieści lat? - Nie - odparła Sinjun. - Mamy pewien plan. Jeże li odejdziecie i zajmiecie się piciem brandy lub czymś w tym rodzaju, my o wszystko zadbamy. - Co to za plan, Sinjun? - zapytał Douglas. Sinjun potrząsnęła głową. - Nosiłem cię na rękach, kiedy byłaś niemowlę ciem. Ulewałaś mleko na moją koszulę. Uczyłem cię jeździć konno. Ryder uczył cię opowiadać dowcipy. Obydwaj uczyliśmy cię strzelania i tego, że można mieć przyjemność z czytania książek. Bez nas byłabyś nikim. A teraz powiedz nam, jaki jest twój plan? Sinjun jeszcze raz potrząsnęła głową. - Mogę ci dać w skórę, brzdącu. - Nie, tak się składa, że nie możesz - zaprotestował Colin. - Ale ja mam ten zamiar. Kiedy się pobieraliśmy, przysięgła mi posłuszeństwo. Nadszedł czas, by sprowadzić to abstrakcyjne pojęcie do konkretu. - Jak mogłam cię słuchać, kiedy wyjechałeś do Edynburga, kompletnie mnie lekceważąc? Byłeś rado sny jak skowronek w tym przeklętym domu z dziurą w suficie salonu? - A może chcesz, żebym opowiedział wszystkim zgromadzonym, dlaczego musiałem pozostać w Edynburgu? - Według mnie zupełnie bez powodu. - Chciałbym się tobą zająć po swojemu - westchnął Colin. - Ale nie mogę tego uczynić przy twoich braciach. Douglas, Ryder, zabierzcie żony z sypialni. A ja już wypytani Joan. - Nie! Chcę, żeby Alex i Sophie zostały ze mną! Jestem głodna. A to pora obiadu. - Acha. A która bratowa zawiezie obiad dla MacPhersona? - Idź do diabła, Colin. - Wkrótce poznamy odpowiedź - roześmiał się Ryder. - Będą musiały wozić mu jedzenie, a my zobaczymy dokąd. - Dlaczego zostałeś w Edynburgu, Colin? - zapytał Douglas. - Żeby zadbać o bezpieczeństwo żony. I moich dzieci - odparł. - Pamiętacie, jak Joan została zraniona w policzek? Skaleczył ją odłamek skały odstrzelony nabojem z pistoletu. Nie mogłem pozwolić, żeby została ze mną w Edynburgu. Pomyślałem, że w zamku będzie bezpieczniejsza. I tak było w istocie, do póki MacPherson nie zdecydował się powrócić. - Jakie dzieci? - zapytał Ryder spoglądając na szwagra. - Nie zaczynajcie tego od nowa - wtrąciła się Sin jun. - Mam dwoje pasierbów, Filipa i Dahling. Wkrótce ich poznacie. Będą cię uwielbiały, Ryder, jak wszystkie dzieci. A jeśli Douglas ich nie przestraszy, może nie będą przed nim uciekać. - Mam wiele spraw do przemyślenia - powiedział Douglas. - Myślę, że zabiorę teraz żonę do łóżka. Żeby sobie wypoczęła, naturalnie. A potem chętnie poznam siostrzeńca i siostrzenicę. - Chodź, Sophie, dotrzymasz towarzystwa Alex. Wreszcie Colin i Sinjun zostali sami. Colin podszedł do łóżka. Twarz miał spokojną, ale jego piękne, ciemnoniebieskie oczy płonęły gniewem. Usiadł obok żony. Nic odezwał się ani słowem, tylko nachylił się ku niej i spojrzał jej głęboko w oczy. - Tym razem posunęłaś się za daleko - powiedział wreszcie. - Nie będę tolerował więcej zniewag i wtrącania się w moje sprawy. - Gdzie jest MacPherson? - Jeśli ci powiem, on może cię skrzywdzić. Proszę, Colin, pozwól mi postępować zgodnie z planem. - Opowiedz mi, na czym polega twój plan. - Mam zamiar oddać MacPhersona do Marynarki Królewskiej. Wiem, że lam nie dbają o to, kto się do nich zaciąga. Czy dany człowiek ma na to ochotę, czy nie. - Ach, tak. Rozumiem. To niezły pomysł. Który statek Marynarki Królewskiej miałaś na myśli? - Wysłałam Ostle’a do Leith, żeby sprawdził, który statek byłby dla nas najodpowiedniejszy. Z pewnością coś się znajdzie, nie sądzisz? - Z pewnością. Jeśli nie od razu, to w niedalekiej przyszłości. Ale jest coś, o czym nie wiesz, a co może przeszkodzić w twoich planach. - A cóż to takiego, jeśli łaska? - Słowo „klan”, pochodzi od celtyckiego „clann”, co oznacza „dzieci”. A więc, jak widzisz, klan MacPhersonów to tyle, co dzieci MacPhersona. Jeżeli po - zbędziesz się jednego z nich, pozostali będą szukali zemsty. Jeśli jeden z synów dziedzica zniknie, klan Kinrossów będzie pierwszym podejrzanym i znów zacznie się wojowanie. Rozumiesz? - Nie wiedziałam - powiedziała cicho Sinjun. - O, Boże. Co my teraz zrobimy, Colin? - Po pierwsze przyrzekniesz mi, że już nigdy nie będziesz wtykać swego małego noska w moje sprawy. Nigdy więcej nie będziesz miała przede mną tajemnic. I nigdy więcej nie będziesz mnie chroniła przed moi mi wrogami. - Żądasz wielu obietnic, Colin. - Już raz składałaś obietnice, a jednak mnie okłamałaś. Dam ci jeszcze jedną szansę, przede wszystkim dlatego, że jesteś zbyt słaba, abym cię mógł należycie obić. - Obiecam, jeżeli ty złożysz taką samą obietnicę. - W takim razie muszę cię zbić, mimo że jesteś osłabiona. - Naprawdę tego chcesz? - Właściwie nie. No, może jakiś kwadrans temu. Prawdę mówiąc, myślałem o uduszeniu. Teraz mam ochotę ściągnąć z ciebie tę koszulę i wycałować każdy centymetr twego ciała. - Och. - Och - powtórzył Colin, naśladując jej ton. - Myślę, że to by mi się podobało, szczególnie część dotycząca całowania. - Będę cię całował, kiedy mi powiesz, gdzie jest MacPherson. Sinjun nie wiedziała, jak ma postąpić. Bała się o męża i na nieszczęście było to widać po jej minie. - Nawet tak nie myśl, Joan - powiedział Colin. - Opowiedz mi całą prawdę. A potem mi obiecasz, że nie będziesz się wtrącać w moje sprawy. - Jest w zagrodzie położonej na zachodnim krańcu Craignure Moor. - Doskonała kryjówka. Nikt tam nie bywa. MacPherson musi być straszliwie wściekły. - Nie siedzi tam długo. Najwyżej ze trzy godziny. - Zobaczymy się później - powiedział Colin i wstał z łóżka. - Mam nadzieję, że odpoczniesz i od zyskasz siły. Doszedłem do wniosku, że przebywanie z dala od ciebie nie jest dobrym pomysłem. Jesteś moją żoną. Dzisiejszą noc spędzimy razem. I wszystkie noce do końca życia. - To miło - odparła Sinjun, a potem dodała za kłopotana: - Chcę z tobą pojechać, Colin. Chcę zobaczyć, jak to się potoczy. Przyglądał się jej przez dłuższy czas. - Pamiętasz jaką wiadomość MacDuff przekazał mi w Edynburgu? Że nie masz zamiaru ukraść mego pudełka? Spojrzałem na niego baranim wzrokiem, i wtedy mi wyjaśnił, że opowiedział ci o moim ojcu i bracie. Wolałbym, żeby ci nie opowiadał, ale co się stało, to się nie odstanie. Dobrze, Joan, pojedziemy razem do Roberta MacPhersona. - Dziękuję, Colin. - Poczekajmy jeszcze kilka godzin. Chcę, żeby stracił rozum z wściekłości. Teraz pośpij, wrócę, żeby cię obudzić. Bardzo dobry początek, pomyślała, patrząc, jak Colin wychodzi z sypialni. Doskonały początek. Nie miała serca, by mu powiedzieć, że jest bardzo głodna, ale nie chce jej się spać. * Dochodziła dziesiąta w nocy. Sinjun siedziała na kolanach mężach, a on w głębokim wyplatanym fotelu naprzeciw kominka. Miała na sobie bladoniebieską batystową koszulę nocną. Colin ubrany był w skórzane spodnie i białą koszulę. Wieczór był chłodny. Colin zapalił ogień w kominku. Sinjun oparła twarz na ramieniu męża i co chwila całowała go w szyję. - Wygląda na to, że twoi bracia pogodzili się z żonami - powiedział Colin. - Zaryzykowałbym twierdzenie, że jeśli Sophie nie jest jeszcze brzemienna, nastąpi to w najbliższej przyszłości. Ryder przyglądał się jej w czasie obiadu wygłodniałym wzrokiem. - Zawsze tak na nią patrzy, nawet kiedy jest rozgniewany. - Szczęśliwa kobieta. - Może ty także mógłbyś czasami tak na mnie spoglądać. - Może - powiedział Colin i przytulił ją jeszcze mocniej. - Jak się czujesz? - Nasza przygoda z Robertem MacPhersonem wcale mnie nie zmęczyła. - Ach, więc dlatego po powrocie do domu spałaś aż dwie godziny. - No, może trochę - przyznała Sinjun. - Myślisz, że przestanie cię atakować. Myślisz, że można mu zaufać? Colin wrócił myślami do chwil, które on i Joan spędzili z Robertem MacPhersonem w małej opuszczonej zagrodzie. Przyjechali tam po południu i Colin pozwolił, aby Joan weszła pierwsza. Wkroczyła niczym generał na czele wojska. Colin uśmiechał się za jej plecami. Był zadowolony, że pojechali razem. Przed dwoma miesiącami nie wyobrażał sobie takiej sytuacji, ale Joan była inna, sprawiła, że inaczej spoglądał na życie. Robert MacPherson był tak wściekły, że nie mógł wydobyć z siebie głosu. Zobaczył, że Sinjun wchodzi do chaty i skoczył ku niej, aby ją obezwładnić. Wtedy ukazał się Colin, i MacPherson zastygł w bezruchu. Po raz pierwszy by! przerażony, ale nie chciał tego okazać. - Ach, tak - powiedział spluwając na zakurzoną podłogę - okłamaliście mnie. Wiedziałeś o wszystkim. Nasłałeś na mnie swoją przeklętą żonę. Ty oszuście, ty przeklęty tchórzu! - Och, nie - zaprotestowała energicznie Sinjun. - Colin przyjechał, żeby cię ratować przede mną. Mia łam zamiar oddać cię do Marynarki Królewskiej, żebyś szorował pokłady, tak długo, aż się nawrócisz lub utoniesz wykopany za burtę. Ale Colin na to nie pozwolił. - Nie jest ci tutaj najwygodniej, Robbie - stwierdził Colin pocierając podbródek. MacPherson rzucił się ku niemu, ale natychmiast został powstrzymany przez, skuwający go łańcuch. - Zdejmij to ze mnie! - zawołał. - W odpowiednim czasie - odparł Colin. - Najpierw chcę z tobą porozmawiać. Szkoda, że nie mamy tu krzeseł, Joan. Pobladłaś. Usiądź na worku z ziemią i oprzyj się o ścianę. O, tak. A teraz, Robbie, omówi my parę spraw. - Ty przeklęty morderco! Nie ma nic do omawiania! No, proszę, zabij mnie! Na co czekasz? Moi ludzie zrujnują Vere Castle. Bierz się do pracy! - Dlaczego? - Co ma znaczyć „dlaczego”? Zabiłeś moją siostrę. Zabiłeś nieszczęsnego Dingle’a. - O, nie. Dingle został zabity przez jednego z twoich ludzi. Tak się składa, że mój syn, Filip, widział to na własne oczy. Pobili się oczywiście o kobietę. Alfie go zabił. - Ten przeklęty drań! - krzyknął z obrzydzeniem MacPherson. - Mówiłem im... - urwał i jeszcze raz spróbował rozerwać łańcuch. - No, dobrze, ale i tak zamordowałeś moją siostrę. Sinjun otworzyła usta, ale zaraz znów je zamknęła. To była sprawa Colina. Postanowiła milczeć i słuchać. - Twoja siostra umarła prawie osiem miesięcy te mu. Dlaczego wtedy nic nie zrobiłeś? - Wtedy nie wierzyłem, że to ty ją zabiłeś. Mój ojciec był pewien twojej niewinności i ja mu wierzyłem. Ale potem dowiedziałem się prawdy. - Ach, tak - powiedział Colin. - Prawdy. Możesz mi powiedzieć z jakiego źródła? - Niby dlaczego? Nie ma najmniejszego powodu, by wątpić w jego wiarygodność. Mój ojciec także nie miałby żadnych wątpliwości, gdyby jego mózg należycie funkcjonował. - Kiedy ostatni raz odwiedziłem twego ojca, nie miał żadnych trudności z myśleniem. Pojedź do Edynburga i powiedz mu o swoich podejrzeniach. Jestem pewien, że cię wyśmieje. Wydaje mi się, że boisz się mu powiedzieć. Boisz się, że ojciec wyśmiałby twoją łatwowierność. No? Odpowiedz? Powiem ci jeszcze coś. Wolisz czaić się po krzakach i wynajmować swoich zbirów. Opowiadasz, że ojciec ma źle w głowie, tylko dlatego, że nie zgadza się z tobą co do mojej osoby. Wracając do rzeczy, kto ci powiedział, że zabiłem twoją siostrę? - Tego ci nie wyjawię. - W takim razie nie mogę cię stąd wypuścić. Nie chcę umrzeć i nie chcę się niepokoić o bezpieczeństwo Joan i moich dzieci. MacPherson spojrzał na otartą skórę na swoich nadgarstkach. Ta mała przykuła go do ściany jak przeklętego zbrodniarza, a teraz siedzi tu na podłodze i przygląda mu się tymi swoimi wielkimi niebieskimi oczami. Oszukała go, zrobiła z niego durnia. Odwrócił od niej wzrok i spojrzał na Colina Kinrossa, mężczyznę, którego znał przez całe swoje życie, mężczyznę, któremu można było zaufać. Mężczyznę, którego Fiona kochała, mimo że była o niego chorobliwie zazdrosna. Nikt nie wątpił w męskość Colina, a głupie dziewczyny, chichocząc, opowiadały o tym jak został wyposażony przez naturę i o tym, jaki z niego doskonały kochanek. MacPherson poczuł zazdrość i odwrócił oczy. - A jeśli obiecam, że nie skrzywdzę ani twojej dziewczyny, ani twoich dzieci, wypuścisz mnie stąd? Na Boga, człowieku, Filip to mój siostrzeniec, a Dahling to przecież moja siostrzenica! To dzieci Fiony, nigdy bym ich nie skrzywdził. - Wierzę, że nawet ty byś tego nie zrobił, Robbie. Ale została jeszcze Joan. Jest moją żoną i ma nie szczęsny nawyk chronienia mnie przed wrogami. Może to i wzruszające, ale mnie doprowadza do wściekłości. - Powinieneś ją zbić. To tylko przeklęta kobieta. - Nie mówiłbyś w ten sposób, gdyby stale dbała o twoje bezpieczeństwo. Kto ci powiedział, że zabiłem Fionę? - Nie zrobię jej krzywdy! - Ale nadal będziesz usiłował skrzywdzić Colina! - Sinjun zerwała się na równe nogi. Nie czuła litości dla MacPhersona. Gdyby to od niej zależało, zostawiłaby go, żeby sczezł zakuty w łańcuchy. Colin uśmiechnął i powiedział: - Siadaj, Joan. Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. Usiadła, ale nie przestała się gorączkowo zastanawiać. Kto oskarżył Colina o morderstwo? Ciotka Arleth? To możliwe. Śmierć Colina byłaby jej na rękę. Czyżby ciotka nienawidziła go tak bardzo, bo uważała że jest odpowiedzialny za śmierć starszego brata? Sinjun poczuła ból głowy i pulsowanie nad prawą skronią. Dość tego. * Colin podskoczył, nagły trzask polana na kominku wyrwał go z zamyślenia. - Wierzysz mu? - spytała Sinjun, całując męża w szyję. Jego skóra miała słonawy smak, była ciepła i cudowna. Sinjun mogłaby go całować bez końca. - Nie chcę o nim więcej rozmawiać. - Ale pozwoliłeś mu odjechać! Boję się! - Nic nie zrobi. Przysiągł na własnego ojca. - Ha! To spryciarz! Ładny, ale śmiertelnie nie bezpieczny. - Ciii, Joan. Teraz chcę cię pocałować. Uniósł ją w ramionach i przytknął wargi do jej ust. Smakował słodkim i tajemniczym porto, które po kolacji wypił z Ryderem i Douglasem. Kiedy wsunął język do ust Sinjun, poczuła, że pragnie na zawsze uwięzić męża w ramionach. - Cudownie - szepnęła prosto w jego usta. Ich języki spotkały się i Sinjun cicho jęknęła. Colin uniósł głowę i spojrzał na żonę. - Tęskniłem za tobą. Dziś w nocy poznasz rozkosz. Tylko zaufaj mi i przestań pleść bzdury o tym, że jestem dla ciebie zbyt duży. - Ale przecież nie zmniejszyłeś, Colin. To się nie zmieniło. Nie mogę zrozumieć, jak mam odczuwać przyjemność, kiedy znajdziesz się w moim wnętrzu. - Zaufaj mi - powtórzył z uśmiechem. - Myślę, że muszę, jeśli chcę cię mieć przy sobie do końca moich dni. Jesteś dla mnie bardzo ważny, Colin. Uważaj na siebie, dobrze? - Dobrze. Zajmę się również tobą. Całował ją i całował. Najpierw lekko, a potem mocniej i głębiej, aż Sinjun westchnęła i przylgnęła do niego, głaszcząc go po włosach i ramionach. Wyglądało na to, że Colina interesują wyłącznie pocałunki. Sinjun była z tego powodu bardzo zadowolona. Ale tylko przez pięć minut. Potem zapragnęła czegoś więcej. Było to niepokojące, ale bardzo przyjemne. Poczuła coś dziwnego w dole brzucha, rodzaj pieczenia, które było jednocześnie mocne i jakieś niesprecyzowane. Wiedziała, że to jeszcze nie wszystko. Przypomniała sobie, że już przedtem czuła coś podobnego, ale potem Colin skrzywdził ją i owo uczucie minęło. Chwyciła go za rękę i przycisnęła do swego brzucha. - Czuję się jakoś dziwnie - powiedziała wprost w usta męża. Zaczęła go dziko całować i głaskać jego twarz i ramiona. - Tak, widzę - odparł. Trzymał dłoń na jej brzuchu. Nie przerywał pocałunków, dopóki Joan nie zaczęła jęczeć. Wtedy przesunął palce w dół. Sinjun wstrzymała oddech i czekała. Czuła w sobie wielkie gorąco. Czuła się tak, jakby czekało na nią coś wspaniałego. I owo coś było coraz bliżej i bliżej. - Colin - jęknęła. - Czego byś teraz chciała, Joan? ROZDZIAŁ 18 Colin opracował całą strategię i nie miał zamiaru jej modyfikować. Nie miał zamiaru tracić panowania. Nie, tej nocy sprawi, że żona będzie go rozpaczliwie pragnęła. Sinjun garnęła się do niego. Czul zachwyt i ulgę. Nie przestawał jej całować. Miał ochotę wejść w nią, poczuć ją wokół siebie, poczuć jej miękkość i ciepło. Ale panował nad sobą. Nie teraz, niech ta namiętność w niej narasta, niech płonie, aż Sinjun zacznie jęczeć, a potem krzyczeć. Zamknął oczy i wyobrażał sobie, jak będzie wyglądała jej twarz, kiedy Sinjun podda się rozkoszy. - Chcę... - zaczęła, a potem polizała go i westchnęła. - Dobrze, dam ci to - powiedział i pogłębił pocałunek. Dłoń Colina spoczywała nieruchomo na łonie Sinjun. Nie poruszał palcami, nie głaskał jej, po prostu trzymał tam rękę. Sinjun nie rozumiała, co się stało. Pamiętała, że Colin zachowywał się jak dzikus i zadawał jej ból. Zdała sobie sprawę, że teraz postępuje z nią bardzo delikatnie i z rezerwą. Czyżby się obawiał, że nadal jest osłabiona po chorobie? - Kocham cię, Colin - powiedziała bez namysłu. - Pokochałam cię od pierwszego wejrzenia. Uważam, że jesteś najwspanialszym mężczyzną w całej Szkocji. Wzdrygnął się słysząc jej słowa. Poczuł, że w jego wnętrzu coś się poruszyło. Coś, czego nie czuł nigdy w życiu, coś dzikiego i szalonego, a jednocześnie czułego i łagodnego. W pierwszej chwili był przerażony. Ale niedługo. Potem strach minął i Colin otworzył się na to nowe uczucie. Pomyśli o tym później. Pocałował ją jeszcze raz. Smakował słodycz jej ust. - Tylko w Szkocji? - zapytał wreszcie. - No, dobrze. W całej Brytanii. - Pocałuj mnie, Joan. Jej wargi były czerwone i spuchnięte od pocałunków. Przywarła do niego bez wahania. Colin dostrzegł w jej pięknych oczach wyraz pożądania, poczuł drżenie jej ust, kiedy wsunęła mu język między wargi. Poczuł leż ciepło jej języka i zaczął poruszać palcami. Przycisnął je do chłodnego materiału koszuli Sinjun, a ona omal nie zeskoczyła z jego kolan. - Zdejmijmy tę przeklętą szmatkę - powiedział, czując, że materiał pod jego palcami wilgotnieje. Uniósł palce i lekko przycisnął do ust Joan. - To twój smak, Joan. Bardzo miły, nie sądzisz? Spojrzała na niego zdumiona. A potem powoli skinęła głową. Colin zdjął jej koszulę przez głowę. Posadził Sinjun na swoich udach i przyglądał jej się w świetle ognia. Nigdy w życiu nie widział piękniej zbudowanej kobiety. I należała tylko do niego. Poczuł, że drżą mu dłonie i przycisnął je do ud. Nie, nie straci panowania. Już nigdy więcej nie przestraszy Joan. Będzie postępował zgodnie z planem, chociaż to takie trudne, piekielnie trudne. Odchylił głowę na oparcie fotela. - Co mam teraz zrobić, Joan? - Chcę, żebyś mnie jeszcze całował. - Gdzie? - Chcę, żebyś całował moje piersi - powiedziała, głaszcząc go delikatnie po brodzie. - Ale ty wciąż jesteś ubrany, to niesprawiedliwe. - Na razie zapomnijmy o sprawiedliwości - powie dział, przyciągając ją do siebie. Nie chciał, żeby go zobaczyła nagiego. Przestraszyłaby się i zapomniała o namiętności. - Myślę, że twoje piersi mogą chwilkę zaczekać - powiedział i zaczął całować jej usta. Wreszcie ujął w dłoń jej pierś. - Och! - Bardzo miła - stwierdził, pocierając opuszkami brodawkę. - Odchyl się na moje ramię. Usłuchała. Patrzyła, jak się nad nią pochyla, a kiedy jego wargi zamknęły się na jej ustach, mało nie krzyknęła. Uśmiechnął się, smakując jej słodkie ciało. Jego męskość była twarda jak skala i Colin bardzo pragnął posiąść żonę, już teraz. Zaczął się nawet zastanawiać, czy nie zanieść jej do łóżka. Z pewnością była już gotowa na jego przyjęcie. Ale nie, jeszcze z tym zaczeka. Opanował się i pocałował jej pierś. Położył dłoń na brzuchu Sinjun i poczuł, że napięła mięśnie. - Teraz zamknij oczy, kochanie, i wyobrażaj sobie, co robią moje ręce. Szybko odnalazł właściwe miejsce i rytmicznie poruszał palcami, lekko i szybko. Nie sprzeciwiała się. Zamknęła oczy, więc nie czuła zakłopotania. Jej ciało wyprężyło się, nogi rozwarły. Otworzyła oczy i spojrzała na niego zdumiona. - Colin - wyszeptała i przeciągnęła językiem po wargach. - A teraz chcę, żebyś myślała o tym, co robią moje palce. Ja będę cię całował, a ty krzycz prosto w moje usta. Colin wsunął w nią środkowy palec i omal nie krzyknął z zachwytu. Pocałował ją tak, jakby bez niej miał umrzeć, i zaczął się zastanawiać, czy nie było to rzeczywiście zgodne z prawdą. Pieścił ją, aż zesztywniała i odchyliła się do tyłu. Spojrzał na jej twarz i uśmiechnął się. - Tak, kochanie. Wzdychała, garnęła się do niego, odczuwając niezrozumiałe pulsowanie. Cokolwiek to było, modliła się, aby trwało wiecznie. - Chodź do mnie, chodź do mnie... - powtarzał rytmicznie Colin. Jej odczucia wzmagały się, wkraczała w świat pełen świeżości i magii, nowy świat, z którego nie było powrotu. Pieścił ją teraz spokojniej, głaskał i już nie rozpalał. - O, Boże - szepnęła. - To było cudowne, Colin. - Tak - odparł tonem pełnym rozkoszy. Pochylił się i pocałował - długo, lekko i tkliwie. Patrzył w jej niebieskie oczy Sherbrooke’ów i widział w nich zachwyt i podniecenie. Sinjun westchnęła. A co z jego przyjemnością, pomyślała. Przecież ja nie dałam mu żadnej rozkoszy. Czy teraz zada mi ból? O nie, już nigdy nie zada jej bólu. Ale co z jego przyjemnością? Zamknęła oczy. Ku rozczarowaniu, ale i rozbawieniu Colina, zasnęła. Trzymał ją na kolanach i przyglądał jej się w świetle ognia. Płomienie przygasały, a on zastanawiał się, co ta kobieta z nim zrobiła. * Sinjun obudziła się następnego ranka z uśmiechem. Głupkowatym uśmiechem, pełnym zadowolenia. Myślała o swoim mężu. O Colinie. Boże, jak bardzo go kochała. Nagle uśmiech znikł z jej twarzy. Powiedziała mu, że go kocha, kocha od pierwszego wejrzenia, a on nic jej nie odpowiedział. Ale za to dał jej wielką rozkosz. Powiedziała, że go kocha, a on nic nie odpowiedział. No cóż, głupio z jej strony. Ale nie przejmowała się tym. Dziwiła się, że chciała przed Colinem ukryć swoje uczucie. Zależało mu na niej, tego była pewna. A teraz dowiedział się, że ona go kocha i to mu da nad nią władzę. Czuła, że postąpiła w zgodzie z samą sobą. Nie potrafiła się zmienić. Była żoną Colina. Nie będzie przed nim skrywała uczuć. Colin był najważniejszą osobą w jej życiu. A jednak, kiedy trzy kwadranse później weszła do Przechodniego Pokoju, żeby zjeść śniadanie, zarumieniła się z zakłopotaniem. Colin już tam był. Siedział u szczytu stołu. Trzymał w ręce filiżankę kawy, a przed nim znajdowała się miseczka z owsianką. Miseczka stała na pięknym lnianym obrusie, który Sinjun kupiła w Kinross. Bracia i bratowe nie przyszli na śniadanie. Dzieci także. Nie było też ciotki Arleth ani Sereny. W zamku roiło się od ludzi, ale w jadalni nie było żywego ducha. - Wszyscy skończyli jakieś pół godziny temu. Czekałem na ciebie. Domyśliłem się, że wolisz zjeść sama. Może to i prawda, pomyślała Sinjun i uniósłszy głowę wmaszerowała do pokoju. Colin spojrzał na nią z miną posiadacza. - Sądziłem, że może zechcesz porozmawiać o tym, jak czułaś się ze mną w nocy. Na osobności, oczywiście. Bałem się, czy nie jesteś rozczarowana, bo sprawiłem ci rozkosz tylko jeden raz. Przykro mi, że usnę łaś, Joan, ale okazałem się dżentelmenem i nic budziłem cię, żeby zmuszać cię do ponownego szczytowania. A poza tym niedawno chorowałaś, więc uznałem, że nie jest to odpowiednia pora do wypełniania małżeńskiego obowiązku. - To bardzo miło z twojej strony - odparła. Napotkała jego spojrzenie i zarumieniła się. Przemawiał do niej tak arogancko, jak jej bracia. Ale przy nich nigdy nie stawała w pąsach. Zadarła głowę jeszcze wyżej. - Nie jestem rozczarowana, mężu, ale martwiłam się o ciebie. Byłeś zbyt uważający. Wypełniłabym obowiązek małżeński, ale ty mi na to nie pozwoliłeś. - Nie pozwoliłem - powtórzył ironicznie. - Będę musiał opowiedzieć o tym moim przyjaciołom i do wiedzieć się, co o tym sądzą. - Lepiej tego nie rób. To nasza prywatna sprawa. Przykro mi, że nie krzyczałeś z rozkoszy, Colin. - Teraz już lepiej. Dlaczego myślisz, że nie dałaś mi rozkoszy, Joan? Patrzyłem, jak ci dobrze. Widziałem, jak twoje oczy stają się jeszcze bardziej niebieskie, a potem zachodzą mgłą. Czułem rozkosz, kiedy drżałaś i jęczałaś pod moim dotykiem, krzyczałaś prosto w moje usta. Zapewniam cię, że czułem niemal to samo co ty. - Ale nie to samo - powiedziała siadając. Colin spojrzał na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy i spytał tonem małżonka z pięćdziesięcioletnim stażem: - Zjesz trochę owsianki? - Tylko grzankę. Skinął głową i wstał, aby jej usłużyć. - Siedź. Chcę, żebyś odzyskała siły. Nalał jej kawy i podał grzankę. A potem, bez ostrzeżenia, chwycił pod brodę i uniósł jej twarz. Pocałował ją długo, mocno i bardzo czułe. Kiedy ją puścił, Sinjun garnęła się do niego, a jej oczy zasnuwała mgła rozmarzenia. - Filip powiedział, że jeśli go ładnie poprosisz, wybaczy ci, że go okłamałaś - powiedział Colin i wrócił na swoje miejsce u szczytu stołu. - Wygląda na to, że doskonale cię rozumie. Powiedział, że skoczyłabyś w ogień, żeby mnie ratować, więc kłamstwo służące dobrej sprawie nie jest niczym niegodnym. Filip to mądry chłopiec, pomyślała Sinjun. Wpatrywała się w Colina, w jego usta. Jakieś miłe słowo byłoby nie od rzeczy, pomyślała. Coś czułego. Albo wspomnienie o tym, że jest wzruszony jej wyznaniem miłości. Czuła na wargach smak jego ust. Spoglądała na niego, a na twarzy malowały się wszystkie myśli i odczucia. - Jedz, Joan - powiedział Colin i uśmiechnął się, ale zaraz potem jego twarz przybrała nieprzenikniony wyraz. Sinjun przeżuwała grzankę, zastanawiając się, dlaczego Bóg w swojej nieskończonej mądrości stworzył mężczyzn tak różnymi od kobiet. - Chce ci również powiedzieć - ciągnął Colin - że dziś rano zamierzam wypytać ciotkę Arleth, czy to ona powiedziała Robertowi MacPhersonowi, że zabiłem Fionę. Wyciągnę z niej prawdę. - Jakoś nie bardzo wierzę, że to ona. Wprawdzie nienawidzi cię, ale nie lubiła również Fiony. Kochała tylko twojego brata i ojca, jeżeli należycie zrozumiałam jej słowa. Prawdę mówiąc, ciotka Arleth przeważnie mówi od rzeczy. Pamiętasz te opowieści, że twój ojciec był utopcem? To bardzo dziwna kobieta. - Teraz to już nie ma znaczenia. I tak wkrótce opuści Vere Castle z całym swoim dziwactwem. - Ona nie ma pieniędzy, Colin. - Już ci mówiłem. Ona ma rodzinę. Wysłałem do jej brata wiadomość. Wuj z rodziną mieszka niedaleko Pitlochry, w środkowej części Highlands. Nie ma wyboru, musi ją przyjąć pod swój dach. Przykro mi, że tak cię potraktowała. Omal mnie nie zabiła, chciała powiedzieć Sinjun, ale ugryzła się w język. To już nieważne. Ciotka i tak stąd wkrótce odjedzie. - Jeżeli to nie ona, to kto powiedział MacPhersonowi, że zabiłeś Fionę? - Nie wiem, ale się dowiem. Robbie obiecał, że nie skrzywdzi nikogo z nas ani naszych ludzi. Jeżeli jednak spróbuje zaatakować, zabiję go. Miejmy nadzieję, że okaże trochę rozsądku. - Serena jest jego siostrą, może to ona oskarżyła cię o morderstwo? - Och, nie. Serena mnie kocha - powiedział z uśmiechem pełnym próżności. - Przynajmniej wciąż mnie o tym zapewnia. Nawet po twoim przyjeździe do Vere Castle. Ją także chcę odesłać do ojca. - Na miłość boską, zamek całkowicie opustoszeje! To nie jest niezbędne, Colin. Serena jest trochę dziwna, może lekko stuknięta, ale nieszkodliwa. Jeżeli jeszcze raz spróbuje cię pocałować, będę musiała z nią porozmawiać. - Ona nie zdaje sobie sprawy, jak wielki jest twój instynkt posiadania. Powiem jej, że zbliżając się do mnie naraża się na niebezpieczeństwo. Wtedy sama zażąda, żebym ją odesłał do ojca. Teraz, kiedy ty zajmujesz się dziećmi, nie potrzebujemy tutaj tych dam. Zgadzasz się ze mną? - W zupełności. - Teraz wszystko idzie jak z płatka. Za kilka dni przywiozą nam owce. I bydło, oczywiście. Zwołałem spotkanie zagrodników i dzierżawców. Zaproponowałem, żebyśmy przeszli od zagrody do zagrody i sprawdzili, czego brakuje. Zapewnię wszelkie materiały i narzędzia. Przeprowadzimy wszystkie naprawy - da chów, płotów i tak dalej. Dziękuję ci, Joan. - Proszę bardzo - odparła. Przemawia! do niej jak do wspólnika w interesach. - Dlaczego mi to wszystko opowiadasz? Przez chwilę milczał. Nabrał do ust łyżkę owsianki i przeżuwał ją w zamyśleniu. - Pieniądze pochodzą od ciebie. Uważam, że winien ci jestem wyjaśnienie, na co je wydaję. Poczuła się rozczarowana, bo jego głos zabrzmiał chłodno i obojętnie. - Powiedz mi, co ja mam robić - powiedziała dość spokojnie. - Wszystko idzie gładko, ale zamek nadal wymaga wielu napraw. Chciałabym także mieć tutaj ogrody. - Tak. Alex już mi nakładła do głowy, co powinno zostać zrobione wokół zamku. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaczęła wyrywać chwasty. Porozmawiaj z pa nem Setonem. On ci przyprowadzi pracowników. I jeszcze coś, wierzyciele przestali nas prześladować. Wszystko idzie ku lepszemu. Douglas i Ryder chcą” żebym ich oprowadził po posiadłości i pokazał, jak tu gospodarujemy. Chcą porozmawiać z ludźmi. Miałabyś ochotę przejechać się z nami? Spojrzała na męża. Włączał ją do swoich zajęć. Czyżby wreszcie zrozumiał, że nie ukradnie mu pudełka ze skarbami? Nie, nie dlatego. Sam powiedział, że to jej pieniądze. Był dla niej uprzejmy. Do diabła z uprzejmością, to takie beznamiętne uczucie. - Nie, nie tym razem - powiedziała odkładając serwetkę i wstając od stołu. - Chcę się teraz zobaczyć z dziećmi, a zwłaszcza z Filipem. Jestem mu winna przeprosiny, a ponieważ jest on twoim nieodrodnym synem, przypuszczam, że niełatwo będzie uzyskać przebaczenie. Colin wybuchnął śmiechem. - Moje bratowe zechcą się dowiedzieć, jak postąpiliśmy z MacPhersonem - ciągnęła Sinjun. - Opowiedziałem im wszystko przy śniadaniu. Alex kłóciła się ze mną, ale w końcu zzieleniała na twarzy, chwyciła się za brzuch i wybiegła z jadalni. Douglas westchnął, chwycił miednicę, którą dostał od pani Seton, i wybiegł za żoną. Ryder i Sophie to śmiali się, to wrzeszczeli na siebie. Usiłowali okazać zainteresowanie moimi pomysłami, ale wcale im się to nie udało. Twoi bracia są przemili, Joan, i nie próbują mnie zabić. Sinjun uśmiechnęła się, wyobrażając sobie tę scenę. - A jak zareagowały ciotka Arleth i Serena? - Ciotka Arleth nie odezwała się ani słowem. A Serena sprawiała wrażenie nieobecnej. Najwięcej pytań zadawała Dahling. Chciała wiedzieć, dlaczego nie zabrałaś jej ze sobą, skoro to były kobiece porachunki z MacPhersonem. Potem spytała Serenę, dla czego jej brat jest takim złym człowiekiem. Serena wyjaśniła, że znienawidził swoją anielską twarz i dlatego pielęgnuje w sobie diabelskiego ducha. - W takim razie ją także będę musiała przeprosić. Ciotka Arleth nie sprawiała wrażenia winnej? - Obawiam się, że nie. Ale i tak porozmawiam z nią w cztery oczy. - Wciąż się boję, Colin. Wstał i podszedł do jej końca stołu. - Nikt cię nie skrzywdzi - zapewnił ją otwierając ramiona. Sinjun przytuliła twarz do jego szyi. - Czujesz się lepiej? - zapytał przytulając ją do siebie. - O wiele lepiej. Tylko trochę osłabiona. - To po dzisiejszej nocy. Teraz tak będzie każdego ranka. Uniosła twarz, żeby go pocałować. - Sinjun z pewnością nie lubi, kiedy ją całujesz przy jedzeniu, papo. Colin westchnął, ucałował ją lekko w policzek i wypuścił z ramion. Spojrzał na stojącego w drzwiach syna. - Czego chcesz, Filipie? Joan właśnie wybierała się, aby z tobą porozmawiać. Ma zamiar cię przeprosić. Jest przygotowana na to, że niełatwo uzyska prze baczenie, ponieważ jesteś moim nieodrodnym synem. Przez chwilę Filip miał srogą minę. - W porządku, Sinjun - powiedział wreszcie. - Znam cię nie od dziś. Wątpię, czy się kiedykolwiek zmienisz. - I zaraz zwrócił się do ojca. - Wuj Ryder pytał mnie, czy zechcę odwiedzić jego, ciotkę Sophie i wszystkie ich dzieci. Powiedział, że mają ich teraz więcej niż dziesięcioro, i że będę się z nimi dobrze bawił. Dzieci mieszkają w Brandon House, tuż obok jego domu. Czy wiesz, papo, że on ratuje dzieci z różnych opresji? Opiekuje się nimi i kocha je. Tego mi nie powiedział, ale sam się zorientowałem. Myślę, że czuje się zakłopotany, kiedy ludzie uważają go za dobrego. Wuj Ryder opowiedział mi o swoim szwagrze, Jeremym, który uczy się w Eton i kuleje, ale doskonale się bije. Powiedział, że Jeremy świetnie jeździ konno. Powiedział, że nauczy mnie, jak się bić, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Powiedział także, że jestem teraz w tym samym wieku, co Jeremy, kiedy nauczył się walczyć. Proszę cię, papo, mogę? - Wuj Ryder i wuj Douglas - powtórzył z namysłem Colin. - Coś ci powiem, Filipie. Stoczę walkę z wujem Ryderem, i ten z nas, który wygra, będzie uczył ciebie, dobrze? - Najlepiej będzie, jeśli obydwaj mnie nauczycie - powiedział nie w ciemię bity Filip. - Powinien pracować w służbie dyplomatycznej - zwrócił się Colin do żony. - Przedyskutuję to z twoimi wujami - dodał przytulając syna. - Odpocznij te raz Joan, przyjdę do ciebie później. - Ach, papo, Sinjun uczy mnie strzelania z łuku i z kuszy. Ale zostało jeszcze fechtowanie. MacDuff dał nam kilka lekcji, ale potem musiał wyjechać. Mógłbyś mnie pouczyć? - Joan uczyła się razem z tobą? - Tak, i muszę to robić nadal. Nie mogę pozwolić, żeby Filip mnie prześcignął. - Nie wiedziałem, że jesteś taka uzdolniona. Sinjun przechyliła głowę. - Mówisz takim samym tonem jak moi bracia, kiedy ich w czymś prześcignę. Uczyli mnie strzelać, że bym się stała doskonałą łuczniczką. Jeździć konno jak sama Diana, pływać jak... wszystko jedno. Ale kiedy dochodziłam do perfekcji byli zgorszeni. - To nierozsądne z ich strony, oczywiście. Mężczyzna chce, żeby jego żona przywdziewała jego bryczesy i walczyła z jego wrogami, nie pozostawiając mu nic do roboty - powiedział ironicznie Colin. - Myślę, że tu nie chodzi o żonę. Mężczyźni muszą zawsze czuć, że to oni panują nad sytuacją. - Pomimo całej twojej brawury, Joan, pomimo namiętnych starań o moje bezpieczeństwo, mimo całego twórczego umysłu, wciąż jesteś słabsza ode mnie. Każdy mężczyzna, nieważne - mądry czy półgłówek - może cię skrzywdzić. Po to macie nas, mężów. Jesteśmy potrzebnymi stworzeniami. Naszym obowiązkiem jest chronienie naszych żon i dzieci. - Ha! Sam wiesz, że to bzdura, Colin. Czasy średniowiecza, kiedy rabusie pustoszyli kraj, dawno ode szły w niepamięć - krzyknęła Sinjun. - O co się kłócicie? - zapytał Filip, spoglądając to na nią, to na ojca. - Mali chłopcy też mogą się na coś przydać. Pojechałem po ciebie do Edynburga, papo. Beze mnie Joan rozchorowałaby się jeszcze bardziej. Spojrzeli po sobie, a potem na Filipa. - Uważasz, że każdy członek rodziny ma swój udział, prawda? - zapytał Colin. - Że każdy powinien mieć od czasu do czasu swoją szansę? - To by znaczyło, że nawet Dahling ma swoją szansę - powiedział Filip marszcząc czoło. - Co ty na to Sinjun? - Myślę, że twój ojciec wreszcie pojął, o co w tym wszystkim chodzi. - A teraz, Filipie, możesz przyjąć przeprosiny Jo an... - Ona ma na imię Sinjun, papo. Przyjmuję twoje przeprosiny, Sinjun. Wiem, że dla papy zrobiłabyś wszystko, dlatego nie żywię urazy. - Dziękuję - odpowiedziała nieśmiało. Patrzyła, jak Colin unosi brwi. Patrzyła, jak ojciec i syn wy chodzą z pokoju i Colin pochyla się nad synem. Kto, u diabła, powiedział MacPhersonowi, że Colin zabił swoją żonę? * Popołudnie było chłodne. Niebo miało kolor oczu Sherbrooke’ów, jak zauważyła Sophie, całując męża. Colin chciał zostać sam. Zmarszczył czoło na widok plamy na stronicy książki. Nie miał wątpliwości, że książka została starannie oczyszczona, jej oprawa natarta oliwą, ale ta plama była tu od dawna i na długo pozostanie. Sinjun czyściła tę książkę i wszystkie inne także. Wiedział, że to zrobiła, ale nie zdawał sobie sprawy, że każdą jego książkę traktowała jak skarb, ostrożnie i z szacunkiem. Odłożył tom na miejsce i wrócił do biurka. Usiadł w fotelu, założył ręce za głowę i zamknął oczy. Był w swoim pokoju w północnej wieży. Czuł zapach wrzosów i róż. A także wosku i cytryny. Pachniało jego matką, ale teraz nie czuł już gniewu, tylko ogromną wdzięczność. Pomyślał, że teraz zapach cytryny i wosku będzie mu przypominał nie matkę, lecz żonę. Kocham cię. Colin przypuszczał, że wie od zawsze, że Joan go kocha. Od samego początku stawała po jego stronie. Nigdy nie traciła w niego wiary. Nawet kiedy się kłócili, wiedział, że w razie potrzeby oddałaby za niego życie. To zawstydzające. Miał piekielne szczęście, aż trudno mu było w nie uwierzyć. Znalazł swoją posażną pannę. Znalazł również doskonałą matkę dla swoich dzieci i świetną żonę. Chociaż trochę upartą i nieco zbyt impulsywną. I kiedy w końcu wszystko układało się tak świetnie, na niebie pokazały się czarne chmury. Nieprzyjaciel wciąż pozostawał w ukryciu. Zastanawiał się, czy słusznie wypuścił MacPhersona. Chyba tak, w przeciwnym razie Joan nie zgodziłaby się na to. Uśmiechnął się. Kiedy chodziło o jego bezpieczeństwo, była nieprzejednana. Pomyślał o ciotce Arleth, kobiecie, która straciła jasność umysłu, tylko że on tego w porę nie spostrzegł. Z powodu jego krótkowzroczności Joan omal nie umarła. Zacisnął zęby. Ciotka Arleth sama przyznała, że lepiej by było, gdyby ta mała flądra umarła. Wtedy wszystko wróciłoby do poprzedniego stanu i ona nadal sprawowałaby władzę. Ale to nie ona powiedziała MacPhersonowi. Colin westchnął i otworzył oczy. Usłyszał kroki na schodach. Rozpoznał lekki chód i opadł z powrotem na oparcie. Utkwił wzrok w obitych żelazem drzwiach. To Joan, zaróżowiona i ze spotniałym czołem. Colin wstał i szybko do niej podszedł. - Jeszcze nie wróciłaś do sił, moja Amazonko. Usiądź i złap oddech. - Witaj, Colin - powiedziała odsapnąwszy. - Chciałam na chwilę zostać sama. Ty także? - Tak, ale cieszę się, że tu jesteś. - Przyszłam nie bez powodu. - Chcesz wiedzieć, co powiedziała ciotka Arleth? - To także. Chodziło mi o coś innego, ale mogę poczekać. Widzę, że przeglądasz książkę. - Dziękuję, że próbowałaś ją doprowadzić do po rządku. To książka mego dziadka. Czytał mi ją od czasu do czasu. To Listy do syna Chesterfielda. Zastanawiałem się, czy nie nadszedł czas, aby zacząć czytać Filipowi o mitologii i historii. I widzę, że miałem rację. - Syn Chesterfielda także miał na imię Filip. Czy to nie ciekawe? Douglas nie zapoznał mnie z Chesterfieldem, ale szybko znalazłam go sama. Był nieszczęśliwy z żoną i dlatego miał bardzo złą opinię o kobietach. Douglas powiedział, że to dlatego, że nie miał okazji mnie poznać. O, to mój ulubiony fragment: Noś swoją wiedze, jak zegarek, w specjalnej kieszeni... Przede wszystkim unikaj opowiadania o sobie, jeśli to możliwe... Przygląda! się jej ze zdziwieniem. Zastanawia! się, czy będzie go zaskakiwała do końca życia. - Moje książki z domu są wciąż nierozpakowane. Nie miałam na to czasu. Nie wiem także, czy zgodziłbyś się, żebym je tu umieściła. Colin poczuł się jak przejęty tylko sobą głupiec. Gdyby Joan nie była taka silna, sterroryzowałby ją bez reszty. Nawet ona nie czuła się pewnie. - Wiesz - powiedział. - W zamku są dziesiątki pokojów. Możesz korzystać z którego tylko zechcesz. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, będę zachwycony, mogąc dzielić z tobą tę komnatę. Spojrzała na niego z zachwytem i zerwała się z krzesła. - Och, Colin! - zawołała i rzuciła mu się w ramio na. - Tak bardzo cię kocham! Objął ją, śmiejąc się, całując jej nos, brwi i końce palców. Okręcił ją dookoła. - Za ten pokój i kilka półek? Ofiarował jej cząstkę siebie, coś bardzo drogiego i bliskiego, ale nie powiedziała mu tego. Ofiarował jej to, ponieważ miał do niej zaufanie, wiedział, że nigdy mu tego nie odbierze. - Przyszłam tu nie bez powodu - powiedziała, całując go w brodę. Jej oczy lśniły. - Tak, ale nie powiedziałaś mi dlaczego. - Przyszłam, żeby się z tobą kochać, Colin. - To znaczy, że chcesz jeszcze bardziej krzyczeć z rozkoszy? - Nie. Chcę, żebyś ty krzyczał. Poczuł się zakłopotany. Przecież to on był mężczyzną, do diabła, on był mężem. To on zaplanował, że będzie ją uwodził, długo i powoli, a kiedy wreszcie w nią wejdzie, ona nie zorientuje się nawet, co się stało. A ona... Nie, nie był pewien, co Sinjun ma na myśli. - Uważam, że głupotą jest robić to tak, jak dotychczas. Zmusiłam cię do tego i byłeś bardzo miły, dawałeś, zbyt wiele dawałeś. A ja byłam samolubna. Ale teraz chcę robić z tobą wszystko. - Naprawdę? - O, tak. ROZDZIAŁ 19 - Ale to miało być inaczej - powiedział powoli Colin. Patrzył na żonę, a wizja czułego i łagodnego uwodzenia ulatywała przez okno. Sinjun głaskała go po twarzy, przytulała go, całowała w usta, brodę, nos, kąsała w ucho. - Byłam samolubna i dziecinna - powiedziała po między pocałunkami i ukąszeniami. - Byłam tchórzliwa. Jesteś mężczyzną. Żeniąc się ze mną myślałeś, że poślubiasz kobietę. I teraz będziesz ją miał. Nie boję się żadnego bólu. To nieważne. Chcę ci dać to, czego potrzebujesz. Będę ci się oddawać tak często, jak tego zapragniesz, bez skarg i jęków. - A ból, Joan? Wiem, że go wciąż pamiętasz. Nie chcę cię torturować. Nie chcę, żebyś płakała. - Nie będę płakała. Będę silna. Douglas i Ryder wychowali mnie po swojemu. Kiedy zachowywałam się jak dziewczyna, Ryder szarpał mnie za uszy. Nie sprawię ci zawodu, Colin. - Nabrała powietrza. - Przysięgam ci. Chwycił ją za przedramiona i oswobodzi! się Z jej objęć. - Nie mogę pozwolić na takie poświęcenie. To zbyt wiele. Być może pozwolisz mi wejść w siebie raz na rok, żeby spłodzić dziecko, i nic więcej. - Westchnął głęboko i przybrał wyraz twarzy męczennika. - Nie mam nic przeciwko temu, by co noc dawać ci rozkosz. To mi całkowicie wystarczy. Musi wystarczyć. Nie jestem potworem, który będzie cię co noc męczył. - Och, Colin, jesteś taki szlachetny, taki miły, ale ja już postanowiłam. Zadecydowałam, że zrobimy to właśnie teraz. W ten sposób, do kolacji, całkiem dojdę do siebie. A gdybym krzyczała z bólu, nikt mnie nie usłyszy. Teraz chcę cię rozebrać. Patrzył na nią rozbawiony, starając się opanować śmiech. - Trudno uwierzyć, że kochasz mnie aż tak. Ofiarowujesz mi się, choć wiesz, co się stanie. Jestem wzruszony, Joan. Widzę, jak bardzo jesteś silna i po zbawiona egoizmu. Zawstydzasz mnie. Sinjun plątała tasiemki przy jego koszuli. Szarpała gupiki bryczesów. Roześmiał się i klepnął ją po rękach. - Lepiej zróbmy to razem, dobrze? Skinęła głową nie przestając go rozbierać. Czyżby go chciała uwieść tu, na dywanie? Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że to doskonały pomysł. Colin ściągał lewy but, kiedy stanęła naprzeciw całkiem naga. Usiłowała obdarzyć go uśmiechem syreny, ale nie udało jej się. Wyglądała na przerażoną, ale zdecydowaną. Wyglądała jak jej imienniczka, Joanna d’Arc w drodze na stos, pragnąca zachować godność wśród płomieni. Szalona dziewczyna. Rozebrał się i poczuł, że Joan nie odrywa wzroku od jego podbrzusza. Nie miał jeszcze pełnego wzwodu, więc nie powinna krzyczeć ze strachu. Zaczął od nowa odgrywać rolę czułego uwodziciela, żeby zakończyć tę dziwaczną scenę, kiedy Joan rzuciła się na niego. Złapała go za szyję i całowała, aż się roześmiał. Niech robi swoje, pomyślał. Zaczął głaskać jej pośladki i usadził na sobie okrakiem. - Och - powiedziała i całowała go do utraty tchu. - Co chcesz, żebym teraz zrobił, Joan? - Chcę, żebyś leżał płasko na wznak, a ja cię będę całowała. Nie ruszaj się, Colin. Posłuchał jej i ułożył się na dywanie. Przez wąskie okna wpadały srebrzyste promienie popołudniowego słońca. Powietrze było łagodne i ciepłe. Joan położyła się na Colinie. Jego męskość uciskała jej brzuch. Dostrzegł strach w jej oczach, ale ona uśmiechnęła się i powiedziała: - Jesteś bardzo piękny. Mam szczęście. - Hmm, dziękuję - odparł, zdając sobie sprawę, że jego męskość reaguje szybciej, niż się spodziewał. Czuł, że staje się wielki i twardy jak kamień. Ale Joan nic wahała się ani chwili. - Nie ruszaj się, Colin. Chcę, żebyś leżał całkiem nieruchomo. Będę cię teraz całowała, tak jak ty całowałeś mnie. Zgadzasz się? Zakrztusił się własnym językiem. To szaleństwo. Udało mu się skinąć głową. Całowała jego szyję, ramiona, pierś. Obsypywała go pocałunkami. Czuł się tak, jakby miał wybuchnąć. Uniósł ramiona, by przyciągnąć ją bliżej siebie. - Nie, nie ruszaj się. Obiecałeś. Niczego jej nie obiecywałem, pomyślał. Ale zmusił się do bezruchu. Zacisnął pięści. A więc tego chciała. Nauczy się, o lak, wkrótce się nauczy. Zadrżał, kiedy poczuł jej ciepłe usta na brzuchu. - Joan - powiedział. To był ból. Najprawdziwszy ból. Spojrzała na niego z uśmiechem. - Czujesz się teraz jak ja? Jakby cię w środku paliło, ale gotów byś zabić, żeby paliło jeszcze bardziej? - Coś w tym rodzaju. Dotknęła członka dłonią. Pogłaskała go. Przyglądała mu się i swojej ręce. Colin poczuł zakłopotanie. Czuł się dziwnie. - Nie - powiedziała bardziej do siebie niż do nie go. - Chcę więcej. Chcę poznać twój smak. Włożyła penisa do ust, a Colin jęczał, myśląc, że teraz skona. - Ach - powiedziała słysząc jego wspaniałą odpowiedź na swoje poczynania. I zabrała się do dzieła, aby zaczął krzyczeć. Prawie dopięła swego. - Joan, nie. Musisz przestać, kochanie. Jeżeli będziesz to dalej robiła, wytrysnę nasieniem. Wtedy całe twoje poświęcenie pójdzie na marne. - O, tak - odparła i uniosła głowę. - Musisz wpuścić nasienie do mojego wnętrza. Na tym to polega. Jesteś mężczyzną, więc tego właśnie pragniesz. Wiem. To ci sprawia przyjemność, ale mnie... Tak musi być. Bardzo dobrze. Zanim się zorientował, usiadła na jego biodrach. - Nie - zaprotestował, gdy usiłowała umieścić go w sobie. Gdyby jej tak bardzo nie pragnął, wybuchnąłby śmiechem. Nie była na to gotowa, ale próbowała wbić się na pal. Spostrzegł, że pobladła ze strachu przed nadchodzącym bólem. Uśmiechnął się, głaszcząc ją po ramionach. - Nie teraz, Joan. Nie próbuj mnie wciskać na siłę. Nie jestem jeszcze gotowy. Muszę mieć więcej przyjemności. Nie będę gotowy, dopóki... - Chcesz powiedzieć, że zrobisz się jeszcze większy? Ale przecież jęczałeś, Colin, i skręcałeś się. Po cisz się. Z całą pewnością nie możesz już być większy. - Owszem, tak - powiedział zrozpaczony. - Jestem mężczyzną i muszę zaznać więcej rozkoszy. Uwierz mi. Musisz mi zaufać. Mam doświadczenie. Chyba nie chcesz mnie pozbawiać przyjemności? - Oczywiście, że nie. Obiecałam ci, że nie będę samolubna. Jeżeli chcesz jeszcze bardziej powiększyć swoje rozmiary, jeżeli to ci sprawi większa rozkosz, niech tak będzie. - Westchnęła. - Co chcesz, żebym zrobiła? - Połóż się na plecach. Nie, nie przejmuję dowodzenia. Nic w tym rodzaju. Muszę ci po prostu pokazać, co trzeba zrobić, abym krzyczał z rozkoszy, tak jak ty zeszłej nocy. Skinęła głową z miną pełną powątpiewania, ale zrobiła to, o co poprosił. Ułożyła się na wznak, a on zobaczył w jej oczach ten przeklęty strach, lecz nie mógł mieć o to pretensji, jego męskość była teraz w pełnej gotowości, twarda jak stal. Colin starał się uspokoić. Nie zamierzał pozwolić, by ta wspaniała niespodzianka zmieniła się w jeszcze jedno niepowodzenie. Ułożył się na niej i oparł na łokciach. - Spójrz na mnie, Joan. O, tak. Teraz musisz mnie pocałować. To ważne, w przeciwnym razie będę tylko udawał, że jest mi z tobą przyjemnie. Chyba nie chcesz, żebym udawał? - O, nie - odparła Joan, nie mając nic przeciwko jego propozycji. Całując go, będzie mogła zapomnieć o części uciskającej ją w brzuch. Części wielkiej i gorącej. Ale choćby ją miało boleć, tym razem nie sprawi jej zawodu. Już nigdy go nie zawiedzie. Pragnął jej i będzie ją miał, tak jak sobie tego życzył. Colin się nie śpieszył. Całował Joan, rozchylając jej wargi. Wsunął język do jej ust. Całował ją, dopóki nie zaczęła jęczeć i wić się pod jego ciałem. Uśmiechnął się nieco boleściwie i zsunął niżej, by pieścić jej piersi. Smakowały cudownie. Zadrżał z pożądania. - Czy teraz pragniesz mnie wystarczająco mocno, Colin? - Nie, jeszcze nie. Potrzebuję więcej, Joan. Muszę mieć więcej czasu. - Proszę bardzo. - Czy to co robię, sprawia ci przyjemność, kochanie? - O, tak. To zupełnie miłe. Poczekaj no, kochanie, pomyślał, schodząc niżej i pieszcząc językiem biały brzuch Joan. Czuł ruchy jej mięśni, czuł jej drżenie i wiedział, że ona nie wie, jakie są jego zamiary, ale jest bardzo zainteresowana i podniecona. Dotknął jej ustami, a ona krzyknęła i zacisnęła pięści na włosach Colina. Całował ją i pieścił ustami. Zagłębił w niej pałce i omal nie rozsadziła go radość. Była gotowa. Gotowa na jego przyjęcie. Doprowadził ją do samej granicy, a potem prędko ułożył się na niej i ujął za uda. - Spójrz na mnie, Joan. Uniosła powieki, a on wszedł w nią. Patrzył w jej niebieskie oczy Sherbrooke’ów i czuł, że się napręża, czekając na ból, ale na próżno. Ból nie nadejdzie. Zagłębiał się coraz bardziej, unosząc jej biodra ku górze. Poczuł, jak jej ciało ustępuje pod naciskiem. Ale nie zadawał jej bólu, był tego pewien. Czuł jej ciepło i zacisnął zęby, żeby się opanować. - Colin? - Co się stało? Nie jest ci przyjemnie? - O tak. Nie rozumiem. Dlaczego nie czuję tego straszliwego bólu? Rozciągam się, żeby cię przyjąć, napełniam się tobą, ale to wcale nie boli. Prawdę mówiąc, jest bardzo przyjemnie. Przesunął się do przodu i zanurzył w niej aż po nasadę. A potem opadł z powrotem i zaczął ją całować. - Poruszaj się w przeciwnym kierunku niż ja, Joan. Wychodź mi naprzeciw, to zwiększy moją rozkosz, a chyba tego pragniesz. - O, tak - odparła i zaczęta poruszać się jednocześnie z Colinem. Najpierw niezręcznie i z namysłem, ale potem jej ciało spontanicznie uchwyciło odpowiedni rytm. W końcu Colin wsunął dłoń pomiędzy ich ciała i zaczął pieścić Joan. Przyglądał się jej twarzy. Była niepomiernie zdumiona. - Colin - wyjęczała cicho. - Tak, kochanie. Zróbmy to razem, dobrze? - Nie rozumiem, co się dzieje... - zaczęła, a potem odrzuciła głowę do tyłu, wygięła się w tuk, krzyknęła i znieruchomiała. Colin wreszcie pozwolił sobie na wytrysk. Joan leżała nieruchomo. Przycisnął dłoń do jej piersi. Jego oddech uspokajał się. Jej serce nadal galopowało. Uśmiechnął się. Miał ochotę tańczyć z radości. - Spokojnie - powiedział i musnął wargami jej usta. Joan oddychała coraz spokojniej. Uniosła rękę i zaraz ją opuściła. Pragnął, by go objęła, ale uznał, że to byłoby dla niej zbyt męczące. Przyjemnie było kochać się z własną żoną i sprawić jej miłą niespodziankę, gdy spodziewała się katuszy. - Wykazałaś wielką odwagę, Joan - powiedział poważnie. - Wspaniale ukrywałaś przede mną ból i udawałaś, że ci jest przyjemnie. Posiadanie takiej szlachetnej i niesamolubnej żony czyni mnie najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Zaraz potem jęczał i rozcierał obolałe ramię. - Niesamolubną, szlachetną i podłą - sprostował. - Dlaczego mnie uderzyłaś? - Okłamałeś mnie, przeklęty paskudniku. I nie unoś tych twoich wspaniałych brwi. Okłamałeś mnie. Powiedziałeś, że będzie mnie bolało. A teraz naśmiewasz się ze mnie, nienawidzę cię! Roześmiał się na cały głos i poczuł, że się z niej wysuwa. Zamilkł. Nie chciał być sam, pragnął czuć dookoła siebie jej ciepło i gładkość. Na myśl o tym poczuł wzwód i wsunął się głębiej. - Pamiętając twój pierwszy raz... - Za pierwszym razem posiadłeś mnie trzykrotnie! - Tak. Postąpiłem niegodnie, ale jeśli mnie pamięć nie myli, przeprosiłem cię za to. Co więcej, zapewniłem cię, że już nigdy więcej nie zadam ci bólu, ale ty nie chciałaś mi wierzyć. Teraz sama widzisz, że mówiłem prawdę. Powiedziałem ci dziś rano, że mężczyźni są pożytecznymi stworzeniami. Nadajemy się do chronienia was, jeśli na to pozwalacie, i potrafimy dawać wam rozkosz. Teraz, kiedy już wiesz wszystko o rozkoszy, może zrobilibyśmy to jeszcze raz? Spojrzała na niego, jakby miała ochotę splunąć. Zmrużyła niebieskie oczy. - Czemu nie - powiedziała. Kochał ją powoli, i tym razem trwało to dłużej niż trzy minuty. Kiedy Joan zaczęła się wić i jęczeć, Colin zamknął oczy i pozwolił sobie na wytrysk. - Przyznaj się, Colin, śmiałeś się ze mnie, prawda? - zapytała, gdy było po wszystkim. - Może trochę. Byłaś taka naiwna, twierdziłaś, że moje ciało nie przystosuje się do twego. Przyznaję, to było zabawne. Wciąż bardzo cię pragnę, może zrobimy to jeszcze raz, jak myślisz? Poczekaj, za trzecim razem może cię piec. Dobrze się zastanów. - Nie mam nic przeciwko temu - odparła i wygięła się w łuk, aby pocałować Colina. Tego wieczoru spóźnili się na kolację. Właściwie przyszli na sam koniec. Philpot i Rory podawali już ciasto z czarnymi jagodami i żurawinami. Filip i Dahling już zjedli i wrócili do swego pokoju. Przy stole siedzieli tylko bracia Sinjun z żonami i Serena. Ciotka Arleth została w swoim pokoju i czekała na powóz, którym miała odjechać do domu brata. Na widok Sinjun i Colina Douglas uniósł brwi, ale zachował milczenie. Sinjun podziwiała jego dyskrecję, dopóki nie spostrzegła, że ma usta pełne ciasta. Usta Rydera były natomiast pełne złośliwości. Odchylił się na oparcie krzesła i złożył dłonie na brzuchu. - Sinjun, wyraz twojej ładnej buzi sprawia, że mam ochotę przyłożyć Colinowi - powiedział, a jego niebieskie oczy zalśniły rozbawieniem. - Jesteś moją małą siostrzyczką. Nie masz prawa tak wyglądać, nie masz prawa robić tego, co najwyraźniej właśnie robiłaś. - Cicho bądź - powiedziała Sophie i ukłuła go widelcem w wierzch dłoni. - On ma rację - stwierdził Douglas przełknąwszy ciasto i przygotował się, by rozpocząć własną przemowę. - Ani mi się waż - zainterweniowała Alex. - Sinjun jest mężatką. - To fakt - zgodził się Colin, szczerząc zęby do swoich nowych krewnych. Ucałował żonę w nos i po sadził ją na miejscu hrabiny. Podszedł do szczytu stołu, zasiadł na krześle i wzniósł kieliszek z winem. - Toast na cześć mojej żony, pięknej i wyzywającej damy, która żyła w błędnym przekonaniu, że... - Colin! Zamilknij! - krzyknęła Sinjun i cisnęła w niego łyżką do zupy. Chybiła celu, ponieważ stół miał cztery metry długości, i łyżka trafiła w wazon z żonkilami. Philpot głośno odchrząknął, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Serena spojrzała na Colina i na Sinjun. - Colin nigdy nie spoglądał w ten sposób ani na Fionę, ani na mnie - powiedziała z westchnieniem. - To nie tylko męska pożądliwość, to coś więcej. Wygląda jak kot, który wypił więcej śmietanki, niż na to służył. Myślę, że jest bardzo samolubny. Mam nadzieję, że zwymiotuje całą tę śmietankę. Sądzę, że go zupełnie zniszczyłaś, Joan. Philpot, proszę mi podać ciasto. Philpot z kamiennym wyrazem twarzy, uprzejmie postawił przed Sereną tacę z ciastem. - Cieszę się, że teraz Colin jest ponad zwykłe po żądanie - oświadczył Ryder swojej siostrze. - Zadałaś mu czegoś, siostrzyczko? Może dostałaś przepis od Sophie? Jest taka wymagająca, że z trudem staram się sprostać jej żądaniom. Ze wszystkich sił staram się obdarzyć ją następnym dzieckiem. A ona wciąż nie daje mi spokoju. Nieustannie mnie napastuje. Jestem bezpieczny tylko przy jadalnym stole. - leżeli nie zamilkniesz, Sophie z pewnością cię zasztyletuje - zagroziła mu Alex. - Mam nadzieję, Sophie, że kiedy Ryder obdarzy cię wreszcie dzieckiem, zzieleniejesz na twarzy i zwymiotujesz. - O, nie - odparła Sophie. - To mi się nigdy nie zdarzy. Myślę, Alex, że to twój mąż przyprawia cię o mdłości. I trzy żony wybuchnęły zgodnym śmiechem. Douglas nadąsał się. - Sophie nigdy nie zazna mdłości - powiedział Ryder, dumnie wypinając pierś. - Nie pozwolę jej na to. - Czasami zapominam, jacy są naprawdę - zwróciła się Alex do Sophie. - A kiedy sobie przypominam, życie nabiera smaku, staje się przepyszne. Jest lepsze od tego jagodowo- żurawinowego ciasta, które Douglas tak chciwie pożera. - Mówisz szczerą prawdę - powiedział Douglas. - Tylko błagam, nie wybiegnij zaraz do tej miski, którą Philpot ustawił przy wejściu. - Proponuję, żebyśmy zmienili temat - odezwała się Sinjun. - Tak - zgodził się Ryder. - Teraz, kiedy Douglas i ja widzimy, że jesteś zadowolona ze swego mężczyzny, przejdziemy do innych tematów. Zastanawialiśmy się nad sytuacją, Colin. Doszliśmy z Douglasem do wniosku, że ten, kto powiedział MacPhersonowi, że zabiłeś żonę, prawdopodobnie sam ją zabił. - Albo sama - wtrąciła Alex. - To prawda, ale kto pragnąłby śmierci Fiony? - spytała Sinjun. - I dlaczego Colin znalazł się nie przytomny na krawędzi skarpy? Ten ktoś doskonale wszystko obmyślił. Sereno, czy znasz kogoś, kto aż tak nienawidził twojej siostry? Kogoś, kto zna się na truciznach i za ich pomocą zmącił pamięć Colina? Serena spojrzała znad ciasta, uśmiechnęła się do Sinjun i powiedziała miękkim głosem: - Fiona była niewierną suką. Nawet ja jej nienawidziłam. Znam się również na ziołach i znam skutki stosowania opium, hebanu i rośliny zwanej maellą. Mogłabym coś takiego zrobić bez trudu. - Och. - Pójdźmy dalej, Sereno. Kto nienawidził Colina? - Jego brat. I ojciec. Ciotka Arleth. Nienawidziła go także Fiona, bo on jej nie kochał, a ona była zazdrosna. Była zazdrosna nawet o mnie, ale ja wtedy byłam bardzo ostrożna. Colin znieruchomiał. Powoli odłożył widelec na krawędź talerza. - Mój ojciec nie nienawidził mnie, Sereno - po wiedział powoli, głosem pełnym bólu. - On po prostu nie miał ze mnie żadnego pożytku. Dziedzicem miał się stać mój brat. Ja się nie liczyłem. Wiem, że to nie było uczciwe, i że bardzo z tego powodu cierpiałem. To tak jakbym miał syna z Joan i zupełnie go ignorował tylko dlatego, że pierworodnym był Filip. Jeśli chodzi o mego brata, to Malcolm również nie miał powodu, żeby mnie nienawidzić. On miał wszystko. Co się tyczy ciotki Arleth, to kochała mego ojca i nienawidziła swojej siostry, mojej matki. Chciała, żeby ojciec poślubił ją po śmierci mej matki, ale on tego nie uczynił. To prawda, ciotka szczerze mnie nie lubiła, wierzyła, że mój brat jest księciem wśród innych mężczyzn, ale myślę, że sama nie rozumiała dlaczego. Bała się mnie, bo ja także byłem synem hrabiego, i w przyszłości mogłem zostać dziedzicem. - Ja ciebie nie nienawidzę. - Dziękuję, Sereno. Naprawdę nie wiem, co przed śmiercią czuła do mnie Fiona. Modlę się o to, by to nie była nienawiść. Nigdy nie życzyłem jej śmierci. - Nigdy bym cię nie znienawidziła, Colin. Żałuję tylko, że nie miałam posagu. Gdybym miała majątek, nie musiałbyś jechać do Londynu, żeby ją poślubić. - No tak, ale ją poślubiłem i kropka. A ty, moja droga, pojedziesz do Edynburga i będziesz mieszkać z ojcem. Będziesz chodziła na bale i przyjęcia. Poznasz wielu miłych mężczyzn. To dla twojego dobra, Sereno. - Tak mówią wszyscy dorośli, jeśli chcą się usprawiedliwić - powiedziała Serena. - Ty także jesteś dorosła, Sereno. I z pewnością nie chcesz zostać w Vere Castle - powiedziała Sinjun. - Tak, masz rację. Teraz, kiedy Colin nie chce się ze mną więcej kochać, równie dobrze mogę stąd wyjechać. - To rzekłszy Serena wstała od stołu, nie czekając, aż Rory jej pomoże, i nie zwracając uwagi na panujące milczenie, wyszła z jadalni. - Masz bardzo dziwnych krewnych - stwierdził Douglas. - A co powiesz o twojej matce, Douglasie, i o tym, jak mnie traktuje? - spytała Alex. - Masz rację. W większości rodzin znajdują się dziwne osoby - odparł Douglas, uśmiechając się do żony. - Serena... Sam nie wiem - Wydaje się niespełna rozumu, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie obłąkana, ale trochę stuknięta - stwierdził Colin. - Tak. Jakby nie stąpała po ziemi. Zawsze bawiła ją myśl, że jest czarownicą, od dawna zajmuje się ziołami. - Ale chyba nie wierzysz, że zabiła własną siostrę i otruła cię tak, że straciłeś świadomość. - Nie, Joan. Ale, jak to zauważył Douglas, jest dziwna. Zawsze była. Fiona ją uwielbiała i dlatego uparła się, żeby Serena mieszkała z nią w Vere Castle, choć ja nie byłem zachwycony tym pomysłem. - Czy całowała cię w obecności siostry? - Nie, Alex. Nie całowała. To się zaczęło po śmierci Fiony. Kiedy przywiozłem tu Joan, czyhała na mnie za każdymi drzwiami. - Dobrze byłoby mieć co do tego pewność - po wiedział Douglas. - W takim razie zawołajmy Dahling, ona ma wyrobione zdanie na każdy temat - zażartowała Sinjun. - Joan - powiedział nagle Colin, marszcząc czoło. - Nic nie zjadłaś i to mi się nie podoba. Muszę nalegać, żebyś się starała odzyskać siły. Philpot, nałóż jej hrabiowskiej mości odpowiednią porcję. Bracia i bratowe spojrzeli na siebie porozumiewawczo i wybuchnęli śmiechem. Colin zamrugał powiekami, a potem, ku zachwytowi Sinjun, zarumienił się po raz drugi. Po kilkutygodniowym celibacie Colin nie miał najmniejszych kłopotów z zaspokojeniem żony przed snem. Zachwycona swymi nowo nabytymi umiejętnościami, Sinjun nie miała nic przeciwko temu. Zasnęli bardzo mocno. Nagle Sinjun zbudziła się i popatrzyła w ciemność. W bladym świetle pełgającym po brokatowej sukni haftowanej dziesiątkami pereł stalą Perlista Jane. Sinjun odczuła jej zdenerwowanie. - Szybko do pokoju ciotki Arleth! - powiedziała zjawa. Jej słowa głośno rozbrzmiewały w umyśle Sinjun. Tak głośno, że dziwiła się, dlaczego Colin jeszcze się nic obudził. Perlista Jane zniknęła w jednej chwili. Nie tak, jak Duch Dziewicy, który łagodnie się rozpływał i wtapiał w ciemność. Perlista Jane pojawiała się i znikała nagle. Sinjun odrzuciła kołdrę i potrząsnęła Colinem. - Colin! - krzyknęła mu nad uchem i wciągnęła na siebie zmiętoszoną koszulę nocną. Obudził się, nie rozumiejąc, co się dzieje. - Joan?... - Pośpiesz się, chodzi o ciotkę Arleth. Sinjun wybiegła z sypialni. Nie miała czasu zawracać sobie głowy świecą. Przebiegając obok sypialni braci krzyczała, ale nie zwolniła kroku. Dopadła do pokoju ciotki Arleth i otworzyła drzwi. Zastygła z przerażenia. Ciotka Arleth wisiała na sznurze przywiązanym do kandelabru. Stopy miała dobre trzydzieści centymetrów nad podłogą. - Nie! - O, Boże! Colin odsunął Sinjun i wbiegł do pokoju. Chwycił ciotkę Arleth za nogi i podniósł, aby zmniejszyć ucisk sznura na szyję. Po chwili do pokoju wbiegli Douglas, Ryder, Sophie i Alex. Colin trzymał ciotkę i krzyczał przez ramię: - Pośpieszcie się, Douglas i Ryder. Przetnijcie ten przeklęty sznur. Może nie jest za późno. Nigdzie nie było noża, więc Douglas wszedł na krzesło i dosięgną! węzła u podstawy kandelabru. Wydawało się, że minęła cala wieczność, nim rozwiązał węzeł. Colin ostrożnie ułożył ciotkę Arleth na łóżku i zdjął jej sznur z szyi. Namacał tętnicę szyjną. Poklepał ciotkę po twarzy. Potarł jej ręce, nogi, znów ją poklepał i potrząsnął. Wszystko na nic. - Nie żyje - powiedział wstając. - Dobry Boże, ona nie żyje. - Wiedziałam, że umrze - odezwała się Serena spod drzwi. - Utopiec, który był kochankiem twojej matki, przyszedł po nią, bo opowiedziała Joan o twoim pochodzeniu, Colin. O tak, twój ojciec był utopcem, a ciotka Arleth nie żyje, bo sobie na to zasłużyła. Odwróciła się i wyszła z sypialni, powiewając koszulą. Zatrzymała się jeszcze na chwilę w progu i dodała przez ramię: - Nie wierzę w te brednie o utopcach. Naprawdę nie wiem, czemu to powiedziałam. Ale nie jest mi przykro, że umarła. Była dla ciebie niebezpieczna, Colin. - O, Boże - powiedziała Alex i zemdlała. ROZDZIAŁ 20 - Ona się nie zabiła - powiedział Colin. - Ale stołek był przewrócony, jakby go kopnęła... - Sinjun zamilkła. Przełknęła ślinę i opuściła głowę. Colin otoczył ją ramieniem. - Wiem - powiedział cicho. Wiem, gdybyśmy przybiegli odrobinę wcześniej, wtedy może... Douglas wstał i podszedł do kominka. Oparł się o gzyms. W dłoni trzymał filiżankę pośpiesznie zaparzonej kawy. - Nie, ona się nie powiesiła. Jestem tego pewien. Rozwiązywałem węzeł u podstawy kandelabru. Po prostu nie miałaby dość siły, aby go zawiązać. - Czy wysłać Ostle’a po sędziego? - spytała Sinjun męża. - Tutaj ja jestem sędzią. Zgadzam się z Douglasem. Chcę ci tylko zadać jedno pytanie, Joan. Skąd wiedziałaś, że trzeba się obudzić i biec do jej pokoju? - Perlista Jane mnie obudziła. Powiedziała mi, że mam prędko iść do pokoju ciotki Arleth. Zastanawiam się, dlaczego tak późno mnie zawiadomiła. Może się nie spodziewała, że ciotka Arleth przeżyje, albo nie chciała, żebyśmy ją uratowali. Chciała ją ukarać za to, co zrobiła Fionie i tobie, Colin, no i mnie. Trudno zrozumieć, czym kierują się duchy. - Do diabła, Sinjun! - krzyknął Douglas odchodząc od kominka. - Dość tych bzdur! Musiałem tego wysłuchiwać w domu, bo to nasza przeklęta tradycja. Ale tutaj? I zaczęło się od nowa. Sinjun była taka zmęczona, że po prostu siedziała i nie docierało do niej, co każdy miał do powiedzenia. A ponieważ byli to Sherbrooke’owie oraz żony Sherbrooke’ów, ich opinie bardzo się różniły. W pewnej chwili Sophie szybko się wycofała i opadła na krzesło. Ryder prędko do niej podszedł i otoczył ramionami. Pochylił się nad nią i zapytał: - O co chodzi, kochanie? - Przemoc, Ryder, straszliwa przemoc, ból. Raptem powróciły do mnie wspomnienia z Jamajki. Nienawidzę tych wspomnień, dobry Boże, jak ja ich nienawidzę. - Wiem, kochanie. Tak mi przykro, ale teraz jesteś przy mnie i zostaniesz przy mnie na zawsze, i nikt cię już nigdy nie skrzywdzi. Zapomnij o Jamajce, zapomnij o swoim przeklętym wuju. - Pogłaskał ją czule po plecach i przytulił. - Zabierz Sopie do łóżka, Ryder - zadysponował Douglas. - Ona ma dość. Wygląda na bardzo zmęczoną. My zresztą także. Ryder skinął głową. Kilka minut później, o czwartej rano, Colin powiedział: - Douglas ma rację, wszyscy jesteśmy wyczerpani. Dość tego. Porozmawiamy o tym jutro. Przytulił Sinjun i przycisnął usta do jej skroni. - Kto ją zabił, Colin? Poczuł na szyi jej ciepły oddech. - Nie wiem, niech to diabli, naprawdę nie wiem. Może była wspólniczką mordercy Fiony, nie wiem... Boże, co za noc. Chodźmy trochę odpocząć. * Następnego ranka przy śniadaniu panowała zadziwiająca cisza. Colin powiedział Dulcie, aby została z dziećmi w ich pokoju, bo nie chciał, aby opowiadano przy nich jakieś przerażające historie. Ale panowało milczenie. Serena w ogóle się nie odzywała. Jadła owsiankę powoli przeżuwając, od czasu do czasu kiwała głową, jakby prowadziła w duchu jakąś rozmowę. Sinjun pomyślała, że w ogóle nie rozumie Sereny i zastanawiała się, czy Serena rozumie samą siebie. W końcu Serena zdała sobie sprawę, że Sinjun jej się przygląda. - Szkoda, że to nie ty, Joan - powiedziała swoim pogodnym, ciepłym i spokojnym tonem. - Tak, szkoda. Wtedy Colin miałby twoje pieniądze i mnie. Szkoda. Lubię cię, bo trudno jest ciebie nie lubić. Ale mimo wszystko, szkoda. - Wypowiedziawszy słowa, które zmroziły krew w żyłach Sinjun, Serena wstała od stołu i wyszła z jadalni. - Ona jest przerażająca - powiedziała Sinjun i wzdrygnęła się. - Myślę, że ona tylko tak mówi - stwierdziła Alex, - I myślę, że robi to głównie dla efektu. Lubi szokować. Weź się w garść, Sinjun, to tylko słowa, nic więcej. - Dopilnuję, żeby Serena jak najszybciej wróciła do Edynburga. Najlepiej będzie, jeśli wyślę Ostle’a z wiadomością dla Robertą MacPhersona. Niech po nią przyjedzie. Nie ma sensu czekać. * Robert MacPherson przybył do Vere Castle z tuzinem uzbrojonych po zęby mężczyzn. - Jak widzisz. Alfie nie jest już w mojej drużynie. Powiesiłem go za zabicie Dingle’a - powiedział. Zsiadł z konia, skinął na swoich ludzi, żeby zrobili to samo, i wszedł do zamku, pamiętając o tym, by wielkie drzwi pozostały otwarte. - Widzę wielkie zmiany - stwierdził. A potem zwrócił się do Sinjun: - Niezła z ciebie gospodyni. - O, tak - odparła, zastanawiając się, czemu go nie zastrzeliła, gdy miała po temu okazję. Nie ufała mu ani trochę - temu pięknemu mężczyźnie o złym sercu. - Zawiozę Serenę do Edynburga. Obiecałem ci, że porozmawiam z ojcem, ale ostrzegam cię, Colin, on nie jest w pełni władz umysłowych. - Kiedy widziałem go po raz ostatni, nie sprawia! takiego wrażenia - odpowiedział Colin. - Jeżeli mi powiesz, kto mnie oskarżył o zabicie twojej siostry, obydwaj oszczędzimy sobie mnóstwa czasu. - O, nie - powiedział MacPherson, strząsając nonszalancko pyłek kurzu z rękawa. - Nic by ci to nie dało - Usiłowałbyś zabić tę osobę, a ja nadal pozostałbym w niepewności. Nie, porozmawiam z ojcem. Po wiem mu, kto cię oskarżył. Posłucham, co mi powie. Nie żądaj ode mnie niczego więcej, Colin. - Nie zabiłbym twego przeklętego informatora! - Jeśli nie ty, to twoja żądna krwi żona. - Z pewnością - powiedziała Sinjun. - On ma rację, Colin. Colin zdał sobie nagle sprawę, że stoją w holu. Nie chciał mieć w swoim domu MacPhersona, ale Robert przyjechał po Serenę. Musiał wykazać trochę ogłady, ale nie miał zamiaru wprowadzać go do salonu, ani częstować herbatą. Zostaną w holu. - Znasz już bratowe Joan? - O, lak. Przeklęte dzikuski. Witam panie - powie dział MacPherson i skłonił im się głęboko. - A to, jak się domyślam, ich mężowie. Widząc was tutaj, odczuwam ulgę. Te dwie czarujące damy powinno się trzy mać po kluczem. - A potem zwrócił się do Colina: - Piszesz w swoim liście, że chcesz, bym stąd zabrał Serenę. Można wiedzieć, dlaczego akurat w tej chwili? - Zeszłej nocy umarła ciotka Arleth. Powieszona we własnej sypialni. - Ach, rozumiem. Zwabiłeś mnie tutaj, aby mnie oskarżyć o zamordowanie starej wiedźmy. Cale szczęście, że zabrałem z sobą łudzi, prawda? - Nie bądź głupi, Robbie. Wszystko zostało zrobione tak, żeby wyglądało na samobójstwo, ale Douglas słusznie zwrócił uwagę na to, że ciotka Arletha nic miałaby dość siły, by tak mocno przywiązać sznur do kandelabru. Nie, ktoś ją zabił. Być może twój informator, który był również jej wspólnikiem. Może się obawiał, że ciotka zacznie mówić, i dlatego wolał się jej pozbyć. Robert MacPherson przyglądał mu się w milczeniu. Przysunął się trochę w stronę otwartych drzwi, aby być bliżej swoich ludzi. - Do diabła, Robbie, to oznacza, że ktoś zakradł się do zamku i ją zamordował! - Może jednak była dość silna, by zawiązać ten przeklęty węzeł - powiedział MacPherson. - Arleth była silniejsza, niż na to wyglądała. Colin dał za wygraną. Poszedł po Serenę. Kiedy razem schodzili ze schodów, patrzyła na niego jak na kochanka. Jakby byli Romeem i Julią. - Czuję wielką ulgę, widząc, że wyjeżdża - szepnęła Sophie do Sinjun. - Ona mnie przeraża, bez względu na to, czy to tylko gra, czy nie. - Mnie także - powiedziała Sinjun. - Siostro - powiedział Robert MacPherson i skinął głową. A potem przywołał swoich ludzi, aby odebrali od Colina dwie torby podróżne. - Witaj, Robbie - powitała go Serena. Wspięła się na pałce i ucałowała brata w usta. - Jesteś teraz jesz cze piękniejszy niż pół roku temu. Współczuję twojej żonie, będzie musiała z tobą współzawodniczyć w tej mierze. Musisz mi obiecać, że kiedy znajdziemy się w Edynburgu, będziesz mi wszędzie towarzyszył. Wstrzymał oddech i, przez jedną okropną chwilę, Sinjun myślała, że Robert uderzy siostrę. Lecz on uśmiechnął się i powiedział: - Zapuszczę brodę. - Cieszę się, że jest to możliwe - odparła Serena. Zwróciła się do Colina i pogłaskała go po policzkach, a potem wspięła się na palce i ucałowała w same usta, tak samo jak przed chwilą brata. - Żegnaj moja miłości. Szkoda, że wolałeś tę drugą. Szkoda, że jest miła. Ale cieszę się, że ją poślubiłeś dla pieniędzy. I nie mówiąc nic więcej, Serena wyszła za bratem. Colin skinął głową MacPhersonowi. Wyszedł z nim na zewnątrz. Dzień był pochmurny i chłodny. Colin patrzył, jak Serena dosiada klaczy, którą przywiózł dla niej brat. Patrzył, jak jeden z ludzi Robbie’ego przytracza torby podróżne do swego siodła. Patrzył, jak wszyscy dosiadają koni, patrzył, jak odjeżdżają wysadzaną drzewami aleją. - Przyjedź do mnie, kiedy już porozmawiasz z ojcem! - zawołał za odjeżdżającym. - Na pewno coś zrobię! - odkrzyknął Robert MacPherson przez ramię. - Skoro już o tym mowa - powiedział Colin wróciwszy do holu. - Cieszę się nie tylko z tego, że poślubiłem posażną pannę, ale również z tego, że to byłaś właśnie ty. Sinjun uśmiechnęła się do niego, choć nie czuła radości. Colin starał się ich rozbawić, ale było to trudne zadanie. - A teraz - powiedziała Sophie, zacierając dłonie - musimy odkryć tajemnicę. Sinjun, opowiedz nam o Perlistej Jane. Jak myślisz, dlaczego ci się ukazała i kazała pójść do pokoju ciotki Arleth? Douglas odwrócił się na pięcie i wyszedł z zamku. Przechodząc kolo Alex, powiedział: - Idę pojeździć konno. Wrócę, kiedy skończycie dyskutować o duchach. - Biedny Douglas - stwierdził Ryder. - Musi obstawać przy opinii, którą sobie wyrobi) raz na cale życie. - Wiem - odparła Alex. - Mogę z nim rozmawiać na każdy temat, byle nie o Duchu Dziewicy. Sophie ma rację, musimy omówić sprawę. - Zamek nie jest zamykany na noc - powiedział Colin. - Każdy, kto chce, może się dostać do środka. Roztrząsali sprawę, dopóki nie przeszkodziły im dzieci. Filip i Dahling byli bardzo przejęci, ponieważ usłyszeli od służby o śmierci ciotki Arleth. - Chodźcie tutaj - powiedział Colin. Przygarnął do siebie dzieci. - Wszystko będzie dobrze. Wyjaśnimy, co się stało. Tulił ich i pocieszał, aż Dahling powiedziała: - Wypuść mnie, papo, Sinjun mnie potrzebuje. Po czym usnęła na kolanach Sinjun. Filip wyswobodził się z objęć ojca i stanął obok. Prawdziwy obrońca młodszej siostry, pomyślała Sinjun i uśmiechnęła się do niego, dając upust całej swojej miłości. Następnego popołudnia przyjechał brat ciotki Arleth, Pan MacGregor. Jeśli był zaskoczony i rozgniewany jej nagłą śmiercią, nie dał tego po sobie poznać. Widać było, że chce jak najprędzej opuścić Vere Castle. Nie miał ochoty się do niczego wtrącać. Musiał wracać do żony i siedmiorga dzieci, o czym poinformował wszystkich w tak świętoszkowaty sposób, że Sinjun miała ochotę zdzielić go po twarzy. Owszem, pochowa ciotkę Arleth, ale rozwiązanie tajemnicy jej śmierci pozostawia Colinowi, pod którego dachem ciotka żyła i umarła. Zawsze była dziwna. Zawsze pragnęła dla siebie tego, co miała jej siostra. Szkoda, że sprawy się tak potoczyły, ale życie często bywa niełatwe. - Mam nadzieję, że nie pozwolisz, by cię zamordowano, tak jak nieszczęsną Fionę - zwrócił się do Sinjun. - Chociaż teraz, kiedy Colin ma już w kieszeni twoje pieniądze, nie jest to takie ważne. Patrzyli, jak odjeżdżał konno obok otwartego wozu, na którym spoczywała trumna przykryta czarnym kocem. - To mój wuj - powiedział Colin bardziej do siebie niż do otaczającej go rodziny. - Jest moim przeklętym wujem, a ja nie widziałem go odkąd skończyłem pięć lat. Jest czwarty raz żonaty. Ma o wiele więcej niż siedmioro dzieci. Jedna żona zmarła z powodu zbyt wielu porodów, a on natychmiast poślubił następną i historia się powtórzyła. To jaskiniowiec. Nikt mu nie zaprzeczył. - Jesteś do niego trochę podobny, Colin - stwierdził Douglas. - Co teraz będziemy robić? - spytała Sinjun. - Nie mogę przyjść do siebie na myśl, że ktoś wtargnął do zamku i zamordował ciotkę Arleth. To nie mogła być Serena, przynajmniej o to się modlę. - Ależ, Colin, tłumaczyłem ci już, że Serena nie miałaby na to dość siły - powiedział Douglas. - Specjalnie przyjrzałem się jej ramionom. Są zbyt szczupłe i wiotkie. Sinjun mogłaby to zrobić, ale nie Serena. To stwierdzenie nie przypadło Colinowi do gustu. Spojrzał wymownie na Douglasa, ale hrabia Northcliffe tylko wzruszył ramionami. - To prawda - powiedziała Sinjun. - Jestem bardzo silna. - Wiem - odrzekł Colin całując żonę w czoło i westchnął. * Sinjun siedziała na kupce słomy i bawiła się z kociętami, których matką była kotka o imieniu Tom, mieszkająca w stajni - Sinjun słyszała, jak Ostle rozmawia z Crockerem. Słyszała, jak Fanny parska w swoim boksie. Czuła się odrętwiała, ale wciąż jeszcze drzemał w niej strach. Colin rozmawiał z panem Setonem, a obaj bracia wykonywali ciężkie prace fizyczne, pomagając zagrodnikom. - To mnie uspokaja - wyjaśnił Ryder, kiedy Sophie spytała, dlaczego to robi. - Douglas także lubi się dobrze wypocić - powie działa Alex. - To z przejęcia. Od śmierci ciotki Arleth minęło zaledwie parę dni. Sinjun opuściła bratowe, kiedy się kłóciły, czy w poszukiwaniu jakichś wskazówek należy obejść wszystkie pokoje. Potrzebowała spokoju i samotności. Towarzystwo kociąt dobrze wpływało na jej nastrój. Dwa z nich wspinały się właśnie po Sinjun spódnicy, by usadowić się jej na podołku. Mruczały i drapały ją poprzez liczne halki. Sinjun strąciła je w roztargnieniu. Głos Ostle’a oddalał się. Czy mówił coś do niej? Nie, z pewnością, nie. Crocker również stawał się coraz mniej słyszalny. Fanny znów parsknęła, ale Sinjun słyszała ją jak przez mgłę. Czuła się coraz bardziej osłabiona, aż wreszcie usnęła. Wkrótce się obudziła. Kocięta spały jej na kolanach. Słońce lśniło wysoko na niebie. Obok niej siedział MacDuff. - Witaj, cóż za wspaniała niespodzianka - powie działa z uśmiechem. - Pozwól, że cię przywitam jak należy. - Och nie, Sinjun. Nie ruszaj się. Miej trochę względu na kocięta. Milutkie maleństwa, prawda? Zostań tam, gdzie jesteś. - Dobrze - powiedziała, ziewając. - Ostatnio tyle się wydarzyło. Chciałam chwilkę posiedzieć w samotności. Widziałeś się z Colinem? Wiesz już o ciotce Arleth? Przyjechałeś nam pomóc? - O, tak - odparł. Nachylił się nad nią i troskliwie zdjął kocięta z jej kolan, po czym umieścił na kocu. - Gotowe - powiedział i zdzielił ją pięścią w szczękę. * Colin rozejrzał się po salonie. Było późne popołudnie i wszyscy zebrali się na podwieczorek. - Gdzie jest Joan? - zapytał. - Nie widziałam jej od południowego posiłku - po wiedziała Sophie. - Ani Alex, bo całe popołudnie spędziłyśmy razem. - Szukałyśmy jakichś śladów, zwłaszcza na drzwiach wejściowych do zamku. Nic tam nie ma. - Jesteś taka uparta, Alex! - krzyknęła Sophie odkładając słodką bułeczkę. - To małe drzwi prowadzące do kuchni. Według mnie wyglądają na wyważone, ale ona twierdzi, że to normalne, bo są bardzo stare. - Sprawdzę to - powiedział Colin. - Dziękuję za wasze starania. - Gdzie się, do diabla, podziewa Sinjun? - zapytał Ryder zwracając się do wszystkich zgromadzonych. Mały synek jednego z zagrodników przyniósł list. - Zaczekaj - powiedział Colin, otwierając kopertę. Przebiegł wzrokiem tekst, a potem przeczytał go jesz cze raz. Zbladł. A potem zaklął. Colin wypytał chłopca, ale niczego się nie dowiedział. - To dżentelmen - powiedział chłopiec. - Miał na sunięty na oczy kapelusz, a na twarzy chustkę, która zasłaniała ją po same uszy. - Wydawał się jakiś znajomy, ale chłopiec go nie rozpoznał. Mężczyzna siedział na wielkim koniu i nie zsiadł ani na chwilę. Colin wróci! do salonu i wręczył list Douglasowi. - Na Boga! Nie do wiary! Nastąpiło prawdziwe piekło. W końcu Ryder odczytał na głos: Lordzie Ashburnham, Mam twoją posażną żoną. Jeżeli nie dostarczysz mi pięćdziesięciu tysięcy funtów, zabiję ją. Daję ci dwa dni na przywiezienie pieniędzy z Edynburga. Radzę, żebyś się tam udał natychmiast. Będę cię obserwował. Skontaktuję się z tobą, gdy przywieziesz pieniądze. - Piekło i szatani - powiedziała Alex. Kilka minut później do salonu wszedł Philpot i oświadczył, że jeden z parobków właśnie znalazł Crockera i Ostle’a w komórce z narzędziami, związanych i zakneblowanych. Żaden z nich nie wie, kto to zrobił. Rozmawiali i nagle ktoś dał im w głowę. Colin podbiegł do drzwi. - Dokąd? - zapylał Douglas, chwytając go za ramię. - Do Edynburga, po te przeklęte pieniądze. - Zaczekaj chwilę, Colin - powiedział bardzo po woli Ryder. - Musimy przemyśleć całą sprawę. Mam pewien plan. Chodźcie ze mną. - O, nie! - krzyknęła Sophie, zrywając się z fotela. - Przyjechałyśmy tu na ratunek Sinjun. Nie możecie nas teraz wykluczyć! - Pewnie, że nie! - wrzasnęła Alex, a potem chwyciła się za brzuch i pobiegła w kąt pokoju, w którym Philpot umieścił miednicę. * Następnego dnia rano MacDuff przyglądał się Colinowi opuszczającemu Vere Castle na wielkim ogierze o imieniu Guliwer, koniu szybkim jak wiatr. MacDuff przypuszczał, że Colin wyjedzie natychmiast, ale przecież nie było to małżeństwo z miłości. Colin poślubił Joan Sherbrooke tylko dla pieniędzy. Dlaczego miałby się śpieszyć? Dlaczego miałoby mu zależeć na życiu żony? Dlaczego miałby się spieszyć z jej wykupieniem? Oczywiście, wymagał tego honor Colina. Colin wyjechał sam. MacDuff zatarł ręce. Przy odrobinie szczęścia Colin powinien wrócić do Vere Castle jeszcze wieczorem. Z pieniędzmi. MacDuff postanowił, że pozwoli, aby w zamku niepokoili się o Joan i następny list przekaże im dopiero następnego ranka. Coś go jednak poganiało, aby sprawę jak najszybciej doprowadzić do końca. Nie było powodu, by ciągnąć ją w nieskończoność. Podobało mu się, że w zamku przebywają obydwaj bracia Joan oraz ich żony. Miał nadzieję, że zechcą brać we wszystkim udział, dadzą się wciągnąć w sprawę i razem z Colinem wpadną w zastawioną przez MacDuffa pułapkę. Pokaże im, że są głupimi angielskimi łajdakami. Cieszył się, że byli w Vere Castle; nie mógł tego lepiej zaplanować. Anglicy sromotnie zwyciężeni. MacDuff delektował się tym. Ta myśl koiła zawsze obecny, tępy ból w jego piersi. Poczekał jeszcze chwilę, by się upewnić, czy żaden z braci Sinjun nie wyjedzie z zamku, ale nikt więcej się nie pojawił. Odczekał godzinę. Wreszcie, zadowolony, dosiadł konia i wrócił do małej zagrody. Przez boczne drzwi kuchni, te same, o których Sophie powiedziała, że posłużyły mordercy, wśliznął się najmłodszy syn zagrodnika, Jamie. Był jednym z kilkunastu chłopców sprawujących w ukryciu straż wokół Vere Castle. Colin czekał przy kuchennym stole nad kubkiem czarnej kawy. - To ten człowiek, milordzie. Pański kuzyn, ten rudy wielkolud. Pan go nazywa MacDuff. Colin zbladł. Ryder położył mu dłoń na ramieniu. - Kto to jest ten MacDuff? - Mój kuzyn. Douglas poznał go w Londynie. Na Boga, Ryder, dlaczego? Nic z tego nie rozumiem. Ryder dał Jamiemu gwineę. Chłopak rozwarł usta ze zdziwienia. Zatkało go, ale wreszcie wyjąkał: - Dziękuję, milordzie, dziękuję! Moja mama będzie błogosławiła pańską duszę. - A teraz, Jamie - powiedział Colin, wstając - za prowadź nas tam, gdzie go widziałeś. Godzinę później przez te same boczne drzwi kuchenne wymknął się Douglas. Jego oczy lśniły z podniecenia. - Pasujemy do siebie - powiedział patrząc w podobnie roziskrzone oczy swojej żony. - O, tak. I wkrótce dopadniemy MacDuffa. Pamiętasz go, Douglasie? To ten miły olbrzym, który przy szedł odwiedzić Colina w Londynie, kiedy został zraniony w nogę. Colin nie może zrozumieć, dlaczego MacDuff to zrobił. - Dobry Boże. - Wiem, że to wstrząs. Colin i Ryder poszli z chłopakiem, który widział MacDuffa w jego kryjówce. - Wkrótce będziemy mieli mordercę ciotki Arleth i Fiony. Chciałbym wiedzieć, jakimi kierował się motywami. - Nie mam pojęcia - powiedziała Alex. - Colin także nie wie. Sophie twierdzi oczywiście, że gdyby była z nami w Londynie i spotkała MacDuffa, podejrzewałaby go od pierwszej chwili. Douglas tylko się roześmiał. Kiedy tego samego wieczoru Douglas wrócił do zamku o siódmej, zdawał sobie sprawę, że MacDuff go śledzi. Wiedział również, gdzie jest ukryty. Pamiętał o tym, by odwrócić twarz od tej kępy drzew. Starał się również, by MacDuff dostrzegł pękatą paczkę przytroczoną do siodła, i nie zwrócił uwagi na to, że Guliwer nie jest spocony od długiej jazdy. W rzeczywistości Guliwer galopował zaledwie jakieś dziesięć minut. Pól godziny później Philpot przyniósł znalezioną na frontowych schodach kopertę. Otworzył ją. Przeczytał list i uśmiechnął się. MacDuff pogwizdywał pod nosem, wstrzymując konia przy opuszczonej zagrodzie, położonej niedaleko wschodniego krańca Krowiego Bagna. Było to ponure, zdradliwe miejsce z gnijącą roślinnością i mętną wodą. Chata chyliła się ku upadkowi. Prawdopodobnie przez wiele lat służyła za schronienie jakiemuś staremu pustelnikowi. Mówiono, że pewnej burzliwej nocy pustelnik wszedł do bagna, śpiewając, że to droga do niebios. Chata miała jedno okno. Wybitą szybę zastąpiono deskami. Ale były obluzowane i huśtały się na zardzewiałych gwoździach. MacDuff zdjął rękawiczki i wszedł do jedynej izby. Na klepisku stała wąska prycza, stół i dwa krzesła. Na jednym z nich siedziała starannie skrępowana sznurem Sinjun. Stół i krzesła przyniósł do chaty MacDuff. Nie miał zamiaru jadać siedząc na podłodze. Resztki zostawiał szczurom. Wyobrażał sobie, że w czasie jego nieobecności doskonale dotrzymywały Sinjun towarzystwa. Patrzyła, jak ten ogromny mężczyzna wchodzi do izby. Głową sięgał framugi. Sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego. Niech go diabli. Zamknęła oczy, wyobrażając sobie Colina i braci. Odnajdą ją. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Ale ani przez chwilę nie rezygnowała z ucieczki. Była już prawie gotowa. - Już niedługo - powiedział MacDuff i usiadł na krześle, zacierając swoje ogromne dłonie. Krzesło skrzypnęło pod jego ciężarem. Otworzył torbę i wyjął z niej kromkę chleba. Odgryzł wielki kęs i zaczął przeżuwać. - Już niedługo - powtórzył z pełnymi ustami. - Zostawiłem list na frontowych schodach Vere Castle. Nic warto czekać do rana. Może zechce cię odzyskać żywą. Kto wie? - Jest bardzo honorowy - odparła Sinjun obojętnym tonem. Nie była głupia. Bała się MacDuffa. MacDuff zamruczał i przełknął kęs. Jadł powoli. Sinjun czuła, jak jej żołądek ściska się z głodu. Łajdak, wcale się tym nie przejmował. Zaczęła się zastanawiać, czy on naprawdę ma zamiar ją wypuścić, tak jak obiecał. - Jestem głodna - powiedziała, spoglądając na jego torbę. - Wielka szkoda. Jestem dużym mężczyzną i muszę dużo jeść. Dla ciebie nic nie zostało. Może jakieś okruszyny dla szczurów, ale nie dla ciebie. Powietrze przesiąknięte było zapachem chleba i kiełbasy. MacDuff wstał i przeciągnął się. - Może mi teraz wytłumaczysz, dlaczego to zrobiłeś? Spojrzał na siniak na brodzie dziewczyny, pozostawiony przez jego pięść. - Poprzedniego wieczoru, kiedy zadałaś mi to pytanie, miałem ochotę przyłożyć ci po raz drugi. - Zacisnął pięść i potarł ją drugą dłonią. - Już nie wyglądasz na taką wielką damę, moja droga hrabino Ashburnham. Bardziej przypominasz niechlujną flądrę z Soho. - Boisz się odpowiedzieć? Wyobrażasz sobie, że się uwolnię i cię zabiję? Boisz się mnie, prawda? Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. Sinjun czekała. Obawiała się, że znów ją uderzy. Czuła straszliwy ból w szczęce. Modliła się, żeby jej nie zabił. - A więc chcesz mnie sprowokować do mówienia, hę? Cóż, czemu nie? Nie jesteś głupia, Sinjun. Domyślasz się, że gdybym zechciał, zabiłbym was oby dwoje. Ciebie i Colina. Jesteś całkiem inna niż Fiona. Masz niezależny umysł i dużo pieniędzy, cudowne połączenie. Zastanowię się nad tym. To, że ci po wiem, nie sprawi żadnej różnicy, a przecież musimy jakoś zabić czas. Więc czemu miałbym ci nie opowiedzieć? Przeciągnął się jeszcze raz i przeszedł się po ciasnej izbie. - Paskudne miejsce - mruknął bardziej do siebie niż do niej. - Colin to bękart - powiedział nagle, uśmiechając się szeroko. - O, tak, prawdziwy bękart, bo jego matka była dziwką i sypiała z innym mężczyzną. Arleth wiedziała o tym, ale łudziła się nadzieją, że hrabia ją poślubi po śmierci matki Colina. Oba wiała się, że jeśli mu powie prawdę, hrabia odwróci się od niej, więc wymyśliła tę historię o matce Colina i jej kochanku utopcu. Ach, ten utopiec! Zwykły mężczyzna z krwi i kości z prąciem, jak się patrzy. Stary hrabia nigdy nie poślubił Arleth. Sypiał z nią i tyle. A potem umarł i hrabią został Malcolm. Arleth kochała Malcolma i nikt z nas nie mógł zrozumieć dlaczego. Malcolm był zepsuty, rozpieszczony i podły. Chwila mi bywał naprawdę okrutny. Tak, ale w swoim czasie on także odszedł na tamten świat i hrabią Ashburnham został Colin. Ale, jak już wiesz, był bękartem. To ja powinienem zostać następnym hrabią, ja powinienem by) odziedziczyć Vere Castle. Kiedy Malcolm umarł, Arleth była zrozpaczona. Nienawidziła Colina, o tak, z całą pewnością - Obiecała, że da mi dowód jego nieślubnego pochodzenia. Obiecała, że da mi dowód, dzięki któremu Colin zostanie odsunięty, a hrabią Ashburnham zostanę ja. Sinjun siedziała nieporuszona. Nawet nie mrugała. MacDuff był wściekły. Tracił panowanie nad sobą. Sinjun nie czuła takiego przerażenia jeszcze nigdy w życiu. Zaczął się uspokajać. Pocił się. Kiedy odezwał się znowu, jego słowa brzmiały jak piosenka, jakby recytował zdania, które obracał w myśli przez długie lata, bawiąc się nimi ciągle na nowo. Mogło to usprawiedliwić jego winę. - Arleth usiłowała cię zabić, zaniedbując w czasie choroby. To miała być jej zemsta na Colinie za to, że został przy życiu, a jej ukochany Malcolm umarł. Niestety przeżyłaś. Wtedy stara wiedźma dostała ataku wyrzutów sumienia. Po tych wszystkich latach raptem naszły ją wyrzuty sumienia! Zabiłem ją, bo odmówiła mi podania obiecanego dowodu. Chciałem jej po pros tu skręcić kark, ale pomyślałem sobie, że może uwierzycie, że czuła się winna z powodu śmierci Fiony i popełniła samobójstwo. - Zbyt mocno zacisnąłeś węzeł przy kandelabrze. Ona nie miałaby takiej siły. - Teraz to już nie ma znaczenia - wzruszył ramio nami. - Będę miał pięćdziesiąt tysięcy funtów. Chyba pojadę do Ameryki. Postanowiłem nie zabijać Colina, chyba że mnie do tego zmusi. To się okaże. Właściwie nie mam powodu. Nigdy nie czułem nienawiści ani do ciebie, ani do niego. Ale zabijanie rozwesela mnie, uszczęśliwia na tę krótką, bezcenną chwilę. - To ty zabiłeś Fionę? Skinął głową z rozmarzonym wyrazem twarzy. - Może jednak powinienem zabić Colina. Zawsze miał to, czego ja pragnąłem, chociaż nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Fiona całkiem dla niego zgłupiała, chociaż on wcale się o to nie starał. Swoją zazdrością doprowadzała go do szaleństwa. Wystarczyło, że spojrzał na jakąś kobietę, a już na niego wrzeszczała. Nie troszczyła się o Vere Castle ani o tutejszych ludzi. Nie widziała świata poza Colinem. Chciała go zmienić w salonowego pieska. Powinien ją bijać, dobrze by jej to zrobiło, ale on jej nie bił. Po prostu jej unikał. A ja jej pragnąłem, kochałem ją, ale ona mnie odrzuciła. Arleth dała mi napar, żebym go wlał do piwa Colina. Po śmierci starego hrabiego i Malcolma Arleth najchętniej wysłałaby do grobu wszystkich mieszkańców zamku. Colin wypił piwo i stracił przytomność. A ja skręciłem Fionie jej piękny karczek i zepchnąłem ją ze skarpy. Przed śmiercią błagała, żebym darował jej życie, obiecywała, że będzie kochała tytko mnie, ale ja jej nie wierzyłem. Może nawet chciałem jej uwierzyć, ale znów się zaczął ten stan dziwnej, pełnej podniecenia wesołości. Nie mogłem się już zatrzymać. Wykonałem artystyczną robotę, Sinjun. Ułożyłem nieprzytomnego Colina tuż na skraju skarpy. Miałbym szczęście, gdyby spadł. Miałbym szczęście, gdyby został powieszony za zamordowanie żony. Ale nie miałem szczęścia, nie stało się ani jedno, ani drugie. Nagle zamilkł. Ale Sinjun musiała poznać całą prawdę. - Wynająłeś człowieka, żeby zabił Colina w Londynie? - Tak, ale głupiec pokpił sprawę. Przyszedłem zło żyć wizytę mojemu drogiemu kuzynowi w domu tego przeklętego hrabiego Northcliffe’a. Colin był tam bezpieczny, aleja nie zasypiałem gruszek w popiele. Myślałem, że jeśli Colin umrze w Londynie, z dala od Szkocji, wszystko będzie łatwiejsze. Kiedy wysłałem list oskarżający go o zabicie żony, twój brat zareagował tak, jak się spodziewałem. Ale ty, Sinjun, zupełnie mnie zaskoczyłaś. Sprzątnęłaś nam swego ukochanego sprzed nosa. Colin o wszystko oskarżał Roberta Macphersona, chociaż Robbie tylko ukradł kilka owiec i zabił paru zagrodników. Usiłował zastrzelić Colina w Edynburgu, ale chybił. Zrani! ciebie, niezdara. A uważa się za okrutnego i bardzo sprytnego. Robi to wszystko, bo jest taki ładniutki. Myśli, że im podlej będzie postępował, tym brzydszy wyda się ludziom. Powiedziałem mu, że Colin zabił Fionę. Uwierzył mi, bo powiedziałem mu również prawdę - że kochałem jego siostrę i nie mogłem znieść myśli o tym, że Colin nie został ukarany za morderstwo. Przekonałem go, że pomszczenie siostry jest jego obowiązkiem. MacDuff odwrócił się i ziewnął. - Nie chce mi się dłużej opowiadać. I tak powiedziałem ci więcej niż komukolwiek. Jeżeli masz więcej pytań, zwróć się z tym do Pana Boga, kiedy już znajdziesz się w niebie. Oczywiście, jeżeli się zdecyduję, by cię tam wysłać. - Roześmiał się. - Myślę, że troszkę się zdrzemnę. A może nawet dłużej. Ty także sobie odpocznij, moja droga. Postaram się nie chrapać. MacDuff rozłożył kilka koców i ostrożnie, aby nie zabrudzić ubrania, legi na klepisku. Plecami do Sinjun. Odczekała dwadzieścia minut. Oswobodzenie rąk zajęło jej dalsze dziesięć minut. Nadgarstki miała obolałe i poranione do krwi. Nieważne. Już niedługo. Bardzo niedługo. ROZDZIAŁ 21 Nie chrapał, a niech to diabli. Gdyby chrapał, miałaby pewność, że śpi naprawdę. Nie mogła sobie pozwolić na dłuższe czekanie. Jeżeli tylko udaje, żeby ją przyłapać, to niech się tak stanie. Spróbuje. Powoli pochyliła się do przodu i zaczęła rozwiązywać węzły na kostkach. Wreszcie była wolna. Wstała - cicho, bardzo ostrożnie. Ale natychmiast z powrotem opadła na krzesło. Nie miała dość siły, by utrzymać się nogach. Roztarta kostki i łydki. Jednym okiem patrzyła na to, co robi, drugim śledziła MacDuffa. Poruszył się. Wstrzymała oddech. Przekręcił się na wznak. Boże, myślała, nie pozwól, by się obudził. Spróbowała wstać. Tym razem udało się jej. Powoli podeszła do drzwi. Rozległ się pisk szczura. Sinjun zamarła. MacDuff poruszył się i zamruczał przez sen. Chwyciła klamkę. Nacisnęła ją. Nic się nie stało. Nacisnęła jeszcze raz. Rozległo się zgrzytniecie. MacDuff gwałtownie usiadł. - Ty mała suko! - wrzasnął i zerwał się na równe nogi. Strach dodał jej sił. Otworzyła drzwi na oścież i wypadła w ciemność nocy. Dziękowała Bogu za to, że była ona tak mroczna i nieprzenikniona. Grunt pod nogami był grząski, zapadały jej się w nim pantofle. Ohydne wilgotne błoto zlepiało spódnicę, która stawała się coraz cięższa. Wokół unosił się paskudny odór i rozlegały się dziwne odgłosy stworzeń, których wolałaby nie widzieć. MacDuff był tuż za nią. - Ty przeklęta suko! - wrzeszczał. - Utoniesz w bagnie! Mówiłem ci, że nie chcę cię zabić! Wracaj! Chcę tylko pieniędzy, a ty będziesz wolna! Chyba nie myślisz, że uda mi się uciec, jeśli zabiję ciebie i Colina albo i twoich braci! Wracaj, nie bądź głupia! O nie, myślała, co to, to nie. Zbliżał się coraz bardziej, uderzał o gałęzie, których Sinjun nie dosięgała. Skręciła i wpadła na drzewo. Zatrzymała się i obejmując pień z trudem łapała oddech. Drzewo było pochylone w stronę gęstej, cuchnącej wody i miało oślizgłą korę. Sinjun czuła, że zapada się w bagno. Kurczowo chwyciła się pnia, próbując się wydobyć. Bez skutku. Zapadła się w kleistą maź po kolana. Cały plan na nic. Utonie w bagnie albo zabije ją MacDuff. Dlaczego on nie tonie? Waży trzykrotnie więcej niż ona, powinien pójść na dno jak kamień. - Jezu, ty głupia suko, powinienem cię tu zostawić, żebyś zdechła. MacDuff oderwał ją od pnia, wyciągnął z błota i zarzucił sobie na ramię. - Jeszcze jeden taki pomysł, a znów ci przyłożę. Oddychała z trudem. Czuła mdłości, ale nie miała zamiaru wymiotować. Przełknęła ślinę. Wszystko na nic. Musi coś zrobić. Nagle poczuła, że spada z pleców MacDuffa i uderza o ziemię. Usłyszała głos Colina. Pełen zimnej furii: - Mam cię, ty przeklęty bękarcie! To koniec! Sinjun szybko usiadła. Zobaczyła Colina z pistoletem wycelowanym w MacDuffa. Dzięki Bogu, że nie próbuje z nim walczyć wręcz. MacDuff rozgniótłby go na miazgę. A potem z ciemności wyłonili się obaj bracia oraz Sophie i Alex. Utworzyli krąg, stali nieruchomo i mierzyli z pistoletów. Colin uklęknął i podniósł żonę. - Nic ci nie jest, Sinjun? Spojrzała zdumiona na męża. - Jak mnie nazwałeś? - Niech cię diabli, spytałem, czy nic ci się nie stało. Jesteś bardziej uparta niż kozioł z Loch Ard. - Nazwałeś mnie Sinjun. - Przejęzyczyłem się. Nic dziwnego w moim sta nie nerwów. A teraz, MacDuff, przejdziemy do tej opuszczonej chaty i zadam ci kilka pytań. - Idź do diabła, ty diabelskie nasienie! Jak ci się to udało? Widziałem jak wyjeżdżałeś z Vere Castle na Guliwerze i jak wracałeś z Edynburga. Widziałem cię! Niemożliwe, żebyś wiedział, gdzie jestem! - Widziałeś mnie - wyjaśnił Douglas. - A żeby wyśledzić twoją kryjówkę, rozstawiliśmy kilkunastu chłopaków. Zobaczył cię Jamie. A potem już było łatwo. MacDuff przyglądał się Douglasowi. - Nie zabiłbym ani ciebie, ani Sinjun - powiedział, zwracając się do Colina. - Po prostu chciałem stąd wyjechać. Ojciec zostawił mi mało pieniędzy. A ciebie stać na pięćdziesiąt tysięcy funtów, bo się z nią ożeniłeś. Chciałem tylko niewielką część jej majątku. Wszystko przez ciotkę Arleth. - Zabiłeś ją - powiedział Colin drżącym głosem. - Boże, a ja ci ufałem. Przez całe życie uważałem cię za swojego przyjaciela. - I tak było, ale sytuacja się zmieniła. Staliśmy się mężczyznami. - MucDuff spojrzał w dół, a potem z dzikim okrzykiem rzucił się na Colina, chwycił jego uzbrojoną rękę, szarpnął do góry i przycisnął kuzyn;, do siebie. Sinjun w jednej chwili zerwała się na równe nogi i zastygła w bezruchu. Rozległ się strzał. Krzyknęła. Powoli, bardzo powoli, Colin wyswobodził się z ramion MacDuffa. A ten upadł na ziemię. Nie ruszał się. Zapanowała przerażająca cisza. Słychać było szelesty i odgłosy nocy. Sinjun wydało się, że słyszy popiskiwanie szczurów. - Wiedział, że nie zdoła nam uciec - powiedział powoli Douglas, spoglądając na pistolet w swojej dłoni. - Wiedział, że ja i Ryder mamy broń. - My także - dodała Alex. Colin patrzył na swego martwego kuzyna, człowieka, którego kochał będąc chłopcem i szanował jako mężczyzna. Przeniósł wzrok na żonę. Na jego twarzy malował się wyraz wielkiego bólu. - Tylu ludzi, tylu łudzi straciłem. Powiedział ci, dlaczego to zrobił? Sinjun czuła jego ból, ból człowieka zdradzonego. Spojrzała wprost w jego piękne oczy. - Powiedział, że zamordował Fionę, ponieważ go odrzuciła. Ciotkę Arleth zabił, bo wiedziała, że zabił Fionę. Miał kłopoty finansowe. Chciał opuścić Szkocję i potrzebował pieniędzy. Byliśmy ich źródłem. To wszystko, Colin. Nic poza tym. - Nic poza tym? - powtórzył Colin zwiesiwszy głowę. - Nic poza tym. Nie chciał nas zabić. Myślę, że cierpiał z powodu tragedii, które spowodował. Dziękuję, że mnie wyratowałeś. - Ha - powiedział Douglas. - Więc nie będziesz nam wmawiać, że to przeklęty Duch Dziewicy czy też Perlista Jane wysłały nas tutaj na ratunek? - Nie tym razem, drogi bracie. Uśmiechnęła się do męża. Colin przyjrzał się żonie. Dotknął palcami siniaków na jej szczęce. - Boli cię? - zapytał. - Teraz już mniej. Nic mi nie jest. Ale jestem brud na i mam dość tych okropnych bagiennych zapachów i odgłosów. - W takim razie jedźmy do domu. - Tak - powiedziała Sinjun. - Wracajmy do domu. * Dwa dni później Sinjun zajrzała do pokoju ciotki Arleth. Od czasu, kiedy znaleziono ciało, nikt tam nie bywał. Dzięki Bogu sznur został zdjęty. Nic nie wskazywało na to, że zdarzyła się tutaj tragedia, ale służące za nic nie weszłyby do tego pokoju. Sinjun cicho zamknęła drzwi i rozejrzała się wokół. Szybko poznała, że MacDuff przeszukiwał pokój, by znaleźć dowód nieślubnego pochodzenia Colina. Ale nie znalazł. Upragniony dowód wciąż tutaj był chyba, że ciotka Arleth okłamała MacDuffa. Ale Sinjun w to nie wierzyła. Szukała metodycznie, ale po dwudziestu minutach nie znalazła nic nadzwyczajnego. Nie miała pojęcia, czego właściwie szuka, lecz była pewna, że gdy znajdzie, pozna, iż chodziło właśnie o to. Następne dwadzieścia minut poszukiwań i Sinjun była bliska przyznania, że ciotka Arleth uległa własnej fantazji. Usiadła w fotelu naprzeciw małego kominka, odchyliła głowę na oparcie i zamknęła oczy. Co mogłoby stanowić taki dowód? Raptem poczuła wokół siebie dziwne ciepło, które spowodowało, że natychmiast poderwała się z miejsca. Stała nieruchomo, zastanawiając się, o co do diabła chodzi, aż nagle zrozumiała. To Perlista Jane przyszła do niej, aby pomóc. Podeszła do długich brokatowych zasłon we wschodniej części sypialni. Uklękła i uniosła obrąbek materiału. Poczuła ciężar. Coś zostało tam wszyte. Ścieg nie był zbyt mocny. Z łatwością wyciągnęła nitkę. Na podłogę wypadł mały pakiecik listów, przewiązanych wyblakłą wstążką z zielonego jedwabiu. Były to listy od Lorda Donnally. Pożółkły ze starości papier kruszył się w palcach. Pochodziły z trzech lat. Pierwszy nosił datę sprzed prawie trzydziestu lat. Na długo przed narodzeniem Colina. Wszystkie listy wysłane zostały z posiadłości Lorda Donnally w Huntington, w Sussex. Sinjun przeczytała kilka linijek, a potem szybko złożyła kartkę i wsunęła pod wstążkę. Wyjęła ostatni list. Nosił datę przypadającą po narodzinach Colina. Moje Najdroższe Kochanie, Gdybym mógł ujrzeć mego syna, potrzymać go, choć raz przycisnąć do serca. Ale wiem, że to niemożliwe. Tak jak zawsze wiedziałem, ze nigdy nie będziesz moją. Ale masz naszego syna. Spełnię Twoje życzenie. Nie będę się starał Cię zobaczyć. Jeżeli kiedykolwiek będziesz mnie potrzebowała, jestem tutaj i zawsze Ci pomogę. Będę się modlił, aby Twój mąż zaprzestał okrucieństw i nie krzywdził Cię nigdy więcej... W tym miejscu litery były rozmazane i Sinjun nie mogła nic więcej odczytać. Ale to nieważne. Przeczytała wystarczająco wiele. Opuściła pożółkłą kartkę na kolana. Czuła jak na jej dłonie powoli opadają łzy. Wokół niej nadal wirowało dziwne ciepło. Wiedziała, co ma zrobić. Po dziesięciu minutach wyszła z sypialni ciotki Arleth. W pokoju pozostało ciepło na prędce rozpalonego ognia. Poszła do salonu i stanęła obok kominka. Patrzyła na portret Perlistej Jane. Wisiał pomiędzy portretami hrabiego i jego żony, dokładnie tak, jak zażądał duch. - Dziękuję - powiedziała cichutko. - Z kim rozmawiasz, Sinjun? Jej imię w ustach Colina brzmiało cudownie. Odwróciła się i uśmiechnęła do swego męża, kochanka, mężczyzny, za którego z ochotą oddałaby życie. Ale teraz był bezpieczny, tak jak ona, i mieli przed sobą wiele wspólnych lat. - Och, mówiłam sama do siebie. Myślę, że trzeba oczyścić portret Perlistej Jane. Macie tu jakiegoś wy kwalifikowanego konserwatora obrazów? - Znajdzie się. Jeżeli nic w Kinross, to w Edynburgu. - Uważam, że Perlista Jane zasługuje na wszystko, co najlepsze. Zabierzmy jej portret do Edynburga. Zdałam sobie również sprawę, że popełniłabym wielki błąd, wysyłając Roberta MacPhersona do Australii. - To by bez wątpienia poprawiło jego charakter, ale nie byłoby sprawiedliwe. Odczuwam ulgę na myśl, że nie odniosłaś sukcesu w tych poczynaniach. Spot kałem go dziś rano i opowiedziałem mu o MacDuffie. - Nie mów, że cię przeprosił. - Nie, ale poczęstował mnie piwem. W swoim do mu. I żaden z jego ludzi ani służących nie mierzył we mnie ze strzelby. Wygląda na to, że stara się zapuścić brodę. - Widziałeś się z Sereną? - Nie. Wysłał ją do Edynburga, żeby poprowadziła dom ojca. Wyobraża sobie, że ma ją z głowy, ale znając Serenę, mocno w to wątpię. Sinjun podeszła do niego z uśmiechem i przytuliła go. - Mówiłam ci już dzisiaj, że cię uwielbiam? Że cię ubóstwiam? Ze dla ciebie jestem gotowa obierać winogrona ze skórki, jeśli tylko będą dostępne, i wkładać je do twoich pięknych ust? - To byłoby miłe - powiedział Colin i ucałował ją w usta i w czubek nosa oraz pogładził po brwiach. - Kocham cię, mężu. - A ja ciebie, moja żono. - Ach, to brzmi cudownie, Colin. - Zanim zabiorę się do ciebie, tutaj, w salonie, po wiedz, gdzie są bratowe? - Kiedy widziałam je po raz ostatni, Sophie kłóciła się z Alex, gdzie najlepiej posadzić róże. - A Douglas i Ryder pracują z zagrodnikami. Prawdę powiedziawszy, miałem zamiar zajrzeć do ciebie i może pocałować cię jeden raz. Powiedziałem im, że oni są już od dawna żonaci, więc nie należą im się te same prawa co mnie. Pocałuj mnie, Sinjun. Uczyniła to z ogromnym entuzjazmem. Całował ją, aż straciła oddech, a potem przycisnął mocno do siebie. - Jezu, nie przeżyłbym, gdyby coś ci się stało. Poczuła, że jego wielkie ciało drży. Przytuliła go mocniej i pocałowała w szyję. A potem znów poczuła to dziwne wirujące ciepło wokół siebie i wokół nich obojga, lecz Colin zdawał się go nie czuć. Po chwili ciepło zaczęło się oddalać, ale w pokoju nie zrobiło się chłodniej. Powietrze było spokojne i łagodne. A potem Sinjun usłyszała nagle cichutki, rytmiczny dźwięk, coś w rodzaju perlistego śmiechu. - Lubię twój śmiech, Sinjun - powiedział Colin, leciutko kąsając ją w ucho. - Jest łagodny, ciepły i słodki.