J.D. Robb powtórka ze śmierci Przełożyła Lidia Rafa Warszawa 2005 i Prolog Pogoda była jak wściekła dziwka, której złości nic nie jest w stanie złagodzić. Sierpień przyniósł na spoconych ple- cach wrzesień, by ten dusił Nowy Jork wilgotnym i cuchnącym powietrzem. Zdaniem Jacie Wooton lato 2059 roku było zabójcze. I Dochodziła druga nad ranem. Z barów wysypywali się klien- *' ci, by przed powrotem do domu poszukać dodatkowych wra- ; żeń. Serce nocy - tak lubiła określać porę, kiedy przychodzili ; do niej ci, którzy mieli pieniądze na zaspokojenie żądzy. Po tym, jak spieprzyła sobie życiorys zabawą z nielegalnymi substancjami i kilkoma odsiadkami, dostała licencję tylko na ulicę. Teraz była czysta i znów chciała uczciwie wspinać się po szczeblach kariery w zawodzie prostytutki, aż na szczyt, mię- dzy bogatych i samotnych. Na razie jednak musiała zarobić na cholerne utrzymanie, tymczasem w taki upał nikt nie miał ochoty na seks, a jeszcze mniej na płacenie. W ciągu ostatnich dwóch godzin spotkała tylko kilka koleża- nek, które stwierdziły, że klimat odbiera im ochotę na seks, a forsa przestaje je interesować. Jacie była profesjonalistką i za taką uważała się od ponad dwudziestu lat, kiedy to po raz pierwszy zrobiła użytek ze swo- jej licencji. Pociła się w upale, ale nie narzekała. Podczas okre- su próbnego na ulicy miała gorsze chwile, lecz nie dała się złamać. Nie upadnie. Na kolanach czy na plecach - zależnie od indy- widualnych upodobań klienta - będzie robić swoje. Rób swoje, powtarzała sobie. Forsa do banku. Maksymalne wykorzystanie czasu. Za kilka miesięcy wróci do apartamentu na Park Avenue, gdzie jest jej miejsce. Czasami w głowie Jacie rodziła się obawa, że może trochę się ). D. flobb - Powtórka... postarzała i zrobiła zbyt miękka jak na ulicę. Wtedy po prostu blokowała tę myśl i mocniej koncentrowała się na złapaniu ko- lejnego klienta. Tylko jeden klient. Poza tym wiedziała, że jeśli nie złapie dziś jeszcze jednego klienta, po opłaceniu czynszu nie zostanie jej nic na zabiegi upiększające. A lekki retusz byl jej bardzo potrzebny. Nie to, żeby nie była wciąż atrakcyjna, powtarzała sobie w duchu, przechadzając się pod latarnią między trzema ulica- mi, które traktowała jak swój rewir w trzewiach miasta. Nadal była w formie. Może wymieni usługę na butelkę wódki? Drink cholernie by się jej teraz przydał. A wyglądała przecież dobrze. Zajebiście dobrze. Prezentowała towar w lśniącym opakowaniu. Ogniście czer- wony gorset i spódniczka mini ledwo zakrywająca pośladki. Dopóki nie zaoszczędzi na wizytę u plastyka ciała, musi nosić gorset podnoszący biust. Natomiast z nóg zawsze była dumna. Długie i zgrabne, co erotycznie podkreślały srebrne sandałki z czubem i rzemykami sięgającymi do kolan. Sukinsyny nie dawały o sobie zapomnieć, kiedy przechadza- ła się po ulicy, szukając jeszcze jednego klienta. Próbując ulżyć obolałym stopom, oparła się o latarnię, wy- pięła zalotnie biodro, zmrużyła zmęczone brązowe oczy i zaję- ła się obserwowaniem opustoszałej ulicy. Powinnam była wło- żyć srebrną perukę, pomyślała. Faceci zawsze lecą na włosy. Tej nocy nie była w stanie udźwignąć ciężaru peruki. Po prostu zaczesała do góry swoje naturalne kruczoczarne włosy i pod- trzymała je srebrną siateczką w spreju. Obok niej przejechała taksówka i kilka samochodów. Choć przyjmowała zachęcające pozy i wysyłała klasyczne sygnały zapraszające, nikt nawet nie zwolnił. Jeszcze dziesięć minut i na dziś koniec, postanowiła. Jak jej za- braknie na czynsz, to obciągnie laskę właścicielowi kamienicy. Wyprostowała się i powoli, ze względu na piekące stopy, ru- szyła w stronę pokoiku, w którym mieszkała. Ani na chwilę nie zapominała o luksusowym apartamencie, jaki kiedyś wynaj- mowała w Upper West Side, o szafie pełnej pięknych ubrań, o notesie pełnym adresów stałych klientów. J. D. Bobb - Powtórka... Nielegalne substancje, jak mawiała jej kuratorka, to równia i pochyła, a na dole zwykle czeka ponura, nędzna śmierć. ł Przeżyła, ale tkwiła w samym środku nędzy. 1 Jeszcze sześć miesięcy, obiecywała sobie. I wróci na szczyt, ii Zauważyła, że szedł w jej kierunku. Bogaty, ekscentryczny, f wyraźnie nietutejszy. Nieczęsto spotyka się w tej okolicy face- tów w stroju wieczorowym. Ni mniej, ni więcej, tylko w pelery- nie i cylindrze! W ręku niósł czarną teczkę. , Jacie uśmiechnęła się znacząco i prowokacyjnie oparła dłoń i na biodrze. . , f -Hej, kochanie. Jesteś taki elegancki, może urządzimy sobie ,; małe przyjęcie? : Odwzajemnił uśmiech, pokazując równe białe zęby. - Co masz na myśli? Jego glos pasował do stroju. Wyższe sfery, pomyślała z przy- ; jemnością i nostalgią. Styl, kultura. - Co tylko zechcesz. Ty tu rządzisz. - A więc przyjęcie prywatne, gdzieś w pobliżu. - Rozejrzał Się wokół, po czym wskazał wąską uliczkę. - Obawiam się, ze nie mam w tej chwili zbyt dużo czasu. Ulica oznaczała szybki numerek. Jacie to odpowiadało. Jeśli dobrze się spisze, możliwe, że dostanie przyzwoity napiwek. Wystarczy na czynsz, biust i jeszcze zostanie, planowała w du- chu, kiedy szli w stronę uliczki. - Nie jesteś stąd, prawda? - Dlaczego tak uważasz? - Nie wyglądasz i nie mówisz jak ktoś stąd. - Wzruszyła ra- mionami. W sumie to nie jej interes. - Kochanie, powiedz, na co masz ochotę, to od razu załatwimy sprawy finansowe. - Och, chcę wszystkiego. Roześmiała się i sięgnęła dłonią do jego krocza. - Mmm właśnie widzę. Wszystko dostaniesz. - A potem bę- dę mogła zdjąć te przeklęte buty i strzelić sobie chłodnego drinka, pomyślała. , Wymieniła stawkę, zawyżając ją, jak tylko się dało. Kiedy bez mrugnięcia okiem przystał na wygórowaną cenę, przeklęła się w duchu za brak odwagi. t.D.Robb " 7 Powtórki. bawPieniądZe Z ^^ ~ p0Wiedziała- - ZaPlać > zaczynamy za- - Racja, najpierw zapłata. Nie przestając się uśmiechać, obrócił ją twarzą do ściany i mocnym szarpnięciem za włosy odchylił do tyłu jej głowę Jednym zdecydowanym ruchem poderżnął jej gardło, żeby nie krzyczała, i schował nóż pod pelerynę. Otworzyła usta i przez chwilę patrzyła na niego, po czym z rzężeniem osunęła się po brudnej ścianie. - A teraz zabawa - mruknął i zabrał się do roboty. 1 Ta każdym razem odkrywa się coś nowego. Bez względu Jna to, ile razy ogląda się rozlaną krew, ile razy widzi się dy masakry, jakiej człowiek dokonał na człowieku, zawsze Ijdzie się coś nowego. Robią to okrutniej, z większą bez- ględnością. Ich szaleństwo jest coraz bardziej makabryczne, jporucznik Eve Dallas stała nad zmasakrowanymi zwłokami aety i zastanawiała się, czy kiedyś trafi na bardziej przera- %cy przypadek. Stojący u wlotu ulicy dwaj mundurowi, którzy znaleźli ciało, ¦ tej pory nie mogli opanować torsji. Odgłosy ich choroby sły się echem między budynkami. Stała przy zwłokach i cze- a, aż jej żołądek się uspokoi. Była gotowa, stopy i dłonie za- ezpieczyła zaraz po przybyciu. łie przypominała sobie, by kiedykolwiek w życiu widziała fłe krwi. Nie, to na pewno pierwszy raz. Lepiej, żeby tak było. i Przykucnęła, otworzyła zestaw podręczny i wyjęła identyfi- itor, by zdjąć odciski palców ofiary. Wiedziała, że nie uniknie i, więc przestała o tym rozmyślać. Podniosła bezwładną rę- f denatki i przycisnęła kciuk do czytnika. - Ofiara to kobieta rasy kaukaskiej. Ciało znaleziono około zeciej trzydzieści. Anonimowy informator zawiadomił lokal- 1 posterunek, na miejsce przybyło dwóch oficerów. Po zdję- ciu odcisku palca ofiara została zidentyfikowana jako Wooton, iłacie, lat czterdzieści jeden, licencjonowana kobieta do towa- l^tystwa, zamieszkała przy ulicy Doyers 375. Odetchnęła kilka razy i mówiła dalej: - Ofiara ma poderżnięte gardło. Ślady rozpryśniętej na bu- dynku krwi wskazują, że ranę zadano, kiedy kobieta stała oparta o jego północną ścianę. Ofiara osunęła się na ziemię, lub została położona na chodniku przez napastnika lub napast- ników, którzy następnie... JH 0. Robta „ Powtórka... Jezu! Słodki Jezu! - ...którzy następnie dokonali okaleczenia, usuwając jej na- rządy w okolicy miednicy. Rany szyi i brzucha wskazują na użycie ostrego narzędzia i dużą precyzję. Kiedy wyjęła rekorder i przyrządy pomiarowe, mimo upału przeszły ją ciarki. - Przepraszam - odezwała się za plecami Peabody, jej asy- stentka. Eve nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że twarz Peabody jest wciąż blada i błyszcząca od szoku i mdłości. - Pa- ni porucznik, tak mi przykro, że nie wytrzymałam. - Nie przejmuj się. Lepiej się czujesz? - Ja... tak, już dobrze, pani porucznik, Eve kiwnęła głową, nie przerywając pracy. Lojalna, opano- wana i niezawodna Peabody rzuciła okiem na to, co leżało na chodniku, pobladła jak kreda i zataczając się, wycofała się na koniec ulicy, by zgodnie z rozkazem Eve rzygać tam. - Mam jej dane. To Jacie Wooton z Doyers. Licencjonowana osoba do towarzystwa. Sprawdź ją. - W życiu nie widziałam czegoś podobnego. Nigdy. - Potrzebuję więcej danych. Peabody, zabieraj się do roboty, zasłaniasz mi światło. Peabody dobrze wiedziała, że niczego nie zastania. Pani po- rucznik po prostu chciała odwrócić jej uwagę. Ponieważ cały czas kręciło jej się w głowie, nie zaprotestowała i ruszyła w stronę wylotu uliczki. Koszula służbowego munduru była całkiem mokra od potu, a gęste ciemne włosy ukryte pod czapką zwilgotniały na skro- niach. Peabody miała sucho w gardle, głos jej drżał, ale natych- miast zabrała się do przeszukiwania danych. Od czasu do cza- su zerkała na pracującą Eve. Sprawna, dokładna, ktoś postronny mógłby powiedzieć, że zimna. Peabody jednak przez moment widziała na twarzy Eve szok i przerażenie, a także współczucie. Tyle zdążyła zauwa- żyć, bo zaraz potem oczy zaszły jej mgłą. „Zimna" to nie było dobre określenie. Eve była raczej zdeterminowana. Peabody spostrzegła, że Eve jest blada. I nie była to tylko gra światła. Po prostu z jej szczupłej twarzy odpłynęła krew. J.D.Robb |q Powlófka„. IW ciemnych oczach widać było skupienie. Badała zmasakro- itwane zwłoki nawet nie mrugając. Ręce poruszały się pewnie, I%uty miała umazane we krwi. ¦ Na plecach koszuli odznaczała się strużka potu, jednak Eve śnie przerywała pracy. Chciała jak najszybciej skończyć. iV Kiedy się wyprostowała, Peabody ujrzała wysoką, szczupłą kobietę w brudnych butach, znoszonych dżinsach i pięknej v lnianej marynarce. Miała mocno wystające kości policzkowe, i pełne usta, duże brązowe oczy i krótkie ciemne włosy. | Peabody widziała nie tylko kobietę, ale przede wszystkim "; policjantkę, która nigdy nie odwraca wzroku od śmierci. -Dallas... - Peabody, możesz rzygać, ile chcesz, ale nie zapaskudź mi miejsca zbrodni. Czego się dowiedziałaś? " - Ofiara od dwudziestu dwóch lat mieszka w Nowym Jorku. Poprzednio zameldowana przy West Central Park. Przez ostat- nich osiemnaście miesięcy zamieszkiwała w tej okolicy. - Drobna zmiana standardu. Za co ją przymknęli7 - Za nielegalne substancje. Trzy razy. Straciła świetną licen- cję, siedziała sześć miesięcy, potem odwyk, kurator, w końcu rok temu dostała tymczasową licencję na ulicę. - Sypnęła swojego dilera? - Nie, pani porucznik. - No, zobaczymy, co powiedzą badania toksykologiczne, kie- dy zbadają koroner. Nie sądzę, żeby nasz Kuba był dilerem- - Eve podniosła kopertę, którą zostawiono na ciele. Była specjal- nie zabezpieczona, by krew nie wsiąkała w papier. Porucznik Eve Dallas, Nowojorska Policja, głosił napis wyko- nany wyszukaną czcionką na eleganckim kremowym papierze. Domyśliła się, że to wydruk komputerowy. Gruby, ciężki, kosz- towny papier, na jakim w wyższych sferach drukuje się zapro- szenia. Eve coś o tym wiedziała, jej mąż wysyłał i dostawał ta- kich setki. Sięgnęła po woreczek z drugim dowodem rzeczowym i jesz- cze raz przeczytała notatkę. Witam, Pani Porucznik. Podoba się to Pani? Wiem, że przez cale lato była Pani bardzo J. 0. Robb |j Powtórka -. zajęta, od dawna podziwiam Pani osiągnięcia. Nie znam odpo- wiedniejszej osoby wśród oficerów policji naszego pięknego mia- sta, z którą chciałbym wejść w układ, mam nadzieję, bardzo in- tymny. Oto próbka moich możliwości. Co Pani o tym myśli? Liczę na długą i owocną współpracę. Kuba - Zaraz ci powiem, co myślę. Kuba, jesteś chorym sukinsy- nem. Oznaczyć i do worka- rzuciła, ostatni raz zerkając na uli- cę. - Zabójstwo. Mieszkanie Wooton znajdowało się na czwartym piętrze jed- nego z tych budynków, które wyrosły jak grzyby po deszczu tuż po wojnach miejskich, by dać tymczasowe schronienie ucieki- nierom. Większość bloków wybudowano w biednych dzielni- cach miasta i zewsząd słychać było głosy domagające się ich wyburzenia. Władze wciąż się wahały, czy wysiedlić płacące minimalny czynsz licencjonowane osoby do towarzystwa, nar- komanów, dilerów i pracującą biedotę, i wyburzyć prowizo- ryczne blokowiska, czy raczej zainwestować w remont. Pod- czas gdy odpowiedzialne służby się namyślały, budynki popa- dały w ruinę i nikt nawet palcem nie kiwnął, by je ratować. Eve była pewna, że sytuacja się nie zmieni;, dopóki któryś z bloków nie zawali się razem z mieszkańcami. Dopiero wtedy ojcowie miasta się ockną. Zanim to jednak nastąpi, okolica jeszcze długo będzie ideal- nym miejscem dla pechowej dziwki. Jej mieszkanie przypominało małe duszne pudełko z minia- turową ślepą kuchnią i mikroskopijną kabiną służącą jako ła- zienka. Za wschodnim oknem rozciągał się widok na ścianę identycznego budynku. Przez cienkie ściany słychać było dramatyczne chrapanie do- biegające od sąsiadów. Mimo niesprzyjających warunków Jacie utrzymywała w mieszkaniu porządek, co więcej, zdołała nadać mu nawet coś w rodzaju stylu. Meble były tanie, ale kolorowe. Nie stać jej było na ekrany, ale w oknach wisiały falbaniaste firanki. Na JD. Robb 12 powtórka... B rozkładanej sofie leżała równo ułożona pościel z jakościowej Hbaweiny. Pewnie pamiątka z lepszych czasów, pomyślała Eve. m. Na stole leżał tani model łącza, obok stała złożona z elemen- Stów komoda, na której Jacie trzymała przeróżne narzędzia gprzydatne w zawodzie: kosmetyki, perfumy, peruki, tandetną "biżuterię i zmywalne tatuaże. W szufladach znajdowały się I głównie stroje służbowe, ale wśród uniformów prostytutki Eve I zauważyła kilka bardziej klasycznych ubrań, które prawdopo- j| dobnie nosiła po pracy. = W jednej szufladzie znalazła spory zapas leków na receptę, I w tym pół butelki kropli na wytrzeźwienie i jedno całe opako- f' wanie na zapas. Zestaw uzupełniały stojące w kuchni dwie bu- Z telki wódki i jedna bimbru. I Eve nie znalazła w mieszkaniu nielegalnych substancji, co mo- t gło oznaczać, że Jacie przerzuciła się z narkotyków na alkohol. Podeszła do łącza i sprawdziła połączenia z ostatnich trzech dni. Jacie kontaktowała się ze swoją kuratorką w sprawie prze- dłużenia licencji. Potem dzwonił właściciel mieszkania z pyta- - niem o zaległy czynsz. Jacie nie odebrała i nie zdążyła oddzwo- nić. Trzecia rozmowa z plastykiem ciała dotyczyła stawek za zabiegi. Żadnych plotek z koleżankami. Eve przejrzała finanse. Okazało się, że Jacie skrupulatnie wszystko notowała. Przywiązywała uwagę do forsy. Robiła swoje, pieniądze wpłacała do banku, ale i tak większość inwe- stowała w biznes. W tym zawodzie koszty utrzymania są wyso- kie, dumała Eve. Stroje, kosmetyki, włosy, zabiegi upiększają- ce sporo kosztują. Przywykła dobrze wyglądać, uznała Eve. Robiła wszystko, by utrzymać formę. Poczucie własnej wartości oparte na wyglą- dzie, którego podstawą był seksapil, niezbędny, by sprzedawać swoje ciało i dzięki temu zarobić na utrzymanie wyglądu, Eve pomyślała, że to bardzo smutne błędne koło. - Na paskudnym drzewie uwiła sobie całkiem przytulne gniazdko - skomentowała Eve. - Nie ma połączeń ani kore- spondencji od żadnego Kuby. W zasadzie w ogóle nie kontak- towała się z facetami. Miała męża lub konkubenta? ID. Robb 13 Powtórka... - Nie, pani porucznik. - Pogadamy z jej kuratorką. Może miała kogoś bliskiego, choć prawdę mówiąc nie sądzę, żebyśmy się czegoś dowiedziały. - Mam wrażenie, że to, co jej zrobił... wydaje mi się, że to by- ła jakaś osobista sprawa. - Też tak myślę. - Eve jeszcze raz rozejrzała się po pokoju. Czysto, kobieco, z desperackim poczuciem klasy. - To było coś osobistego, ale ofiara wybrana została przypadkowo. Po prostu zabił kobietę, która zarabiała na życie sprzedając swoje ciało. To jest wątek osobisty. Mało, że zabił, ale jeszcze wyrwał wła- śnie tę część ciała, którą zarabiała. Nocą w tej okolicy nietrud- no znaleźć licencjonowaną kobietę. Wystarczy wybrać miejsce i czas. Pokaz jego możliwości - mruknęła pod nosem. - To wszystko, czym była. Podeszła do okna i mrużąc oczy wyobraziła sobie ulicę, ale- ję, budynki, których nie było widać. - Możliwe, Że ją znał, albo widywał. Ale możliwe też, że zna»- lazł ją zupełnie przypadkiem. Na pewno był dobrze przygoto- wany na wypadek gdyby coś mu się trafiło. Miał broń i list. Musiał mieć też jakąś torbę, może worek, coś, w czym trzymał czyste ubranie, albo schował to, które miał na sobie. Na pewno cały pobrudził się krwią. Dziewczyna idzie z nim do zaułka - myślała na głos Eve. - Jest gorąco, późna noc, interesy nie krę- cą się zbyt dobrze. Nagle pojawia się klient, może ostatni przed powrotem do domu. Ma doświadczenie, pracuje w zawodzie dwie dekady, ale facet nie wzbudza jej podejrzeń. Może coś wypiła, może on wygląda zupełnie zwyczajnie. Faktem jest, że nie przywykła do pracy na ulicy, nie ma instynktu. Zbyt przywiązana do życia na poziomie, pomyślała Eve. Przyzwyczaiła się do dyskrecji i perwersyjnych upodobań bo- gaczy. Przeprowadzka do chińskiej dzielnicy musiała być dla niej czymś w rodzaju lądowania na Wenus. - Opiera się o ścianę. - Eve widziała wszystko oczami wy- obraźni. Srebro połyskujące w jej ciemnych włosach. Czerwień gorsetu wabiąca dużych chłopców. - Myśli o forsie, którą prze- znaczy na zapłacenie czynszu. Ma nadzieję, że facet będzie szyb- ki, bo bolą ją stopy. Jezu, w takich butach chyba nie czuła nóg. J. D. Robb -i u Powtórko... I Jest zmęczona, jeszcze tylko ten klient i wróci do domu. Zasko- gczył ją, poderżnął jej gardło. Jeden szybki i pewny ruch. Błyska- fwiczne cięcie od lewej do prawej. Dokładnie przez gardło. Krew pryska jak cholera. Jej ciało umiera, zanim mózg zdąży zareje- -rstrować, co zaszło. Dla niego to jednak dopiero początek. f Odwróciła się i spojrzała na komodę. Tania biżuteria, droga szminka. Perfumy, drobiazgi od znanych projektantów, przy- pominające, że kiedyś było ją na to wszystko stać i że te czasy jeszcze powrócą. - Układa jej ciało na ulicy i wycina z niej całą kobiecość. Mu- li siał mieć ze sobą jakąś torbę, do której to wszystko włożył. My- i' je ręce. Widziała go, jego sylwetkę przykucniętą obok zwłok w brud- '.. nym zaułku. Sprząta po sobie rękami lepkimi od krwi. - Założę się, że wyczyścił też narzędzia. Na pewno wyczyścił !- ręce. Wyjmuje list, który wcześniej przygotował, kładzie na jej piersiach. Zmienia koszulę lub wkłada czystą marynarkę. Ja- koś musi ukryć ślady krwi. I co potem? Peabody mrugnęła. - - Odchodzi, zadowolony z dobrze wykonanej roboty. Wraca do domu. -Jak? - Hmm. Idzie pieszo, jeśli mieszka niedaleko. - Peabody westchnęła, odwracając myśli od zaułka i koncentrując się na toku myślenia pani porucznik. Spróbowała wejść w umysł za- bójcy. - Właśnie zdobył świat, więc niczym się nie martwi i ni- gdzie nie spieszy. Jeśli mieszka gdzieś dalej, prawdopodobnie ma własny środek transportu. Nawet gdyby zmienił ubranie, lub tylko je przykrył, ma na sobie zbyt dużo krwi, zapach by go zdradził. Nie będzie przecież łapał taksówki ani szukał metra, bo głupio byłoby tak ryzykować. - Świetnie. Sprawdzimy, czy przedsiębiorstwa taksówkowe odnotowały w tym czasie jakieś kursy w tym rejonie. Wątpię, że- by coś się znalazło. Opieczętujmy miejsce i sprawdźmy budynek. Sąsiedzi, jak to zwykle w takich miejscach bywa, niczego nie widzieli ani nie słyszeli. Właściciel mieszkania prowadzU ID. Robb j5 Powtórka.,. w chińskiej dzielnicy interes, sklepik ze zdrową żywnością i ar- tykułami z zakresu medycyny niekonwencjonalnej, które obie- cywały zdrowie, równowagę duchową i powodzenie w życiu lub całkowity zwrot kosztów. Eve znała takie typy jak Pierś Chan. Umięśnione ramiona opięte koszulą, cieniutka kreseczka wąsów nad wąskimi usta- mi. Skromne otoczenie i sygnet z różowym brylantem na palcu. Był mieszanej rasy. Miał w żyłach wystarczająco dużo azja- tyckiej krwi, by otworzyć interes w chińskiej dzielnicy, choć Eve podejrzewała, że ostatni przodek, który widział Pekin, mu- siał mieć ten przywilej jeszcze w czasach Powstania Bokserów. Tak, jak się spodziewała, Chan wraz z rodziną mieszka! w luksusowej dzielnicy na przedmieściach New Jersey, a w Lo- wer East Side odgrywał rolę właściciela slumsów. - Wooton, Wooton. - Podczas gdy Chan kartkował księgę lo- katorów, jego dwaj milczący współpracownicy udali się na za- plecze, by poszukać sobie jakiegoś zajęcia. - Tak, wynajmnje jedynkę o podwyższonym standardzie, przy ulicy Doyers. - O podwyższonym standardzie? - powtórzyła Eve. - Ma tam jakieś luksusy? - Ma kuchnię z wbudowaną lodówką i autokucharza. Dosta- ła w wyposażeniu. Zalega z czynszem. Miała zapłacić tydzień temu. Kilka dni temu zostawiłem standardowe upomnienie te lefoniczne. Jeszcze jeden dzień i w przyszłym tygodniu wyślę zawiadomienie o eksmisji. - To nie będzie konieczne, bo się przeprowadziła. Do kostni- cy. Dziś rano została zamordowana. - Zamordowana? - Zmarszczy! brwi w taki sposób, że Eve od razu wyczuła jego irytację. Nie było w nim ani odrobiny współczucia czy zdumienia. - Cholera! Zabezpieczyliście mieszkanie? Eve przekrzywiła głowę. - A dlaczego pan pyta? - Niech pani posłucha, jestem właścicielem sześciu budyn- ków, w których są siedemdziesiąt dwa mieszkania. Kiedy ma się tylu lokatorów, czasami któryś wykituje w taki czy inny spo- sób. Zna pani te podejrzane zgony bez świadków, te pechowe I. D. Robb 11 Powtórka... \ wypadki, zaginięcia, samobójstwa - wymieniając pokazywał *(»a dustych palcach. - No i zabójstwa. - Tym razem wskazał -tkciuk. - Wtedy zjawiacie się wy, zabezpieczacie mieszkanie, ^powiadamiacie krewnych. Zanim mrugnę okiem, po domu ~ kręcą się jakieś ciotki i zabierają rzeczy. Nawet nie zdążę zare- Wfcwirować zaległego czynszu. - Rozłożył ręce i spojrzał na Eve, wyraźnie obrażony. - Ja tylko próbuję zarobić na życie. - Ona też próbowała, ale ktoś zechciał ją pokroić. Wydął policzki. I - W tym zawodzie trzeba się liczyć z tym, że można sobie na- : bić guza. - Wie pan, ten nagły przypływ uczuć humanitarnych zaraz mnie udusi, więc może przejdźmy do rzeczy. Znał pan Jacie Wooton? I - Widziałem jej podanie, referencje i dowody wpłaty czyn- ić szu. Jej osobiście nigdy nie spotkałem. Nie mam czasu, żeby się zaprzyjaźniać z lokatorami. Za dużo ich tu jest. - Mhm. A jeśli ktoś zalega z czynszem, czy zanim wyśle pan zawiadomienie o eksmisji, odwiedza pan taką osobę i próbuje przekonać, żeby wpłaciła należność? Gładzi! palcami wąsik. - Prowadzę interes według ksiąg rachunkowych. Co roku wydaję fortunę na opłaty sądowe, żeby pozbyć się lokatorów, którzy nie płacą. No, ale to normalne, odliczam to sobie od kosztów. Tej Wooton bym nie poznał, nawet gdyby wpadła zro- bić mi laskę. Byłem wtedy w domu, w Bloomfield, z żoną i dziećmi. Całą noc. Rano zjadłem śniadanie i przyjechałem do miasta tym o siódmej piętnaście, jak zawsze. Jak chce pani wiedzieć więcej, niech pani porozmawia z moimi adwokatami. - Padalec - mruknęła Peabody, gdy wyszły na ulicę. - O tak. Założę się, że w księgach znajdziemy przypadki wy- miany czynszu na różne usługi. Seks, miłe małe torebeczki nie- legalnych substancji, paserstwo. Można by go przycisnąć, ale nie mam ani czasu, ani ochoty. - Eve przechyliła głowę i z uwa- gą przyglądała się wystawie, na której prezentowały się wypa troszone kaczki, tak chude, że śmierć musiała być dla nich wy- bawieniem. Pod wiszącym drobiem leżały kacze łapy, powią- J.D.Bobb 17 Powtórka.. zane w dziwaczne pęczki na sprzedaż. - Jak to się je? - zasta- nawiała się Eve. - Zaczyna się od pazurków, czy może od ko- stek? A w ogóle to kaczki mają kostki? - Zastanawiam się nad tym w bezsenne noce. Choć Eve skrzywiła się, widząc bezmyślny wzrok swej asy- stentki, w głębi duszy ucieszyła się, że dziewczyna wróciła do formy. - Prowadzą tu chyba ubój, nie? Ćwiartują w kuchni towar. Ostre noże, wiadra krwi. W tej pracy potrzebna jest znajomość anatomii. - Pokrojenie kurczaka jest sto razy prostsze niż człowieka. - No, nie wiem. - Eve w zamyśleniu oparła dłonie na bio- drach. - Technicznie może tak. Większa masa, potrzeba więcej czasu, może też trochę więcej umiejętności, niż posiada prze- ciętny rzeźnik pracujący przy drobiu. Jednak jeśli w tej masie nie będziesz widzieć człowieka, to różnica przestaje być taka istotna. Wystarczy poćwiczyć trochę na zwierzętach, żeby się pozbyć oporów. A może to lekarz albo weterynarz, któremu odbiło. Musiał dokładnie wiedzieć, co robi. Rzeźnik, lekarz, utalentowany amator, w każdym razie ktoś, kto doskonalił technikę, by złożyć hołd swojemu idolowi. - Idolowi? - Kuba. - Eve odwróciła się i ruszyła w stronę samochodu. - Kuba Rozpruwacz, - Kuba Rozpruwacz? - Peabody osłupiała. Przyspieszyła kroku, próbując dogonić przełożoną. - Taki jak ten z Londynu z czasów... sama nie wiem. - Koniec dziewiętnastego wieku. Whitechapel. Biedna dziel- nica z czasów wiktoriańskich, zamieszkana przez prostytutki. W ciągu jednego roku zabił pięć do ośmiu kobiet, może więcej. Działał na obszarze półtora kilometra kwadratowego. - Usia- dła za kierownicą. Peabody przyglądała jej się ze zdumieniem - No co? - oburzyła się Eve. - Nie mogę czasami czegoś wie- dzieć? - Nie o to mi chodzi, pani porucznik! Zna się pani na tylu różnych rzeczach, ale historia nigdy nie była pani konikiem. J. 0. Robb ]• Powtórka ... Ale morderstwa owszem, pomyślała Eve, zjeżdżając z kra- wężnika. Zawsze tak było. - Kiedy inne dziewczynki czytywały słodkie bajeczki o ma- łych puchatych kaczuszkach, ja interesowałam się Kubą i inny- mi seryjnymi mordercami. - Czytała pani o takich rzeczach jako dziecko? - Tak, bo co? - No cóż... - Peabody nie wiedziała, jak to ująć. Wiedziała, że Eve wychowała się w domu dziecka i w rodzinach zastęp- czych. - Czy dorośli, którzy się panią opiekowali, nie kontrolo- wali pani zainteresowań? Chodzi mi o to, że moi rodzice, choć byli bardzo tolerancyjni i nie wprowadzali zbyt wielu ograni- czeń, na coś takiego nigdy by się nie zgodzili. Wie pani, wtedy kształtuje się charakter, dzieci mają koszmary, lęki. Czuła potworny lęk na długo przedtem, zanim nauczyła się czytać. Co do koszmarów, Eve nie przypominała sobie czasów, kiedy ich nie miała. - Kiedy szukałam w Internecie informacji na temat Rozpru- wacza czy Johna Wayne'a Gac/ego, nie miałam czasu na szu- kanie kłopotów. I to było podstawowe kryterium. - Rozumiem. Zawsze pani wiedziała, że chce zostać poli- cjantką? Eve wiedziała, że nie chce być ofiarą. Potem pomyślała, że będzie bronić ofiar. W jej słowniku to oznaczało zawód poli- cjantki. - Mniej więcej. Rozpruwacz zostawiał policji wiadomości, ale nie od razu. Nie zaczynał tak jak ten. Nasz chce, żebyśmy od początku wiedzieli, kim jest. Chodzi mu o grę. - Chodzi mu o panią - zauważyła Peabody. Eve w odpowiedzi kiwnęła tylko głową. - Ostatnio było o mnie głośno. Pojawiałam się w mediach. Jeszcze wcześniej, latem, przy tej sprawie z wirusem, też było sporo szumu. Obserwował mnie, a teraz chce, żeby i wokół nie- go był szum. Tamten Kuba zdobył ogromne zainteresowanie publiczne. - Chce, żeby to pani się nim zajmowała, żeby mówiono o nim w mediach. Żeby całe miasto było nim zafascynowane. J. D. Robb j9 Powtórka -Tak uważam. - Będzie polował na inne licencjonowane kobiety w tej oko- licy. - Na to się zanosi. - Eve chwilę milczała, - W każdym razie chce, żebyśmy tak myśleli. Następnym rozmówcą była kuratorka, której biuro mieściło się w trzypokojowym apartamencie w południowej części East Village. Na ogromnym, zawalonym papierami biurku stała mi- ska z kolorowymi landrynkami. Opiekunka siedziała w sza- rym, nieco pogrubiającym kostiumie. Eve oceniła, że kobieta jest przed sześćdziesiątką. Jej twarz miała przyjemny wyraz, w przeciwieństwie do orzechowych oczu, w których widać by- ło przebiegłość. - Tressa Palank. - Wstała i wyciągnęła do Eve dłoń, po czym wskazała jej krzesło po drugiej stronie biurka. - Domyślam się, że chodzi o którąś z moich podopiecznych. Za dziesięć minut mam spotkanie. W czym mogę pomóc? Proszę mi opowiedzieć o Jacie Wooton. - Jacie? - Tressa uniosła brwi, a jej usta drgnęły w ledwo wi- docznym uśmiechu, jednak w oczach błysnęło przerażenie. - Nie wierzę, żeby sprawiała jakieś problemy. Jest zupełnie czy- sta. Robi wszystko, by jak najszybciej odzyskać licencję pierw- szej kategorii. - Jacie Wooton została zamordowana dziś nad ranem. Tressa przymknęła oczy i przez chwilę miarowo oddychała. - Wiedziałam, że to któraś z moich. - Otworzyła oczy, była znów skoncentrowana. - Domyśliłam się, gdy tylko usłyszałam w wiadomościach o morderstwie w chińskiej dzielnicy. Mia- łam przeczucie, jeśli pani rozumie, co mam na myśli. Jacie. - Złożyła dłonie na biurku i zaczęła się w nie wpatrywać. - Co się stało? - Nie wolno mi podawać szczegółów. Na razie mogę tylko powiedzieć, że została pchnięta nożem. ^ - Zmasakrowana. W wiadomościach podali, żę>'vAj$53l^i w chińskiej dzielnicy znaleziono zmasakrowane zwfbkś licCri* cjonowanej kobiety do towarzystwa. 13 Sif*0*8 ^7 _______^^y J. D. Robb »« Powtórtca,., Któryś z mundurowych, pomyślała Eve. Zapłacą za to, niech tylko się dowiem, skąd był przeciek! - Na tym etapie śledztwa nie mogę powiedzieć nic więcej. - Znam procedury. Robiłam to przez pięć lat. - Była pani w policji? - Pięć lat, głównie morderstwa na tle seksualnym, zanim zo- stałam kuratorem. Nie podobała mi się ulica, albo raczej to, co na niej widziałam. Tu mogę pomagać bez oglądania tego wszystkiego dzień w dzień. Praca wcale nie jest lekka, łatwa i przyjemna, ale jestem w tym dobra. Powiem pani wszystko, co wiem. Mam nadzieję, że pomogę. - Rozmawiałyście ostatnio o zamianie kategorii jej licencji? - Odmówiłam. Ma, to znaczy, miała jeszcze do odpracowa- nia rok. Po aresztowaniu i uzależnieniu to obowiązkowe. Od- wyk się udał, świetnie sobie poradziła, choć podejrzewam, że po prostu zastąpiła Push czymś innym. - Wódką. Znalazłam w jej mieszkaniu dwie butelki. - Cóż. To legalne, choć niezgodne z przepisami dotyczącymi zmiany kategorii licencji. Teraz to i tak bez znaczenia. Tressa potarła dłonią oczy i ciężko westchnęła. - Teraz to już bez znaczenia - powtórzyła. - Chodziło jej wy- łącznie o to, by jak najszybciej wrócić do centrum. Nienawidzi- ła pracy na ulicy, a jednocześnie nigdy poważnie nie myślała o zmianie profesji. - Nie wie pani, czy miała stałych klientów? - Nie. Dawniej miała ich całą listę, mężczyźni i kobiety z kla- są. Miała licencję na obie płci. Z tego, co wiem, nikt jej tu nie szukał. Sądzę, że powiedziałaby mi o tym, bo coś takiego po- prawiłoby jej samopoczucie. - A dostawca? - Nigdy nie zdradziła nazwiska, nawet mnie. Przysięgała, że nie kontaktowała się z nim, odkąd wyszła z więzienia. Wierzy- łam jej. - Czy pani zdaniem nie podała nazwiska, bo się bala? ¦'- Moim zdaniem, Jacie uważała, że to kwestia etyki, Przez pół życia była licencjonowaną kobietą do towarzystwa. Dobra prostytutka jest dyskretna, a prywatność klientów jest dla niej J.D.Robb 21 Powtórka.. X5' T1"'6 jak dIa ***&* W le*a™- W tym przy- padku było tak samo. PrzypUszczami że dostawca bX^Łi klientem, ale co do tego nie mam pewności J J ^TCZy^dCZaS °Statnich spotkań nie odniosła pani wrażenia SStofltoo się "**,ub ***boi- - «»5 -SS i^lSSUIJS*się doczekać ™ *-* - Jak często tu przychodziła? zu^ZSS T?"'t3kie Są WarUnki ™"Wenia- Ani ra- zu me opuściła spotkania. Regularnie poddawała sie barta room i testom. Nigdy nie utrudniała współprac^ PaJ Lmt «k to była zupełnie zwyczajna kobieta, może tylko^oTza gubiona. Nie przepadała za pracą na ulicy, przywykła do bar stawSt™ ? ała ° "*% *&**> narzekaJa na niskie stawki w swoje, kategorii. Nie prowadziła życia towarzyskiej bo wstydziła sie położenia, w jakim sieYnalazła Poz?L Tressa na chwilę zasłoniła dłonią usta w~J™? ^ jrf8"^ Staram s* P"»^ nad zdenerwo- SL1™ ^owae tego osobiście, ale nie zawsze mi 1 udaje. To jeden z powodów, dla których nie byłam zbyt dobra na ulicy. Lubiłam ją, chciałam jej pomóc. Nie mam pojfciatto mógł jej zrobić coś takiego. Ot, kolejny przypad W Tak na kogoś słabszego. W końcu to tylko prostato ^ Głos jej drżał, jakby za chwilę miał sie załatw tw chrząknęła i wzięła głęboki wdech ^ - Obie wiemy, że wielu ludzi nadal tak uważa. Przychodzą MekSPD°odŁPOnlŻOn 7k-» sponSeraS niektóre się poddają, mne jakoś sobie radzą, awansują i żm prawie jak księżniczki. Ale są i takie, które Sfiafe do Snsz" służbv "Z P-CCZny ZaWÓd GHn* Pogotowie p^cC^ służby zdrow.a i prostytutki. Niebezpieczne zawody z wyTcL E1 1 ve zatrzymała się w kostnicy. Wiedziała, że to ostatnia «szansa, by ofiara mogła opowiedzieć o tym, co się wyda- * rzyło. Choć Jacie Wooton pracowała w zawodzie, wymagąją- n cym kontaktu fizycznego, nie miała przyjaciół ani wrogów, I współpracowników ani rodziny, i zdawała się być kobietą sa- I motną. Ciało było jej największym majątkiem. Używała go, by _ zarobić na lepsze życie. =, Eve postanowiła sprawdzić, co też to ciało miało do powie- s- dzenia o swoim kacie. I.' Przystanęła w połowie korytarza w domu umarłych. - Znajdź jakieś krzesło - zwróciła się do Peabody. - Skontak- tuj się z chłopakami z labo i pogoń ich. Błagaj, strasz, płacz, rób, co chcesz, byle tylko zabrali się do badań nad papeterią. - Dam sobie radę. Wchodzę. Tym razem nic mi nie będzie. Eve zauważyła, że Peabodyjest bardzo blada. Cóż, napatrzy- ,g ła się dziś na krew i zmasakrowane zwłoki w zaułku. Eve była j przekonana, że Peabody tym razem by wytrzymała, ale za jaką p/ cenę! Tej ceny nie musiała płacić. Nie tu i nie teraz. ji - Nie twierdzę, że nie dasz rady. Mówię tylko, że pilnie po- IL trzebuję danych na temat papeterii. Skoro zabójca zostawia m nam ślad, należy z tego skorzystać. Znajdź krzesło i bierz się do m roboty. f Nie czekając, aż Peabody zacznie się targować, Eve pomasze- rowała korytarzem w stronę podwójnych szklanych drzwi, za f którymi spoczywało ciało. Liczyła, że sprawą zajmie się Morris, główny koroner, i nie I zawiodła się. Pracował sam, jak zazwyczaj. Miał na sobie prze- I zroczysty kombinezon ochronny, pod którym widać było jego Wękitną bluzę i obcisłe spodnie. Długie włosy związał w kucyk i schował pod kapturem, by przypadkiem nie zanieczyścić zwłok. Na szyi miał srebrny medalion z ciemnoczerwonym J.O. Bobb 23 Powtórka... kamieniem. Jego ręce były umazane krwią, a ładna, nieco eg- zotyczna rwarz zastygła niczym kamień. Zwykle pracując słuchał muzyki, dziś w sali panowała cisza, którą zakłócał jedynie szum maszyn i nieprzyjemny świst skal- pela. - Co jakiś czas trafia się coś, co przekracza granice - powie- dział, nie podnosząc wzroku. - Granice człowieczeństwa, Dal- las, oboje wiemy, że człowiek ma niesamowitą zdolność zada- wania cierpienia przedstawicielom własnego gatunku, praw- da? A jednak czasami zdarzają się przypadki, które przerastają naszą wyobraźnię. - Zmarła na skutek poderżnięcia gardła. - Odrobina litości. - Podniósł ze zrozumieniem głowę. Jego ukryte za goglami oczy nie uśmiechały się jak zwykle. Nie było w nich znajomego błysku zafascynowania pracą. - Nie czuła tego, co potem z nią robił. Nie miała świadomości. Spokojnie odeszła, zanim zaczęła się rzeź. - Więc to była rzez? - A jak inaczej byś to nazwała? - Rzucił skalpel na metalową tacę i zakrwawioną dłonią wskazał zmasakrowane zwłoki. - Jak, do cholery, byś to nazwała? - Brak mi słów. Nie wiem, czy w ogóle są takie słowa. Wstrętne, to mało powiedziane. Złe, nie, też nie oddaje istoty. Morris, nie filozofujmy. To jej nie pomoże. Powiedz, czy on znał się na tym, czy to tylko przypadek? Oddychał zbyt szybko. Próbując się uspokoić, Morris zdjął gogle, kaptur, po czym podszedł do umywalki, by zmyć z dłoni krew i preparat zabezpieczający. - Znał się. Cięcia są bardzo precyzyjne. Żadnego wahania ani niepotrzebnych ruchów. - Otworzył lodówkę i wyjął dwie butelki wody. Jedną rzuci! Eve, z drugiej napił się sam. - Nasz zabójca wie, jak się zabrać do takiej kolorowanki. - Słucham? - Dallas, twoje trudne dzieciństwo wciąż mnie fascynuje. Mu- szę na chwilę usiąść. - Opadł na krzesło i zaczął masować czoło. - Tym razem mnie rozwaliło. Najgorsze, że nie przewidzisz, kie- dy to się może stać. Po tym wszystkim, co tu na co dzień widuję, I- D. Robb gil Powtórka... I czterdziestojednoletnia kobieta z amatorskim pedicurem I i sztywnym paluchem lewej stopy zupełnie mnie rozbita. ¦ Eve nie wiedziała, jak się zachować, kiedy Morris wpadał w w taki nastrój. Słuchając głosu instynktu, usiadła obok niego S. na krześle i napiła się wody. Zauważyła, że nie wyłączył rekor- m dera. Cóż, jeśli będzie chciał, to później wymaże tę rozmowę. ^ - Morris, powinieneś wziąć urlop. L - Już to gdzieś słyszałem. - Uśmiechnął się słabo. - Właści- |v wie to jutro rano miałem wyjechać na dwa tygodnie na Arubę. S, Wiesz, słońce, morze, nagie kobiety, w dodatku żywe, ogrom- ie ne ilości alkoholu pitego z łupin kokosa. | - Jedź. I Pokręcił głową. s - Przełożyłem. Chcę doprowadzić tę sprawę do końca. - i; Spojrzał na Eve. - Niektórych przypadków trzeba dopilnować łj osobiście. Kiedy zobaczyłem, co jej zrobił, wiedziałem, że nie i wysiedziałbym spokojnie na plaży. - Mogłabym powiedzieć, że masz tu świetną ekipę. Twoi wspótpracownicy zajęliby się nią równie troskliwie, jak ty. _ I wszystkimi, których tu przywiozą przez kilka najbliższych dni. - Upiła łyk wody, cały czas patrząc na nagie ciało Jacie Wo- oton, leżące na stole w zimnym laboratorium. - Mogłabym obiecywać, że znajdę tego sukinsyna i dopilnuję, żeby zapłaci! za to, co zrobił. Wiesz, że byłaby to szczera prawda. Ale sama też bym nie pojechała. - Oparta głowę o ścianę. - Nigdzie bym nie pojechała. Morris przyglądał się jej - siedziała z wyrzuconymi przed sie- bie nogami i głową opartą o ścianę. Tuż przed nimi leżały zma- sakrowane zwłoki Jacie Wooton. Po chwili panujące między nimi milczenie stato się zupełnie znośne. - Do cholery, Dallas, co z nami jest nie tak? - Nie mam pojęcia. Zamknął na chwilę oczy. Czuł, że powoli zaczyna się uspo- kajać. - Kochamy trupy. - Kiedy parsknęła, uśmiechnął się szeroko, nie otwierając oczu. - Nie miałem na myśli tego chorego posu- I. D. Robb •¦ Powtórka „. - A więc to sprawa osobista. - Można powiedzieć, że wręcz intymna. - Postaram się jak najszybciej przesłać ci wyniki badań. Chcę zrobić jeszcze kilka testów. Może uda mi się ustalić coś na te- mat narzędzia. - Świetnie. Morris, nie przejmuj się tak. - Och, nie przejmuję się - powiedział, kiedy ruszyła w stro- nę drzwi. - Dallas, dzięki. Spojrzała na niego. - Nie ma sprawy. Na korytarzu kiwnęła na Peabody. - Mów wszystko, co powinnam wiedzieć. - Chłopcy z labo, postraszeni przez pani ofiarną podwładną, ustalili, że kopertę i kartkę wykonano z papieru bardzo dobrej jakości. Nigdy nie był przetwarzany, co nie tylko wstrząsa mo- ją duszą wolnoerowca, ale też oznacza, że został wyproduko- wany i zakupiony poza granicami Stanów Zjednoczonych i podległych terytoriów. U nas obowiązuje prawo. Eve uniosła brwi. - Myślałam, że wolnoerowcy nie wierzą w prawo narzucone społeczeństwu przez rządy- powiedziała, kiedy wyszły na roz- grzaną słońcem ulicę. - Wierzymy, kiedy sprzyjają naszym celom. ~ Peabody wsia- dła do samochodu. -Angielski. Papier wyprodukowano w An- glii i można go kupić tylko w kilku sklepach w Europie. - Nie do zdobycia w Nowym Jorku? - Nie, pani porucznik. Mówiąc prawdę, trudno go zamówić czy kupić przez Internet, bo w naszym kraju nieprzetworzony papier znajduje się na liście towarów zakazanych. - Mhm. - Mózg Eve pracował na szybszych obrotach, a jej myśli były o krok dalej, ale ponieważ Peabody przygotowywa- ła się do egzaminu, uznała, że warto ją trochę pomęczyć. - W jaki sposób trafił z Europy do zaułka w chińskiej dzielnicy? - Cóż, ludzie przemycają do Stanów różne zakazane towary. Korzystają z czarnego rynku. Podróżując z obcym paszportem, można wwieźć do kraju pewną ilość osobistych rzeczy, nie za- wsze dozwolonych. Poza tym są dyplomaci i tym podobni I. D. Robb os Powtórka... i osobnicy. Jak by nie było, trzeba za to zapłacić, a cena jest sło- |lia. Na przykład ten papier chodzi po dwadzieścia eurodolarów t sztukę. Za jedną kartkę. Koperta kosztuje dwanaście. S - Powiedzieli ci to chłopcy ?, labo? - Nie, pani porucznik. Sprawdziłam, kiedy tu na panią cze- "kałam. - Dobra robota. Masz punkty sprzedaży? - Wszystkie znane. Papier tego typu produkuje się w Wiel kiej Brytanii, oficjalnie handluje nim szesnaście sklepów i dwie hurtownie. Dwa sklepy w Londynie. - Doprawdy? - Pomyślałam, że skoro naśladuje Kubę Rozpruwacza, trop londyński będzie najlepszy. - Od tego zaczniemy. Sprawdzimy wszystkie punkty, ale Londyn jest najważniejszy. Postaraj się zdobyć listę osób, które nabyły ten papier. - Tak jest, pani porucznik. A co do dzisiejszego ranka, wiem, że nawaliłam. - Peabody - przerwała jej Eve. - Czyja mówię, że nawaliłaś? - Nie, ale... - Czy odkąd trafiłaś pod moją komendę kiedykolwiek zda- rzyło się, żebym nie zwróciła ci uwagi, że nie wykonałaś moich poleceń w stopniu zadowalającym, nie poradziłaś sobie z zada- niem, albo po prostu coś schrzaniłaś? - No cóż, nie, pani porucznik. - Peabody wydęła policzki i głośno wypuściła powietrze. W sumie to nie. - W takim razie daj sobie spokój i zdobądź dla mnie tę listę. W centrali detektywi zasypali ją gradem pytań, plotek i spe- kulacji na temat zabójstwa Jacie Wooton. Skoro policjanci roz- mawiali o sprawie, to znaczy, że opinia publiczna aż huczy. Eve szybko przemknęła do swojego biura i od razu zamówi- ła w autokucharzu kawę. Następnie podeszła do łącza, by sprawdzić wiadomości i nie odebrane połączenia. Przestała li- czyć wiadomości od dziennikarzy, kiedy doszła do dwudzie- stu. Sześć z nich zostawiła Nadine Furst z Kanału 75. Z kubkiem kawy w dłoni Eve usiadła za biurkiem. Przez J. D. Robb 29 Powlćfka,., chwilę bębniła palcami w blat. Cóż, wcześniej czy później bę- dzie musiała porozmawiać z mediami. Im później, tym lepiej. W zasadzie dla niej najlepszym termi- nem byłoby przyszłe milenium, lecz nie uniknie tego, musi zło- żyć oświadczenie. Będzie krótkie i rzeczowe, postanowiła. Ab- solutnie żadnych wywiadów i spotkań w studio. Jemu właśnie o to chodziło. Chciał, żeby pojawiała się w me- diach, żeby o nim mówiła w najlepszym czasie antenowym i na łamach prasy. Chciał być sławny. Wielu z nich na tym zależało. Właściwie większości chodziło o sławę. Ten jednak pragnął wzbudzać sensację. Marzył o tym, by media krzyczały: „Współczesny Kuba Rozpruwacz szlachtu- je Nowy Jork". O tak, to zupełnie w jego stylu. Głośno, mocno, wyraźnie. Kuba Rozpruwacz, pomyślała Eve, zwracając się w stronę komputera, by sporządzić raport. Dziadek dzisiejszych seryjnych morderców. t Nigdy nie udało się go ująć ani zidentyfikować. Od prawie dwustu lat pozostaje bohaterem różnorakich ba- dań, opowieści, legend, spekulacji. Wzbudza fascynację i obrzydzenie. I strach. W tamtych czasach media wywołały w społeczeństwie praw- dziwą panikę, ale i zainteresowanie jego osobą. Współczesny naśladowca liczy, że uniknie rozpoznania. Chodzi mu o wywołanie strachu i wzbudzenie fascynacji, chce się zmie rzyć z policją. Pewnie dokładnie zapoznał się z działalnością swo- jego poprzednika. Możliwe, że zanim popełnił pierwszą zbrod- nię, przez jakiś czas studiował medycynę, formalnie lub nie. Gu- stowna papeteria, jako symbol zamożności i dobrego smaku. Niektórzy podejrzani w sprawie Rozpruwacza należeli do wyższych sfer, rozmyślała Eve. Zamieszana była nawet rodzina królewska. Obywatele ponad prawem. Ci ludzie uważali, że stoją ponad prawem. Według niektórych teorii Kuba Rozpruwacz był Amerykani- nem przebywającym w Londynie. Eve zawsze uważała, że to fałszywy trop, ale czy to możliwe, żeby ten zabójca był Brytyj- czykiem przebywającym w Stanach? J D. Babb ,n Powtórka... ŁA może to -jak to się nazywa? - anglofil? Ktoś, kto podziwia izystko, co brytyjskie. Czy tam był? Czy przechadzał się kzkami Whitechapel? Rozmyśla! o rym? Wyobrażał sobie Ciebie w roli Rozpruwacza? H Zaczęła pisać raport, ale zaraz przerwała. Zadzwoniła do Tbłura doktor Miry i umówiła się na spotkanie. Doktor Charlotte Mira miała na sobie elegancki kostium w ko- lorze lodowatego błękitu, który ozdobiła trzema długimi, cien- iJmi złotymi łańcuszkami. Ładną twarz okalały miękkie kaszta- nowe włosy, rozjaśnione kilkoma delikatnymi pasemkami. Coś nowego, zauważyła Eve, zastanawiając się, czy powinna to ja- koś skomentować, czy raczej udać, że niczego nie zauważyła. Nigdy nie była pewna, jak się poruszać w kobiecych tema- fech. - Doceniam, że znalazłaś dla mnie czas - zaczęła. - Zastanawiałam się, czy spróbujesz się dziś ze mną skontak- tować. - Mira wskazała dłonią krzesło. - Wszyscy o tym mó- wią. To wyjątkowo makabryczna sprawa. - Im bardziej makabryczna, tym więcej gadania. - Tak, masz rację. - Mira dobrze znała Eve i wiedziała, że od rana nie miała w ustach nic oprócz kawy, więc nie pytając jej o zdanie zamówiła w autokucharzu herbatę. - Nie wiem, ile i tego, co słyszałam, jest zgodne z prawdą. - Właśnie piszę raport. Wiem, że jest za wcześnie, żeby pro- lić cię o sporządzenie profilu, ale tym razem nie mogę czekać. Jeśli moje podejrzenia są słuszne, to on dopiero zaczyna. Jacie Wooron nie była jego celem. Nie chodziło akurat o nią. Nie są- dzę, Żeby ją znał, ani ona jego. - Uważasz, że to był przypadek? - Niezupełnie. Chodziło mu o konkretny typ. Licencjonowa- na kobieta do towarzystwa. Dziwka. Uliczna prostytutka z biednej dzielnicy. Miał ściśle określone wymagania. Wooton nie żyje, bo go spotkała. Nic poza tym. Opowiem ci o wszyst- kim, co wiem, a raport doślę później, jak uzupełnię do końca. Chcę, to znaczy, muszę - poprawiła się - muszę wiedzieć, czy zmierzam w dobrym kierunku. JD.Robb jj Powtórka... - Mów, co wiesz. - Mira podała jej delikatną porcelanową fi- liżankę i usiadła. Eve zaczęła od ofiary. Opisała stan, w jakim znaleziono ciało Jacie Wooton. Wspomniała o liście, dotychczasowym przebie- gu śledztwa i wstępnych wynikach badań Morrisa. - Rozpruwacz - szepnęła Mira. ~ Kuba Rozpruwacz. - Słyszałaś o nim? - Eve pochyliła się do przodu. - Każdy szanujący się specjalista od profili kryminalnych do- kładnie przestudiował przypadek Krwawego Kuby. Myślisz, że mamy do czynienia z naśladowcą? -A ty? Mira oparła się na krześle i upiła łyk herbaty. - Z pewnością dał podstawy, by tak sądzić. To wykształcony egocentryk. Brzydzi się kobietami. Fakt, że zdecydował się na ten, a nie inny sposób zamordowania swojej ofiary, jest bardzo znaczący. Jego pierwowzór atakował i okaleczał kobiety na różne sposoby. On wybrał akurat ten, polegający na usunięciu ofierze tego, co sprawiało, że była kobietą. Widząc, że Eve powoli kiwa głową, Mira domyśliła się, że pa- ni porucznik sama doszła do takiego wniosku, - Mówiąc krótko, pozbawił ją płci. Dla niego seks oznacza żą- dzę, przemoc, władzę, poniżenie. Jego relacje z kobietami nie są zdrowe ani tradycyjne. Postrzega siebie jako kogoś wyjątko- wego, sprytnego, wręcz geniusza. Dlatego tylko ty się nadajesz. - Do czego? - Tyiko ty możesz być jego przeciwnikiem. Największy i naj- bardziej nieuchwytny morderca naszych czasów nie zadowoli się byle gliną. Zgadzam się, nie znał Jacie Wooton, Jeśli ją po- znał, to tylko po to, by się upewnić, że wybrał właściwą ofiarę. Natomiast ciebie zna. Jesteś celem tak samo jak ona. Może na- wet bardziej. Wooton była pionkiem, chwilową podnietą. Ty je- steś właściwym graczem. Eve też o tym pomyślała i wciąż się zastanawiała, jak wyko- rzystać ten trop. - Nie chodzi mu o moją śmierć. - Nie, przynajmniej jeszcze nie teraz. - Mira z troską zmarsz- czyła czoło. -Jesteś mu potrzebna żywa, bo chce obserwować, |łak go ścigasz. Chce śledzić w mediach raporty o swoich wy jfcynach i twoim śledztwie. W tonie jego listu wyczuwam drwi- ieę. Będzie robił wszystko, by z ciebie zadrwić. Nie chodzi mu 3o zwyczajnego policjanta, tylko o ciebie, osobę publiczną, a na podatek kobietę. Nigdy nie pozwoli sobie przegrać z kobietą. -Jest przekonany, że będzie twoją największą porażką, że cię (niszczy. 1 to jest dla niego najbardziej podniecające. - Cóż, zdziwi się, kiedy go przymknę, - Uważaj, bo może cię zaatakować, kiedy poczuje, że jesteś ebyt blisko i możesz mu zepsuć zabawę. Z początku to będzie wyzwanie, ale nie wierzę, żeby zniósł upokorzenie, jakim było- by zatrzymanie przez kobietę. - Mira pokręciła głową. - Wszystko zależy od tego, jak bardzo utożsamia się z Rozpru- waczem i w którą wersję wydarzeń wierzy. Eve, to bardzo Ikomplikowane. Czy kiedy napisał: „próbka moich możliwo- łci", miai na myśli, że to jego pierwszy atak? A może chciał po- wiedzieć, że już wcześniej to robił i nie został wykryty? - Tu, w Nowym Jorku, to jego pierwszy raz, ale sprawdzę w MCDK. Co jakiś czas różni psychopaci próbują naśladować Kubę Rozpruwacza, lecz nie przypominam sobie, by któregoś tlie złapano, - Daj znać, jak się dowiesz czegoś nowego. Przygotuję bar- dziej dokładny profil. - Dzięki. - Eve wstała. - Posłuchaj - zaczęła z wahaniem. - Peabody miała dziś rano problemy. Ofiara była w bardzo złym Itanie i wtedy ona, no cóż, dziewczyna mi się rozchorowała. Teraz ciągle o tym mówi. Jakby przed nią żaden glina nie na- rzygał sobie na buty - mruknęła. - Wiesz, jest w stresie, przy- gotowuje się do egzaminu na detektywa, szukają z McNabem mieszkania. Ja nawet nie chcę o tym myśleć, ale ona wbiła to sobie do głowy. Może znajdziesz minutkę, żeby ją ustawić czy coś w tym rodzaju. A zresztą, cholera! Mira parsknęła śmiechem. - To urocze, że tak się o nią martwisz. - Nie chcę być urocza - zaprotestowała poruszona Eve, - Nie chcę się o nią martwić. Po prostu to nie pora, żeby nosić tyłek wyżej głowy. - Porozmawiam z nią. - Mira przechyliła głowę. - A co u cie- bie? - U mnie? Świetnie. Nie narzekam. Hmm, a jak twoje spra- wy? Wszystko dobrze? - Och tak. Córka przyjechała na kilka dni z rodziną. To takie mile, kiedy mogę ich gościć i przez chwilę grać rolę babci. - Mhm. - Mira w swoim błękitnym kostiumie i ze zgrabnymi nogami nie przypominała ideału babci. - Chciałabym, żebyś się z nimi spotkała. - No cóż... - W niedzielę urządzamy matę przyjęcie w ogrodzie. Będzie- my gotować. Byłoby cudownie, gdybyście do nas wpadli. O drugiej - dodała, nie czekając na odpowiedź. - Niedziela. - Lekka panika ścisnęła gardło Eve. - Nie wiem, czy przypadkiem Roarke nie ma jakichś innych planów. - Skontaktuję się z nim. - Mira odstawiła filiżankę. W jej oczach widać było rozbawienie. - Będzie tylko rodzina. Nic wielkiego. A teraz cię wypuszczę. Masz dużo pracy. ą Otworzyła drzwi i wypchnęła Eve na korytarz, a po chwili wyjrzała za nią z uśmiechem. Kiedy znikła, Mira głośno się ro- ześmiała. Wyraz przerażenia i kompletnego zagubienia na twarzy Eve, kiedy wspomniała o rodzinnym gotowaniu, abso- lutnie ją zachwycił. Zerknęła na zegarek, po czym pospiesznie podeszła do biur- ka, gdzie znajdowało się łącze. Postanowiła złapać Roarke'a, nim Eve wymyśli jakiś wykręt. Przerażona i wciąż zagubiona, Eve wróciła do Centrali. Pe- abody wybiegła jej na spotkanie. - Pani porucznik! Dallas! - wolała, spiesząc za przełożoną. - Co się robi na przyjęciu w ogrodzie? - mamrotała pod no- sem Eve. - Po co w ogóle gotować? Zwłaszcza pod gołym nie- bem. Jest okropnie gorąco. 1 te robaki. Nic nie rozumiem. - Dallas! - Co? - Eve odwróciła się, marszcząc czoło. - O co chodzi? - Mam listę klientów z tych dwóch sklepów. Musiałam tro- chę postraszyć właścicieli, ale się udało. Zdobyłam nazwiska J.D.Robb 3,j Powtóflca... b, które kupiły papeterię, taką jak ta znaleziona przy Jacie oton. Oczywiście tylko towar skatalogowany. Sprawdzałaś nazwiska? ^- - Jeszcze nie. Dopiero je zdobyłam. Wż-- Daj mi listę. Muszę się czymś zająć i zacząć normalnie my- Seć. =; Wyrwała dyskietkę z ręki Peabody i wsunęła do stacji swojej Jednostki. - Nie mam kawy - rzuciła, kiedy na ekranie zaczęły się poja- ;Vriać nazwiska. - A jest mi potrzebna. Natychmiast. |l- - Tak jest, pani porucznik. Widziała pani? Jest tu jakaś księż- fia i książę. I Liva Hołdreak, ta aktorka. - Wciąż nie mam kawy. Jak to możliwe? s - I Carmichael Smith, ten gwiazdor o międzynarodowej sła- wie. Co pół roku zamawia komplet stu kopert i stu kartek. - "Nie przestając mówić, Peabody wręczyła przełożonej kubek t kawą. - Moim zdaniem ta jego muzyka jest słaba, ale on sam jest boski. - Peabody, cieszę się, że mi o tym mówisz. To ważne, że jest itaby i jednocześnie boski. Przyda mi się ta informacja, kiedy będę go aresztować za zamordowanie tej nieszczęsnej prosty- tutki. Tak, to niezbędne dane. - Oj, tak tylko mówię - jęknęła Peabody. Eve przejrzała nazwiska, przesuwając na koniec listy osoby, które mieszkały wyłącznie w Europie. Najpierw należało się zająć tymi, którzy posiadali domy również w Stanach. - Carmichael Smith ma apartament na Upper West Side. Holdreak ma rezydencję w Nowym Los Angeles. Przesuniemy Ją w dół o jedno czy dwa miejsca. Eve zaczęła rutynowe sprawdzanie osób z listy. - Pan i pani Elliot P. Hawthorne. Lar siedemdziesiąt osiem i... jakże by inaczej, trzydzieści jeden. W tym wieku Elliot ra- czej nie biega po ulicy i nie szlachtuje prostytutek. Dwa lata po ślubie, trzeci raz żonaty. Elliot lubi młode dziewczyny, założę się, że powinny być też głupie. - Małżeństwo z bogatym staruszkiem to wcale nie jest głu- pota - odparła Peabody. - To wyrachowanie. 1,0. Robb -c Powtórka. - Można być głupim i jednocześnie wyrachowanym. Ma do- my w Londynie, Cannes, Nowym Jorku i na Bimini. Pieniądze zdobył w dawnym stylu. Odziedziczył po ojcu. Brak wpisów w kartotece kryminalnej. Mimo to sprawdzimy, czy był w tam- tym czasie w Nowym Jorku. Może ma służbę, asystentów, zwa- riowanych krewnych, którzy wiedzą, gdzie trzyma swoją eks- kluzywną papeterię. Eve kolejno analizowała nazwiska z listy. - Peabody, sprawdź, czy ci ludzie są jeszcze w Nowym Jorku. Czy to może być takie proste, zastanawiała się. Czy byłby tak arogancki, by zostawić ślad, po którym tak łatwo można go namierzyć? Możliwe, możliwe. I tak będzie musiała mu to udowodnić, nawet jeśli namierzy go poprzez elegancką pape- terię. - Niles Renąuist - przeczytała. - Lat trzydzieści osiem. Żo- naty, jedno dziecko. Obywatel brytyjski, rezydencja w Londy- nie i Nowym Jorku. Obecnie zajmuje stanowisko szefa perso- nelu Marshalla Evansa, delegata brytyjskiego przy ONZ. Oko- pałeś się przy Sutton Place, co Niles? Przyjemne miejsce. Na ciebie też nic nie mamy w kartotece, ale warto ci się lepiej przyjrzeć. Upiła łyk kawy i pomyślała o jedzeniu, ale zaraz tę myśl od- rzuciła. - Pepper Franklin. Do diabła, a cóż to za imię? Pewnie jakaś aktorka? No jasne. Brytyjska aktorka, obecnie występuje na Broadwayu we wznowieniu Dziewczyny ze śródmieścia. Brak przeszłości kryminalnej. Na tej liście są same świętoszki. Zaczynało ją to martwić. Ożywiła się dopiero przy wzmiance o partnerze Pepper Franklin, Leo Fortneyu. „Gwałt, gorszące zachowanie, maltretowanie". - Niegrzeczny chłopiec - zauważyła Eve. - Niegrzeczny i za- pracowany. Kiedy Peabody wróciła, lista w odpowiedniej kolejności była już gotowa, a Eve wkładała właśnie kurtkę. - Carmichael Smith, Elliot Hawthorne, Niles Renąuist i Pep- per Franklin są w Nowym Jorku. Prawdopodobnie przebywali tu w tamtym czasie. Ubieraj się. Złożymy wizytę niektórym i. D. Robb ,g Powtórka... szym angielskim przyjaciołom. - Ruszyła w stronę drzwi. - jy w mieście nie odbywa się teraz jakaś sesja ONZ? e- ONZ? Jak Organizacja Narodów Zjednoczonych? = - Nie, ONZ jak Ostatnie Nierozgamięte Złamasy. ~-Czasami rozpoznaję sarkazm - powiedziała Peabody Sgodnością. - Sprawdzę. ROZDZIAŁ 3 Eve irytowała się, kiedy musiała przeskakiwać przez prze- szkody. Ledwo ominęła jedną, już na horyzoncie widać było następne. Nie było sposobu, by pokonać labirynt asysten- tów, sekretarek, koordynatorów i osobistych pomocników Car- michaela Smitha i Nilesa Renąuista. Zmuszona ustąpić, zgodziła się spotkać z nimi dopiero naza jutrz. To mógł być powód, dla którego podczas rozmowy z blon- dynką tytułującą się osobistą sekretarką pana Fortneya Eve za- chowała się mniej dyplomatycznie niż zazwyczaj. - To nie jest wizyta towarzyska. Nie może pani tego pojĄć? - Eve podsunęła jej pod nos odznakę. - Ja też nie jestem towa- rzyska. W nowojorskiej policji taką wizytę nazywa się oficjal- nym przesłuchaniem. Surowa twarz blondyny nawet nie drgnęła. Kobieta wyglą- dała jak tępa lala. - Pan Fortney jest w tej chwili zajęty - wysepleniła z oburze- niem. Eve była gotowa się założyć, że niejeden bezmózgi facet uważał, że to seksowne. - Nie wolno mu przeszkadzać, - Jeśli w tej chwili nie powie pani swojemu szefowi, że po- rucznik Dallas z nowojorskiej policji chce z nim porozmawiać, będę zmuszona przeszkodzić wszystkim pracującym w tym bu- dynku. - Jest niedostępny. Eve przełknęła ten tekst, kiedy szło o Smitha, który właśnie w tym momencie przebywał w centrum zdrowia, gdzie podda- wał się zabiegowi odnowy fizycznej. Renquist był niedostępny, bo prawdopodobnie miał piekielnie ważne spotkania z głowa- mi państw. Nie kupi jednak takich bredni, gdy w grę wchodzi niewydarzony kumpel jakiejś aktoreczki! ). D. Robb , „ Powl6riu... K- Peabody - warknęła, nie odrywając oczu od blondyny. - Kezwij ekipę antynarkotykową. Czuję w powietrzu zapach Zo- E- O czym pani mówi? To jakiś absurd! - Rozwścieczona jjendyna podskakiwała na swoich dziesięciocentymetrowych Siitformach, a jej piersi huśtały się niczym ogromne balony. - ffie może pani tego zrobić! i g - Owszem, mogę. Wie pani, zwykle, kiedy ekipa antynarko- frowa przeszukuje budynek, media zaraz się o tym dowiadu- Zwłaszcza gdy chodzi o znane osobistości. Założę się, że pa- Franklin się to nie spodoba. J - Jeśli myśli pani, że uda się jej mnie zastraszyć, to... W - Ekipa antynarkotykowa będzie w ciągu pół godziny, pani porucznik - powiedziała chłodno Peabody. Zdążyła już wyćwi- gftyć ten ton. - Może pani zamknąć budynek. |T - Dziękuję, Peabody. Szybka robota. Za mną. ^ - Co? - Blondyna rzuciła się w pogoń za wychodzącą z biura Eve. - Dokąd pani idzie? Co pani chce zrobić? - Idę zamknąć drzwi. Nikt nie ma prawa tu wejść ani wyjść, Jtanim ekipa nie przeszuka budynku. - Nie może pani! Nie! - Chwyciła Eve za ramię. - Och! - Eve zatrzymała się i spojrzała na białą jak alabaster dłoń z landrynkoworóżowymi paznokciami, które wbiły jej się w rękaw. - Można to uznać za napaść na oficera na służbie 1 próbę utrudniania śledztwa. Wygląda pani na podejrzanie osłabioną, więc nie rzucę pani na ziemię, tylko od razu skuję. - Ja nic nie zrobiłam! - Blondynka puściła ramię Eve, jakby nagle zaczęło ją parzyć, i odskoczyła w tył. - Nic nie robiłam! Och, cholera, no dobrze. W porządku. Powiem Leo. - Hmm, wiesz co, Peabody? - Eve jeszcze raz powąchała po- wietrze . - To chyba jednak nie jest Zoner. - Ma pani rację, pani porucznik. Moim zdaniem to gardenia. - Peabody uśmiechnęła się szeroko, kiedy blondyna pospiesznie Wróciła do biura. - Faktycznie musi być osłabiona, skoro uzna- ła, że można ot tak, byle kiedy wzywać ekipę. - Osłabiona albo winna. Założę się, że ma tu swój mały skle- pik. Do kogo zadzwoniłaś? - zapytała Eve. J.D.RObb 39 ftwtftrta - Do serwisu pogodowego. Jest gorąco i będzie gorąco jeśli chce pani wiedzieć. - Pan Fortney panie przyjmie - ogłosiła dumnie blondynka wychodząc z biura z wysoko uniesioną głową. Eve szła za nią, dokładnie wyczuwając jej niechęć. Fortney urządził się w jednym z pięciu biur na piętrze Wy- strojem wnętrz zajmował się chyba jakiś daltonista albo wa- riat, albo jedno i drugie, bo zmysły Eve zostały zbombardowa- ne gryzącymi się kolorami i wzorami, atakującymi ze ścian podłogi, a nawet z sufitu. W biurze Foytneya dekorator posuną! się o krok dalej, dorzu- cając do krzykliwej całości desenie zwierzęce. Na ścianach sza- lała dżungla, leopardzie plamki przeplatały się z tygrysimi prążkami i motywami roślinnymi. Agresywnej całości dopeł- niały szklane stoły na kolumnach dziwnie przypominających fallusy. Jego biurko było większą wersją stołów, z jaskrawo- czerwonymi nogami w kształcie penisów. Kiedy weszły, Fortney krążył za biurkiem w tę i z powrotem mówiąc szybko do zestawu słuchawkowego. - Musimy z tym ruszyć w ciągu dwudziestu czterech godzin Wszystko albo nic, Żadnych kompromisów. Mam tu szkice i projekty. Nie ma na co dłużej czekać. ^Kiwnął połyskującą złotem i srebrem ręką, by podeszły Eve usiadła na krześle z tygrysim obiciem i uważnie obserwo- wała Fortneya. Dużo mówił i gestykulował. Nie miała wątpli- wość, ze to pokaz specjalnie dla niej. Cóż, zagra w tę jego gre Miał na sobie luźną marynarkę i spodnie w koiorze zielonych winogron. Długie, gładkie, ciemnokarmazynowe włosy były ułożone starannie wokół szczupłej twarzy. Oc?.y zbyt dokład- nie pasowały do stroju, by ich kobr był naturalny. Uszy, podob- nie jak palce, obwieszone były złotą i srebrną biżuterią Wzrost jakieś metr osiemdziesiąt pięć, oszacowała Eve San- dalyna obcasach. Zadbany. Traktuje swoje ciało poważnie, po- myślała Lubi się nim popisywać w tych wszystkich modnych miejscach. y Ponieważ tak bardzo starał się udowodnić, jak jest zapraco- J.D.Ftobb ^ Powtórka... rWany i ważny, uznała, że sprawy mają się dokładnie na od- Zdjął zestaw słuchawkowy i uśmiechnął się do niej. - Proszę wybaczyć, pani porucznik Dennis. Mam dziś urwa- nie głowy. - Dallas. - Dallas, oczywiście, że Dallas. - Roześmiał się sztucznie i podszedł do długiego kontuaru, pod którym znajdowała się minilodówka. Przez cały czas wyrzucał z siebie słowa z prędko- ścią lasera. Jego ledwo wyczuwalny akcent trącił Zachodnim Wybrzeżem. - Zupełne szaleństwo. Moje myśli pędzą dziś w tysiącu różnych kierunków. Kompletnie zaschło mi w gardle. Czego się pani napije? - Dziękuję, niczego. Wyjął z lodówki jakiś spieniony pomarańczowy napój i wlał do szklanki. - Suelee powiedziała, że nalegała pani na spotkanie. - Suelee nalegała, żebym się dziś z panem nie spotykała. - Ha, ha. Cóż, po prostu wykonywała swoją pracę. Nie wiem, co bym zrobił bez mojej Suelee u bram. - Usiadł na brzegu okropnego czerwonego stołu i uśmiechnął się promiennie w stylu: Jestem Cholernie Zajętym, Ale Ludzkim Sukinsynem. - Zdziwiłaby się pani, ile osób dziennie próbuje się ze mną spo- tkać. Pozycja zobowiązuje. Aktorzy, pisarze, reżyserzy. - Machnął teatralnie ręką. - Jednak nieczęsto o spotkanie pro- szą mnie piękne policjantki. Jego zęby lśniły bielą, były idealnie równe. - No, proszę powiedzieć, co pani tam ma. Sztukę? Film wi- deo? Jakiś dysk? Ostatnio dramaty policyjne są mniej popular- ne, ale dla dobrej historii zawsze się znajdzie miejsce. Wątek dziewczyny w policyjnym mundurze zwykle chwyta. Co panią interesuje? - To, gdzie pan byt dziś między północą a trzecią nad ranem. - Nie rozumiem. - Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa. Pojawiło się pań- skie nazwisko. Chcę wiedzieć, co pan robił w czasie, o którym wspomniałam. ). 0. Robb u | Powtórki _. - Zabójstwo? Ja nic nie... Och! - Jeszcze raz się roześmiał i potrząsnął głową, tak że jego modnie ostrzyżone włosy zafa- ¦•>3c T?'kaWe P°deJ'ście- To Jaka była moja pierwsza reak- cja.' l>zok? Strach? Poczułem się znieważony? Dziś rano w chińskiej dzielnicy brutalnie zamordowano li- cencjonowaną kobietę do towarzystwa. Panie Fortney, przy- atezed Pan SPraWę'JeŚ1'P0W* Pan' SdZie byt między P^łnocą Opuścił szklankę. - Mówi pani serio? - Od północy do trzeciej, panie Fortney - No cóż. Mój Boże. - Poklepał się wolną ręką po sercu - Oczywiście w domu, gdzie miałem być? Pepper wraca prosto po przedstawieniu. W sezonie chodzimy spać bardzo wcze- śnie, jo dla titej szalenie wyczerpujące zarówno fizycznie jak i emocjonalnie. Ludzie nie rozumieją, jakim wysiłkiem jest gra w przedstawieniu dzień w dzień. Na nic nie ma już sil po - Nie interesuje mnie, gdzie była pani Franklin - przerwała mu Eve. Ani twoje bajki, dodała w myśli. - Co pan robił w tym czasie? J a~ ?Ó?LJ!kJ,UŻ P°wiedziatem, byłem w domu. - W jego głosie słychać było lekkie rozdrażnienie. - Pepper wróciła przed pół- nocą. Po przedstawieniu potrzebuje towarzystwa i opieki więc nie kładę się spać i zawsze na nią czekam. Wypiliśmy po kie- liszku i przed pierwszą byliśmy w łóżku. Nie rozumiem dla- czego w ogóle mnie pani wypytuje. Jakaś prostytutka z chiń- skiej dzielnicy? A co ja mam z tym wspólnego? - Czy ktoś może potwierdzić, że był pan w tych godzinach - Oczywiście, Pepper. Byłem tam, kiedy wróciła, tuż przed północą. Przed pierwszą już spaliśmy, jak mówiłem. Pepper ma bardzo lekki sen, to dlatego, że jest taka wrażliwa i twór- cza. Na pewno pani powie, ile razy poruszyłem się w nocy na fózku -Upił duży łyk napoju. - Kim była ta zamordowana ko- Dieta. Zna ją pani? Nie korzystam z serwisu towarzyskiego Naturalnie, przyjaźnię się z bardzo wieloma osobami z róż- nych środowisk. Z pewnością niektórzy aktorzy i początkujący J. D Robb „ Pnwlńrlra tym fachu dorabiają na boku jako licencjonowane osoby do pstwa. | - Jacie Wooton. - Nic mi to nie mówi. Absolutnie nic. - Rumieńce, jakich na- 7si, kombinując alibi, zaczynały powoli znikać. Wzruszy! obojętnie ramionami. - Chyba nigdy nie byłem w chińskiej dzielnicy. - Kilka miesięcy temu kupił pan w Londynie papeterię. Pięć- dziesiąt kompletów kopert i kartek, czysty kremowy papier, nieprzetwarzany. - Doprawdy? Tak, to możliwe. Kupuję sporo rzeczy. Dla sie- bie, dla Pepper, na prezenty. Co papeteria ma tu do rzeczy? - To bardzo drogi, charakterystyczny towar. Byłoby dobrze, gdyby mógł nam go pan pokazać. - Papier, który kupiłem kilka miesięcy temu? - Znów się ro- ześmiał, tym razem z irytacją. - O ile pamiętam, jest nadal w Londynie. Myślę, że powinienem wezwać mojego adwokata. - Pański wybór. Może pan poprosić, by pański przedstawi- ciel spotkał się z nami na posterunku w śródmieściu, żeby omówić pańskie wcześniejsze problemy. Gwałt, gorszące za- chowanie, maltretowanie. Jego twarz miała teraz prawie ten sam kolor co włosy. - Te sprawy to przeszłość. Jeśli chce pani wiedzieć, oskarże- nie o gwałt było zupełnie bezzasadne. Kłóciłem się z kobietą, z którą się spotykałem, układało nam się coraz gorzej, a kiedy w końcu z nią zerwałem, próbowała się zemścić. Nie wniosłem oskarżenia, bo uznałem, że to mogłoby tylko wywołać niechęć mediów, które niepotrzebnie wywlekałyby całą sprawę na Światło dzienne. - Gorszące zachowanie. - To nieporozumienie. Trochę za dużo wypiłem i kiedy po przyjęciu, osłabiony, wypróżniałem pęcherz, obok mnie akurat przechodziła grupa kobiet. To było głupie i niepotrzebne, ale nieszkodliwe. - A maltretowanie? - Przepychanka z byłą żoną. Nawiasem mówiąc, to ona za- częła. Wybuch gniewu był pechowy, bo nie w porę. Oskubała mnie za to podczas rozwodu. Nie podoba mi się, że wyciąga się te sprawy i rzuca mi w twarz, oskarżając przy tym o morder- stwo. Bytem w nocy w domu, w łóżku. Cały czas. To wszystko, co mam do powiedzenia bez adwokata. - Zabawne - skomentowała Eve w drodze do centrum mia- sta. - Facet może zostać trzy razy aresztowany i oskarżony, choć nie był winny. Za każdym razem zachodziło nieporozu- mienie. - Tak, prawo to dziwka. - A więc co my tu mamy, Peabody? Małego człowieczka, któ- ry lubi się popisywać. Patrzcie na mnie. Jestem ważny. Mam władzę. W przeszłości zdarzyło mu się pobić kilka kobiet, ob- nażać się publicznie i tracić nad sobą panowanie. Otacza się symbolami fallicznymi, a dostępu do niego strzeże blondyna z wielkim biustem. - Nie spodobał mi się, ale od machania wackiem do szlaeh-, towania prostytutek droga daleka. - Tak, parę kroków - zgodziła się Eve. - Sprawdźmy, czy Pepper jest w domu i jak spała ostatniej nocy. Dom był uroczy, elegancki i w dawnym stylu, a to oznaczało prywatną ochronę, domyślała się Eve, zbliżając się do drzwi. Właściciel może włączać i wyłączać taką ochronę jednym kiw- nięciem palca, Nacisnęła dzwonek, rozglądając się wokół siebie. Na stop- niach stały piękne rośliny w donicach. Eve zwróciła uwagę na niewielką odległość dzielącą sąsiadów. Kiedy drzwi się otworzyły, przez ułamek sekundy doznała niezbyt przyjemnego szoku. Oto przed oczami błysnęła jej po- stać majordomusa Roarke'a i zmory jej życia, Summerseta. Kamerdyner miał na sobie czarny strój, dokładnie taki sam jaki nosił Summerset. Był wysoki i chudy, jego pociągłą twarz okalały włosy w kolorze cyny, Eve poczuła mdłości. - Czym mogę paniom służyć? - Porucznik Dallas, oficer Peabody - Eve, gotowa w razie J. D. Robb ąą Powtórka... konieczności zmieść faceta z powierzchni ziemi, wyjęła odzna kę i podsunęła mu jąpod nos. - Chciałabym porozmawiać z pa- nią Franklin. . - Pani Franklin jest w tej chwili zajęta jogą i medytacją. Czy mogę jakoś paniom pomóc? - Może pan pomóc, schodząc mi z drogi i informując panią Franklin, że w drzwiach jej domu stoi policja. Chcemy jej zadać kilka pytań dotyczących śledztwa. - Oczywiście - powiedział tak przyjaznym tonem, ze Eve az szeroko otworzyła oczy ze zdumienia. - Zapraszam do środka, proszę się rozgościć w salonie. Zaraz powiadomię panią Fran- klin. Zechcą się panie czegoś napić? - Nie - Eve łypała na niego podejrzliwie. - Dzięki. - Proszę chwilkę zaczekać. - Zaprosił je gestem do dużego, przestronnego słonecznego salonu z białymi sofami, a sam udał się w stronę schodów. - Ciekawe, czy udałoby się wymienić Summerseta na niego. - Hej, Dallas, zobacz. Eve odwróciła się, ciekawa, co zainteresowało Peabody. Asy- stentka oglądała naturalnej wielkości portret Pepper Franklin, umieszczony nad zielonym kominkiem. Jej piękne ciało zda- wało się być odziane jedynie w delikatną mgłę. Kobieta wycią- gała ramiona, jakby chciała kogoś przytulić. Zmysłowe różowe usta i duże niebieskie oczy uśmiechały się z rozmarzeniem Ładną twarz w kształcie serca otaczała burza gęstych złotych włosów. Zachwycająca, pomyślała Eve. Zmysłowa i silna. Tylko co kobieta z taką klasą robi u boku nieudacznika takiego jak Fort- ney? . , - Nigdy nie widziałam jej na ekranie ani w czasopismach, ale to... O rany! Wygląda jak... nie wiem, królowa elfów. - Dziękuję. Głos brzmiał jak srebro otulone we mgłę. - Właśnie o to chodziło - powiedziała Pepper, wchodząc do sa- lonu. - Mniej więcej tak wyglądałam w roli Tytanii. Miała na sobie obcisły ciemnofioletowy kostium, a na szyi niewielki ręcznik. Jej uderzająco piękna twarz lśniła od potu. Włosy niedbale upięła do góry. JD.Robb 45 Powtórka.. - Porucznik Dallas? - Podała Eve rękę. - Pani wybaczy mój wygląd. Jestem w trakcie sesji jogi. Ćwiczenia pozwalają mi utrzymać" formę, fizyczną i psychiczną. Upiornie się przy tym pocę. - Przepraszam, że pani przerywamy. - Rozumiem, że chodzi o coś ważnego - powiedziała, wes- tchnęła i usiadła na miękkiej białej sofie. - Proszę usiąść. Boże, Turney, dziękuję. - Sięgnęła po szklaną butelkę z wodą, którą kamerdyner podał na srebrnej tacy. - Pan Fortney jest na linii. Dzwonił trzy razy w ciągu pół go- dziny. - Cóż, powinien wiedzieć, że nie wolno mi przeszkadzać podczas jogi. Powiedz mu, że później do niego oddzwonię. Upiła duży łyk wody i przechyliła głowę. - O co chodzi? - Chciałabym, żeby pani potwierdziła alibi pana Fortneya. Gdzie był dziś w nocy, między północą a trzecią nad ranem? Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Leo? Dlaczego? - Jego nazwisko pojawiło się w toku śledztwa. Jeśli potwier- dzi pani jego miejsce pobytu o wspomnianej porze, będziemy mogły go wyeliminować i szukać dalej. - Byt tu, ze mną. Wróciłam około jedenastej czterdzieści pięć. Może trochę później. Wypiliśmy drinka. Po przedstawie- niu pozwalam sobie na lampkę wina przed snem. Chwilę po- rozmawialiśmy, potem udałam się na górę. Około dwunastej trzydzieści byłam już w łóżku, spałam. - Sama? - Początkowo rak. Zawsze po przedstawieniu jestem wyczer- pana, a Leo to nocny marek Chciał jeszcze pooglądać coś na ekranie, połączyć się z kilkoma osobami. Miał coś do zrobie- nia. - Wzruszyła pięknymi ramionami. - Czy ma pani lekki sen, pani Franklin? - Przeciwnie! Śpię jak zabita. - Zaczęła się śmiać, ale szybko chwyciła drugie znaczenie pytania. - Pani porucznik, Leo był w domu. Proszę mi wierzyć. Nie rozumiem, jakiego rodzaju jest to dochodzenie, w którym pojawiło się jego nazwisko. J. 0. Robb ^ Powtórka... - Zdaje sobie pani sprawę, że to nie pierwsze dochodzenie, W którym pojawiło się jego nazwisko. - Tamte sprawy należą do przeszłości. Nie miał szczęścia do kobiet, dopóki nie spotkał mnie. Był tutaj, kiedy wczoraj wró ciłam, Rano około ósmej wypiliśmy razem kawę. Co się stało? - Ubiegłej jesieni pan Fortney nabył w Londynie papeterię. - Na miłość boską! - Pepper upiła z butelki kolejny łyk wody. - Wciąż jestem na niego o to zła. Nieprzetwarzany papier. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy. Proszę nie mówić, że przy- wiózł to ze sobą do USA! - Przewróciła oczyma, po czym przez chwilę patrzyła na sufit. - Wiem, że to sprzeczne z prawem. Aktywnie działam w ugrupowaniach ekologicznych, dlatego suszyłam mu za to głowę. Nawet się o to pokłóciliśmy. Zmusi- łam go, żeby mi przyrzekł, że się jej pozbędzie. Dopilnuję, że- by zapłacił karę. - Pani Franklin, nie jestem z ochrony środowiska. Jestem z wydziału zabójstw. Jej piękne niebieskie oczy patrzyły na Eve obojętnie. - Wydział zabójstw? - Dziś nad ranem w chińskiej dzielnicy zamordowano licen- cjonowaną kobietę do towarzystwa, niejaką Jacie Wooton. - Wiem. - Dłoń Pepper powędrowała do gardła. - Słyszałam w wiadomościach. Chyba nie sądzi pani, że Leo...? Nigdy by czegoś podobnego nie zrobił. - Przy ofierze znaleźliśmy list napisany na identycznej pape- terii, jaką pan Fortney nabył w Londynie. - Leo z pewnością nie jest jedynym idiotą, który to kupił. Przez całą noc był w domu. - Wypowiadała każde słowo z osobna, głośno i wyraźnie. - Pani porucznik, od czasu do cza- su zdarzają mu się wygłupy, lubi się popisywać, ale nie jest agresywny ani zły. Był w domu. Eve wracała do domu, niezadowolona. Zrobiła dziś dla Jacie Wooton, co mogła. Niestety, nie było tego wiele. Teraz potrze- bowała oczyścić umysł. Odetchnie kilka godzin, potem w do- mowym gabinecie jeszcze trochę popracuje, przeczyta raporty, notatki. J.D. Robb ą-m Powtórka.. Jej zdaniem Fortney i Franklin do siebie nie pasowali. Facet był szpanerem i bufonem, przystojnym kłamcą. Franklin robiła wrażenie wartościowej kobiety, silnej, mądrej, ustatkowanej. Z drugiej strony, czasami trudno powiedzieć, dlaczego wiele par jest ze sobą. Eve już dawno przestała się zastanawiać, jak to się stało, że ona i Roarke są razem. On - piękny i bogaty, podstępny i tro- chę niebezpieczny. Był wszędzie, prawie wszystko tam kupił. Robił wiele różnych interesów, z których większość nie mieści- ła się w ramach prawa, które reprezentowała ona. Ona była policjantką. Nietowarzyskim, zapalczywym samot- nikiem. Ale mimo tego ją kochał, dumała, wjeżdżając przez żelazną bramę na teren posesji. Tylko dlatego, że ją kochał, mieszkała w wielkim kamiennym pałacu ukrytym wśród drzew i kwiatów, otoczona luksusem. To zabawne, że ona, która zawsze mocno stąpała po ziemi i znała świat realny od najgorszej strony, żyła teraz w bajce. Zaparkowała swój służbowy złom w kolorze groszkowym przed samym domem. To byt jej hołd dla Summerseta, krasno- ludka z jej osobistej bajki. Możliwe, że nadal jest na urlopie, i chwalą najwyższemu, ale ponieważ bardzo nie lubił, kiedy parkowała przed wejściem do ich oszałamiającego domu, Eve nie widziała powodu, dla któ- rego miałaby tego nie zrobić. Weszła do środka. W wybudowanym przez Roarke'a domu przywitało ją chłodne, czyste powietrze i kot. Puszysty i wyraź- nie poirytowany Galahad trącił łebkiem jej kostkę i zamiauczał piskliwie. - Hej, muszę pracować. Nic nie poradzę, że musisz tu sie- dzieć całymi dniami sam, bo Ten, Którego Imienia Nie Wypo- wiem, wyjechał z kraju. - Eve pochyliła się i wzięła kota na rę- ce. - Znajdź sobie jakieś hobby. Już wiem, może gdzieś produ- kują sprzęt wirtualny dla kotów. Jeśli nie, Roarke na pewno się tym zainteresuje. Z Galahadem na rękach udała się prosto do saii treningowej w podziemiach. J. D. Robb i.- Powtórka... - Małe wirtualne gogle dla kotów z programem Wojna z my- szami, albo Skop tyiek dobermanowi, czy coś w tym stylu. Postawiła go na podłodze. Wiedziała, że nic tak nie poprawi mu humoru jak miska tuńczyka z autokucharza. Kiedy kot zajął się swoimi sprawami, Eve przebrała się w strój treningowy i ustawiła bieżnię wideo na dwudziestomi- nutową rundę. Wybrała bieg po plaży w umiarkowanym tem- pie. Pod stopami chrzęścił piasek. Zanim doszła do pełnej prędkości, zdążyła się całkiem po- rządnie spocić. W powietrzu czuła łagodną morską bryzę, sły- szała szum fal. - Wsadźcie sobie jogę gdzieś, pomyślała. Zdecydowanie wolała bardziej wysiłkowe biegi, potem może kilka rund z androidem treningowym, na koniec energiczne przepłynięcie kilku długo- ści basenu, a umysł i ciało na pewno odzyskają równowagę. Kiedy maszyna oznajmiła koniec programu, Eve chwyciła ręcznik, wytarła pot z twarzy i odwróciła się, by przejść do an- droida, z którym zamierzała stoczyć walkę. I wtedy zauważyła Roarke'a. Siedział na ławeczce z kotem na kolanach i obserwował żonę. Ma wyjątkowe oczy, pomyślała. Wyraziste, niebieskie, by- stre. Niebezpieczny poeta. Poetyckie niebezpieczeństwo. Jak by na to, to znaczy, na niego, nie patrzeć, był niesamowity. - Hej. - Eve odgarnęła z twarzy wilgotne od potu włosy. - Długo tu siedzisz? - Wystarczająco długo, by stwierdzić, że marzył ci się po- rządny bieg. Ciężki dzień, pani porucznik? W jego głosie pobrzmiewała Irlandia. Subtelna nuta, która potrafiła zupełnie niespodziewanie poruszyć jej serce. Posta- wił kota na podłodze, podszedł do niej i lekko dotknął jej po- liczka. Musnął kciukiem dołeczek w jej podbródku. - Słyszałem o tym, co się stało w chińskiej dzielnicy. To dla- tego wstałaś dziś tak wcześnie? Tak. Jest moja. Próbuję oczyścić umysł, zanim wrócę do pracy. - W porządku. - Dotknął ustami jej ust. - Chcesz później po- pływać? i. 0. Robb ¦!L Powtórka-. - Chyba tak, - Eve poruszyła ramionami, by rozluźnić mię- śnie. - Najpierw walka. Miałam zamiar skorzystać z pomocy androida, ale skoro już tu jesteś... - Chcesz się ze mną bić? - Jesteś lepszy od androida. - Zrobiła krok w tył i zaczęła wokół niego krążyć. - Troszkę. - I pomyśleć, że niektórzy mężczyźni wracają po pracy do domu, a ich kobiety czule ich witają. - Roarke stanął na pal- cach, by się rozciągnąć. Dobrze, że się przebrał z myślą o tre- ningu. - Uśmiech, pocałunek, chłodny drink. - Uśmiechnął się promiennie. - Ale to musi być męczące. Zaatakowała, a on odparował. Zadała cios nogą, zatrzymując stopę tuż przed jego twarzą. Odepchnął ją, podcinając jednocześnie nogę, na której stała. Upadła, przetoczyła się i w ułamku sekundy znów była na nogach. - Nieźle - zauważyła, zadając jednocześnie cios w brzuch, a po chwili krzyżując z nim ramiona w blokadzie. - Powstrzy- małam się. - Nie musiałaś. Natarła szybko z obrotu, lewy sierpowy, błyskawiczny pra- wy. Gdyby się nie powstrzymywała, po takiej sekwencji odpa- dłaby mu głowa. Jego nadgarstek zatrzymał się o włos od jej nosa. Walcząc z androidem, poszłaby na całość i sama nieźle by przy tym oberwała. Przy Roarke'u musiała się kontrolować, a to sprawiało, że walka była większym wyzwaniem. I sto razy lepszą zabawą. Przez ułamek sekundy się nie bronił i ona to wykorzystała. Przewróciła go, a kiedy skoczyła, by go przygwoździć, on był już na nogach. Przekoziołkowała na bok i poderwała się gwał- townie, tracąc na moment równowagę. Tym razem to on zaata- kował pierwszy. Padając na matę, na plecy, straciła dech w piersiach. Poczuła go na sobie, a po chwili przygwoździł ją do ziemi ciężarem swojego ciała. Patrzyła mu prosto w oczy, powoli dochodząc do siebie. Pod- J. 0- Robb cg Powtórka... niosła rękę i wplotła palce w jego piękne czarne włosy, sięgają- ce mu do ramion. - Roarke - wyszeptała z westchnieniem, przyciągając go do siebie i zbliżając usta do jego ust. Rozluźnił się i zaczął się w nią zapadać, a wtedy ona nagle zacisnęła na nim uda, naprężyła się i jak błyskawica skoczyła na niego. . Znów spojrzała mu w oczy i z uśmiechem przyłożyła łokieć do jego gardła. - Naiwny. - Cóż, zwykle daję się na to nabrać, prawda? No dobrze, wy- gląda na to, że tym razem zdobyłaś... - urwał, krzywiąc się. - Co się stało? Jesteś ranny? - Nie, ale chyba nadwerężyłem ramię - powiedział, porusza- jąc barkiem i znów się krzywiąc. - Pokaż - uwolniła go z uścisku. Nie zdążyła się podnieść, bo natychmiast znalazła się na ple- cach, pod nim. - Naiwna - roześmiał się, kiedy zmrużyła oczy. - Faul. - Nie większy, niż uwodzicielskie szeptanie mojego imienia. Kochanie, leżysz na obu łopatkach - musnął ustami czubek jej nosa- - Dokładnie przyszpilona. - Nie puszczając jej rąk, splótł palce z jej palcami. - A teraz cię wezmę. - Tak sądzisz? - Tak. Zwycięzca, lupy, i tak dalej. Chyba umiesz przegry- wać, prawda? - zapyta! z ustami przy jej ustach. - A kto powiedział, że przegrałam? - uniosła biodra. - Mó- wiłam, że jesteś lepszy od androida. - Jeszcze raz wyprężyła biodra. - Tylko mnie dotknij. - Tak zrobię. Ale najpierw to. Jego miękkie, ciepłe wargi przylgnęły do jej ust w pocałun- ku, który po chwili stał się tak głęboki, że znów zaparto jej dech w piersiach. - Tego nigdy dość - wyszeptał, całując jej twarz i szyję. - Ni- gdy nie będę miał tego dosyć. - Zawsze może być więcej. J.D.Robb S1 Powtórka.. Wziął więcej. Jego wargi wędrowały po jej ciele, zęby deli- katnie zacisnęły się na nabrzmiałych piersiach pod luźną bawełnianą koszulką. Jej serce biło coraz szybciej, coraz niecierpliwiej. Zacisnęła palce na dłoniach, które trzymały ją w niewoli. Nie próbowała się uwolnić. Nie teraz. I w tym był element kontroli. Oboje się kontrolowali. Było też zaufanie. Absolutne. Kiedy przyciągnął jej dłonie ku biodrom, ani na chwilę nie przestając całować jej brzucha, była gotowa poddać się fali przyjemności. Jej skóra była wilgotna, a mięśnie napięte. Uwielbiał ją doty- kać, jej gładką skórę i twarde, silne ciało. Uwielbiał jej figurę, te subtelne, delikatne krągłości. Uwolnił jej dłonie i zsunął szorty. Marszcząc brwi, dotknął palcami jej ud, - Masz tu sińce. Zawsze wracasz posiniaczona. - Ryzyko zawodowe. Oboje wiedzieli, że jej praca łączy się z ryzykiem dużo więk- szym niż przeciętne. Pochylił głowę nad jej udami, a usta deli- katnie musnęły przebarwienia na skórze. Z rozbawieniem pogłaskała go po włosach. - Nie martw się mamuś. To nie boli - powiedziała. Roze- śmiała się, gdy dotknął ją ustami. Jedną ręką trzymała go za włosy, drugą zacisnęła na macie. Poczuła falę ciepła, rozkoszny ból, który najpierw uderzył w je- den punkt, a potem objął całe ciało. - Mów do mnie, mamuś... - powiedział, lekko szczypiąc jej udo, aż przeszły ją dreszcze. Odzyskała oddech i głośno westchnęła. - Mamuś - powtórzyła, doprowadzając go do śmiechu. Leżeli obok siebie, rozluźnieni. Ich dłonie wędrowały po cia- łach, wślizgiwały się pod ubrania, usta spotykały się na ułamek sekundy, by po chwili zatopić się w pocałunku. Była wolna i beztroska. Tuląc się do niego czuła, że miłość aż ją rozpiera. Uśmiechała się do niego, a jej ciało drżało. Z nie- winnym uczuciem ocierała się policzkiem o jego policzek, kie- dy w nią wszedł. J.t». Bobb 59 PowlSrks. - Chyba znów cię przygwoździłem. - Jak myślisz, długo mnie utrzymasz w tym stanie? - Czy to kolejne wyzwanie? - Jego oddech znów był miaro- wy. Poruszał się powoli, obserwując, jak mu się przygląda. Wolno i miarowo, prawie leniwie, doprowadził ją do ekstazy. Widział, jak mętnieje jej wzrok, a na policzkach pojawiają się rumieńce rozkoszy. W końcu usłyszał jej namiętne, bezradne westchnienie. - Zawsze może być więcej - powiedział i znów ją pocałował, odlatując wraz z nią. ROZDZIAŁ 4 Joarke zaproponował, by posiłek spożyli jak ludzie, którzy lżycie prywatne oddzielają od zawodowego, dlatego na kol ację udali się do jadalni. Uwaga była na tyle czytelna, że Eve zrezygnowała z pospiesznego pochłonięcia burgera przy biur- ku w domowym gabinecie. Roarke zepsuł jej przyjemność delektowania się sałatką z kraba, przypominając o planach na następny wieczór. - Bal dobroczynny - podpowiedział, widząc jej pytające spojrzenie. - Filadelfia. Powinniśmy się pojawić. - Upił łyk wi- na i uśmiechnął się do niej. - Nie martw się, kochanie, nie bę- dzie bardzo bolało. I nie musimy wychodzić wcześniej niż po siódmej. Jeśli się spóźnisz, przebierzesz się w drodze. Nadąsana gmerała widelcem w schłodzonym krabie. Czyja o tym wiedziałam? - Tak. Gdybyś od czasu do czasu zerknęła do swojego kalen- darza, nie byłabyś tak często zaskoczona i przerażona tymi drobnymi zobowiązaniami. - Wcale nie jestem przerażona. - Kolacja, bal. Eleganckie stroje, eleganccy ludzie. Boże. - Chodzi o to, że jeśli w sprawie nastąpi jakiś przełom... - Rozumiem. Powstrzymała się od wzdychania, bo miał rację. Zawsze ją rozumiał. W pracy słyszała zb* wiele komentarzy o partne- rach i kochankach, którzy nie mogli bądź nie chcieli zrozu- mieć, by nie doceniać Roarke'a. Jednocześnie miała świado- mość, że sama nie jest nawet w połowie tak elastyczna i wyro- zumiała w roli żony jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na planecie. Nabiła na widelec kawałeczek kraba. - Raczej nie będzie problemu - powiedziała, próbując jakoś znieść ciężar obowiązków małżeńskich. J. D Robh Powtórka... - Zobaczysz, może być całkiem miło. W niedzielę na pewno będzie. - W niedzielę? - Mhm. Dolał jej wina, przeczuwając, że potrzebuje więcej alkoholu. - Piknik u doktor Miry. Nie pamiętam, kiedy ostatnio uczestniczyłem w czymś, co można nazwać spotkaniem ro- dzinnym. Mam nadzieję, że podadzą sałatkę ziemniaczaną. Chwyciła kieliszek i łapczywie wypiła wino. - Rozmawiała z tobą. Zgodziłeś się. - Oczywiście. Weźmiemy butelkę wina. Albo nie. Chyba jed- nak piwo będzie bardziej odpowiednie. - Roarke uniósł brew. Świetnie się bawił. - Jak myślisz? - Nie myślę. Nie znam się na tym. Nigdy nie byłam na pikni- ku. Nie rozumiem tego rytuału. Skoro oboje mamy mieć wolną niedzielę, chyba lepiej zostać w domu, w łóżku. Dziki seks przez cały dzień. - Hmm. Seks czy sałatka ziemniaczana. Stawiasz mnie przed piekielnie trudnym wyborem - powiedział ze śmiechem, podając jej połówkę bułki z masłem. - Eve, to tylko zwykłe spo- tkanie rodzinne. Mira chce, żebyś przyszła, bo jesteś dla niej kimś ważnym. Posiedzimy, pogadamy o głupstwach. Nie wiem, o piłce albo czymś w tym stylu. Trochę za dużo zjemy, zrelaksujemy się. Poznasz jej rodzinę. Potem wrócimy do do- mu i będziemy uprawiać dziki seks. Skrzywiła się. - Po prostu się denerwuję, to wszystko. Lubisz rozmawiać z nieznajomymi. Nie mogę tego zrozumieć. - Sama ciągle rozmawiasz z nieznajomymi - zauważył. - Tylko ty nazywasz ich podejrzanymi. Czuła, że przegrała. Bez słowa ugryzła bułkę. - A teraz zmieńmy temat i porozmawiajmy o czymś, co nie będzie cię denerwować. Opowiedz o sprawie. Za oknem powoli zapadał zmierzch. Stojące na stole świece płonęły spokojnie, a ciepłe światło płomieni odbijało się w kryształowych kieliszkach i srebrnej zastawie. Eve uświado- miła sobie, że jej myśli automatycznie powracają do zmasakro- wanego ciała spoczywającego w lodówce w kostnicy. 1.0. Robb cc Powtórka... - To nie jest temat do kolacji. - Może dla normalnych ludzi. Nam w niczym to nie prze- szkadza, Raporty w mediach byty bardzo pobieżne. - Jeśli znów zaatakuje, nie utrzymam dłużej przed nimi ta- jemnicy. Przez caiy dzień unikałam dziennikarzy, ale niestety jutro będę musiała coś im podrzucić, żeby choć trochę zaspo- koić ich apetyt, Ta kobieta była prostytutką. Trafiła na ulicę, bo kilka razy dała się przymknąć za nielegalne substancje. Zdaje się, że była teraz czysta, ale i tak chciałabym odnaleźć jej do- stawcę, żeby się upewnić. Media nie będą się zbyt długo interesować pechową pro- stytutką. - Nie chodzi o to, kim była, tylko jak zginęła. To ich podkrę- ci. Zrobił to w zaułku. Zdaje się, że wykonywała swoją pracę. Postawił ją twarzą do ściany, poderżnął gardło. Nawet stojąc z tyłu nie uniknął zalania krwią. Sięgnęła po wino, aie zamiast pić, zapatrzyła się w kieli- szek. ' - Potem ją położył na plecach, na ulicy. Morris uważa, że użył skalpela laserowego. Wyciął jej wszystkie narządy z mied- nicy. Morze krwi. Mógł się w niej kąpać. Upiła łyk wina i głośno westchnęła. Krew nie dawała jej spo- koju. Nie mogła przestać myśleć o tym, jak pachnie krew nie- boszczyka. Kiedy już raz się poczuje ten zapach, nie sposób uwolnić się od wspomnienia. - Czysta robota. Prawie że chirurgiczna. Musiał mieć ze so- bą jakąś torbę, do której wszystko schował. Pracował bardzo szybko. Zanim odszedł, musiał się dokładnie wyczyścić. Nawet w takim miejscu, w środku nocy, ktoś mógłby zauważyć, że fa- cet jest cały we krwi. Ale nikt nie zauważył. - Nie. - Pomyślała, że powinni to jeszcze raz sprawdzić. A potem jeszcze raz. Prawdopodobnie jednak nie było żadne- go świadka. - Nikt nic nie widział, nikt niczego nie słyszał. By- le tylko w nic się nie mieszać. Nie znał jej, jestem prawie pew- na. Gdyby było inaczej, zmasakrowałby jej twarz. Zawsze tak robią. Przestępstwo wywołuje dreszcz emocji, zabójca kieruje I D fiobb gL Powtórka,.. się żądzą. Nienawidzi kobiet. Peabody pochorowała się jak szczeniak, a potem przez pól dnia robiła sobie wyrzuty. Wyobraził sobie, jak musiały wyglądać zwłoki. - A czy ty się kiedyś pochorowałaś? - zapytał, gładząc jej dłoń. - Nie na miejscu zbrodni. To tak, jakbyś mówił, że masz dość, że nie dasz rady. Czasami, później to wraca. Zwykle w środku nocy. I wtedy choruję. Napiła się wina. - Cóż... Zostawił list adresowany do mnie. Tylko nie panikuj - dodała, czując, że zaciska palce na jej dłoni. -To sprawa zawo- dowa, nie osobista. Podziwia moją pracę. Chciał, żebym i ja mogła zobaczyć jego wyczyny. Zależało mu właśnie na mnie. To kwestia ego. Rozumiesz, latem prowadziłam dwa głośne śledztwa, przez cały czas był wokół mnie szum w mediach. On chce takiego szumu. Nie zwolnił uścisku. - Co było w liście? - Właśnie to. Przechwałki. Podpisał się „Kuba". - Czyli naśladuje Kubę Rozpruwacza. - Oszczędziłeś mi długiego wywodu. Tak, ofiara, miejsce, me- toda, nawet list do gliny. Zbyt wiele szczegółów trafiło do me- diów. Jeśli zaczną węszyć, będzie niewesoło. Chcę go zamknąć, zanim wybuchnie panika. Badamy list, a właściwie papier. - A co w nim takiego wyjątkowego? - Nieprzetwarzany, bardzo drogi, produkowany w Anglii, sprzedawany wyłącznie w Europie. Czy produkujesz coś z nie- przetwarzanego papieru? - Wszystkie przedsiębiorstwa należące do Roarke Industries są zielone. To taki nasz mały wkład w ochronę środowiska, choć nie ukrywam, że na większości rynków idzie za tym zdro- wa oszczędność na podatkach. - Nie zwrócił uwagi na andro- ida, który zebrał ze stołu puste talerze i przyniósł maleńkie porcje deseru lodowego oraz kawę. - Dokąd zaprowadził cię ten papier? - Na początku, przez wzgląd na Rozpruwacza, skoncentruję się na sklepach mieszczących się w Londynie. Mam kilka zna- J. D. Bobb nych osób, jakiegoś polityka, emerytowanego finansistę i jed- nego dupka, kochanka aktoreczki o imieniu Pepper. - Pepper Franklin? - Tak. Zrobiła na mnie wrażenie uczciwej, ale ten facet... - Urwała i mrużąc oczy spojrzała na Roarke'a, który nabrał ły- żeczką porcję kremu. - Znasz ją. - Mhm. Pyszne, takie orzeźwiające. - Posuwałeś ją. Choć usta mu drgnęły, zdołał zachować obojętny wyraz twarzy. - To niezbyt fortunne określenie. Powiedziałbym raczej, że łączył nas krótki, aczkolwiek bardzo dojrzały 2wiązek, w któ- rym od czasu do czasu zdarzało się posuwanie. - Mogłam się domyślić. Ona jest w twoim typie. - Doprawdy? -jęknął. - Styl, elegancja, wyrafinowany seks. - Kochanie. - Oparł się na krześle i upił łyk kawy. - Nie bądź. zarozumiała. Oczywiście, masz to wszystko, a nawet więcej. - Nie mówię o sobie. - Skrzywiła się, lecz po chwili zabrała się do swojego deseru. - Jak tylko zobaczyłam portret, powin- nam się była domyślić, że to jedna z twoich byłych. - Ach, wciąż go ma? Ten w roti Tytanii? Eve wzięła do ust dużą porcję kremu. - Chcesz powiedzieć, że ty jej go podarowałeś? - Nazwijmy to prezentem pożegnalnym. - Coś w telewizyjnym stylu? Roześmiał się głośno i szczerze. - Jak chcesz. Jaka jest? Nie widziałem jej jakieś siedem, mo- że osiem lat. - Wspaniała. - Nie spuszczając z niego oczu, oblizała łyżecz- kę. - Ale jeśli idzie o mężczyzn, jej gust zdecydowanie się ze- psuł. - Och, dzięki. - Pocałował ją w rękę. - Mój, jeśli idzie o ko- biety, zdecydowanie się wyrobił. Eve przez chwilę zastanawiała się, czy nie podkręcić odrobi- nę swojej zazdrości, ot, żeby się przekonać, jakie to uczucie. Zdecydowała jednak, że to nie w jej stylu. ).D. flobb Lb Powtórki.. - Tak, tak, tak. Jest z facetem o nazwisku Fortney, Leo Fort- ney. Koleś ma na koncie kilka wpadek, w tym jedną za gwałt. - Pepper nigdy nie zadawała się z takimi typami. To do niej niepodobne. Czy to twój główny podejrzany? - W tej chwili to numer jeden, choć w czasie, kiedy popełnio- no zbrodnię, był w domu. Potwierdziła jego alibi, ale ponieważ spała, nie mogę brać tego zbyt serio. Poza tym kłamał. Stwier- dził, że potożyli się spać razem, ona natomiast powiedziała coś innego, a dopiero po chwili uświadomiła sobie, że go wkopała. Mimo tego robiła wrażenie uczciwej. - Urwała, czekając na je- go komentarz. - Ona jest uczciwa. - W każdym razie ona uważa, że spędził noc w domu. Zoba- czymy, co z tego wyjdzie. Tymczasem na początek umówiłam się jutro na nieformalne spotkanie z Carmichaelem Smithem. - Król popu. Irytująco cukierkowate i przesadnie zaaranżo- wane piosenki. -Tak słyszałam. - Ale pewnie nie słyszałaś tego wszystkiego co ja. Smith lubi młode kobiety, najchętniej więcej niż jedną na raz. Chętnie wy- korzystuje swoje fanki, nie stroni też od profesjonalistek, by się zrelaksować między sesjami nagraniowymi i koncertami. - Nieletnie? - Od czasu do czasu pojawiały się plotki, że trafiła mu się ja- kaś nieletnia fanka, więc teraz jest bardzo ostrożny. Nie słysza- łem o przemocy, ale wiem, że lubi te gierki. 2 tym, że on woli być związywany. - Nagrywa u ciebie? - Nie, od początku trzyma się tej samej wytwórni. Pewnie mógłbym go kupić, ale jego muzyka mnie denerwuje. - Dobra. Idźmy dalej. Następny na liście to Niles Renquist, pracuje dla Marshalla Evansa, dyplomaty z ONZ. - Znam Renąuista, ale niezbyt dobrze. Ty też go znasz. -Tak? - Poznałaś go, zdaje się, ubiegłej wiosny, na jednym z tych obowiązkowych bankietów. - Obserwował, jak marszcząc czo- ło próbuje sobie przypomnieć miejsce, spotkanie, człowieka. - J. D. flobb ei Powtórka... Właściwie to nie tyle go poznałaś, co zostaliście sobie przedsta wieni. Aukcja na cele charytatywne. No dobrze, sam dokładnie nie pamiętam - mruknął, - Muszę sprawdzić w notatniku. Na pewno było to kilka miesięcy temu, tu, w Nowym Jorku. Przed- stawiono cię jemu i jego Żonie. Za nic nie mogła sobie tego przypomnieć, więc dała spokój. - Nie zrobił na mnie wrażenia? - Najwyraźniej nie. Facet jest konserwatywny, o ile nie staro- świecki. Przed czterdziestką. Wykształcony, pięknie się wysła- wia, ty powiedziałabyś, że jest afektowany. Żona całkiem ład- na, uroda w typie popołudniowej herbatki u angielskiej cioci. Mają dom tu i w Anglii, Pamiętam, bo jego żona opowiadała mi, że bardzo podoba jej się Nowy Jork, ale woli dom pod Lon- dynem, gdzie może uprawiać ogród. - A tobie się spodobali? - Nie mogę powiedzieć, żebym ich jakoś specjalnie polubił. - Wzruszył ramionami. -TYochę nadęci. Za bardzo przejmują się podziałem klasowym i tym, kto do jakiej sfery należy. Zbyt dłu- gie obcowanie z ludźmi tego typu mnie męczy, żeby nie rzec, denerwuje. - Znasz sporo osób tego pokroju. Skrzywił się. - Tak, znam. - Elliot P. Hawthorne? - Tak. Robiłem z nim interesy. Około siedemdziesiątki, ener- giczny facet, żyje, żeby grać w golfa. Zdaje się, że świata nie widzi poza swoją trzecią, dużo młodszą żoną. Przeszedł na emeryturę, sporo podróżuje. Nawet go polubiłem. Czy takie in- formacje ci się przydają? - Jest ktoś, kogo nie znasz? - Nie warto wspominać. Jadąc zatłoczoną windą na piętro wydziału zabójstw, Eve doszła do wniosku, że wieczór w domu z mężem pomógł jej uporządkować myśli. Nie tylko wypoczęła, zjadła porządny po- siłek i nabrała sił, ale przede wszystkim zdobyła zupełnie no- we, mniej formalne a bardziej osobiste informacje na temat J. D. ftobb gn Powtórka._ osób z listy. Tego, czego dowiedziała się od Roarke'a, nie zna- lazłaby w żadnej kartotece policyjnej. Dzięki temu teraz mogła przygotować odpowiedni zestaw py- tań, podpierając się zupełnie prywatnymi wiadomościami. Naj- pierw jednak postanowiła sprawdzić, czy pojawiły się jakieś no- we dane i raporty z laboratoriów i od koronera, ustalić harmo- nogram pracy dla Peabody i odegrać spektakl dla mediów. Rozpychając się łokciami, wyszła z windy i skierowała się w stronę swojego sektora. Z miejsca wpadła na Nadine Furst. Reporterka miała nową, krótką i elegancką fryzurę. O co chodzi? Czemu wszyscy nagle zmienili uczesanie, zastanawia- ła się Eve. Włosy Nadine były jaśniejsze i bardziej gładkie. Za- czesane do tyłu, podkreślały idealne rysy jej twarzy. Miała na sobie krótki, dopasowany żakiet i obcisłe spodnie w kolorze ostrej czerwieni, co oznaczało, że jest gotowa w każ- dej chwili wejść na wizję. W dłoni trzymała wielkie białe pudło z cukierni, cudownie pachnące tłuszczem i słodyczą. - Pączki. - Tego zapachu nie sposób nie rozpoznać. Eve była nań wyczulona jak ogar na zapach lisa. Masz tam pączki. - Postukała palcem w wieko pudełka. - A więc to tak się tu do- stałaś. Przedarłaś się przez tłum cywili i dziennikarzy i dotar- łaś do mojego biura, przekupując moich ludzi. Nadine zatrzepotała rzęsami. - O co ci chodzi? - Chodzi mi o to, że ja nigdy nie dostaję tych cholernych pączków. - Zazwyczaj mam lepsze wyczucie czasu. Składam ofiarę w pokoju detektywów, czasami to ciasto czekoladowe, nie pączki, i kiedy już wszyscy policjanci z wydziału zabójstw zbie- gną się jak sfora kojotów, ja zakradam się do twojego biura i ci- chutko czekam. Eve przez chwilę milczała. - Przynieś pączki, zostaw kamerę. - Kamera będzie mi potrzebna. - Nadine kiwnęła na stojącą za nią kobietę. J. D. Rabo «¦, Powtórka... - A mnie potrzebna jest słoneczna niedziela na plaży, żebym mogła popluskać się nago. Niestety, nieprędko to dostanę. Pączki wchodzą, kamera zostaje. Chcąc się upewnić, że Nadine posłucha, a także zapobiec protestom kolegów, Eve wyrwała jej z ręki pudełko z ciastkami i dopiero wtedy weszła do sali detektywów. Kilka głów podniosło się znad biurek, nosy drgnęły niespo- kojnie. - Nawet o tym nie myślcie - warknęła Eve, ignorując złowro- gie pomruki dobiegające z sali. - Jest tego aż trzy tuziny - powiedziała Nadine, wchodząc za Eve do jej biura. - Chyba nie chcesz zjeść wszystkiego sama? - Mogłabym to zrobić, żeby dać lekcję tym żarłocznym wie przom. Cóż, to będzie lekcja dyscypliny i szacunku dla władzy. - Otworzyła pudełko i westchnęła, przeglądając jego zawar- tość w poszukiwaniu czegoś dla siebie. Wszystkie były z lu- krem, wszystkie należały do niej. - Niech myślą, że zatrzymam ' je dla siebie i sama będę się nimi opychać. Popłaczą się ze szczęścia, kiedy rzucę im resztki. Wyjęła z pudełka ciastko, sięgnęła do autokucharza po kawę i dopiero wtedy ugryzła. - Z kremem. Cudownie. -Żując kęs, sprawdziła godzinę, po czym wstała, odliczyła do dziesięciu i podeszła do drzwi. Pe- abody nacisnęła na klamkę. - Dallas! Hej! Właśnie byłam... Eve odgryzła kolejny kęs pączka i zatrzasnęła drzwi tuż przed nosem przygnębionej podwładnej. - To było naprawdę paskudne - skomentowała Nadine, pró- bując opanować wesołość. - Tak, ale jakie zabawne. - No dobrze, zabawiłyśmy się, a tera:; do rzeczy. Chciałabym się dowiedzieć czegoś na temat morderstwa Wooton. Udzielisz mi wywiadu. Gdybyś raczyła odpowiedzieć na moje telefony, poszłoby nam dużo łatwiej. Eve usiadła na brzegu biurka. - Nadine, nie mogę. - Czy to prawda, że na miejscu zbrodni pozostawiono wia- J. D. Robb L2 Powtórka... domość? Jeśli tak, to co zawierała? Czy w śledztwie nastąpił ja- kiś przełom? - Nadine, nie mogę. Nic zrażona Nadine poczęstowała się kawą, usiadła na znisz- czonym krześle i założyła nogę na nogę. - Widzowie mają prawo wiedzieć. Jako przedstawiciel me- diów mam obowiązek spytać. - Daj spokój. Możemy bawić się w kotka i myszkę, ale ponie- waż przyniosłaś mi te pyszne pączki, nie chcę marnować two- jego czasu. - Oblizała lukier z palców, dając Nadine chwilę na ochłonięcie. - Za godzinę przedstawię oświadczenie dla prasy. Dostaniesz tekst tak jak inni dziennikarze. Nie mogę teraz nic powiedzieć, nie udzielę wywiadu. Muszę na jakiś czas zniknąć z mediów. Nadine zdążyła już ochłonąć i była gotowa przejść do sedna sprawy. Dlaczego ta sprawa jest inna? Zamierzasz całkowicie boj- kotować media? - Dosyć. Do ciężkiej cholery, przestań choć na minutę grać rolę reporterki. Jesteś moją przyjaciółką. Lubię cię, Nadine, uważam, że jesteś dobra w tym, co robisz, masz odpowiedzial- ną pracę. - Super. Świetnie. Wróćmy do sprawy. - Nie próbuję dę bojkotować. Prawda jest taka, że traktuje cię tak, jak potraktowałabym każdego innego reportera. - 1 wyjątkiem objadania się pączkami i prywatnej rozmowy, po- myślała Eve. - Faworyzuję cię tylko dlatego, że w ubiegłym miesiącu zostałaś wciągnięta w sprawę Stevensona. - To było... - Nadine! - W głosie Eve słychać było opanowanie, tak u niej rzadkie, że Nadine znów się powstrzymała. - Było kilka skarg. Pojawiły się też pewne dość niemiłe dla nas obu spekulacje. Układ glina-dziennikarka nie jest właściwy. Nie mogę ci nic powiedzieć. Całe to zamieszanie musi ucichnąć, żebym nie zy- skała opinii zabawki Nadine Furst, albo ty mojej. Dziennikarze zarzucają mi nieczystą grę i faworyzowanie ciebie. To może nam obu pizysporzyć kłopotów. ). D. Robb L• Powtórka... Nadine syknęła przed zęby. Słyszała już te zarzuty i podejrze- nia, sama też odczuła niechęć kolegów po fachu. - Masz rację, i to jest mocno wkurzające. Co nie znaczy, że przestanę na ciebie polować. - Nie ma o czym mówić. W oczach Nadine znów pojawił się bojowy błysk. - Albo przekupywać twoich ludzi. - Lubią ciasto czekoladowe. Zwłaszcza to z dużymi kawałka- mi czekolady. Nadine odstawiła filiżankę i wstała. - Gdybyś chciała zdradzić mediom jakąś tajemnicę, skontak- tuj się z Quintonem Postem. Jest jeszcze młody, ale to świetny dziennikarz. Praca jest dla niego równie ważna, może nawet ważniejsza niż rankingi. To się zmieni - dodała z uśmiechem. - Póki jest młody i świeży, możesz go wypróbować. - Będę pamiętać. Kiedy została sama, naniosła ostatnie poprawki do oświad- czenia i rozesłała je do mediów. Potem wzięła pudełko z pącz- kami, zaniosła je do pokoju detektywów i włożyła do biurowe- go autokucharza. W sali zapadła cisza. Detektywi zamarli w bezruchu. - Peabody - wyszeptała pospiesznie. - Za mną. Była przy wyjściu, kiedy za plecami usłyszała ogromne poru- szenie, tupot butów i nerwowe pokrzykiwania. Gliny i pączki, tradycja stara jak świat, pomyślała z senty- mentem, omal nie roniąc przy tym łzy. - Na pewno były z marmoladą. Założę się - mruczała pod nosem Peabody, idąc szybkim krokiem w stronę windy. - Niektóre były posypane takimi kolorowymi płatkami. Jak jadalne konfetti. Mocna szczęka Peabody zadrżała z emocji. - A ja musiałam się dziś rano zadowolić kawałkiem starego banana i czerstwą bułką. - Łamiesz mi serce. - Wysiadły z windy na poziomie garaży. - Najpierw odwiedzimy Carmichaela. Złapiemy go między po- ranną hydroterapią a południową sesją odnowy biologicznej. I. D. Robb jtji Powtórka... - Mogła mi pani zostawić chociaż jednego. Jednego malut- kiego pączka. - - Mogłam - zgodziła się Eve, kiedy wsiadały do samochodu. - Mogłam to zrobić. Prawdę mówiąc... - powiedziała, sięgając do kieszeni i wyjmując woreczek na dowody rzeczowe. W środku znajdował się apetyczny pączek z marmoladą. - Tak właśnie zrobiłam. - Dla mnie? - Rozentuzjazmowana Peabody chwyciła wore- czek i zaczęła obwąchiwać ciastko przez folię. - Zostawiła pa- ni dla mnie pączka. Jest pani dla mnie taka dobra. Wycofuję wszystko, co myślałam, no wie pani, że jest pani zimną, samo- lubną pączkową skrytożerczynią i tak dalej. Dzięki, Dallas. - Nie ma sprawy, - Właściwie to nie powinnam tego jeść. - Zagryzając dolną wargę, Peabody podskubywała woreczek. Eve właśnie wyjeż- dżała z parkingu. -Naprawdę nie powinnam. Jestem na diecie. Muszę zgubić trochę nadbagażu z tyłka, żeby... - Och, na miłość boską! Oddawaj. - Eve wyciągnęła rękę, ale Peabody aż się skuliła, przyciskając torebkę z pączkiem do piersi. - To moje warknęła, groźnie zaciskając zęby. - Peabody, nie przestajesz mnie fascynować. - Dzięki. - Powoli, celebrując chwilę, Peabody otworzyła to- rebkę. - Co tam, zasłużyłam sobie. Spalam kalorie ucząc się do egzaminu i stresując się tym wszystkim. Stres pochłania kalo- rie jak odkurzacz. To dlatego jest pani taka szczupła. - Nie jestem szczupła. Nie przeżywam stresu. - Z całym szacunkiem, pani porucznik. Jeśli ma pani gdzieś choć odrobinę tłuszczu, to go zjem - zadeklarowała się Peabo- dy z ustami pełnymi pączka z marmoladą. - Naprawdę dużo pracuję z dyskami i symulatorami. McNab bardzo mi pomaga. Ostatnio nie jest takim dupkiem. - To coś nowego. - Zostało mi już niewiele czasu. Jak pani myśli, w czym jestem najsłabsza? Zdążę jeszcze popracować nad słabymi stronami. - Sama się nad tym zastanów. Nawet jeśli intuicja podpowia- da ci, że jesteś dobra, nie ufaj jej zbytnio. Masz instynkt, ale J. D. Robb r ę Powtórka... często idziesz za jego głosem, nie pytając o zdanie przełożo- nych. Wątpisz w swoje kompetencje, a tym samym w moje. - Zerknęła na Peabody, która zajadała pączka, jednocześnie wpi- sując jej uwagi do elektronicznego notesu. - Zapisujesz to? - W ten sposób lepiej do mnie dociera. Potem przed lustrem robię sobie afirmacje, wie pani. .Jestem pewnym siebie, kom- petentnym stróżem prawa" i tym podobne. - Zarumieniła się lekko. - To taka metoda. -Jasne. Eve wyszukała miejsce przy krawężniku. - A teraz fachowo i solidnie sprawdźmy, co Carmichael Smith robił wczorajszej nocy. - Tak jest, pani porucznik. Oprócz tego muszę się stresować i zadręczać tym pączkiem, żeby spalić kalorie i wyrównać bi- lans. Będzie tak, jakbym wcale go nie zjadła. - W takim razie może zechcesz wytrzeć z ust marmoladę. Eve wysiadła z samochodu i przyjrzała się budynkowi przy cichej ulicy. Kiedyś prawdopodobnie na trzech piętrach znaj- dowały się mieszkania, obecnie była to strzeżona jednorodzin- na rezydencja z dwoma wejściami od frontu i zapewne jednym z tyłu. Geograficznie blisko zaułka w chińskiej dzielnicy, a jednak miejsca te były od siebie oddalone o całe światy. Po tej ulicy nie przechadzały się żadne licencjonowane osoby do towarzystwa, na rogach nie stały wózki z żywnością. Weszła po schodach do głównych drzwi na piętrze. Pane] bezpieczeństwa, czytnik linii papilarnych, skaner siat- kówki. Bardzo ostrożny facet. Nacisnęła przycisk na panelu i skrzywiła się, słysząc muzykę, która nagle się rozległa. Za du- żo smyczków, keyboard i mdły męski głos. - Miłość rozjaśni ci świat - zidentyfikowała Peabody. - To je- go największy przebój. - Ma więcej kalorii niż twój pączek. WITAJ - przemówił kobiecym głosem komputer. - MAMY NADZIEJĘ, ŻE TO DLA CIEBIE DOBRY DZIEŃ. PROSZĘ, PODAJ NAZWISKO, ZAWÓD I CEL WIZYTY. - Dallas, porucznik Eve Dallas. - Machnęła przed skanerem J. D. Robb ,fc Powtórka... odznaką. Sprawa policyjna. Jestem umówiona z panem Smithem. - PROSZĘ CHWILĘ ZACZEKAĆ. DZIĘKUJĘ, PANI PORUCZ NIK. PAN SMITH NA PANIĄ CZEKA. MOŻE PANI WEJŚĆ. W rym samym momencie ciemnoskóra kobieta w śnieżno- białym stroju otworzyła drzwi. Z holu sączyła się przesłodzona muzyka. - Dzień dobry. Dziękuję za punktualne przybycie. Proszę wejść i rozgościć się w salonie. Carmichael zaraz zejdzie. Kobieta dosłownie płynęła w powietrzu. Eve pomyślała, że porusza się tak, jakby miała na nogach rolki. Wprowadziła je do przestronnego jasnego salonu. Na jednej ścianie wisiał po- prawiający nastrój ekran, który przedstawiał biały żaglowiec na błękitnym morzu, spokojnym niczym tafla lustra. Na podło dze leżały miękkie żelowe poduchy w pastelowych kolorach. Stoły były długie i niskie, w tych samych barwach. Wylegujący się na jednym stole puszysty biały kot mrugnął na Eve szmaragdowymi oczyma. - Proszę się rozgościć. Powiem Carmichaelowi, że panie już są. Peabody podeszła do żelowej poduchy. - Pewnie człowiek od razu się w to zapada, a potem zostaje odcisk tylka - powiedziała, klepiąc się po pośladku. - Mógłby być wstyd. - Od tej muzyki bolą mnie zęby. - Eve odwróciła się, bo do salonu właśnie wszedł Carmichael Smith. Byi wysoki, mierzył około metr dziewięćdziesiąt i miał ładnie opalone ciało, które eksponował pod białą kamizelką, podkre- ślającą napięte mięśnie. Obcisłe czarne spodnie ujawniały pozo- stałe atrybuty męskości. Czarno-białe pasemka zaczesanych do tyłu włosów odsłaniały szerokie czoło i twarz o wystających ko- ściach policzkowych i wąskim, nieomal ostrym, sterczącym pod- bródku. Oc?y miały kolor ciemnej czekolady, skóra białej kawy. - Ach, porucznik Dallas. A może pani Roarke? Eve zignorowała ciche parsknięcie Peabody. - Proszę zwracać się do mnie porucznik Dallas. - Oczywiście, oczywiście. - Wszedł do salonu i wziął w dło- nie jej rękę, której jeszcze nie zdążyła do niego wyciągnąć. - i. D. Robb c-. Powtórka... Dopiero dziś rano skojarzyłem. - Uścisnął ją w sposób raczej intymny, po czym skierował cały swój urok na Peabody. - A kim pani jest? - Moja asystentka, oficer Peabody. Panie Smith, mam do pa- na kilka pytań. - Będę szczęśliwy mogąc na nie odpowiedzieć. - Ścisnął dłoń Peabody, tak jak przed chwilą ściskał Eve. - Proszę, pro- szę siadać. Li zaraz przyniesie herbatę. Mam specjalną poran- ną mieszankę energetyzującą. Jest po prostu fantastyczna. Proszę mówić mi Carmichael. Usiadł z wdziękiem na brzoskwiniowej poduszce i wziął ko- ta na kolana. - Co słychać, Śnieżynko? Myślałaś, że tatuś o tobie zapo- mniał? Nie chciała siadać na poduszkach, ale nie zamierzała też tak nad nim sterczeć, usiadła więc na stole. - Może mi pan powiedzieć, gdzie pan był przedwczoraj w nocy między północą a trzecią nad ranem? Mrugnął tak jak jego kot. - Brzmi bardzo oficjalnie. Gzy coś się stało? - Tak. W chińskiej dzielnicy zamordowano kobietę. - Nie rozumiem. W pani słowach jest bardzo negatywna energia. - Wziął głęboki oddech. - W tym domu staramy się utrzymywać pozytywne wibracje. - Tak, sądzę, że zaszlachtowanie Jacie Wooton było dla niej bardzo negatywnym doświadczeniem. Panie Smith, czy może pan powiedzieć, gdzie pan był w tym czasie? - Li - zwrócił się do czarnoskórej kobiety w bieli, która wła- śnie weszła do salonu. - Czy znam jakąś Jacie Wooton? ~ Nie. - Czy wiemy, gdzie byłem poprzedniej nocy między północą a trzecią nad ranem? - Tak, oczywiście. - Nalała jasną herbatę z bladoniebieskie- go dzbanka do bladoniebieskich filiżanek. - Do dziesiątej był pan na przyjęciu u państwa Risling. Odwiózł pan panią Hubbie do jej apartamentu, wypił z nią drinka na dobranoc i około pół- nocy wrócił pan do domu. Przed zaśnięciem spędził pan dwa- ). D. Robb -• Powtórka... ieścia minut w kabinie izolacyjnej, by wyeliminować nega- wne wibracje. O pierwszej trzydzieści był pan w łóżku, a ran- dem, jak zwykle, o ósmej zadzwoni! budzik. - Dziękuję. - Sięgnął po filiżankę, którą postawiła na stole. - i szczegóły jakoś nie trzymają się mojej głowy. Zginąłbym, gdyby nie Li. i - Potrzebne mi nazwiska i adresy tych osób, by zweryfiko- wać informacje. - Nie wiem, co o tym sądzić. Trochę mnie to niepokoi. - To rutynowe postępowanie, panie Smith. Potwierdzę pań- skie alibi i śledztwo ruszy dalej. - Li poda paniom wszystkie potrzebne dane. - Machnął ręką. -To ważne dla mojego powodzenia i dla mojej pracy, by stymu- lować zmysły pozytywnymi wibracjami, pięknem i miłością. - Racja. Ma pan stałe zlecenie u Wittiersa w Londynie na do- stawę pewnego typu papeterii. Ostatnio robił pan zakupy czte- ry miesiące temu. - Nie. Nigdy niczego nie kupuję. Nie mogę chodzić do skle- pów, rozumie pani. Moi wielbiciele są zbyt entuzjastyczni. Wszystko zamawiam z dostawą na miejsce, albo wysyłam Li lub kogoś z moich pracowników. Uważam, że to ważne, by li- sty osobiste, na przykład do przyjaciół lub sponsorów, pisać na papierze dobrej jakości. - Kremowy. Nieprzetwarzany. - Nieprzetwarzany? - Pochylił głowę, jak chłopiec przyłapa- ny na wykradaniu ciasteczek ze schowka. - Ze wstydem przy- znaję, że używałem czegoś takiego. To niezbyt ekologiczne z mojej strony, ale ten papier jest naprawdę rewelacyjny. U, czy moja papeteria pochodzi z Londynu? - Mogę sprawdzić. - Sprawdzi. - W porządku. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciała- bym prosić o małą próbkę tego papieru. Potrzebuję też listę na- zwisk pracowników, którzy robią dla pana zakupy w Londynie. - Zajmę się tym. - Li wypłynęła z salonu. - Nie rozumiem, dlaczego zainteresowała was moja pape- teria. J. 0. Robb in Powtórka.. - Przy zwłokach znaleziono list napisany na takim papierze. - Błagani. - Podniósł w górę obie ręce, robiąc teatralny wdech, po czym wyrzucił je przed siebie, głośno wypuszczając powietrze. - Nie chcę, żeby takie obrazy drażniły moje zmysły. Dlatego słucham wyłącznie tego, co sam tworzę. Nigdy nie oglądam wiadomości w mediach, wyjątkiem są wybrane filmy i programy rozrywkowe. Na świecie jest zbyt dużo mroku. Zbyt dużo rozpaczy. - Wiem coś o tym. Wyszła z listą pracowników i próbką papeterii. - Dziwak - skomentowała Peabody. - Ale zbudowany. Nie wygląda na typa, który poluje na prostytutki. - Lubi seks grupowy. Zdarza się, że z nieletnimi. - Och. - Peabody zmarszczyła nos, zerkając w stronę domu. - To tyle słuchania instynktu w tym przypadku. - Być może uważa, że nieletnie fanki mają mniej negatywnej energii seksualnej niż dojrzałe kobiety, które po pięciu minu- tach słuchania tego jego gówna uciekłyby z krzykiem. Wsiadła do samochodu i zamknęła drzwi. - Jeśli te rzygi Miłość rozjaśni ci świaC przykleją się do mnie, wrócę i roztrzaskam mu głowę pałką. - I to jest pozytywne - dodała Peabody. ROZDZIAŁ 5 iedząc, że z ochroną w budynku ONZ nie ma żartów, dla uniknięcia burdy Eve postanowiła zaparkować sa- mochód na dwupoziomowym parkingu przy First Avenue. Po tylu pączkach mały spacer był wskazany. Sprawdziła, że wciąż wpuszczano do budynku wycieczki, ale ze względu na zagrożenie atakami terrorystycznymi surowo przestrzegano zasad bezpieczeństwa. W ogromnym, rozciąga- jącym się na sześć ulic białym budynku nadal odbywały się spotkania, głosowania i narady przedstawicieli krajów całego świata oraz organizacji pozaplanetarnych. Kolorowe flagi, symbol jedności między narodami, jak za- wsze łopotały na wietrze* Eve pomyślała, że ludzie wciąż chcą się spotykać, by mówić o problemach dręczących świat. Od czasu do czasu udaje się nawet któryś z nich rozwiązać. Mimo że ich nazwiska znajdowały się na liście gości, Eve i Pe- abody zostały poddane szczegółowej kontroli. Najpierw mu- siały złożyć broń. Wymóg ten zawsze drażnił Eve. Przeskano- wano ich odznaki, pobrano odciski palców. Torebka Peabody najpierw została prześwietlona, potem dla pewności strażnik przeszukał ją ręcznie. Sprzęt elektroniczny, w tym łącza, jed- nostki osobiste i komunikatory zabrano do analizy. Przeszły przez wykrywacz metalu i środków zapalających, identyfikator broni i skaner osobisty. Dopiero po rym wszyst- kim zostały wpuszczone przez wejście. - Dobra - stwierdziła Eve. - Może i muszą być czujni, ale na kontrolę osobistą się nie zgodzę. - Niektóre z tych środków wprowadzili po sprawie Kasan- dry. - Peabody weszła za Eve i umundurowanym strażnikiem do kuloodpornej windy. - Następnym razem, jeśli trzeba będzie pogadać z Renqu- istem, wezwiemy go do nas. |. D fiobb —. Powtórka. Po wyjściu z windy strażnik zaprowadził je do jeszcze jedne- go punktu kontrolnego, gdzie ponownie zostały prześwietlo- ne, przeskanowane i zweryfikowane. Następnie przekazano je pod opiekę uzbrojonej kobiety. Kie dy skaner siatkówki i detektor głosu zidentyfikował przewód niczkę, otworzyły się drzwi, zabezpieczające w razie ataku bombowego. W tym miejscu kończyła się paranoiczna kontro- la bezpieczeństwa. Nareszcie mogły przejść do rzeczy. Budynek przypominał u! z biurami, ale był to bardzo duży ul, a pomieszczenia przestronne. Wysokiej klasy androidy ubrane w klasyczne garnitury, z zestawami słuchawkowymi na gło- wach miarowo stukały obcasami po posadzkach. Okna miały potrójne zabezpieczenia, poza rym wyposażone były w detek- tory przepływu powietrza, które w razie najmniejszego zagro- żenia natychmiast uruchamiały osłony przeciwwstrząsowe. Nie blokowały jednak światła i pozwalały podziwiać widok na rzekę. Wysoki chudy mężczyzna w szarym garniturze kiwnął do eskortującej je kobiety i uśmiechnął się do Eve. - Porucznik Dallas, jestem Thomas Newkirk, asystent pana Renąuista. Proszę za mną. - Macie tu niezłą ochronę - zauważyła Eve, zerkając na ka- mery i czujniki ruchu zamontowane gęsto w korytarzu. Wszę- dzie oczy i uszy, pomyślała. Jak tu w ogóle można pracować? Spojrzał tam, gdzie ona. - Można się przyzwyczaić. To cena, jaką się płaci za bezpie- czeństwo i wolność. Miał kwadratową twarz o rysach tak ostrych, jakby został wyciosany mieczem, niezwykle blade, chłodne niebieskie oczy i rumianą cerę, a włosy krótkie i jasne jak piasek. Szedł wypro- stowany, kroki stawiał pewnie, a ręce trzymał blisko ciała. - Był pan wojskowym? - Kapitan RAF-u. Pan Renąuist zatrudnia wielu byłych woj- skowych. - Za pomocą karty otworzył jeszcze jedne drzwi. Tym razem do gabinetu Renquista. - Proszę chwilę zaczekać. Eve rozejrzała się wokół siebie. Kolejny labirynt biur, pood- J. D. Robb -j2 Powtórki... dzielanych szklanymi panelami, tak że pracownicy widzieli się nawzajem i byli widoczni dla kamer. Wyglądało jednak, że zupełnie się tym nie przejmują. Wszyscy mieli na głowach ze- stawy słuchawkowe i w skupieniu pochylali się nad klawiatu- rami. Zerknęła w kierunku, w którym odszedł Newkirk. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi z nazwiskiem Renquista. Po chwili drzwi się otworzyły i pojawił się Newkirk. - Pan Renąuist przyjmie panie. Robi wrażenie zupełnie zwyczajnego faceta, pomyślała Eve. Stał za długim, ciemnym biurkiem, możliwe, że starym i drew- nianym. Za jego plecami rozpościerał się widok na East River. Był wysoki i dobrze zbudowany. Taką figurę wypracował re- gularnie odwiedzając centrum zdrowia, albo słono zapłacił za plastykę ciała. Eve pomyślała, że wrażenie psuje nieciekawy szary garnitur. Atrakcyjny facet, mógł się podobać, jeśli ktoś gustuje w uło- żonych, dystyngowanych mężczyznach. Skórę miał jasną, tak j _ jak i włosy, duży nos i szerokie czoło. Najciekawsze były jego ; ciemnoszare oczy, które od razu spotkały wzrok Eve. Głos zdawał się suchy. Miał tak brytyjski akcent, że nie spo- i sób było pomylić się co do jego narodowości. - Porucznik Dallas, cieszę się, że mogę panią poznać. Ostat- nio sporo o pani czytałem i słyszałem. - Wyciągnął do niej rę- kę. Jego uścisk był mocny i suchy. Uścisk polityka. - Zdaje się, że już się spotkaliśmy. Jakiś czas temu, na bankiecie dobro- : czynnym. - Tak, podobno. - Proszę usiąść. - Machnął ręką i sam zajął miejsce za biur- 1 s kiem. - W czym mogę pomóc? | ¦§- Usiadła na masywnym, obitym materiałem krześle. Nie było | zbyt wygodne, zauważyła. Zapracowany człowiek, nie może § sobie pozwolić, żeby goście przesiadywali mu godzinami w ga- I binecie i zajmowali czas. f Jego biurko było naszpikowane elektroniką. Centrum da- nych i migoczący ekran systemu komunikacyjnego na wycią- gnięcie ręki, obok nich stojak z dyskami, stos papierów, drugie I. D. Robb j2 Powtórka... łącze. Między urządzeniami dwie fotografie w ramkach. Na jednej dostrzegła fragment dziewczęcej buzi i kręcone włosy, jasncjakutaty. Drugie zdjęcie zapewne przedstawiało żonę. Eve na tyle znała się na polityce i protokole dyplomatycz- nym, by wied/.ieć, jak to rozegrać. - Chciałabym panu podziękować za współpracę w imieniu własnym i nowojorskiej policji. Wiem, że jest pan bardzo zaję- ty i cieszę się, że znalazł pan czas, by ze mną porozmawiać. - Bez względu na to, gdzie mieszkam, zawsze staram się po- magać władzom lokalnym. W pewnym sensie ONZ to taka mię- dzynarodowa policja, Można powiedzieć, że pani i ja wykonu- jemy ten sam zawód. Jak mogę pani pomóc? - Prowadzę śledztwo w sprawie o zabójstwo, którego doko- nano przedwczorajszej nocy. Ofiara nazywa się Jacie Wooton. - Tak, słyszałem o tym. - Zmarszczył brwi. - Licencjonowa- na kobieta do towarzystwa, chińska dzielnica. - Zgadza się. W toku śledztwa dotarłam do pewnego rodza- ju papeterii. Sześć tygodni temu nabyt pan w Londynie papier dokładnie tego gatunku. - Latem spędziłem w Londynie kilka dni. Istotnie, kupiłem tam papeterię. Kilka rodzajów, o ile mnie pamięć nie myli. Część na użytek prywatny, reszta z przeznaczeniem na prezen- ty. Jak rozumiem, ten zakup sprawił, że stałem się podejrzany o zamordowanie tej kobiety? Był spokojny. Bardziej zaintrygowany niż przerażony czy po- denerwowany. Miała wrażenie, że kąciki jego ust lekko drgnę- ły, jak gdyby z rozbawieniem. - Dobro śledztwa wymaga, bym skontaktowała się z wszyst- kimi nabywcami tej papeterii i sprawdziła, gdzie przebywali w chwili, gdy dokonano zabójstwa. - Rozumiem. Pani porucznik, czy mogę założyć, że ta roz- mowa jest poufna i pozostanie między nami? Moje nazwisko połączone, choćby luźno, z licencjonowaną osobą i morder- stwem, niepotrzebnie skupi uwagę mediów na mnie, a przede wszystkim na osobie pana Lvansa. - Pańskie nazwisko nie trafi do mediów. - W porządku. Chodzi o przedwczorajszą noc, tak? I. D. Robb -ją Powtórka ... - Między północą a trzecią nad ranem. Nie sięgnął do notesu. Splótł dłonie i spojrzał na Eve znad palców. - Byłem z żoną w teatrze. Sześć tygodni, sztuka brytyjskiego dramaturga Williama Gantryego. W Lincoln Center. Towarzy- szyły nam dwie zaprzyjaźnione pary. Przedstawienie zakoń- czyło się około jedenastej, potem poszliśmy na drinka do Reno- ira. Wydaje mi się, że wyszliśmy z żoną około północy. W do- mu byliśmy o pół do pierwszej. Żona położyła się spać, ja pra- cowałem jeszcze w moim gabinecie przez godzinę. Może tro- chę dłużej. Później, jak zwykle, przez pół godziny oglądałem wiadomości, potem udałem się na spoczynek. - Czy widział się pan z kimś lub rozmawiał po tym, jak żona zasnęła? - Obawiam się, że nie. Mogę tylko powiedzieć, ze w chwili, gdy popełniono morderstwo, byłem w domu, pracowałem. Nie rozumiem, w jaki sposób zakup papeterii może mnie łączyć ze śmiercią tej kobiety. - Morderca zostawił list napisany na takiej papeterii. - List? - Renąuist uniósł brwi. - Cóż. To bezczelność, nie są- dzi pani? - On też nie ma alibi - zauważyła Peabody, kiedy szły do sa- mochodu. Zwykle jest problem, gdy robią to o drugiej w nocy. Więk- szość podejrzanych będzie twierdzić, że była w domu i niewin- nie spała we własnym łóżku. Mają własne systemy zabezpie- czające, albo potrafią obejść zabezpieczenie hotelowe. Nieła- two udowodnić, że kłamią w żywe oczy. - Myśli pani, że kłamał w żywe oczy? - Jeszcze na to za wcześnie, Elliota Howthorne'a zastała przy jedenastym dołku w pry- watnym klubie na Long Island. Był mocnym, zdrowym męż- czyzną. Jego gęste białe włosy wystające spod jasnobrązowej czapki i elegancko przystrzyżone wąsy pasowały do smagłej cery. Wokół ust i oczu widać było siateczkę zmarszczek, ale J D. Robb -, c Powtórka spojrzenie miat bystre, a na twarzy skupienie, kiedy uderzał w ustawioną na podkładce piłkę. Podał kij pomocnikowi, sam natomiast wskoczył do małego białego wózka i pomachał w stronę Eve, by do niego dołączyła. - Proszę się streszczać - powiedział, ruszając. Mówiła krótko. Podczas gdy Peabody i pomocnik szli za wóz- kiem, podała szczegóły dotyczące morderstwa. - Martwa dziwka i elegancka papeteria - chrząknął, zatrzy- mując pojazd. - Kiedyś korzystałem z usług dziwek, ale nigdy nie interesowały mnie ich nazwiska. -Wyskoczył na murawę i obszedł pitkę, studiując jej położenie. - Mam młodą żonę, nie- potrzebne mi kurwy. Papieru nie pamiętam. Jak się ma młodą żonę, kupuje się pełno tego bezużytecznego gówna. W Londy- nie? -Tak. - Sierpień. Londyn, Paryż, Mediolan. Robię tam interesy; a ona uwielbia zakupy. Skoro twierdzi pani, że kupiłem pape- terię, to ją kupiłem. 1 co z tego? - Ma związek z zabójstwem. Gdzie pan był między północą a trzecią nad ranem przedwczoraj? Parsknął śmiechem, wyprostował się i spojrzał na nią z uwagą. - Młoda damo, jestem po siedemdziesiątce, w formie, ale potrzebuję się wyspać. Co rano gram do osiemnastu dołków, wcześniej zjadam dobre śniadanie, przeglądam prasę i spraw- dzam raporty giełdowe. Wstaję o siódmej. W łóżku jestem przed jedenastą, chyba że moja żona wyciągnie mnie na jakiś ubaw. Tamtej nocy położyłem się do łóżka przed jedenastą, ko- chałem się z żoną, co niestety nie trwa teraz tak długo jak nie- gdyś, a potem zasnąłem. Oczywiście nie mogę tego udowod- nić. Odsunął ją, po czym zwrócił się do pomocnika, - Tony, podaj siódemkę. Patrzyła, jak się ustawia, Westchnął i uderzył piłkę, która po- leciała daleko pięknym łukiem, potoczyła się po trawie i zatrzy- mała półtora metra przed dołkiem. Sądząc po szerokim uśmiechu na twarzy Howthorne'a, był to dobry strzał. ). D Bobb -,, Powtórka... - Chciałabyś pomówić z pańską żoną. Wzruszył raAlonami i oddat kij pomocnikowi. - Proszę bardzo. Jest tam, na kortach. Ma lekcję tenisa. Daria Howthorne tańczyła po zacienionym korcie w cukier- koworóżowym kostiumie z kusą spódniczką. Więcej energii poświęcała na taniec, niż na samą grę, ale trzeba przyznać, że wyglądała przy tym cholernie atrakcyjnie. Była zbudowana jak postać z mokrych snów nastolatka: duże, miękkie, falujące i prawie nagie piersi oraz niewiarygodnie długie nogi, których nie zasłaniała minispódniczka. Różowe buty idealnie pasowa ty do stroju. Jej opalenizna była tak równa i intensywna, że równie do- brze mogła być namalowana. Włosy, które rozpuszczone pewnie sięgały pasa, oplotła wstążką, oczywiście różową, i wypuściła przez otwór w cza- peczce. Koński ogon kołysał się energicznie na boki, kiedy plą- sała po korcii*. nic trafiając w żółtą piłkę. Kiedy się pochyliła, by ją podnieść, oczom Eve ukazał się ty- łek w kształclr serca, ledwo zakryty wyciętymi majtkami. Jej instruktor, kawał chłopa - miał kolorowe pasemka i śnież- nobiałe zęby, wykrzykiwał komendy i dodawał jej otuchy. W pewnym momencie podszedł do niej, przykleił się do jej pieców i zacy,j(l ją ustawiać do serwu. Zerknęła na niego przez ramię i trzeptu ząc zalotnie rzęsami posłała mu słodki uśmiech. - Pani HoWl horne? - Eve weszła na kort, zanim piłka wzbiła się w powieli w. Instruktor zareagował natychmiast, rzucając się w ich kie- runku. - Buty! Ni>- można tu wchodzić bez przepisowego obuwia! - Nie przy-i/litm tu zabawiać się pańskimi piłeczkami. - Eve wyjęła odznakę. - Muszę porozmawiać z panią Howthorne. - Cóż, niw h pani zdejmie buty albo zostanie poza kortem. Takie są przrpfsy. - Hank, o <¦<> chodzi? - To policju. pani H. - Och! - I HirUi zagryzła wargę i bijąc się w piersi, podeszła I U Bobb 7, Powtórka... do siatki. - Jeśli chodzi o mandat za przekroczenie szybkości, to obiecuję, że zapłacę. - Nie jestem z drogówki. Możemy chwilę porozmawiać? - Tak, oczywiście. Hank, przerwa dobrze mi zrobi. Jestem ca- ła mokra. -Kręcąc tyłkiem, podeszła do ławki i sięgnęła do różo- wej torebki, z której wyjęła butelkę markowej wody mineralnej. - Może mi pani powiedzieć, gdzie była przedostatniej nocy między północą a trzecią nad ranem? - Co takiego? - Idealnie owalna twarz Darli pobladła. - Dla- czego? - Prowadzę śledztwo. To rutynowe pytanie. - Cukierek wie, że byłam w domu. - Jej zielone syrenie oczy zmętniały. - Nie rozumiem, dlaczego mnie pani przesłuchuje. - Pani Howthorne, na razie pani nie przesłuchuję. - Jakiś problem, pani H.? - zapytał Hank, który właśnie pod- szedł do niej z ręcznikiem. - Nie ma problemu. Panie, idź pan rozciągać mięśnie gdzie indziej burknęła Eve, siadając obok Darli. - Między północą a trzecią. - Byłam w domu, w łóżku. - Spojrzała na Eve buntowniczo. - Z Cukierkiem. Gdzie miałam być? Dobre pytanie, pomyślała Eve. Zapytała o papeterię, lecz Daria zbagatelizowała sprawę. Owszem, byli w sierpniu w Europie. Kupiła mnóstwo rzeczy. Dlaczego miałaby tego nie robić? Ma pamiętać wszystko, co kupiła albo co podarował jej Cukierek? Eve zadała jeszcze kilka pytań, w końcu wstała, pozwalając Darli szukać ukojenia u Hanka. Rzucił Eve groźne spojrzenie i poprowadził uczennicę w stronę budynku, w którym pewnie mieścił się klub. - Interesujące - odezwała się Eve. - Wygląda na to, że nasza Daria miała w tym czasie prywatny trening z Hankiem. Zdecydowanie ćwiczyli coś innego niż serwis - zgodziła się Peabody. - Biedny Cukierek. - Jeśli Cukierek wie, że jego żonka uprawia singla z trene- rem, to może w czasie, kiedy ona ściskała rakietę Hanka, sko- czył do chińskiej dzielnicy i załatwił Wooton. To wkurzające, J. D. Robb t o Powtórka... Jkiedy żona zagrywa do przeciwnika. Nie tylko zabijasz dziwkę, |f w końcu czym jest twój a młoda żona, jak nie dziwką, ale na do- f datek używasz fałszywej kurwy jako alibi. Gamę, set, mecz. [Bardzo sprytnie. - Fakt. Podobają mi się te tenisowe metafory. - Staram się, jak mogę. Cóż, to tylko teoria. Sprawdźmy, czy mamy jeszcze coś na Howthorne'a. Żenił się trzy razy, tak jak powiedział Roarke, za każdym ra- zem wybranka była młodsza od poprzedniczki. Rozwiódł się z obiema paniami Howthorne, odprawiając je z najniższym możliwym odszkodowaniem, co zagwarantował sobie w inter- cyzie. Kuty na cztery nogi, uznała Eve. Nie był naiwny. Czy tak ostrożny i przebiegły facet mógł być nieświadomy, jak prowadzi się jego obecna żona? Miał czystą kartotekę kryminalną, choć niejednokrotnie po- zywano go do sądu cywilnego w sprawach finansowych. Szyb- ki skan wykazał, że większość pozwów złożyli pechowi inwe- storzy, by zemścić się za niepowodzenie. Był właścicielem czterech domów i sześciu pojazdów, w tym jachtu. Wspierał organizacje charytatywne. Wartość jego ma- jątku szacowano na około miliard dolarów. Według raportów oraz licznych artykułów i wywiadów w mediach, golf i sprawy zawodowe zdawały się być jego ca- łym światem. Wszyscy z listy jej podejrzanych mieli alibi potwierdzone przez współmałżonka, partnera lub pracownika. To oznaczało, że nie należy traktować tego zbyt serio. Eve oparła się w fotelu, położyła nogi na stole, zamknęła oczy i odpłynęła myślami do zaułka w chińskiej dzielnicy, f §f Idzie przed nim. Prowadzi klienta. Bolą ją nogi, to przez ten ! C sztywny paluch. I cholernie niewygodne buty. Jest druga nad ra- I S nem. Duszno, nie ma czym oddychać. Nie ma ruchu w interesie. [ Ę-. W portfelu tylko dwie stówy. Przy tych stawkach to czterech, pięciu klientów. Zależy czego chcieli. J. D. Robb -rn Powtórka.. Od dawna jest w zawodzie, wie, że należy brać forsę z góry. Odebrał jej pieniądze, czywogóle nie zapłacit? Niemożliwe. Zale- żało mu na czasie. Odwracają, chce, żeby stała twarzą do ściany. Czy ją dotyka? Kładzie dłoń na piersi, pośladkach, wsuwają między nogi? Nie, nie ma na to czasu. Jego to nie interesuje, zwłaszcza kiedy całe ręce ma we krwi. Ciepła krew. To go kręci Rzucają na ścianę, szarpie za włosy, odchyla jej głowę do tyłu. Lewą ręką. W prawej trzyma skalpel, którym podrzyna jej gardło. Od lewej do prawej, lekko ku dołowi. Krew chlusta na ścianę, najej twarz, ciało, na jego ręce. Żyje jeszcze przez kilka sekund, tylko kilka. Sekundy paniki. Nie może krzyczeć, ciało drga konwulsyjnie, kiedy umiera. Połóż ją na ziemi, głową w stronę ściany. Wyjmij narzędzia. Światło, trochę światła. Tu potrzebna precyzja, nie można tego robić w ciemności. Skalpel laserowy. Światełko przy laserze musi wystarczyć. Włóż to, po co przyszedłeś, do szczelnej torby. Wytrzyj ręce. Zmień koszulę, lub zdejmij ubranie ochronne. A teras wszystko do torby. Dokładnie sprawdź, czy możesz się pokazać na ulicy. Wyjmij list. Uśmiechnij się. Połóż kopertę na zwłokach. Wyjdź z zaułka. Góra piętnaście minut. Nie więcej. Możesz odejść. Niesiesz trofeum do samochodu. Podniecony, ale opano- wany. Musisz jechać ostrożnie. Nie możesz ryzykować rutynowej kontroli, kiedy pachniesz śmiercią i masz to ze sobą. Powrót do domu. Przestaw system zabezpieczający. Prysznic. Pozbądi się ciuchów. Udało się. Zrobiłeś to samo, co jeden z największych morderców współczesnych czasów. Nikt cię nie pokona. Otworzyła oczy i wbiła wzrok w sufit. Jeśli to któryś z jej pię- ciu obecnych kandydatów, to w jakiś sposób musiał pozbyć się swojego trofeum, A może wciąż je trzyma w bezpiecznym miej- scu. Na pamiątkę. Czy zwyczajny domowy utylizator odpadków poradziłby so- bie z czymś takim? Może potrzebny był specjalistyczny sprzęt medyczny? Musi to sprawdzić. J. D. Hobb oq Powtórka... Na ekranie pojawił się plan miasta. Eve obliczyła odległość dzielącą miejsce zbrodni od domu każdego z podejrzanych. Kwadrans w zaułku, plus czas potrzebny do znalezienia ofiary, możliwe, że już wcześniej ją zauważył, potem sprzątanie, po- wrót do domu. Każdemu z nich zabrałoby to nie więcej niż dwie godziny. Usiadła prosto i zabrała się do pisania raportu, licząc na przebłysk inspiracji. Ponieważ nic takiego nie nastąpiło, prze- czytała notatki, podsumowała i wpisała do akt. Przez kolejną godzinę szukała informacji na temat utylizato- rów odpadków i dostępności skalpeli laserowych. Postanowiła wrócić na miejsce zbrodni. W dzień ulica pracowała. W pobliżu zaułka mieściło się kilka barów, knajpka, sklep, kantor. Po północy czynne były tylko ba- ry. Oba znajdowały się na końcu ulicy. Choć okolica została do- kładnie przeszukana, Eve jeszcze raz zrobiła obchód po wszystkich lokalach, zadając rutynowe pytania. Nie dowie- działa się niczego nowego. W końcu zatrzymała się u wejścia do zaułka, w towarzystwie gliniarza, androida pilnującego bezpieczeństwa i Peabody. - Tak jak powiedziałem - zaczął gliniarz nazwiskiem Hen- ley. - Znałem ją, tak jak się zna miejscowe prostytutki. Nigdy nie było z nią żadnych problemów. Teoretycznie nie mają pra- wa pracować na ulicy ani w miejscach publicznych, ale więk- szość z nich to robi. Od czasu do czasu je przeganiamy. - Czy kiedykolwiek narzekała, źe któryś z klientów ją napa- stuje albo używa przemocy? - Nie zrobiłaby tego. - HenJey pokręcił głową. - Trzymała się ode mnie i androida z daleka. Kłaniała się, kiedy się mijaliśmy podczas patrolu, ale nie była zbyt przyjazna. W tej okolicy zda- rzają się ostre akcje. Klienci czasami przestawiają dziewczyny. Aż żal patrzeć. Nieraz oberwą, faceci lubią machać kosą. Zdarzały się tu różne rzeczy, ale w życiu nie spotkałem się z czymś takim. - Potrzebne mi kopie raportów z interwencji po pobiciach, zwłaszcza z użyciem noża lub jakiegokolwiek ostrego narzę- dzia. J, D, Robb a-i Powtórka... - Mogę to dla pani zdobyć, pani porucznik - zaoferował się android. -Jakdaleko mam się cofać? - Niech będą z tego roku. Napady na kobiety, przede wszyst- kim prostytutki. Może wcześniej trenował. - Tak jest, pani porucznik. Dokąd mam przesłać? - Do Centrali, na moje nazwisko. Henley, gdzie w tej okolicy najbezpieczniej zostawiać samochód? Na ulicy lub pod ziemią, raczej nie na parkingu publicznym. - Cóż, jeśli szuka pani cichego, spokojnego miejsca, to trze- ba podjechać bardziej na zachód, Może przy Lafayette. Jeśli woli pani ruchliwe miejsce, takie gdzie nikt nie odważy się roz- rabiać, trzeba przejść na drugi koniec ulicy Canal, do włoskiej dzielnicy. Restauracje są tam otwarte do późna. - Dobra. Sprawdzimy to. Jeden z was niech idzie na ulicę La- fayette, drugi na północ. Popytajcie mieszkańców, sklepikarzy, może ktoś widział tamtej nocy samotnego faceta z dużą torbą lub workiem. Prawdopodobnie szedł szybko, żadnego włóczę nia się po uliczkach. Kierowa! się do samochodu. Pogadajcie z prostytutkami - dodała. - Może któraś próbowała go zacze- pić i została odrzucona. - Dobre zagranie, pani porucznik - powiedziała Peabody, kiedy się rozeszli. - Ktoś musiał go widzieć. Jeszcze o tym nie wiedzą, ale na pewno go widzieli. Może komuś wróci pamięć. - Stała na chodniku i prażąc się w upale, obserwowała ulicę. - Zobaczy- my, czy da się coś wycisnąć z budżetu na założenie dodatko- wych kamer i systemów zabezpieczających w okolicy powiedz- my półtora kilometra kwadratowego od miejsca zbrodni. Bę- dzie się trzymał scenariusza. Za pierwszym razem doskonale mu poszło. Nie będzie czeka! zbyt długo, by rozegrać drugi akt. ROZDZIAŁ 6 Czekało go wyjątkowo trudne spotkanie. Musiał to zrobić. Miał cichą nadzieję, że kiedy się skończy, ucisk, jaki od- czuwał z tyłu głowy, stanie się bardziej znośny. Zbyt długo to odkładał. To do niego niepodobne. Z drugiej strony, odkąd spotkał Moirę CBannion i usłyszał jej opowieść, był dziwnie nieswój. Opowieść o jego matce. Życie może skopać cię po tyłku, kiedy najmniej się tego spo- dziewasz, rozmyśla!, stojąc przy wielkim na całą ścianę oknie swojego biura w śródmieściu. Było już po piątej. Celowo wybrał taką godzinę. Chciał spo- tkać się z Moirą na zakończenie dnia, tak, żeby potem nie cze- kały na niego już żadne obowiązki. Żeby mógł spokojnie wyjść z żoną i poukładać sobie wszystko w głowie. Dźwięk interkomu tak go przestraszył, że omal nie podsko- czył. - Tak, Caro? - Pani CBannion do pana. - Dziękuję, wprowadź ją. Zerknął za okno na ruch powietrzny i pomyślał z zadowole- niem, że powrót do domu o tej porze to cholerna udręka. Tramwaje nabite do ostatniego miejsca. Ze swojego przestron- nego, chłodnego biura widział setki zmęczonych, poirytowa- nych podróżnych, upakowanych ciasno w dusznych pojazdach niczym niewolnicy na statkach. W dole, na ulicy, tłoczyły się autobusy, taksówki stały w korkach, a na ruchomych chodni- kach było aż czarno od głów. Eve jet gdzieś tam, na dole, pomyślał. Bez wątpienia drażniła ją myśl o tym, że po całym dniu uganiania się za jakimś morder- cą będzie musiała elegancko się ubrać i udzielać towarzysko. Prawie na pewno wpadnie do domu w ostatnim momencie, J.D.Robb L3 Powtórka... podenerwowana, bez chwili do stracenia, i będzie próbowała błyskawicznie przeistoczyć" się z policjantki w żonę. Wątpił, by zdawała sobie sprawę, jak bardzo ekscytowało go i cieszyło ob- serwowanie tej sprytnej zmiany. Odwrócił się, słysząc pukanie do drzwi. - Proszę. Asystentka wprowadziła gościa, a on przez ułamek sekundy poczuł rozbawienie na widok dwóch schludnych, zadbanych, dobrze ubranych, dojrzałych kobiet wchodzących do jego gabi- netu. - Dziękuję, Caro. Pani 0'Bannion, bardzo się cieszę, że ze- chciała się pani ze mną spotkać Proszę usiąść. Napije się pani czegoś? Kawy? Herbaty? - Nie, dziękuję. Ściskając jej rękę poczuł, że delikatnie drżała. Wskazał dło- nią krzesło, mając świadomość, że zachowuje się spokojnie, pewnie i grzecznie. - Dziękuję, że znalazła pani dla mnie czas - zaczął. - Zwłasz- cza o tak późnej porze. - Nie ma sprawy. Widział, jak pochłania wzrokiem jego gabinet, tę ogromną przestrzeń, styl, dzieła sztuki, meble, wyposażenie, te wszyst- kie przedmioty, którymi się otoczył. Przedmioty, którymi musiał się otoczyć. - Chciałem przyjechać do Dochas, ale pomyślałem, że obec- ność mężczyzny w przytułku może denerwować niektóre ko- biety i dzieci. - Obecność mężczyzn wpływa na nie pozytywnie, jeśli trak- tują je jak ludzi i nie próbują ich skrzywdzić. - Położyła ręce na udach i choć śmiało spojrzała mu w oczy, prawie słyszał przy- spieszone bicie jej serca. - Pokonywanie strachu to część tera- pii. Tylko w ten sposób można wyjść z błędnego koła przemo- cy, odbudować pewność siebie i wiarę w związki. - Nie przeczę, zastanawiam się tylko, czy Siobhan Brody by przeżyła, gdyby się bardziej bała. Nie wiem, co ja właściwie chcę pani powiedzieć - mówił, nie czekając na jej odpowiedź. - Nie wiem też, jak to powiedzieć. Myślałem, że wiem. Najpierw ). 0. Robb 0,1 ftmtórka .. chciałbym panią przeprosić, że tak długo zwlekałem ze spotka- niem. - Czekam na wymówienie. -W jej głosie, tak jaki w jego, po- brzmiewał irlandzki akcent. - Czy dlatego mnie pan tu dziś za- prosił? - Nie, nie dlatego. Przepraszam. Powinienem był się domy- ślić, że będzie się pani niepokoić po tym, jak się rozstaliśmy. Byłem zły i rozkojarzony. - Roześmiał się, z trudem powstrzy- mując się przed poprawianiem włosów. To nerwy, pomyślał. Cóż, nie tylko ona odczuwała napięcie. - Można to tak ująć. - Byl pan wściekły. Myślałam, że wywali mnie pan na zbity pysk. - Byłem. Mówiłem sobie, że pani kłamie. -Patrzył jej prosto w oczy. - Musiała pani kłamać. Byłem pewien, że jest w tym haczyk i ma pani jakiś cel, twierdząc, że ta dziewczyna z Dubli- na była moją matką. Nie zgadzało się to z tym, co wiedziałem, w co przez całe życie wierzyłem. Rozumie pani? - Tak, rozumiem. - Co jakiś czas pojawiają się ludzie, którzy próbują się wkraść w moje łaski opowiadając historie rodzinne i wmawia- jąc mi, że są moimi krewnymi. Wujami, siostrami, braćmi. Ignoruję ich. Pani wydała mi się kimś w tym rodzaju. - To, co panu powiedziałam, to nie bajka, panie Roarke, tyl- ko prawda. - Tak, no cóż. - Spojrzał na swoje ręce, na ich kształt, szero- kość dtoni, długość palców. Ręce jego ojca. - Wiedziałem, w głębi ducha czułem. To jeszcze gorsze. Nieznośnie rzeczy- wiste. Podniósł głowę i znów popatrzył jej w oczy. - Miała pani rację, sprawdziłem panią. Bardzo dokładnie. - Spodziewałam się tego. - Ją też. 1 siebie. Jeszcze nigdy nikogo tak dokładnie nie sprawdzałem. - Nie rozumiem. Przecież nie mówiłabym tego w ten sposób, gdybym sądziła, że pan nie był niczego świadomy. Ktoś taki jak pan wie to, co konieczne. - Byłem dumny z tego, że nie miało to dla mnie znaczenia. J.OHobb 55 Powlófka .. Nie mogło mieć, skoro wierzyłem, że moją matką była Meg Ro- arke. Rozstaliśmy się z radością. Moira westchnęła. - Przed chwilą podziękowałam za kawę, bo trzęsły mi się rę- ce. Czy byłby pan jednak tak uprzejmy i poczęstował mnie fili- żanką? - Oczywiście. -Wstał i podszedł do panelu ściennego, w któ- rym mieściła się w pełni wyposażona kuchnia podręczna. Ro- ześmiała się, kiedy włączył program parzący kawę. - Jeszcze nigdy nie widziałam tak urządzonego biura. Bar- dzo elegancko. Stopy zapadły mi się w dywan po same kostki. Jest pan bardzo młody, a tyle pan osiągną}. - Wcześnie zacząłem - powiedział z ponurym uśmiechem. - To prawda. Nadal boli mnie żołądek. - Położyła rękę na brzuchu. - Byłam pewna, że wezwał mnie pan, żeby wręczyć mi wypowiedzenie albo straszyć adwokatami. Nie wiedziałam, jak powiem o tym rodzinie i ludziom w Dochas. Martwiłam się, że będę musiała odejść. Bardzo się do wszystkich przywiązałam. - Jak mówiłem, sprawdziłem panią. To szczęście dla przytuł- ku, że pani tam pracuje. Jaką kawę pani pije? - Z dużą ilością mleka, jeśli można. Czy ten budynek należy do pana? -Tak. - Piękny. Imponujący i bardzo elegancki. Dziękuję. - Wzięła od niego filiżankę i upiła łyk. Najpierw otworzyła szeroko oczy, a po chwili zmrużyła je z zachwytem. - To prawdziwa kawa? - zapytała, wąchając parujący napój. Roześmiał się i nagle z ulgą zauważył, że ucisk z tyłu czaszki zniknął. Nareszcie. - Tak, prawdziwa. Podeślę pani trochę. Kiedy poznałem mo- ją żonę i poczęstowałem ją kawą, zareagowała w identyczny sposób. Posłałem jej trochę w prezencie. Możliwe, że dlatego za mnie wyszła. - Wątpię. - Patrzyła na niego w skupieniu. - Pana matka nie żyje. To on ją zabił, prawda? Zawsze byłam przekonana, że Pa- trick Roarke ją zamordował. - Tak. Pojechałem do Dublina, żeby to sprawdzić. ) D Robb qq Powtórka... - Powie pan, jak to było? Śmiertelnie ją pobiŁ Pobii ją do krwi, na śmierć, rękami iden- tycznymi jak moje, Potem wrzucił jej ciało do rzeki. Wyrzucił biedną martwą dziewczynę, która tak go kochała, że dała mu syna, - Nie, nie powiem. Wystarczy, że odnalazłem człowieka, który z nim wtedy był. On o wszystkim wiedział. Znał ją i wie- dział, co się stało. - Gdybym wtedy była bardziej doświadczona, a mniej aro- gancka... - zaczęła Moira. - To i tak niczego by nie zmieniło. Może gdyby została wte- dy w przytułku w Dublinie, albo wróciła do rodziny w Clare, al- bo uciekła. Byłoby to bez znaczenia tak długo, dopóki miałaby przy sobie mnie. Z jakiegoś powodu, może z dumy, może zło- ści, perfidii, jemu chodziło o mnie. On chciał mieć mnie. Ta świadomość będzie go prześladować do końca życia. Mo- że tak miało być. - ! on by ją znalazł. - To miłe, co pan powiedział wyszeptała, - Taka jest prawda. - Chciał to mieć za sobą, jak najszyb- ciej. - Pojechałem do Clare. Spotkałem się z jej rodziną. Z mo- ją rodziną. - Naprawdę? - Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. - Tak się cieszę, tak bardzo się cieszę. - To niezwykli ludzie. Bliźniacza siostra mojej matki, Sine- ad, otworzyła dla mnie swój dom. Ot tak, po prostu. - Cóż, ludzie z West County już tacy są. Gościnni, prawda? - Wciąż jestem zdumiony i wdzięczny. Jestem wdzięczny pa- ni, pani 0'Bannion, że mi pani powiedziała. Chciałem, żeby pa- ni o tym wiedziała. - Ucieszyłaby się, nie sądzi pan? Nie tylko, że pan już wie. ale że wspiął się pan tak wysoko. Myślę, że byłaby bardzo dum- na. - Odstawiła filiżankę i otworzyła torebkę. - Nie wziął pan tego, kiedy był pan u mnie w biurze. Może teraz? Fotografia przedstawiała młodą rudowłosą kobietę o pięk- nych zielonych oczach, trzymającą na rękach ciemnowłosego chłopca. J. D. Robb (|7 Powtórka... - Dziękuję. Bardzo chciałem je mieć. Facet w białym garniturze śpiewał o tym, że miłość jest pod- stępna i cicha. Popijająca szampana Eve była skłonna się zgo- dzić. Na pewno z tym, że jest podstępna. Niby z jakiego innego powodu usilnie próbowała oderwać myśli od morderstwa i udawała, że robi coś więcej poza zajmowaniem miejsca w sa- li bankietowej „Filadelfia"? Boże, to musi być miłość -już ona skopie Roarke'owi tyłek za to, że tak ją porzucił - tylko dlatego sterczała tu wysłuchując, jak jakaś kobieta w jedwabnej lawendowej sukni w kółko nawi- ja o projektantach mody. I co z tego, do ciężkiej cholery? To tylko ubrania. Wkłada się je, żeby nie być nagim i nie marznąć. Miłość zmuszała Eve do cenzurowania myśli. Jej udział w konwersacji, kiedyjuż zdołała przerwać potok słów, ograni- czał się do zdawkowego „tak". - Och, jest najbardziej olśniewająca kobieta wieczoru! Pani wybaczy? - Jak zwykle elegancki i przystojny Charles Monroe uśmiechnął się promiennie do dręczycielki Eve. - Po prostu muszę ją na chwilę porwać. - Zastrzel mnie - mruknęła, kiedy Charles przyciągnął ją do siebie.- Wyjmij z mojej torebki pistolet, przystaw mi do gardła i naciśnij spust. Błagam. Zakończ moją mękę. Roześmiał się tylko, prowadząc ją na środek sali między tań- czące pary. - Kiedy cię zauważyłem, odniosłem wrażenie, że zaraz wyj- miesz tę swoją broń i strzelisz nieszczęsnej kobiecie między oczy. - Wyobrażałam sobie, że wkładam jej lufę do ust. No cóż, i tak ich nie zamykała ani na moment. - Wzruszyła ramionami. - Dzięki za ratunek. Nie wiedziałam, że tu jesteś. - Troszkę się spóźniłem. Właśnie przyszedłem. - Pracujesz? - Charles był wysokiej klasy licencjonowaną osobą do towarzystwa. - Jestem z Louise. - Och. - Ponieważ zarabiał na życie sprzedając swoje ciało, J, D. Hobb aa Powtórka... Eve nie mogła pojąć, jak to możliwe, by on i oddana doktor Louise Dimatto tworzyli tak udany związek. Ludzie mają różne potrzeby, upomniała samą siebie. - Chciałem się z tobą skontaktować - powiedział. - W spra- wie Jacie Wooton. -Znałeś ją? - Tak, kiedyś. Niezbyt dobrze. Nie sądzę, by ktokolwiek do- brze ją znał. Obracaliśmy się w tych samych kręgach, więc od czasu do czasu na siebie wpadaliśmy. Zanim ją przymknęli. - Chodź, usiądziemy gdzieś w kącie. - Nie wiem, czy to odpowiednia pora. - Dla mnie odpowiednia. - Teraz to ona prowadziła. Scho- dząc z parkietu, rozglądała się w poszukiwaniu ustronnego miejsca, gdzie mogliby porozmawiać. Wszędzie tłoczyły się grupki łudzi, postanowiła więc sprawdzić, jak jest na ze- wnątrz. Na ukwieconym tarasie stały stoliki i panował tłok, ale przy- najmniej było ciszej. - Powiedz, co wiesz. - Prawie nic, - Podszedł do brzegu tarasu i zapatrzył się na panoramę miasta, - Zaszła wysoko, jeszcze zanim zacząłem to robić. Lubiła luksus. Najlepsze ubrania, najlepsze miejsca, naj- lepsi klienci. -1 najlepszy diler? - Tego nie wiem. Nie znam jej dilera - zapewnił. - Nie będę ci wmawiał, że nie mam pojęcia o tym obliczu zawodu. Ja je- stem czysty. Odkąd spotykam się z lekarzem, jestem bez skazy - dodał z uśmiechem. - Wszyscy byliśmy zaskoczeni, kiedy przy- mknęli Jacie. Jeśli była uzależniona, dobrze to ukrywała. Dal- las, gdybym coś wiedział, na pewno bym ci powiedział. Bez wahania i bez kitu. Z tego, co wiem, nie miała przyjaciół. Ta- kich prawdziwych. Ani wrogów. Ona żyła pracą. - Dobra. - Chciała włożyć ręce do kieszeni, ale jej mała kre- acja w kolorze miedzi żadnych nie miała. -rDaj znać, jak sobie o czymś przypomnisz. Nawet jeśli to nic ważnego, chcę o tym wiedzieć. - Nie ma sprawy. Przeżyłem s2ok, kiedy usłyszałem, co się I. '.:> Robb gg Powtórka. stało, plotki o tym, jak to zrobił. Louise się martwi. - Spojrzał w stronę drzwi. - Nic nie mówiła, ale wiem, że się martwi. Kie- dy kogoś kochasz, zawsze wiesz, że coś go dręczy. - Tak, to prawda. Charles, bądź ostrożny. W tej sprawie nie pasujesz do profilu ofiary, ale ostrożności nigdy za wiele. - Wiem. Nie wspomniała Roarke'owi o tej rozmowie, ale przez całą drogę do domu analizowała to, co usłyszała. Opowiedziała mu o wszystkim dopiero wtedy, gdy znaleźli się w końcu w sypialni i gdy zrzuciła z siebie maleńką sukienkę. - Zdaje się, że w tym przypadku nie będzie najlepszym źró- dłem informacji - zauważył Roarke. - Pewnie nie, ale ja nie o tym myślę. Kiedy wróciliśmy, obser- wowałam jego i Louise, Zachowują się jak dwa gołąbki, czy coś w tym stylu. Wiadomo, że przez całą noc będą się bawić nago. - Nagie gołąbki. Nie, to niezbyt atrakcyjne wizualnie. Po- zwól, że wyobrażę sobie coś innego. - Ha, ha. Chodzi mi o to, że nie rozumiem jak ona może się z nim zabawiać nago, wiedząc, że jutro od rana będzie robit to samo z Bóg wie iloma klientami ze swojej listy. - To nie to samo. - Roarke zdjął kapę z łóżka. - Nie mieszaj spraw osobistych z zawodowymi. To jego praca. - Och, to zwykłe gówno. Gówniana racjonalizacja. Chyba mi nie powiesz, że gdybym to ja pracowała w tym zawodzie, było- by ci obojętne, czy zabawiam się innymi kutasami? Po prostu luz. - Zawsze wiesz, jak nazwać rzecz po imieniu. - Spojrzał na nią. Trzymała w ręku połyskliwą sukienkę. Miała na sobie jedy- nie maleńki trójkącik z identycznego materiału, zbyt skąpy, by nazwać go majtkami, potrójny sznur kolorowych kamieni, któ- re zamierzała zdjąć, i buty na wysokich obcasach. A do tego chmurną minę. - Nie, nie byłoby mi to obojętne. Żadnego luzu. To dlatego, że ja się nie dzielę. O rety, ale jesteś podniecająca. Chodź tu do mnie, pobawimy się jak nagie gołąbki. - Rozmawiamy. I D.Robb nn Powtórka... - Ty rozmawiasz - poprawił ją, pochylając się z łóżka w jej kierunku. - Skoro już rozmawiamy... - Zrobiła unik, chowając się za so- fą. - Muszę się z tobą policzyć za to, że zostawiłeś mnie samą z tą kobietą, wiesz, z tą, co wyglądała jak uschnięte drzewo. - Niestety, coś mnie zatrzymało. - Całuj mnie w dupę. - Och, kochanie, o niczym innym nie marzę. - Chciał ją zła- pać, ale uskoczyła. Zaczęli krążyć wokół sofy. - Lepiej uciekaj - powiedział cicho. Tak zrobiła. A kiedy już oboje się rozgrzali, pozwoliła się złapać. Nie miała niczego. Nie nastąpił żaden przełom. Nie było żad- nych nowych tropów, ani starych, które dawałyby jakąś na- dzieję. Wciąż spoglądała na listę podejrzanych i potencjalnych kandydatów na podejrzanych, szukając punktu zaczepienia. Kolejny raz obejrzała miejsce zbrodni i okolicę, przestudiowa- ła raporty. Sprawdziła wszystkie dane przez MCDK, koncentrując się na odnalezieniu podobnych przestępstw. Trafiła na coś zbliżone- go. Zbrodnia wydarzyła się ponad rok wcześniej w Londynie. Nawet pasowało. Sprawa nadal otwarta. Przebieg nieco inny, bardziej krwawo, więcej bałaganu, Ćwiczenia praktyczne? Nie było listu na eleganckiej papeterii, tylko zmasakrowane ciało młodej prostytutki. Nie ten typ co Wooton, zauważyła Eve zastanawiając się, czy przypadkiem nie chwyta się już brzytwy. Licencjonowane osoby do towarzystwa, zwłaszcza pracujące na ulicy, bardzo często były ofiarami napaści, pobić, przemocy ze strony klientów. Nierzadko zdarzały się morderstwa. Nic jed- nak nie pasowało do brutalnej elegancji Kuby Rozpruwacza. Rozmawiała z sąsiadami, współpracownikami, znajomymi osób z listy potencjalnych podejrzanych, starając się zachować dyskrecję. Naciskała, prowokowała, i nic. Nie dowiedziała się niczego istotnego. J. t>. Robb «| Powtórka.. Zbliżająca się niedziela drażniła ją i napawała niepokojem. Eve zupełnie nie była w nastroju do piknikowania. Jedyną po- zytywną stronę spotkania z Mirą upatrywała w tym, że być mo- że zdoła zaciągnąć ją w jakieś spokojne miejsce i pogadać. Po- ciągnie ją za język i dowie się, czy Mirze przyszło coś ciekawe- go do głowy. - Może lepiej daj dziś Mirze wolne. I sobie też - zapropono- wał Roarke. - O co ci chodzi? - zapytała. Szli po chodniku prowadzącym do pięknego domu Miry. To była przyjemna dzielnica. - Mówisz do siebie. - Roarke poklepał ją ze zrozumieniem po ramieniu. - Nie wiem, czy to rozsądne, kiedy się stoi przed drzwiami domu psychiatry. - Zostajemy tylko kilka godzin, pamiętasz? Umówiliśmy się. - Mhm - mruknął niezobowiązująco i dotknął ustami jej czo- ła. W tym momencie otworzyły się drzwi. - Witam. Zapewne państwo Eve i Roarke? Jestem Gillian, córka Charlotte i Dennisa. Eve przez moment nie wiedziała, o kim mowa. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Charlotte to imię Miry, ale było oczywiste, dziewczyna to wykapana matka. Miała nieco dłuższe, bo sięgające za ramiona, lekko kręcone włosy, w tym samym ciemnym kolorze co matka. Niebieskie oczy, łagodne i cierpliwe jak oczy Miry, patrzyły na Eve z uwa- gą. Była wyższa i bardziej patykowata, to po ojcu. Nosiła luźną, przewiewną koszulkę i spodnie przed kostkę. Na jednej nodze Eve zauważyła tatuaż - trzy nachodzące na siebie szewrony. Na jej rękach pobrzękiwały bransoletki i pierścionki. Paznok- cie bosych stóp pomalowała bladoróżowym lakierem. Jest wikanką, przypomniała sobie Eve. Matką kilkorga wnu- cząt Miry. - Cieszę się, że mogę cię poznać. - Roarke ścisnął jej dłoń i stanął między dwiema kobietami, które najwyraźniej mierzy- ły się wzrokiem. - Jesteś bardzo podobna do mamy, którą uwa- żam za wyjątkowo uroczą kobietę. - Dzięki. Mama mówiła, że jesteś czarujący. Proszę, wejdź- 1.0, Rofab g2 Powtórka... de. Jak słychać, trochę się rozdzieliliśmy. - Zerknęła w stronę schodów na piętro, skąd dobiegał żałosny płacz dziecka. - Po- zostali są z tyłu. Zaraz przygotuję wam drinki, nabierzecie sił przed popołudniem z rodziną Mirów. W kuchni na tylach domu zgromadziło się sporo osób. Po- mieszczenie było ogromne jak stodoła i panował w nim nieopi- sany hałas. Przez wielką szklaną ścianę widać było resztę towa- rzystwa zebraną na patio, gdzie ustawiono stoły, krzesła i jakiś dziwny wielki sprzęt do gotowania, z którego już się dymiło. Eve zauważyła Dennisa, cudownie roztrzepanego męża Miry, który ogromnym widelcem przewracał coś na ruszcie. Dennis miał na głowie czapeczkę Metsów, spod której wymy- kały się gęste siwe włosy. Workowate spodenki sięgały wystają cych kolan, które Eve wydawały się bardzo pociągające. Obok niego stał jakiś mężczyzna, możliwe, że syn. Prowadzi- li ożywioną dyskusję, śmiejąc się przy tym i potrząsając butel- kami z piwem. Po ogrodzie biegały dzieci w różnym wieku. Siedząca na wy- sokim taborecie przy kontuarze dziesięcioletnia dziewczynka pochlipywała smutno. Ledwo zostali przedstawieni, ktoś wcisnął Eve do ręki mar- garitę, inni od razu zaczęli namawiać do jedzenia. Wszędzie porozstawiano talerze z różnymi potrawami. Kiedy Roarke zdecydował się na piwo, usłyszał, że zapasy znajdują się w chłodziarce, na zewnątrz. Jakiś chłopiec - Eve pogubiła się już w imionach, które padały niczym seria z kara- binu maszynowego - miał zaprowadzić Roarke'a na patio i przedstawić pozostałym. Trzymając chłopca za rękę, Roarke zerknął przez ramię, po- słał Eve szeroki uśmiech i wyszedł. - Trochę tu chaotycznie, ale... będzie jeszcze gorzej. - Mira ze śmiechem wyjęła z olbrzymiej lodówki wielki półmisek zje- dzeniem. - Cieszę się, że przyszliście. Lana, przestań się dąsać i biegnij na górę. Zobacz, czy ciocia Callie nie potrzebuje po- mocy przy dziecku. - Dlaczego to ja muszę wszystko robić? - Dziewczynka ze- skoczyła jednak ze stołka i wyszła. I D Robb n» Powtórka... - Jest obrażona, bo złamała zasady i przez tydzień ma zakaz oglądania ekranu i dotykania komputera - wyjaśniła GiDian. -Och! - Jej życie straciło sens. - Giilian pochyliła się, by podnieść z podłogi raczkujące dziecko, którego płci Eve nie była w sta- nie rozpoznać. - Dla dziewicciolatki tydzień to prawie wieczność. Gilly, skosztuj tej sałatki- Wydaje mi się, że przydałoby się jeszcze trochę koperku. Giilian posłusznie otworzyła usta i wzięła odrobinkę z widel- ca matki. - I pieprzu. - Hmm, więc... - Eve czuła się tak, jakby nagle przeniosła się do świata równoległego, - Spodziewacie się tłumu? - Jest nas tłum - zauważył Mira ze śmiechem. - Mamie ciągle się zdaje, że jesteśmy głodni jak nastolatki. - Giilian odruchowo głaskała Mirę po plecach. - Zawsze robi za_ dużo jedzenia. - Robi? Ty to zrobiłaś? - Hmm. Lubię gotować. Zwłaszcza dla rodziny. - Zarumieni- ła się z zadowolenia i mrugnęła wesoło do córki. - Wciągam dziewczyny do pomocy. Oczywiście wiem, że to seksizm, ale żaden z naszych mężczyzn nie sprawdza się w kuchni. - Mira spojrzała za okno. - Ale kiedy im podsunąć jakiś wielki, skom- plikowany, kopcący grill, czują się jak w domu. - Wszyscy nasi mężczyźni grillują. - Giilian kołysała dziecia- ka na biodrze. - Roarke to lubi? - Masz na myśli jedzenie? - Eve zerknęła w jego stronę. Stał wśród gości, w zwyczajnych dżinsach i wypłowiałej koszulce, i najwyraźniej świetnie się bawił. - Nie, chyba nie ma w domu czegoś takiego. Mira zaserwowała sojowe hot dogi i burgery, sałatkę ziem- niaczaną, o której tak marzył Roarke, zimny makaron, duże kawałki owoców w soku, grube plastry pomidorów, jajka w majonezie. Wszędzie było pełno półmisków, talerzy, tac z je- dzeniem. Piwo było zimne, bez przerwy donoszono drinki. (. 0. Robb nu Powtórka... Eve wdała się w rozmowę o baseballu z jednym z synów Mi- ry. W tym czasie, ku jej zdumieniu, małe jasnowłose dziecko wpełzło jej na kolana. -Daj - wymamrotał umazany keczupem chłopczyk i uśmiechnął się do niej promiennie. -.Co? - spanikowana Eve rozejrzała się nerwowo. - Co mam mu dać? - Cokolwiek tam masz, - Mira pogłaskała chłopca po główce, podeszła do synowej, wzięła od niej dziecko i zaczęła je kołysać. - Dobra, masz - Eve podsunęła mu swój talerz w nadziei, że dzieciak go weźmie i pójdzie gdzieś zajmować się swoimi spra- wami. Niestety, mały tylko włożył pulchne paluszki do jej satat- : ki owocowej i wyłowi! ćwiartkę brzoskwini. - Pycha. - Ugryzł kawałek i hojnie podsunął do ust Eve resztę. - Nie, dzięki. Ty zjedz. - No, Bryce, zmykaj. - Giilian wzięła chłopca z kolan Eve, zy- skując w ten sposób jej dozgonną przyjaźń. - Zobacz, co dzia- dek dla ciebie przygotował. Usiadła obokEve i spojrzała wyczekująco na brata. - Ty też idź - poradziła. - My sobie poplotkujemy. Uśmiechnął się wyrozumiale i odszedł, Eve pomyślała, że uprzejmość to chyba wrodzona cecha mężczyzn z tej rodziny. - Trochę to przytłaczające, prawda? Wiem, że czujesz się nieswojo - zaczęła Giilian. Eve postanowiła dokończyć burgera. - To obserwacja czy intuicja? - Wszystko po trochu. Plus fakt, że jestem córką dwojga bar- dzo spostrzegawczych i wrażliwych ludzi. Spotkania rodzinne w tak licznym gronie mogą wydawać się dziwne komuś, kto sam nie ma rodziny. Twój Roarke szybko się wpasował. - Zerk- nęła w jego stronę. Siedział z Dennisem i Brycełem. - Jest bar- dziej towarzyski niż ty. Częściowo to zasługa jego pracy, a czę- ściowo po prostu natury. Giilian nabrała widelcem sałatkę z makaronem. - Chciałabym, pomówić z tobą o pewnych sprawach. Mam nadzieję, że nie poczujesz się urażona. Nie mam nic przeciwko J.D.Robb a- Powtórka. obrażaniu ludzi, ale wolę robić to z rozmysłem. W tym przy- padku nie mam takiego zamiaru. - Nie mam skłonności do sińców. - Domyślam się. - Odstawiła talerz zjedzeniem i sięgnęła po margaritę. - Po pierwsze, muszę powiedzieć, że twój mąż bez wątpienia jest najprzystojniejszym facetem, jakiego w życiu widziałam. - Dopóki pamiętasz, że jest mój, nie czuję się urażona. - Nie poluję, a nawet gdybym chciała, on i tak by tego nie za- uważył. Poza tym kochani mojego męża. Jesteśmy razem od dziesięciu lat. Byliśmy młodzi, rodzice bardzo się tym martwi- li. Okazało się, że bez powodu - powiedziała, chrupiąc mar- chewkę. - Dobrze nam razem, prowadzimy cudowne życie, mamy trójkę pięknych dzieci. Chciałabym mieć jeszcze jedno. - Co jeszcze jedno? Gillian roześmiała się. - Dziecko. Mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze jedno błogosławieństwo. Ale odbiegłam od tematu, a jak znam moją rodzinę, drugi raz nie będę miała okazji porozmawiać z tobą sam na sam. Byłam o ciebie zazdrosna. Eve zmrużyła oczy i spojrzała w stronę Roarke'a. Gillian ro- ześmiała się. - Nie, nie o niego, choć o to właściwie nie powinnaś mieć do nikogo pretensji. Byłam zazdrosna o ciebie i o moją matkę. - Nie rozumiem. - Ona cię kocha. Szanuje cię, martwi się o ciebie, podziwia cię, myśli o tobie. Tak samo jak o mnie. Z początku jej stosunek do ciebie bardzo mnie drażnił. Na twarzy Eve pojawił się wyraz zażenowania, - Ale przecież to nie ma nic wspólnego... Gillian pokręciła głową. - Mylisz się, ma. Jestem jej córką, z jej ciała, serca, duszy. Ty nie jesteś z jej ciała, ale bez wątpienia z serca i duszy. Miałam mieszane uczucia, kiedy powiedziała, że cię zaprosiła. - Uważ- nie obserwowała Eve. - Był to zwyczajny egoizm. Po co ona tu do ciebie przychodzi, pomyślałam. Przecież jesteś moją matką. Była też rosnąca ciekawość: W końcu dokładniej jej się przyjrzę. J. D. Robb *g Powtórka - Nie jestem dla ciebie konkurencją do... - Jej uczuć? - dokończyła z uśmiechem Gillian. - Nie, nie je- . To tylko moja słabość i mój egoizm wywołały te okropne, |łłestrukcyjne emocje. Jest najbardziej niezwykłą kobietą, jaką [znam. Mądrą, współczującą, umiejącą dawać. Nie zawsze po- f trafiłam to docenić. Nie docenia się tego, co się ma. Z wiekiem, kiedy sama zostałam matką, zaczęłam ją rozumieć i cenić. Jej wzrok pomknął w stronę patio, gdzie bawiła się jej córka. - Mam nadzieję, że kiedyś Lana będzie tak mówić o mnie. ; W każdym razie, miałam wrażenie, że wykradasz mi matkę po i kawałku. Myślałam, że cię znienawidzę od pierwszego wejrze- nia. Takie nastawienie jest sprzeczne z tym, w co wierzę, z tym, kim jestem. No cóż, na szczęście jesteśmy tu razem. Wzniosła toast, a po chwili sięgnęła po dzban z margaritą i napełniła kieliszek Eve i swój. - Przyszłaś tu dla niej. Pewnie twój cudowny mąż miał w tym swój udział, ale przede wszystkim jesteś tu dla niej. Jest dla cie- bie ważna, nie zawodowo, tylko prywatnie. Zauważyłam, że patrzysz na mojego ojca z uroczą sympatią. To oznacza, że . znasz się na ludziach i ich charakterach. Od mamy, która też się na tym zna, wiem, że jesteś dobrą policjantką i dobrym człowie- kiem. Dzięki temu łatwiej mi się nią z tobą dzielić. Zanim Eve zdążyła wymyślić odpowiedź, podeszła do nich Mira ze śpiącym maleństwem na ręku. - Niczego wam nie brakuje? - Och, nie - zapewniła ją Gillian. - Może mi go dasz? Zanio- sę go na górę. - Nie, niech śpi. Nieczęsto mam okazję go przytulać. - Mira usiadła i zaczęła czule głaskać plecki dziecka. - Eve, muszę cię ostrzec. Dennis przekonał Roarke'a, że bez grilla nie da się żyć. - No cóż, wszystko inne już ma. - Dokończyła burgera. - Ja- koś sobie radzi. - Dennis by powiedział, że najważniejszy jest kucharz, nie sprzęt. Potwierdzisz to, kiedy skosztujesz moich ciasteczek tru- skawkowych i placka brzoskwiniowego. - Placek? Upiekłaś placek? - Do Eve dotarło w końcu, że pik- niki rodzinne mają swój urok. - Chętnie skosztuję. I. D.Robb n-j Powtórka.. W tym momencie odezwał się dzwonek jej komunikatora. Natychmiast spoważniała. - Przepraszam na moment. Wyjęła z kieszeni maleńki komunikator i wyszła do pustej kuchni. - O co chodzi? - zapytała Gillian. - Co się stało? - Praca - mruknęła Mira. Zauważyła, że oczy Eve zrobiły się chłodne. - Śmierć. Zabierz dziecko, Gilly. Eve wyszła z kuchni. - Muszę iść. Przepraszam. Muszę wracać. Mira poklepała ją po ramieniu, - To samo? - Nie, ale to on. Prześlę ci szczegóły, jak tylko się czegoś do- wiem. Cholera, głowa trochę nie ta. Za dużo wypiłam. - Zaczekaj, podam ci krople na wytrzeźwienie. - Dzięki. - Kiwnęła na Roarke'a, który od razu do niej pod- szedł. - Zostań. To może długo potrwać. - Odwiozę cię. Jeśli trzeba, to zostanę w domu, a ty weź miesz samochód. Kolejna prostytutka? Pokręciła głową. - Później ci powiem. - Wzięła głęboki oddech i ostatni raz spojrzała na patio, gdzie wśród kwiatów i jedzenia wypoczy- wała rodzina Miry. - Życie to nie piknik, prawda? ROZDZIAŁ 7 Wysadź mnie na rogu. Nie musisz jechać do końca ulicy. Roarke zignorował jej uwagę i przejechał skrzyżowanie na światłach. - Kochanie, twoi współpracownicy straciliby okazję zoba- czenia cię w tym wyjątkowym pojeździe. Tym wyjątkowym pojazdem był lśniący srebrny skarb z przy- ciemnianym szyberdachem i silnikiem mruczącym jak pante- ra. Oboje wiedzieli, że peszą ją gwizdy i komentarze kolegów na temat ekskluzywnych zabawek Roarke'a. Przełknęła to. Nerwowym gestem zsunęła z nosa nowe oku- lary przeciwsłoneczne. Nie wiadomo czemu okulary były jed- nym z tych przedmiotów, które ginęły notorycznie i w niewyja- śnionych okolicznościach. Eve podejrzewała, że to jakiś modny wzór, wiedziała, że były absurdalnie drogie. Chcąc oszczędzić sobie goryczy, schowała je do kieszeni. - Nie czekaj na mnie. Nie wiem, jak długo to potrwa. - Pokręcę się jeszcze trochę, ale nie będę ci wchodził w dro- gę. - Zatrzymał się za pojazdem czarno-białym i karetką pogo- towia. - O rany, pani porucznik, ale fura. - Jeden z mundurowych aż sapnął, kiedy wysiadała. - Na autostradzie pewnie płonie nawierzchnia. - Zapnij się, Frohickie. Co się dzieje? - Kociak - mruknął, dotykając dłonią lśniącej maski, - Ko- bieta, uduszona w swoim mieszkaniu. Mieszkała sama. Nie ma śladów włamania. Nazywała się Lois Gregg, lat sześćdziesiąt jeden. Syn zaniepokoił się, kiedy nie pojawiła się na spotkaniu rodzinnym i nie odbierała łącza. Przyjechał i znalazł ciało. Mówił szybko i rzeczowo. Zanim weszli do budynku jeszcze raz przez ramię zerknął na samochód. - Uduszenie? J. D. Robb „o Powtórka.. - Tak, pani porucznik. Są ślady gwałtu. Czwarte piętro - po wiedział, kiedy byli w windzie. - Użył szczotki. Wygląda to okropnie. Nie odezwała się ani słowem, koncentrując się na informa- cjach, które jej przekazywał. - Zostawił list - dodał Frohickie. - Adresowany do pani. By- dlak, wetknął jej kopertę między palce u nogi. - DeSalvo - mruknęła. - Chryste. Szybko wymazała obraz z pamięci, by nie obciążać się niepo- trzebnymi skojarzeniami przed obejrzeniem miejsca zbrodni. - Potrzebny mi zestaw polowy i rekorder. - Mam wszystko. Przyniosłem, kiedy się dowiedzieliśmy, że nie jedzie pani z domu. Wybaczyła mu komentarz na temat samochodu. - Zabezpieczyliście mieszkanie? - zapytała. - Tak, pani porucznik. Syn czeka w kuchni z mundurowym i lekarzem z pogotowia. Jest w fatalnym stanie. Mówi, ża ni- czego nie dotykał. - Moja asystentka jest w drodze. Przyślij ją na górę, jak się pojawi. A ty zostań na zewnątrz - zwróciła się do Roarke'a. - Rozumiem. Przez chwilę jednak bolało, że będzie musiała wejść tam sa- ma i przeżywać piekło bez niego. Weszła do mieszkania. Zauważyła, że drzwi nie są wyłama- ne. W czystym, schludnym mieszkaniu nie znalazła śladów walki. W salonie wisiały niebieskie zasłony, przez które wpa- dało przefiltrowane światło. Nie było ekranów. Przykucnęła, by obejrzeć kilka kropli krwi, które zdążyły wsiąknąć w brzeg dywanu. W drugim pomieszczeniu ktoś płakał. Syn w kuchni, przypo- mniała sobie. Szybko zablokowała tę myśl. Wyprostowała się i kiwnęła na stojących z tyłu policjantów. Zabezpieczyła dłonie i stopy, włączyła rekorder i ruszyła do sypialni. Lois Gregg leżała na łóżku. Była naga i skrępowana, na szyi miała zawiązaną kokardę z paska, którym została uduszona. Między palcami lewej stopy tkwiła kremowa koperta z na- zwiskiem Eve. I. D. Robb i qq Powtórka._ było mniej niż przy Wooton, ale wystarczająco, by za- ić białe prześcieradło i ubrudzić uda oraz leżącą przy łóż- miotłę. ła drobną kobietą, ważyła niecałe pięćdziesiąt kilogra- ł Karmelowa cera wskazywała na rasę mieszaną, ipękane naczynka na twarzy i w oczach, rozdęty, opuch- ęty język oznaczały uduszenie. Ciało się broniło, pomyślała e. Choć umysł się poddał, ciało nadal walczyło o powietrze, życie. Obok łóżka na podłodze zauważyła długi zielony szlafrok. Jusił ją paskiem od tego szlafroka. Chciał, żebyś była przytomna, kiedy cię krzywdził Chciał pa- ećna twoją twarz, na ból, horror, przerażenie. Tak, tym razem go chciał Chciał słyszeć, jak krzyczysz. To porządny budynek, pewno jest dźwiękoszcselny. Sprawdził to wcześniej. Ciebie też rawdził. Mówił, co z tobą zrobi, czy działał w milczeniu, stu- ając twojego błagania? Sfilmowała miejsce, koncentrując się zwłaszcza na ułożeniu ała, szlafroka, szczotki i dokładnie zasuniętych zasłon. ¦ Dopiero potem sięgnęła po kopertę i przeczytała list. Witam ponownie, porucznik Dallas! Cudowny dzień, prawda ? W taki dzień aż by się chciało wysko- ' nad morze lub pospacerować po parku. Przykro mi, że prze- kadzam w niedzielę, ale zdawało mi się, że kocha Pani swoją racę równie mocno jak ja, dlatego uznałem, że nie będzie Pani ieć o to do mnie żalu. Jestem lekko zawiedziony Pani postawą z kilku powodów. Po pierwsze, dzięki za sabotowanie raportów w mediach na mój te- mat. Mówiąc szczerze, liczyłem na ten szum. Ale nie upilnuje Pa- tii tej beczki z prochem zbyt długo. Po drugie, spodziewałem się, te będzie Pani większym wyzwaniem. Mam nadzieję, że moja ostatnia propozycja Panią pozytywnie Mainspiruje. Życzę powodzenia Al. - Nadęty dupek z ciebie - skomentowała na głos, zabezpie- czyła list i kopertę, po czym otworzyła zestaw polowy. 1.0. Hobb |»| Powtórka Kończyła wstępne oględziny, kiedy zjawiła się Peabody. - Pani porucznik, przepraszam, ale byliśmy w Bronksie. - A co, do cholery, tara... - Urwała. -W coś ty się ubrała? - To letnia sukienka. - Zarumieniona Peabody przygładziła makoworóżową spódnicę. - Powrót zajął nam dużo czasu, więc pomyślałam, że nie ma sensu jechać do domu i przebierać się w mundur. Przyjechaliśmy prosto tutaj. - Mhm. - Sukienka była bardzo obcisła i miała długie cień kie ramiączka. McNab miał rację ciągle powtarzając, że Peabo- dy jest świetnie zbudowana. Na głowie miała słomkowy kapelusz z szerokim rondem, spod którego spływały długie, równe włosy. Usta miała poma- lowane szminką w kolorze sukienki. - Jak zamierzasz pracować w tym stroju? - Cóż, mogę... - Powiedziałaś „my"? Jest tu McNab? - Tak, pani porucznik. Byliśmy w zoo. W Bronksie. - To nawet dobrze. Powiedz mu, żeby sprawdził system za bezpiecząjący na zewnątrz budynku i przejrzał nagrania z ka mer z parteru, czwartego piętra i wind. W takim budynku na pewno mają zabezpieczenie. - Tak jest, pani porucznik. Kiedy Peabody wyszła, Eve udała się na oględziny do przyle gającej do salonu łazienki. Po wszystkim mógł się myć, pomyślała. W łazience nie było po nim śladów. Wanna była czysta, ręczniki suche i świeże. Lois nie lubiła bałaganu i zagraconego mieszkania, pomyślała Eve. Musiał przynieść własne mydło i ręcznik, albo zabrał ze sobą te, których użył. - Niech ekipa sprawdzi odpływ, może będziemy mieć szczę- ście - powiedziała, kiedy Peabody wróciła. - Nie rozumiem. To nie przypomina Wooton. Kompletnie in- ny typ ofiary, inna metoda. Był jakiś list? - Tak, jest zabezpieczony. Peabody rozejrzała się po mieszkaniu, próbując zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Tak jak i Eve, zauważyła flakon .1.D P.obb ,Q2 Powtórka.,. kwiatami stojący na nocnym stoliku, kwadratowe puzderko a drobiazgi z różowym napisem Babciu, kocham cię na po- ^e. Na komodzie stały zdjęcia i hologramy. Pod oknem jeszcze jeden mały Stolik. Smutne, pomyślała. To takie smutne, kiedy patrzy się na ka- lki życia, którego już nie ma. Peabody spróbowała się otrząsnąć, tak jak zawsze robiła Eve. na by to wyrzuciła, lub wykorzystała, ale nigdy by nie pozwo- a, żeby emocje ją rozpraszały. Peabody podniosła głowę, z wysiłkiem stając się wyłącznie licj antka. - Nie myśli pani, że morderców może być kilku, że działają grupie? - Nie. Jest sam. - Eve podniosła rękę ofiary. Nie używała la- kieru, zauważyła. Krótkie paznokcie. Brak pierścionków, choć na paku serdecznym widać ślad obrączki. - Chce nam poka- zać, jaki jest wszechstronny. - Nie rozumiem. - A ja tak. Sprawdź, gdzie trzymała biżuterię. Szukamy ob- rączki. Peabody zaczęła przeszukiwać szuflady komody. - Może mi pani wytłumaczy, żebym i ja zrozumiała. - Ofiarą jest starsza kobieta. Nie ma śladu włamania ani wal- ki. Wpuściła go, bo uznała, że jest w porządku. Pewnie prze- brał się za speca z jakiegoś serwisu napraw lub coś w tym sty- lu. Odwróciła się, wtedy on ją uderzył. Z tylu głowy ma ranę. Na dywanie są ślady krwi. - Była prostytutką? - Wątpię. - Mam jej biżuterię. - Peabody wyjęła z szuflady pudełko z przegródkami różnych rozmiarów. - Lubiła kolczyki. Miała też kilka pierścionków. Eve dokładnie obejrzała zawartość pudełka. Ponieważ Roar- ke lubił zarzucać ją świecidełkami, nabrała wprawy w rozpo znawaniu wartościowych precjozów. Ozdoby, jakie zgroma- dziła Lois, były w większości zwykłymi świecidełkami, ale Eve zauważyła też kilka cennych drobiazgów. 1.0. Bobb , n1 Powtórka. Jego to nie zainteresowało. Prawdopodobnie wcale tu nie zajrzał. - Nie, na pewno nie. Myślę, że nosiła obrączkę. Zdjął jej z palca i zabrał na pamiątkę. - Wygląda na to, że mieszkała sama. - Tak. To kolejny powód, dla którego wybrał właśnie ją. - Od- wróciła się od pudełka z biżuterią i spojrzała na Lois Gregg. - Przeniósł ją na łóżko. Wyjął sprzęt, tym razem mógł mieć ze so- bą torbę na narzędzia. Ograniczył się do rak i nóg. Zdjął jej szlafrok, potem ją związał. Rozejrzał się za czymś, co mogło posłużyć do gwałtu. Obudził ją. Z pierwszą się nie zabawił, ale z tą miało być inaczej. - Dlaczego? - Peabody odłożyła pudełko z biżuterią do szu- flady. - Dlaczego inaczej? - Bo właśnie o to mu chodziło. On szuka różnorodności. Od- zyskała przytomność, uświadomiła sobie, co się dzieje i co ma się stać. Zaczęła krzyczeć. Broniła się, choć nie mogła uwie- rzyć, że to dzieje się naprawdę. I błagała. Oni lubią, żeby ktoś ich błagał. Dobrał się do niej, a ona coraz mocniej krzyczała. Przeniknął ją ból, zimny, gorący, nieznośny. Krzyczała, i o to mu chodziło. Eve jeszcze raz podniosła rękę Lois, potem podeszła do jej nóg. - Zakrwawiła nadgarstki i kostki, próbując się uwolnić. Szarpała się. Nie chciała się poddać. To też mu się podobało. Podniecają się, kiedy ofiara walczy. Ich oddech staje się szyb- szy, ofiara czuje to na twarzy. To ich pobudza, daje im poczu- cie władzy. Ofiara walczy, a oni wiedzą, że i tak nie wygra. - Dallas - szepnęła Peabody, kładąc dłoń na jej ramieniu. Za- uważyła, że przełożona pobladła. Eve otrząsnęła się i ostrożnie zrobiła krok w tył. Wiedziała, przez co przeszła i co czuła Lois Gregg. Tym razem nie da się ponieść emocjom. Nie teraz. Nie pozwoli, by wróciły wspo- mnienia, koszmary. Krew, zimno, ból. - Kiedy skończył ją gwałcić, sięgnął po pasek - odezwała się po chwili. Znów była opanowana i spokojna. - Ból i szok nie pozwalały jej się ruszać. Wszedł na łóżko i zaczął ją dusić, cały J.D. Robb .jjj. Powtórka... as patrząc jej w oczy i słuchając jej oddechu. Czuł konwulsje, Wstrząsające jej ciałem podczas tej chorej parodii aktu seksual- ego. Wtedy doszedł. W momencie, kiedy jej ciało naprężyło ; pod jego ciężarem, a oczy wyszły na wierzch, wtedy się spu- cii. Po wszystkim zawiązał pasek w kokardę i włożył list mię- zy palce, Dla zabawy zdjął pierścionek z jej palca. Jakie to ko- feiece, nosić ten symbol, choć w pobliżu nie ma żadnego męż- pzyzny. Schował obrączkę do kieszeni, a może do torby na na- zędzia. Sprawdził jak wygląda. Był zadowolony z siebie, Wszystko odbyto się dokładnie tak, jak zaplanował. Idealne naśladownictwo. - Naśladownictwo? Czego? Raczej, kogo - poprawiła ją Eve, - Alberta DeSalvo, Dusi- jjdela z Bostonu. Wyszła na klatkę schodową, gdzie kilku policjantów robiło, co w ich mocy, by powstrzymać sąsiadów przed wychodze- niem z mieszkań. Zauważyła, Że byl też Roarke. Facet, który ma więcej forsy niż sam Pan Bóg. Pracował, siedząc po turecku pod ścianą z podręczną jednostką na kolanach. Pewnie z przyjemnością robiłby to jeszcze przez kilka godzin, z zupełnie niezrozumia- łych dla niej powodów. Podeszła do niego i przykucnęła, by ich oczy znalazły się na tej samej wysokości. - To jeszcze potrwa. Wróć do domu. Ktoś na pewno podwie- zie mnie do Centrali. - Jest źle, prawda? - Bardzo. Muszę porozmawiać z synem, a on.,. - Westchnę- ła ciężko. - Podobno lekarz pogotowia podał mu coś na uspo- F = kojenie, ale nadal jest w fatalnym stanie. | g - Każdy by był, gdyby zamordowali mu matkę. ! 5 Nie zważając na obecność kolegów. Eve położyła rękę na je- I & go dłoni. ! 35 - Roarke... < p - Demony nigdy nie umierają, Eve. Po prostu trzeba się na- uczyć z nimi żyć. Oboje o tym wiemy. Radzę sobie z moimi. J.D. Robb |-e Powtórka.. Zaczęta coś mówić, ale w tym momencie z windy wysiadł McNab. - Pani porucznik, od ósmej rano nic się nie nagrało. Ze- wnętrzne jednostki, kamery w windzie, na korytarzu, na klat- ce schodowej, nic nie działa. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że zablokował je zdalnym pilotem z zewnątrz, zanim wszedł do budynku. Mógłbym to zweryfikować, ale nie mam ze sobą sprzętu. Rozłożył ręce i uśmiechnął się bezradnie, wskazując swoje workowate czerwone spodenki, obcisłą błękitną kamizelkę i sandały. - To idź i poszukaj. - Przypadkiem tak się składa, że mam w samochodzie kilka drobiazgów, które mogą się przydać - wtrącił się Roarke. - lanie, chętnie ci pomogę. - Super. Mają tu całkiem przyzwoite zabezpieczenie. Podej- rzewam, że skoro wyłączył kamery z zewnątrz, musiał to zro- bić za pomocą co najmniej policyjnego pilota. Albo czegoś jesz- cze lepszego. - Nie mogę nic więcej powiedzieć, dopóki nie sprawdzę w panelu sterowania. Eve wyprostowała się i wyciągnęła rękę, by pomóc Roar- ke'owi wstać. - Idźcie. Dowiedzcie się, co to za sprzęt. Hram, wszedł o ósmej zero zero, myślała. Biorąc pod uwagę czas zgonu, który ustaliła, spędził u Lois Gregg nie więcej niż godzinę. Miał więcej czasu niż przy Wooton, mógł się dłużej zabawiać, a jednak się spieszył. Wróciła do mieszkania i weszła do kuchni. Jeffrey Gregg nie płakał, ale na jego umęczonej twarzy widać było ślady rozpaczy. Była czerwona i opuchnięta, prawie jak twarz jego matki. Siedział przy niewielkim laminowanym sto liku, w dłoniach ściskał szklankę z wodą. Włosy miał zmierz- wione. Eve wyobraziła sobie, jak je rwał w bezsilnym żalu. Na jej oko był po trzydziestce. Ubrany był w brązowe spodenki i białą koszulkę, typowy letni strój niedzielny. Usiadła naprzeciw niego i czekała, aż podniesie na nią oczy. J.D. Robb |Qg Powtórka... - Panie Gregg, jestem porucznik Dallas. Musimy poróżnia- jąc. - Nie pozwolili mi tam wejść i jej zobaczyć. Powinienem był wejść. Kiedy... kiedy ją znalazłem, nie wszedłem. Od razu biegłem wezwać policję. Powinienem był tam wejść i... przy- ć ją, czy coś w tym rodzaju. - Nie. Zachował się pan tak, jak należało. W ten sposób jej an pomógł. Tak mi przykro, panie Gregg. Współczuję z powo- 'u pańskiej straty. Słowa bez znaczenia, wiedziała o tym. Cholerne puste sło- . Nienawidziła tego mówić. Nie była w stanie zliczyć, ile ra- powtarzała te same zdania. - Nigdy nikogo nie skrzywdziła- - Z trudem podniósł szklan- kę do ust. Myślę, że powinna pani o tym wiedzieć. Nigdy W życiu nie skrzywdziła drugiego człowieka. Nie rozumiem, jak ktoś mógł jej to zrobić. - O której pan tu przyszedł? - Znała odpowiedź, ale posta- nowiła jeszcze raz usłyszeć od niego szczegóły. - Hmm, około trzeciej. Tak mi się zdaje. Może bliżej czwar- tej. Nie, jednak raczej była trzecia. Mieliśmy się dziś wybrać na piknik do mojej siostry, do Ridgewood. Mama miała do nas przyjść. Mieszkamy przy Trzydziestej Dziewiątej. Mieliśmy ra- sem jechać pociągiem do New Jersey. Miała być u nas o pierw- szej. Napił się wody. - Często się spóźnia. Dokuczamy jej z tego powodu. Docho- dziła druga, więc zacząłem wydzwaniać, żeby ją pospieszyć. Nie odbierała, więc pomyślałem, że pewnie jest w drodze. Za- dzwoniłem pod jej osobisty numer, ale też nie odebrała. Żona i dzieciaki zaczęły się denerwować. Ja też. Wkurzyłem się. - Rozpłakał się, kiedy to sobie przypomniał. - Byłem naprawdę wściekły, że muszę tu po nią przyjść. Wcale się nie martwiłem. Nawet mi do głowy nie przyszło, że coś mogło się jej stać, a przez cały ten czas ona... - Kiedy pan dotarł na miejsce, wszedł pan do środka - prze- rwała mu Eve. - Ma pan własny klucz? - Tak. Mam klucz do bramy i do jej mieszkania. Myślałem, że J.D. Robb iQ7 Powtórka... padły jej łącza. To wszystko. Zapomina je naładować i czasami padają. Padły łącza, a ona straciła poczucie czasu. Tak myślałem, kiedy wchodziłem do mieszkania. Wszedłem i od progu zawoła lem: „Mamo, do cholery! Mieliśmy jechać do Iizzy dwie godziny temu". Nie odpowiedziała, a ja jeszcze bardziej się wkurzyłem, bo pomyślałem, że teraz ona jest w drodze do nas, a ja jestem tu. w jej mieszkaniu. Na wszelki wypadek zajrzałem do sypialni. Nawet nie wiem dlaczego. Leżała tam... Boże, Boże. Mamuś. Urwał, a Eve kiwnęła głową na lekarza, by poda! kolejną dawkę środka uspokajającego. - Panie Gregg. Jeff, musi się pan wziąć w garść. Musi mi pan pomóc. Czy widział pan kogoś w pobliżu mieszkania albo przed budynkiem? - Nie wiem. - Wytarł łzy z twarzy. - Byłem wściekły, spieszy łem się. Nie widziałem niczego dziwnego. - Czy mama nie była ostatnio zdenerwowana? Nikt jej nie niepokoił? Nie nachodził? * - Nie. Mieszkała tu od wielu lat. To przyzwoity budynek Bezpieczny. - Wziął głęboki oddech, próbując się uspokoić. Mama zna sąsiadów. Leah i ja mieszkamy kilka ulic stąd. Widu jemy się co tydzień. Powiedziałaby, gdyby coś było nie tak. - A pański ojciec? - Rozeszli się. Boże, jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Miesz ka w Boulder. Nie widują się zbyt często, ale się dogadują. Jezu. ojciec by tego nie zrobił. - Głos znów mu zadrżał. Zaczął się ki wać na krześle. - Trzeba być wariatem, żeby zrobić coś takiego - To tylko rutynowe pytanie. Czy mama kogoś miała? - Ostatnio nie. Miała Sama. Byli ze sobą przez dziesięć lai Zginął w katastrofie tramwajowej sześć lat temu. Myślę, że by I jej jedynym mężczyzną. Od tamtej pory nikogo nie miała. - Nosiła obrączkę? - Obrączkę? - spojrzał na Eve pytająco, jak gdyby nagle z:; częła się posługiwać obcym językiem. - Tak. Sam podarował jej obrączkę, kiedy ze sobą zamieszkali. Zawsze ją nosiła. - Może ją pan opisać? - Hmm... była złota, chyba. Nie wiem, czy miała jakieś k;i mienie. Boże, nie pamiętam. J. D. Robb | qo Powtórka... To nic. - Uznała, że dość już przeżył. Dotarli do ślepej :czki. - Któryś z oficerów odprowadzi pana do domu. Ale... czyja nie powinienem czegoś zrobić? Może jest coś dego? - Patrzył błagalnie na Eve. - Niech mi pani powie, co am robić? Jeff, niech pan po prostu wróci do domu, do rodziny. To najlepsze, co może pan zrobić. Zajmę się pańską mamą. Wyprowadziła go z mieszkania i zostawiła pod opieką mun- ""urowego, który miał go eskortować do domu. - Mów - zwróciła się do McNaba. Wyłączył kamery zdalnym sterowaniem, to pewne. Musi biegły w elektronice i systemach zabezpieczeń, albo ma iużo forsy i stać go na łamacz kodów. Mówimy tu o jednostce, ^tóra na czarnym rynku osiąga ultrakosmiczne ceny. - Dlaczego? - zapytała. - Budynek, jak to budynek, ma przy- •oite zabezpieczenie, ale bez przesady. To nie sezam. - Nie chodzi o to, że facet złamał system zabezpieczeń, ale jak to zrobił. Sięgnął do jednej z rozlicznych kieszeni i wyjął paczkę gum żucia. Poczęstował Eve, a kiedy pokręciła głową, odpakowal tkę i włożył do ust. Wyłączył wszystkie zabezpieczenia, a jednocześnie nie ru- lył innych ustawień. Światło, klimatyzacja, cała elektronika .ziała bez zarzutu, z wyjątkiem... - Pracowicie przeżuwając, "skazał głową lampy w salonie. - Z wyjątkiem tego mieszka- ła i tego pomieszczenia. Światło - wydał komendę. Eve kiwnęła głową, kiedy okazało się, że lampy nie zareago- ały. Tak, to by pasowało. „Przepraszam, że przeszkadzam, do- iśmy zgłoszenie, że w budynku nie ma światła". Ubrany strój roboczy. Na ramieniu torba z narzędziami. Uprzejmy, godny uśmiech. Może nawet radził, żeby zobaczyła, czy mieszkaniu jest światło. Ona sprawdziła i kiedy okazało się, f jest awaria, otworzyła drzwi, McNab zrobił z gumy wielki fioletowy balon. - Wszystko się zgadza - potwierdził, kiedy balon z hukiem I. D. Robb jQj| Powtórka... - Sprawdź wszystkie łącza. Tylko dokładnie. Jak coś znaj- dziesz, daj znać, będę w Centrali. Peabody! - Już idę, pani porucznik. - Nie w tym idiotycznym kapeluszu. Ściągaj to z głowy- roz- kazała, wychodząc z mieszkania. - Mnie stę podoba - szepnął McNab. - Kapelusz jest bardzo seksowny. McNab, tobie wszystko wydaje się seksowne - odparta Peabody, rozejrzała się po korytarzu, by sprawdzić, czy nikt nie patrzy, i poklepała go po pośladku. - Może później go włożę. Tylko kapelusz. - Nie drocz się. Rozejrzał się po korytarzu i kiedy zauważył, że Eve już nie ma, przyciągnął Peabody i namiętnie pocałował. - Jagodowa. - Rozbawiona, zrobiła balon z gumy, którą jej wsunął do ust, po czym zdjęła z głowy kapelusz i pospieszyła za Eve. Dogoniła ją dopiero przed budynkiem. Stała obok niesamo- witego wozu, przy którym czeka! jej niesamowity Roarke. - Nie ma sensu - tłumaczyła mu Eve. - Zabierzemy się z bia- ło-czarnymi. Gdybym miała wrócić bardzo późno, dam ci znać. - Daj znać bez względu na to, kiedy będziesz wracać. Zorga- nizuję ci jakiś transport do domu. - Sama sobie zorganizuję. - To nie transport zamruczała zalotnie Peabody, zbliżając się do samochodu. -To prawdziwa jazda. - Bez problemu wszyscy się zmieścimy. - Nie - ucięła Eve. - Nie ma mowy. - Jak chcesz. Peabody, wyglądasz cudownie. - Wyjął jej z rę- ki kapelusz i włożył go jej na głowę. - Cukiereczek. - Och, dziękuję. - Głowa pod kapeluszem stała się nagle dziwnie lekka. - Dość tych uśmieszków. Ściągaj kapelusz i poszukaj jakie- goś samochodu - warknęła Eve. - Hmm? - Peabody westchnęła przeciągle. - Ach, tak, pani porucznik. Już szukam. J.O.Robb jj^ Powtórki... - Czy ty musisz to robić? - oburzyła się Eve, kiedy rozmarzo- i na Peabody poszła szukać transportu. - Tak. Kiedy już zostanie detektywem, będzie mi brakowało widoku naszej Peabody w mundurze. Z drugiej strony nie mo- gę się doczekać, żeby zobaczyć, jak się ubiera. Do zobaczenia w domu, pani porucznik. - Nie czekając na jej reakcję, pod- niósł palcem jej brodę i pocałował ją w usta. - Jak zwykle sma- kowita. - Tak, tak, tak. - Włożyła ręce do kieszeni i odeszła. Było ciemno, kiedy dotarła do domu. Czy to przez głupi upór, czy z innej przyczyny, nie wezwała Roarke'a nawet wtedy, gdy uświadomiła sobie, że nie ma na taksówkę. Cudem znalazła żetony do metra i w ten sposób wróciła do domu pociągiem wypełnionym powracającymi z niedzielnych imprez pasażera- mi. Przez całą drogę stała, kiwając się w rytm stukających kół. Ostatnio rzadko miała okazję jeździć metrem. Nie mogłaby powiedzieć, że za tym tęskni! Połowa reklam była w niezna- nych jej językach. Pasażerowie w większości wyglądali na wściekłych, bądź pod wpływem nielegalnych substancji. Jak zwykle trafił się egzemplarz, który cuchnął tak, jakby re- ligia zabraniała mu dotykać wody i mydła. Pomarszczony, bez- zębny żebrak z licencją na brudnej szyi, właśnie się do niej uśmiechał. Wystarczyło, że na niego surowo spojrzała, by od- wrócił wzrok. Chyba jednak za tym tęskniła. Zajęła się obserwowaniem podróżnych. Studenci zagłębieni w elektroniczne książki, dzieci pochylone nad miniprojektora- mi wideo, staruszek chrapiący tak głośno, że aż zaczęła się obawiać, czy nie przespał swojej stacji. Zmęczone kobiety z dziećmi. Kilku znudzonych oprychów. 1 dziwaczny chudy facet w długim płaszczu, masturbujący się na końcu wagonu. - O Jezu! - Eve ruszyła w jego kierunku, ale jeden z opry- chów zauważył go wcześniej i zdegustowany zachowaniem onanisty przywalił mu pięścią w twarz. Chlusnęła krew. Kilkoro pasażerów podniosło krzyk. Choć J. D. Robb i,. krew lala mu się z nosa strumieniem, facet nadal trzyma! fiuta w dłoni. - Przestań! - Eve dopadła twardziela numer jeden i już mia- ła go chwycić, ale w tym momencie jeden z pasażerów spani- kował, poderwał się na równe nogi, popychając ją prosto na twardziela numer dwa. Jasna cholera! - Zobaczyła gwiazdy, ale szybko się otrzą- snęła. - Policja! Nie zważając na pulsujący z bólu policzek, uderzyła łokciem pierwszego oprycha, próbując powstrzymać go przed atakiem na chichoczącego zboczeńca, który właśnie spuszczał się na podłogę wagonu, a następnie z całej siły nadepnęła twardzie- lowi numer dwa na podbicie. Kiedy szarpnęła onanistę, stłoczeni pasażerowie rozstąpili się przed nimi, W jej oczach było coś, co okazało się skutecz- niejsze niż pięść oprycha. Facet nagle sflaczał. Zerknęła na jego obwisły członek. - Zostaw go w spokoju! - warknęła. - Chrzanić metro - mruczała pod nosem, maszerując długim podjazdem w stronę domu. Oprócz obolałej szczęki, wyciecz- ka kosztowała ją ból głowy, nie wspominając o straconym cza- sie, który poświęciła na wyprowadzenie dupka z pociągu i od- danie go w ręce służb porządkowych. Nawet nie zauważyła przyjemnego, chłodnego wietrzyku. Nie czuła w powietrzu słodkiego kwiatowego zapachu. Nie ob- chodziło ją czyste niebo ani ogromny księżyc udający latarnię. No dobra, był niezły. Pieprzyć to. Domowy system poinformował ją, że Roarke przybywa w ro- dzinnej sali mediów. Czyli odwrotności głównej sali mediów, przypomniała sobie. Gdzie, u diabła, znajduje się ta sala? Nie była pewna, poza tym przechadzka ze stacji metra do domu za- brała jej wystarczająco dużo czasu. Skorzystała z windy. - Rodzinna sala mediów - zarządziła i winda natychmiast zawiozła ją-do wschodniego skrzydła domu, Pamiętała, że główna sala mediów była przeznaczona do przyjęć i spotkań w licznym gronie. Przed ekranem, prawie tak ]. D. Robb i., Powtóika wielkim jak kinowy, w wygodnych fotelach bez problemu mie- ściło się sto osób. Natomiast rodzinna sala mediów była, jak określiłby to Roar- ke, bardziej intymna. Eve przypomniała sobie ciemne kolory i miękkie siedzenia. Znajdowały się tam dwa ekrany, jeden do filmów, drugi do gier wideo, najważniejszy jednak był niezwy- kle skomplikowany system nagłaśniający. Roarke chętnie prze- słuchiwał tam staromodne płyty winylowe, ale lubił się też ba- wić supernowoczesnymi słupami dźwiękowymi. Weszła do sali i natychmiast zanurzyła się w płynących ze- wsząd dźwiękach. Otworzyła szeroko oczy na widok rozgry- wającej się na ekranie dynamicznej wojny gwiezdnej. Roarke siedział w wygodnym fotelu z kotem na kolanach i lampką wina w dłoni. Powinna była zabrać się do pracy. Poszukać dokładniejszych informacji o Dusicielu z Bostonu, skupić się na porównaniu sprawy Wooton i Gregg, choć była na sto procent pewna, że nie znajdzie między nimi żadnego związku. Mogłaby ponaglić ekipę, laboratorium. Wiedziała, że nikt się tym nie przejmie, bo była niedziela, dziesiąta wieczór, ale mi- mo wszystko powinna spróbować. Powinna też przeprowadzić symulację i określić prawdopo- dobieństwo zdarzeń, przejrzeć notatki, listę podejrzanych, jeszcze raz dokładnie obejrzeć zapis z miejsca zbrodni. Tymczasem podeszła do Roarke'a i zdjęła z jego kolan kota. - Hej, zająłeś moje miejsce - powiedziała, kładąc Galahada na sąsiednim fotelu. Usiadła na kolanach Roarke'a i wzięła jego kieliszek. - Co oglądasz? Poszukują wody. Planeta znajduje się w galaktyce Zero Kwarta. - Nie ma takiej galaktyki. - To fikcja, moja dosłowna Eve. - Przytulił ją i pocałował w czubek głowy, nie odrywając wzroku od ekranu. - Tak czy inaczej, na tej planecie brakuje wody pitnej. Ekipa ratunkowa próbuje zdobyć zapasy dla kolonii, a inna frakcja chce przejąć dostawę. Stoczyli już w tej sprawie kilka krwawych bitew. _—----------------------------------------^»----------™---------------------------------------------------------------- P D. fiobb * i * Powtórka... Na ekranie nastąpiła ogłuszająca eksplozja z malowniczą fontanną kolorów. - Niezła scena - skomentował Roarke. - Jest też kobieta, szef policji środowiskowej, no wiesz, to ci dobrzy. Kobieta jest zako- chana w jednym łobuzie, kapitanie transportu, który wiezie ła- dunek tylko dla pieniędzy. Zaczęło się pół godziny temu. Jeśli chcesz, mogę włączyć od nowa. - Nie trzeba, zaraz się zorientuję. Zamierzała posiedzieć z nim kilka minut i chwilę odpocząć, ale historia tak ją'wciągnęła, że usiadła wygodniej w fotelu obok niego i została. Aż dobro zwyciężyło zło. - Całkiem niezły - powiedziała, kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe. - Idę jeszcze popracować, godzinę, może dwie. - Opowiesz? - Pewnie tak. - Wstała z fotela, wyciągnęła się, a kiedy włą czyi światło, zamrugała jak sowa. « - Eve, do cholery, co tym razem zrobiłaś z twarzą? - To nie moja wina. - Nieco urażona dotknęła palcami szczę- ki. - Ktoś mnie pchnął prosto na pięść jednego faceta, kiedy próbowałam go powstrzymać przed pobiciem gościa, który spuszczał się na podłogę w metrze. Facet zrobiłby z niego mia- zgę. Nie mam pretensji o to, że mnie uderzył, bo nie mierzył we mnie. Ale jednak... - Zanim cię poznałem, moje życie było szare - odezwał się po chwili Roarke. - Tak, jestem jak tęcza - poruszyła szczęką. - W każdym ra- zie moja twarz taka jest. To jak, chcesz posłuchać mojego przy- nudzania? - Dam się namówić, ale najpierw opatrzymy twoje rany. - Nie jest ze mną tak źle. Wiesz co? Gliniarz z pociągu po- wiedział, że koleś zawsze jeździ tą linią. Nazywają go Willy Trzepaczka. - Hmm, fascynujące scenki z życia Nowego Jorku. - Pchnął ją w kierunku windy. - Zaczynam tęsknić za metrem. ROZDZIAŁ 8 zagraconym mieszkaniu Peabody McNab przeprowa- dził serię intensywnych symulacji komputerowych. W ciągu ostatnich tygodni Peabody odkryła w nim surowego i okropnie irytującego nauczyciela. Garbiąc się nad monitorem, w skupieniu opracowała sposób postępowania na miejscu zbrodni, szczegółowo omawiając każdy krok i możliwości rozwiązania zagadki podwójnego morderstwa. Klęła, kiedy na jej wybory komputer reagował ryczeniem sy- reny, a na ekranie pojawiała się postać grożącego palcem sę- dziego w todze, co było osobistym wkładem McNaba w ulep- szenie programu symulacyjnego. - Nie, nie, nie. Niewłaściwa procedura. Zanieczyszczenie miej- sca zbrodni. Zniszczenie dowodu rzeczowego. Detektyw spieprzył śledztwo. Podejrzany wychodzi na wolność. Czy on musi mi to ciągle powtarzać? - To skrócona wersja, opuścił cały ten prawniczy bełkot - za- uważył McNab, zapychając sobie usta chipsami. - Same kon- krety. - Mam dość tych symulacji. - Peabody wydęła wargi, wywo- łując u McNaba gwałtowny skok libido. - Jeszcze moment, a mózg wycieknie mi uszami. Kochał ją na tyle, by wyrzec się zerwania z niej ubrań i szyb- kiego seksu na dywanie. - Posłuchaj, z pisemnego zawsze zdobywasz najwyższą punktację. Masz świetną pamięć do szczegółów, znasz prawo. Na ustnym będziesz bardzo dobra, ale nie możesz tak piszczeć. - Wcale nie piszczę. - Wydajesz podobne odgłosy, kiedy gryzę twoje palce u stóp, - Uśmiechnął się szeroko, widząc, że się skrzywiła. - Ja to uwiel- biam, ale komisja egzaminacyjna może być usposobiona mniej romantycznie. Musisz popracować nad głosem. W l D. ftobb iic Powtórka..- Peabody wciąż się dąsała. Kiedy McNab uderzył ją po ręce w momencie, gdy sięgnęła po chipsa, osłupiała. - Nie dostaniesz, dopóki nie zrobisz jeszcze jednej symu- lacji. - 0 rety, McNab, nie jestem pieskiem, który popisuje się za ciasteczko. - Nie, ale jesteś gliną i chcesz zostać detektywem. - Odsunął torebkę poza jej zasięg. - A poza tym boisz się. - Nie boję się. To chyba zrozumiałe, że jestem podenerwo- wana testami i tym ciągłym udowadnianiem sobie, że wszyst- ko umiem. - Wypuściła głośno powietrze, widząc, że McNab nadal tylko cierpliwie przygląda się jej swoimi zielonymi oczy- ma. - Prawdę mówiąc, jestem przerażona. - Przyciągnął ją do siebie, a ona wtuliła się w jego kościste ramię. - Umieram ze strachu, że spieprzę, zawiodę Dallas. I ciebie, i Feeneya, ko mendanta, rodzinę, o Boże. - Nie spieprzysz i nikogo nie zawiedziesz. TU nie chodzi o Dallas ani nikogo innego. Chodzi o ciebie. - Ona mnie wyszkoliła i namówiła do egzaminu. - Widocznie uważa, że jesteś dobra. To nie jest zabawa, ślicz- notko. - Przytulił się do jej policzka. - I nie ma być. Jesteś po szkoleniu, masz doświadczenie, instynkt, głowę na karku. A naj- ważniejsze, kochanie, że masz zacięcie i serce do tej roboty. Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. - Jesteś słodki. - To fakty. I jeszcze jedno. Jest coś, czego ci na razie braku- je. Nie masz jaj. Jej rozczulenie błyskawicznie się ulotniło. -Hej! - Ponieważ nie masz jaj, nie ufasz instynktowi ani swojej wiedzy - mówił spokojnie. - Wątpisz w swoje umiejętności. Za - miast koncentrować się na tym, czego się nauczyłaś, zastana- wiasz się, czego jeszcze nie potrafisz. Dlatego nie radzisz sobie z symulacjami. Odsunęła się od niego. - Nienawidzę cię, bo masz rację. - Nie. Kochasz mnie, bo jestem cholernie przystojny. ID. ftobh «j. Powtórka... - Dupek. - Tchórz. - Tak? - Skrzywiła siew ponurym uśmiechu, - Rany, dobra, włącz jeszcze jedną. Wybierz coś trudnego, ale jeśli przejdę, dostaję nie tylko chipsy. - Uśmiechnęła się szeroko - Ty wkła- dasz kapelusz. - Zgoda. Wstała i podczas gdy on programował dla niej symulację, krążyła po pokoju, próbując się skoncentrować. Miał rację, czuła strach. Chyba za bardzo jej na tym zależało i przez to tra- ciła pewność siebie. To się musi zmienić. To nic, że miała wil- gotne dłonie i ściśnięty żołądek. Dallas nigdy nie daje się ponieść nerwom, myślała Peabody. A ma nerwy, ma w sobie też coś jeszcze groźniejszego i bardziej mrocznego. To coś wyjrzało na moment z jej duszy w mieszka- niu Lois Gregg. Czasami dawało się to zauważyć, szczególnie przy zbrodniach na tle seksualnym. Policzki pani porucznik na- gle robiły się blade, jak gdyby przypominała sobie jakieś strasz- ne wydarzenia z przeszłości. To było coś osobistego. Peabody czuła, że chodziło o gwałt, i to bardzo brutalny. Pewnie była bardzo młoda. To musiało się wydarzyć, zanim wstąpiła do policji. Peabody przestudiowała karierę Eve, ni- czym książeczkę do nabożeństwa. Nie natknęła się na żadną wzmiankę o gwałcie. Na pewno wydarzyło się to wcześniej, przed Akademią. Mia- ła kilkanaście lat, a może była jeszcze młodsza. Żołądek Peabo- dy skurczył się w przypływie współczucia. Trzeba cholernej od- wagi i jaj, żeby na to patrzeć i za każdym razem, kiedy wkracza się na miejsce zbrodni, przeżywać na nowo tamte wydarzenia. Peabody wiedziała, że Eve nie poddała się swojej przeszłości, co więcej, potrafiła z niej teraz korzystać. To ogromna zaleta. - Gotowe - oznajmił McNab. - Nie będzie larwo. Wzięła głęboki wdech i wyprostowała ramiona. - Ja też jestem gotowa. Idź do sypialni, albo gdzie indziej, dobra? Chcę być sama. Popatrzył na nią bacznie. Spodobało mu się to, co zobaczył. - Jasne. - Kiwnął głową. - Dorwij go, ślicznotko. ). D. Robb j| ~ Powtórka... - Zrobię to. Pociła się, ale cały czas była skoncentrowana. Przestała się zastanawiać nad tym, czego w tej sytuacji spodziewałaby się po niej Dallas, a nawet nad tym, co sama pani porucznik zrobi- łaby na jej miejscu. Po prostu skupiła się na tym, co należało zrobić. Niczego nie zatrzeć, obserwować, zbierać dowody, identyfikować. Pytać, napisać raport, przeprowadzić docho dzenie. Stopniowo zaczęła dostrzegać wzorzec zachowania, wszystko się zgadzało. Przebrnęła przez sprzeczne zeznania świadków, nieskładne wspomnienia, fakty i kłamstwa, pora- dziła sobie z bełkotem prawnym i procedurami. Z rosnącym podnieceniem zauważyła, że potrafi zamknąć tę sprawę. Zawahała się dopiero pod sam koniec, przed aresztowaniem, jednak dokonała wyboru. W nagrodę na ekranie pojawił się oskarżyciel. - Przyprowadzić go. To zabójca. - Tak! - poderwała się z krzesła i odtańczyła taniec zwycię- stwa. - Aresztowałam go! Złapałam tego gnojka! Hej, McNab, dawaj te cholerne chipsy! - Oczywiście. Wszedł do pokoju, uśmiechając się promien- nie. W jednej ręce trzymał torebkę z chipsami. Byl nagi, ale miał jej słomkowy kapelusz. Wisiał na jego przyrodzeniu. Pe abody uznała to za dowód na to, że zwycięstwo sprawiło mu taką samą radość jak jej. Parsknęła śmiechem i dłuższy czas nie mogła opanować we- sołości, - Ale z ciebie idiota - wykrztusiła wreszcie i skoczyła na niego. Eve jak zawsze musiała połączyć suche fakty z dedukcją. - Znał ich zwyczaje, a to oznacza, że znał też same kobiety, ale one niekoniecznie znały jego. Nie miaty ze sobą nic wspól- nego, ale on je znał. Nie wybrał ich przypadkowo. Najpierw się wokół nich kręcił. - To chyba normalne, prawda? - Roarke przekrzywił głowę, widząc jej spojrzenie. - Gdyby kobieta mojego życia była den- ). D. ftobb ... Powtórka... tystką, starałbym się zapoznać z ostatnimi odkryciami stoma- tologii w zakresie higieny jamy ustnej. - Nawet nie wspominaj o dentystkach. - Eve odruchowo do- tknęła językiem zębów. - Tak, trzymajmy się cholernego morderstwa. - Czując, że nie odwiedzie jej od sięgnięcia po kolejną filiżankę kawy o pół- nocy, Roarke także postanowił się napić. - Facet wybiera ofia- ry, kręci się wokół nich, obserwuje, planuje. W zasadzie tak wygląda rutynowe postępowanie typowego, o ile tak można powiedzieć, seryjnego mordercy. - Jest jeszcze pośpiech, poczucie władzy, kontrola, szczegó- ły. Ona żyje, bo ja jej na to pozwalam. Umrze, bo ja tego chcę. To jasne, że podziwia seryjnych morderców, którzy zdobyli sła- wę. Kuba Rozpruwacz, Dusiciel z Bostonu, naśladuje ich, ale jednocześnie zachowuje indywidualizm. Jest od nich lepszy, bo stać go na różnorodność. - Chce, żebyś to ty go ścigała, bo cię podziwia. - Na swój chory sposób. Zależy mu na rozgłosie. To wystar- czy, żeby zabijać. Sama śmierć mu nie wystarcza. Tu chodzi o polowanie, o bycie jednocześnie myśliwym i zwierzyną. To go nakręca. Polował na te kobiety. Spojrzała na tablicę w swoim gabinecie, na której wisiały zdjęcia Jacie Wooton i Lois Gregg, żywych i martwych. - Obserwował je, poznał ich zwyczaje, rozkład dnia. Do ode- grania roli Rozpruwacza potrzebna mu była prostytutka okre- ślonego typu. Wooton idealnie pasowała. Wiedział, że o tej po rze będzie na ulicy. To nie był przypadek. Lois Gregg też była doskonała do roli ofiary Dusiciela. Wiedział, że w niedzielę ra- no będzie sama w domu. - I wiedział, że ktoś znajdzie ciało tego samego dnia? - Tak - kiwnęła głową, popijając kawę. - W ten sposób prę- dzej odbierze swoją nagrodę. Możliwe, że to on sam zadzwonił na policję. Chciał, żeby ciało Wooton znaleziono jak najszyb- ciej. Nie mógł się doczekać, kiedy zacznie się horror i szum wo- kół jego osoby. - Widocznie facet nie czuje się zagrożony. - Tak, jest bezpieczny - zgodziła się Eve. - Nietykalny. Gdy- J. D. Robb ,in Powtórka... by Lois Gregg nie miała krewnych, którzy za kilka godzin sprawdzą, co się z nią dzieje, czekałby na inną okazję, albo sam anonimowo powiadomiłby policję. Bardzo starannie dobrał te kobiety. Tak samo starannie dobiera następną. Usiadła i zaczęła pocierać oczy. - Tym razem skopiuje innego mordercę. Kogoś, kto wywołał poruszenie i zostawiał ciała w takich miejscach, gdzie łatwo je odnaleźć. Możemy wyeliminować morderców, którzy grzebali niszczyli czy konsumowali ciała swoich ofiar. - No, to też sympatyczna grupka. - To nie będzie nikt w rodzaju Szefa Jourarda, tego Francu- za, który działał w latach dwudziestych. - To ten, który trzymał ofiary w chłodni, prawda? - Tam je kroił, potem gotował i podawał niczego nie podej- rzewającym gościom swojego wytwornego bistro w Paryżu. Przez dwa lata nie udawało się go złapać. - Sławę zdobył potrawką z cielęcej grasicy. - Jedzenie organów wewnętrznych każdego gatunku jest obrzydhwe. - Eve wtrząsnęta się ze wstrętem. - Chyba tracę wątek. T Pogładził ją po ramieniu. - Jesteś zmęczona. - Możliwe. Zdecyduje się na coś bardziej konwencjonalne- go. To me będzie Jourard czy Dahmer, czy ten Rosjanin, Iwan Rzeźnik. I tak ma w czym wybierać. Jeszcze raz będzie to ko- bieta. Znów podeszła do tablicy. - Kiedy się zabija kobiety w taki sposób, to znaczy, że ma się z nimi problem. On nie był związany ze swoimi ofiarami. Spró- buję dowiedzieć się czegoś o papierze, o jego listach. Sprawdzę, czy któryś z podejrzanych interesuje się znanymi mordercami. - Jest ktoś, z kim mogłabyś porozmawiać - zasugerował Ro- arke. -Thomas A. Breen. Napisał książkę, uważaną za encyklo- pedię dwudziestowiecznych seryjnych morderców. Pisał też o historii seryjnych zbrodni. Czytałem jego prace, bo tak się składa, że moja żona interesuje się takimi sprawami. - Thomas Breen, brzmi znajomo. Zdaje się, że coś czytałam. Powtórka... Jest z Nowego Jorku. Kiedy byłaś w Centrali, sprawdziłem, ie dokładnie mieszka, bo pomyślałem, że zechcesz z nim nówić. ~ Bystry z ciebie facet. Sięgnęła po dzbanek z kawą, ale tym razem położył rękę na j dłoni, by ją powstrzymać. - Na tyle bystry, by zauważyć, że wyczerpałaś na dziś już oj limit kawy. A poza tym zasypiasz na stojąco. - Chcę jeszcze przeprowadzić kilka testów prawdopodo- ieństwa. - Ustaw komputer, niech je sam przeprowadzi, a ty w tym czasie się prześpij. Wyniki będziesz mieć jutro rano. Chciała się kłócić, ale była strasznie zmęczona. Zrobiła to, co zasugerował, lecz jej wzrok wciąż wracał do tablicy, do zdjęć Lois Gregg. Nie mogła zapomnieć, jak jej syn, dorosły mężczyzna, rozpa- czał. Ciągle miała przed oczami twarz człowieka zdruzgotane- go przez los, który błagał, by mu powiedziała, co ma robić. „Mamuś", powtarzał jak dziecko. Choć był po trzydziestce, w tym jego „mamuś" słuchać było dziecięcą bezradność. Wiedziała, że Roarke też czuł taką samą bezradność, kiedy do- wiedział się, że jego matka, której nigdy nie poznał, została za- mordowana. Nie żyła od trzydziestu lat, a on nadal rozpaczał. A dziś po południu dorosła kobieta była zazdrosna o to, że Eve przyjaźni się z jej matką. Cóż takiego sprawia, że dziecko w tak wyjątkowy sposób związuje się matką? Krew? Czy ta więź wytwarza się jeszcze w łonie matki, czy może pojawia się i rozwija później, po uro- dzeniu, zastanawiała się Eve, rozbierając się do snu. Mordercy kobiet, zwłaszcza ci, którzy zabijali na tle seksual- nym, często wzrastali w niezdrowej atmosferze lub mieli chore relacje z matką. A świętymi zostają ci, którzy bardzo kochają swoje matki. Czy ci, którzy mieszczą się pomiędzy tymi ekstre- mami, to właśnie normalni ludzie? Czy on nienawidzi swojej matki? Czy między nimi dochodzi- ło do znęcania się? Ona go maltretowała, czy on ją? Czy to ją chciałby zabić? i. D. Robb 121 Powtórka... Tak rozmyślając zasnęła, i pogrążyła się we śnie o swojej matce. Włosy, złote, takie miękkie i lśniące. Długie, kręcone wło- sy. Uwielbiała się nimi bawić, choć wiedziała, że nie powinna. Dotykała ich i głaskała, tak jak pewien chłopak swojego szcze- niaka. Nikogo nie było w domu. Wszędzie cisza, tak jak lubiła. Kiedy mamusia i tatuś wychodzili, nikt na nią nie wrzeszczał, nie stra- szył jej, nie zabraniał robić tego, na co akurat miała ochotę. Niktjejniebił. Nie wolno jej było wchodzić do pokoju, w którym sypiała mamusia i tatuś, albo gdzie mamusia czasami przyprowadzała innych tatusiów i bawiła się z nimi na łóżku w rozbieranie. Było tam tyle ciekawych przedmiotów! Na przykład długie złote włosy, albo jasnoczerwone włosy, albo flakoniki pachną- ce jak kwiaty. «¦ Na paluszkach podeszła do toaletki. Chuda dziewczynka w za dużych dżinsach i koszulce poplamionej sokiem winogrono- wym. Nastawiała uszu, niczym zwierzyna łowna, wyczulona na najmniejszy szmer, gotowa w każdej chwili wybiec z pokoju, Jej palce delikatnie muskały złote loki peruki. Leżąca obok strzykawka ciśnieniowa zupełnie jej nie interesowała. Wie- działa, że mama codziennie bierze leki, czasami częściej. Za- zwyczaj po tych lekach była senna, czasami chciała tańczyć. Oczywiście była milsza, kiedy chciała tańczyć. Jej śmiech brzmiał wtedy przerażająco, ale lepsze to niż wrzaski i bicie. Na toaletce stało lustro. Widziała tylko czubek swojej głowy, jeśli stawata na palcach, pojawiał się kawałek twarzy. Miata brzydkie brązowe włosy, krótkie, proste jak druty. Nie były ta- kie śliczne jak te włosy do zabawy, należące do mamy. Nie mogła się oprzeć pokusie i założyła perukę. Włosy sięga- ły jej do pasa. Poczuła się piękna. Była szczęśliwa. Na toaletce leżały przeróżne kolorowe zabawki służące do malowania twarzy. Kiedyś w przypływie dobrego humoru ma- ma pomalowała jej usta i policzki. Powiedziała, że wygląda jak mała laleczka. I. D. Robb i a* Powtórka... Może gdyby wyglądała jak mała laleczka, mamusia i tatuś bardziej by ją lubili. Zamiast krzyczeć i bić, pozwalaliby wy- chodzić na dwór się bawić. Nucąc pod nosem, pomalowała dotną wargę i przycisnęła ją do górnej, tak jak to robiła mama. Pędzelkiem nałożyła kolor na policzki i niezdarnie wsunęła stopy w buty na wysokich ob- casach, które stały przed toaletką. Chwiała się, ale widziała prawie całą twarz. - Jak mała laleczka - szepnęła, zachwycona złotymi włosa- mi i rozmazanymi kolorami na twarzy. Z entuzjazmem zaczęła nakładać ich coraz więcej. Zabawa tak ją porwała, że przestała nasłuchiwać. - Ty głupia mała dziwko! Wystraszona, zachwiała się i wyskoczyła z butów. Zanim upadła, poczuła mocne uderzenie w policzek. Przewróciła się na łokieć i choć zalała się łzami, mama chwyciła ją za bolące ramię i szarpnęła, stawiając na nogi. - Mówiłam, żebyś tu nie wchodziła! Ile razy mam powta- rzać, żebyś nie ruszała moich rzeczy! Dłonie mamusi były biate jak papier, a czerwone paznokcie wyglądały jak zakrwawione. Ta dłoń uderzyła ją w wymalowa- ny policzek. Zapiekło, Dziewczynka otworzyła usta i zaczęła głośno płakać, kiedy mama podniosła rękę, by uderzyć jeszcze raz. - Do cholery, Stel! - wtrącił się tatuś. Chwycił mamusię i po- pchnął ją na łóżko. - Te ściany nie są dźwiękoszczelne. Chcesz, żeby sąsiedzi znowu na nas donieśli i wezwali opiekę społeczną? - Gówniara grzebie w moich rzeczach! - Zaciskając krwisto- czerwone palce w pięści, mamusia zeskoczyła z łóżka. - Zo- bacz, jaki tu bajzel! Mam dość sprzątania po niej! Rzygać misie chce od tego jej wycia! Skulona na podłodze dziewczynka schowała głowę w rękach i starała się nie wydawać żadnych dźwięków. Jeśli będzie ci- chutko, może rodzice o niej zapomną. Tak, jakby stała się nie- widzialna. - Ja w ogóle bachora nie chciałam! - Głos mamy był ostry, a jej słowa kąsały. Dziecko wyobraziło sobie, że odgryzają jej I.DRobb ,«, Powtórka... paluszki. Przerażona popiskiwała jak mały kotek, histerycznie zasłaniając przy tym uszy, by nie słyszeć tego dźwięku. - To był twój pomysł, żeby mieć dziecko. Ty się nią zajmuj. - Zajmę się. - Wziął dziewczynkę na ręce. Zawsze się go ba- ła, a byl to strach instynktowny, ale w tym momencie bardziej przerażała ją mama, jej słowa i białe ręce, które biły. Wtuliła się w niego i drżała, kiedy głaskał perukę, która zsu- nęła jej się na oczy, głaskał jej plecy, pośladki. - Stella, strzel sobie lufę - powiedział. - Lepiej się poczujesz. Już wiem, co zrobimy: kupimy androida do dziecka. - Tak, jasne. Zaraz po tym, jak przeprowadzimy się do tego wielkiego domu, kupimy kilka szybkich pojazdów i całe to gówno, które mi obiecałeś. Jedyne, co od ciebie dostałam, Rich, to ten wyjący gnojek. - To inwestycja na przyszłość. Któregoś dnia nam odpłaci. Prawda, maleńka? Stella, usiądź - powiedział i z dzieckiem na ręku ruszył w stronę drzwi. - Umyję ją. « Ostatnią rzeczą, jaką widziała przed wyjściem z pokoju, była twarz mamy. Jej brązowe oczy i pomalowane na złoto powieki kąsały tak jak słowa. Patrzyły na nią z nienawiścią. Eve obudziła się z uczuciem chłodnego, mdlącego szoku, za- miast duszącej paniki, jaka zwykle towarzyszy takim koszma- rom. W sypialni był ciemno. Zauważyła, że leży na samym brze gu łóżka, jak gdyby jej sen wymagał całkowitej samotności. Otrząsnęła się i przysunęła bliżej do Roarke'a. Objął ją ra- mionami i przytulił. Wtulona w jego ciepłe ciało, udawała, że zasnęła. Rankiem nie wspomniała Roarke'owi o swoim śnie. Nie była pewna, czy powinna, czy może. Chciała zapomnieć, odciąć się od wspomnienia, a jednak w jej myślach ciągle pojawiały się te obrazy. Na szczęście Roarke miał napięte piany, czekało go kil- ka ważnych spotkań, więc po krótkiej konwersacji Eve po pro- stu wymknęła się z domu. Była dla niego jak otwarta księga, zbyt dobrze ją znał, a ten jego talent wciąż ją zdumiewał i irytował. Na razie nie miała si- ły zagłębiać się we wspomnienia. I. D Robb j ,j Powtórki... [Matka była dziwką i ćpunką. Nigdy nie chciała dziecka, któ- r dala sobie zrobić. Więcej, niż nie chciała. Ona tego dziecka enawidziła, brzydziła się nim. -Co za różnica, zastanawiała się Eve jadąc do Centrali. Ojciec I potworem, matka też, ale czy to coś zmieniało? Jedno było psze od drugiego. Zaparkowała przy Centrali i udała się prosto do swojego biu- i. Z każdym krokiem w ulu, jakim był posterunek, czuła się le- iej. Fakt, że posiadała przy sobie broń, wpływał na nią kojąco. )dznaka ukryta w kieszeni poprawiała jej humor. Roarke nazwał je kiedyś jej symbolami i miał rację. Symbole Itego, kim i czym była. Weszła do głównej sali, gdzie pierwsza zmiana rozpoczyna- ; la służbę. Podeszła do stanowiska Peabody, kiedy asystentka płięgała właśnie po stojący na wózku ostatni kubek kawy. Thomas A. Breen. - Eve podała jego adres w East Village. - Skontaktuj się z nim. I umów na spotkanie. To pilne. My jedzie- my do niego. - Tak jest, pani porucznik. Ciężka noc? - Widząc obojętny wzrok przełożonej, wzruszyła ramionami. - Po prostu wygląda pani na zmęczoną, to wszystko. Ja też nie spałam. Zakuwam do egzaminu. To już niedługo. - Chcesz pracować od siódmej do trzeciej, nie lap za odzna- kę. Umów nas na spotkanie. Potem bierzemy się za listę. Zaczy- namy od Fortneya. - Eve ruszyła do siebie, ale zanim znikła w biurze, odwróciła się do Peabody. - Wiesz, że możesz się przeuczyć? - Wiem, ale rozpracowywałam wczoraj symulacje. Poszło mi naprawdę nieźle. Przymknęłam dwóch. Pierwszy raz w Życiu czułam, że wiem, co robię. - Świetnie. - Eve wsunęła kciuki do kieszeni spodni i zaczę- ła bębnić palcami. - Świetnie - powtórzyła wchodząc do biura, skąd zamierzała skontaktować się z laboratorium i dowiedzieć się czy są już jakieś wyniki w sprawie Lois Gregg. Sprzeczka z Dickheadem wprawiła ją w dobry nastrój. Morris miał nadesłać raport dotyczący broni, z jakiej zabito Wooton. Podczas badania toksykologicznego w jej organizmie nie wy- J. D. Robb |2S Powtórka- kryto nielegalnych substancji. Skoro niczego nie brała, nie trze- ba tracić czasu na szukanie jej byłego dilera. To może poczekać. Rozmowy z mieszkańcami chińskiej dzielnicy nie wniosły ni- czego nowego. Tak jak się spodziewała. - W ciele Gregg nie ma śladu nasienia - Eve poinformowała Peabody, kiedy jechały do Village. - Badanie wykazało, że do- puścił się gwałtu i sodomii tylko przy pomocy kija od szczotki. W mieszkaniu nie ma obcych odcisków palców, tylko jej, człon- ków rodziny i dwóch sąsiadek, które są czyste. Sztuczne włosy. Dickhead uważa, że pochodzą z peruki i wąsów, ale na razie nie może tego potwierdzić. - Czyli podejrzewamy, że był w przebraniu. - Na wypadek, gdyby ktoś zauważył, że kręci się w okolicy. Obserwował ją co najmniej przez kilka tygodni. Wiedział, jak spędza niedziele. Tylko jak ją wytypował? Wyciągnął z kapelu- sza jak królika? Dlaczego wybrał akurat tę prostytutką i tę ko- bietę? - Może coś je łączy. Może miejsce, gdzie robiły zakupy, jadły. Lekarz albo bank? - Możliwe. To dobry punkt zaczepienia. Zajmiesz się tym. Ja jednak skłaniałabym się bardziej ku lokalizacji. Okolica. Naj- pierw wybiera miejsce akcji, potem bohaterów, dopiero wtedy robi przedstawienie. - Skoro mowa o okolicy, całkiem tu przyjemnie. - Peabody zerkała na zacienione chodniki, duże kamienice, śliczne mini ogródki w donicach na parapetach. - Mogłabym się tak kiedyś urządzić. Wie pani, jak już zacznę myśleć, że trzeba się ustat- kować, założyć rodzinę i tak dalej. Myśli pani o tych sprawach? O dzieciach czy coś w tym rodzaju? Eve przypomniała sobie przepełnione nienawiścią oczy ze snu - Nie. - A ja tak. I zrobię to za jakieś sześć, może osiem lat. Na pew- no dokładnie przetestuję McNaba, zanim zdecyduję się na coś więcej niż tylko wspólne mieszkanie. Hej, nawet nie mrugnęła pani okiem. - Bo cię nie słucham. J.D. Robb j26 Powtórka... - Taaa - mruknęła Peabody, kiedy Eve wjechała na krawęż- nik. - Ostatnio bardzo się stara, pomaga mi przed egzaminem. To cudowne, kiedy komuś na mnie zależy. Chce, żebym zdała, bo o tym marzę. To takie piękne. - McNab to idiota, ale cię kocha, - Rany, Dallas! - Peabody podskoczyła w fotelu tak gwałtow- nie, że czapka zsunęła jej się na oko. - Wymieniła pani w jed- nym zdaniu McNaba i to słowo na „k"! I to z własnej woli. - Przymknij się już. - Z przyjemnością. - Uśmiechając się promiennie, Peabody poprawiła czapkę, - Będę się delektować ciszą. Minęły trzy kamienice i podeszły do trzypiętrowego budyn- ku, w którym niegdyś mieszkało zapewne kilka rodzin. Pisanie o mordercach przynosiło chyba niezły dochód, skoro Breena było stać na taki dom. Wchodząc po stylowych kamiennych stopniach, prowadzą- cych do głównego wejścia, zauważyła pełny system zabezpie- czeń, który najwyraźniej spełniał swoje zadanie, skoro gospo- darz wstawił sobie w drzwi szyby zdobione rycinami, Eve przypomniała sobie jego kartotekę. Miał żonę i dwulet- niego synka. Breen pobierał zasiłek rodzicielski, jako że zajmo- wał się prowadzeniem domu i opieką nad dzieckiem, podczas gdy żona zarabiała ogromne pieniądze jako zastępca prezesa i wydawca pisma poświęconego modzie pod tytułem „Outre". Miło i czysto, zauważyła Eve, naciskając dzwonek. Wyjęła odznakę i podsunęła pod skaner. Drzwi otworzył sam Breen. Trzymał syna „na barana". Chło- piec ciągnął go za blond włosy, niczym konia za lejce. - Jazda, jazda! - krzyczał chłopiec, kopiąc ojca po żebrach. - Koniec przejażdżki, kolego. - Breen zacisnął dłonie na kost- kach synka. Eve nie była pewna, czy chodzi mu o to, żeby dzie- ciak nie spadł, czy żeby nie wybił mu zębów. - Porucznik Dallas? - Zgadza się. Dziękuje, że zechciał mi pan poświecić czas, panie Breen. - Nie ma sprawy. Zawsze chętnie pomagam glinom. Słysza- łem o pani. Przymierzam się do napisania książki o morder- J. D. Robb , .7 Powtórka... stwach popełnionych w Nowym Jorku. Mam nadzieję, że bę- dzie pani jednym z moich głównych źródeł informacji. - W tej sprawie będzie pan musiał porozmawiać w Centrali z kimś z public relations. Możemy wejść? - Och, tak, oczywiście. Przepraszam. Odsunął się od drzwi. Był dobrze zbudowanym, silnym trzy- dziestoletnim mężczyzną. Sądząc po szerokości barków, nie spędzał całych dni przed komputerem. Miał interesującą twarz, przystojną, bez oznak zniewieścienia. - Miotacz! - zawołał chłopiec, zauważywszy broń pod mary- narką Eve. - Superl Breen roześmiał się i płynnym ruchem zdjął dzieciaka z ra- mion, wprawiając go tym w zachwyt. Nasz Jed jest żądny krwi. To chyba rodzinne. Zostawię go pod opieką androida i zaraz porozmawiamy. - Nie! - Na anielskiej buzi dziecka pojawiła się rozdzierająca serce rozpacz. - Ja chcę być z tatusiem! * - Tylko na chwilkę, kolego. A potem pójdziemy do parku. - Wchodząc za chłopcem na schody, połaskotał go, wywołując radosny chichot. - Aż miło popatrzeć, kiedy facet tak radzi sobie z dzieckiem. A na dodatek to lubi - zauważyła Peabody. - Tak. Ciekawe, co taki facet, ktoś, kto odnosi sukcesy, myśli o pobieraniu pensji rodzicielskiej i zajmowaniu się potom- stwem, kiedy matka robi karierę w wielkiej firmie. Niektórzy w takiej sytuacji czują się urażeni. Uważają, że taka kobieta chce dominować, rządzić domem. Może jego matka taka była? Jest znanym neurologiem, prowadzeniem domu zajmował się ojciec. Wiesz - Eve zerknęła w stronę schodów - niektórzy fa- ceci zaczynają wtedy nienawidzić kobiet. - To seksizm. - Tak, masz rację. Niektórzy faceci są seksistami. Peabody skrzywiła się. - Trzeba mieć wyobraźnię, żeby w takiej uroczej scence, ja- ką właśnie widziałyśmy, dopatrzeć się motywów morderstwa. - Peabody, to jeden z moich licznych talentów. ROZDZIAŁ 9 Breen zaprosił je do przytulnego gabinetu sąsiadującego z kuchnią. Dwa duże okna wychodziły na tyły domu, gdzie znajdowało się niewielkie patio osłonięte niskim mur- Idem, za którym rosły drzewa. Widok z okna przywodził na myśl ciche przedmieście, a nie centrum miasta. Na patio Eve zauważyła donice z kwiatami i kilka leżaków. Pod parasolem w biało-niebieskie pasy stal niewielki stolik. Obok stolika leżały poprzewracane plastikowe ciężarówki, z których wypadli kolorowi plastikowi pasażerowie. Wygląda- ło to jak po jakimś strasznym wypadku. Dlaczego dzieci tak lubią zderzać się zabawkami, zastana- wiała się Eve. Czy to jakiś pradawny instynkt, z którego się wy- rasta, a może w dorosłym życiu po prostu się nad nim panuje? Ojciec Jeda, który przysunął sobie sprzed biurka obrotowy fotel, wydawał się człowiekiem cywilizowanym. Z drugiej stro- ny, zarabiał na życie pisząc o ludziach, którzy nad niczym nie panują i zamiast wyrosnąć z instynktów, zamieniają plastiko- we zabawki na krew i mięso. - W czym mogę pomóc? - Prowadził pan badania nad seryjnymi mordercami - za- częła Eve. - Głównie postaci historyczne, choć zajmowałem się też kil- koma współczesnymi przypadkami. - Dlaczego, panie Breen? - Tom. Dlaczego? - Przez chwilę wyglądał na mocno zdzi- wionego. - Bo to fascynujące. Miała pani okazję stanąć twarzą w twarz z tym gatunkiem. Czy to pani nie fascynuje? - Raczej nie tak bym to nazwała. Pochylił się do przodu. - Ale chyba się pani zastanawia, dlaczego stali się tym, kim są, prawda? Co różni ich od reszty społeczeństwa? Mają czegoś I. 0. Robb .ag Powtórka... więcej czy mniej? Urodzili się, żeby zabijać, czy ta potrzeba siv w nich rozwinęła? Działają pod wpływem jednego impulsu czy serii wydarzeń? Proszę mi wierzyć, odpowiedzi nigdy nie są t.i kie same. I to jest fascynujące. Ktoś spędza dzieciństwo w ubó stwie, doświadcza przemocy- złączył palce wskazujące - i wy rasta na wartościowego obywatela. Szefa banku, wiernego mę ża, dobrego ojca, lojalnego przyjaciela. W weekendy gryw.i w golfa, co wieczór wyprowadza swojego sznaucera na spacer Dzieciństwo stanowi dla niego odskocznię do czegoś lepszego, wyższego, prawda? - A dla innego to usprawiedliwienie dla babrania się w bru dzie. Tak, rozumiem. Dlaczego pisze pan książki o brudzie? Wyciągnął się w fotelu. - Cóż, mógłbym opowiadać o tym, jakie to istotne dla dobra społeczeństwa. Że trzeba wiedzieć jak i dlaczego. Rozumienie pomaga opanować strach. To byłaby prawda - dodał z cłiłopię cym uśmiechem. - Jest też druga strona medalu. To dla mnie zabawa. Interesowałem się tym od dziecka. Kuba Rozpruwacz był moim ulubieńcem. Przeczytałem wszystkie publikacje na jego temat, obejrzałem wszystkie filmy, strony w Internecie. Wymyślałem historyjki, w których byłem gliną i go ścigałem. Z czasem mój warsztat się poszerzył, nauczyłem się tworzyć profile osobowościowe, poznałem mechanizmy. Wie pani, ob- serwacja, polowanie, pośpiech, wyciszenie. Wzruszył ramionami. - W pewnym momencie chciałem wstąpić do policji i ścigać bandytów. Przeszło mi. Potem myślałem o studiach psycholo- gicznych, ale jakoś mi to nie pasowało. Tak naprawdę chciałem pisać, w tym byłem dobry. Dlatego piszę o tym, co mnie przez cale życie interesowało. - Podobno niektórzy pisarze muszą przeżyć coś na własnej skórze, żeby o tym pisać. Na jego twarzy pojawił się wyraz rozbawienia. - Pyta* pani, czy pod pretekstem prac badawczych wysze- dłem na ulice i pokroiłem jakieś prostytutki? - Zaczął się śmiać, ale przestał. Jego śmiech, niczym fala uderzająca o ska- łę, rozbił się o poważny wzrok Eve. J.D.Robb ]«« Powtórka... mrugał i głośno przełknął ślinę. 3 kurwa. Pani naprawdę o to pyta. Czy jestem o coś podej- ? - Zdrowy kolor jego policzków nagle zniknął, a skóra ¦ńla się blada i błyszcząca. - Poważnie? Gdzie pan był drugiego września, między północą a trzecią ranem? _ W domu... chyba. Nie bardzo... - Zaczął masować skronie. - rany, wszystko mi się pomieszało. Myślałem, że chodzi pani konsultacje. Przyznam, że bardzo mnie to nakręciło. Aha, by- m w domu. Jule... Julietta, moja żona, miała do późna zebra- e i wróciła do domu około dziesiątej. Była zmęczona i od ra- iu poszła spać. Ja zająłem się pisaniem. Przy Jedzie trudno racować w dzień, spokój i ciszę mam tylko w nocy. Pracowa- m do pierwszej, może trochę dłużej. Mogę sprawdzić na dys- archiwalnym. Odsunął szufladę w biurku zaczął czegoś szukać. - Aha, zrobiłem też obchód domu. Co wieczór, przed snem, robię obchód całego domu. Sprawdzam zabezpieczenie, czy drzwi są pozamykane. Zaglądam do Jeda. To wszystko. - A w niedzielę rano? - W tę niedzielę? - podniósł głowę. - Zona była z Jedem. Urwał. Nastąpiła w nim zmiana. Szok ustąpił miejsca zainte- resowaniu, przyjemności, a może nawet dumie. Eve zauważy- ła, jak pochlebił mu fakt, że jest podejrzany o morderstwo. - Zwykle w niedziele sypiam dłużej, a synem zajmuje się zo- na. W tygodniu nie ma dla niego tyle czasu co ja. Wzięła go do parku. Przy ładnej pogodzie wychodzą wcześnie z domu i urządzają sobie piknik. Jed uwielbia pikniki. Spałem do połu- dnia. A o co chodzi z niedzielą? Nie rozumiem? po chwili zrozumiał. Eve widziała, jak to do niego dociera. - W niedzielę znaleziono w mieszkaniu zwłoki uduszonej kobiety. Samotna, w średnim wieku. Gwałt i uduszenie. Zmrużył oczy, a na jego policzki wróciły rumieńce. - Raporty w mediach byty bardzo pobieżne, ale gwałt i udu szenie nie są w stylu Kuby Rozpruwacza. Starsza kobieta, w mieszkaniu, zupełnie do niego nie pasuje. Jaki te sprawy mają związek? I.D.Hobb 131 Powtórka... Widząc surowy wzrok Eve, pochylił się ku niej w fotelu. - Proszę posłuchać. Jeśli na boku bawię się w mordercę, to i tak wszystko wiem, więc nie zdradzi mi pani żadnych tajem- nic. Jeśli jednak jestem tylko ekspertem od seryjnych morder- ców, kitka szczegółów może mi bardzo pomóc w udzieleniu pani wartościowych informacji. Tak czy inaczej, niczego pani nie traci. Już wcześniej zdecydowała, co może mu powiedzieć, a o czym lepiej milczeć, ale jeszcze przez sekundę przyglądała mu się w milczeniu. - Ofiara została uduszona paskiem od szlafroka. Morderca zawiązał go w kokardę na jej szyi. - Dusiciel z Bostonu. Tak się podpisywał. - Pstrykną! palca- mi i zabrał się do przeszukiwania sterty dysków i folderów le- żących na biurku. -Mam sporo informacji na jego temat. O ra- ny, dwóch naśladowców słynnych morderców? Zespół, jak Leopold i Loeb? A może... - urwał, wziął głęboki oddech. - Nie, to jedna osoba. Jeden morderca przerabia po kolei bohaterów ze swojej listy. To dlatego tak pani na mnie patrzy. Zastanawia się pani, czy ludzie, o których piszę, są moimi bohaterami i czy mieszam pracę z życiem. Czy chcę być jednym z nich. Poderwał się z fotela i zaczął krążyć po pokoju. Eve czuła, że to złość, a nie nerwy. - Kurwa, to niesamowite! Prawdopodobnie czytał moje książki. Straszne, ale jednocześnie podniecające. DeSalvo, DeSalvc. Zupełnie inny typ niż Kuba Rozpruwacz - szeptał. - Robotnik, głowa rodziny, smutny gość. Kuba prawdopodobnie był wykształcony, możliwe, że należał do wyższych sfer. - Jeśli któraś z tych informacji przedostanie się do mediów, będę wiedziała, gdzie nastąpił przeciek. - Eve zamilkła, czeka jąc, aż Breen przestanie krążyć i na nią spojrzy. - Obrzydzę pa- nu życie. - Dlaczego miałbym oddawać mediom taką historię? Żeby ktoś inny ją opisał? Usiadł w fotelu. - To materiał na bestse- ler. Wiem, że to wygląda na zimną kalkulację, ale w mojej pra- cy muszę być tak samo bezstronny jak i pani. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pani pomóc. Mam cale dyski danych na te- J.D. Robb i-. Powtórka.. i mat wszystkich ważniejszych seryjnych morderców od czasów | Kuby Rozpruwacza. Mam też sporo informacji o tych mniej | znanych, którzy dopiero pracują na sławę. Udostępnię je pani I jako cywilny ekspert. Zrezygnuję z honorarium, ale kiedy spra- [ wa zostanie zamknięta, opiszę to. - Pomyślę o tym. - Eve wstała. W tym momencie na biurku, między papierami i dyskami, które Breen porozrzucał, zauwa- j żyła pudełko kremowej papeterii. - Elegancki papier listowy - skomentowała, sięgając po pu- ' dełko. - Hmm? Ach, tak. Używam go, kiedy chcę zrobić na kimś ' wrażenie. - Doprawdy? - Eve patrzyła mu prosto w oczy. - A na kim f ostatnio chciał pan zrobić wrażenie? - Cholera, nie wiem. Zdaje się, że kilka tygodni temu wysla- : łem do wydawcy list w stylu, który mój ojciec nazywa oliwą. Wie pani, podziękowanie za zaproszenie na kolację. A czemu pani pyta? - Skąd pan ma tę papeterię? - Pewnie kupiła ją Jule. Och nie, chwila. - Wstał i nieco za- kłopotany wziął od Eve pudełko. - Nie, nie. To prezent. Teraz sobie przypominam. Jakiś wielbiciel przysłał mi to wraz z listem na ręce mojego wydawcy. Czytelnicy ciągle mi coś przysyłają. - Prezent od czytelnika, wart około pięciuset dolarów? - Pani żartuje! Pięć stów? Rany! - Odłożył pudełko na biur- ko, nie odrywając wzroku od Eve. - Będę się z tym obchodził ostrożniej. - Chciałabym próbkę tego papieru, panie Breen. Wygląda zupełnie jak papeteria, której używa zabójca. Przy obu ofia- rach zostawi! listy napisane na identycznym papierze. - Jasna cholera, ale to wszystko pokręcone. - Usiadł ciężko na fotelu. - Oczywiście, proszę wziąć. - Na jego twarzy pojawi- ły się nowe emocje. Z zamyśleniem przeczesał dłonią gęste włosy. - On mnie zna, czyta! moje książki. Co było w tym cho- lernym liście? Nie pamiętam dokładnie. Napisał, że ceni moją pracę i uwagę, jaką poświęcam szczegółom, coś w tym rodza- ju. Podobał mu się mój entuzjazm dla tematu. J. D. Robb 133 Powtórka - Ma pan ten list? - Nie, nie trzymam takich rzeczy. Na część korespondencji odpowiadam osobiście, w większości robi to za mnie android. Potem utyli żujemy listy. Nie sądzi pani, że moje książki służą mu jako źródło informacji? Wiem, że to okropne, ale jednocze- śnie to mi schlebia. Eve podała kopertę i papier Peabody, która włożyła je do wo- reczka na dowody rzeczowe. - Wypisz pokwitowanie - poleciła. - Na pana miejscu nie uważałabym tego za pochlebne, panie Breen. Tu nie chodzi o pracę badawczą ani słowa na dyskach. - Teraz jestem w to wmieszany. Tym razem będę nie tylko obserwatorem, ale też uczestnikiem tego, o czym zamierzam pisać. Widziała, że bardziej go to bawi, niż przeraża, - Zamierzam go szybko powstrzymać, panie Breen. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli nie będzie pan miał materiału na zbyt grubą książkę. - Sama nie wiem, co o nim sądzić - zaczęła Peabody, kiedy wyszły na ulicę. Odwróciła się i jeszcze raz dokładnie przyjrza- ła się domowi, wyobrażając sobie przystojnego Breena, który ze swoim ślicznym synkiem na ramionach idzie do parku, żeby się pobawić, 1 śni o sławie i bogactwie zapisanych krwią. - Zu- pełnie nie próbował ukryć papeterii, - Cały dowcip polega na tym, żebyśmy to znalazły. - Rozumiem. Facet lubi, żeby się coś działo, co do tego nie mam wątpliwości, ale jego historia brzmi dość przekonująco. Zwłaszcza jeśli morderca czytał jego książki. - Nie może udowodnić, skąd to ma, a my musimy tracić czas na sprawdzanie. Nasz Breen strasznie się nakręcił. - Myślę, że nakręcają go właśnie takie rzeczy. Jego praca jest chora. -Tak jak i nasza. Zdziwiona Peabody podążała za Eve do samochodu. - Co pani o nim sądzi? Spodobał się pani? - Jeszcze nie wiem. Jeśli jest tak, jak mówił, to nie będziemy J.D. Robh ,u Powtórka.. mieć z nim problemu. Ludzie uwielbiają morderstwa. Lubią 0 nich czytać, słuchać, oglądać filmy i wiadomości w mediach. Oczywiście, jeśli wszystko dzieje się w bezpiecznej odległości. Już od dawna nie płacimy za oglądanie, jak dwóch facetów tłu- cze się na śmierć na arenie, ale żądza krwi pozostała. Wciąż nas to podnieca. Jako abstrakcja. To dodaje otuchy. Ktoś zgi- nął, ale my żyjemy. Wsiadając do chłodnego samochodu przypomniała sobie, jak ta myśl ją prześladowała, kiedy skulona w kącie zimnego poko- ju patrzyła na zakrwawione zwłoki, które kiedyś były jej ojcem. - Nie można myśleć w ten sposób, kiedy ogląda się to na co dzień i robi to, co my. - Nie można - zgodziła się Eve, uruchamiając silnik. - Nie- którzy mogą. Nie każdy glina to bohater tylko dlatego, że tak powinno być. Nie każdy ojciec to dobry człowiek tylko dlatego, że nosi syna na barana. Bez względu na to, czy mi się spodobał, czy nie, trafił na listę za brak alibi, zainteresowania zawodowe, a przede wszystkim za to, że miał w domu papeterię. Bardzo dokładnie go sprawdzimy. Jego żonę również. Peabody, czego nie usłyszałyśmy podczas rozmowy? - Nie rozumiem. - Powiedział, że wróciła późno z zebrania i poszła spać. On pracował, potem zasnął. Ona wzięła dzieciaka do parku. Nie słyszałam słowa „my". Moja żona i ja. Jule i ja. Ja, moja żona i Jed. Jak sądzisz, jakie odniosłam wrażenie? - Uważa pani, że ich małżeństwo nie jest udane. Przestali się sobą interesować. Tak, wiem, o co chodzi, ale z drugiej strony rozumiem, że kiedy ludzie robią karierę i mają dziecko, mogą wpaść w rutynę, a ich życie zaczyna polegać na pracy i przeka- zywaniu sobie maleństwa. Możliwe. W takim razie jaki jest sens bycia razem, kiedy nie ma się dla siebie czasu? Rutyna może frustrować i zniechę- cać takiego przystojnego faceta jak on. Zwłaszcza kiedy widzi, że powtarza model z własnego dzieciństwa. Trzydziestoletni facet nie chce patrzeć w lustro i widzieć własnego ojca. Do- kładnie przyjrzymy się Thomasowi A. Breenowi - powtórzyła. - 1 zobaczymy. J. D. Robb 135 Powtórka... Następnym przystankiem był Fortney. Tym razem Eve posta nowiła inaczej wszystko rozegrać. - Chcę przepytać Fortneya w sprawie drugiego morderstwa i jeszcze raz pogadać o pierwszym. Ma gówniane alibi. Nie lu- bię, kiedy ludzie mnie okłamują, dlatego nie będę zbyt miła. - Cóż, z natury tryska pani humorem i jest uosobieniem po- gody ducha, więc czeka panią ogromny wysiłek. - Wyczuwam w samochodzie smrodek sarkazmu. - Trzeba będzie wszystko odkazić. - Tym razem nie wsadzę ci nosa w moją pogodę ducha i hu- mor. Po kilku minutach rozmowy z Fortneyem zadzwoni moje kieszonkowe łącze. - Mam dla pani wielki szacunek, dlatego nie dziwią mnie pa- ni zdolności parapsychiczne. - Będę niezadowolona, ale odbiorę, a wtedy ty przejmiesz prowadzenie przesłuchania. - I pewnie wie pani, kto będzie dzwonił. Jak to? Ja? Tak, jak Eve przypuszczała, byt to skuteczny sposób, by z twarzy podwładnej zetrzeć kpiarski uśmieszek. - Zagrasz dobrą policjantkę. Cierpliwą, trochę niedoświad- czoną, taką uległą podwładną. Wczuj się. - Pani porucznik. Dallas. Ależ ja jestem cierpliwą, trochę niedoświadczoną i uległą podwładną. Nie muszę się wczuwać. - Wykorzystaj to - ucięła Eve. - To będzie twój atut. Niech facet myśli, że wywiedzie cię w pole. Zobaczy dziewczynę w mundurze, która słucha moich rozkazów. Drugie skrzypce. Nie zwróci uwagi na to, kim naprawdę jesteś. Sama nie wiem, kim naprawdę jestem, pomyślała Peabody i ciężko westchnęła. - Chyba wiem, o co pani chodzi. Zagraj to - powiedziała Eve i zaparkowała przed biurow- cem, by ustawić alarm w łączu. Eve wtargnęła do biura Leo Fortneya i od razu narzuciła od- powiedni nastrój. Zauważyła, że całkiem jej się to podoba. Z dumnie uniesioną głową przerwała mu konferencję hologra- ficzną z jakimś producentem wideo. J. D. Robb |,g Powtórka... Leo, będziesz musiał przełożyć swoją małą naradę - po- wiedziała wchodząc. - Chyba że chcesz zaprosić tu do nas Hol- lywood. - Nie ma pani prawa tak mnie nachodzić i przeszkadzać •w pracy. Wyjęła odznakę, tak by jej obraz dotarł do wszystkich osób uczestniczących w holokonferencji. - Jesteś pewien? Twarz Fortneya przybrała kolor purpury. - Thad, przykro mi. Muszę się tym zająć. Przepraszam za niedogodność. Moja asystentka ustali termin, jaki będzie ci od- powiadał. Wyłączył przekaz holograficzny, nim Thad zdążył zareago- wać bardziej wymownie niż podniesieniem brwi. - Nie zamierzam tego tolerować! - Włosy miał dziś zaczesa- ne gładko do tyłu, schludny kucyk podskakiwał dziko, kiedy Leo wymachiwał rękami. - Dzwonię do mojego adwokata. Po- staram się, żeby otrzymała pani naganę od przełożonych. - Śmiało, zrób to, a zabierzemy cię na posterunek, gdzie w obecności swojego adwokata i moich przełożonych wyja- śnisz, dlaczego wciskasz mi jakieś gówno jako alibi. Podeszła bliżej i wbiła mu palec w klatkę piersiową. - Okłamywanie oficera prowadzącego śledztwo w sprawie o zabójstwo to śmierdząca zabawa, Leo. - Jeśli insynuuje pani, że chcę zatuszować jakieś przestęp- stwo... - Ja niczego nie insynuuję. - Mówiła mu prosto w twarz. I to też jej się podobało. - Ja to stwierdzam. Po prostu. Nie posze- dłeś z nią spać, jak mi wmawiałeś. Położyła się sama i przy- puszcza, że do niej później dołączyłeś. A przypuszczenie mo- żesz sobie wsadzić. Zacznijmy zatem jeszcze raz. U ciebie czy u nas, bo mnie jest wszystko jedno. - Jak pani śmie! - Urażony i wściekły Fortney aż pobladł. - Jeśli pani myśli, że będę tu stał i pozwalał, by mnie i moją ko- bietę obrażały jakieś dwie policyjne szmaty... - To co mi zrobisz? Zlikwidujesz, tak jak to zrobiłeś z Jacie Wooton i Lois Gregg? Tym razem nie będzie tak łarwo. Nie je- JD. Robb i.™ Powtórka... stem zużytą kobietą do towarzystwa ani sześćdziesięcioletnią staruszką. - Nie wiem, o czym, do cholery, pani mówi. - Jego głos ła- mał się jak u dorastającego chłopca. - Co, Leo, nie stanął ci? - Uważała, by trzymać się od niego na odległość, choć miała ochotę delikatnie go popieścić. - Związałeś ją, była taka bezbronna, a tobie nawet wtedy nie stwardniał? - Niech się pani odczepi! Pani chyba zwariowała! - Skakał po drugiej stronie biurka, a w jego oczach tlił się strach. - Ro- zum pani odebrało! - Leo, jeśli zaraz nie powiesz, co robiłeś w nocy drugiego września i rankiem piątego, zobaczysz, jaka ze mnie wariatka. Tylko spróbuj wciskać mi takie gówno! - krzyknęła i uderzyła dłonią w blat. - Zobaczysz, jak mi odebrało rozum! W tym momencie odezwał się sygnał łącza. Krzywiąc się, Eve wyjęła je z kieszeni. - Wiadomość tekstowa - warknęła. Poczekała chwilę, uda- jąc, że czyta. - Cholera - mruknęła, po czym odwróciła się do Peabody. - Wyciągnij wszystko z tego dupka. Muszę to szybko odebrać. Pięć minut, Leo - rzuciła przez ramię, idąc w stronę drzwi. - Jak wrócę, rozegramy drugą rundę. Usiadł ciężko, kiedy za Eve zamknęły się drzwi. - Koszmarna kobieta. Chciała mnie uderzyć. - Nie, jestem pewna, że się pan myli, panie Fortney. - Peabo dy niepewnie zerknęła w stronę drzwi, które jeszcze drżały w zawiasach. - Pani porucznik ma ostatnio sporo pracy, panie Fortney. Porucznik Dallas żyje w potwornym stresie. Proszę wybaczyć, czasami ponoszą ją nerwy. Napije się pan wody? - Nie, dziękuję. - Potarł dłonią czołu. - Muszę się uspokoić. Nie przywykłem do takiego traktowania. - Ona reaguje bardzo żywiołowo. - Peabody zdobyła się na słaby uśmiech. - Na pewno uda nam się wszystko wyjaśnić, za- nim wróci. W pana wcześniejszych zeznaniach wystąpiła pew- na rozbieżność z prawdą. Czasami można się pomylić w da- tach i godzinach, kiedy człowiek nie nastawia się na to, że mu- si je zapamiętać. I. D. Robb i -to Powtórka... - Cóż, oczywiście, że tak - odparł z wyraźną ulgą. - Absolut- (nie się nie spodziewałem, że będę przesłuchiwany w sprawie i morderstwo. Na miłość boską! - Rozumiem pana. Wydaje mi się, że gdyby pan zabił panią Vboton i panią Gregg, zorganizowałby pan sobie porządne ali- Ibi. Jest pan inteligentnym mężczyzną. - Dziękuję, pani oficer. - Peabody, proszę pana. A teraz, jeśli pan pozwoli, sięgnę po notatnik i spróbujemy wszystko wyjaśnić. - Uśmiechnęła się ¦ do niego z sympatią, ale i niepokojem. - Mogę usiąść? Tak, tak. Przez tę kobietę zapomniałem o dobrych manie- rach. Jak pani może z nią pracować? - Ona mnie szkoli. Rozumiem. Peabody widziała, że się uspokoił i rozluźnił. Zauważyła też jego zadowolenie z tego, że lwica znikła, a jej miejsce zajęła delikatna kotka. - Długo jest pani w policji? - Nie bardzo. Zajmuję się głównie sprawami administracyj nymi. Pani porucznik nie znosi papierkowej roboty. - Peabody zaczęła przewracać oczyma, ale spostrzegła się w porę i ode- grała speszenie. Fortney roześmiał się. - Proszę się nie martwić, nie wydam pani. Zastanawiam się, co taka atrakcyjna kobieta jak pani robi w tak trudnym zawo- dzie? - Nadal pracuje tu więcej mężczyzn niż kobiet - powiedzia- ła Peabody i uśmiechnęła się zalotnie. - To może być silny bo- dziec. Chciałam powiedzieć, że podziwiam pańską pracę. Uwielbiam musical, a pan produkował cudowne przedstawie- nia. Ten styl życia wydaje mi się szalenie podniecający i fascy- nujący. - Och, owszem, miewa swoje plusy. Może zgodzi się pani, żebym oprowadził ją po teatrze? Pokażę pani kulisy, tak na- prawdę to tam dzieje się najwięcej. - O Boże! - Z zachwytu zaparło jej dech w piersiach. - Będę wniebowzięta. - Peabody jeszcze raz zerknęła w stronę drzwi. - Och, nie wolno mi tego robić. Nie powie pan nikomu? Udał, że zasuwa usta na zamek, wprawiając ją w rozbawienie. i. D. Robb iu Powlórka. - Czy możemy wyjaśnić te drobne rozbieżności w zezna niach, zanim ona wróci? Jeśli tego nie zrobię, obedrze mnie zv skóry. - Kochanie, chyba nie wierzy pani, że mogłem kogoś zabić! - Och, nie, panie Fortney, ale pani porucznik... Wstał zza biurka, przeszedł na drugą stronę i usiadł na rogu. na blacie. - Pani porucznik mnie nie interesuje. Prawda jest taka, żc- Pepper i ja... cóż, można powiedzieć, że nasz związek przesta je istnieć. W tej chwili jesteśmy partnerami w interesach, pu blicznie pokazujemy się razem dla podtrzymania pozorów. Nie chcę, żeby przeżywała dodatkowy stres, kiedy tak ciężko pra cuje nad sztuką. Mam dla niej wielki szacunek i przyjaźń, mi mo że... między nami nie jest już tak jak dawniej. Spojrzał na Peabody wzrokiem smutnego szczeniaka, a ona z wysiłkiem udała współczucie, choć pomyślała, że facet to po- zer. Czyja wyglądam na taką naiwną, pomyślała, - Musi być panu ciężko. - Rozrywka to wymagająca kochanka, po obu stronach kur ryny. To, co powiedziałem o tamtej nocy, to prawie prawda, ty- le że nie rozmawiałem ani nie kontaktowałem się z Pepper po jej powrocie z teatru. Spędziłem tę noc tak, jak zbyt wiele in- nych. Samotnie. - Czyli nikt nie może potwierdzić pańskich zeznań? - Obawiam się, że nie. Nie bezpośrednio. Byłem przez całą noc w domu, tak jak Pepper. Kolejna samotna noc, mówiąc szczerze, wszystkie są takie same. Tak się zastanawiam, może mógłbym zaprosić panią na kolację? - Hmm... - Tak prywatnie - dodał. - Nie mogę sobie pozwolić, żeby ktoś zobaczył mnie w towarzystwie pięknej kobiety, kiedy wciąż musimy z Pepper udawać parę. Plotki by ją zraniły, jest taka wrażliwa. Powinna skoncentrować się na grze. Muszę to uszanować. - Jest pan takj... - Przez myśl przebiegały jej słowa dalekie od pochlebstw, ale w końcu znalazła to, czego szukała. - Od- ważny. Z przyjemnością, o ile uda mi się znaleźć czas. Pan ro- )- D. Robb j^q Powlórka... umie, przez te morderstwa pani porucznik pracuje praktycz- ne dwadzieścia cztery godziny na dobę. A kiedy ona pracuje, też muszę, - Morderstwa - przez chwilę wyglądał, jakby jej nie rozu- miał. - Czy całe to zamieszanie wynikło z powodu tej jakiejś Cregg? Zabito jeszcze jedną prostytutkę? Uderzył jeszcze raz - odparła pokrętnie. - Bardzo by mi pan pomógł, gdyby zechciał pan powiedzieć, gdzie był w nie- dzielę rano, między ósmą a dwunastą. Będzie pan miał alibi, a ja jakoś udobrucham porucznik Dallas, żeby przestała się czepiać. Peabody próbowała uśmiechnąć się niemądrze, ale uznała, że nienajlepiej jej to wychodzi. - Niedziela rano? Spałem snem sprawiedliwego co najmniej do dziesiątej. W niedziele oddaję się relaksowi i przyjemno- ściom. Pepper pewnie wcześnie wstała i wyszła z domu. Rano ma lekcje tańca, których nigdy nie opuszcza. Ja zjadłem lekkie śniadanie, przejrzałem niedzielną prasę. Wątpię, bym przed południem zdążył się ubrać. -1 znów sam? Uśmiechnął się smutno. - Niestety. Po lekcji tańca Pepper zwykle idzie prosto do te- atru. Grają popołudniówki. Ja poszedłem do klubu, ale na pewno nie wcześniej niż o pierwszej. Basen, sauna, masaż. - Wzruszył ramionami. - Obawiam się, że nie byt to szczególnie interesujący dzień. Co innego, gdybym miał towarzyszkę. Ko- goś... sympatię. Pojechalibyśmy na przejażdżkę za miasto, za- trzymalibyśmy się w jakimś przytulnym zajeździe na lampkę szampana i spędzili niedzielę w bardziej zajmujący sposób, A tak, cóż, w moim życiu jest tylko praca, złudzenia i samot- ność. - Jak się nazywa ten klub? Będę mieć jakąś konkretną infor- mację dla pani porucznik. - Złoty Klucz, przy Madison. - Dziękuję. - Peabody wstała. - Postaram się zająć ją czymś innym, żeby już panu nie przeszkadzała. Patrząc jej w oczy, pocałował ją w rękę. I. 0, Robb fowtórka... - Kolacja? - Cudowny pomysł. Skontaktuję się, jak tylko będę mogła. - Peabody miała nadzieję, że zdoła się jeszcze raz zarumienić. - Leo - dokończyła nieśmiało. Wypadła z biura i podeszła prosto do Eve, która stała z łą- czem w dłoni. - Jeszcze nie - szepnęła Peabody. - Muszę udawać. On mo r.e. zapytać któregoś ze swoich sługusów, co tu się działo. Lepiej niech się pani trochę powścieka albo udaje, że mi nie wierzy, i zaraz skopie mi tyłek. - Nie ma sprawy. Dobrze, że ja nie muszę grać, bo taka je- stem na co dzień. - Co za obleśny typ. Nie ma porządnego alibi na niedzielę. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, by taki zamulony facet był tym, którego szukamy, ale faktem jest, że nie ma alibi. Peabody spuściła głowę i spojrzała na lśniące buty, w nadziei, że w ten sposób okaże swoją uległość wobec przełożonej. ł - Zdradza Pepper, i to regularnie. Uwodził mnie, miałam wrażenie, że to dla niego zupełnie naturalne. Wali teksty jak z, popołudniowego serialu, tylko że brak mu talentu, żeby je sprzedać. - Zareagowałaś? - Na tyle, by go nie wytrącać z rytmu, ale też w razie oficjal- nego przesłuchania nie będzie się miał czego czepić. Może wejdźmy wreszcie do windy, bo to udawanie naiwnej jest strasznie męczące. Eve nie protestowała. - Pomyślałam, że ci to dobrze zrobi. - Dobrze, że mój tyłek nie jest jeszcze większy. - Peabody le- dwo zdążyła wskoczyć do windy, zanim zamknęły się drzwi. - Zmienił wersję wydarzeń z tej nocy, kiedy zamordowano Wooton. Twierdzi, że z Pepper to układ czysto biznesowy, uda- ją, że są razem, żeby uniknąć złej prasy, póki wystawiana jest jej sztuka. Nadal utrzymuje, że całą noc był w domu. Tak samo w niedzielny ranek. Sam. To prawdziwy samotnik. - Trzeba być ostatnią idiotką, żeby wierzyć w takie brednie. Są jeszcze kobiety, które kupują takie teksty? I D Robi) m? Powtórka... - Och, setki, zależy, jak facet to podaje. - Peabody wzruszyła ramionami. - W zasadzie jego tekst nie był taki zły. Trochę za szybko na to wpadł, a poza tym ws7.ystko było zbyt oczywiste. Tak czy siak, twierdzi, że w niedzielę o pierwszej poszedł do Złotego Klucza przy Madison. Myślę, że kręci z jakąś lalą na bo ku. Nie jest typem, który się zadaje z licencjonowanymi osoba- mi do towarzystwa. Przecież nie będzie płacił, kiedy wystarczy dobry bajer. Pepper się zdziwi, jak usłyszy, że są tylko partnera- mi w interesach. Poza tym wydaje mi się, że on nie lubi kobiet. Dalej, Peabody, pomyślała Eve, opierając się o ścianę windy. - Myśli o nich, prawdopodobnie wyobraża sobie, że posuwa każdą, która jest choć trochę atrakcyjna, ale ich nie lubi. O pa- ni cały czas mówił „ta kobieta". Ani razu nie wymienił pani na- zwiska ani stopnia. Bardzo się przy tym wzburzał. - Dobra robota. - Nie wiem, czy dowiedziałam się czegoś istotnego. Może poza tym, że teraz jestem w stanie wyobrazić sobie, jak doko- nuje tych morderstw. Dowiedziałaś się kilku istotnych rzeczy. Po pierwsze, że okłamuje swoją kochankę. Nawet jeśli jeszcze jej nie oszukuje, jest gotów to robić. Po drugie, miał możliwość popełnić obie zbrodnie. Wychodzi na to, że jest kłamcą i oszustem. To jeszcze nie znaczy, że mordercą, ale na pewno kłamcą i oszustem, któ- ry ma możliwości i dostęp do papeterii, jaką znaleziono przy obu ofiarach. Po trzecie, pogardza kobietami. Nieźle jak na je- den dzień, Carmichael Smith cały dzień spędzał w studio nagraniowym w Nowym Los Angeles, więc postanowiła mu na dziś odpuścić. Dostępu do Nilesa Renąuista bronił mur biurokracji, dlatego zdecydowała się zacząć od końca, czyli od rozmowy z jego żoną. Nowojorska rezydencja Renąuistów nie przypominała szy- kownego rodzinnego sąsiedztwa Breenów ani modnego apar- tamentu Carmichaela. Jasna cegła i wysokie okna emanowały godnością i klasą. Drzwi otworzył im lokaj w liberii, któremu Summerset mógł- by czyścić buty. Nie bez ociągania i z wyraźnym niezadowole- J. 0. Robb i a-i Powtórka „ niem wpuścił je do hollu, w którym dominowały delikatne kre my i burgund, subtelnie podkreślane czyszczonymi z nabożną czcią antykami. Na długim wąskim stole stała kryształowa waza z bukietem pachnących białych i pąsowych lilii. Cisza panująca w domu przywodziła na myśl atmosferę pustego kościoła. - Jak w muzeum - wyszeptała kącikiem ust Peabody. - U pa- ni w domu też są te wszystkie bajery bogatych ludzi, ale zupeł nie inaczej to wygląda. Widać, że tam się mieszka. Zanim Eve zdążyła odpowiedzieć, rozległ się stukot dam- skich obcasów. Tu też ktoś mieszka, pomyślała Eve. Miała wra- żenie, że to jednak zupełnie inny typ ludzi. Podeszła do nich kobieta równie piękna co dystyngowana i tak elegancka jak dom, który urządziła. W krótkich blond włosach igrało światło. Jej twarz była kremowoblada, na po- liczkach i ustach dyskretnie muśnięta różem. Takie kobiety ni- gdy nie wychodzą z domu, zanim od stóp do głów nie nasma^ rują się kremem z filtrami przeciwsłonecznymi. Miała na sobie szerokie spodnie, zabójczo wysokie szpilki i błyszczącą koszu- lową bluzkę, wszystko w kolorze kremowym. - Porucznik Dallas - odezwała się z bardzo silnym brytyj- skim akcentem, podając Eve chłodną dłoń. Pamela Renquist. Pani wybaczy, ale spodziewam się gości. Proszę skontaktować się z moją sekretarką, a na pewno uda się nam ustalić dogod- niejszy termin spotkania. - Postaram się nie zająć pani dużo czasu. - Jeśli chodzi pani o papeterię, radzę zwrócić się do mojej sekretarki, która zajmuje się korespondencją. - Czy kupiła pani tę papeterię, pani Renąuist? - To całkiem możliwe. - Jej twarz nawet nie drgnęła. Mówi- ła z tym przyjemnym wyrazem niczym niezmąconej uprzejmo- ści, który zawsze tak drażnił Eve. - Chętnie robię zakupy, kie- dy jestem w Londynie, ale rzadko prowadzę ewidencję takich drobiazgów. Z całą pewnością mamy ten papier, więc to chyba bez znaczenia, czy kupiłam go ja, Niles, czy któryś z naszych pracowników. O ile się nie mylę, mój mąż już z panią o tym roz- mawiał. I. D. Robb juii Powtórka ... - Owszem. Prowadzenie dochodzenia w sprawie o morder- stwo polega na wielokrotnym powtarzaniu pewnych czynno- ści. Czy może mi pani powiedzieć, gdzie pani i mąż byliście w nocy... - W nocy, kiedy zamordowano tę nieszczęsną osobę, byli- śmy dokładnie tam, gdzie powiedział Niles. - Jej ton stał się chłodny i wyniosły. - Mój mąż jest bardzo zapracowanym czło- wiekiem, pani porucznik. Wiem, że poświęcił sporo czasu, by z panią porozmawiać o tej sprawie. Nie mam nic do dodania. Jak już wspomniałam, spodziewam się gości. Nie tak szybko, kochanie, pomyślała Eve. - Nie miałam okazji rozmawiać z pani mężem o drugim morderstwie. Proszę powiedzieć, gdzie państwo byli w nie- dzielę między ósmą rano a dwunastą w południe. Po raz pierwszy, odkąd zjawiła się w hollu, kobieta wygląda- ła na podenerwowaną. Na ułamek sekundy jej kremowe po- liczki nabrały żywszego koloru, a wokół różowych ust pojawi- ły się zmarszczki. Po chwili jej cera znów była blada i nieskazi- telnie gładka. - Ta rozmowa staje się nużąca, pani porucznik. - Tak, mnie też nudzi, ale proszę mówić. Niedziela, pani Renąuist, Pamela westchnęła z niesmakiem. - W niedziele o dziesiątej trzydzieści jadamy śniadanie. Przedtem mój mąż spędził godzinę w kapsule relaksacyjnej. Jeśli czas pozwala i nie ma innych zobowiązań, robi to zawsze, między dziewiątą a dziesiątą. Ja jak zwykle do niego dołączy- łam i w naszym centrum zdrowia spędziłam godzinę na gimna- styce. O jedenastej trzydzieści, moja córka poszła z nianią do muzeum. W tym czasie ja i mąż przygotowywaliśmy się do wyj- ścia do klubu na mecz tenisa z przyjaciółmi. Wystarczy, pam porucznik? Powiedziała „pani porucznik" tak, jak inne kobiety mówią „ty wścibska dziwko". Eve potrafiła to docenić. ' - Czy byli państwo w domu w ostatnią niedzielę między ósmą a dwunastą? - Tak jak powiedziałam. J.D.Robb jjjg Powtórka... - Mamo. Obie odwróciły się i spojrzały na stojącą na schodach maty złoto-różową dziewczynkę, śliczną jak ciastko z lukrem. Dziewczynka trzymała za rękę dwudziestopięcioletnią kobietę o czarnych, gładko zaczesanych do tyłu włosach. - Nie teraz, Rosę. To bardzo niegrzecznie tak przerywać. Sophio, zabierz Rosę na górę. Powiadomię was, kiedy zjawią się goście. - Do córki zwracała się tak samo grzecznie i obojęt- nie jak do niani. - Tak, proszę pani. Eve zauważyła, że niania lekko pociągnęła dziewczynkę za rękę. Po chwili buntu mała posłusznie wróciła na górę. - Jeśli ma pani jeszcze jakieś pytania, proszę kontaktować się ze mną i moim mężem przez nasze biura. - Podeszła do wyjścia i otworzyła drzwi. - Mam nadzieję, że znajdzie pani osobę, której pani szuka, i szybko zakończy tę sprawę. - Na pewno Jacie Wooton i Lois Gregg też by sobie tego ży- czyły. Dziękuję, że poświęciła mi pani czas. Eve z pomocą synowej Lois Gregg ustaliła, w jaki sposób ofiara zazwyczaj spędzała niedzielę. Leah Gregg podała mrożoną herbatę w maleńkim kąciku w swojej maleńkiej kuchni Eve zauważyła, że stara się w jakiś sposób zająć ręce i myśli. Co więcej, Eve widziała kobietę, która bardzo przezy- wa śmierć teściowej, lia,.,, - Byłyśmy sobie bliskie. Prawdę mówiąc, Lois była mi bliższa niż moja rodzona matka. Mieszka z ojczymem w Denver. Jeste- śmy skłócone. - Uśmiechnęła się, kiedy to powiedziała, a gry- mas jej wąskich ust wskazywał, że był to poważny zatarg. - Lo- is była cudowna. Moje przyjaciółki mają problemy z teściowy- mi które się wtrącają, wiecznie doradzają, krytykują. Wzruszyła ramionami i usiadła przy wąskim stole, naprze- ciwko Eve. . - Jest pani mężatką, to pewnie pani wie, jak to jest. Zwłasz- cza z matkami, które nie potrafią się rozstać z synalkam.. Eve mruknęła coś niezrozumiale. Nie było sensu tłumaczyć, że nie wie, jak to jest. Matka jej męża rozstała się z nim kiedy był niemowlęciem. . . - Lois nie była taka. Nie, żeby nie kochała swoich dzieci. Ona po prostu znała umiar. Była zabawna, mądra, żyła własnym ży- ciem Kochała swoje dzieci i wnuki, one też ją kochały. - Leah wzięła długi oddech, próbując się uspokoić. - Jeff i jego siostra, mv wszvscy po prostu jesteśmy zdruzgotani. Była młoda, zdro- wa energiczna. Wie pani, ten typ, który mógłby żyć wecznie. To okropne stracić ją w taki sposób. Ale cóż... -Jeszcze raz westchnęła. - Pani chyba o tym wszystkim wie. Taka praca. I nie dlatego pani tu przyszła. - Pani Gregg, wiem, jak państwu ciężko i doceniam, ze ze- chciała pani poświęcić mi czas. I. D. Robb - Zrobię wszystko, żeby pomóc w odnalezieniu bydlaka, któ- ry to zrobił. Mówię poważnie. Eve wiedziała, że Leah nie kłamie. - Rozumiem, że często rozmawiałyście. - Dwa, trzy razy w tygodniu. Często się spotykaliśmy. Nie- dzielne obiady, zakupy, wie pani, te babskie sprawy. Przyjaźni- łyśmy się, pani porucznik. Lois byta... chyba dopiero teraz to do mnie dotarło... Była moją najbliższą przyjaciółką. Cholera. Poderwała się z miejsca, by poszukać chusteczek. - Chcę pomóc jej, Jeffowi, dzieciom, sobie. Przepraszam. Proszę dać mi chwilę. - Nie ma sprawy. - Jutro odbędzie się nabożeństwo żałobne. Lois nie chciała wielkiego, smutnego pogrzebu. Żartowała na ten temat. Ma- wiała: „Kiedy przyjdzie na mnie pora, chcę, żebyście urządzili miłe, krótkie nabożeństwo żałobne. Potem otwórzcie szampa- na i wypijcie za moje życie". Zrobimy tak, jak ona chciała. Tylt, że ona powinna być tu, z nami. Nie tak to miało wyglą- dać. Nie wiem, jak my to przeżyjemy. Każdą minutę. Usiadła i przez chwilę oddychała miarowo. - No, dobrze. Wiem, co jej zrobił, Jeff mi powiedział. Nie chciał mówić, ale się załamał i to z niego wyszło, tak więc zda- ję sobie sprawę z tego co się stało. Nie musi pani być delikatna. - Musiała panią lubić - odezwała się pierwszy raz Peabody. Jej komentarz sprawił, że oczy Leah znów zaszły łzami. - Dziękuję. Jak mogę pomóc? - Nosiła pierścionek na palcu serdecznym lewej ręki. - Tak. Traktowała go jak obrączkę, choć oficjalnie nie miała ślubu. Sam był miłością jej życia. Kilka lat temu zginął w wy- padku, ale ona wciąż nosiła obrączkę. - Może ją pani opisać? - Oczywiście. To była zwykła złota obrączka wysadzana sza- firami. Pięć małych kamyczków, bo podarował jej pierścionek w piątą rocznicę ich poznania. Klasyczna i prosta. Lois nie lu- biła krzykliwej biżuterii, - Zamilkła na chwilę, a Eve widziała, jak to do niej dociera. - Zabrał ją, tak? Łajdak zabrał jej obrącz- kę? Parszywy skurwiel. Ten pierścionek był dla niej ważny. I. D. Robb |^|„ Powtórka ... - Dzięki temu, że morderca zabrał obrączkę, być może uda się go zidentyfikować. Kiedy go złapiemy i znajdziemy pierścionek, pani go rozpozna. W ten sposób będzie można założyć sprawę. - No dobrze. W porządku. W takim razie będę to traktować jako sposób, by go zamknąć. To bardzo pomocne. - Czy Lois przypadkiem nie wspominała o czymś dziwnym, niezwykłym? - zaczęła Eve. - Może kogoś poznała, albo za- uważyła, że ktoś kręci się po okolicy? -Nie. W tym momencie odezwało się kuchenne łącze. Leah nie za- reagowała. - Niech pani odbierze, my zaczekamy - poradziła Eve. - Nie, to na pewno ktoś z kondolencjami. Wszyscy, którzy ją znali, dzwonią. Teraz to jest ważniejsze. Eve przechyliła głowę. - Oficer Peabody ma rację. Lois musiała panią bardzo lubić. - Na pewno spodziewałaby się, że sobie poradzę. Ona by so- bie poradziła. Ja też. - Zatem niech się pani dobrze zastanowi. Może wspomniała o kimś, kogo poznała w ciągu kilku ostatnich tygodni. - Była otwartą, przyjazną osobą, taką, która zagaduje ob- cych ludzi w metrze i w sklepowej kolejce. Zazwyczaj o tym nie wspominała, chyba że wydarzyło się coś niezwykłego. - Proszę powiedzieć o miejscach, w których bywała, trasach, którędy chodziła. Codzienne rzeczy. Chcę ustalić, jakie miała zwyczaje, które sytuacje się powtarzały. Ktoś, kto ją śledził, wiedział, że w niedzielę rano będzie sama w mieszkaniu. - Rozumiem. Leah opowiadała o zwyczajach Lois, a Eve dokładnie noto- wała. Lois prowadziła proste, choć aktywne życie. Trzy razy w ty- godniu chodziła na zajęcia do klubu fitness, dwa razy w tygo- dniu miała sesję w salonie. Zakupy spożywcze w piątki, w czwartki wieczorem spotkania z przyjaciółkami, kolacja, te- atr, kino. W poniedziałki pracowała jako wolontariuszka w świetlicy dla dzieci. We wtorki, środy i soboty pracowała na pół etatu w butiku. J. D. Robb jjjg Powtórki... - Od czasu do czasu umawiała się z mężczyznami - dodała Leah. - Ostatnio raczej rzadko, nic poważnego. Jak już mówi lam, Sam byt jej prawdziwą miłością. Gdyby się z kimś spoty kala, na pewno bym o rym wiedziała. - A klienci w sklepie? Mężczyźni? - Jasne. Opowiadała o facetach, którzy przychodzili na żaku py i zdawali się na jej gust w doborze czegoś dla dziewczyny czy żony. Ostatnio nie wspominała o niczym szczególnym. Moment! Wyprostowała się jak struna. - Chwila! Coś sobie przypominam. Wspominała o jakimś mężczyźnie, którego spotkała na zakupach w warzywniaku. Kilka tygodni temu. Śmiała się, bo wyglądał, jakby się zagubi) między pomidorami. Leah potarła palcami skronie, próbując odświeżyć pamięć. - Pomogła mu wybrać warzywa i owoce. To do niej podobne. To był jakiś samotny ojciec, niedawno przeniósł się z synkiem do Nowego Jorku. Szuka! dobrego przedszkola dla chłopca, więc opowiedziała mu o „Czasie Dziecka", świetlicy, w której pracowała jako wolontariuszka. Podała mu namiary. Jak to Lois, wyciągnęła z niego sporo informacji osobistych. Mówiła, że był przystojny, robił wrażenie troskliwego ojca, wyglądał na samotnego. Liczyła, że skorzysta z jej rady i pojawi się w świe tlicy, wtedy ona pozna go z którąś z pracujących tam samot nych kobiet. Boże, jak on miał na imię? Ed... nie, Earl. Nie, nie. Al. Tak, miał na imię Al. - Al. - Eve ścisnął się żołądek. - Odprowadził ją pod dom, niósł jej zakupy. Po drodze roz- mawiali o dzieciach. Nie zwróciłam na to uwagi, bo to u Lots normalne. Jak ją znam, jeśli mówili o dzieciach, opowiedziała mu o swoich, o nas. Pewnie wspomniała, że spotykamy się za wsze w niedzielę po południu, i że nie może się już doczekać. Na pewno powiedziała, że wie, co znaczy samotnie wychowy wać dzieci. - Czy mówiła, jak wyglądał? - Powiedziała tylko, że to był przystojny chłopak. Wiem, że to niewiele znaczy. Cholera, każdy facet poniżej czterdziestki był dla niej chłopcem, więc to w niczym nie pomoże. ID. Robb jg- Powtórka... Owszem, pomoże, pomyślała Eve. W ten sposób mogą wyeli- ainować Elliota Howthorne'a. Instynkt podpowiadał jej, że to lieon. - Była wspaniałą matką, więc kiedy zauważyła, że on nie ^inoże sobie poradzić z zakupami, natychmiast pospieszyła z pomocą. Zawsze chętnie rozmawiała z ludźmi, próbowała pomóc. Południe - stwierdziła z zapałem Leah. - Tak powie- działa. Przystojny chłopak z Południa. - Była prawdziwym skarbem, rozumie pani? Rico Vincenti, właściciel rodzinnego sklepiku spożywczego, w którym Lois Gregg raz w tygodniu robiła zakupy, nie wsty- dził się łez. Otarł oczy czerwoną bandaną, po czym schował ją do kieszeni workowatych spodni w kolorze khaki i zabrał się do układania w koszu na półce świeżych brzoskwiń. - Tak, słyszałam - odparta Eve. - Przychodziła tu regularnie. - W każdy piątek. Czasami zaglądała w inny dzień, kupowa- ła jakieś drobiazgi. Przychodziła w każdy piątek rano. Pytała o rodzinę, narzekała na ceny, tak w żartach - dodał szybko. - Bardzo przyjazna. Niektórzy robią tu regularnie zakupy, ale ni- gdy nie odezwą się nawet słowem. Ale nie pani Gregg. Jak bym znalazł tego gnoja... - Wykonał obsceniczny gest, -Finko. - Niech pan zostawi to mnie. Nie zauważył pan, czy nie krę- ci! się przy niej jakiś obcy, ktoś, kto ją obserwował? - Jak ktoś zawraca głowę moim klientom, nawet tym przy- padkowym, zaraz reaguję. Pracuję tu od piętnastu lat. To moje miejsce. - Kilka tygodni temu pani Gregg rozmawiała tu z pewnym mężczyzną. Pomagała mu w zakupach. - To do niej podobne. - Znów sięgnął po bandanę. - Wyszli razem, on niósł jej zakupy. Przystojny mężczyzna, prawdopodobnie około czterdziestki. - Pani Gregg ciągle tu z kimś rozmawiała. Niech pomyślę. - Przeczesał palcami siwiejące włosy, potem podrapał się po twarzy. - Tak, kilka tygodni temu zaopiekowała się jakimś fa- cetem. Wybierała z nim winogrona, pomidory, rzodkiewkę, marchew i pól kilo brzoskwiń. J. D. Robb 1*1 Powtórka... - A może mi pan opowiedzieć o nim równie szczegółowo jak o jego zakupach? Vincenti po raz pierwszy się uśmiechnął. - Aż tak, to nie. Przyprowadziła go ze sobą do kasy, zawsze osobiście ją podliczałem, i powiedziała: Panie Vincenti, to jest mój nowy przyjaciel, Al. Niech się pan nim zajmie, kiedy przyj- dzie na zakupy. Ma małego synka, powinien dla niego kupo- wać same najlepsze rzeczy. A ja odpowiedziałem coś w rodza- ju: U mnie są same najlepsze rzeczy. - Czy on coś mówił? - Nie przypominam sobie. Dużo się uśmiechał, Zdaje się, że miał na głowie czapkę. I okulary przeciwsłoneczne. Ten upał, wszyscy noszą czapki i okulary. - Wysoki, niski? - Niech to diabli! - Tym razem otarł bandaną pot z twarzy. - Wyższy ode mnie, ale to chyba normalne. Mierzę sto sześćdzie- siąt pięć centymetrów. Wie pani, mieliśmy duży ruch, nie zwróciłem na niego uwagi. Ona jak zwykle dużo mówiła. Pro- siła, żebym następnym razem odłożył dla niej brzoskwinie. Wybierała się w następną niedzielę do córki do Jersey, jakieś spotkanie rodzinne. Chciała zabrać brzoskwinie, bo córka je uwielbia. Przyszła po nie? - Tak, w piątek. Dwa i pół kilo. Włożyłem je do specjalnego koszyka, bo to dobra klientka. - A ten facet, czy wrócił? - Więcej go tu nie widziałem. Nie pracuję we środy, gram wtedy w golfa, więc nie wiem, czy byt. Mógł przyjść w środę. Jeśli pojawi się innego dnia, ja tu będę. Myśli pani, że to on? To ten chory kutas, który zabił panią Gregg? - Na razie badamy powiązania, panie Vincenti. Dziękuję za pomoc. - Jakby co, zawsze tu jestem. Może pani przychodzić. To był skaranie kobieta. - Myśli pani, że to zabójca? - spytała Peabody, kiedy wyszły na ulicę i ruszyły trasą, którą wyznaczyła im Leah. f. D. Robb ,_« Powtórka „ - Zdaje mu się, że jest cwany. Przedstawił się jako Al. Albert DeSalvo, zapowiadając tym samym Jak tym razem zamorduje. Dobry sposób, żeby ją wyczuć. Przyszedł do sklepu, nagadał bredni o trudach samotnego wychowywania syna. Jeśli węszył po okolicy w poszukiwaniu samotnej kobiety w jej wieku, za- uważył Lois Gregg i postanowił, że to będzie ona. Poznał jej zwyczaje, zdobył nazwisko, sprawdził jej dane i w ten sposób dowiedział się, że pracuje z dziećmi w świetlicy. Wiedział, jak zdobyć informacje, pomyślała Eve. Rozplano- wał czas, dowiedział się, czego potrzebował, przeanalizował dane i dopiero wtedy uderzył. - Kobieta, która ochotniczo pracuje w świetlicy, musi lubić dzieci. Dlatego opowiada jej bajkę o swoim synku i w ten spo- sób nawiązuje kontakt. Rozglądając się po okolicy Eve kiwała głową. Sprytne. I całkiem proste. - Najlepszym miejscem do nawiązania takiego kontaktu jest sklep. Wystarczy poprosić o radę, wcisnąć kit o dziecku, które potrzebuje opieki. Odprowadził ją kawałek do domu. Nie do końca, tylko kawałek. Nie musiał, przecież wiedział, gdzie mieszka. Znał jej plany na niedzielę. Nie tą najbliższą, tylko na- stępną. Miał dużo czasu, mógł spokojnie zaplanować akcję i ra- dośnie czekać. Zatrzymała się na rogu ulicy i przez chwilę przyglądała się przechodniom tym typowo nowojorskim spojrzeniem, odwra- cając oczy na ułamek sekundy przed nawiązaniem kontaktu wzrokowego. Nie był to sektor odwiedzany przez turystów. Tu się mieszkało i pracowało, załatwiało swoje sprawy. - Szła tędy - odezwała się Eve. - Szli razem, rozmawiali. Opowiadała mu różne, zdawałoby się nieistotne szczegóły ze swojego życia. Brzoskwinie dla córki, ale w jej mieszkaniu w niedzielę nie było koszyka z brzoskwiniami, On je zabrał. Sympatyczna jadalna pamiątka do kompletu z pierścionkiem. Zrobił, co miał zrobić, i wyszedł z jej mieszkania z koszykiem owoców. Założę się, że strasznie go to podnieciło i z rozkoszą zjadł soczysty owoc. Eve wsunęła kciuki do kieszeni, zbyt zajęta obrazami przeta- J. O. Robb , g» Powtórka... czającymi się w jej głowie, by zauważyć niespokojne spojrzenia przechodniów, którzy pod jej marynarką widzieli broń. - I to był błąd. Głupi błąd. Ludzie mogli nie zwrócić uwagi na faceta, który wyszedł z budynku z torbą na narzędzia, ale moż- liwe, że ktoś zauważył faceta w stroju roboczym z torbą na na- rzędzia i koszykiem owoców. - Tak, pani porucznik. Chciałam powiedzieć, że obserwować panią w pracy to sama przyjemność, - O co ci chodzi, Peabody? - Mówię serio. To bardzo pouczające widzieć to, co pani, i to w sposób, w jaki pani widzi. Skoro pani pyta, to powiem, że jest okropnie gorąco. Biegamy tak od rana, może byśmy się czegoś napiły, tam stoi wózek z napojami. Zaraz odtańczę ta- niec bałwana. - Co takiego? - No wie pani... ja się zaraz rozpłynę. Eve fuknęła coś pod nosem, ale wyjęła z kieszeni kilka 'kre- dytów. - Weź dla mnie pepsi. Powiedz facetowi, że jak nie będzie zimna, to mu zrobię krzywdę. Peabody oddaliła się w stronę wózka, a Eve stalą na rogu ulic i rozmyślała. Tu się rozstali, uznała. To bardzo prawdopodob- ne, od jej mieszkania dzieliło ich kilka przecznic. Powiedział, że mieszka w pobliżu, czym się zajmuje, kilka historyiek o dziecku. Same kłamstwa, o ile to ten, którego szukają. Każda komórka jej ciała podpowiadała, że to byt on. Południowiec. Powiedział jej, że jest z Południa? Pewnie tak. Udawał, czy może ma akcent? Doszła do wniosku, że udawał. Jeszcze jeden ozdobnik. Peabody wróciła z napojami, porcją frytek i warzywnym ke- babem. - Wzięłam dla pani frytki, żeby mi pani nie podskubywała kebeba. - A co to ma do rzeczy? I tak zawsze podskubuję ci warzy wa. - Jednak zajęła się frytkami. - Pójdziemy tędy i zahaczymy o butik. Może wstąpił i tam. I.D.Fobb j-jj Powtórka... Wystarczyło, by Eve wspomniała imię Lois, a obie ekspe- dientki butiku zaczęły szlochać. Jedna podeszła do drzwi, za- mknęła je na klucz i wywiesiła tablicę „Zamknięte". - Nie mogę uwierzyć. Cały czas mi się wydaje, że zaraz tu wejdzie i powie, że to był tylko żart. - Wyższa kobieta, o figu- rze przywodzącej na myśl charta, ze współczuciem poklepała po plecach płaczącą koleżankę. - Miałam dziś zamknąć sklep, ale nie wiem, co byśmy ze sobą zrobiły. - Pani jest właścicielką? - zapytała Eve. - Tak. Lois pracowała dla mnie od dziesięciu lat. Była cu- downa. Wspaniale radziła sobie z klientami, towarem i pra- cownikami. Gdyby chciała, mogłaby sama prowadzić interes. Będzie mi jej brakowało. - Była dla mnie jak matka. - Płacząca kobieta podniosła gło- wę. - W październiku wychodzę za mąż. Lois pomogła mi wszystko zaplanować. Wszystko tak dobrze poszło, a teraz jej nie będzie na ślubie. - Wiem, że to dla pań trudny okres, ale muszę zadać kilka pytań. - Oczywiście, chcemy pomóc, prawda Addy? - Naturalnie. - Młoda kobieta powoli zaczynała panować nad łzami. - Zrobimy, co trzeba. Eve zadała rutynowe pytania, okrężną drogą dochodząc do postaci mężczyzny, opisanego przez Vincentiego. - Nie przypominam sobie nikogo takiego, a ty, Addy? - Ja też nie. Owszem, zaglądają tu mężczyźni, zwykle w to- warzystwie żon czy dziewczyn, rzadziej sami. Nikogo takiego jednak ostatnio nie było. Nie zauważyłam, żeby Lois z kimś rozmawiała lub komuś pomagała. - A może ktoś o nią pytał? W zeszłym tygodniu był tu taki... nie, dwa tygodnie temu. Myra, pamiętasz? Ten w tym szałowym garniturze i z teczką Mark Cross. - A, tak, przypominam sobie. Powiedział, że miesiąc wcze- śniej Lois pomogła mu wybrać prezent dla żony. Prezent oka- zał się trafiony, więc facet postanowił wstąpić, by jej podzięko- wać. ). p. Bobb i u Powtórka... - Jak wyglądał? - Hmm... przed czterdziestką, wysoki, ładnie zbudowany, mała bródka, lekko falowane ciemne włosy zaczesane do tyłu! Cały czas był w okularach przeciwsłonecznych. - Od Prądy, w stylu europejskim - dodała Addy. - Takie sa- me kupiłam na urodziny mojemu chłopakowi. Kosztowały for- tunę. Wyglądał na dzianego, najwyższa liga. Jankeski ak. ent. Próbowałam namówić go na zakupy w dziale z dodatkami, właśnie miałyśmy nową dostawę torebek, ale nie skorzystał! Prosił, żeby podziękować pani Gregg. Powiedziałam, że pew- nie by się ucieszyła, szkoda, że tego dnia nie pracowała. Pora- dziłam, że jeśli chce ją spotkać, to niech się wybierze na zaku- py we wtorek, środę lub czwartek. Podałam też godziny. O Bo- że. - Nagle pobladła. - Czy to źle? - Nie, to rutyna. Przypomina sobie pani coś jeszcze? - Nie. Powiedział, że zajrzy, jak będzie w okolicy, - wyszedł Pomyślałam, że to bardzo mile, bo klienci rzadko kiedy zawra- cają sobie głowę takimi rzeczami. Zwłaszcza mężczyźni. Sprawdzając kolejne punkty z listy Leah, przekonały się, że wszędzie pojawiał się mężczyzna mniej więcej pasujący do opisu, i wypytywał o Lois Gregg. - Śledził ją - stwierdziła Eve. - Zbierał informacje. Nigdzie się nie spieszył, bo miał na to kilka tygodni czasu. Najpierw i tak miał się zająć Wooton, a to było proste. Żeby wybrać pro- stytutkę tego typu, wystarczy się przejść po ulicy, upatrzyć ta- ką, która odpowiada wymaganiom, i po kłopocie. Nie trzeba się martwić o to, czy będzie sama, bo na tym polega jej praca, Z Lois sprawa wyglądała inaczej. Żeby naśladownictwo się udało, należało zrobić to w jej domu. Musiała być w domu sa- ma i nie oczekiwać żadnych gości. - Musiał mieć dużo czasu - zauważyła Peabody. - Do sklepu zaszedł w piątek, innym razem butik, świetlica, klub fitness. To były zwykłe dni tygodnia, godziny pracy. Nie wygląda, żeby pracował regularnie od dziewiątej do piątej. - Nie. Wszyscy z naszej listy mają taką możliwość. Baxter i Trueheart sprawdzali okolicę, Eve miała nadzieję, że Powtórka... lada chwila się z nią skontaktują i powiedzą, że ktoś widział mordercę ze zdobycznym koszykiem owoców. Nie czekała jednak bezczynnie. Zabił dwa razy i na pewno wybrał już kolejną ofiarę. Zleciła Peabody dokładne sprawdzenie Breena i jego żony, sama zaś postanowiła błagać Mirę, a jeśli zajdzie taka potrzeba to nawet ją przekupić, by zgodziła się na krótką rozmowę. Zmuszona czekać przed jej gabinetem, krążyła po korytarzu zastanawiając się, którego psychopatę postanowił tym razem naśladować. Jak dotąd decydował się na nieżyjących seryjnych morder- ców. Eve była gotowa iść o zakład, że pozostanie w tym kręgu zainteresowań. Nie będzie to nikt z żyjących. Kuby Rozpruwa- cza nie złapano. DeSalvo zmarł w więzieniu. Złapanie i uwię- zienie go nie zniechęca, a to znaczy, że wybór jest bardzo sze- roki, nawet jeśli wyłączyć morderców, którzy niszczyli, ukry- wali lub zjadali ciała swoich ofiar. Kiedy postanowiła spróbować hipnotyzować drzwi do gabi- netu Miry, by się otworzyły, zadzwonił jej komunikator. - Dallas. - Tu Baxter. Dallas, mamy kogoś dla ciebie. Mieszka w są- siednim domu. W drodze do kościoła spotkała mężczyznę w ubraniu roboczym, a przynajmniej tak jej się wydaje. Niósł plastikowy kosz z owocami i torbę na narzędzia. - Czas się zgadza? - Na sto procent. Kobieta znata panią Gregg. Chce osobiście porozmawiać z oficerem prowadzącym. - Przyprowadź ją. - Jesteśmy w drodze do Centrali. Spotkamy się w pokoju so- cjalnym. - W moim biurze. - W pokoju socjalnym — nie ustępował. - Niektórzy nie jedli jeszcze lunchu. Chciała zaprotestować, ale usłyszała, że otwierają się drzwi gabinetu Miry, - Dobra. Mam teraz spotkanie, postaram się dojechać jak najszybciej. J. D. Robb | c-T Powtórka... Zanim asystentka zdążyła poinformować, że pani doktor ma tylko dziesięć minut przerwy, Mira wychyliła się na korytarz i kiwnęła do Eve, zapraszając ją do środka. - Cieszę się, że znalazłaś chwilę, żeby zajrzeć. Przeczytałam wszystkie raporty, - Mam. nowe dane - powiedziała Eve. - Muszę się napić czegoś chłodnego - stwierdziła Mira, pod- chodząc do minilodówki. - Mimo że tutaj jest całkiem znośnie, sama świadomość, że na zewnątrz panuje ten okropny upał, sprawia, że robi mi się gorąco. Myśl przerasta rzeczywistość. Wyjęła butelkę z sokiem i nalała do dwóch szklanek. - Wiem, że jesteś na diecie kofeinowej, ale to ci dobrze zrobi, - Dzięki. Ofiary nie są do siebie podobne. To zupełnie różne typy. - Tak. - Mira usiadła, - Pierwsza to prostytutka, która wyszła z uzależnienia i od- bywała resocjalizację, pracując na ulicy. Nie miała przyjaciół, rodziny, grupy wsparcia, najwyraźniej z własnego wyboru. Je- go nie obchodziło kim, ale czym była. Uliczną dziwką z obskur- nego zaułka chińskiej dzielnicy. W drugim przypadku liczyło się to, kim i czym była ofiara. - Mów o tej drugiej. - Osoba samotna mieszkająca w przyjemnej dzielnicy. Ko- bieta, która dbała o rodzinę, wychowała dzieci i nadal miała z nimi bliski kontakt. Aktywna, przyjazna, otwarta, powszech- nie lubiana. Bardziej niż on może to pojąć, bo nie zna takiego uczucia. - Nikogo nie darzy silnymi uczuciami, to człowiek skoncen- trowany na sobie, dlatego nie rozumie tych, którzy czują. - Mi- ra kiwnęła głową. - Przyciągnęła go jej sytuacja: wiek, to, że mieszkała sama, sąsiedztwo, fakt, że był ktoś, kto szybko mógł odkryć zwłoki. - Ale popełnił błąd. Ta kobieta była związana z wieloma oso- bami. Ludzie ją lubili, kochali. Nie tylko nie przeszkadzają, ale wręcz domagają się, by policja skorzystała z ich pomocy. Nie zapomną jej tak jak Wooton. Każdy, z kim rozmawiałam, po- trafił dużo o niej powiedzieć. Były to same pozytywne i bardzo ). D Robb , -- Powtórka sobiste uwagi. Wyobrażam sobie, że podobne rzeczy mówio- ) by o tobie, gdyby... - Eve zorientowała się, że popełniła nie- , zakasłała, ale było już za późno. - O Boże, ale tekst. Cho- dziło mi tylko... Przeciwnie, - Mira przechyliła głowę i uśmiechnęła się pro- Fmiennie, -To ładne, co powiedziałaś. Dlaczego tak mówisz? Miała ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię. - Och, wiesz. - Wypiła sok jednym haustem, jak lekarstwo. - f Hmm, dziś rano rozmawiałam z synową Lois Gregg i po prostu | przypomniałam sobie, że twoja córka w ten sam sposób mówi- ' ła o tobie. Wyczułam prawdziwą, szczerą więź. To samo wra- żenie odniosłam podczas rozmowy z właścicielem sklepu, w którym robiła zakupy, z ludźmi, z którymi pracowała. Z każ- dym. Nikomu nie była obojętna. Tak jak ty. Właśnie tego nie wziął pod uwagę. Nie przewidział, że ludzie będą chcieli coś dla niej zrobić. - Masz rację. Spodziewał się, że o tej historii, a rym samym o nim, będzie głośno. Ona, poza tym, że pasowała do roli, była zupełnie obojętna. Choć pierwsza ofiara zarabiała seksem na życie, a druga została brutalnie zgwałcona, same morderstwa nie miały podłoża seksualnego, lecz były wyrazem nienawiści do seksu, do kobiet. Akt daje mu poczucie siły, sprawia, że one stają się nikim. - Śledził Lois Gregg. - Eve wprowadziła Mirę w szczegóły. - Jest bardzo ostrożny. Skrupulatny, mimo że mordując zo- stawia za sobą pobojowisko. Planuje, dokładnie się przygoto- wuje, by naśladownictwo było jak najbardziej zbliżone do ory- ginału. Za każdym razem, kiedy mu się udaje, udowadnia nie tylko, że ma władzę nad tymi kobietami, ale że przewyższa tych, których naśladuje. Nie musi trzymać się jednego wzoru, a przynajmniej tak sobie tłumaczy, bo w rzeczywistości postę- puje według wzoru. Wierzy, że jest w stanie popełnić każdą zbrodnię i ujść sprawiedliwości. Chce przechytrzyć ciebie, ko- bietę, którą sam wybrał na swoją przeciwniczkę. Za każdym ra- zem, kiedy zostawia list, udowadnia, że potrafi cię pokonać. - Te listy to nie jego słowa. To, co mówisz, do nich nie pasu- je. Są żartobliwe, na luzie, on taki nie jest. J. D Robb jn Powtńrita,. - Jeszcze jedno przebranie - zgodziła się Mira. - Kolejna osobowość. - Stara się, by za każdym razem brzmiały inaczej, tak jak on sam, kiedy rozmawiał z tymi wszystkimi osobami, śledząc Lois Gregg. Pan Wszechstronny. - Dla niego ważne jest, żeby nie dać się zaszufladkować. Możliwe, że w dzieciństwie tak go traktowano, może robiła to jakaś kobieta. Zachowuje się tak, jak ona go ukształtowała, ale sam nie zauważa tego związku. Eve, on zabija matkę. Wooton to matka - dziwka, Lois Gregg to matka opiekunka. Następ- na ofiara też będzie uosabiać matkę. - Robiłam testy prawdopodobieństwa, ale nawet jeśli ogra- niczę postaci, które mógłby naśladować, nie wiem, jak to wy- korzystać. Nie mam szans dotrzeć do ofiary przed nim. - Będzie potrzebował czasu, żeby się przygotować, wczuć w nową rolę. - Wątpię - odparła Eve. - Nie potrzeba mu czasu, bo juz dawno wszystko zaplanował. Nie zaczął w ubiegłym tygodniu. _*- To racja. Ten proces rozpoczął się wiele lat temu. Myślę, że niektóre jego potrzeby manifestowały się już w dzieciństwie. Typowym przykładem może być męczenie i zabijanie małych zwierząt, maltretowanie, zaburzenia seksualne. Jeśli rodzina czy opiekunowie o tym wiedzieli, możliwe, że został poddany terapii. - A jeśli nie wiedzieli albo im nie zależało? - Bez względu na to, jak się zachowali, wiemy, że jego po- trzeby eskalowały i zmieniał się rodzaj zachowań. Według pro- filu i zeznań świadków przyjmijmy, że to mężczyzna między trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem życia. Nie zaczął mordować w tym wieku, Jacie Wooton nie była jego pierwszą ofiarą. Będą następne - ostrzegła Mira. - W ten sposób odkry- jesz drogę, która cię do niego zaprowadzi. - Moje dziesięć minut minęło. - Eve - powiedziała prawie szeptem Mira, kładąc rękę na jej dłoni. - Miałam sen. - Słowa wyskoczyły z jej ust, jakby tylko cze- kały na okazję. - Coś w rodzaju snu. O matce. ). D Robb lfi0 Powlóriia... - Usiądź. - Mira podeszła do biurka i nacisnęła guzik we- .ętrznego łącza. - Potrzebne mi jeszcze kilka minut - powię- dła do asystentki i nie czekając na jej odpowiedź, rozłączyła - Nie chcę cię zatrzymywać. To nic wielkiego. Właściwie to 'e był nawet koszmar. I - Nigdy wcześniej nie wspominałaś matki. - Nie. Wiesz, tylko raz przypomniałam sobie jej głos. trzeszczała na mnie, klęła. Tym razem ją widziałam. Jej varz. Mam jej oczy. Niech to szlag. - Opadła na krzesło i po- chyliwszy głowę, przycisnęła nadgarstki do oczu. - Dlaczego, 0 cholery? - Loteria genetyczna, Eve. Jesteś zbyt mądra, by uważać, że jcoloroczu ma jakieś znaczenie. 1 - Pieprzyć naukę. Nienawidzę ich. Widziałam, jak na mnie nimi patrzyła. Była w nich czysta nienawiść. Nie rozumiem, po prostu nic z tego nie rozumiem. Miałam może... nie znam się na określaniu wieku dzieci, miałam trzy, może cztery lata. Ona nienawidziła mnie tak, jak się nienawidzi największego życio- wego wroga. Mira chciała z nią o tym mówić. O matce. Wiedziała jednak, że nie tędy droga. - To cię zabolało. - Zastanawiałam się. - Wzięła głęboki wdech i gwałtownie wypuściła powietrze. - Zastanawiałam się, czy może, jakimś sposobem, w pewnym momencie on mnie jej wyrwał. Wykoń- czył ją i dobrał się do mnie. Była narkomanką, nie wiem, czy coś do mnie czuła. W końcu jak się kogoś nosi w sobie przez dziewięć miesięcy, chyba powinno się coś czuć? - Tak, powinno się - przyznała łagodnie Mira. - Niektórzy ludzie po prostu nie są zdolni do miłości. Wiesz o tym. - Lepiej niż inni. Kiedyś zdawało mi się, że mnie szuka, że się martwi. Marzyłam o tym, że przez cały ten czas mnie szuka, bo... bo mimo wszystko mnie kocha. Ale tak nie było. Kiedy na mnie patrzyła, jej oczy zionęły nienawiścią. Patrzyła z nienawi- ścią na własne dziecko. - To nie ciebie nienawidziła, bo tak naprawdę ona cię nie J. D. ftobb • L j Powtórka... znała. To nie twoja wina, że ona taka była. To był jej problem. Trudna z ciebie kobieta, Eve. Uśmiechnęła się, wzruszając ramionami. - Tak? - Trudna, uparta, kapryśna, wymagająca i niecierpliwa. - Zaczniesz mówić o moich zaletach w tym tygodniu? - Nie wiem, czy zdążę. - Mira uśmiechnęła się, słysząc jej sarkazm. - Te twoje wady, niektórzy tak to mogą nazwać, nie przeszkadzają tym, którzy cię znają. Oni cię nadal kochają, po- dziwiają, szanują. Powiedz, co pamiętasz. Eve odetchnęła głęboko i z chłodną precyzją, z jaką składa policyjne raporty, opowiedziała Mirze wszystko. - Nie wiem, gdzie mieszkaliśmy. Nie mam pojęcia, co to by (o za miasto. Wiem, że prostytuowała się za pieniądze i narko- tyki, a jemu to nie przeszkadzało. Chciała mnie porzucić, ale on się nie zgodził, bo miał wobec mnie inne plany. To miała być inwestycja. - Nie byli twoimi rodzicami. - Słucham? - Poczęli cię. Jajc i sperma. Ona cię nosiła, a kiedy przyszedł czas, jej ciało cię wydaliło. Nie byli twoimi rodzicami powtó- rzyła. -To różnica. Wiesz o tym. - Chyba tak. - Nie pochodzisz od nich. Ty ich przezwyciężyłaś. Jest jesz- cze jedna różnica. Pozwól, że powiem ci jeszcze coś, zanim moja asystentka wedrze się tu i rozszarpie mnie za zrujnowa- nie jej misternego rozkładu dnia. Masz wpływ na więcej osób, niż mogłybyśmy wymienić. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz pa- trzeć w lustro, w swoje oczy. ROZDZIAŁ 11 Kiedy Eve weszła do pokoju socjalnego, Baxter pochłaniał ogromną pachnącą kanapkę, która w niczym nie przypo- minała potraw ze służbowego autokucriarza, ulicznej budki czy posterunkowej kafejki. Wyglądała naturalnie i apetycznie. Trueheart, który zajmował miejsce obok Baxtera, pałaszował sałatkę z dużymi kawałkami kurczaka. Siedząca na wprost nich drobna staruszka uśmiechała się dobrodusznie. - I co? - zapytała piskliwym głosem. - Czy to nie lepsze niż te wszystkie paskudztwa, które serwują te wasze maszyny? - Pycha - odparł z pełnymi ustami rozpromieniony Baxter. Trueheart, który był młodszy i prawie tak zielony jak jego sa- łatka, nie spieszył się tak przy jedzeniu. Kiedy zauważył Eve, poderwał się z miejsca i stanął na baczność. - Pani porucznik. Baxter spojrzał na niego z rozbawieniem i przewrócił ocza- mi, nie przestając interesować się swoją imponującą kanapką. - Jezu, Trueheart, zaczekaj, aż przełknę. Dallas, poznaj cu- downą i zachwycającą panią Elsę Parksy. Pani Parksy, to po- rucznik Dallas, która prowadzi śledztwo. To z nią chciała pani mówić. - Dziękuję, że pani przyszła, pani Parksy. - To nie tylko obywatelski obowiązek, ale przede wszystkim przyjacielski i sąsiedzki, prawda? Lois opiekowała się mną, kie- dy byłam w potrzebie, teraz ja chciałabym zrobić coś dla niej. Usiądź, złociutka. Jadłaś już lunch? Eve zerknęła na kanapkę i sałatkę, ale zignorowała żałosne popiskiwania swojego żołądka. - Tak, proszę pani. - Mówiłam tym miłym chłopcom, że przygotuję coś dobre- go. Nie cierpię sztucznego jedzenia z maszyn. Detektywie I. D. Hobb i-- Powtórka „ Baxter, niech no pan podzieli się kanapką z tą dziewczyna Jesi zdecydowanie za chuda. - Dziękuję, nie trzeba. Detektyw Baxter wspomniał że w niedzielę rano widziała pani mężczyznę wychodzącego z bu dynku, w którym mieszkała pani Gregg. -To prawda. Nie rozmawiałam z policją, bo prosto po ko ściele pojechałam do wnuków i zostałam u nich na noc Wróci łam dopiero dziś rano. Oczywiście słyszałam o biednej Lois we wczorajszych wiadomościach. Na pokrytej siatką zmarszczek twarzy pojawił się wyraz żalu - W życiu nie byłam tak zszokowana i smutna, nawet kiedy mój Fred, mech spoczywa w pokoju, wpadł pod pociąg w dwa tysiące trzydziestym piątym roku. To była dobra kobieta miła sąsiadka. - Tak, wiem. Może nam pani opowiedzieć, jak wyglądał ten mężczyzna? - Nie zwróciłam na niego szczególnej uwagi. Mam całkiem dobry wzrok, w marcu poprawiałam, ale po prostu się nim nie zainteresowałam. W zamyśleniu wyjęła z przepastnej torebki papierowa chus- teczkę i podała Baxterowi. - Dziękuję, pani Parksy - powiedział z szacunkiem - Dobry chłopak. - Staruszka poklepała go po dłoni po czym spojrzała na Eve. - O czym to ja mówiłam? Ach już wiem. Schodziłam na dół, by zaczekać na wnuka. W każdą nie- dzielę przyjeżdża po mnie kwadrans po dziewiątej i zawozi mnie do kościoła. A ty chodzisz do kościoła? Oczy pani Parksy na moment zwilgotniały. Eve zawahała się czy powiedzieć prawdę, czy dla wygody skłamać. ~ Tak, proszę pani - odparł z powagą Trueheart. - Zawsze gdy jestem w niedzielę w centrum, idę na mszę do Świętego Patryka Jeśli jestem w śródmieściu, chodzę do Matki Bożej Bolesnej - Jesteś katolikiem, tak? - Tak, proszę pani. - To nic! - Poklepała go po dłoni, jakby na pocieszenie. - Więc widziała pani mężczyznę wychodzącego z mieszka- nia pani Gregg. - Eve przywołała ją do porządku. Powińr ka... Tak powiedziałam? Wyszedł z budynku zaraz po mnie. rany był w szary uniform, na ramieniu miał czarną torbę na zędzia. W ręce trzymał niebieski plastikowy koszyk, taki, jakim sprzedają owoce w naszym sklepie. Nie wiem, co było środku, stałam po drugiej stronie ulicy i wcale mu się nie zyglądałam. - A może pani opisać, jak wyglądał? - Zwyczajnie, jak pracownik jakiegoś serwisu. Biały mężczy- a, może rasy mieszanej. Trudno powiedzieć, bo słońce świe- o mi prosto w oczy. Nie wiem, ile miał lat. Na pewno nie był ki stary jak ja. Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, sześć- ziesiąt... to wszystko jedno, kiedy przekroczy się setkę. A ja rzekroczyłam siedemnaście lat temu, w marcu. Mógł mieć zydzieści albo czterdzieści lat. - Gratulacje, pani Parksy - wtrącił Trueheart, a staruszka odziękowala uśmiechem. - Miły chłopiec. A tamten miał na głowie czapkę, nosił oku- lary przeciwsłoneczne. Bardzo ciemne szkła. Ja też miałam na nosie okulary. Było wcześnie, ale stonce zdążyło już wzejść wy- soko. Widział mnie. Uśmiechnął się do mnie i skinął na powi- tanie. Co za impertynencja, pomyślałam wtedy i odwróciłam głowę. Nie zadaję się z takimi typami. Teraz żałuję. Szkoda, że mu się dokładniej nie przyjrzałam. - W którą stronę poszedł? - Na wschód. Szedł żwawym krokiem, jak ktoś zadowolony z tego, że pracuje rano. Źle się dzieje, bardzo źle się dzieje, kie- dy mężczyzna, który zabił niewinną kobietę, tak po prostu wy- chodzi na ulicę, Lois często robiła mi zakupy, kiedy chorowa- łam. Przynosiła kwiaty, żeby sprawić mi przyjemność. Zawsze miała czas na pogawędkę. Szkoda, że kiedy go zobaczyłam, nie wiedziałam, co zrobił. Mój wnuczek podjechał chwilę później. Jest bardzo punktualny. Powiedziałabym, żeby gonił tego łaj- daka. Bóg mi świadkiem, że tak bym powiedziała. Eve popracowała jeszcze nad panią Parksy, aż nabrała pew- ności, że nie wyciśnie już ze staruszki niczego więcej. Dopiero wtedy przekazała ją pod opiekę Truehearta, który miał oddać ją w ręce jakiegoś mundurowego, by ten odwiózł ją do domu. i.D. Robb i *ę Powlórita... - Baxter, zaczekaj. - Sięgnęła do kieszeni i stwierdziła, że już wcześniej oddała wszystkie kredyty Peabody. - Masz drobne na pepsi? - A co, twoja odznaka nie wystarczy? Przekroczyłaś limit? Spojrzała na niego z niechęcią lekko zabarwioną urazą. - Maszyna zrzędzi na widok mojej odznaki. Ta na naszym piętrze mnie nienawidzi. To osobista wendeta. Baxter, one ze sobą gadają. Nie myśl, że te maszyny się nie porozumiewają. Przyglądał się jej przez chwilę. - Powinnaś wziąć urlop. - Powinnam wypić zimną pepsi. No co, mam wypisać re wers? Podszedł do maszyny, wstukał kod swojej odznaki i zamówi) puszkę. DZIEŃ DOBRY. ZAMÓWIŁEŚ MAŁĄ PEPSI. UWAGA. TWOJA PEPSI JEST ZIMNA! MIŁEGO DNIA. NIE ZAPOMNIJ O LTTY UZACJI. Wziął puszkę i wrócił do Eve. - Na mój rachunek - powiedział, wręczając jej napój. - Dzięki. Wiem, że masz zaległości w robocie. Doceniam, że znalazłeś czas, żeby obskocsyć okolicę i pogadać z sąsiadami. - Wspomnij o tym w raporcie. Przyda mi się trochę pochwal. Wskazała głową w stronę drzwi, dając znak, by wyszli z po- koju socjalnego. - Trueheart dobrze wygląda. Uspokoił się? - Lekarz stwierdził, że jest czysty. Dzieciak jest zdrowy jak koń. Psychiatra też go chwalił. - Czytałam ewaluacje, Baxter. Pytam ciebie o zdanie. - Prawda jest taka, że te wydarzenia sprzed kilku tygodni bardziej wstrząsnęły mną, niż nim. Jest szczery, Dallas. To do- bry chłopak. Muszę przyznać, że nigdy nie myślałem o włożę niu czapeczki trenera i szkoleniu kotów, ale ten chłopak to prawdziwy skarb. - Barter pokiwał głową. - Kocha robotę. Cholera; dzieciak ma to we krwi. Nie znam nikogo takiego, oprócz ciebie. On żyje robotą, mówię ci, dla niego warto wsta- wać rano z łóżka. Zadowolona Eve szła z nim korytarzem. I. D. flobt> |*« Powtórka - A skoro mowa o praktykantach - kontynuował Baxter. - rszałem, że Peabody ma za kilka dni egzamin detektywi- czny. - Dobrze słyszałeś. - Mamusia zdenerwowana? Spojrzała na niego, mrużąc oczy. - Zabawne. Dlaczego ja miałabym się denerwować? Uśmiechnął się i w tym momencie oboje usłyszeli potworne - cie. Odwrócili się. Chudy facet w kajdankach wyrwał się (eskortującemu go mundurowemu, celnym kopniakiem w kro- cze powalił na kolana drugiego i zaczął biec korytarzem jak oszalały, bryzgając na boki śliną. Eve nie namyślała się długo. Zamiast sięgnąć po broń, rzuci- ła puszką z pepsi. Trafiła uciekiniera między oczy. Uderzenie bardziej go zaskoczyło, niż zraniło. Upadł, ale szybko się po- zbierał, pochylił głowę i zaczął szarżować jak wściekły byk. W ostatniej chwili zdążyła zrobić obrót. Jej wysoko uniesio- ne kolano trafiło go prosto w szczękę. Usłyszała nieprzyjemne chrupnięcie, które mogło towarzyszyć pęknięciu żuchwy lub przesunięciu się rzepki w jej kolanie. Kiedy facet osunął się na tyłek, dwaj mundurowi i jeden po- licjant w cywilu natychmiast zablokowali mu możliwość poru- szania się. Baxter schował broń do kabury i podrapał się po głowie. - Dallas, chcesz jeszcze jedną pepsi? - Po jej napoju została tylko mokra plama na podłodze. - Jasna cholera! Kto odpowiada za tego dupka? - Ja, pani porucznik. Jeden z mundurowych lekko się zato- czył. Ciężko dyszał, z dolnej wargi lala mu się krew. Prowa- dziłem go do aresztu. - Oficerze, dlaczego nie dopilnował pan więźnia? - Myślałem, że mam go pod kontrolą, pani porucznik. On... - Najwyraźniej źle pan myślał. Zdaje się, że powinien pan odświeżyć sobie przepisy. Więzień ciskał się i kopał, krzycząc przy tym jak kobieta. Chcąc zademonstrować odpowiedni przepis, Eve, nie zważając na ból w kolanie, przykucnęła, chwyciła wrzeszczącego faceta J.D.Robb 167 Powtórka... za długie włosy i szarpnęła mu głowę w górę, aż jego szalone oczy spotkały się z jej wzrokiem. - Zamknij się i przestań się szarpać. Jak się natychmiast nie zamkniesz, wyrwę ci język z gęby. Po oczach poznała, że niedawno brał jakieś chemikalia, ale jej groźba i tak poskutkowała. A może przekonał go jej ton? Kiedy się uspokoił, Eve wyprostowała się i spojrzała chłodno na mundurowego. - Niech pan dorzuci do listy zasług stawianie oporu i znie- ważenie oficera. Zanim pan złoży raport, chcę widzieć kopię, oficerze... - specjalnie przeciągnęła odczytanie nazwiska z na- szywki na mundurze - Cullin. - Tak jest, pani porucznik. - I lepiej, żeby drugi raz się panu nie wyrwał, bo wtedy to pan straci język. Kilku mundurowych pospieszyło z pomocą. Po krótkiej szamo- taninie postawili więźnia na nogi i wyprowadzili z korytarza. Baxter podał Eve puszkę pepsi. - Zasłużyłaś sobie. - Słusznie - odparła i kulejąc weszła do sali wydziału za- bójstw. Napisała raport i zaniosła komendantowi Whitneyowi. Wskazał dłonią krzesło, a ona usiadła, z ulgą dając odpocząć bolącej nodze. Kiwnął głową, kiedy skończyła mówić. - Czy blokowanie tego tematu w mediach ma go pobudzać, czy frustrować? - Z mediami czy bez, on i tak zaatakuje. Ofiary to osoby przypadkowe, a jednak wybrane z namysłem, a do namysłu potrzeba czasu. Jeśli chodzi o media, podrzuciłam kilka oświadczeń przez współpracowników z wydziału Dotyczyły głównie pierwszego morderstwa. To bardziej chwytliwe niż gwałt na sześćdziesięciojednoletniej kobiecie. Nie będą zbyt mocno naciskać, dopóki któryś z dziennikarzy nie skojarzy fak- tów i nie połączy tych spraw. Jeśli facet zaatakuje, pewnie me- dia się w końcu domyśla. Na razie mamy czas. 1.0. Robb ..a Powtórka... Wprowadzasz media w błąd? - Nie, panie komendancie, ja ich po prostu nigdzie nie wpro- adzam. Złożyłam oświadczenie dla Kanału 75, tym razem zmawiałam nie z Nadine Furst, ale z Ouintonem Postem, że- y nie mówiono, że kogoś faworyzuję. Ostry facet, choć jeszcze ochę zielony. Gdyby Nadine się za to zabrała, zaraz powiąza- aby te sprawy. Do tego czasu nie muszę odpowiadać na pyta- nia, których mi nie zadają. - Słusznie. - Z drugiej strony, panie komendancie, myślę, że tak napraw- Ję nie zależy mu na szumie w mediach. Jeszcze nie teraz. Na ra- !ie chce mojej uwagi i ją ma. Profil doktor Miry potwierdza, że chce dominować, niszczyć kobiety. Kobieta, która ma nad nim władzę, to jego Nemezis. To ja, dlatego wybrał właśnie mnie. - Jesteś jego celem? - Nie sądzę, przynajmniej dopóki będzie postępował według schematu. Whitney chrząknął pod nosem i splótł palce. - Musisz wiedzieć, że wpłynęło kilka skarg. -Tak? - Jedna od Leo Fortneya, który twierdzi, że go napastujesz i grozi, że wniesie pozew przeciwko tobie i wydziałowi. Drugą skargę złożyło biuro Nilesa Renquista. Nie są zachwyceni tym, że żona dyplomaty była przesłuchiwana przez oficera nowo- jorskiej policji. Zgłosił się też przedstawiciel Carmichaela Smi- tha Strasznie się ciskał, że jego klient może stracić dobrą opi- nię na skutek prześladowań ze strony... jak on to powiedział? Natrętnej i pozbawionej wrażliwości cwaniary z odznaką. - To chyba o mnie. Leo Fortney podał fałszywe informacje podczas wstępnego przesłuchania. Za drugim razem, przesłu- chiwany przez moją asystentkę, zmienił wersję wydarzeń, ale nadal nie powiedział prawdy. Niles Renąuist i jego żona me by- li przesłuchiwani, a jedynie zadałam im kilka pytań. Oboje wy- kazali chęć współpracy, choć żadne z nich nie okazało się zbyt rozmowne. Jeśli chodzi o Carmichaela, założę się, że gdyby ktoś miał zdradzić mediom, że facet jest zamieszany w śledz- two, byłby to on sam. J.D.FIonb l69 Powtórka... - Czy te osoby nadal są głównymi podejrzanymi? - Tak, panie komendancie. - To dobrze. - Kiwnął z zadowoleniem głową. - Dallas, wiesz, że nie robię problemu ze skarg, ale tym razem bądź ostrożna. Ci ludzie w pewnym sensie mają nad nami władzę, wiedzą jak podkręcić media. - Jeśli któryś z nich jest mordercą, doprowadzę do wytoczę nia sprawy. Wtedy może sobie nakręcać media, aż będzie sły chać na Saturnie. Będzie to robił zza krat, - Zapakuj go, ale ostrożnie. Dał znak, że rozmowa dobiegła końca, więc Eve wstała z krzesła. - Co ci się stało w nogę? - zapytał unosząc brew. - To tylko kolano - odparła, niezadowolona, że przestała się kontrolować. Chcąc zatuszować sprawę, uśmiechnęła się sła- bo. - Wpadłam na coś - powiedziała i zamknęła za sobą drzwi.- Wyszła z biura później, niż planowała, i utknęła w korku. Za- miast się denerwować, spokojnie czekała. Wykorzystała czas, by dokładnie wszystko przemyśleć, kolejny raz przejrzeć notat- ki, a potem jeszcze raz się zastanowić. Wprawdzie miała podej- rzanych, ale gorzej było z dowodami. Oba morderstwa łączyły bardzo cienkie nici. Listy, ich ton, imitowanie. Nie miała DNA, żadnych śladów, nic, co wskazywałoby, że morderca znał ofiary. Świadkowie opisali go jako mężczyznę rasy białej, ewentualnie mieszanej, wiek i kolor włosów trudny do ustalenia. Zmieniał akcent. Czyżby jego głos byt łatwy do rozpoznania? Renquist ma silny brytyjski akcent. Carmichael jest rozpo- znawany przez swoich fanów. Możliwe. Z drugiej strony, Fortney często pojawia się w mediach i wy- stępuje publicznie. Mógłby się obawiać, że ktoś rozpozna jego głos. Może to po prostu kwestia ego. Pasuje do wszystkich trzech. Jestem taki ważny, że jeśli się nie przebiorę, każdy mnie rozpo- zna. J. D. Robb | —n Powtórka A co z dominującą nad nim kobietą? Ona jest kluczem do tej gadki, dumała Eve. To jej należy szukać. Jak to się mówi? erchez lafemme. Chyba tak. Wysiadła z samochodu i przed wejściem do domu zdjęła ma- ynarkę. Powietrze było ciężkie i naelektryzowane. Pewnie bę- dzie burza, pomyślała. Deszcz by nie zaszkodził. Porządna ule- a mogłaby zatrzymać gracza w domu, z dala od terenu to- ieckiego. Postanowiła, że zanim wróci do pracy, do własnych łowów, amierzy innego mężczyznę. Domowy lokalizator wskazał, że Roarke przebywa na patio wychodzącym z kuchni na tyłach domu. Zastanawiała się, dla- czego wyszedł na zewnątrz w tak upiorną pogodę, kiedy w do- mu panował błogi chłód. Przecież było tu dość miejsca na każ- dą możliwą aktywność. Eve przemierzyła długie korytarze, minęła kuchnię, a kiedy znalazła Roarke'a, po prostu stanęła jak wryta. Zaniemówiła. - Och świetnie, że jesteś. Możemy zaczynać. Miał na sobie dżinsy i białą bawełnianą koszulkę, co nie było jego zwykłym domowym strojem. Zauważyła, że jest bosy i lek- ko spocony. Spodobało jej się to. Cóż, prawda była taka, że Ro- arke spodobałby się jej, tak jak każdej innej kobiecie, bez względu na to, w co był ubrany i niezależnie od tego, ze stał na rozgrzanym słońcem patio, gdzie powietrze nawet nie drgało. W tym momencie jednak jej uwagę przyciągało stojące za nim ogromne lśniące urządzenie. -Co to jest? - Kuchnia ogrodowa. Ostrożnie, upewniwszy się, że wciąż ma w kaburze broń, Eve podeszła bliżej. - Coś w rodzaju grilla? - Tak, to nawet lepsze. - Gładził srebrną pokrywę, tak jak mężczyzna gładzi kobietę, która go oczarowała. - Coś piękne- go, prawda? Przyszło godzinę temu. Urządzenie było sporych rozmiarów, odbijające się w mm promienie słońca prawie oślepiały. Eve zauważyła dodatkowe pokrywy z boków, a pod płytą główną drzwiczki. Oczywiście J.DRobb" " 171 ft>wt<*,... najważniejsze byty niezliczone kontrolki, guziki i czujniki. Ew oblizała suche wargi. - Hmm, nie przypomina kuchni Miry. - To nowszy model. - Podniósł wielką pokrywę, pod którą ukazała się płyta ze srebrnych prętów, przytwierdzona do me talowego pojemnika. -Dlaczego nie miałbym mieć najnowsze go moflelu? - Okropnie to duże. Można by w tym mieszkać. - Zrobimy kilka prób i może sami urządzimy piknik. Za kilka tygodni. - Prób? Masz na myśli próbne jazdy? - Kopnęła duże, solid ne koto. - Wszystko pod kontrolą. - Przykucnął i otworzył pierwsze z brzegu drzwiczki. - Lodówka. Mamy steki, ziemniaki, trochę warzyw. Nadziejemy to wszystko na te szpikulce - My? - Trzeba to tylko nabić. - Zabrał się do dzieła. - Ach Jest też szampan, żeby ochrzcić. Pomyślałem, że zamiast obijać ku- chenkę, wypijemy za przyszłe pikniki. - Ta część mi się podoba. Przyrządzałeś kiedyś stek? Spojrzał na nią łagodnie, otwierając szampana. - Czytałem instrukcję i widziałem, jak to robili u Mirów. Eve, to nie fizyka jądrowa. Mięso i temperatura. - Dobra. - Wzięła kieliszek z szampanem. - Od czeeo zaczv namy? J - Najpierw to włączę. Według instrukcji najwcześniej nasta- wimy ziemniaki, bo najdłużej się górują. Przez ten czas posie- dzimy sobie w cieniu. Na samą myśl o tym, że będzie uruchamiał to monstrum Eve ostrożnie cofnęła się o krok. - Cóż, to może ja zacznę od siedzenia w cieniu - powiedzia- ła, nie przestając się wycofywać. Kochała go, więc była gotowa rzucić mu się na ratunek, w ra- zie gdyby maszyneria wymknęła się spod kontroli. Roarke umieścił dwa ziemniaki w niewielkiej przegródce grilla i usta- wił czujnik. Czerwone światełko kontrolki połyskiwało złowro- go jednym okiem, ale jego to najwyraźniej bawiło. Zamknął Dkrywę, poklepał ją czule, po czym sięgnął do jeszcze innej i i wyjął z niej miseczkę z krakersami i ser. Wygląda naprawdę fajnie, kiedy tak idzie boso po słonecz- nym patio, pomyślała. Lubiła, kiedy związywał włosy w kucyk. iJśmiechnęła się. - Sam to złożyłeś? - Tak. To całkiem przyjemne uczucie. - Wyciągnął przed sie- Ibie nogi i upił łyk szampana. - Dziwię się, że wcześniej nie |wpadłem na ten pomysł z kuchnią. Rozłożony nad stołem parasol chronił ich przed atakiem Isłońca. Szampan był rozkosznie zimny. Eve uznała, że to cał- kiem miłe zwieńczenie długiego dnia. Skąd będziesz wiedział, że ziemniaki są gotowe? Od tego jest regulator czasowy. W instrukcji proponują też | dziabanie widelcem. - Dziabanie? Po co? - Żeby sprawdzić miękkość. Zakładam, że to będzie oczywi- ste. Co ci się stało w nogę? Nic nie ujdzie jego uwadze, pomyślała. - Jeden dupek uciekł idiocie w mundurze, który go eskorto- wał. Musiałam kolanem wybić mu z głowy takie pomysły. Teraz jęczy, bo ma przestawioną żuchwę i niegroźny wstrząs mózgu. - Kolano do szczęki. Bardzo ładnie. A skąd wstrząs mózgu? - On twierdzi, że od uderzenia puszką pepsi, ale to bzdura. Nie rzuciłam tak mocno. Moim zdaniem to się stało, kiedy na niego naskoczyli gliniarze. - Rzuciłaś w niego puszką? - Tylko to miałam pod ręka. |H - Eve, kochanie. - Podniósł jej dłoń i ucałował. - Zaradna jak | g zawsze. I w - Możliwe. Szkoda, że musiałam zmarnować tyle czasu na IK papierkową robotę. Oficer Cullin pożałuje, że się dziś zamyślił. - Nie wątpię. Dolał jej szampana i oboje pili w milczeniu. Kiedy w oddali rozległ się głuchy grzmot, Eve uniosła brwi i spojrzała w stro- nę grilla. J. D. Robb 172 Powtórka.. i. D. Robb 173 Ptiwlórka ... - Chyba cię zaleje. - Nie, zdążymy. Podkręcę troszkę temperaturę i położę steki. Kwadrans później Eve popijała szampana i ze stoickim spo- kojem patrzyła na ogień buchający co chwila spod rusztu. Za- miast się tym denerwować, obserwowała Roarke'a, który klnąc w dwóch językach próbował porozumieć się z maszynerią. Dźgnięte widelcem ziemniaki w ciemnych łupinach okazały się twarde jak kamień. Warzywa na szpikulcu wyschły na wiór i dwa razy stanęły w płomieniach. Steki z jednej strony były dziwnie szare, z drugiej podejrza- nie czarne. - Coś jest nie tak - burczał pod nosem.- Chyba coś jest ze- psute. Nabił stek na widelec i skrzywił się z niesmakiem. - Nie wygląda na średnio wysmażony. Kiedy kropla tłuszczu z mięsa wywołała kolejny wybuch pło- mieni, Roarke rzucił stek na ruszt. Ogień znów osiągnął nie- bezpieczną wysokość, a maszyna kolejny raz wygłosiła ponure ostrzeżenie. NIE ZALECA SIĘ UŻYWANIA WYSOKIEGO PŁOMIENIA. ZMIEŃ PROGRAM WEDŁUG INSTRUKCJI LUB URZĄDZENIE WYŁĄCZY SIĘ AUTOMATYCZNIE W CIĄGU TRZYDZIESTU SEKUND. - Chrzań się, dziwko! Ile razy mam zmieniać ten pieprzony program? Eve upiła łyk szampana. Pomyślała, że dziwka to nie jest od- powiednie określenie, bo maszyna mówiła wyraźnie męskim głosem, ale nic nie powiedziała. Zauważyła, że mężczyźni nagminnie nazywają nieożywione przedmioty niepochlebnymi kobiecymi określeniami. Cholera, sama tak robi ta. Od czasu do czasu błyskawice rozdzierały niebo, a pomruku- jące złowrogo grzmoty zdawały się przetaczać coraz bliżej ich domu. Wiatr przyniósł pierwsze kropelki deszczu. Podeszła do butelki z szampanem, podczas gdy Roarke upar cie wpatrywał się w grill. - Mam ochotę na pizzę - powiedziała i weszła do domu, 1. D. Robb , y,. Powtórka. - Wszystko się spaliło. - Roarke zeskrobał to, co zostało, do ojemnika na odpady. - Jeszcze z tobą nie skończyłem - mruk- nął do maszyny i ruszył w ślad za Eve do domu. -Jutro spróbu- ;jeszcze raz - oznajmił. - Wiesz co? - odezwała się, podchodząc do autokucharza, który jej zdaniem przygotowywał całkiem przyzwoite posiłki. - To nawet miłe, kiedy okazuje się, że ty też potrafisz coś spie- przyć jak zwyczajny śmiertelnik. Pocisz się, frustrujesz, prze- klinasz nieożywione przedmioty. Nawiasem mówiąc, nie je- stem tak do końca przekonana, że to nowe urządzenie jest nie- ożywione. To musi być jakiś defekt fabryczny, nie mam wątpliwości. - Roarke uśmiechnął się. - Jutro sprawdzę. O tak, na pewno. Zjemy tutaj? Może być. Pewnie nieprędko trafi się okazja, by jeść w kuchni. Jutro wraca Summerset. Zamarła z kieliszkiem przy ustach. - Jutro? Nie może być! Przecież wyjechał pięć minut temu. - Jutro w samo południe. - Podszedł do niej i musnął palcem dołeczek w jej brodzie. - Nie było go znacznie dłużej niż pięć minut. - Przedłuż mu urlop. Powiedz mu, niech ruszy w podróż do- okoła świata. Łodzią. Taką z wiosłami. Dobrze mu to zrobi. - Proponowałem mu dłuższy urlop, ale jest gotów wracać do domu. - Aleja nie jestem gotowa. Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło, jak dziecko. - No dobrze. W takim razie musimy się teraz kochać na pod- łodze w kuchni. - Słucham? - Mam to na mojej liście rzeczy do zrobienia. Nie doszliśmy jeszcze do tego punktu, więc musimy się pospieszyć. Pizza za- czeka. - Masz listę rzeczy do zrobienia? - Miało wyjść spontanicznie, bez kontrolowania, ale cóż, bę- dzie tak, jak jest. Dopiła szampana, odstawiła kieliszek i odpięła kaburę. JO. Robb 17S Powtórka,. - Dalej, rozbieraj się, kolego. - To lista twoich fantazji? - Rozbawiony i zafascynowany pa- trzył, jak rzuca broń na kontuar i zdejmuje buty. - Czy ten ze- szłotygodniowy numer na stole w jadalni i na podłodze też byt na twojej liście? - Tak, - Rzuciła but na bok. - Pokaż no tę listę. - Wyciągnął rękę. Pochylona nad drugim bucem, podniosła głowę. - Mam ją tutaj -popukała się w czubek głowy. -Dlaczego się nie rozbierasz? - Uwielbiam twój mózg. - Tak, no cóż, może spełnimy ten drobny obowiązek domo- wy, a potem zabierzemy się do„. Urwała, bo porwał ją nagle na ręce, posadził na kontuarze, odchylił jej głowę i zaczął namiętnie całować w usta. - Czy to wystarczająco spontaniczne? - zapytał, kiedy pró- bowała złapać oddech. - Raczej tak. - Słowa uwięzły jej w gardle, kiedy jednym ru chem rozerwał jej bluzkę. - A jak z kontrolowaniem? Trudno było komentować, kiedy atakował jej usta pocałun- kami. Zsunął jej z ramion poszarpaną bluzkę, tak że nie mogła poruszać rękami. Ogarnęła ją lekka panika zabarwiona pod nieceniem, kiedy dokładnie skrępował jej dłonie materiałem. Miała ręce za plecami, a krew pulsowała jej w skroniach jak oszalała. Nie mogła złapać tchu. Szampan sprawił, że wszyst- ko wokół niej wirowało, a uda zaczęły drżeć. - Moje ręce - wykrztusiła w końcu. - Jeszcze nie teraz. Stracił dla niej głowę. Zdawało mu się, że przez całe życie tracił głowę tylko dla niej. Dla jej figury, zapachu, smaku, gład- kości skóry. I westchnień, które wyrywały się z jej ust, kiedy je- go dłonie badały każdy zakamarek jej ciała. Całował jej skórę, uwielbiał jej sterczące piersi, odgłos bijącego serca. Mruczała z zadowoleniem, drżała, zatracała się w pieszczotach jego ję- zyka i zębów. Była gotowa. Nic nie podniecało go bardziej niż jej gotowość. I. D, Sobb jyg Powlóika... Nie mogła złapać powietrza. Jej krew wrzała, ciałem wstrzą- iy dreszcze zbyt brutalne i zbyt mroczne, by nazwać to sub- lną przyjemnością. Pozwoliła, by ją wziął. Miała ochotę błagać go o więcej. Zsu- ąl jej z bioder majtki, a ona otworzyła się przed nim. Jego cu- downe, ukochane ręce doprowadzały ją do rozkoszy. Krzyknę- ła, dochodząc. Orgazm wstrząsnął jej ciałem z intensywnością wulkanu. Zdołała wydusić z siebie tylko jedno słowo: - Jeszcze. - Zawsze. -Jego usta błądziły w jej włosach, po policzkach, wargach.-Zawsze. Uwolnił jej ręce, a ona go objęła. Zacisnęła uda wokół jego bioder i spróbowała złapać oddech. - Nie jesteśmy na podłodze. - Zaraz będziemy. - Całował jej ramię, szyję. Najchętniej by ją zjadł. Nie przestając jej całować, podniósł ją z kontuaru. Ich serca biły w jednym rytmie. Dłonie Eve wędrowały pod jego koszul- ką, jej krótkie paznokcie drapały jego wilgotną skórę. Podcią- gnęła koszulę i zdjęła ją, mrucząc. - Boże! Twoje ciało! Jesteś mój, mój, mój. Błyskawicznie padli na podłogę, zrywając z siebie resztki ubrań. Oddychali ciężko, a kiedy oplotła go nogami, wszedł w nią do końca. Rozpalona do szaleństwa, unosiła biodra, by mieć go więcej, przyciągała go do siebie. Jego dłonie jak opętane dotykały jej gładkiej skóry, w końcu zatrzymały się na biodrach. Powoli, miarowo, zaczął się w niej zagłębiać. ROZDZIAŁ 12 Spoceni i wyczerpani, leżeli na podłodze. Zaschło jej w gardle, ale nie była pewna, czy zdołałaby teraz coś przełknąć. Resztki energii, jakie jej zostały, ledwo wystarczały na to, by mogła oddychać. Uznała, że w spontanicznym, niekontrolowanym seksie to on był zwycięzcą. Czuła, jak jego palce muskają jej dłoń i mu- siała przyznać, że szybko odzyskał siły. Zostały jeszcze jakieś ciekawe pozycje na twojej liście? - zapytał cicho. - Nie - odparła, ciężko oddychając. - Wykonaliśmy plan za jednym zamachem. * - Dzięki Bogu. - Musimy się pozbierać z podłogi do jutra przed południem - ostrzegła. - Myślę, że uda nam się to wcześniej. Umieram z głodu. Eve zastanowiła się przez chwilę. - Ja też. Czy zachowasz się jak prawdziwy macho i weź- miesz mnie na ręce? - Nie sądzę. Liczyłem, że to ty mnie podniesiesz. - No cóż... - Leżeli jeszcze przez minutę. -Może spróbujemy razem? - Na trzy. - Chwycili się za ręce, Roarke odliczył i na trzy usiedli, - Świetny pomysł. Mój - przypomniała z uśmiechem. - Zapiszemy to w księdze rekordów. A teraz spróbujmy wstać. - Zgoda, ale bez pośpiechu. Powoli podnieśli się z podłogi i chwiejąc się na nogach, trzy- mali się jak para pijaków. - Kiedy tak obserwowałam cię na patio, myślałam, że grill cię pokonał, ale to nieprawda. Ty pokonałeś mnie. I. D. Hobb ._„ rc Morki - Cała przyjemność po mojej stronie. - Oparł policzek ojej igłowe. - Zaczekaj chwilkę, aż krew zacznie krążyć. - Twoja krew ma tendencję do krążenia tylko w tym jednym kierunku. Muszę coś zjeść. I wziąć prysznic - uświadomiła so- i"bie. - Najpierw prysznic, potem pizza, bo wyglądamy strasz- nie. - W porządku. Zbieramy resztki ubrań. Eve znalazła szczątki bluzki, coś, co kiedyś było bielizną, oraz jakieś nieokreślone fatałaszki i razem wynieśli dowody rzeczowe z kuchni. - I nie myśl, że zrobisz to jeszcze raz pod prysznicem. Na dziś koniec. Zrobił to jeszcze raz pod prysznicem, aie tylko dlatego, że mu to zasugerowała. Zjedli pizzę w sypialni. Przy trzecim kawałku uznała, że pustka w jej brzuchu w końcu się zapełniła. - Co dziś robiłeś? - zapytała. - W jakiej sprawie? Podniosła głowę. - Od czasu do czasu lubię się dowiedzieć, czym się zajmu- jesz. Staram się pamiętać, że nie jesteś tylko podniecającym obiektem seksualnym. - Ach, rozumiem. Miałem kilka spotkań. - Wzruszył ramio- nami, kiedy spojrzała na niego pytająco. - Zwykle, kiedy zaczy- nam ci coś tłumaczyć, w twoich oczach pojawia się to szklane spojrzenie, albo tracisz przytomność. - Wcale nie. No dobrze, zdarza mi się szklane spojrzenie, ale nigdy nie straciłam przytomności. - Miałem spotkanie z moim maklerem. Mówiliśmy o ostat- nich trendach na rynku. - Och, nie muszę znać aż tylu szczegółów. Spotkanie z ma- klerem, giełda, akcje, ble ble. Już wiem. Co jeszcze? Usta mu drgnęły. - Potem uczestniczyłem w konferencji dotyczącej Olimpusa. Możemy otwierać kolejne dwa miejsca. Chcę zwiększyć liczbę policjantów i ochroniarzy. Szefowa Angelo przesyła pozdro- wienia. J. D. Robb , y„ ftjwlóika... - Podziękuj i pozdrów ją ode mnie. Macie jakieś ktopoty? - Nic wielkiego. - Przełknął kęs pizzy z pepperoni i popił szampanem. - Darcia pyta, czy się tam kiedyś wybierzemy. - Jak zemdleją i będziesz mógt mnie wciągnąć na pokład promu. - Zlizała z palców sos do pizzy. - Coś jeszcze? - Rutyna, spotkanie z zarządem. Omawialiśmy wstępne ra- porty w sprawie Nowej Zelandii. Chcę tam kupić kilka owczych farm. - Owce? Beee? - Owce. Wełna, jagnięcina i tym podobne. Gdy poda! serwetkę, Eve przypomniała się pani Parksy. - Miałem dziś długi służbowy lunch z kilkoma developerami i ich prawnikiem. Zaproponowali, żebym dołączył do ich pro- jektu. Budują ogromne kryte centrum rekreacji w New Jersey. - I co? Dołączysz? - Wątpię, ale słuchanie ich i lunch na ich koszt były całkiem zabawne. Wystarczy ci? - Na razie jesteśmy przy lunchu, tak? - Zgadza się. - Zapracowany z ciebie facet. Kiedyś sporo podróżowałeś. Nie jest trudniej prowadzić interesy z Nowego Jorku? - Nadal podróżuję. - Nie tyle co dawniej. - Podróżowanie miało dla mnie urok do czasu, kiedy pozna- łem moją żonę, która lubi kochać się ze mną na podłodze w kuchni. Uśmiechnęła się, ale on znal ją zbyt dobrze. - Co cię trapi, Eve? Omal nie opowiedziała mu swojego snu, swoich wspomnień. Powstrzymała się, bo temat matki wciąż był dla niego bolesny. Zasłoniła się pracą. W zasadzie nie skłamała. Praca faktycznie przysparzała jej zmartwień. - Intuicyjnie wiem, kto to jest. Wiedziałam od momentu, kiedy go spotkałam. Ale nie mam pewności. Nie widzę go. On się zmienia i cały czas będzie to robił, dlatego go sobie nie wy- obrażam. Nie wiem, co to za typ, nie wiem, o czym myśli. To też się ciągle zmienia. Jest dobry, bo potrafi się zmienić. Przy- I D. Robb | o a Powtórka... biera osobowość pierwowzoru. Nie wiem, czy jestem w stanie go powstrzymać. - Czyż nie o to mu chodzi? Chce doprowadzić cię do frustra- cji, zmieniając osobowość, metody, typ ofiary, wszystko. - Na razie to mu się udaje. Próbuję oddzielić go od, nazwij- my to, płaszcza, który wkłada. Staram się zobaczyć go takim, jaki jest. Chciałabym mieć pewność, że intuicja mnie nie zawo- dzi. Wtedy zacznę zbierać dowody, a potem go aresztuję. - Powiedz, co widzisz. - Arogancję, inteligencję, wściekłość. Skupienie. Jest pie- kielnie skoncentrowany. Myślę, że również strach. Zastana- wiam się, czy to strach każe mu naśladować innych, zamiast szukać własnej metody. Ale czego się boi? - Pojmania? - Niepowodzenia, Sądzę, że boi się niepowodzenia. Możli- we, że jego strach ma korzenie w relaq'ach z dominującą ko- bietą, - Widzisz go lepiej, niż ci się zdaje. Widzę ofiary - mówiła dalej. - Te dwie, które zabił, i cień następnej. Nie wiem, kim ona jest, gdzie mieszka, dlaczego wybrał właśnie ją. Jeśli się tego nie dowiem, dopadnie ją przede mną. Straciła apetyt, a po euforii wywołanej wspaniałym seksem nie było już śladu. - Roarke, jesteś bardzo zajętym facetem - powiedziała. - Twój talerz jest pełny. Wolę pełny niż pusty. Tak jak i ty. - To się dobrze składa. Muszę przejrzeć listę podejrzanych. Muszę znaleźć dominującą kobietę, bo wtedy znajdę jego. Przyda mi się pomocna dłoń. Ścisnął jej rękę, - Tak się składa, że mam jedną na zbyciu. Uznała, że będzie najrozsądniej, jeśli zabiorą się do tego al- fabetycznie. Poza tym, choć cierpiała na tym jej duma, pozwo lila, by to Roarke obsługiwał komputer. Wprawdzie pokonał go grill, ale przy komputerze był niepokonany. J. D. Robb 1*1 Pawlórica... - Zacznijmy od Breena - powiedziała. - Potrzebuję wszysi kich informacji o Thomasie A. Breenie i jego żonie, które moż na zdobyć, nie łamiąc prawa do prywatności. Spojrzał na nią z bólem i usiadł przy jej biurku. - A co to za przyjemność? - Musimy być czyści, mistrzu. - Skoro tak, proszę o kawę. I ciasteczko. - Ciasteczko? - Tak. - Na biurko wskoczył kot i zaczął się łasić do Roarke'a. - Masz tu schowek z ciasteczkami. Ja też chcę - powiedział, spoglądając na jej jednostkę. Wzięła się pod boki. Skąd wiesz, że mam tu ciasteczka? Uśmiechnął się do niej, głaszcząc kota. - Kiedy cię nie pilnuję, zapominasz o jedzeniu. Jeśli przy padkiem sobie przypomnisz, zawsze wybierasz cukier. Puściła mimo uszu uwagę o „pilnowaniu jej", choć poczuła się nieco urażona. Miała ważniejszą sprawę. Podeszła bliżej i mrużąc oczy przyglądała się jego twarzy w takim skupieniu, jakby byt jej głównym podejrzanym. - Czy ty przypadkiem nie zakradałeś się do mojego biura W Centrali i nie szperałeś w moim schowku na słodycze? - Nigdy w życiu. Mam własne batoniki. - Możesz kłamać - powiedziała po chwili namysłu. Szczwany lis z ciebie. - To samo mówiłaś pod prysznicem. - Ha, ha! Jakoś nie wyobrażam sobie ciebie zakradającego się do Centrali, żeby mnie sprowokować i gwizdnąć moją cze- koladę. - Znam skuteczniejsze sposoby. Co z tą kawą? - Zaraz. No dobra, Thomas A. Breen. Weszła do przylegającej do gabinetu kuchni, a razem z nią kot. Zwierzak już dostał kawałek pizzy, ale nadal się do niej ła- sił. Zamówiła w autokucharzu dzbanek kawy, przygotowała kubki i spojrzawszy kontrolnie w stronę gabinetu, cichutko Wśliznęła się do kuchennego schowka. Podeszła do półki z po- karmem dla kota, ostrożnie sięgnęła w głąb i wyjęła opakowa- J. D. Robo i «2 Powtórka... czekoladowych ciastek. Przygotowując porcję dla Roarke^a, żuła, że sama też ma ochotę na coś słodkiego. A co tam, zje- calą paczkę. alahad, przeczuwając, że to dobra okazja, by wyłudzić de- zaczął głośno mruczeć. Eve wrzuciła mu do miseczki kilka ikołyków i z uśmiechem przyglądała się, jak zaatakował je czym lew gazelę. Postawiła kawę i ciastka na tacy i wróciła gabinetu. . . - Mam wstępne dane. Podejrzewam, że to wszystko juz z - powiedział Roarke. - Zaraz będzie więcej. Dlaczego awdzasz Breena? . Taka procedura. Sprawdzam każdego, z kim rozmawiałam / toku śledztwa. - Postawiła tacę. - Chcę wejść głębiej, bo coś e tknęło. Sama nie wiem co i dlaczego. Podeszła do ściennego ekranu, na którym Roarke wyświetlił wstępne dane, - Thomas Aquinas Breen, lat trzydzieści trzy, żonaty, jedno dziecko, chłopiec, lat dwa. Pisarz, zawodowy ojciec. Bardzo przyzwoity zadeklarowany dochód. Stać go na życie na wyso- kim poziomie i chyba jest na dobrej drodze, by zarabiać jeszcze więcej. Jedno zatrzymanie za nielegalne substancje, Zoner. Miał dwadzieścia jeden lat. Nic nowego, to typowe na stu- diach. Rodowity nowojorczyk, absolwent NYU. Kończył wy- dział sztuk pięknych, praca dyplomowa z kryminologii. To mi się podoba. Ukończył kurs pisarski. Utrzymuje się z pisania ar- tykułów do magazynów, opowiadań, wydał dwie książki, obie stały się bestselerami. Żonaty od pięciu lat. Rodzice mieszkają na Florydzie. - Brzmi zwyczajnie. - Tak. - Obraz jednak nie był tak normalny, jak by się mogło wydawać, pomyślała Eve. - Kupił piękny dom w przyjemnej okolicy. Przed wydaniem drugiej książki nie było go na to stać, ale żona ma świetnie płatną pracę. Połączyli dochody i zamiesz- kali tam rok po ślubie. On zajmuje się dzieckiem, ona zarabia. Roarke ugryzł ciasteczko. Żona ma niezawodny gust, jeśli idzie o słodycze, pomyślał, kiedy czekolada rozpłynęła mu się w ustach. ]. D. ftobb U3 Powtórka... Na parmerkę wybrał podobnie silną osobowość. Kobieta nad nim dominuje, a on wypełnia typowo kobiecą roię opiekuna, - Owszem. To wszystko nie robi z niego jakiegoś walniętego psychopaty, ale daje do myślenia. Skopiuj i zapisz mi te dane tutaj i w mojej jednostce w Centrali, Uśmiechnął się i wykonał jej polecenie. - Zdaje się, że ja też wybrałem silną osobowość. Ciekawe, o czym to świadczy. - Proszę - dodała. Przypomniała sobie o ciastkach, więc po- deszła, żeby się poczęstować. -Jutro spotkam się z Juliettą Ga- tes. Teraz sprawdźmy Leo Fortneya. Fortney miał trzydzieści osiem lat i za sobą dwa małżeństwa, dwa rozwody. Bezdzietny. Roarke rozumiał, jakiego rodzaju informacje są jej potrzebne, dlatego szybko ustalili, że pierw- sza Żona była gwiazdką wideo, kategoria porno. Małżeństwo trwało ponad rok. Druga żona była znaną agentką teatrabią. - Było wokół niego drobne zamieszanie - dodał Roarke. Sporo plotek w mediach. Chcesz poczytać, czy wystarczą ci na- główki? - Pokaż nagłówki. - Ten twój Leo to niegrzeczny chłopiec. - Roarke pił kawę i czytał informacje pojawiające się na ekranie komputera. - Przyłapano go z opuszczonymi spodniami, dosłownie. W hote- lowym apartamencie w Nowym Los Angeles zabawia! dwie szczodrze obdarzone przez naturę gwiazdki. Poza dwiema pannami na wydaniu, tak nawiasem to cytat, pojawiły się plot- ki o wspomaganiu chemicznym i stosowaniu różnego rodzaju zabawek natury erotycznej. Zona pewnie go o coś takiego po- dejrzewała, dlatego zatrudniła prywatnego detektywa. Pod- czas rozwodu dokumentnie go oskubała. W mediach aż wrza- ło od płotek, kobiety z rozkoszą opowiadały o swoich doświad- czeniach z nieszczęsnym Leo. Cytuję jedną z nich: „To chodzą- cy wzwód. Zawsze momentalnie dochodzi i błyskawicznie kończy". - Rozwiązły, nie panuje nad popędem, kobieta upokorzyła go publicznie. Ma na koncie gwałty i obrażliwe zachowanie. Podo- ba mi się. Spójrz na jego finanse. Z takimi dochodami nie ma si- |. D. Ftobb <¦ u Powtórfta... ly, żeby był w stanie żyć na poziomie, do jakiego aspiruje. Po- trzebuje kobiety, która będzie go utrzymywać. Pepper Franklin, - Nie podoba mi się ten facet - mruknąt Roarke, przegląda- jąc kolejne pliki. - Stacją na kogoś lepszego. - Uderzał do Peabody. Podniósł wzrok, w jego oczach pojawił się mroczny błysk. Zupełnie mi się nie podoba. A do ciebie się nie dobierał? - Nie. Boi się mnie. - A więc nie jest tak zupełnie pozbawiony rozumu. - To kłamca z rozbuchanym ego, który lubi zaciągać głupie panienki do łóżka. Peabody zagrała przed nim naiwną lalę. Fa- cet wykorzystuje silne kobiety, by go utrzymywały, a potem je oszukuje. Jest wykształcony, potrafi oczarować. Lubi życie na poziomie, używa piekielnie drogiej papeterii. Zachowuje się na tyle teatralnie, że mógłby czerpać przyjemność z naślado- wania. Poza tym nikt go nie kontroluje i ma czas na to, by śle- dzić i zapolować. Masz coś o jego rodzicach, dzieciństwie? - Ekran. Matka aktorka. Grywa głównie role drugoplanowe i charakterystyczne. Kojarzę ją, to dobra aktorka. Dużo pracuje. - Leo to syn z drugiego małżeństwa. A mężów miała pięciu. Leo ma kilku ojczymów i sporo przybranego rodzeństwa. Oj- ciec jest producentem, tak jak i Leo. To ktoś, kto nadzoruje wy konanie projektów, tak? - Hmm. Och, zobacz, tu też mamy dużo plotek. - Roarke szybko skanował materiał pojawiający się na ekranie, koncen- trując się na wyłapaniu kluczowych słów. - Nasz bohater miał sześć lat, kiedy rodzice się rozwiedli. Oboje byli wmieszani w różne głośne skandale. Matka oskarżała ojca o stosowanie przemocy fizycznej. On miał wobec niej te same zarzuty. Z te- go, co tu widzę, ich dom był nieustanną strefą wojenną. - Dodajmy dzieciństwo otoczone aurą agresji i obojętności ze strony rodziców. Mamuśka to osoba publiczna, więc ma władzę. Prawdopodobnie zatrudniali pomoc domową, tak? Pokojówki, ogrodników, opiekunki do dziecka. Mógłbyś sprawdzić, kto zajmował się małym Leo, a ja w tym czasie za- jęłabym się Renąuistami. - W takim razie poproszę o jeszcze jedno ciastko. I D. Bobb |o-t Powtćrica... Odwróciła się do niego z zamiarem wygłoszenia jakiejś sar- kastycznej uwagi, ale wystarczyło jedno spojrzenie na Roar- ke'a, widok jego lśniących wilgotnych włosów, błyszczących oczu skupionych na ekranie, by jej serce zabiło mocniej. Śmieszne, to po prostu śmieszne. Przecież wiedziała, jak on wygląda. Nie musiał nic robić, byjej ciało przeszywały dreszcze. Wyczuł jej spojrzenie, bo podniósł wzrok. Absurdalnie przy- stojny mężczyzna z ciastkiem w ręku. - Chyba sobie zasłużyłem. Eve otrząsnęła się z zamyślenia. -Co? - Ciastko, zasłużyłem na nie - powiedział, wbijając w nie zę- by. Po chwili podniósł głowę. - A co? - Nie, nic. - Lekko zawstydzona, odwróciła się, nakazując sercu spokój. Już czas, powtarzała sobie w myśli. Pora zająć się następnym. , Niles Renquist. Zarozumiały gnojek. Ale to tylko jej prywat- na opinia. Trzeba przyjrzeć się faktom. Urodził się w Londynie, matka była pół-Angielką, pół-Ame- rykanką, dopiero wchodziła w towarzystwo. Czwarty kuzyn króla po kądzieli, ogromna forsa po mieczu. Lord Renquist, je- go ojciec to członek parlamentu, zagorzały konserwatysta. Młodsza siostra zamieszkała z drugim mężem w Australii. Renąuist otrzymał pełne brytyjskie wykształcenie. Najpierw szkoła w Stonebridge, potem Eton, w końcu Uniwersytet w Edynburgu. Dwa lata służby w RAF-ie w randze kapitana. Mówi biegle po włosku i francusku. W wieku lat trzydziestu wstąpi! do służby dyplomatycznej, w tym samym roku ożenił się z Pamelą Elizabeth Dysert. Podobne wykształcenie i pochodzenie. Dobrze sytuowani ro- dzice, świetna edukacja, w tym sześcioletni pobyt w szkole z internatem w Szwajcarii. Jedynaczka, zawsze miała duże pieniądze. Eve uznała, że dla ludzi z ich sfer stanowili przykład idealnie dobranej pary. Przypomniała sobie dziewczynkę, która pojawiła się na scho- dach, kiedy rozmawiała z Pamelą Renquist. Mała złoto-różowa J D. Robb jag Powtórka... laleczka, Rosę, tylko raz niecierpliwie szarpnęła opiekunkę, po czym uległa. Nie, to nie była opiekunka. Nazwalają „au pair". Ludzie tej ka- tegorii lubią określać najprostsze sprawy dziwacznymi słowami. Renquist na pewno miał w dzieciństwie au pair. Jego rozkład dnia nie był tak luźny jak pozostałych, ale czy któryś pracownik lub asystent zadawałby jakieś pytania, gdyby Renquist zniknął na kilka godzin? Eve przyglądała się jego zdjęciu na ekranie i nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Żadnej przeszłości kryminalnej. W przeciwieństwie do Bre- ena i Fortneya, oboje z żoną nie mieli nawet najmniejszej rysy w życiorysie. Idealny obraz, lśniący i bez skazy. Jakoś jej to nie przekonywało. Ożenił się dopiero po trzydziestce. Rozsądny wiek, jeśli za- mierza się realizować formułkę „aż do śmierci". Poza tym czło- wiek z ambicjami politycznymi miał większe szanse, kiedy pre- zentował się jako ustatkowany mąż i ojciec. Jeśli nie ślubował czystości, musiał być przed ślubem w jakichś związkach. Możliwe, że po ślubie również. Warto zamienić słowo z tą ich au pair. Kto może znać atmos- ferę panującą w rodzinie lepiej niż pomoc domowa? Eve dolała sobie kawy. - Możesz wrzucić dane Carmichaela Smithsa. - A nie chcesz dokładniejszych informacji o niani Fortneya? - Już masz? - Kochanie, pracuję na ciasteczka. - Dobra, mądralo. Najpierw Fortney. Trzymajmy się kolejności. - To może być trudne, bo zatrudniali kilka opiekunek. Wy- gląda na to, że matka je połykała. Pielęgniarki dla niemowląt, au pair, co tylko chcesz. W ciągu dziesięciu lat było ich dzie- sięć. Żadna nie pracowała dłużej niż dwa lata, średnio wypada sześć miesięcy. - Chyba za krótko, żeby mieć na dziecko większy wpływ. Wobec tego stawiam na matkę, to ona rządziła. - Sądząc po tych danych, można pomyśleć, że nie rządziła, tylko wojowała. Troje byłych pracowników założyło przeciwko niej sprawy. Wszystkie rozstrzygnięto poza sądem. i. D. fiobb i o n Powtórka.., - Muszę dokładniej sprawdzić matkę. - Eve krążyła po gabi- necie, analizując ostatnie informacje. - Matka Leo jest aktorką, jego obecna kochanka pracuje w tym samym zawodzie. Lubi mieć do czynienia z aktorkami, kontroluje je i zapewne jedno cześnie może być przez nie kontrolowany. To o czymś świad- czy. Morderca gra. Przyjmuje rolę, próbuje udowodnić, że po- trafi ją odegrać lepiej niż oryginał, z większą finezją. W teście prawdopodobieństwa Leo zdobędzie wysoki wynik. Zastanawiała się przez chwilę, - Dokończmy listę, a potem zabierzemy się za następnego łgarza. Znajdź informacje o niani Renąuista, czy jak oni to na- zywają w Anglii. - Roberta Janet Gable - ogłosił z uśmiechem Roarke. - Ro- bię kilka rzeczy na raz. - Jak zwykle - odparła, spoglądając na ekran. - O rany! - Eve udała, że się otrząsa. - Straszna, - To aktualne zdjęcie. Kiedy zajmowała się Renquistem, była młodsza. Roarke wyświetlił zdjęcie sprzed lat. - Ale równie straszna. - Bez wątpienia. - Eve przyjrzała się portretom, które zapeł- niły ekran. Chuda twarz z ciemnymi, głęboko osadzonymi oczami, cienkie, zaciśnięte usta. Młodsza wersja miała kaszta- nowe włosy, starsza siwe, w obu przypadkach gładko zaczesa- ne do tylu. Drobne zmarszczki wokół zaciśniętych ust z pierw- szej fotografii przeobraziły się w widoczne, głębokie linie, któ- re nadawały twarzy z drugiego zdjęcia surowy wyraz. - Założę się, że nikt nie nazywa jej Bobbie - powiedziała Eve. Spróbowała liczyć lata, na szczęście Roarke był szybszy. - Zaczęła pracować, kiedy Renąuist miał dwa lata i była z nim aż do osiągnięcia czternastego roku życia. W Stonebrid ge nie mieszkał w internacie, tylko w domu. Gdy miał czterna ście lat, poszedł do Eton i niania nie była mu już potrzebna. Ro berta Nie - Mów - Na - Mnie - Bobbie miała dwadzieścia osiem lat, kiedy podjęła pracę, czterdzieści, kiedy odeszła, by objąć stanowisko prywatnej opiekunki. Obecnie ma sześćdzie- siąt cztery lata, przeszła na emeryturę. Nigdy nie wyszła za mąż, nie miała własnych dzieci. I. D. Robb jqq Powtórka... - Wygląda na taką, co lubi szczypać - zauważyła Eve - Kie- dy miałam dziesięć lat, jedna opiekunka w mojej szkole okrop- nie nas szczypała. Wiedźma miała doskonałe referencje a wiecznie siniaczyla mi ramiona. Urodzona w Bostonie, wró- ciła tam po przejściu na emeryturę. Typowa kamienna twarz z Nowej Anglii, typ, który wciska kit w stylu „wyrzuć rózse rozpieszczaj dziecko". - A może to nieprzyjemnie wyglądająca kobieta o złotym sercu, która zawsze ma w kieszeni karmelki i rozdaje je rumia- nym dzieciom? - Wygląda na taką, co lubi szczypać - powtórzyła Eve siada- jąc na brzegu biurka. - Zabezpieczona finansowo. Założę się ze odkładała każdego pensa i nie trwoniła pieniędzy na kar- melki, A w ogóle, co to są te karmelki? Roarke nie mógł przestać myśleć o posiniaczonych ramio- nach dziesięcioletniej Eve. - Kupię ci. Na pewno będą ci smakować. - Wszystko na to wskazuje. Pogadam z nią, zobaczymy co ma do powiedzenia na temat dzieciństwa Renguista. A teraz denerwujący pan Smith. - Chodź do mnie na kolana. Próbowała zrobić surowa minę, ale do Roberty Gable było iei daleko. ' J J - W godzinach pracy nie będzie żadnych wygłupów. - Były wygłupy w kuchni na podłodze, a potem w łazience Wyślę, że chwilowo możemy to odłożyć. Chodź, siadaj - Uśmiechał się do niej zachęcająco. -Jestem taki samotny Usłuchała. Usiadła mu na kolanach i starała się za bardzo nie mięknąć, kiedy jego usta musnęły jej włosy. - Carmichael Smith - powiedział, nadal myśląc ojej dzieciń- s twie, o tym, że była zdana na łaskę systemu, którego teraz brom Tak bardzo pragnął dać jej wszystko, czego wówczas jej brakowało. Szczególnie miłość. - O w mordę, trzydzieści jeden lat? Musiał nieźle posmarować, żeby poprawić sobie wiek Urodzony w Savannah, dzieciństwo spędził w Anglii. Jedynak rnatka wybrała opcję zawodowego rodzica, opiekowała się nim do osiemnastego roku życia. Kartoteka nieletniego opieczęto- I. D. Ftobb 191 Powlórka wana, a to znaczy, że wano by się wiamać. Hmm, nie zarabia takiej kasy, jakiej można się spodziewać. Pewnie ma jakieś cie- kawe wydatki albo kosztowne nałogi. - Rodzice rozwiedzeni, ojciec ponownie się ożenił i prze- niósł do Devon. To w Anglii, prawda? - Tak było, kiedy ostatnio sprawdzałem. - Kartoteka pełnoletniego czysta, ale założę się, że coś było. Coś, za co musiał słono zapłacić. Wygląda na to, że spędził tro- chę czasu na odwyku. Przyjrzyjmy się matce. - Suzanne Smith, lat pięćdziesiąt dwa. Była bardzo młoda, kiedy go urodziła - zauważył Roarke. Za mąż wyszła dopiero dwa lata później. Atrakcyjna babka. - Tak, jest trochę do niej podobny. Och, spójrz, co my tu ma- my! Mamusia przez jakiś czas posiadała licencję. Kategoria uliczna. Ma całkiem pokaźną kartotekę. Zaintrygowana Eve chciała wstać, ale Roarke objął ją w pasie. - Jeśli stąd nie widzisz, włączę głos. « - Nie, nie mam problemu z oczami. Przyłapana z nielegalny- mi substancjami, próby drobnych oszustw. Sprawy umorzono - dodała. - Nigdy nie siedziała. Widocznie kogoś wrobiła. Za- chowała licencję, ale nie deklarowała dochodu. Pewnie praco wała na lewo. Była wciąż w obrocie. Po co płacić podatek, kie dy można kręcić interes po cichu? Mały Carmichael wcześnie rozpoczął edukację seksualną. Eve próbowała wczuć się w jego sytuację. - Pokaż mi jego kartę zdrowia. Najwcześniejsze wpisy, jakie można otworzyć. - Mam naruszyć bramkę? Zawahała się, ale instynkt podpowiadał, że idzie w dobrym kierunku. - Odrobinkę. Delikatnie klepnął ją w biodro, dając sygnał, by wstała. Zo brał się do pracy, a ona przez ten czas rozlała do kubków resz tę kawy. - Jako niemowlę przeszedł standardowe badania i szczepu nia. Od drugiego roku życia wykazywał dziwną skłonność cl" wypadków. J. D.Robb jqn Powtórka... - Tak, widzę. - Eve przeglądała raporty od różnych lekarzy z wielu ośrodków zdrowia. Szwy, drobne urazy, jedno poważ- ne poparzenie, zwichnięte ramię, złamany palec. - Poniewierała nim - zauważyła. - Po rozwodzie go biła, przestała, gdy podrósł na tyle, by móc się bronić. Jeszcze jedna matka, która ma nad dzieckiem władzę. Przeprowadzała się tó tu, to tam, przez jakiś czas mieszkali w Anglii. Roarke, spójrz na jej dochody. W niczym nie przypominają rozchodów. - Dochody zerowe, natomiast rozchody całkiem przyzwoite. - Tak. Coś mi się zdaje, że nadal ciągnie ze swojego chłopca. Nie ma siły, facet musi tego nienawidzić. Może nawet tak bar- dzo, by zabić. ROZDZIAŁ 13 Eve miała bardzo racjonalny powód, by zacząć dzień w swoim domowym gabinecie. Cisza. W porównaniu z Centralą, wszędzie, nawet w jej domowej sali treningowej pa nował błogi spokój. Potrzebowała więcej czasu do namysłu Postanowiła umieścić w gabinecie tablicę taką samą, jak ta. która wisiała w jej biurze. W ten sposób będzie mogła cały czaN przyglądać się zdjęciom ofiar. Jednak najważniejszym powodem, dla którego nadal zwie kała z wyjazdem do śródmieścia, był powrót Summerseta. Zn mierzała zniknąć z domu tuż przed południem, by jeszcze tro chę nacieszyć się pustym domem i przyzwyczaić do myśli, że potem to on przejmie ster. Ustawiła tablicę, usiadła w fotelu, położyła nogi na biurku i popijając kawę zaczęła uważnie przyglądać się zdjęciom. Fotografie przedstawiały miejsca zbrodni. Alejka w chińsku i dzielnicy, sypialnia pani Gregg. Mapy, kopie listów, które z<> stawił morderca. Zdjęcia ofiar za życia i po zgonie. Obok nicli przypięła zdjęcia przedstawiające oryginalne miejsca zbrodni na których się wzorował. Whitechapel i Boston. Powiesiła też fotografie ofiar, które były najbardziej podobne do Wooton i Gregg. Pomyślała, że on też na pewno im się przyglądał. Gapił się n.i te stare fotografie, czyta! wszystkie raporty. Teraz bada jakieś inne, przygotowuje się do kolejnego ak> ¦¦ przedstawienia. Miała raporty z laboratorium, od koronera i służb porządź ¦¦ wych, zeznania świadków, krewnych, podejrzanych i sąii, dów. Znała harmonogramy. Miała własne notatki, rapon-: i ogromne ilości danych na temat osób z listy. Jeszcze raz wszystko przejrzy i porozmawia z ludźmi. Zan > czy szerszy krąg i dokładniej przeanalizuje dane. Będzie kop.i> J. D. Robb jgu Powtórka. głębiej. On znów ją pokona. Intuicja podpowiadała jej, że już niedługo zada następny cios, i że znów z nim przegra. Ktoś zgi- inie, zanim ona go dopadnie. Popełnił błąd. Eve sączyła kawę i wpatrywała się w tablicę. Te listy to błąd. Były jego dumą i radością. Nie wystarczyło mu, że to zrobił. Musiał się jeszcze popisywać i dąć w róg. Patrzcie na mnie! Ach, jaki jestem sprytny, jaki mam wyrafinowany gust. Tylko że papeterię udało się namierzyć. Miała listę osób, któ- re ścigała. Drugim błędem było zabranie koszyka z owocami. Co za aro- gancja. Patrzcie, zostawiłem w mieszkaniu zmasakrowane zwłoki, a teraz wychodzę sobie spokojnie na ulicę i jem soczy- ste brzoskwinie. Możliwe, że popełni kolejne błędy, a ona je wytropi. Popełni błędy, bo przy całym swoim sprycie jest cholernie zarozumiały. Słysząc odgłos kroków, spojrzała w stronę drzwi i zmarszczy- ła czoło. - Cześć - przywitała Feeneya, który w tym momencie wszedł do jej gabinetu. Starannie wyprasowana koszula wy- glądała tak, jakby żona wyjęła ją dla niego prosto z szafy. Roz- człapane bury zdradzały, że Feeney wymknął się z domu, nim żona zdążyła przekonać go, by włożył coś mniej rzucającego Bię w oczy. Pewnie się czesał, ale jego siwiejące włosy zdążyły się już po- rządnie zmierzwić. Na brodzie miał drobne zadraśnięcie, bo -jak twierdził - prawdziwy mężczyzna do golenia używa kla- lycznej brzytwy. - Odebrałem twoją wiadomość - powiedział. - Było późno, dlatego nagrałam się na pocztę głosową. Nie - musiałeś przychodzić tak rano. Wiem, że masz nie po drodze. - Byłoby nie po drodze, gdybyś nie miała tu babeczek droż- - (jżowych. - Pewnie mam. Jeśli nie tu, to gdzieś indziej. ¦ Potraktował jej słowa jako zaproszenie i bez skrępowania al się do kuchni. Eve słyszała, jak skanuje menu i pomruku- z zadowoleniem. Widocznie znalazł coś, czego szukał. ). D. Robb , Qr Powtórka... Wrócił z ciastkiem i ogromnym kubkiem kawy. Hmm mruknął i usiadł, przyglądając się tablicy. - Dwie rundy, dwa punkty. - Tak, a ja nadal zero. Kilka razy udało mi się złapać piłkę, ale wciąż wypada za linię. Jeśli uderzy jeszcze raz, media w końcu zwęszą i będziemy mieć urwanie jaj. „Morderca-na- śladowca obserwuje Nowy Jork". „Zabójczy kameleon igra z policją". Uwielbiają sensację. Feeney podrapał się po brodzie i ugryzł ciastko. - Społeczeństwo też. Chory sukinsyn. - Mam sporo informacji, próbuję analizować je pod różnym kątem, ale problem w tym, że kiedy koncentruję się na jednym, pojawia się sześć innych. Mogę przycisnąć Whitneya, żeby po- desłał mi więcej ludzi, ale wiesz, jak to jest. Staram się nie na- głaśniać sprawy. Za mały budżet. Jak to się rozniesie, media podniosą krzyk, politycy zaczną się wchrzaniać w naszą robo- tę, a wtedy znajdą się pieniądze. - WPE dysponuje ludźmi i forsą. - Tym razem nie potrzebuję pomocy elektronicznych. Pro- wadzę poszukiwania w standardowy sposób, nic wymyślnego. Nie ma łączy do analizowania, systemy zabezpieczające nicze- go nie rejestrują, ale... - Moim chłopakom przyda się trochę ruchu. - Feeney nazy- wał swoich ludzi i androidy chłopcami, bez względu na ich wiek. - Dzięki, przydadzą się. Oszczędzę sobie rozmów ze świad- kami. Wczoraj się tak zastanawiałam... facet jest ostrożny i bardzo precyzyjny. Spójrz na zdjęcia ofiar, te oryginalne i je- go. Ułożenie ciał, budowa, cechy fizyczne, metoda zadania śmierci. Wszystko. To doskonałe kopie. Bardzo dokładne. Jak to możliwe, że jest w tym tak dobry? Feeney dokończył ciastko i jednym haustem wypił kawę. - Praktyka. Sprawdzę to przez MCDK, zobaczymy, może po- jawi się coś ciekawego. - To nie będzie dokładnie to samo - powiedziała z wdzięcz- nością. - Sprawdzałam za pierwszym razem. Znalazłam coś zbliżonego, ale to nie było to samo. Wtedy szukałam tylko jed- 1. D. Robb i »L Powtórka... ego stylu, teraz mamy dwie metody i kilka potencjalnych na zyszłość. Jest zbyt ostrożny, by tak precyzyjnie kopiować. Po ejrzewam, że zrobił to w ten sam sposób, ale potem coś zmie SU. Nie zostawił miejsca zbrodni w takim stanie jak to, które lamierzal pokazać publicznie. - Nie chce się popisywać, dopóki nie opanuje sztuki do per- ekcji. - Feeney ze zrozumieniem pokiwał głową. Tak. Jeśli gdzieś okazał się zbyt dokładny, prawdopodob- ne pozbył się ciał. Zakopał je, zniszczył. Nie jest dzieckiem. To iie naiwny dwudziestolatek, lecz dojrzały mężczyzna. Nie za- fczął od Wooton. Siedzi w tym od dawna. Sprawdzę te dwa style i inne, które według ciebie mogą go | Interesować. Wszyscy z mojej listy, poza jednym, którego jeszcze nie sprawdziłam, dużo podróżują - powiedziała, mając na myśli &reena. - Stany, Europa. Sporo jeżdżą po świecie, pierwszą Jasa. Jeśli mam go na liście, świat jest dla niego placem za- |baw. - Prześlij mi wszystko, co masz. - Dzięki. Powinnam cię ostrzec. Na liście jest kilka znanych nazwisk. Mamy dyplomatę, popularnego artystę, pracującego na swoją sławę pisarza i jednego dupka z rozrywki, który żyje k aktorką z pierwszej ligi. Wpłynęło już kilka skarg o napasto- wanie przez policję i tym podobne pierdoły. Będą następne. Uśmiechnął się. - Teraz to brzmi zachęcająco. - Wstał z krzesła, odstawił pu- | sty kubek i zatarł ręce. - Bierzmy się do roboty. Kiedy Feeney wyszedł, posegregowała pliki i przesłała je do S jego jednostki w WPE. Pamiętała o zanotowaniu tego faktu 5 w raporcie dla komendanta. Przeprowadziła jeszcze jeden test f prawdopodobieństwa, pobawiła się symulacjami, które tak na- i prawdę miały tylko rozgrzać jej szare komórki. § Na koniec, podpierając się odpowiednim programem kom- I puterowym ustaliła listę prototypów, które mogły na tyle zain- 1 teresować mordercę, by móc zechcieć je kopiować. I Wyeliminowała zabójców pracujących w zespole oraz tych, I. D. Robb joy Powlório... których ofiarami byli mężczyźni. Odrzuciła też tych, którzy ukrywali lub niszczyli zwłoki. Na górze listy umieściła morder ców, których sława trwała dłużej niż ich życie. Zastanawiała się, gdzie podziewała się Peabody, kiedy w drzwiach pojawił się domowy android. Zwykłe obecność ko goś takiego wprawiała Eve w popłoch. Roarke rzadko ich uży wał, więc prawie ich nie widywała, wolałaby jednak znosić na wet najperfidniejsze tortury niż przyznać, że nad zautomaty zowany personel woli żywego Summerseta. Pani porucznik, proszę wybaczyć, że przeszkadzam. Android był kobietą o chrypiącym glosie. Jej dystyngowany uniform w żaden sposób nie był w stanie zamaskować faktu, że budową mogła konkurować z gwiazdami porno. Nie trzeba było być detektywem, żeby się domyślić, że jej dowcipny mąż celowo aktywował akurat ten model. Chciał, by Eve porównała piersiastą blondynę z chudym i kościstym Sum mersetem. * Zapłaci jej za to. - O co chodzi? - Przed drzwiami czeka gość. Pani Pepper Franklin chciaia by z panią mówić. Czy pani ją przyjmie? - Jasne. Zaoszczędzi mi wycieczki. Jest sama? - Przyjechała prywatnym samochodem z kierowcą. Nie ma towarzystwa. Zostawiła Fortneya w domu, pomyślała Eve. - Wpuść ją. - Mam ją tu przyprowadzić? - Nie, niech zaczeka w... jak to się nazywa? W głównym sa łonie. - Czy przynieść napoje? - Dam znać. - Dziękuję, pani porucznik. Android wyszedł, a Eve przez chwilę bębniła palcami po sto- le. Spojrzała na drzwi do gabinetu Roarke'a. Pewnie go nie ma. bo jak zwykle zajmuje się swoimi sprawami. Dzięki temu towa rżyska część wizyty ograniczy się do minimum. Przypięła kaburę, marynarkę zostawiła na oparciu krzesła. I. D. Bobb | go Powtórka... tariowiła w ten niezbyt subtelny sposób dać Pepper do zro- umienia, że jest na służbie. Dopiła kawę, jeszcze przez kilka minut siedziała przy biurku cąc pod nosem. Kiedy zeszła do salonu, Pepper już czekała. Aktorka ubrana była w perfekcyjnie letni strój. Na cienką nie- bieską koszulkę na szeleczkach, pasującą do spodni, włożyła przewiewną białą bluzkę. Na widok sandałów na niebotycz- iirych obcasach Eve aż poczuła, że zaczynają ją boleć stopy. Gę- ste zdrowe włosy upięła w skomplikowany kok. Wchodząc do salonu, Eve poczuła zapach jej lekkich kwiato- wych perfum. - Dziękuję, że zgodziła się pani ze mną spotkać. - Pepper za- prezentowała profesjonalny uśmiech. -Na dodatek o tak wcze- snej porze. - To wydział zabójstw, Nasz dzień zaczyna się, kiedy wasz się kończy. - Widząc, że nie zrozumiała, Eve wzruszyła ramio- nami. - To taki policyjny żart. W czym mogę pani pomóc? - Rozumiem, że Roarke'a nie ma w domu? - Nie ma. Jeśli chce pani z nim mówić, złapie go pani w Cen- trum. - Nie, nie. Miałam nadzieję, że zastanę panią samą. Możemy usiąść? - Oczywiście. - Eve wskazała fotel, sama też usiadła. Pepper zajęła miejsce i z westchnieniem rozejrzała się po sa- lonie. - To wciąż najbardziej niesamowity dom, jaki zdarzyło mi się widzieć. Taki stylowy, w doskonałym guście. Jak mogłoby być inaczej, przecież to dom Roarke'a. - Nie leje nam się na głowy. Pepper roześmiała się. - Minęło sporo czasu, odkąd tu ostatnio byłam, ale pamię- tam, że zamiast domowego androida drzwi otworzył mi groź- nie wyglądający służący. - Summerset. Jest na urlopie. Wraca dziś po południu. - Chyba że jacyś desperaci porwą go dla okupu. Albo zakocha się w młodej naturystce i przeprowadzi na Borneo, pomyślała. J. D.Robb jag Powtórka... - Summerset, tak, oczywiście. - Ale to nie z nim chciała się pani widzieć? - Nie. - Pepper pokręciła głową. - Chciałam porozmawiać z panią jak kobieta z kobietą. Wiem, że wczoraj spotkała się pani z Leo. Był bardzo zdenerwowany. Ma wrażenie, że pani na niego poluje, uważa, że ma pani wobec niego jakąś osobistą urazę. - Nie mam wobec niego żadnej osobistej urazy. Nawet jeśli to on zabija, to nie jest sprawa osobista. Taka praca, poluję na ludzi. - Możliwe, jednak faktem jest, że istnieje tu pewien wątek osobisty. Przeze mnie i Roarke'a. Chciałam z panią o tym szcze rze pomówić. - Śmiato - zachęciła ją Eve. Pepper wyprostowała się w fotelu i złożyła ręce na kolanach - Jestem pewna, że pani wie, że Roarke i ja byliśmy kiedyś razem. Rozumiem, że może czuć pani do mnie niechęć. To by- ło kilka lat temu, zanim spotkał panią. Nie chcę, by takie uraey czy irytacja, jakkolwiek zrozumiałe, wypływały na pani stosu nek do Leo. Eve przez chwilę milczała. - Proszę powiedzieć, czyja dobrze zrozumiałam? Zastana wia się pani, czyja przypadkiem nie jestem wkurzona, bo kil- ka lat temu sypiała pani z Roarkiem, i dlatego daję wycisk face- towi, z którym pani sypia obecnie. Pepper otworzyła usta, zamknęła je i cicho odchrząknęła. - W skrócie. - Może się pani uspokoić, pani Franklin. Gdybym się przej- mowała każdą kobietą, którą posuwał Roarke, spędziłabym ży- cie w stanie maksymalnego wkurzenia. Była pani jedną z wie lu. - Eve podniosła lewą rękę i wskazała obrączkę. - Ja jestem jedyna. Pani mnie nie niepokoi. Pepper na chwilę zaniemówiła, po prostu w milczeniu pa trzyła na Eve. W końcu powoli mrugnęła. - To bardzo... praktyczne podejście, pani porucznik. - Kaci ki ust drgnęły w uśmiechu. - Jednocześnie skutecznie zamknę ta mi pani usta. - Wiem, miałam taką nadzieję. ?. D. Robb 200 Powtórka... - Cóż, w każdym razie... - To nie był żaden raz. Oboje z Roarkiem byliśmy dorośli, edy się poznaliśmy. To, co wydarzyło się wcześniej, komplet- ie mnie nie interesuje. Gdybym pozwalała, by zazdrość wply- ała na moją pracę, nie zasługiwałabym na odznakę. A ja na ią zasługuję. - Nie wątpię - odparła Pepper. - Tak jak i zasługuje pani na Roarke'a. To najbardziej fascynujący człowiek, jakiego znam, idobnie jak ten dom i jego styl, kolory, tajemnice. On mnie ie kochał, nigdy nawet nie udawał. - A Leo? On panią kocha? - Leo mnie potrzebuje. 1 to wystarczy. - Mam wrażenie, że nisko się pani ceni. - Dziękuję za troskę, ale nie uważam się za nagrodę, pani [porucznik. Jestem samolubna i wymagająca. - Roześmiała się pogodnie. -1 lubię to u siebie. Potrzebuję dużo miejsca i czasu tylko dla siebie. Mężczyzna, który pojawia się moim życiu, mu- si się liczyć z tym, że praca jest dla mnie najważniejsza. Jeśli to rozumie i jest lojalny, wystarczy mi, że mnie potrzebuje. Leo jest słaby, wiem o tym - powiedziała, wytwornie wzruszając ramionami- - Może ja potrzebuję słabego mężczyzny. Może dlatego byłam z Roarkiem tylko kilka tygodni. Leo mi odpo- wiada. Pani porucznik, on jest słaby i dlatego nie może być człowiekiem, którego pani szuka. ~ W takim razie oboje państwo nie macie się czym martwić. Skłamał podczas przesłuchania wstępnego. Kiedy ktoś mnie okłamuje, zaczynam się zastanawiać, dlaczego to robi. Jej twarz złagodniała. Choć twierdziła, że wystarczy, by męż- czyzna jej potrzebował, Eve domyśliła się, że kocha Leo Fort- neya. - Wystraszyła go pani. To chyba normalne, że ludzie się bo- ją, kiedy przesłuchuje ich policja, prawda? Zwłaszcza gdy id2ie o morderstwo. Ip - Pani nie była wystraszona. Pepper głośno wypuściła powietrze. - Cóż, Leo miewa czasami problemy z mówieniem prawdy, ale nigdy nikogo nie skrzywdził. A jeśli już, to niezbyt poważnie. 1. P. Ftobb 201 POwfórta -, - Summerset, tak, oczywiście. - Ale to nie z nim chciała się pani widzieć? - Nie. - Pepper pokręciła głową. - Chciałam porozmawiać z panią jak kobieta z kobietą. Wiem, że wczoraj spotkała się pani z Leo. Był bardzo zdenerwowany. Ma wrażenie, że pani na niego poluje, uważa, że ma pani wobec niego jakąś osobistą urazę. - Nie mam wobec niego żadnej osobistej urazy. Nawet jeśli to on zabija, to nie jest sprawa osobista. Taka praca, poluję na ludzi. - Możliwe, jednak faktem jest, że istnieje tu pewien wątek osobisty. Przeze mnie i Roarke'a. Chciałam z panią o tym szcze rze pomówić. - Śmiato - zachęciła ją Eve. Pepper wyprostowała się w fotelu i złożyła ręce na kolanach - Jestem pewna, że pani wie, że Roarke i ja byliśmy kiedyś razem. Rozumiem, że może czuć pani do mnie niechęć. To by- ło kilka lat temu, zanim spotkał panią. Nie chcę, by takie uraey czy irytacja, jakkolwiek zrozumiałe, wypływały na pani stosu nek do Leo. Eve przez chwilę milczała. - Proszę powiedzieć, czyja dobrze zrozumiałam? Zastana wia się pani, czyja przypadkiem nie jestem wkurzona, bo kil- ka lat temu sypiała pani z Roarkiem, i dlatego daję wycisk face- towi, z którym pani sypia obecnie. Pepper otworzyła usta, zamknęła je i cicho odchrząknęła. - W skrócie. - Może się pani uspokoić, pani Franklin. Gdybym się przej- mowała każdą kobietą, którą posuwał Roarke, spędziłabym ży- cie w stanie maksymalnego wkurzenia. Była pani jedną z wie lu. - Eve podniosła lewą rękę i wskazała obrączkę. - Ja jestem jedyna. Pani mnie nie niepokoi. Pepper na chwilę zaniemówiła, po prostu w milczeniu pa trzyła na Eve. W końcu powoli mrugnęła. - To bardzo... praktyczne podejście, pani porucznik. - Kaci ki ust drgnęły w uśmiechu. - Jednocześnie skutecznie zamknę ta mi pani usta. - Wiem, miałam taką nadzieję. ?. D. Robb 200 Powtórka... - Cóż, w każdym razie... - To nie był żaden raz. Oboje z Roarkiem byliśmy dorośli, edy się poznaliśmy. To, co wydarzyło się wcześniej, komplet- ie mnie nie interesuje. Gdybym pozwalała, by zazdrość wply- ała na moją pracę, nie zasługiwałabym na odznakę. A ja na ią zasługuję. - Nie wątpię - odparła Pepper. - Tak jak i zasługuje pani na Roarke'a. To najbardziej fascynujący człowiek, jakiego znam, idobnie jak ten dom i jego styl, kolory, tajemnice. On mnie ie kochał, nigdy nawet nie udawał. - A Leo? On panią kocha? - Leo mnie potrzebuje. 1 to wystarczy. - Mam wrażenie, że nisko się pani ceni. - Dziękuję za troskę, ale nie uważam się za nagrodę, pani [porucznik. Jestem samolubna i wymagająca. - Roześmiała się pogodnie. -1 lubię to u siebie. Potrzebuję dużo miejsca i czasu tylko dla siebie. Mężczyzna, który pojawia się moim życiu, mu- si się liczyć z tym, że praca jest dla mnie najważniejsza. Jeśli to rozumie i jest lojalny, wystarczy mi, że mnie potrzebuje. Leo jest słaby, wiem o tym - powiedziała, wytwornie wzruszając ramionami- - Może ja potrzebuję słabego mężczyzny. Może dlatego byłam z Roarkiem tylko kilka tygodni. Leo mi odpo- wiada. Pani porucznik, on jest słaby i dlatego nie może być człowiekiem, którego pani szuka. ~ W takim razie oboje państwo nie macie się czym martwić. Skłamał podczas przesłuchania wstępnego. Kiedy ktoś mnie okłamuje, zaczynam się zastanawiać, dlaczego to robi. Jej twarz złagodniała. Choć twierdziła, że wystarczy, by męż- czyzna jej potrzebował, Eve domyśliła się, że kocha Leo Fort- neya. - Wystraszyła go pani. To chyba normalne, że ludzie się bo- ją, kiedy przesłuchuje ich policja, prawda? Zwłaszcza gdy id2ie o morderstwo. Ip - Pani nie była wystraszona. Pepper głośno wypuściła powietrze. - Cóż, Leo miewa czasami problemy z mówieniem prawdy, ale nigdy nikogo nie skrzywdził. A jeśli już, to niezbyt poważnie. 1. P. Ftobb 201 POwfórta -, żeby mi przypomniał, dlaczego w ogóle to robię. No i zajęło mu to chwilę, bo wie pani, porządnie mnie trzęsło. - Nie interesuje mnie ta część. - Racja. W każdym razie uspokoiłam się dopiero nad ranem, a za chwilę zadzwonił budzik. Musiałam wyłączyć alarm, za- nim się naprawdę obudziłam. Ocknęłam się godzinę później. - Skoro zaspałaś godzinę, dlaczego spóźniłaś się tylko kwa- drans? - Och, zrezygnowałam z kilku porannych drobiazgów. Zda żyłabym, gdyby nie awaria metra. To mnie rozwaliło i znów mnie trzęsie. - Nie licz, że będę cię zabawiać, żebyś przestała o tym my śleć. Posłuchaj, Peabody, jeśli do tej pory się nie przygotowa łaś, to już się nie przygotujesz. - Nie bardzo mnie to uspokoiło. - Westchnęła, patrząc w okno, kiedy minęły bramę. - Nie chcę zawalić. Narobię wsty du sobie i pani. Zamknij się, Peabody, bo zaraz mnie roztrzęsie. Nikomu nie narobisz wstydu. Dasz z siebie wszystko i to wystarczy. Po radzisz sobie. A teraz weź się w garść, bo chcę cię wprowadzić w szczegóły, zanim dobierzemy się do Smitha. Peabody w skupieniu notowała i potrząsała głową. - Tego nie ma w jego oficjalnej biografii, ani na nieoficjal- nych stronach fanów. Nie rozumiem. Goni za publiką, uwielbili łapać za serce, więc dlaczego zataił trudne dzieciństwo, dla czego nie opowiada, jak z tego wyszedł, dzięki tej swojej sik' miłości. - Sile miłości? - powtórzyła Eve - Przychodzi mi do głowy kilka powodów. Po pierwsze, to nie pasuje do jego wizerunki artystycznego. Silny, przystojny, romantyczny mężczyzna, tal czysty, że aż lśni. Nie pasuje do dzieciństwa w nędzy i przemo cy, do matki prostytutki, która nadal wyciąga od niego forsę. - To rozumiem, ale i tak uważam, że mógłby tym pogrywa< i sprzedawać więcej płyt. Eve zastanawiała się przez chwilę. - Tak, pewnie kobiety mogłyby mu współczuć, a nawet sza nować i kupować płyty, ale jemu nie o to chodzi. I. D. Robb gnu Powtórka... - A o co? - zapytała Peabody, choć czuła, że zaczyna koja- rzyć fakty. - Nie o pieniądze. Forsa to tylko produkt uboczny, nawiasem mówiąc, bardzo przydatny. On chce uwielbienia, pragnie być bohaterem z marzeń. Posuwa nieletnie fanki, bo nie są tak kry- tyczne jak dojrzałe kobiety, pogrywa ze starszymi, bo one po- trafią więcej wybaczyć. - Otacza się żeńskim personelem, bo potrzebuje, żeby kobie- ty się nim opiekowały, ponieważ ta, która powinna się nim opiekować, kiedy byl dzieckiem, nigdy tego nie robiła. - Tak to widzę. Eve zgrabnie wyprzedziła maksibus, któ- rym wlokło się do pracy mrowie pasażerów. - Jego publiczny wizerunek nie pozwala mu niczego pokonywać, on po prostu jest. Facet z twoich snów to nie jest ktoś, kim w dzieciństwie pomiatała matka. A może powinnam raczej powiedzieć, że to on tak sobie wyobraża faceta ze snów. Zżył się ze swoim wize- runkiem i teraz musi się go trzymać. - Czyli, teoretycznie, chęć zatuszowania przeszłości, krąg przemocy czy dawne urazy mogły doprowadzić go do utraty panowania nad sobą. Załamał się, zabił dwa wcielenia osoby, która się nad nim znęcała. Prostytutkę i matkę. - Świetna dedukcja. Przypominało jej to program symulacyjny. Peabody była jeszcze trochę zbyt wolna, ale Eve miała nadzieję, że w końcu się rozkręci. - Wspomniała pani o kilku powodach. - Kolejnym może być chęć pogrzebania przeszłości, odcięcia się od niej. Te sprawy nie dotyczą już jego obecnego życia, on tak to sobie tłumaczy. Nie ma racji, bo przeszłość zawsze pozo- stanie częścią nas. To najbardziej prywatna rzecz, jedyna, o ja- kiej ciekawska opinia publiczna nie może się dowiedzieć. Peabody zerknęła na Eve, ale nie potrafiła niczego wyczytać z twarzy pani porucznik. - Czyli możliwe, że jest kolejną ofiarą przemocy, która prze- trwała, i mimo traumy i złych doświadczeń odniosła sukces. - Żal ci go? - Tak, może. Nie na tyle, by biec po jego płytę - dodała J.D, Robb -os Powtórka.. krztusząc się. - Innym mogłoby to wystarczyć. Nie prosił, by go krzywdzić, zwłaszcza, że robiła mu to osoba, która powin- na się o niego najbardziej troszczyć. Nie wyobrażam sobie, jak to jest, kiedy rodzice tak się na dziecko wypinają. Moi... no cóż, poznała ich pani. Mama potrafi zetrzeć z powierzchni ziemi samym spojrzeniem, ale nigdy nas nie skrzywdziła. Ro- dzice jako wyznawcy New Age nie stosują przemocy, ale może ml pani wierzyć, rozszarpaliby każdego, kto próbowałby nas tknąć. Tyle wiem - dodała Peabody. - Ale to nie wszystko. Wi- działam, jak to jest po drugiej stronie. Zanim zostałam prze- niesiona do pani wydziału, patrolowałam ulice jako zwykły mundurowy. Poza tym wydział zabójstw właśnie tym się zaj- muje. - Wystarczą pierwsze wezwania w sprawie przemocy w do- mu, by wymazać glinie z głowy obraz wspanialej amerykań- skiej rodziny. - To jeden z ważniejszych powodów, dla których warto skończyć z patrolowaniem - zgodziła się z entuzjazmem Pe- abody. - Chodzi mi o to, że z tego, co widziałam, najbardziej przeżywają to wszystko dzieci. - Dzieci wszystko tak przeżywają. Niektóre jakoś to znoszą, potrafią się zdystansować, inne nie. Moja kolejna teoria na te- mat Smitha jest taka: część jego osobowości karmi się pochleb- stwami i uległością kobiet, rozkoszuje się tym. Jednocześnie traktuje je jak kurwy i najgorsze dziwki, i zabija w okrutny, naj- bardziej teatralny sposób, na jaki go stać. - Całkiem przyzwoita teoria. - Tak czy inaczej, nie spodoba mu się, że przypominamy mu historie z dzieciństwa. Przygotuj się na wszystko. Peabody potraktowała poważnie słowa przełożonej. Wysia- dły z samochodu i kiedy zbliżały się do drzwi Smitha, położyła dłoń na paralizatorze. - Nie o to mi chodziło. Najpierw próbujemy grzecznie. Drzwi otworzyła ta sama kobieta, co poprzednio. W holu rozbrzmiewała ta sama muzyka, a przynajmniej Eve tak się zdawało. Zastanawiała się, jak można rozróżniać jego piosen- ki, skoro wszystkie aż ociekają słodyczą. J. D. Robb 206 Powtórka... W drodze do salonu z poduchami na podłodze i puchatym białym kotem Eve położyła rękę na ramieniu kobiety. - Czy macie tu gdzieś zwykłe krzesła? Li skrzywiła się z dezaprobatą, ale kiwnęła głową. - Oczywiście. Proszę tędy. Wprowadziła je do pokoju, w którym znajdowały się szero- kie, głębokie fotele w jasnozłotych obiciach i stoły ze szkła. Na jednym z nich stała niewielka fontanna, błękitna woda spływa- ła po gładkich białych kamieniach. Na innym leżało białe pu- dełko z białym piaskiem. Na piasku narysowano proste wzory, Eve przypuszczała, że służyły do tego leżące obok skrzynki mi- niaturowe grabki. Zasłony były zaciągnięte, ale kiedy weszły do salonu, zaświeciły się brzegi stołów. - Proszę się rozgościć - powiedziała Li. - Carmichael zaraz zejdzie. Eve przyglądała się ekranowi korektora samopoczucia, nie zwracając na nią uwagi. Dominowały łagodnie sączące się pa- stele, róże przechodziły w błękity, złoto i na powrót w róże. W tle słychać było głos Smitha. - Już mnie mdli - mruknęła Eve. - Mogłam zażądać, żeby stawił się w Centrali. U nas przynajmniej jest normalnie. - Podobno przestawiła pani wczoraj szczękę jakiemuś łajzie. - Peabody próbowała zachować obojętną minę. - Niektórzy wcale nie uważają, że to takie normalne. - Niektórzy mają wybujałą fantazję. - Eve odwróciła się, bo do salonu wszedł właśnie Smith. - Jak miło znów panie gościć. - Płynnym gestem dłoni wska- zał im fotele. Szerokie rękawy jego koszuli zafalowały. - Li przygotowuje chtodne napoje i owoce. Mam nadzieję, że będą paniom smakować. Usiadł, kiedy pokojówka postawiła tacę na szklanym stoliku. - Słyszałem, że próbowały się panie ze mną skontaktować - powiedział, nalewając napój do szklanek. - Nie mam pojęcia, w jakiej sprawie, ale przepraszam, że byłem nieosiągalny. - Pański przedstawiciel rozmawiał z moim przełożonym, więc sądzę, że jednak ma pan pojęcie - odparła Eve. - Och, proszę o wybaczenie. Przeprosiny w drodze. - Trzy- ). D Robb 207 mał szklankę w pięknych dłoniach. - Mój agent jest nadopie- kuńcza cóż, w końcu na tym polega jego praca. Przeraziła go sama myśl o tym, że media mogą się dowiedzieć o naszej roz- mowie, zwłaszcza że dotyczyła ona tak strasznej rzeczy. Powie- działem mu, że mam do pani całkowite zaufanie, ale... -Wzru- szył wytwornie ramionami i upił łyk. - Nie szukam rozgłosu. Szukam mordercy, - TU go pani nie znajdzie. W tym domu panuje pokój i har- monia. - Pokój i harmonia - powtórzyła Eve kiwając głową i ani na chwilę nie spuszczając oka ze Smitha, - Przypuszczam, że te sprawy mają dla pana duże znaczenie. - Zasadnicze, jak chyba dla każdego. Świat to wielkie płot no, na którym namalowano piękno. Wystarczy tylko uważnie patrzeć. - Pokój, harmonia i piękno są szczególnie istotne dla kogoś, kto bez nich dorastał, dla człowieka, który jako dziecko był re- gularnie bity i poniżany. Czy płaci pan matce za milczenie, czy tylko po to, żeby trzymała się z daleka? Szklanka w dłoni Smitha pękła, a spod palców wyciekła cien- ka stróżka krwi. Dźwięk tłuczonego o podłogę szkła wydał się Eve dużo bardziej interesujący niż sączący się w tle nagrany ła- godny glos Smitha. Wątpiła, by któryś z fanów mógł go teraz rozpoznać, kiedy jego twarz paskudnie się wykrzywiła pod wpływem negatyw- nej energii. Zakrwawione palce nadal zaciskały się na pęknię- tym szkle. Słyszała jego ciężki oddech. Nagle zerwał się na równe nogi. Eve powoli wstała w fotela, przygotowana do odparcia ataku, ale on po prostu odrzucił głowę w rył, jak wielki pies, i zawył na Li. Przybiegła natychmiast, jej bose stopy klaskały o posadzkę, a złożony z wielu warstw strój powiewał niczym flaga na wie- trze. - Och, Carmichael! Biedactwo, ty krwawisz. Wezwać leka- rza? Wezwać pogotowie? - Li nerwowo klepała się po policz- kach. Oczy zaszły mu łzami. - Zrób coś - powiedział z wysiłkiem, wyciągając do niej za- krwawioną dłoń. - Jezu! - Eve podeszła bliżej, wzięła go za rękę i obejrzała ra- nę. - Proszę przynieść ręcznik, wodę, środki odkażające i pla- ster opatrunkowy. Rana nie jest tak głęboka, żeby niepokoić pogotowie. - Ale jego ręce, te piękne ręce... Carmichael jest artystą. - Cóż, jest artystą ze skaleczoną dłonią, a nie raną. Peabody, masz chusteczkę? - Proszę, pani porucznik. Kiedy Eve owijała mu dłoń chusteczką, Li wybiegła z salonu. Pewnie po to, żeby wezwać chirurga plastycznego. - Carmichael, niech pan usiądzie. Nic panu nie jest. - Nie macie prawa nachodzić mnie w domu i denerwować ). D. flobb 209 Powtórka... ten sposób. Nie macie prawa, ani odrobiny przyzwoitości. ie wolno wam tu przychodzić, naruszać równowagę i mnie raszyć. - Nie przypominam sobie, żebym pana straszyła, a w tych •rawach mam bardzo dobrą pamięć, Peabody, czy straszyłam ma Smitha? - Nie, pani porucznik. - Myśli pani, że skoro moje życie jest uporządkowane i mam :wne przywileje, to nie znam jego ciemniejszych stron. - Skrzy- li się i uderzył skaleczoną ręką w pierś. - Chce pani ode mnie eniędzy. Mam zapłacić za milczenie o sprawach, które nie po- inny pani obchodzić. Takie jak pani zawsze chcą pieniędzy. -Takie jak ja? - Myślicie, że jesteście lepsze od mężczyzn. Używacie tych /oich sztuczek i seksu, żeby nas kontrolować, wyssać z nas szystkie soki. Jesteście zwykłymi zwierzętami. Kurwy i piz '! Zasługujecie, żeby... * - Żeby co? - Eve próbowała zachęcić go do dokończenia lania. Powstrzymał się, choć na jego twarzy widać było Sciekłość. - Cierpieć? Umrzeć? Zapłacić? - Ja tego nie powiedziałem. - Opadł ciężko na fotel. Zdrową ką trzymał się za nadgarstek skaleczonej, kojąco nią kołysząc. W tym momencie do salonu weszła Li, niosąc puszysty biały cznik, butelkę wody i taką ilość środków opatrunkowych, że /starczyłoby na obandażowanie całego szwadronu po krwa- ij bitwie. - Moja asystentka się tym zajmie - zaproponowała mu Eve. Smith chłodno kiwnął głową i odwrócił wzrok od Peabody wojej zakrwawionej ręki. - Li, proszę, zostaw nas samych i zamknij drzwi. - Ależ Carmichael... - Chcę, żebyś wyszła. Słysząc jego ostry ton, pokornie skinęła głową i pospiesznie >uściłą salon. - Skąd się pani dowiedziała o... o niej? - zwrócił się do Eve. - Moja praca polega na dowiadywaniu się o ludziach róż- th rzeczy. ). D. Robb ,10 Powtórka... - Coś takiego może mnie zrujnować. Moja publiczność nie chce wiedzieć o tego typu sprawach. Niepotrzebny im ktoś nie- atrakcyjny i tak niestosowny. Oczekują ode mnie piękna, ro- mantyzmu, fantazji, a nie brzydoty i realizmu. - Nie interesuje mnie pańska publiczność ani upowszechnia- nie jakichkolwiek informacji na pana temat, dopóki nie mają one związku z moją sprawą. Już panu mówiłam, nie obchodzi mnie opinia publiczna. - Każdego obchodzi - odparł. - Może pan myśleć, co pan chce, ale to w niczym nie zmieni powodu, dla którego tu jestem. Pańska matka była licencjono- waną kobietą do towarzystwa. Źle pana traktowała. -Tak. - Wspierają pan finansowo. - Kiedy ma pieniądze, trzyma się z dala ode mnie i mojego życia. Jest na tyle mądra, by wiedzieć, że sprzedanie tej histo- rii mediom przyniosłoby jej szybko duży zysk, jednak zabiłoby kurę znoszącą złote jajka. Jeśli moje dochody spadną, ona to odczuje. Wyjaśniłem jej to bardzo dokładnie jeszcze przed pierwszą wpłatą. - Pańskie relacje z matką nie są zbyt przyjazne. - Nie mamy żadnych relacji. Wolę nie myśleć o tym, że coś nas łączy. To burzy równowagę chi. - Jacie Wooton była licencjonowaną kobietą do towarzy- stwa. -Kto? - Wooton. Kobieta, którą zamordowano w chińskiej dziel- nicy. - Nie mam z tym nic wspólnego. - Smith powoli dochodził do siebie. Machnął obandażowaną ręką, jak gdyby odpędzał od siebie myśli. - To mój wybór, nie chcę mieć nic wspólnego z mroczną stroną świata. - W niedzielę została zamordowana druga kobieta. Matka dorosłego syna. Rzucił jej wystraszone spojrzenie. - Z tym też nie mam nic wspólnego. Doświadczyłem prze- mocy, przeżyłem i nie zamierzam jej powielać. ). D. Robb 211 Powtóika - Ofiary przemocy często same stosują przemoc. Dzieci, któ- re były bite, czasami stają się agresywnymi dorosłymi. Morder- cą można się urodzić, ale można też się nim stać. Krzywdziła pana kobieta, która miała nad panem władzę, kontrolowała pana. Krzywdziła pana przez długie lata, kiedy był pan zbyt bezbronny, by się jej przeciwstawić. Wjaki sposób wynagradza panu ból, poniżenie, lata przeżyte w strachu? - Ona mi niczego nie wynagradza i nigdy nie wynagrodzi! Ten typ po prostu nie płaci. Zawsze wygrywa. Za każdym ra- zem, kiedy posyłam jej pieniądze, ona wygrywa. - Po jego po- liczku spłynęły łzy. - Wygrywa, bo pani przychodzi tu i znów mi o niej przypomina. Moje życie nie jest iluzją, bo to ja je stworzyłem. Sam. Nie pozwolę, by pani się w nie wtrącała i próbowała je zniszczyć, roztrzaskać. Eve dobrze go rozumiała, współczucie ścisnęło jej żołądek. Słowa, które z taką pasją wypowiadał, mogły równie dobrze paść z jej ust. - Ma pan domy w Nowym Jorku i w Londynie, - Tak, tak, tak! I co z tego? - Wyrwał rękę i spojrzał na Pe- abody. Kiedy zauważył zakrwawiony ręcznik, jego twarz zrobi ła się chorobliwie blada. - Proszę już iść. Odejdźcie. - Gdzie pan był w niedzielę rano? - Nie wiem. Nie mogę o wszystkim pamiętać! Mam ludzi, którzy się mną opiekują. Mam prawo, żeby ktoś się mną opie- kował. Daję przyjemność, potrzebuję przyjemności. Zasługuję na nią. - Carmichael, niedziela rano. Niech pan sobie przypomni. Między ósmą a południem. - Tutaj, byłem tutaj. Spałem, medytowałem, oczyszczałem organizm, Nie mogę żyć w wiecznym stresie. Potrzebuję spo- koju i czasu na relaks. - Był pan sam? - Nigdy nie jestem sam. Ona jest wszędzie. W każdym zakąt- ku tego domu, pod każdym łóżkiem. Jest w sąsiednim pokoju, czeka, by zadać cios. Zamykam się przed nią, ale to nie znaczy, że ona nie czeka. J.O. Rńbb 91? Powlćrka,.. Cierpiała razem z nim. Świetnie rozumiała, o czym mówił, i to sprawiało jej ból. - Wychodził pan z domu w niedzielę rano? - Nie pamiętam. - Czy znał pan Lois Gregg? - Znam tyle osób! Bardzo wiele kobiet. One mnie kochają. Kobiety mnie kochają, bo jestem ideałem. Nie grożę im. Nie wiedzą, że ja zdaję sobie sprawę z tego, kim są. - Czy zabił pan Lois Gregg? - Nie mam nic więcej do powiedzenia. Wzywam adwokata. Proszę natychmiast opuścić mój dom. Li! Schował skaleczoną rękę za plecami, wstał i lekko się zata- czając, odsunął się od zakrwawionego ręcznika, - Li, wyprowadź te panie - rozkazał, kiedy wbiegła do salo- nu. - Niech jak najszybciej opuszczą mój dom. Muszę się poło- żyć. Nie czuję się dobrze. Pójdę do salonu medytacji. - Już dobrze, już dobrze. - Li łagodnie objęła go w pasie, po- magając mu stać. - Wszystkim się zajmę, nie martw się. Moje biedactwo, nie musisz się o nic martwić. Wyprowadzając Smitha z salonu, rzuciła Eve jadowite spoj- rzenie. - Kiedy wrócę, ma tu pań nie być. W przeciwnym razie za- wiadomię przełożonego. Eve wydęła usta, nasłuchując dobiegającego z oddali kojące- go głosu Li. - Facet ma poważne problemy- odezwała się Peabody. - Tak. Pewnie mu się wydaje, że medytacja, herbatki zioło- we i ta otępiająca muzyka pomoże mu się przed nimi ukryć. - Eve wzruszyła ramionami. - Może i ma rację. Nie mógł znieść widoku krwi - dodała, patrząc na ręcznik. - Zrobiło mu się sła- bo na widok krwi, Ktoś, kogo w takiej sytuacji mdli raczej nie mógłby załatwić dwóch kobiet. Ale z drugiej strony, może tak reaguje widząc tyiko własną krew? Wychodząc z domu, sprawdziła czas, - Szybko poszło. Racja. - Peabody podniosła głowę. - W takim razie może za- haczymy o jakiś bar z jedzeniem? Nie zdążyłam zjeść śniadania. J.TTKóSb PówtiSfka;. 213 - Aż tyle czasu to nie mamy. - Widząc, że Peabody zrzedia lina, Eve westchnęła. - Wiesz, jak nie znoszę min z cyklu Jiedny piesek". Pierwszy mijany punkt. Masz minutę na całą ansakcję, w tym dla mnie kawa. - Zrobione. Pierwszym mijanym punktem okazał się wózek. Peabody za- iówita jajecznicę w cieście. Danie pewnie smakuje lepiej, niż achnie, pomyślała Eve. Kawa niestety nie, ale to już norma. - Teraz pogadamy z żoną Breena. Kręcili nosem, kiedy za- zwoniłam do jej biura, żeby się umówić, więc użyłam sposobu. W odpowiedzi Peabody wymamrotała coś z ustami pełnymi jecznicy. To ja miałam ustawiać spotkania - powiedziała, kiedy końcu przełknęła. - Miałaś dodatkową przerwę i jeszcze ci źle? - Nie. - Peabody ledwo opanowała się przed wydęciem arg. - Nie chcę, żeby pani myślała, że przez to wszystko nie idze sobie z obowiązkami. - Gdybym miała jakieś zastrzeżenia co do twojej pracy, ty ierwsza byś się o tym dowiedziała. - To pewne - mruknęła Peabody, upijając łyk energetyzują- »go napoju o smaku pomarańczowym.- Wspomniała pani jakimś sposobie? - Julietta zajmuje się modą. Tak się składa, że znam kogoś tej branży. Pani Gates jakimś cudem nagle znalazła czas, kie- y zadzwoniła do niej piękniejsza połowa Leonardo. - Och, wkręciła pani Mavis! Super, - Peabody, to nie jest spotkanie z koleżankami. To śledztwo sprawie o zabójstwo. Peabody wypłukała z ust posmak modyfikowanych gene- 'cznie jajek popijając napój cytrusowy. - Nie mogę się już doczekać, żeby jej powiedzieć, że będzie- y sąsiadkami. Przynajmniej dopóki nie urodzi dziecka. Pew- le wtedy kupią jakieś większe mieszkanie. - Po co? Takie małe dziecko chyba nie zajmuje aż tyle miej- :a? - Tu chodzi nie tyle o samo dziecko, co o jego rzeczy. Wie pa- I. D. Robb 21U Powtórka... ni, wózek, łóżeczko, przewijak, pokój zabaw, automat do pie- luszek. - Dobra, już mi wystarczy. - Na samą myśl o tych sprawach poczuła się dziwnie. - Sprytnie to pani wymyśliła z Mavjs. - Hrrun, od czasu do czasu miewam takie przebłyski. - Oczywiście mogła pani po prostu powiedzieć, że nazywa się pani Roarke, a zaraz wszyscy kłanialiby się w pas. - Nie chcę, żeby ktoś kłaniał mi się w pas. Chcę tylko przepro- wadzić cholerne przesłuchanie. I nie mów do mnie pani Roarke. - Jasne. - Peabody z zadowoleniem dokończyła posiłek. - Rany, nic tak nie poprawia nastroju jak dobre śniadanie. Mieszkanie z McNabem to nie taka znów wielka sprawa. Po prostu kolejny etap w rozwoju związku, prawda? - A skąd ja mam, do cholery, wiedzieć? Peabody dokładnie oblizała palce. Chusteczkę, niestety zo- stawiła u Smitha. - Kiedy zamieszkała pani u Roarke*a, nie głupiała pani i nie denerwowała się tak jak ja. Zapadła długa cisza. - Naprawdę się pani denerwowała? - Peabody wsiadła do samochodu i oparta się wygodnie. -To wspaniale. Od razu się lepiej poczułam. Skoro dla pani przeprowadzka do pałacu tego buskiego faceta była stresem, to i ja mogę się niepokoić wynaj- mowaniem mieszkania z McNabem. W takim razie wszystko w porządku. - A teraz, skoro już rozwiązałyśmy ten palący dylemat, mo- że zajmiemy się wreszcie śledztwem. - Jeśli można, mam jeszcze jedno pytanie. Kiedy w końcu doszła pani do siebie? To znaczy, jak długo trwało, zanim po czuła się pani normalnie jako partnerka Roarke'a, no wie pani, wspólne mieszkanie i tak dalej? - Dam ci znać, jak nadejdzie taki moment. - O rany! To... -Peabody przez chwilę szukała odpowiednie- go słowa. - To urocze - powiedziała w końcu z rozmarzeniem. - Proszę, zamknij się już, bo będę musiała cię uciszyć. - Jezu! Powiedziała pani „proszę"! Mięknie pani! J. D. Robb 215 Powtórka... - Same zniewagi - mruknęła Eve. - Wciąż tylko zniewagi. Pani Roarke, jaka pani urocza. I na dodatek miękka. Jak ci sko- pię dupę, to zobaczysz, jaka jestem miękka. Wszystko wróciło do normy- skomentowała Peabody i za- milkła. Eve wiedziała, że na Mavis zawsze można liczyć. Nigdy nie odmawiała przysługi, wygłupów, wsparcia. Najbardziej jednak lubiła niespodzianki. Czwarty miesiąc ciąży wcale nie pozbawił jej energii i nie wyleczył ze skłonności do ekstrawaganckich strojów. Eve przy- puszczała, że są ekstrawaganckie, bo nikt, absolutnie nikt na świecie nie ubiera! się tak jak Mavis Freestone. Tym razem zdecydowała się na letnie pastele, przynajmniej we włosach, które upięła wysoko na czubku głowy. Wokół ko- smyków owinęła lśniące błękitne, różowe i zielone sprężynki, które przyczepiła tu i ówdzie lawendowymi spinkami. Na* pierwszy rzut oka Eve zdawało się, że to matę kwiatuszki, jed^ nak po dokładniejszym ich obejrzeniu stwierdziła, że to nagie niemowlęta skulone w pozycji embrionów. Ktoś wspominał o dziwactwach? W uszach miała z tuzin złotych i srebrnych łańcuszków, za- kończonych bajecznie kolorowymi kulkami, które dzwoniły przy każdym jej ruchu. Czyli cały czas. Jej drobne ciało okrywał komplecik złożony ze spódniczki wielkości chusteczki do nosa i dopasowanej kamizelki z białe- go materiału usianego znakami zapytania. Buty z jednym prze- zroczystym paseczkiem przyciągały wzrok grubymi podeszwa- mi i stukającymi obcasami, które wypełnione były małymi ku- leczkami dzwoniącymi przy każdym kroku. Paznokcie mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Zdaniem Mavis był to strój służbowy. - To absolutnie niesamowite - obwieściła Mavis. - „Outre" jak zwykle przekracza granice. To pismo było moją biblią, za- nim poznałam Misia. Wciąż je czytuję, ale dziś już nie muszę się zastanawiać, skąd brać forsę na te wszystkie szałowe ciu- chy. Leonardo jest boski. J. D. Robb ,,- Pow!6rka., - Potrzebuję pięciu minut, żeby z nią pogadać. - Spokojna głowa, Dallas. Gdyby przez łącze mogła pocało- wać mnie w tyłek, miałabym na pośladkach ślady tuszu do rzęs. Weszły do obszernego łiollu, urządzonego w bieli, czerwieni i czerni. Wokół centrum informacyjnego znajdowały się kory- tarze prowadzące do butików, eleganckich kafejek i studia wy- stroju wnętrz. Na ekranach oddzielających korytarze widać było przecha- dzające się po wybiegu modelki w strojach, które prawdopo- dobnie projektował jakiś pacjent szpitala psychiatrycznego na Plutonie. - Pokazy mody jesiennej - objaśniła Mavis. - Nowy Jork, Mediolan, Paryż, Londyn. - Nagle z piskiem pokazała palcem jeden z ekranów. - Zobaczcie! To projekt mojego Słonka. Nikt mu nie dorówna. Eve z uwagą spojrzała na strój złożony z przylegających do ciała czerwonych pasków, przetykanych złotymi piórami, i przezroczystej spódnicy, której brzeg połyskiwał białymi światełkami. No cóż, nie zamierzała się spierać. Ma vis minęła centrum danych i podeszła do strzeżonej bramki, za którą znajdowały się lśniące czerwone windy. - Mavis Freestone do pani Julietty Gates. - Zgadza się. Pani Freestone, zapraszam na trzydzieste pię- tro. Już na panią czekają. - Ochroniarz podniósł rękę, zatrzy- mując Eve i Peabody. - Tylko pani Freestone. - Chyba nie myśli pan, że pojadę tam sama? - odezwała się chłodno Mavis, nim Eve zdążyła choćby mruknąć. - Bez moich asystentek nigdzie się nie ruszę. - Proszę o wybaczenie. Zaraz powiadomię, kogo trzeba. - Byle szybko - Mavis zadarła swój mały nosek. - Spieszę się. W ciągu dwudziestu sekund, których ochroniarz potrzebo- wał, by je zaanonsować, Mavis zrobiła przedstawienie, z iryta- cją tupiąc nogą i oglądając ze znudzeniem paznokcie. - Może pani wejść razem ze swoimi asystentkami. Przepra- szam i dziękuję za cierpliwość. Mavis jeszcze przez chwilę grała rolę diwy. J.DnRflbb 217 PowtóHca... - Co za dno! - Rozluźnita się, kiedy zamknęły się za nimi drzwi windy. - „Może pani wejść ze swoimi asystentkami". Co to jest? Trzymają tu jakieś święte krowy czy co? - Otrząsnęła się i pogładziła nagi brzuch. - Nazwałam was asystentkami, bo zdawało mi się, że zaraz walniesz go pięścią. - Faktycznie miałam taki zamiar. - Nie chcę, żeby moje dziecko było świadkiem przemocy. Nie oglądam już nawet tak dużo mediów. Dla dzieci najlepszy jest spokój i pozytywna energia. Zatrwożona Eve zerknęła na brzuch Mavis. Czyżby to coś tam w środku słyszało? - Postaram się nikogo nie bić, kiedy będziesz w pobliżu. - To ładnie z twojej strony. Mavis przestała się uśmiechać, bo otworzyły się drzwi windy. Znów była diwą. Uniosła brwi i spojrzała na czekającą w kory- tarzu kobietę. - Pani Freestone, cieszę się, że mogę panią poznać. Od daw- na jestem pani fanką. Oczywiście uwielbiam też Leonardo. - Oczywiście. - Mavis wyciągnęła do niej dłoń. Proszę za mną. Pani Gates nie może się już doczekać. - Na pewno - szepnęła kącikiem ust Mavis, kiedy wchodziły do kolejnego obszernego holu. Zapracowane androidy uwijały się w przezroczystych bok- sach. Przy klawiaturach, w zestawach słuchawkowych na gło- wach, siedzieli ludzie, którzy z całą pewnością śledzili wszyst- kie pokazy mody i najwyraźniej próbowali posunąć się o jesz- cze jeden krok do przodu. Przeszły przez salę i zbliżyły się do znajdujących się na jej od- ległym końcu podwójnych drzwi, których mordercza czerwień musiała być znakiem rozpoznawczym „Outre". Eskortująca je kobieta miała na sobie wąską, przylegającą ściśle niczym bandaż spódnicę i buty na obcasach ostrych jak skalpele. Kobieta nacisnęła guzik umieszczony na środku le- wego skrzydła drzwi. - Tak! - odezwał się zniecierpliwiony głos. - Pani Freestone do pani. Zamiast odpowiedzi, drzwi błyskawicznie się rozsunęły, J.D. Robb gin Powtórka ukazując ogromne biuro, dokładnie osłonięte ekranami okien- nymi. W gabinecie panowała czarno-biała kolorystyka. Czarny dywan, białe ściany, ogromne białe stanowisko pracy, szerokie fotele w biało-czarne pasy. Jedyne czerwone akcenty stanowił bukiet szkarłatnych róż stojących w wysokim czarnym wazo- nie oraz jaskrawy kostium, opinający zgrabne ciało Julietty. Była wysoka i smukła. Proste miodowe włosy otaczały twarz o migdałowym kształcie. Wyraźnie zarysowane kości policzko- we, wystający podbródek, ostry nos, usta w kolorze o ton zbyt jasnym, by były piękne, ale oczy! Jej ciemne, brązowe oczy skutecznie odwracały uwagę od drobnych skaz. Kiedy drzwi się rozsunęły, szła w kierunku wejścia i z za- chwytem na twarzy wyciągała dłoń. - Mavis Freestone, tak się cieszę, że zechciała się pani z na- mi skontaktować. Od dawna marzyłam, by panią poznać. Oczywiście Leonarda znam od dawna. Jest cudowny! - Och, mogę to potwierdzić. - Proszę, niech pani siada. Czym mogę panią poczęstować? Może mrożoną kawą? - Ostatnio staram się ograniczać kofeinę oznajmiła Mavis, klepiąc się po brzuchu. - Ach, oczywiście, moje gratulacje. Kiedy termin? - W lutym. - Piękny prezent na walentynki. - Ignorując Eve i Peabody, prowadziła Mavis w stronę fotela. - Proszę, niech pani spo- cznie. Napijemy się chłodnego soku. - Bardzo chętnie, prawda Dallas? Masz czas na sok? - Mogę mieć, skoro pani Gates znalazła w swoim przepełnio- nym kalendarzu wolną chwilę. - Eve oparła się o fotel, na któ- rym siedziała Mavis, i wypięła biodro. - Przesłuchanie nie po- trwa długo. - Obawiam się, że nie rozumiem. - Porucznik Dallas, nowojorska policja. - Eve pokazała od- znakę. - Moja asystentka, oficer Peabody. Teraz, skoro już się znamy, może przejdziemy do pytań. Julietta zajęła miejsce za biurkiem, dając do zrozumienia, kto tu rządzi. ID Robb 219 Powtórka.,. - Powtarzam: nie rozumiem. Zgodziłam się na spotkanie z panią Freestone. Mavis, zależy nam na sesji fotograficznej i dużym wywiadzie z panią. - Oczywiście, możemy porozmawiać, zaraz po Dallas. Zna- my się od wieków - dodała z prostodusznym uśmiechem. - Kiedy wspomniała, że ma problem z umówieniem się na roz- mowę, powiedziałam, że to musi być nieporozumienie, i że na pewno znajdzie pani czas. Oboje z Leonardo wspieramy naszą policję. - Bardzo sprytnie - odparła Julietta. - Też tak pomyślałam. - Eve wyprostowała się, a Julietta usiadła za biurkiem. - Jeśli nie czuje się pani swobodnie, Ma- vis nie ma nic przeciwko temu, żeby zaczekać na zewnątrz, aż skończymy. - Nie ma takiej potrzeby. - Julietta zaczęła się huśtać w fote- lu. - Rozmawiała pani z Tomem, nie wiem, co ja mo^ę do tego dodać. Nie wtrącam się do jego pracy, a on nie wtrąca się do mojej. - A do życia? Jej ton pozostał perfekcyjnie uprzejmy, - Które obszary ma pani na myśli? - Kiedy ostatni raz była pani w Londynie? - W Londynie? - Uniosła brwi. - Nie rozumiem, co to ma do rzeczy. - Mam taki kaprys. - Kilka tygodni temu. Służbowo. - Z wyraźną irytacją, która objawiała się zmarszczonym czołem, Julietta sięgnęła po kie- szonkowy terminarz i wstukała datę. - Ósmy, dziewiąty, dzie- siąty lipca. - Sama? Przez ułamek sekundy w jej oczach pojawił się cień. - Tak, a dlaczego? - zapytała, odkładając terminarz. - Mąż nigdy pani nie towarzyszy? - Wyjechaliśmy razem w kwietniu. Tom uznał, że to będzie ciekawe doświadczenie dla Jeda. Ja załatwiałam swoje spra- wy, on prowadził jakieś badania. Na koniec zrobiliśmy sobie dwudniowe wakacje rodzinne. ). D. Robb 220 Powtórka... - Kupili państwo jakieś pamiątki? - Do czego pani zmierza? - Zdaje się, że regularnie odwiedza pani Europę - zauważy- ła Eve, zmieniając temat. - Służbowo. - Owszem. Jeżdżę na pokazy mody, spotykam się z naszymi współpracownikami wydającymi edycje europejskie. Co ja mam z tym wspólnego? Przecież to Tom pomaga w śledztwie. - To należy do śledztwa. - Nie... - Urwała, kiedy odezwał się sygnał kieszonkowego łącza. - Przepraszam, to prywatna linia, muszę odebrać. Włożyła mmizestaw słuchawkowy i przesunęła jednostkę, by Eve nie widziała ekranu. - Julietta Gates, słucham. Jej głos ocieplił się o kilka stopni, a nieco zbyt wąskie usta rozchyliły się w uśmiechu. - Naturalnie. Mam to zapisane w terminarzu. Pierwsza, mhm. Tak, mam spotkanie. - Nastąpiła długa cisza, podczas której słuchała rozmówcy. Eve zauważyła, że policzki Julietty lekko się zaróżowiły. - Tak, nie mogę się już doczekać. Oczywi- ście. Do widzenia. Rozłączyła się i zdjęła zestaw słuchawkowy. - Proszę wybaczyć. Popołudniowe spotkanie. A teraz... - Gdzie pani była w niedzielę rano? - Och, na miłość boską. - Julietta głośno wypuściła powie- trze. - W niedziele pozwalam Tomowi pospać dłużej. Zabie- ram Jeda do parku lub centrum zabaw. Pani porucznik, staram się współpracować, skoro pani Freestone tak na tym zależy, jednak ta rozmowa zaczyna mnie irytować. - Już kończymy. A co pani robiła w nocy drugiego września, między północą a trzecią nad ranem? Julietta jeszcze raz sięgnęła po terminarz i wstukała odpowied- nią datę. I znów Eve zauważyła subtelną zmianę na jej twarzy. - Miałam spotkanie ze wspólnikiem. Nie pamiętam, o której dokładnie wróciłam do domu, bo nie zapisałam. Zdaje się, że było po dziewiątej, może bliżej dziesiątej. Byłam zmęczona. Tom pracował, a ja poszłam prosto do łóżka. - Był w domu przez całą noc? .1 0 Bobb ,,, Powtórka... - A dlaczego miałoby go nie być? Pracował. Wzięłam tablet- kę i poszłam spać. Powiedziałam mu o tym, więc nie wychodził z domu ze względu na Jeda. Tom jest bardzo oddany dziecku i chyba trochę nadopiekuńczy. O co pani chodzi? - To wszystko. Dziękuję, że poświęciła mi pani czas. - Sądzę, że mam prawo do jakiegokolwiek... - Jeśli nadal chce pani tego wywiadu - Mavis poderwała się na równe nogi - potrzebna mi minutka. Wybiegła za Eve i zniżyła głos do teatralnego szeptu. - A więc? Zabiła kogoś czy nie? - Wątpię. Najgorsze, o co ją podejrzewam, to o zdradzanie męża z tym kimś, kto do niej zadzwonił, - Poważnie? Zdradza go? Skąd wiesz? - Można się domyślić. Posłuchaj, Ma\os, jeśli nie masz ocho- ty z nią gadać, możesz wyjść z nami. Podrzucimy cię do domu. - Nie, jest dobrze. Zawsze marzyłam o rozkładówce w „Outre". Podniesie sprzedaż moich dysków. Interesom Le- onarda też nie zaszkodzi. Pasuje nam wszystkim. Dobrze nam poszło, nie? -Tak. - Zawsze do usługo. Co myślicie o Vignette i Vidalu? - A co to? - Moje maleństwo. Dziewczynka Vignette, chłopiec Vidal. To francuskie imiona. Eksperymentujemy z francuskimi imio- nami, odrzuciłam Fifi. Kto nazywa swoje dziecko Fifi? Eve zastanawiała się, kto mógłby nazwać dziecko Vignette, ale tylko chrząknęła pod nosem. - Dzieciaki będą na nią wołać Vinka - zauważyła Peabody. - A to się rymuje ze świnka, więc w szkole będzie Vinka Świnka. Mavis była wstrząśnięta. - Tak sądzisz? - pogłaskała się delikatnie po brzuchu. - No dobrze, mamy jeszcze dużo czasu, żeby wymyślić coś innego. Pogadamy później - dodała i wróciła do gabinetu Julietty. Jakie wrażenia, Peabody? - zapytała Eve, kiedy zjeżdżały windą. - Wygląda cudownie, na pewno wymyśli coś lepszego niż Vi- gnetteiYidal. J. D. Robb 222 Powtórka, - Pytam o Juliettę Gates, idiotko. - Wiem, wiem, chciałam'się tylko z panią podroczyć. Pani porucznik- dodała, kiedy Eve spojrzała na nią groźnie. - Przy- wykła do pozycji szefa i bardzo to lubi. Jej ubiór podkreśla bar- . dziej władzę niż styl. Ambitna. Musi taka być, skoro w tym wie- ku doszła tak wysoko. Uderzył mnie jej chłód i zimna krew. Nie okazała żadnych emocji, kiedy mówiła o dziecku. Z tym ro- mansem to racja. Z początku nie zauważyłam, ale kiedy pani o tym wspomniała, odtworzyłam w głowie tę scenę i faktycz- nie, to było oczywiste. Zmienił się jej głos, mowa ciała. - Założę się, że kiedy się zarumieniła, głos na drugim końcu słuchawki opowiadał jej właśnie, w co się zabawią dziś o pierwszej. Potrzebne mi potwierdzenie, na wypadek, gdy- bym musiała ją kiedyś przycisnąć. - Będziemy ją śledzić? - Nie, nie chcę ryzykować, że nas zauważy. Może Baxter bę- dzie mógł. Czy dzieciaki w wieku jej syna dużo mówią? - W tym wieku rzadko kiedy zamykają buzie. Niestety, pra- wie nikt poza najbliższą rodziną nie jest w stanie ich zrozu- mieć, ale dzieci to nie zniechęca. - Załóżmy, że spotkała się ze swoim fagasem w niedzielę i dziecko było z nią. Czy mały wypaplałby coś tatusiowi? - Prawdopodobnie powiedziała mu, że to tajemnica. - Hmm. Stąpała po obcym terytorium, więc uwierzyła Pe- abody na słowo. - A dzieci dotrzymują tajemnic? - Nie, ale ona nie wygląda mi na matkę, która dobrze zna swoje dziecko. Chłopiec jest mocno związany z ojcem. Obsta- wiam, że dopóki była w pobliżu, mały nic nie mówił, ale kiedy się oddaliła, wszystko wygadał tatusiowi. „Tatusiu, a wiesz, że mamusia, ja i wujcio Fagas bawiliśmy się na huśtawce? Ale to tajemnica". Eve przez chwilę rozważała słowa Peabody, w końcu kiwnę- ła głową, - Wątpię, żeby to był pierwszy raz. Tatuś o wszystkim wie, czy coś takiego nie mogłoby go zirytować? Czy nie byłby wku rzony? Oto on zerwał kontakt ze światem, pilnuje dzieciaka, zajmuje się prowadzeniem domu, kiedy ona lata po mieście J. D. Robb ggj Powtórka... i po Europie z jakimś facetem. Co więcej, zabawia się z tym fa cetem w obecności synka. Tak, to naprawdę wkurwiające. Wsiadły do samochodu i Eve włączyła się do ruchu. - Matka i dziwka powiedział z namysłem. - Ciągle do tego wracamy. Wyjście z domu w porze, kiedy popełniono obie zbrodnie,.nie byłoby dla niego problemem. Papeterię mógł ku- pić za gotówkę podczas wiosennej wycieczki do Londynu. Do diabła, w sumie ta papeteria może być prezentem od wielbicie la. Mógł uznać, ze właśnie dlatego się nada. Zna prototypy morderstw i zabójców. - To znaczy motyw i możliwość. - O tak. Thomas A. właśnie objął pozycję lidera na naszej li ście. ROZDZIAŁ 15 Ledwo Eve zdążyła rozłączyć się po rozmowie z Baxterem, kiedy odezwał się sygnał komunikatora. Na ekranie poja- wiła się twarz Whitneya. - Spotka się z tobą o dziesiątej czterdzieści pięć. Możesz to wykorzystać. - Tak jest, panie komendancie. Dziękuję. Peabody obserwowała uśmiech zadowolenia na twarzy Eve. - Wystarczy się spóźnić o kwadrans i po ptakach. - Zdobądź dane Sophii DiCarlo, au pair Renąuista. Wszystko ci wyjaśnię w drodze do siedziby ONZ. - Wracamy do ONZ, żeby się spotkać z Renquistem i ryzyko- wać, że federalni nas aresztują? - Wracamy, żeby się przed nim płaszczyć, przepraszać, bła- gać o wybaczenie. - Przecież pani tego nie potrafi. - Peabody spochmurniała. - Znajdź te dane. Jeśli nie znam się na płaszczeniu, przepra- szaniu i błaganiu o wybaczenie, to tylko dlatego, że rzadko je- stem zmuszona to robić. Bo najpierw trzeba się mylić. Peabody milczała, więc Eve spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Co, nie będzie żadnego przemądrzałego komentarza? - Moja babcia zawsze powtarzała, że kiedy nie można o kimś powiedzieć niczego dobrego, lepiej trzymać gębę na kłódkę. - Tak, szkoda, że jej nie słuchasz. Renquist się wkurwił, jego żona też. Mogą przeszkadzać w śledztwie. Nikt nie zna się na biurokracji lepiej niż politycy. Mam wrażenie, że oboje są pom- patycznymi dupkami, dlatego pomyślałam, że drzwi otworzy mi tekst w stylu: „Jestem po prostu funkcjonariuszem pań- stwowym, ergo jestem idiotką". - Powiedziała pani „ergo"? - Pasuje do „pompatyczny". J.D-Robb --- Powlćika... - Sophia DiCarlo, lat dwadzieścia sześć, panna. Obywatel- two włoskie, zielona karta, pozwolenie na pracę. Rodzice dwoje rodzeństwa mieszkają w Rzymie. Aha, rodzice pracują iko pomoc domowa, zatrudnia ich Angela Dysert. Założę się, e ma to związek z panią Pompatyczną. Sophia pracuje u Re- ąuistów od sześciu lat, jest pomocą domową na stanowisku piekunki do dziecka. Czysta kartoteka kryminalna. - W porządku. Dziewczynka, dziecko Renąuista, jest w wie- u szkolnym, prawda? Zobacz, co o niej wiemy. - Pani porucznik, dzieci to drażliwy temat, niełatwo coś zna- ;żć, zwłaszcza o dzieciach obcokrajowców. Przydałoby się ze wolenie. - Zdobądź tyle informacji, ile zdołasz. Peabody zabrała się do pracy, a Eve jechała przez miasto, lad ich głowami na zamglonym niebie migotały powietrzne eklamy, między którymi powoli przepływały zatłoczone tram- /aje, Eve siedząc w chłodnym wnętrzu samochodu próbowała rzestawić swoje myślenie na tryb przepraszający. Wmawianie obie, że to dla dobra sprawy, niewiele pomagało. - Zablokowali dostęp do prywatnych informacji o dziecku, o normalka - zauważyła Peabody. - Szczególnie wśród rodzin wyższych sfer. Nikt nie chce, żeby jacyś kidnaperzy czy inne .iebezpieczne typki grzebały w kartotekach ich dzieci. Musi- ly mieć zezwolenie. - Nie mogę prosić o zezwolenie. Nie chcę, żeby Renąuist się owiedział, że się nimi interesujemy. Nieważne. Au pair musi dzieś z tym dzieckiem wychodzić. Albo lepiej, na pewno wy- hodzi gdzieś sama. Chyba ma czasem wolne. Eve odsunęła od siebie te myśli, bo właśnie dojechały na liejsce, przed siedzibę ONZ. Teraz należało się przygotować o niekończących się kontroli. Dotarcie do biura strzegącego dostępu do Renąuista zajęło Ti dwadzieścia minut. Przywitała je administratorka i pokci- i, by zaczekały. Eve wiedziała, że te kolejne dwadzieścia minut, które spędzi- f przed drzwiami Renąuista, zawdzięczają jemu. W ten spo- ób pokazał im, kto tu rządzi. Płaszczenie się i przepraszanie !. D. Bobb jag Powtórka... [zaczynało stawać jej w gardle, kiedy administratorka raczyła I wpuścić je do środka. - Proszę się streszczać - polecił od progu Renąuist. - Jestem dziś bardzo zajęty, ale znalazłem dla pań czas tylko dlatego, że f prosił mnie o to wasz przełożony. Panie już naruszyły mój czas, podobnie jak czas mojej żony. - To prawda. Bardzo mi przykro, że państwu przeszkadza- my, zależy mi na jak najszybszym zakończeniu śledztwa, dlate- go być może posunęłam się za daleko. Mam nadzieję, że ani pan, ani pani Renąuist nie traktują tego osobiście i że moje za- chowanie nie będzie rzutowało na to, w jaki sposób postrzega się nasz wydział. Uniósł brwi. W jego oczach pojawiło się wyraźne zdziwienie i satysfakcja. - Nie przywykłem, by traktowano mnie jako podejrzanego w sprawie o zabójstwo. Jak inaczej mam to traktować, jeśli nie jako sprawę osobistą? - Przepraszam, jeśli odniósł pan wrażenie, że jest podejrza- nym. Procedury wymagają, bym dokładnie sprawdziła wszyst- kie osoby w jakikolwiek sposób powiązane ze śledztwem. Mo- gę jedynie... - Eve próbowała się jąkać i grać rolę speszonej. Żałowała, że nie potrafi rumienić się na zawołanie. - Mogę je- dynie jeszcze raz pana przeprosić. Jeśli wolno mi być szczerą, jedynym usprawiedliwieniem mojego niezbyt uprzejmego za- chowania wobec pana i pani Renąuist może być frustracja, ja- ką wywołują trudności z zamknięciem sprawy. W rzeczywisto- ści szukam tylko pretekstu, by usunąć pańskie nazwisko z listy podejrzanych. Wstępne przesłuchanie pani Renąuist, choć przeprowadzone w bardzo złym czasie, pozwoliło mi potwier- dzić pana alibi na czas morderstw. - Żona była oburzona, że porusza się takie tematy w chwili, kiedy oczekiwała ważnych gości. - Zdaję sobie z tego sprawę. Jeszcze raz przepraszam za niedo- godności i proszę o wybaczenie. - Ty dupku, dodała w myślach. - Nie rozumiem, dlaczego moje nazwisko pojawiło się na pa- ni liście. To, że mam jakąś papeterię, chyba o niczym jeszcze nie świadczy. J. D. Robb 227 Powtórka.. Spuściła oczy. - To mój jedyny trop. Zabójca kpi ze mnie w żywe oczy, zo- stawiając mi te listy. To bardzo irytujące. Ale to nie tłumaczy zakłócania spokoju i nachodzenia państwa w domu. Proszę przekazać moje przeprosiny pani Renąuist. Uśmiechnął się słabo. - Oczywiście, pani porucznik. Odnoszę jednak wrażenie, że nie byłoby tu pani, gdyby nie nalegał na to pani przełożony. Eve podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy, próbując poka- zać, że jest urażona. - Staram się jak najlepiej wykonywać swoją pracę. Nie bawię się w politykę. Jestem tylko policjantką. I słucham rozkazów, panie Renquist. Kiwnął głową. - Szanuję osoby, które wykonują polecenia i rozumiem funkcjonariuszy, którzy w swym zapale zbyt mocno przykłada- ją się do wypełniania służbowych obowiązków, nawet jąśli miałoby to wpłynąć na trafność oceny sytuacji. Mam nadzieję, że nagana nie była zbyt surowa. - Była taka, na jaką zasłużyłam. - Rozumiem, że nadal to pani prowadzi śledztwo? - Tak, proszę pana, - W takim razie życzę powodzenia. - Wstał i wyciągnął do niej rękę. - Wierzę, że szybko zidentyfikuje pani i aresztuje tę osobę. - Dziękuję. - Patrząc mu w oczy, trzymała przez chwilę jego dłoń. - Zamierzam osobiście wsadzić go za kratki. I to wkrótce. Przekrzywił głowę. - To pewność siebie czy arogancja, pani porucznik? - Wszystko jedno, byle zadziałało. Jeszcze raz dziękuję za zrozumienie i za to, że zechciał pan poświęcić mi swój czas. - Wszystko odwołuję - odezwała się Peabody, kiedy wyszły z budynku. - Była pani świetna. Ta frustracja, ta nutka urazy. Szeregowiec, który wykonał swoje obowiązki i został za to zje- chany przez przełożonych. Połknęła pani tę żabę i nawet nie mrugnęła okiem. Zawodowstwo. J.t>. Robb 22g Powtórka „ ;'- No wiesz, nie musiałam aż tak bardzo udawać. Facet ma ntakty, mógł narobić wydziałowi sporych problemów. Ma wiązania polityczne i łatwy dostęp do mediów. Nikt nie ka- 1 mi go przepraszać, ale też nikt nie będzie mi z tego powo- du współczuł. Pieprzona polityka. 'f - Jak się awansuje, od czasu do czasu trzeba w to grać. Eve wzruszyła ramionami i wsiadła do samochodu. - To nie znaczy, że trzeba to lubić. Jego też nie muszę lubić. * rawdę mówiąc, za każdym razem, kiedy go widzę, lubię go jraz mniej. - To kwestia współczynnika nadęcia - zauważyła Peabody. - Naprawdę trudno lubić kogoś, kto ma wysoki współczynnik nadęcia, a Renąuist ma tu komplet punktów. - Spojrzała na błyszczący biały budynek, otoczony łopoczącymi na wietrze flagami. - Cóż, jeśli ktoś na co dzień zadaje się z ambasadora- mi, dyplomatami i głowami państw, wysoki współczynnik na- dęcia jest wskazany. - Ambasadorowie, dyplomaci i głowy państw podobno re- prezentują ludzi, czyli nie powinni się od nas niczym różnić, Rer»quist może sobie wsadzić w dupę swój współczynnik. Opuściły parking przy białym budynku i ruszyły w kierunku centrum miasta. - Wcale nie byłoby mi przykro, gdyby okazało się, że to on. Osobiście zamknę za tym sukinsynem drzwi pierdla. Mówię se- rio. I chciałabym wtedy widzieć tę jego nadętą gębę. Wróciła do swojego biura w Centrali i zajęła się porządkowa- niem biurka, jednocześnie zbierając myśli. Setki wiadomości i żądań od różnych dziennikarzy przesłała do wydziału odpo- wiedzialnego za kontakt z mediami i czym prędzej o nich zapo- mniała. Wiedziała, że niebawem czeka ją konferencja praso- wa, ale na razie nie musiała się tym stresować. Wyjęła obie notatki i jeszcze raz dokładnie je przeczytała, koncentrując się na rytmie, doborze słownictwa, frazeologii, wszystkim, co mogła porównać z tym, jak wyrażają się osoby z jej listy. Nie mówił własnym głosem, upewniła się kolejny raz. Robił 1. D. Robb .as Powtórka... to celowo, nawet w listach udawał kogoś innego. Wybiera mo- del, naśladuje, w końcu staje się tą osobą. Kim byt pisząc do mnie te listy? Jej łącze zasygnalizowało, że ktoś próbuje się z nią skontak- tować. Chcąc uniknąć rozmów z reporterami, zaczekała, aż wyświetli się identyfikacja. Odebrała, kiedy okazało się, że to kapitan Ryan Feeney, WPE. - Szybki jesteś- powiedziała. - Dziecino, jestem cholernym odrzutowcem. Znalazłem coś. To może być ten facet. Stara sprawa. Ofiara to kobieta, pięć dziesiąt trzy lata, nauczycielka. Siostra znalazła ją uduszoną w mieszkaniu. Przez kilka dni dojrzewała. Gwałtu dokonał przy użyciu posążka, którym roztrzaskał jej głowę. Udusił ją pończochami, takimi, jakie to wy lubicie nosić. Zawiązał jej na szyi na kokardkę. - Bingo. Kiedy i gdzie? - Czerwiec ubiegłego roku, Boston. Zaraz prześlę ci szczegó- ły. Nie było listu, twarz kompletnie zmasakrowana. Z raportu koronera wynika, że kiedy ją dusił, ona już nie żyła. - Ćwiczenie czyni mistrza. - Możliwe. Znalazłem jeszcze coś. Sześć miesięcy przed Bo1 stonem. Tym razem w Nowym Los Angeles. Ofiarą była kobie- ta, lat pięćdziesiąt sześć. Babka była bezdomna i to mi nie pa- sowało. Ktoś jednak ją zgwałcił w tym jej śmietniku, kijem do baseballa. Potem ją pobił, a na końcu udusił jej własnym szali- kiem, 1 też zawiązał go na kokardę. Dzięki temu go znalazłem. - Wszystłco się zgadza, nie? Bezdomna to łatwy obiekt. Bez problemu można do niej dotrzeć, nikt się nią za bardzo nie in- teresuje. Okoliczności sprzyjają doskonaleniu techniki. - To samo pomyślałem. Zaraz ci wszystko prześlę. Nie znala- złem żadnych przypadków masakrowania zwłok. W starych dobrych Stanach po prostu się morduje i grabi, niewiele z tego pasuje do twojego ptaszka. Sprawdzę w międzynarodowej ba- zie danych, - Dzięki, Feeney. Wybierasz się na urlop, nie? Jego ponura twarz jeszcze bardziej się zasępiła. - Żona ciągle truje mi dupę. Chce wyjechać na tydzień. 1.D, Bobb 230 Powtórka... W całym domu walają się te chrzanione katalogi z biur podró- ży. Wpadła na pomysł, żebyśmy wynajęli duży dom gdzieś na jakiejś pieprzonej plaży i zabrali ze sobą całą naszą cholerną familię. Dzieciaki, wnuki. - A Bimini? -Kto? - Nie kto, tylko gdzie, Feeney. - Ach, Bimini. A co z Bimini? - Roarke ma tam kawałek ziemi i dom. Całkiem duży i nieźle urządzony. Wiesz, plaża, wodospad i tym podobne duperele. Zapytam, czy twoja cholerna familia nie mogłaby się tam zaba- wić. Pasuje ci? - Jezu Chryste, jak wrócę do domu i powiem żonie, że bie- rzemy całą zgraję na tydzień na Bimini, kobieta padnie na miejscu. Kurwa, pewnie, że mi pasuje! Ale chyba nie będziesz chciała, żebym się odwdzięczał? - Nie, spokojna głowa. Miejsce po prostu czeka. Roarke po- desłał tam kiedyś Peabody i McNaba, więc sądzę, że i tobie nie odmówi. Zwłaszcza że zamierzam poprosić cię, żebyś miał na oku nasze sprawy, kiedy nie będzie mnie w mieście. - Wygląda na to, że robię dobry interes. Dane już idą. Czytając informacje, które przesłał jej Feeney, Eve poczuła znajomy skurcz żołądka. Charakterystyczny policyjny odruch, Była pewna, że ma przed sobą jego dzieła. Ćwiczenia praktycz- ne. Jeszcze nie zasługiwały na podpis, służyły wyłącznie do precyzowania stylu i doskonaleniu umiejętności. Musiał być niezdarny i mniej ostrożny, pomyślała. Na pewno popełnił jakieś błędy. Choć sprawy zostały zamknięte, Eve wie- rzyła, że uda jej się wytropić jego pomyłki. Posegregowała informacje i udała się do Whitneya. Z błogosławieństwem komendanta w kieszeni wróciła do swojego biura w wydziale zabójstw. Planowała już następne posunięcie. Przechodząc przez salę detektywów, kiwnęła na Baxtera, by udał się za nią. - I jak, przyjrzałeś się facetowi, który ją dyma na boku? - Nie dyma jej żaden facet. Eve na chwilę straciła impet. J D.Robb 231 Powlirka... - Cholera, Baxter, musi ktoś być. Babka ma romans wypisa- ny na twarzy. Prawie wyczułam zapach seksu. - Błagam, bo cary sztywnieję. Muszę napić się twojej kawy i trochę się uspokoić. - Jeśli nie udało ci się namierzyć jej... - Udało mi się. - Zamówił olbrzymi kubek kawy z dwiema łyżeczkami cukru i śmietanką. Kiedy w gabinecie zapachniało, Baxter oparł się o szafkę z aktami i z nabożeństwem upił pierw- szy łyk gorącego napoju. - Cholera, to dopiero kawa. A wraca jąc do tematu, blondyna jest naprawdę niezła. - Zabieraj swój sztywny i pusty łeb z mojego biura. Ona pie- przy się z kimś na boku. - Czyja mówiłem, że nie? - Baxter uśmiechnął się, wypił łyk kawy i zerknął na Eve znad kubka. - Tyle, że ona nie trzyma za drążek. - Ona... Och. No tak, bardzo interesujące. - Eve usiadła na brzegu biurka i zaczęła się zastanawiać. - Nie dość", że się pusz cza, to jeszcze z babką. Dla faceta to musi być wyjątkowo wku rzające. - A babka pierwsza klasa. Wysoka, szczupła, czarna, piękna. Taka, co to aż chciałoby sieją schrupać, zaczynając od stóp. Co za strata. Dwie wyjątkowo udane przedstawicielki gatunku ba- wią się ze sobą. Oczywiście sama myśl o tym, jak one się ze so bą bawią, też jest przyjemna. Spędziłem przyjemnie czas, dzię- kuję za to zadanie. - Jesteś chorym zbokiem. - I jestem z tego dumny. - Jeśli możesz, przestań na chwilę fantazjować o lesbijkach i zdaj raport. - Już przestałem, ale zamierzam do tego wrócić. Na razie mogę opowiedzieć akt drugi. Twoja dziewczyna wyszła z biura o dwunastej czterdzieści pięć. Złapata taksówkę i pojechała w stronę centrum, do hotelu Silby przy Park Avenue. W holu czekała na nią jej partnerka. Gorąca kotka to Serena Unger, co sprytny detektyw ustalił dzięki swojemu urokowi, talentom i pięćdziesiątce, którą położył przed portierem. - Pięćdziesiąt? Cholera, Baster! I. D, Bobb 232 Powlorfca „ s - Hej, buda na poziomie to i łapówka na poziomie. Unger zja- "a się wcześniej. Obie udały się do windy, która ku radości de- ktywa okazała się szklana. Dzięki temu, wykorzystując nowo- zesne techniki obserwacyjne, mógł widzieć, jak w drodze na czternaste piętro obdarzają się czymś namiętnym i mokrym, "eszly do pokoju 1405 i tam pozostały aż do czternastej zero ze- o, oddając się czynnościom, które niestety pozostały dla detek- a słodką tajemnicą. Julietta Gates opuściła pokój i hotel, zła- ała taksówkę i wróciła do swojego miejsca pracy z uśmiechem, tory detektyw uznał za oznakę pełnej satysfakcji. - Sprawdziłeś Unger? - Zleciłem to Trueheartowi, kiedy czekaliśmy na lunch. Jest projektantką mody. Trzydzieści dwa lata, samotna. Aktualnie .pracuje dla Mirandiego, w nowojorskim oddziale. i - Pytanie: kobieta zdradza cię z kobietą. To lepiej czy gorzej, niż kiedy zdradza z facetem? - Och, dużo gorzej. Nie dość, że się puszcza, to jeszcze nie potrzebuje do tego kutasa. A to znaczy, że twój sprzęt za bar- dzo ją nie obchodzi. Gdyby to był facet, może jakoś można by to racjonalizować, no wiesz, że ją wykorzystał, albo że miała chwilę słabości. - Wykorzystał? - parsknęła Eve. - Faceci są naprawdę żało- śnie prości. - Błagam, chłopak chce mieć złudzenia. No cóż, kiedy w grę .wchodzi spódniczka, znaczy, że twoja pani musiała sama szukać. ' 1 to szukała tego, czego ty sam nie masz. Podwójna porażka. - Tak, ja też tak to widzę. Po czymś takim człowiek może maksymalnie znienawidzić kobiety. Musimy się dowiedzieć, od jak dawna Julietta bawi się z dziewczynkami. Odstawił pusty kubek i złoży! ręce jak do modlitwy. - Błagam, błagam, błagam. Wyznacz mnie do tej roboty. Ja : nigdy nie mam przyjemności z pracy. - Tu potrzebny jest ktoś delikatny. - Delikatny to moje drugie imię. - Myślałam, że na drugie masz Napalony Pies. - To moje pierwsze drugie imię - odparł z godnością. - No, Dallas, zgódź się. J. D. flobb 233 Powtórka... - Obchodź się z Unger ostrożnie. Pogadaj z pracownika mi hotelu. I ogranicz łapówki do minimum. Budżet nie przewidu je rozrzucania pięćdziesiątek na lewo i prawo. Pogadaj z sąsi:i darni. Powęsz w miejscu jej pracy. Uważaj, bo może coś zauw, i żyć i zrobi aferę. Masz być niewidzialny. Baxter, mówię powa/ nie, to delikatna robota. Nie będzie mnie w mieście. Jeśli mi się poszczęści, wrócę jutro, jeśli nie, zostanę jeszcze jeden dzień ~ Możesz zostawić tę sprawę w moich delikatnych i spraw nych rękach. Och, i wcale nie zamierzam odbierać pięćdzie siatki - dodał, kierując się do wyjścia. - Bilet był wart tej ceny Eve wiedziała, że Baxter sobie poradzi. Sama przecież nn mogła być w Bostonie, Nowym Los Angeles i jednocześnie wi; szyć wokół Sereny Unger w Nowym Jorku. Tym spokojnie m<> że zająć się Baxter, Feeney szuka podobnych przypadków a ona skupi się na innych tropach. Wyglądało na to, że udało jej się zebrać dobry zespól. A teraz zamierzata powołać jeszcze jednego członka. Tym r;i zem sama będzie musiała grać z wyczuciem. Nie spodziewała się, że tak od razu za pierwszym podejściem uda jej się skontaktować z Roarkiem, ale najwyraźniej wszech mocny bóg zebrań zdecydował, że ma się jej powieść. Admini stratorka przekazała połączenie z uprzejmym komentarzem o tym, że Roarke właśnie powrócił ze służbowego lunchu. - Co jadłeś? - zapytała, kiedy uzyskała połączenie. - Sałatkę szefa. A ty? - Ja zaraz coś zamówię. Nie masz do załatwienia jakiegoś in teresu w Bostonie? - Mogę mieć, a dlaczego pytasz? - Wybieram się tam, prawdopodobnie też na Zachodnie Wy brzeże. Muszę coś sprawdzić, a nie chcę zabierać Peabody Dziewczyna ma jutro egzamin, powinna zostać w mieście. Po za tym nie mam stuprocentowej pewności, że wrócę na czas, tak, by zdążyła. Pomyślałam, że może zechcesz się przyłączyć. - Zechcę. Kiedy? - Jak najszybciej. - To nie jest jakiś podstęp, żeby uniknąć spotkania z Sum- mersetem? J. D. fiobb 234 Powtórka... Nie, ale to całkiem miły efekt uboczny. Posłuchaj, chcesz ać czy nie? - Muszę przestawić kilka spraw. - Pochylił się, a Eve widzia- jak jego zwinne palce tańczą po klawiaturze elektroniczne- notesu. - Potrzebne mi... Za dwie godziny będę gotowy. Pasuje. - 1 teraz najtrudniejsza część. - Spotkamy się centrum transportu w Newark, powiedzmy o siedemnastej. pewno coś złapiemy. Transport publiczny? O piątej? Nie sądzę. Uwielbiała jego szyderczy uśmiech. - Godziny raczej nie da się zmienić - zaczęła. - Ale środek transportu owszem. Weźmiemy prom. Dokładnie o to jej chodziło. Właśnie to chciała od niego usły- eć. Dzięki Bogu. Ostatnią rzeczą, o jakiej marzyła, było tlo enie się z cuchnącymi od potu podróżnymi i martwienie się opóźnieniami i kompletnym brakiem higieny. Wiedziała, jak rozegrać tę partię, więc się skrzywiła. Posłuchaj, facet. To sprawa policyjna. Dla ciebie będzie to tylko przejażdżka, wypad za miasto. - Na wypad zgoda, ale ten twój środek transportu odpada. Podjadę po ciebie, jak załatwię swoje sprawy. Nie sprzeciwiaj Się, bo tylko niepotrzebnie opóźniasz wyjazd. - Zerknął na ze- igarek. - Dam ci znać, jak już będę w drodze powiedział i się rozłączył. Poszło doskonale, pomyślała. Przynajmniej to. Tuż po piątej Eve siedziała wygodnie w klimatyzowanym promie Roarke'a i skubiąc świeże truskawki, przeglądała swo- je notatki. Z każdą minutą coraz bardziej doceniała przewagę prywatnego środka transportu nad publiczną konserwą z sar- dynkami. - Możesz mi towarzyszyć podczas rozmowy z Robertą Gable - powiedziała do Roarke'a. - Później będziemy musieli się roz- stać. Rozmawiałam z oficerem prowadzącym z bostońskiej po- licji. Zgodził się na spotkanie ze mną, ale miał obiekcje co do ciebie. - Cóż, znajdę sobie jakieś zajęcie. - Roarke, zajęty ręcznym ¦ D.ftobb 235 Powtórka... programowaniem jednego z pokładowych komputerów, nie podniósł głowy. - Podejrzewam, że tak. Podejrzewam też, że musiałeś bar- dzo szybko pozałatwiać te swoje sprawy. Dzięki. - Liczę, że mi to wynagrodzisz przy najbliższej nadarzającej się okazji. - Roarke, jesteś bardzo łatwy. Uśmiechnął się, nie odrywając wzroku od ekranu. - No cóż, zobaczymy. A tak nawiasem mówiąc, nie protesto- wałaś zbyt gwałtownie, kiedy zaproponowałem prom. Następ- nym razem, kiedy będziesz udawać, bardziej się staraj. Eve wzięła do ust truskawkę. - Nie rozumiem, o czym mówisz. - Od dalszych wyjaśnień uratował ją dzwonek łącza. - Dallas. - Hej, mała, znalazłem coś dla ciebie. Pomyślałem, że mo- żesz to w drodze przejrzeć. - Feeney z zaciekawieniem.zmru żył smutne oczy. - Co to? Truskawki? - Możliwe - Przełknęła z zawstydzeniem. - Nie jadłam lun chu. To jak, przesyłasz? - Pierwszy przypadek jest strasznie brudny. Chyba za brud ny jak na naszego ptaszka. Zmasakrowane zwłoki licencjono- wanej osoby do towarzystwa. Kobieta, lat dwadzieścia osiem, wyłowiona z Sekwany. Wesoły Paryż. Trzy lata temu, w czerw- cu. Pokrojona na kawałki, nie odnaleziono wątroby i nerek. Poderżnięte gardło, na ramionach ślady po szarpaninie. Ciało za długo spoczywało w wodzie, by można było znaleźć ślady, o ile w ogóle jakieś były. Dochodzenie umorzono, sprawa po- zostaje otwarta. Jacyś podejrzani? - Prowadzący obstawiał, że to ostatni klienci z jej notesu, ale nie miał dowodów. Przyciskał też jej koordynatora, który po dobno lubi pomiatać swoimi pracownikami, ale z tego też nic nie wyszło. - Dobra. Co jeszcze? - Dwa lata temu, Londyn, dzielnica Whitechapel. Zupełnie w stylu Kuby Rozpruwacza. Prostytutka ćpunka, która jakimś cudem pozytywnie przeszła testy toksyczne. Trzydzieści sześć J. D, Robb **L Powlórka- : lat, mieszkała z dwiema kobietami z branży. Próbowali obciążyć l jej chłopaka, ale miał pewne alibi. Dla mnie sprawa jest jasna. - Jak ją zabił? - Poderżnął gardło. Chodziło mu ojej narzędzia pracy, nie znaleziono ich na miejscu zbrodni. Tym razem też pokroił cia- ło. Pociął jej piersi i obie dłonie. Prowadzący uznał, że to mor- derstwo na tle seksualnym, ale koroner miał Mika interesują- cych uwag. Po przemyśleniu jestem skłonny przyjąć jego wer- sję. Otóż uważa, że pociął ją po jej zgonie. Jak gdyby po namy- śle. Bez emocji. Jest świadek, który widział, jak ofiara oddala się w towarzystwie faceta w czarnej pelerynie i cylindrze. Po- nieważ świadek byt pod wpływem Zonera, prowadzący nie za- interesował się jego zeznaniami. - Wszystko pasuje - powiedziała Eve. - Rozumiesz? Wszyst- ko. Dusił przebrany za DeSalvo, ten strój roboczy to był ko- stium. Dlaczego nie miałby się przebrać za Rozpruwacza? Dzięki, Feeney. Podrzuć mi te dokumenty do mojej jednostki w Centrali i kopię do domowego komputera. Mam nadzieję, że wrócimy w ciągu dwudziestu czterech godzin. - Nie ma sprawy. Trochę jeszcze poszperam. Sprawdzę poza planetą. Wciągnęło mnie to. Eve oparła się wygodniej w fotelu i zapatrzyła się w sufit. - Lecimy do Londynu i Paryża? - zapytał Roarke. - Raczej nie chciałabym tracić czasu, a zwłaszcza energii, ja- ka na pewno będzie potrzebna, żeby się przedrzeć przez mię- dzynarodowe systemy zabezpieczające. Postaram się skontak- tować z prowadzącymi tamte sprawy przez łącze. Może się cze- goś dowiem. - Gdybyś zmieniła zdanie, nie zajmie to nam dłużej niż je- den dzień. Chciała zobaczyć, gdzie bywał, gdzie wcześniej pracował, ale pokręciła głową. - On jest w Nowym Jorku. Ja też muszę być w Nowym Jorku. Od dawna doskonalił technikę - odezwała się, w zasadzie do siebie. - Szlifował talent. Dlatego teraz nie potrzebuje długich przerw między kolejnymi zabójstwami. - Ma praktykę czy nie, przez ten pośpiech na pewno się ) O. Robb 237 Powtórka... w końcu na czymś potknie - zauważy! Roarke. - Może i jest skrupulatny, może i wyszlifowai talent, ale porusza się zbyt szybko, by zachować należytą ostrożność. - Chyba masz rację. Dopadniemy go, jak coś spaprze. A kie- dy już go dopadniemy, osobiście wsadzę go do pudła i złamię. I wtedy dowiemy się, że jest tego więcej. Że są ciała, ukryte. zmasakrowane, te, na których się doskonalił, zanim doszedł do takiej perfekcji, by móc je z dumą zostawiać. A wcześniejsze bfędy... cóż, on nie chce się za nie wstydzić. To jest jeden po wód, emocjonalny. Drugi jest czysto praktyczny. Nie chciał, że- by policja zajmowała się zbyt wieloma podobnymi przypadka- mi, zależało mu na tym, by nie wzbudzać podejrzeń i zaintere- sowania, dopóki nie będzie w koncertowej formie. - Trochę poszperałem na własną rękę. - Roarke odsunął swoją jednostkę. - Przez piętnaście miesięcy, między marcem dwa tysiące dwunastego a majem trzynastego, mężczyzna na- zwiskiem Peter Brent zamordował siedmiu oficerów policji w Chicago. Brent nie przeszedł testów kwalifikacyjnych z psy- chologii, dlatego nie został przyjęty do chicagowskiej policji. Wstąpił do skrajnego ugrupowania paramilitarnego, gdzie na- uczył się posługiwać swoją ukochaną bronią, miotaczem o da- lekim zasięgu. W tym czasie cywile mieli już zakaz używania tego rodzaju broni. - Znam przypadek Brenta. Lubił dachy. Przyczajał się na da- chu budynku, czekał, aż policjant znajdzie się w jego zasięgu i strzelał prosto w głowę. Zespół złożony z pięćdziesięciu osób pracował nad nim przez rok. Eve wiedziała, do czego zmierzał. Pochyliła się do przodu i położyła rękę na dłoni Roarke'a. - Brent nie zabijał kobiet. On zabijał gliny. Płeć nie miała dis niego znaczenia, liczył się tylko mundur, którego jemu nie da ne było nosić. Nie pasuje mi do profilu. - Pięć z siedmiu zabitych oficerów to kobiety. Podobnie jak komendantka chicagowskiej policji, na którą zamach się nie powiódł. Pani porucznik, nie ze mną te numery - dodał chłód no. - Pomyślałaś o Brencie, robiłaś testy prawdopodobieństwa tak samo jak ja. Wiesz, że na osiemdziesiąt osiem przecinek J. D. ftobb 3-3 o Powtórka... i sześć procent podejmie próbę naśladowania Brenta i ty bę- [ dziesz celem. - On nie chce mnie zabić - powiedziała z przekonaniem. f Przynajmniej na razie, dodała w myślach. Jeszcze nie teraz. - ! Jestem mu potrzebna, żeby go ścigać. Czuje się przez to waż- ' niejszy, wie, że jego sukces jest bardziej spektakularny, a on ma większą satysfakcję. Jeśli mnie zlikwiduje, nie będzie miał się z kim porównywać. - Ciebie zostawił na koniec. Nie było sensu dłużej udawać. Nie przed Roarkiem. - Sądzę, że gdzieś na końcu jego listy istnieje taka możli- I wość. Mogę ci jednak obiecać, że nie zdąży tego zrealizować. Ścisnął jej dłoń. - Trzymam cię za słowo. ROZDZIAŁ 16 Uznała, że przyda się jej obecność Roarke'a podczas roz- mowy z Robertą Gable. Potem będą mogli wymienić się wrażeniami. Była opiekunka zgodziła się na spotkanie, pod warunkiem, że Eve nie zajmie jej więcej niż dwadzieścia minut. - Nie była jakoś specjalnie zachwycona - oznajmiła Eve, kie dy zbliżali się do niewielkiego kompleksu apartamentów, gdzie mieszkała Gable. - Zwłaszcza kiedy powiedziałam, że będziemy u niej około szóstej trzydzieści. Punkt siódma siada do kolacji i mamy to uszanować. < - Ludzie w tym wieku mają sporo takich nawyków. - Zwracała się do mnie „panno Dallas". Cały czas. Roarke objął ją ramieniem. iy już jej nienawidzisz. - To fakt. Naprawdę jej nienawidzę, ale zrobię co do mnie należy. W pracy nie ma sentymentów - dodała. - Ciiigle o tym zapominam - powiedział i uścisnął ją. Eve podeszła do czytnika, podała swoje dane, pokazała od- znakę i powiedziała, z czym przychodzi. Wpuszczono ją tak s/.ybko, że od razu domyśliła się, iż Gable na nią czekała. - Przedstawię cię jako mojego współpracownika - powie- działa, kiedy weszli do niewielkiego foyer. Wystarczy jedno spojrzenie na jego cudowną twarz, elegancki garnitur, buty które pewnie kosztowały więcej niż wynosi miesięczna emery tura pani Gable. Eve westchnęła ciężko. - No cóż, jeśli jest śle pa i niedołężna, nie będzie się dziwić. Spróbujemy jednak ją przekonać. - To jakieś uprzedzenie. Zakładasz, że glina nie może być dobrze ubrany. - Twoja koszula przemawia głośniej niż moja broń - zbeształa J. D. Robb glin Powtórka... go. - Jak już będziemy w środku, uważaj, żeby się nie rozpięła, I usta na kłódkę. Masz wyglądać surowo i poważnie. - A ja liczyłem, że będę mógł rzucać ci spojrzenia wyrażają- ce uwielbienie. - Dosyć wygłupów. Drugie piętro. Schodami dostali się na drugie piętro, gdzie po przeciwnych stronach korytarza znajdowały się tylko dwa mieszkania. Ab- solutna cisza oznaczała, że w budynku zainstalowano dosko- nały system wygłuszający, albo mieszkańcy nie żyli. Eve nacisnęła dzwonek przy drzwiach z numerem 2B. - Panna Dallas? Słysząc jej głos, Roarke zacisnął usta, próbując opanować wesołość, i zgodnie z zaleceniem Eve wbił wzrok w drzwi. - Porucznik Dallas, pani Gable. - Proszę pokazać identyfikator. Niech pani przystawi do ju- dasza. Eve zrobiła, o co prosiła pani Gable. Przez chwilę w mieszka- niu panowała cisza. - Wygląda, że wszystko w porządku. Jest tam z panią jakiś mężczyzna. Nie wspomniała pani, że będzie w towarzystwie mężczyzny. - To mój współpracownik, pani Gable. Możemy wejść? Nie chciałabym zabierać pani więcej czasu, niż to konieczne. - Cóż, bardzo proszę. Tym razem dał się słyszeć odgłos zwalnianych zabezpieczeń i licznych blokad. W końcu Roberta Gable otworzyła drzwi i skrzywiła się na powitanie. Co tu dużo mówić, jej zdjęcie identyfikacyjne okazało się prawdziwym pochlebstwem. Wąska twarz miała tak ostre rysy, że Eve nabrała pewności, iż kobieta nie tylko unikała przyjem- nych stron życia, ale wręcz nimi pogardzała. Głębokie bruzdy wokót ust świadczyły o tym, że pochmurna mina regularnie gościła na jej twarzy. Włosy ściągnęła do tyłu tak mocno, że Eve rozbolała głowa od samego patrzenia. Jej ubranie miato ten sam odcień szarości co siwe włosy. Wy- krochmalona bluzka i sztywna spódnica wisiały na jej kości- stym ciele jak na wieszaku. Na nogach miała czarne buty o gru- I. D. Robb 2<11 Powtórka... bych podeszwach, sznurówki zawiązane były z idealną syme- trią. - Ja pana znam - odezwała się do Roarke'a i wciągnęła po- wietrze tak gwałtownie, że widać było, jak poruszają się jej nozdrza. - Pan nie jest oficerem policji. - Nie, proszę pani, - Nasz wydział korzysta z pomocy cywilnych konsultantów - wyjaśniła Eve. -Jeśli ma pani jakieś pytania dotyczące tej pro- cedury, proszę skontaktować się z moim przełożonym w No- wym Jorku i potwierdzić nasze dane. Zaczekamy na korytarzu. - To nie będzie konieczne. Odsunęła się od drzwi, wpuszczając ich do mieszkania. Pa- nowała tu sterylna czystość i spartańskie warunki. Żadnych dziwacznych falbaniastych ozdób, jakich można by się spo- dziewać po samotnej starszej pani. Nie było tu poduszek ani miotełek do kurzu. Nie było zdjęć w cudacznych ramach, ani kwiatów. W salonie stała sofa, jedno krzesło, dwa stoły i dwie lampy. Mieszkanie kompletnie pozbawione duszy i równie za- chęcające jak klatka w więzieniu o zaostrzonym rygorze. A jednak miało to też swoją dobrą stronę. W tych zimnych murach z całą pewnością nie groziło słuchanie mdłych przebo- jów Carmichaela Smitha. - Mogą państwo usiąść. Na sofie. Nie proponuję niczego do jedzenia, bo zbliża się pora kolacji. Przysunęła sobie krzesło i usiadła na nim tak prosto, jakby połknęła kij od szczotki. Stopy ustawiła równolegle na podło- dze, a kolana ścisnęła tak dokładnie, jakby używała w tym ce- lu kleju. Dłonie położyła na udach. - Wspomniała pani, że chce rozmawiać o jednym z moich byłych podopiecznych, jednak nie podała mi pani żadnego na- zwiska. To bardzo niegrzeczne, panno Dallas. - Wie pani, zabójstwa są niegrzeczne. Dlatego prowadzę to śledztwo. - Ptoszę bez impertynencji. Jeśli nie potrafi pani okazać na- leżytego szacunku, rozmowę uważam za zakończoną. - Szacunek wymaga współpracy dwóch stron. Nazywam się porucznik Dallas. J. D. flobb 2ą2 Powtórka... Gable zacisnęła usta, ale kiwnęła ze zrozumieniem głową. - Cóż, rozumiem. Porucznik Dallas. Zakładam, że skoro już pani zdobyła ten stopień, ma pani odpowiednią dla tej profesji wiedzę. Jeśli zechce pani w skrócie wyjaśnić, dlaczego mam z panią rozmawiać, szybko zakończymy i wrócimy do swoich spraw. - Chciałabym zadać pani kilka pytań natury poufnej. Proszę o dyskrecję. - Prawie całe życie mieszkałam i pracowałam w domach prywatnych, u wysoko postawionych rodzin. Jestem bardzo dyskretna. - Jedna z tych rodzin miała syna. Niles Renąuist. Gable otworzyła szeroko oczy i była to jej pierwsza prawdzi- wie emocjonalna reakcja, - Jeśli przyjechała tu pani z Nowego Jorku, by pytać mnie o państwa Renquistów, marnuje pani czas mój i swój. A mój jest dla mnie bardzo cenny. - Domyślam się, że na tyle cenny, że będzie pani chciała uniknąć podróży do Nowego Jorku, by tam stawić się na prze- pisowe przesłuchanie. - Groźba nie miała pokrycia w rzeczy- wistości, żaden sędzia nie dałby jej pozwolenia, by dla tak bła- hego powodu ściągała osobę cywilną z drugiego końca kraju, często jednak sama myśl o takim kłopocie sprawiała, że ludzie nabierali chęci do współpracy. - Nie sądzę, by miata pani prawo zabierać mnie do Nowego Jorku jak jakiegoś kryminalistę. - Zdenerwowanie wywołało na twarzy Gable lekkie rumieńce. Bez wątpienia mój adwo- kat na to nie pozwoli. - Możliwe. Bardzo proszę, niech pani go wezwie, jeśli nie szkoda pani czasu i pieniędzy. Zobaczymy, kto wygra. - Pani zachowanie i postawa mnie nie interesują. Gable tak mocno zacisnęła dłonie na udach, że jej kostki zbie- lały. Na pewno szczypała, Eve nie miała co do tego wątpliwości. - Ciągle to słyszę. To ciągłe zajmowanie się morderstwami sprawia, że robię się nerwowa. Pani Gable, rozmawiamy tu i teraz, w pani przytulnym mieszkaniu, albo puszczamy w ruch machinę biurokracji. Wybór należy do pani. J.D. Rubb 243 Powtórfca Kobieta patrzyła na nią lodowatym wzrokiem, nawet nie mrugając. Na policjantce z jedenastoletnim stażem nie zrobiło to wrażenia. - Dobrze. Niech pani pyta. Odpowiem na te, które uznam za stosowne. - Czy Niles Renąuist pod pani opieką kiedykolwiek zacho- wywał się agresywnie? - Absolutnie nie. -Parsknęła, odpędzając od siebie tę myśl. - Zawsze był ułożonym chłopcem z dobrego domu. Jego kariera i stanowisko, jakie obecnie zajmuje, dobitnie o tym świadczą. - Czy utrzymuje z panią kontakt? - Przysyła mi kwiaty na urodziny i życzenia bożonarodze- niowe, co uważam za bardzo stosowne. - A więc łączą państwa czule relacje. - Czułe? - Gable skrzywiła się, jakby poczuła jakiś nieprzy- jemny zapach. - Pani porucznik, ja nie chcę i nie wymagani żadnych czułości ze strony moich licznych podopiecznych, tak jak pani nie wymaga tego od swoich podwładnych. - A czego pani wymaga... a raczej wymagała? - Posłuszeństwa, szacunku, dyscypliny, właściwego zacho- wania. Eve bardziej przypominało to wojsko niż przedszkole, ale nie zaprotestowała. Kiwnęła głową. - Renąuist tak właśnie się zachowywał? - Oczywiście. - Czy stosowała pani kary cielesne? - Tylko wtedy, kiedy uznałam to za konieczne. Służyło to za równo mnie, jak i moim podopiecznym. Moja metoda polegała na dostosowaniu rodzaju kary do winy i indywidualnych po- trzeb dziecka. - Czy pamięta pani, jaki rodzaj kar najlepiej wpływał na Ni- lesa Renquista? - Zakazy. Pozbawianie go rozrywki, towarzystwa, zabaw i tym podobnych rzeczy. Oczywiście, podczas trwania kary próbował się kłócić, albo stawał się ponury, ale w końcu za- wsze się poddawał, Tak jak wszyscy moi podopieczni, szybko zrozumiał, że trzeba ponosić konsekwencje złego zachowania. ). D. flobb 2. Robt> 24B Powtórka... - Wciąż mnie to męczy. Nadal nie przestałem szukać. Więc powiada pani, że w Nowym Jorku miała pani podobny przypa- dek i dlatego trafiła pani do mnie. Chcę wiedzieć więcej. Dobrze go rozumiała, dlatego postanowiła uchylić rąbka ta- jemnicy. - Naśladuje znanych seryjnych morderców. To jeden z po- wodów, dla których zaatakował w Bostonie. - Dusiciel z Bostonu? - Haggerty wydął usta. - Też o tym my- ślałem. Podejrzewałem, że może to jakiś naśladowca. Było wy- starczająco dużo identycznych elementów. Dokładnie zbada- łem tamte przypadki, szukałem podobieństw do mojej sprawy. Nic się nie wykrystalizowało, a że nie uderzył drugi raz... - Uderzył. Bezdomna w Nowym Los Angeles. Jeszcze przed Bostonem i Nowym Jorkiem. Zabił też trzy licencjonowane ko- biety do towarzystwa w Paryżu, Londynie i Nowym Jorku. Tym razem naśladował Kubę Rozpruwacza. - Ja pierdolę. - To ten sam facet. Przy moich ofiarach zostawił do mnie listy. - Do mnie nie zostawił - odpowiedział na pytanie, którego nie zdążyła zadać. - Nie było żadnych świadków, system za- bezpieczający, o ile tak można to nazwać, został zdemontowa- ny na dzień przed morderstwem. Nie zdążyli naprawić. Poka- żę pani moje notatki. Eve wyjęła swoje. Zanim dokończyła piwo, ustalili, że wy- mienią się danymi dotyczącymi tych spraw. Zerknęła na zegarek i zastanowiła się, co robić. Skontakto- wała się z Zachodnim Wybrzeżem i umówiła na spotkanie z oficerem prowadzącym. Następnie zadzwoniła do Roarke'a. Odniosła wrażenie, że też jest w jakimś barze, ale sądząc po pięknym oświetleniu, dyskretnym szumie w tle i bąbelkach, bar miał o kilka gwiazdek więcej niż spelunka Haggerty'ego. - Skończyłam i właśnie wychodzę - powiedziała. - Ile czasu jeszcze potrzebujesz? - Myślę, że pół godziny mi wystarczy. - Dobra, spotkamy się przy samochodzie. Mam co robić do twojego przybycia, Masz coś przeciwko temu, żebyśmy skoczy- li prosto na Zachodnie Wybrzeże? 1.0. Robb -ag Powtórka... - Och, sądzę, że i tam znajdę sobie jakieś zajęcie. Nie miała wątpliwości. Czekając, aż Roarke dotrze na miej sce, przeczytała wszystkie notatki i zabrała się za pisanie ra portu dla swojej ekipy i komendanta. Roarke odłożył teczkę, uruchomił silniki i w oczekiwaniu, a-> maszyna będzie gotowa do startu, zamówił w pokładowym a u tokucharzu posiłek dla siebie i Eve. - Co sądzisz o koszykówce? - zapytał. - Może być. Nie ma w niej tej poezji, którą tak lubię w base ballu, poza tym to ograniczenie boiska, ale gra ma swoją dr.i maturgię i szybkość. A ty co, w godzinę kupiłeś Boston Celtics '¦' -W rzeczy samej. Podniosła głowę. - Przestań. - W zasadzie trwało to dłużej niż godzinę. Od kilku miesić, cy prowadziłem negocjacje. Dziś, korzystając z tego, że byłem na miejscu, popchnąłem sprawę i sfinalizowałem umowę. }'n myślałem, że to może być zabawne. - To ja przez godzinę piję cienkie piwo i rozmawiam o moi derstwach, a ty w tym czasie kupiłeś drużynę koszykówki? - Cóż, niech każdy robi to, w czym jest najlepszy. Jadła, bo Roarke postawił przed nią jedzenie, i opowiad;il. mu swoje wrażenia. - Haggerty to sumienny policjant. Typ buldoga, nie tylko z budowy. Buldog mentalny. Minęło tyle czasu, a on wciąż pi.i cuje nad tą sprawą. Większość glin dawno by zrezygnował.! Szukał, ale niczego nie znalazł. Nie rozumiem dlaczego, bo n i czego nie zaniedbał. Może coś się wyjaśni, jak przejrzę wszyM kie dokumenty. - A w czym ci to pomoże? - Dowiem się, czy tam byt. Upewnię się. Daty. Sprawdzę, c/ osoby z mojej listy nie przebywały wtedy w Bostonie, albo cv \ potrafią udowodnić, gdzie w tym czasie były. Może akui.u przypadkiem odkryję jakiś związek między kimś z listy, a of i. > rą Haggerr/ego. J. D. Robb 250 Powtórka... - Ktoś tu jeszcze jest buldogiem - skomentował Roarke. - .1 nie chodzi mi o budowę, ale konstrukcję psychiczną. Jeśli chcesz, mogę sprawdzić dla ciebie prywatnych i publicznych przewoźników. Zobaczymy, czy przy tych datach pojawią się jakieś znajome nazwiska. - Nie mam na to pozwolenia. Na razie. Kiedy podłączę do mojej sprawy Nowe Los Angeles i te europejskie morderstwa, na pewno je dostanę. Wszyscy podejrzani na mojej liście to znane osobistości. Jeśli podejdę zbyt blisko, mogą wykorzystać to przeciwko mnie i zablokować mi śledztwo. - Oczywiście, o ile zauważą, że w ogóle do nich podchodziłaś. Eve wiedziała, że nikt nie zauważy podchodów Roarke'a. - Nie będę mogła wykorzystać dowodów, jeśli wcześniej nie dostanę pozwolenia na ich poszukiwanie. Tyle, że będę wiedziała, jak zawęzić listę, pomyślała. To być może wystarczy, by uratować czyjeś życie. - Przymknę go, a sąd go wypuści, bo jego adwokat podważy prawomocność jakiegoś mało istotnego dowodu. Wyjdzie i po drodze zamorduje następną osobę. Nie przestanie, dopóki ktoś go nie powstrzyma. Nie tylko dlatego, że to lubi i tego potrze- buje, ale przede wszystkim dlatego, że od dawna na to praco- wał. Jeśli to spieprzę, jeszcze bardziej go nakręcę. Wróci na scenę, a ja będę mieć na sumieniu następne ofiary. Roarke, nie mogłabym z tym żyć. - Rozumiem, ale spójrz na mnie i obiecaj, że jeśli kogoś zabi- je, zanim zdążysz go powstrzymać, nie będziesz miała takich oporów. Podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy. - Chciałabym - powiedziała cicho. Detektyw Sloan był młodym, ambitnym policjantem, który prowadził sprawę razem ze swoim starszym, bardziej doświad- czonym i mniej zaangażowanym partnerem. Od tamtej pory partner przeszedł na emeryturę, a do Sloana dołączyła kobie- ta. Na spotkanie z Eve stawili się oboje. - To było moje pierwsze zabójstwo, gdzie pełniłem funkcję oficera prowadzącego - powiedział Sloan, kiedy siedząc w ba- ). D. Robb 251 Powtórka... rze ze zdrową żywnością popijali świeży sok. Speluna dla glin w wersji „Nowe Los Angeles". W lokalu było jasno i chłodno, ściany w ostrych kolorach, ob- sługa radośnie pląsająca między klientami. Eve dziękowała w duchu Bogu, że mieszka na drugim końcu kraju, gdzie kelnerzy są należycie opryskliwi i nigdy nie przy- szfoby im do głowy proponowanie gościom ananasowo-papa- jowych napojów. - Trent dał mi to zadanie w ramach treningu - dodał. - Akurat. Dał ci to zadanie, żeby on sam nie musiał ruszać swojej grubej dupy zza biurka - wtrąciła jego partnerka. Sloan uśmiechnął się uprzejmie. - Mogło mu to przyjść do głowy. Ofiara pracowała bez licen- cji. Po zidentyfikowaniu udało mi się odnaleźć jej rodzinę, ale nikt nie chciał odebrać ciała. Świadkowie, których ledwo skło- niłem do rozmowy, złożyli sprzeczne zeznania. Podejrzewam, że byli pod wpływem nielegalnych substancji. Najbardziej wia- rygodna osoba opisała mężczyznę nieokreślonej rasy w szarym lub niebieskim ubraniu roboczym, który wszedł do budynku mniej więcej w czasie, gdy popełniono morderstwo. Ofiara, tak jak cała reszta mieszkańców, przebywała tam nielegalnie. Nikt nie zwracał na nikogo uwagi. - Pani ma coś podobnego w Nowym Jorku, prawda? - Part- nerka nazywała się Baker. Tak samo jak Sloan, była okazem zdrowia i urody. Z wypłowiałymi od słońca włosami oboje wy- glądali raczej jak profesjonalni surferzy niż gliny. Złudzenie mijało, kiedy spojrzało się w ich oczy. - Cóż, sprawdziliśmy, po tym jak pani się ze mną skontakto- wała - wyjaśnił Sloan. - Chcieliśmy się jakoś przygotować na spotkanie, więc dowiedzieliśmy się, kogo pani szuka i dlaczego. - Świetnie, nie będę tracić czasu na tłumaczenie. Chciała- bym, żeby pozwolił mi pan skopiować dokumentację dotyczą- cą waszej sprawy i wprowadził w szczegóły śledztwa. - Mogę to zrobić, jednak coś za coś. Pierwszy raz byłem pro- wadzącym - dodał Sloan. - Bardzo zależy mi na zamknięciu tej sprawy. - Nam obojgu zależy - poprawiła go Baker. -Trentowi stuk- J. D.Robb j-j Powtórka... nęło dwadzieścia pięć lat, odebrał kasę i do końca życia zamie- rza łowić ryby. Nic go nie obchodzi. - Rozumiem - skwitowała Eve. Tym razem pozwoliła, by po skończeniu spotkania Roarke przyjechał po nią na miejsce. W końcu glina, który nie czuje się niezręcznie pijąc sok z papai w miejscu publicznym, nie powi- nien mieć obiekcji, kiedy inny oficer wsiada do eleganckiego cacka z odkrytym dachem. Eve rzuciła rosnący plik dokumentów i kolekcję dyskietek na tylne siedzenie. - Chciałabym obejrzeć miejsce zbrodni. - Nie ma sprawy. Podała adres, a Roarke zaprogramował pokładowy komputer. - A ty co, kupiłeś Dodgersów? - Niestety nie, ale wystarczy, że poprosisz. Kiedy ruszyli, Eve oparła się wygodnie na fotelu i zamyśliła się. - Nie mam pojęcia, dlaczego ludzie tu mieszkają. Jakby nie było innych wielkich miast. - Ale wietrzyk mają tu przyjemny - zauważył Roarke. - Poza tym poradzili sobie ze smogiem i tym upiornym hałasem. - Całe to miasto wygląda jak projekcja wideo albo program do zabawy w wirtualną rzeczywistość. Wszystko takie słodkie, różowiutkie, bielutkie. I te zdrowe ciała z przylepionymi uśmiechami. Aż dreszcze przechodzą. A te palmy na środku miasta to już naprawdę przesada. To niesprawiedliwe. - Więc powinnaś być zadowolona. Budynek, którego szu- kasz wygląda koszmarnie, a mieszkańcy z pewnością są odpo- wiednio szarzy i zaniedbani. Eve wyprostowała się, ziewnęła i rozejrzała wokół. Mniej więcej połowa sygnalizatorów ulicznych nie działała. Budynek pogrążony był w całkowitej ciemności. Większość okien okratowano, w niektórych wstawiono dyktę. W mroku przemykały pochylone postaci. W jednym z mieszkań odbywał się właśnie handel nielegalnymi substancjami. - O widzisz, to jest to. - Uśmiechnęła się i wysiadła z wozu. - Masz tu system zabezpieczeń, prawda? - Spokojna głowa. - Roarke postawił dach i zablokował zamki. J. D.Robb 253 Powtórka... - Zajmowała lokal na trzecim piętrze. Skoro już tu jesteśmy, może wpadniemy z wizytą? - Nie ma to jak odwiedzanie opuszczonych budynków, gdzie w każdej chwili można zaliczyć cios nożem w plecy albo zde- rzyć się z miotaczem. - Ty masz swoje rozrywki, ja mam swoje. - Eve czujnie rozej- rzała się po okolicy i namierzyła obiekt. - Hej, ty! Dupku! - za- wołała do chwiejącego się na nogach ćpuna w czarnej kurtce. - Wkurzę się, jeśli będę musiała cię gonić- ostrzegła. - W końcu tak się potknę, że mój but wyląduje na twoich jajach. Mam py- tanie. Prawidłowa odpowiedź jest warta dychę. - Ja nic nie wiem. - No to nie będzie dychy. Dawno się tu kręcisz? - Chwilę. Nikomu nie przeszkadzam. - Byłeś tu, kiedy uduszono Susie Mannery z trzeciego piętra? - Kurwa. Nikogo nie zabiłem. Nikogo nie znam. To ci kolesie na biało. - Jacy kolesie na biało? - No, kurwa, wiesz, ci z drugiego świata. Zamieniają się w szczury i zabijają ludzi we śnie. Gliny ich znają, pewnie to gliny. - Jasne. To ci kolesie. Spadaj! - rzuciła i ruszyła w kierunku budynku. - A moja dycha? - To była zła odpowiedź. W drodze na trzecie piętro nie znalazła prawidłowej odpo- wiedzi. Lokal po Mannery był już zajęty, ale nie zastała gospo- darza w domu. Na podłodze leżał zniszczony materac, jakieś szmaty i stara nie dojedzona kanapka. Nie zdołała wyciągnąć z mieszkańców żadnych informacji. Niczego nie widzieli, niczego nie słyszeli. - Strata czasu - mruknęła w końcu. -To nie moje podwórko. Nie wiem, kogo przyciskać. Nawet gdybym wiedziała, nie mam pojęcia, czy to by się do czegoś przydało. Kiedy się żyje w ta- kich warunkach, ludzie sądzą, że się poddałeś. A Mannery się nie poddała. Sloan dał mi listę rzeczy, które miała w mieszka- niu. Ubrania, zapas żywności i wypchany pies. Ktoś, kto się J. D. Robb jca Powtórka... poddał, nie trzymałby w domu wypchanego psa. Pewnie była pod wpływem Zonera, kiedy jej to zrobił. Wciąż oddychała. Nie miał prawa. Roarke popatrzył jej w oczy. - Pani porucznik, jest pani zmęczona. - Nic mi nie jest. Pogładził ją po policzku. Eve na moment przymknęła oczy. - Tak, jestem zmęczona. Znam takie miejsca. Nie raz, kiedy, było cienko z forsą, przenosiliśmy się do takich mieszkań. Cho- lera, to mogło być tutaj. Dokładnie wszystkiego nie pamiętam. - Eve, musisz odpocząć, na chwilę się wyłączyć. - Zdrzemnę się w drodze. Nie ma co tu dłużej sterczeć. W Nowym Jorku będzie mi się lepiej myślało. - Wracamy do domu. - Chyba zepsułam ci wypad za miasto. - Następnym razem sobie odbiję. Zasnęła natychmiast po tym, jak prom wzbitsię w powietrze, i przespała całą drogę do Nowego Jorku śniąc o szczurach, któ- re przybierały postać ubranych na biało mężczyzn. Przez chwi- lę śnił jej się człowiek bez twarzy, dusi! ją długim białym szali- kiem, który potem zawiązał jej na szyi w piękną kokardę. ROZDZIAŁ 17 Trzy razy w tygodniu Marlenę Cox pracowała w Ri- le/s Irish Pub na zmianie od dziesiątej do drugiej nad ra- nem. Lokal należał do jej wuja, który tak naprawdę nazywał się Waterman, ale jego matka była z domu Riley. Wuj Pete uznał, że to wystarczy, by tak nazwać pub. Praca pozwalała jej opłacić podyplomowe studia na Colum- bii. Studiowała ogrodnictwo, ale nie miała pojęcia, czym chce się w przyszłości zajmować i co zrobi z tytułem naukowym. Lu- biła się uczyć, dlatego w wieku dwudziestu trzech lat nada) by- ła studentką. Była śliczną drobną brunetką z długimi prostymi włokami i prostodusznym spojrzeniem brązowych oczu. Rodzina bar dzo się o nią martwiła, bo latem w Nowym Jorku w nieznanych okolicznościach zamordowano kilkoro studentów. Marlenę z tego powodu wypisała się nawet z letnich kursów. Nie kryła, Że sama też się boi. Znała dziewczynę, która zginęła pierwsza. Wprawdzie niezbyt dobrze, ale jednak. Przeżyła szok, kiedy w raportach w mediach rozpoznała twarz koleżanki z uczelni. To pierwsza jej znajoma, która zmarła, a do tego śmiercią tak gwałtowną. Nie trzeba było jej długo przekonywać, że powin- na zachować szczególną ostrożność i trzymać się blisko domu. Policja ujęła zabójcę. Okazało się, że Marlenę znała też i je- go. Tym razem wiadomość wywołała nie tylko szok, ale i pew nego rodzaju podniecenie. Teraz, kiedy sprawa przycichła, Marlenę przestała myśleć o dziewczynie, którą znała z widzenia, i zabójcy, z którym przez chwilę rozmawiała w klubie. Między rodziną, pracą i stu- diami prowadziła zwyczajne życie. Ostatnimi czasy nawet nieco zbyt normalne. Wprost nie mo gła się doczekać, kiedy zajęcia rozkręcą się na dobre. Chciafci rzucić się w wir studiów, spędzać więcej czasu z przyjaciółmi J, D, Robb 2S6 Powtórka Zamierzała też poważniej zająć się chłopakiem, z którym flir- towała podczas przerwanego letniego kursu. Od przystanku metra do mieszkania, które wynajmowała z dwiema kuzynkami, dzieliły ją dwie ulice. To była świetna lo- kalizacja, rodzina bardzo ją pochwalała. Sąsiedztwo ciche, a okolica czysta i przyjazna. Krótki spacer wcale Marlenę nie przeszkadzał. Przemierzała tę trasę od dwóch lat i nikt nigdy jej nie zaczepił. Czasami nawet tego żałowała. Ktoś mógłby ją zaczepić tylko po to, by dać jej okazję do udowodnienia przewrażliwionej ro- dzinie, że potrafi sobie radzić. Za rogiem stał van należący do firmy transportowej, podob- ny to tego, którym sama przewoziła swoje rzeczy z mieszkania rodziców. Dziwna pora na przeprowadzkę, pomyślała, kiedy usłyszała dobiegający ze środka hałas i kilka ostrych przekleństw. Z tyłu samochodu jakiś mężczyzna próbował wsadzić na pa- kę sofę. Był dobrze zbudowany, i choć widziała tylko jego ple- cy, wydał jej się na tyle miody, by mógł to zrobić sam. Dopiero po chwili zauważyła na jego prawej ręce duży biały gips. Męż- czyzna próbował podnieść mebel lewą ręką, ale ciężar był zbyt duży i sofa z hukiem osunęła się na ulicę. - Niech to cholera weźmie! -wyjął z kieszeni białą chustecz kę i osuszył czoło. Teraz widziała go dokładniej. Był całkiem przystojny. Spod czapeczki wystawały sięgające do ramion kręcone ciemne wło- sy, takie, jakie najbardziej u mężczyzn lubiła. Przystojny czy nie, rozmawianie z nieznajomym na ulicy w środku nocy nie jest zbyt mądre, pomyślała, mijając go, ale on wyglądał tak żałośnie - zmęczony, sfrustrowany, po prostu bezbronny. Dobroduszna natura kazała jej przystanąć, nowojorska ostrożność natomiast przypominała, że lepiej zachować bez- . pieczny dystans. - Wprowadza się pan czy wyprowadza? - zapytała. Poderwał się, wzbudzając jej wesołość. Kiedy się odwrócił i ją zobaczył, jego rumiana twarz zrobiła się czerwona. I D Robb 257 Powtórka... Zdaje się, że ani jedno, ani drugie. Równie dobrze móKl bym zostawić tego wrednego grata tutaj i zamieszkać w samo chodzie. t-."vM^Si^PT, nkŹle uszk(,dzić r<*ę- - Ciekawość pchnęła j;| kilka kroków bliżej. - Nigdy nie widziałam takiego gipsu - No tak. - Pogładził dłonią opatrunek. - Jeszcze dwa rygo dnie. Złamana w trzech miejscach. Skałki w Tennessee, głupot;, Zdawało się jej, że uchwyciła lekki południowy akcent Pode szła jeszcze troszkę bliżej. - Nie za późno na przeprowadzkę? - Cóż, moja dziewczyna, to znaczy, była dziewczyna - skrzy wił się - pracuje w nocy. Powiedziała, że jeśli chcę zabrać swo je rzeczy, mam to zrobić, kiedy jej nie będzie w domu. Jeszcze jeden pech dodał, smutno się uśmiechając. - Mój brat powi men juz tu być, ale się spóźnia. Typowe. Chciałem zabrać rze- czy, zanim Donna wróci, a poza tym mam samochód tylko do szóstej rano. * Był nawet bardzo przystojny. Nieco starszy niż mężczyźni z którymi się do tej pory zadawała, ale podobał jej się ten jeso nosowy głos. Na dodatek był w tarapatach. Może panu pomóc? -Naprawdę? Pomogłaby pani? Bardzo dziękuję. Może mo- glibyśmy wstawić to bydlę do środka. Pewnie do tej pory poja- wi się Frank. Z resztą rzeczy chyba sobie poradzę - Nie ma sprawy. - Podeszła blisko. - Niech pan wejdzie do środka, a ja popchnę i jakoś to pan tam ustawi. - Dobra, spróbujmy. - Gips wyraźnie mu utrudniał wspięcie się na pakę. Marlenę wytężyła całą siłę, próbując dźwignąć mebel, ale so- ta znów huknęła o ziemię. - Przepraszam. - Nie szkodzi - uśmiechnął się, choć wydawał się wyczerpa- ny. Nie jest pani siłaczką, prawda? Jeśli ma pani jeszcze mi- nutkę, może spróbujemy inaczej. Ja dźwignę ciężar. Niech pa- ni tam wejdzie i może spróbuje wciągnąć to pudło do środka a ja będę pchał - powiedział, wyskakując z samochodu Gdzteś w głębi duszy jakiś cichy głos ją ostrzegał, ale go )DR°bb 258 Powtórka... 'gnorowała. Zachęcona ciepłym uśmiechem mężczyzny, drapała się do ciężarówki. Między kolejnymi poleceniami klął i złorzeczył na spóźniają- !go się Franka, wprawiając ją tym w rozbawienie. Sofa wjechała do środka, a Marlenę wciągnęła ją pod samą 'anę, zadowolona, że udało się wykonać zadanie. - Misja zakończona. - Jeszcze moment! Niech pani... - Wskoczył do środka i rę- kawem zdrowej ręki otarł pot z czoła. - Może ją jeszcze przesu- niemy, o tam - wskazał kąt. Choć ostrzegawczy głos w jej duszy zaczynał wołać coraz głośniej, spojrzała we wskazanymi kierunku. Pierwszy cios, który trafił w bok głowy, wytrącił ją z równo- wagi. Zachwiała się, w oczach błysnęło światło i nagle poczuła straszliwy, niezrozumiały ból. Zatoczyła się i zahaczywszy sto- pą o nogę sofy, przychyliła się w lewo, nie zdając sobie sprawy z tego, że właśnie uniknęła drugiego, jeszcze brutalniejszego uderzenia gipsem w głowę. Trafił ją w ramię. Jęcząc, próbowała odsunąć się jak najdalej od niego, by uniknąć kolejnego ataku i bólu. Poprzez szum, w głowie słyszała jego słowa. Zdawało jej się, że jego głos się zmienił. Szarpnął ją w tył. Coś się rozdarło -jej ubranie, a mo- że ciało? - Nie, nie uda ci się, ty przebiegła mała dziwko! Nic już nie widziała. W oczach miała ciemność, gdzieś w od- dali migały tylko jakieś światła. Poczuła smak krwi, swojej krwi. Cały czas słyszała te przerażające groźby, które wykrzy- kiwał tym okropnym głosem. Płakała. Ciche zwierzęce skomlenie przeszło w jęk, kiedy na jej plecy spadły kolejne uderzenia. Ze wszystkich sił starała się nie stracić przytomności. Drżącą ręką sięgnęła do kieszeni i zmusiła zdrętwiałe palce, by chwyciły mały przedmiot, prezent od wuja, który podarował jej, kiedy zaczęła u niego pracować. Wiedziona ślepym instynktem, wyciągnęła rękę w kierunku, z którego dobiegał jego głos. Zawył. Ten groteskowy odgłos upewnił ją, że sprej na bandy- tów trafił w cel. Jednocześnie odezwał się alarm, zsynchroni- I 0.Robb j-Q Powtórka... zowany z przyciskiem uruchamiającym rozpylacz. Szlochając - a może to on szlochał, nie była j uż pewna - spróbowała się wy- czołgać. Potworny ból eksplodował w jej brzuchu, kiedy silne kopnię- cie miażdżyło jej żebra, a potem szczękę. Poczuła, że odpływa, a świat oddala się od niej, znika we mgle. Upadła na chodnik. Dochodziła czwarta nad ranem, kiedy Eve pochyliła się nad plamą krwi na chodniku. Nieprzytomną Marlenę Cox przewie- ziono do szpitala godzinę wcześniej. Lekarze nie dawali jej szansy na przeżycie. Porzucił wynajęty samochód i swoje rzeczy, a krwawiącą ofiarę zostawił na ulicy. Nie zdążył jej wykończyć. Eve przykucnęła i sięgnęła po leżący na chodniku kawałek białego gipsu. Dziewczyna broniła się na tyle zaciekle, że prze- goniła napastnika. Eve oglądała czapeczkę, którą umieszczono w torebce zabez- pieczającej dowody rzeczowe. Tani wzór, trudny do wyśledze- nia. Sofa stara, zniszczona, mocno używana. Pewnie kupił ją na pchlim targu. Dzięki Bogu mieli ciężarówkę, może im się poszczęści. Dwudziestotrzyletnia kobieta umierała. Eve podniosła głowę, kiedy nadbiegła Peabody. - Pani porucznik? - Kobieta, lat dwadzieścia trzy - zaczęła Eve. - Zidentyfiko- wana jako Marlenę Cox. Mieszka w tym budynku - powiedzia ła, wskazując dłonią. - Chyba wracała z pracy. Kontaktowałam się ze szpitalem, do którego ją przewieziono, zanim się tu zja wiłam. Jest na chirurgii, prognoza raczej nieciekawa. Ciężkie pobicie, zwłaszcza głowy i twarzy. Użył tego, przynajmniej na początku. - Pokazała odłamek gipsu. - Co to? - Gips. Pewnie miał rękę w gipsie. Biedaczek, próbował za- ładować albo wyładować sofę z ciężarówki. Raczej ładował. Poprosił dziewczynę, żeby weszła na pakę. Męczył się z gip- sem, wyglądał na nieszkodliwego, więc pomyślała, że mu po- może. Pewnie był miły i czarujący. Uśmiechał się i smutno J. D. Robb 260 Powtórka... I wzdychał a kiedy dziewczyna weszła do środka, zaatakował. § Uderzył ją w głowę, żeby straciła równowagę, a najlepiej przy- Itomność. Walił tak mocno, aż gips popękał. | Podeszła do tyłu ciężarówki. Ciasno, nie miał miejsca, zęby I się zamachnąć. Tu popełnił błąd, zauważyła Eve. Nie przew.- [ dział, że jego cios nie będzie miał odpowiedniej mocy, a poza tym te wszystkie rzeczy - sofa, pudła - bardzo przeszkadzały. \ Naśladownictwo dobre, ale nieprzemyślana scenografia ze- psuła mu występ, pomyślała. - Nie był wystarczająco szybki - powiedziała do Peabody. - A może za bardzo mu się podobało. Dziewczyna użyła spreju. - Eve podniosła woreczek, w którym znajdował się dowód rze- czowy w postaci małej buteleczki. - Podejrzewam, że co naj- mniej raz trafiła go w twarz, albo gdzieś blisko. Mo t syrena. Uciekł, bo włączyła się syrena alarmowa. Przynajmniej tak mi to wygląda - dodała, wskazując plamę krwi na chodniku - Wypadła, albo on ją wypchnął z ciężarówki. Mundurowy, któ- ry mnie wprowadził, powiedział, że jak zobaczył, ile straciła krwi był pewien, Że dziewczyna nie żyje. Ale wyczuł puls. - Ted Bundy. Zdążyłam się trochę zorientować - powiedzia- ła Peabody, kiedy Eve spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Zwłaszcza w seryjnych mordercach, których umieściła pani na liście. To ta metoda. .... - Tak tylko że nie do końca mu wyszło. Założę się, ze go to wkurzyło. Nawet jeśli dziewczyna umrze, nasz ptaszek będzie wściekły. Peabody, bierzemy się za ciężarówkę. Mundurowi zrobią wywiad wśród sąsiadów. Zaraz przyślę ekipę, mech przeszukają samochód. I, do kurwy nędzy, znajdźmy wreszcie coś na tego sukinsyna. Kiedy Eve dotarła do szpitala, Marlenę nadal przebywała na sali operacyjnej oddziału chirurgicznego. W poczekalni było tłoczno. Dyżurna pielęgniarka poinformowała ją, ze rodzina poszkodowanej już tam jest. Wszyscy jednocześnie odwrócili się i spojrzeli w jej kierun- ku, a Eve bezbłędnie rozpoznała tę mieszaninę szoku, strachu, nadziei, rozgoryczenia i złości na ich twarzach. ). 0- Robb - Przepraszam, że przeszkadzam. Jestem porucznik Dallas z nowojorskiej policji. Chciałabym mówić z panem Peterem Watermanem. - To ja - odezwał się wysoki, dobrze zbudowany mężczyznn o ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach i popatrzył na nią z niepokojem. - Możemy wyjść i porozmawiać, panie Wałerman? Pochylił się, szepnął coś do jednej z kobiet, po czym ruszy! w ślad za Eve na korytarz. - Przepraszam, że odciągam pana od rodziny. Z tego, co wiem, był pan ostatnią osobą, z jaką pani Cox rozmawiała przed wyjściem do domu. - Pracuje u mnie. U nas. Prowadzę bar, a Marlenę kilka razy w tygodniu przychodzi pomóc. - Tak, proszę pana, wiem o tym. O której wyszła? - Zaraz po drugiej. Odesłałem ją do domu, sam wszystko po- zamykałem. Widziałem, jak weszła na stację metra. To tylko kil- ka kroków od baru. A potem ma do przejścia dwie ulice. To spo kojna dzielnica, Marlenę mieszka z moimi rodzonymi córkami. Głos mu się załamał, więc na chwilę zamilkł t oddychał w skupieniu. - Mój brat ma dom na tej samej ulicy. To dobra dzielnica. Bezpieczna. Cholera. - Panie Waterman, to jest dobra dzielnica. - Niewielka po- ciecha. - Kiedy włączył się alarm, sąsiedzi wybiegli na ulicę. Nie byli obojętni, nie pozamykali się w swoich mieszkaniach. Mamy świadków, którzy widzieli, jak napastnik ucieka. Gdyby to nie była dobra okolica, nikt nie przyszedłby z pomocą, nikt by nie wyjrzał przez okno. Pogładził się po policzku i wytarł nos palcami. - Dziękuję. Wie pani, sam pomagałem im znaleźć to tniesz kanie. Moja siostra, matka Marley, prosiła, żebym dokładnie sprawdził okolicę. - 1 znalazł pan okolicę, w której ludzie spieszą sobie nawza- jem z pomocą. Panie Waterman, ktoś, kto prowadzi bar, zwra- ca uwagę na ludzi, prawda? Ma pan wyczucie. Może zwrócił pan ostatnio uwagę na jakiegoś klienta? I. D. Robh 2L9 Powlórka... - Goście w moim barze nie szukają kłopotów. Mam starych !entów, przychodzą też turyści. Obsługujemy kilka hoteli. To ub średniej kategorii, taki, jaki znajduje się na każdej ulicy, pani sierżant. ¦ Porucznik. - Przepraszam. Nie znam nikogo, kto mógłby zrobić coś ta- kiego naszej Marley. Nie znam nikogo, kto w ogóle mógłby zro- bić coś takiego. To jakiś chory sukinsyn. Jak można tak pobić niewinną dziewczynę? Może mi pani powiedzieć? Co to musi być za sukinsyn? - Nie proszę pana. Nie mogę powiedzieć. Czy Marlenę wspo- minała 'że ostatnio kogoś poznała? Może zauważyła, że ktoś się kręci w pobliżu domu, sklepu, w którym robi zakupy, jej ulubio- nej knajpy albo miejsca, gdzie spotyka się ze znajomymi? - Nie. Kilka tygodni temu, na kursach letnich, poznała jakie- goś chłopaka, ale nie wiem, jak się nazywa. Może któraś z mo- ich dziewczyn wie. - Wyją! chustkę i wysmarkał nos. - Zmusi- liśmy ją, żeby zrezygnowała z kursów po tym, jak zamordowa- no tamte dzieciaki. Wie pani, tych studentów, kilka tygodni te- mu Znała jedną z tych osób, tę pierwszą dziewczynę. Bardzo się tym przejęła. Wszyscy się martwiliśmy. Kupiłem jej ten sprej na bandytów i kazałem nosić w kieszeni. To dobra dziew- czyna, usłuchała. - I nie tylko nosiła, ale użyła, a to znaczy, że dziewczyna jest mądra i silna. Panie Waterman, ona go przepędziła. - Lekarze nie chcą nic powiedzieć. Eve odwróciła się, kiedy za jej plecami odezwał się głos. W drzwiach zauważyła kobietę, która opierała się o framugę, jakby nie miała siły utrzymać się na nogach. - Nie chcą nic powiedzieć, ale widzę, co myślą. Mają tam mo- je dziecko. Moją córeczkę. Myślą, że ona umrze. Ale się mylą. - Sela, wszystko będzie dobrze. - Waterman wziął ją w ra miona i mocno przytulił. - Marley z tego wyjdzie. - Pani Cox, czy jest coś, o czym chciałaby mi pani opowie- dzieć? Coś, co mogłoby mi pomóc? - Ona sama wszystko pani opowie, jak tylko odzyska przy- tomność. - W głosie Seli słychać było absolutna pewność. - J. D. Bubb Wtedy go pani złapie i zamknie. Kiedy będzie już za kratkami, przyjdę, spojrzę mu prosto w twarz i powiem, że to moje dziec ko, moja córka go tam wsadziła. Dallas zostawiła ich w poczekalni, odszukała koronera, zdo- była kubek kawy, zaczekała na Peabody i dopiero wtedy usia- dła obok niej. - Na razie nie wiemy nic o samochodzie, ale McNab i Feeney nad tym pracują. - Mądrze. Bardzo ostrożnie - przyznała Eve. - Wynajął przez Internet, na fałszywe nazwisko i numer prawa jazdy, zapłaci! za podstawienie na fałszywy adres. Nikt go nie widział. Cały się zabezpieczył, żeby nie zostawiać odcisków ani włosów. W samochodzie nie ma żadnych śladów. Tylko peruka i kawa- łek gipsu. - Może choć trochę tej krwi na chodniku i w vanie było jego. Eve pokręciła głową. - Na to jest za sprytny. Ale nie jest aż taki sprytny, jak mu się zdaje, Marlenę Cox wymknęła mu się z rąk. Nie tak to sobie za- planował. Poza tym są świadkowie. Ktoś go widział, jak wsiada do tego samochodu, jak parkuje przy jej ulicy. Ludzie widzieli, jak ucieka z miejsca zbrodni niczym spłoszony zając. - Wzięła głęboki oddech i upiła duży łyk kawy. - Tym razem sceną mia- ła być ciężarówka, dlatego zachował ostrożność. Chciał, Żeby- śmy znaleźli ją w vanie. Tylko że przez jej sprej musiał uciekać z piekącymi oczyma, z palącym gardłem. Wiał do swojej nory. Odwróciła się, kiedy w korytarzu pojawił się lekarz w popla mionym krwią uniformie. Na jego twarzy Eve dostrzegła to sa- mo co Sela Cox: brak nadziei. - Cholera! Eve wstała. Zaczekała, aż lekarz skończy rozmawiać z rodzi- ną dziewczyny. Słyszała ich szlochy, mówili ściszonymi głosa- mi. Kiedy skończyli, zaczepiła lekarza. - Dallas - pokazała swoją odznakę. - Chciałabym z nią po- rozmawiać. - Doktor Laurence. Ona nie może rozmawiać ani z panią, ani z nikim innym. 1.0. Robb « . „ Powtórka. -Żyje? - Nie mam pojęcia, jakim cudem przeżyła operację. Nie są dzę, by doczekała rana. Pozwoliłem rodzinie się z nią pożegnać. - Nie miałam okazji porozmawiać z pracownikami pogoto- wia na miejscu zbrodni. Czy może mi pan powiedzieć, jakie od- niosła obrażenia? Podszedł do maszyny z napojami i zamówił kawę. - Połamane żebra. Myślę, że ją kopał. Rozerwane płuco, od- bite nerki, zwichnięte ramię, złamane przedramię. To tylko |mi mniejsze obrażenia. Czaszka to poważniejsza historiii. (^.y próbowała pani kiedy zgnieść skorupkę gotowanego jaja, io cząc je po twardej powierzchni? - Jasne. - Mniej więcej tak wygląda jej czaszka. Pogotowie pr/.yji1 chało bardzo szybko, lekarze wykonali heroiczny wysiłek, nic dziewczyna straciła bardzo dużo krwi. Pęknięcia czaszki, |...... porucznik, to bardzo poważne obrażenia. Odłamki kośt i wtxlv się w mózg. Szanse, by dziewczyna choćby na chwilę odzyska ła przytomność, są znikome. Obawiam się, że rówm- /.cni A czy zacznie mówić, czy będzie w stanie zebrać myśli? < v,y możemy liczyć na cud? - Pokręcił głową. - Podobno użyta spre ju przeciwko napastnikowi - dodał. - Na miejscu zdarzenia znaleźliśmy pojemnik - potwierdziła Eve.-Włączył się alarm. Sprej został zidentyfikowany, należał do niej. Jestem przekonana, że go trafiła. W innym wypadku facet dokończyłby to, co zaczął. Założę się, że prysnęla mu w oczy. - Powiadomiłem już odpowiednie służby. Jeśli u nas. lub w innych szpitalach, pojawi się ktoś z takimi objawami, .lun sygnał. - Dziękuję, bardzo nam to pomoże. Gdyby jej stan w j:ikik>>l wiek sposób się zmieni), będę wdzięczna, jeśli mnie pan i>o wiadomi. Peabody, masz wizytówkę? - Tak jest, pani porucznik. - Jeszcze jedno - powiedziała Eve, kiedy schował karteczkę do kieszeni. - Czy często tego używacie? - Pokazała mu odia mek gipsu. i. D. Robb «fi(. Powlórka... - Ostatnio widziałem coś takiego, kiedy pracowałem na in- ternie - odparł, obracając w dłoni kawałek białej masy. - Od czasu do czasu jeszcze się zdarza, zależy od rodzaju obrażeń i wysokości ubezpieczenia. Gips jest tańszy od skóry, której zwykle się dziś używa. Złamanie dłużej się zrasta, poza tym gips jest bardzo niewygodny. Czasami zakłada się go pacjen- tom z bardzo niskim ubezpieczeniem. - Skąd się go bierze? Mam na myśli materiał. - Pewnie dostarcza jakaś firma farmaceutyczna. Cholera, możliwe, że dostał to w jakimś ekskluzywnym sanatorium dla ludzi, którzy preferują produkty tradycyjne i chcą nosić auten- tyczny gips. - Hmm, tak myślałam. Bardzo panu dziękuję. - To w końcu firmy farmaceutyczne czy budowlane? - zapy- tała Peabody, kiedy wyszły na ulicę. - Jedne i drugie. Zakupy za gotówkę. Na pewno nie płaci) kartą. Zafożę się, że takich towarów nie sprzedają za gotówkę zbyt często. Mała ilość, odbiór osobisty. Przy dostawie musiał- by podać adres. Wszedł, kupił, zapłacił gotówką, wyszedł. Naj- pierw sprawdź sklepy z materiałami budowlanymi - postano wiła. - Każdy leszcz może tam wejść i nikt nie zwróci na niego uwagi. On właśnie tak pomyślał. Wsiadając do samochodu, zerknęła na zegarek. - Odprawa za godzinę. Potem idziemy na zakupy. Nie wiedziała, czy się złościć czy śmiać, kiedy po powrocie do Centrali w swoim biurze zastała Nadine Furst. Dziennikar- ka siedziała przy jej biurku i piła kawę, zagryzając ją babeczką. - Tylko się nie rzucaj. Przyniosłam ci pączki. - Jakie? - Z kremem i lukrem. - Nadine otworzyła małe pudełko z cu- kierni, - Sześć sztuk. Wszystkie dSa ciebie, chytrusie. - Nie ma to jak dobra łapówka. A teraz wynocha z mojego fotela. Podeszła do autokucharza i zamówiła kawę. Kiedy się od- wróciła, Nadine z nogą założoną na nogę siedziała w jedynym fotelu dla gości. y. DRobb 9U Powlóika. - Źle się wyraziłam. Wynocha z mojego biura. - Myślałam, że zjemy razem śniadanie. - Nadine podniosła do ust miniaturowej wielkości ciastko i ugryzła mikroskopijny kawałek. - Dallas, szanuję twoją postawę, rozumiem, że uni- kasz faworyzowania kogokolwiek i masz dość jęczących i stę- kających przedstawicieli czwartej władzy. Chyba widzisz, że się wycofałam? - Nie widzę twoich pleców, za to przez tę bluzeczkę całkiem dobrze widzę twoje cycki. - Śliczne, prawda? A wracając do tematu. Szanowałam two- ją decyzję, bo miałaś rację. Wiem, że podrzuciłaś Quintonowi jakieś informacje, dokładnie tyle, ile miało się ukazać w me- diach. [ to szanuję. - Dziś rano wyjątkowo się szanujemy. - Eve ugryzła wielki kęs pączka. - No, to na razie. - Jeszcze się nie połapał, jednak może to zrobić, zwłaszcza jeśli dam mu pewną wskazówkę. Jest zdolny i ambitny, ale zie- lony. Na razie nie zdziwił się, że równocześnie prowadzisz trzy oddzielne śledztwa w sprawie o zabójstwo. - W naszym mieście szerzy się przestępczość. Trzeba zacho- wać ostrożność, najlepiej wyprowadzić się do Kansas. A poza tym mamy dwa zabójstwa. Marlenę Cox żyje. - Wybacz, według moich informacji dziewczyna miała nie przeżyć operacji. - Przeżyła. Ledwo. - Ach, w takim razie sprawa wydaje się jeszcze dziwniejsza. Dlaczego nasza dzielna pani porucznik z wydziału zabójstw zaj- muje się sprawą o pobicie? - Nadine wypiła łyczek kawy. - Pew- nie mamy jednego zabójcę, który stosuje różne metody. Przy- szło mi to do głowy, kiedy usłyszałam o tym ostatnim wypadku. - Cox została napadnięta około drugiej trzydzieści nad ra- nem. Nie powinnaś być o tej porze w łóżku z którymś ze swo- ich modeli? - Spałam. Wyrwano mnie z pustego łóżka, - Gówno prawda. - Anonimowy informator - dokończyła z przebiegłym uśmiechem Nadine. - Zaczęłam się zastanawiać, co te trzy ). D. Bobb 247 Powlńrka... kobiety mają ze sobą wspólnego, oczywiście poza tobą. Do- szłam do wniosku, że chodzi o zabójcę. Za pierwszym razem wyraźnie naśladował Kubę Rozpruwacza. A jeśli te następne też były naśladownictwem? - Nadine, nie będę komentować. - Albert DeSalvo i Theodore Bundy. - Bez komentarza. - Niepotrzebny mi twój komentarz. - Pochyliła się do przo- du. - Poskładam to, co mam, i puszczę historię na antenę, jako domniemanie. - W takim razie po co tu przyszłaś? - Chciałam dać ci możliwość potwierdzenia lub zaprzecze- nia. Możesz prosić, żebym wstrzymała emisję reportażu, który właśnie robię. Wstrzymam, jeśli poprosisz, bo wiem, że gdybyś nie musiała, nigdy byś tego nie zrobiła. - Uważasz też, że jeśli poproszę, to znaczy, że masz rację, a wtedy będziesz miała podniecająco wielki reportaż i (Sodnie cająco wysokie notowania. - Zgadza się. Ale mimo tego wstrzymam się, jeśli będzie trzeba. Tyle że wstrzymując materiał daję szansę, by koledzy po fachu też doszli do tych samych wniosków co ja. Eve w zamyśleniu jadła pączka. - Muszę się zastanowić. Przymknij się na chwilę. W tej sprawie było tyle samo „za" co i „przeciw". Kiedy Eve rozważała obie możliwości, Nadine skubała babeczkę. - Nie dam ci żadnych danych ani podpowiedzi, bo kiedy bę- dę o to pytana, a na pewno będę, chcę móc uczciwie powie dzieć, że tego nie zrobiłam. Nie ja jestem twoim źródłem. Nie potwierdzę ani nie zaprzeczę twoim domniemaniom i właśnie tak będziesz musiała mówić, kiedy puścisz materiał. Porucznik Dallas nie potwierdza ani nie zaprzecza. Coś ci jednak zdra dzę, tak między nami dziewczynami. Wiesz, przy tych ślicz- nych cyckach masz jeszcze sprawny mózg. - Och, dzięki. Mam też piękne nogi. - Posłuchaj, gdybym to ja robiła ten reportaż, zastanawiała bym się, czy ten palant jest kompletnie pozbawiony osobowo ści, władzy i wyobraźni. Nie potrafi zrobić tego po swojemu, tyl J. D. Robb 2AR Powlórtia... ko udaje kogoś innego. Ostatnim razem zupełnie schrzanił. Dziewczyna o połowę mniejsza od niego zmusiła go do uciecz- ki. - Zlizała z pączka kolorowy lukier. - Podobno oficer prowa- dząca śledztwo już wie, kto to jest. W tej chwili gromadzi dowo- dy, które pozwolą dokonać aresztowania i doprowadzą do ska- zania. - Poważnie? - Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. - Wciskasz kit. - Bez komentarza. - Jeden wielki kit, Dallas. Jeśli to puszczę, a ty szybko go me aresztujesz, wyjdziesz na kretynkę. - Co puścisz, to już twoja sprawa. Posłuchaj, skończyłam pączka, muszę wracać do roboty. - Jeśli to pójdzie w tej formie, dasz mi prawo na wyłączność do porządnego, długiego wywiadu. - Skonsultuję się w tej sprawie z kryształową kulą. Nadine wstała. - Powodzenia. - Cóż - mruknęła Eve, kiedy została sama. - Chyba w końcu by się przydało. ROZDZIAŁ 18 Zajęła salę konferencyjną. Przyniosła dyski z dokumenta- cją, ustawiła projektory. Prawie kończyła, kiedy nadeszła Peabody. - Pani porucznik, to ja miałam się tym zajmować. To mój obowiązek. Jak to jest, że nie pozwala mi pani wykonywać obowiązków? - Do kurwy nędzy, dostałaś inne zadanie. Powiadomiłaś ka- pitana Feeneya i detektywa McNaba o odprawie? - Tak jest, pani porucznik. - To dlaczego ich jeszcze nie ma? - Cóż, ja... - Na szczęście w tym momencie otworzyły się drzwi. Peabody była uratowana. - Już są. - Dobra robota. Siadajcie. Powiem w skrócie, czego się do wiedziałam podczas przesłuchań na wyjeździe. Uważam, żt nasz obiekt doskonalił umiejętności w co najmniej trzech róż- nych miejscach. Kiedy skończyła, usiadła na brzegu stołu i sięgnęła po kawę. którą bez pytania przygotowała dla niej Peabody. - Poprosiłam o zgodę na sprawdzenie, gdzie we wspomnia- nych dniach przebywali moi podejrzani i czy gdzieś wyjeżdża li. Komendant obiecał naciskać w tej sprawie, ale ponieważ n;i liście mamy same znane i wpływowe nazwiska, to musi po trwać. Carmichael Smith spadł na ostatnią pozycję. Moim zda niem nie pasuje do profilu, jest zbyt słaby i rozpieszczony. Peabody podniosła rękę, jak klasowy kujon, przez którego inne dzieciaki zawsze dostają więcej zadań domowych. - Tak, oficer Peabody? - Pani porucznik, podejrzany Smith jest słaby i rozpieszczo ny, i chyba właśnie dlatego pasuje do profilu. - Te cechy mogłyby mieć znaczenie, sprawdzimy jego alibi tak samo jak pozostałych. Na razie jednak jest na samym koń cu listy. Tuż przed nim umieściłam Fortneya. Musimy... JCi.ftobh 270 Powtórka... Kiedy ręka Peabody znów wystrzeliła w górę, Eve nie wie- liała, czy się śmiać, czy złościć. - Co znowu? - Przepraszam, pani porucznik. Próbuję dokładnie zrozu- mieć każdy krok, jak podczas symulacji. Przecież Fortney pra- ^wie idealnie pasuje do profilu. Jego dzieciństwo, kartoteka - kryminalna, facet ma na koncie przemoc wobec kobiet. No i ten jego styl życia. - Tak, ale zleciał, bo jest strasznym dupkiem. - Eve czekała, czy Peabody jakoś to skomentuje i obserwowała, jak asystent- ka w skupieniu przeżuwa odpowiedź. - Nasz ptaszek ma styl, dlatego w czołówce znaleźli się Renąuist i Breen. Łeb w teb. Dziś zamierzam przycisnąć kochankę żony Breena. Zobaczy- my, czy się czegoś dowiem. - Podobno jest wystrzałowa - wyrwało się McNabowi, czym naraził się na lodowate spojrzenie Peabody. - Tak, jej wystrzałowość to jeden z głównych powodów, dla których się nią interesujemy - odparta chłodno Eve. - Nie wąt- pię, że ten atrybut pomoże nam zidentyfikować i ująć mężczy- znę, który w ciągu ostatnich dwóch tygodni zamordował dwie kobiety i brutalnie pobił trzecią. Do rzeczy - powiedziała, wi- dząc, że McNab stara się wyglądać jak ktoś, kto został surowo upomniany. - Ponieważ koledzy z WPE nie wykonali na wej- ście tańca zwycięstwa, podejrzewam, że nie udało się wam ustalić niczego na temat ciężarówki. - To może ty wyjaśnisz, bystrzaku - rzucił Feeney. - Próbuj się ratować. - Korzystał z jednostki bezprzewodowej - zaczął McNab. - Nie zawracał sobie głowy odbijaniem sygnału ani filtrami, więc namierzenie go było dość proste. Zamówienie wysłał z hotelu Renesans. To taki ekskluzywny lokal przy Park Avenue. Musisz wyglądać jak milion dolarów, żeby odźwierny wpuścił cię do środka. Ciężarówkę zamówi! cztery dni temu, o czternastej trzydzieści sześć. - W przerwie na lunch - skomentowała Eve. - Moim zdaniem facet tam bywa. Wie, gdzie się zaszyć, żeby dokonać szybkiej transakcji. Różni biznesmeni jadają lunch i. 0. Robb 271 Powtórka... w takich rmejscach i podpinają tam swoje piekielnie drogi, przenośne jednostki. Miał konkretne wymagania, dokładni, wiedział, czego szuka, wiec albo przygotował sie wcześniej d,, ttansakcji albo usiadł przy stoliku, zamówiMampke wL, zjadł lunch i przy okazji złożył zamówienie. -Dobrze Zobaczymy, czy ktoś z naszej listy stołował sio w tym cza^e w hotelu Renesans. Zły pomysł zwiedziała, k' TwS mem,8,Wą- - P°Winien ^ tó* byleM iwpaść do pierwszej lepszej kafejki internetowej na mieście W tatam miejscu nikt by go nie znał. Ale on uwielbia 1pod? sywac. Lubi grac. Poszedł do drogiego hotelu, zaS^i wszyscy go tam znają. c' - Peabody, a co z gipsem? - Mam adresy sklepów budowlanych z Brooklynu, Newark . Queens, które w ciągu ostatnich sześciu dni sprzedały zaT ówkę niewielkie ilości gipsu. Firmy farmaceutyczne nie zano- towary tego typu transakcji. . - Żadna? ru ^"t f Spl?eda,a te8° materiału za gotówkę, pani po uczmk. Tylko stałe dostawy dla znanych klientów lub zakupy zml\%lS7ą\P°T mni€ °,Śnit0 ' sP™wdziłam sklep z materiałami dla plastyków. - Materiały dla plastyków? - Tak, pani porucznik. W gipsie można rzeźbić, w ogóle Kins przydaje się artystom. Znalazłam kilka punktów w centrum klika w sąsiednich donicach i w New Jersey. Za gotówT ze~JS " W IT ŻC "eka MS dUŻ° PraCy' - Eve zerkn^ na zegarek. - W labo juz wystarczająco długo badają ten odłamek z miejsca zajśaa. Mam nadzieje, że dorzucą jałaeś szczegóły Zobaczymy czy Dickhead jest wart swojej wypłaty. Ciekawe Sai^ mi^« ^udow^lekaS Spojrzała na Feeneye. - Chcesz się wyrwać z domu? - Odrobina świeżego powietrza by mi nie zaszkodziła - Daj znać, jak gdzieś takie znajdziesz. Bierzesz hotel? - Jeśli nie trzeba wkładać krawata. i-o-^bt 272 Powtńrka - W drodze na spotkanie z panią wystrzałową wpadniemy Peabody do Dickheada. Troszkę go pospieszymy. - A jeśli będzie was podrywać? - zapytał McNab. - Może le- iej myją weźmiemy? Auć! - Chwycił się za bok, kiedy Peabo- !y wbiła mu łokieć między żebra. - Jezu, przecież żartuję. Od tego zakuwania straciłaś poczucie humoru. - Skopię ci dupę, wtedy będzie wesoło. - Dzieci, dzieci. - Eve czuta, że zaczyna jej drgać powieka. - Zostawcie to sobie na później, najpierw złapmy złego pana i wsadźmy tam, gdzie jego miejsce. Feeney, pilnuj tego swoje- go idioty. Peabody, milczeć! Popchnęła asystentkę w stronę drzwi. Peabody wytrzymała pięć ulic i Eve uznała to za nowy rekord. - Po prostu uważam, że nie powinien w ten sposób mówić o kobietach. Ani patrzeć na nie z tym błyskiem w oczach. Pod- pisaliśmy umowę o wynajem. - O Święta Rodzino -jęknęła Eve. - Peabody, ty masz fobię. Boisz się tego wynajmu. To strach przed oficjalnymi dokumen- tami. Daj spokój. - Święta Rodzino? - Tak mi przyszło do głowy. Masz obsesję, bo podpisałaś pa- pier na... na jak długo? Na rok? I teraz się trzęsiesz, bo co się stanie, jeśli się nie ułoży? Kto się wyprowadzi? Kto zostanie i będzie spłacał czynsz? - No cóż, możliwe. Ale to chyba normalne, nie? - A skąd ja mam, do cholery, wiedzieć, co jest normalne? - Jest pani mężatką. Szczerze zdumiona Eve zatrzymała gwałtownie samochód przed światłami. - I to świadczy o tym, że jestem normalna? Nie, to tylko świadczy o tym, że jestem mężatką. Czy ty wiesz, ilu nienormal- nych żonatych ludzi żyje w tym kraju i poza nim? Małżeństwo wcale nie gwarantuje, że ludzie są normalni. Samo małżeństwo też pewnie nie jest normalne. Ono po prostu jest... jest. - Dlaczego wyszła pani za mąż? - Ja? - Eve nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na to pyta- nie. - Bo on tego chciał. - Speszona tak kulawym tekstem, 1 D. Robb 273 powtórka... poprawiła się na siedzeniu i przycisnęła pedał gazu. - To tylko obietnica, nic więcej. Zwykła obietnica. A ty robisz wszystko, by jej nie złamać. - Zupełnie jak z umową. - No widzisz. - Wie pani co? To nawet mądre. - Tak, teraz to ja jestem mądra. - Eve westchnęła. - Pozwól, że coś ci poradzę. Jeśli chcesz, żeby McNab przestał mysiej patrzeć i gadać o innych babkach, to weź go do weterynarza, niech ci go naprawią. Będzie uroczym zwierzątkiem domo- wym. Kobiety są sto razy gorsze. Upatrzą sobie faceta, o Boże, to ten, tylko on. Muszę go mieć, I go zdobywają. Potem przez cały czas kombinują, jak by go zmienić, a kiedy w końcu im się to udaje, przestają się nim interesować. Zgadnij, dlaczego. Bo to już nie jest ten sam facet. Peabody przez dłuższą chwilę milczała. - Hmm, jest w rym jakiś sens. - Jeśli mi powiesz, że jestem nie tylko normalna i mądra, al*e jeszcze sensowna, dostaniesz w brzuch. Jestem popieprzona jak każdy przeciętny obywatel i to w sobie lubię. - W pewnym sensie, pani porucznik, jest pani bardziej popie- przona niż przeciętni obywatele. I to sprawia, że jest pani sobą. - Zdaje mi się, że i tak zaraz dostaniesz. Wpiszę to sobie do kalendarza. Przez chwilę szukała miejsca, by zaparkować samochód. W końcu zauważyła szczelinę między pojazdami stojącymi przy ulicy. Budynek przy Seventh Avenue wyglądał zupełnie zwyczaj- nie, był trochę zaniedbany, ale systemy zabezpieczające mogły spokojnie rywalizować z tymi w wieżowcu ONZ. W pierwszej bramce została poproszona o pokazanie odzna- ki, zdjęto odciski palców i poddano ją skanowi. W drugiej bramce ochroniarz wypytał o cel wizyty i wykonał jeszcze je- den skan. Eve rozejrzała się po niewielkim holu ze zniszczonym lino- leum na podłodze i gołymi beżowymi ścianami. - Co, trzymacie tu tajemnice państwowe? Powtórka... - Och nie, coś ważniejszego, pani porucznik. - Strażnik skrzywił się lekko, oddając jej identyfikator. -Tajemnice mody. Nie wyobraża sobie pani, do czego zdolna jest konkurencja, by chociaż na nie zerknąć. Najczęściej udają dostawców. Chcą się dostać na piętro projektantów, więc przynoszą różne pizze, torby z zakupami z delikatesów, ale zdarzają się bardziej po- mysłowi. W zeszłym miesiącu przyszedł fałszywy inspektor straży pożarnej. Miał oryginalny identyfikator, ale skan wykrył rekorder i facet wpadł. - Jest pan z firmy? - Byłem. - Uśmiechnął się, kiedy rozpoznała. - Przepraco wałem dwadzieścia pięć lat. Tu lepiej płacą, a w sezonie, przed wiosennymi i jesiennymi pokazami dużo się dzieje. - Wierzę. Zna pan Serenę Unger? Jest tu projektantką, - Możliwe, a jak wygląda? - Wysoka, szczupła, czarna, piękna. Trzydzieści dwa lata. Krótkie czarne włosy, czerwone pasemka. Ostre rysy twarzy, długi nos. Lubi panie. - Tak, wiem, o kogo chodzi. Ma karaibski akcent. Macie coś na nią? - Nie, ale ona może mieć coś na kogoś innego. Kobieta, z któ- rą pogrywa, mniej więcej w tym samym wieku, blondyna, bar- dzo atrakcyjna. Metr siedemdziesiąt osiem, szczupła. Z branży. Mężatka. Julietta Gates. - Była tu kilka razy. Pisze o modzie. Czasami gdzieś razem wychodzą. W przerwie na lunch, albo po pracy. Chwileczkę. Podszedt do komputera i zalogował się. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy Gates odwiedzała Unger dziesięć razy. W ciągu sześciu wcześniejszych miesięcy, sześć razy. Wpadała raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej, dwa razy w ciągu czterech miesięcy. - Osiemnaście miesięcy. - Eve przypomniała sobie daty po- przednich zabójstw. - Dzięki. - Cieszę się, że mogłem pomóc. Proszę. Odsunął szufladę i wyjął dwa identyfikatory. - Niech panie to sobie przypną, a ja powiadomię następne bramki. Winda na wschodnie skrzydło, piętnaste piętro. J.D. Robo 2TS Powtórka... - Dziękuję. - Nie ma sprawy. Czasami tęsknię za firmą. Za tą bieganiną, pani rozumie. - TakT rozumiem. Piętnaste piętro zagęszczeniem biur i boksów dla androidów przypominało ul. Unger nikomu nie pozwalała się nudzić. - Jest pani bardzo punktualna. Doceniam. - Unger wstała zza biurka i wyciągnęła rękę na powitanie. - Jestem dziś bar- dzo zajęta. - Cóż, postaramy się nie zajmować zbyt dużo czasu. Zamknęła drzwi. Eve domyśliła się, że kobieta lubi dyskrecję. Biuro mieściło się w rogu, a to z kolei oznaczało, że Unger jest kobietą sukcesu. Wnętrze urządzono ze smakiem, na ścianach, zamiast plakatów z modą, wisiały widoki plaż. Unger wskazała dłonią dwa krzesła, sama zajęła miejsce za biurkiem. - Przyznam, że jestem nieco zakłopotana. Nie mam pojęcia, dlaczego policja chce ze mną rozmawiać. Jest dobra, pomyślała Eve, ale nie tak dobra, jak sama są- dzi. Juliettą z nią rozmawiała. Dokładnie wie, po co tutaj przy- szły śmy. - Pani Unger, skoro jest pani taka zajęta, może nie traćmy czasu na drobiazgi. Juliettą Gates na pewno wspomniała, że rozmawiałyśmy z nią i jej mężem. Wygląda pani na bystrą oso- bę, więc chyba się pani domyśliła, że wiemy o pani związku z Juliettą, - Lubię, żeby moje osobiste sprawy pozostawały wyłącznie moimi sprawami. - Unger kiwała się w fotelu, głos miała spo kojny i chłodny, język jej ciała oznajmiał, że jest zrelaksowa- na. - Nie rozumiem, co mój związek z Juliettą ma wspólnego z pani śledztwem. - Nie musi pani rozumieć. Pani ma tylko odpowiedzieć na kilka pytań. Unger uniosła perfekcyjnie wyregulowane brwi. - Cóż, jest pani bardzo bezpośrednia. - Wie pani, ja też jestem dziś dość zajęta. Pani związek z Ju- liettą Gates opiera się na seksie? ). D. ftobb *ff- Powtórka... - Łączy nas intymny związek, a to nie to samo co związek oparty na seksie. - A więc spotykacie się w apartamencie hotelu Silby w prze- rwie na lunch, żeby poplotkować? Unger przyjęła zniewagę, zaciskając usta. - Nie lubię, kiedy się mnie szpieguje - syknęła. Przypuszczam, że Thomas Breen nie lubi, kiedy się go zdradza. Cóż, po prostu musimy z tym żyć. Wzięła głęboki oddech. - Ma pani rację. Łączy mnie z Juliettą intymny związek, w którym jest również seks. Juliettą wolałaby, żeby jej mąż się o tym nie dowiedział. - Od jak dawna jesteście w tym intymnym związku? - Zawodowo znamy się od około czterech lat. Nasze relacje zmieniły się dwa lata temu, jednak nie od razu stały się intymne. - To nastąpiło mniej więcej półtora roku temu - zasugerowa- ła Eve. Unger zdumiała się. - Jest pani bardzo skrupulatna. Mamy ze sobą dużo wspól- nego, pociągamy się. Juliettą nie mogła i nadal nie może się odnaleźć w swoim małżeństwie. To jej pierwszy romans. Ja też po raz pierwszy jestem w związku z mężatką, w ogóle z osobą zamężną, jeśli chodzi o ścisłość. Nie lubię zdrady. - Musi być pani ciężko, skoro przez tak długi czas robi pani coś, czego nie lubi. - Sytuacja jest trudna, ale ma też swoje dobre strony, nie przeczę. Na początku po prostu miałyśmy chwilę słabości. Z czasem okazało się, że to nie jednorazowa przygoda, nasze uczucia się pogłębiły. Uwielbiam seks. - Wzruszyła ramiona- mi. - Generalnie uważam, że kobiety są w łóżku dużo bardziej interesujące niż mężczyźni. Juliettą jednak daje mi coś więcej. Jest kimś w rodzaju bratniej duszy. - Pani się w niej kocha? - Tak. Kocham się w niej i nie mogę pogodzić się z tym, że nie możemy otwarcie być razem. - Nie odejdzie od męża? - Nie, odeszłaby, ale wie, że wtedy ja nie mogłabym z nią być. J. D Robb 3V7 Powtórka... - Teraz się pogubiłam. - Julietta rna dziecko, a dziecko potrzebuje obojga rodziców. Nigdy się nie zgodzę, żeby odbierać niewinnemu maleństwu bezpieczeństwo, jakie ma w domu. To nie jest wina chłopca, że matka kocha mnie, a nie jego ojca. Jesteśmy dorosłe i odpowie- dzialne. • - Julietta nie zgadza się z pani opinią w tej kwestii? - Julietta nie jest tak dobrą matka, jaką by mogła być, i to jej jedyna wada. Uważam, że powinna się więcej poświęcać i an- gażować. Sama chciałabym mieć kiedyś dzieci i partnera, któ- ry będzie się o nie troszczył tak mocno jak ja. Z tego, co wiem, Thomas Breen jest wspaniałym ojcem, ale nie może być dla chłopca matką. Tylko ona może nią być. - Ale nie jest takim cudownym mężem. - Cóż, nie jest moim mężem, więc nie mam prawa go oce- niać. Ona go nie kocha ani nie szanuje. Uważa, że jest męczą- cy i zbyt podatny na manipulację. Była pani z nią w nocy drugiego września, - Tak, w moim mieszkaniu. Powiedziała mężowi, że ma wie- czorem zebranie. - Myśli pani, że jej wierzy? - Julietta jest bardzo ostrożna. Na razie o nic jej nie podej- rzewa. Gdyby było inaczej, na pewno by mi o tym powiedziała. Mówiąc szczerze, pani porucznik, sądzę, że Julietta wolałaby, żeby jej mąż był bardziej podejrzliwy. - A niedziela rano, kiedy zabrała dziecko na spacer? Była pa- ni z nimi? Spotykamy się w parku. - Jej głos stał się cieplejszy. - Bar- dzo lubię chłopca. Czyli spędza pani z nim czas. Spotykacie się we trójkę. - Mniej więcej raz w tygodniu. Chcę, żeby mnie znał i dobrze się przy mnie czuł. Kiedy będzie dorosły, może zrozumie nasz związek. - Czy Julietta kiedykolwiek wspominała, że mąż jest agre- sywny? - Nie, nigdy. Proszę mi wierzyć, gdyby w tym domu docho- dziło do przemocy, sama nalegałabym, żeby Julietta zabrała J. D. Robb 278 Powtórka... dziecko i się wyprowadziła. On ma dziwną pracę, niepokojącą, ale nie przenosi tego na życie. Podejrzewa go pani o zamordo- wanie tej kobiety z chińskiej dzielnicy. Pani porucznik, gdybym uważała, że on jest zdolny do czegoś podobnego, natychmiast zabrałabym od niego moją kochankę i jej synka. Bez względu na okoliczności. - Peabody, wiesz, na czym polega problem ludzi, którzy ma- ją pozamałżeński romans? - Na tym, że ciągle muszą tłumaczyć, dlaczego nie noszą w domu tej seksownej bielizny, którą ciągle kupują? - To też. Miałam na myśli złudzenie. Nie wierzą, że to się nie wyda. Niektórym się udaje, przez jakiś czas, tylko że zawsze są podpowiedzi. Zbyt częste późne powroty z pracy, jakieś pota jemne rozmowy przez łącze, przyjaciółka przyjaciółki przypad- kiem widzi cię w jakiejś odległej restauracji z kimś innym niż mąż. Ale jest coś ważniejszego, o ile współmałżonek nie jest w śpiączce. Zmysły, wiesz, wszystko się zmienia, wygląd, za- pach, dotyk. Serena Unger nie jest głupia, a jednak wierzy, że Breen niczego nie widzi. - A pani nie? - Breen wie. Żonka od półtora roku pogrywa z inną kobietą. On o tym wie. - Skoro wie, jak może to ignorować i dzień w dzień udawać, że wszystko jest w porządku? Przecież coś takiego może dopro- wadzić człowieka do szaleństwa. No tak, pani właśnie do tego zmierza. Gdyby Roarke miał kogoś na boku, co by pani zrobiła? - Nigdy by nie znaleźli ciał. - Stojąc na światłach, pukała palcami w kierownicę. - Kobiety niszczą szczęście jego domu, zagrażają rodzinie. Gorzej, one pozbawiają go poczucia mę- skości. Facet całymi dniami pisze o mordercach. Jest nimi zafa- scynowany. Dlaczego by samemu nie spróbować? Pokazać tym dziwkom, kto tu rządzi. Myślę, że pora go przycisnąć. Najpierw sprawdzimy te punkty sprzedaży gipsu. Może znajdziemy coś ciekawego. Peabody wyjęła swoją podręczną jednostkę i odnalazła adre- sy najbliższych sklepów. J. D, Robb -Tg Powtórka... - Pani porucznik, wiem, że stawia pani na Breena i Renqu ista, ale mnie coś ciągnie w przeciwnym kierunku. Mam na- dzieję, że się pani nie wkurzy i nie będzie mnie biła. Widzia- łam, jak pani bije. To chyba boii. - Ha, gdybym się wkurzała na każdego, kto się ze mną nie zgadza! No dobra, wkurzam się, ale tym razem zrobię wyjątek. - Wielkie dzięki. - To dlaczego się nie zgadzasz? Peabody odwróciła się w fotelu, by wyraźniej widzieć twarz Eve. - Moim zdaniem to Fortney najbardziej pasuje do profilu. Nic szanuje kobiet. Bije je, zdradza, wszystko, żeby się popisać, że by pokazać, jaki jest ważny. Żyje z silną kobietą, bo ona się nim opiekuje. Im bardziej o niego dba, tym bardziej on nią pogardza i zdradza. Ma dwie byłe żony, które totalnie go oskubały z kasy za to, że nie potrafił utrzymać wacka w portkach. Bez Peppei facet jest zerem. Kłamał podczas przesłuchania. Jego alibi rmi więcej dziur niż szwajcarski ser. Jest strasznie teatralny. - Wszystko to prawda. Łzy wzruszenia i dumy stają mi w oczach. - Poważnie? - Te łzy? Nie. Prawdąjest to, co powiedziałaś. Te uwagi spra wiają, że facet nadal jest na liście. - Ja po prostu nie rozumiem, dlaczego podejrzewa pani ko gos takiego jak Breen. Nie kapuję. Facet, który tak kocha rodzi nę. Jeśli nawet wie o romansie, to czy nie wydaje się pani, że trzyma to dla siebie, bo kocha żonę i syna, i chce, żeby to się już skończyło? Dopóki nie powie tego głośno, sprawy jakby nit1 ma. Dokładnie rozumiem takie zachowanie. Mógł przekona' samego siebie, że to się nie liczy, bo żona nie zdradza go z isi nym facetem. Ona przechodzi etap eksperymentowania, u- wszystko. - Możliwe, że masz rację. - Możliwe? - Podochocona Peabody kontynuowała wywód. - A Renquist jest za bardzo nadęty. Cały ten niedzielny podkurek o dziesiątej! No i ta jego żona. Wierzę, że może przymykać oko, kiedy on od czasu do czasu wkłada jej bieliznę, ale nie jestem J- D. Robb 284) Powtórka... *v stanie sobie wyobrazić, by mogła mieszkać pod jednym da- ihem z psychopatą. Na to ona jest zbyt nadęta. Poza tym, ona a pewno by wiedziała. Widać, że trzyma rękę na pulsie. Zało- gę się, że coś by zauważyła. - Myślę, że masz sporo racji. Nic nie ujdzie jej uwadze. A jed- nak sądzę, że psychopata wcale by jej nie przeszkadzał, dopó- ki nie zachlapywałby krwią podłogi w jej domu. Peabody, roz- mawiałam z kobietą, która go wychowywała. Poślubił jej ko- ;pię, tyle że na wyższym poziomie. Ty uważasz, że to Fortney? Coś ci opowiem. Jeśli nie zamkniemy tej sprawy do pojutrza, weźmiesz go. - Dokąd? - Peabody rozpracujesz go. Skupisz się na nim i zobaczysz, co z tego wyjdzie. - Myśli pani, że jesteśmy blisko? - Tak. Ale może zdążysz. Zanim Eve uznała, że pora odwiedzić w szpitalu Marlenę Cox, zajrzała do trzech sklepów. Przed wejściem do sali zauwa- żyła ochroniarza, którego wysłała na dziesięciominutową przerwę, a na jego miejscu postawiła Peabody. W sali zastała panią Cox, która czytała na głos książkę podłą- czonej do skomplikowanej aparatury córce. Kiedy Eve weszła, Sela podniosła głowę, zaznaczyła stronę i zamknęła książkę. - Podobno ludzie w śpiączce często słyszą, co się wokół nich dzieje, ale nie są w stanie zareagować. To tak, jakby człowiek był za zasłoną, której nie może rozsunąć. - Zgadza się, proszę pani. - Czytamy jej na zmiany. - Pani Cox poprawiła kołdrę, któ- rą przykryta była Marlenę. - W nocy włączyliśmy jej dysk z. na- graniem Jane Eyre. To ukochana powieść Marlenę. Czytała to pani? -Nie. - To piękna historia. O miłości, przetrwaniu, zwycięstwie, odkupieniu. Dziś przyniosłam książkę. Myślę, że jest jej przy- jemnie, kiedy słyszy mój głos. - Na pewno ma pani rację. \. D. Robb -«-| Powlófka_. - Pani uważa, że już po niej. Oni wszyscy tak uważają. Są dl,i nas bardzo dobrzy, robią, co w ich mocy, ale uważają, że już p< i Marlenę. A ja wiem, że to nieprawda. - Pani Cox, trudno mi coś powiedzieć... - Wierzy pani w cuda? Pani... przepraszam, zapomniałam jak pani się nazywa. - Dallas, porucznik Dallas. - Pani porucznik, wierzy pani w cuda? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. - Ja wierzę. Eve podeszła do łóżka i spojrzała na Marlenę. Jej twarz byl;i zupełnie pozbawiona koloru. Klatka piersiowa łagodnie unosi ła się i opadała w rytm oddychającej za nią aparatury. Śmierć już na nią czekała. - Pani Cox, on miał ją zgwałcić. Miał być brutalny. Robił wszystko, by nie straciła za wcześnie przytomności, żeby czul.i ból, strach, żeby była świadoma, że nikt jej nie pomoże. On chciał się tym rozkoszować, chciał się nad nią znęcać jak naj dłużej. W ciężarówce były narzędzia, których zamierzał użyć. - Chce pani, żebym wiedziała, że tego uniknęła, bo walczył; i i mu uciekła. Powstrzymała go od zrobienia tych okropnych rzeczy, i to był cud. - Oddychała nierówno, jak gdyby walczył; i z łzami. - Cóż, zdarzył się raz, może zdarzy się i drugi. Jak tyl ko rozsunie zasłonę, o wszystkim pani opowie. Powiedziano nam, że nie dożyje rana, a już minęło południe. Jeśli sądziła pani, że już po niej, to po co pani tu dziś przyszła? Eve chciała coś tłumaczyć, ale tylko pokręciła głową i spój rżała na Marlenę. - Cóż, miałam powiedzieć, że taka jest procedura. Prawd;; jest jednak inna, pani Cox. Teraz Marlenę należy także d<; mnie. Tak to czuję. W tym momencie odezwał się sygnał komunikatora. Evc przeprosiła panią Cox i wyszła na korytarz. - Peabody, do mnie - zarządziła zaraz po zakończeniu roi mowy. - Mamy coś? - Obserwujemy dom Renąuista. Opiekunka właśnie wezwali ). D. Robb 282 Powtórka taksówkę. Jedzie do Metropolitan Museum, bez dziecka. Cze- kałam na okazję, żeby porozmawiać z nią sam na sam. Sophia powoli przemierzała salę z obrazami francuskich im- presjonistów. Eve dyskretnie zamieniła kilka słów z informa- torką, po czym ją zwolniła i ruszyła w kierunku au pair. - Sophia DiCarlo? - Eve wyjęła odznakę. Zauważyła, że dziewczyna pobladła. - Ja nic nie zrobiłam. - Dlatego nie powinnaś się bać. Usiądźmy, dobrze? - Nie złamałam prawa. - I nie rób tego teraz, odmawiając współpracy z oficerem po- licji. - To nie było żadne przestępstwo, ale Sophia najwyraźniej o tym nie wiedziała. - Pani Renquist zabroniła mi z panią rozmawiać. Jak mnie pani znalazła? Mogę stracić pracę. To dobra posada. Świetnie sobie radzę z Rosę. - Wierzę. Pani Renąuist nie musi wiedzieć, że rozmawiałyśmy. Chcąc sobie zapewnić kooperację, Eve wzięła dziewczynę pod ramię i podprowadziła do ławeczki na środku sali. - Jak sądzisz, dlaczego pani Renquist zabroniła ci ze mną rozmawiać? - Ludzie plotkują. Kiedy policja przesłuchuje rodzinę i per- sonel, ludzie na pewno będą plotkować. Jej mąż to ważna oso- bistość. Bardzo ważna. Ludzie lubią plotkować o ważnych oso- bistościach. Mówiąc, wykręcała nerwowo dłonie. Eve nieczęsto widziała, by ktoś tak się zachowywał. Nerwy, a może raczej strach, aż promieniowały. - Sophio, posłuchaj. Sprawdziłam cię przez Urząd Imigra- cyjny. Przebywasz tu legalnie. Dlaczego się boisz policji? - Już mówiłam. Państwo Renąuist przywieźli mnie do Ame- ryki, dali mi pracę. Jeśli ich zawiodę, odeślą mnie z powrotem. Kocham Rosę. Nie chcę stracić mojego maleństwa. - Jak długo u nich pracujesz? - Pięć lat. Rosę miała roczek. To taka słodka dziewczynka. - A jej rodzice? Dobrze ci się u nich pracuje? J. D. ftobb goj Powtórka... - Są bardzo sprawiedliwi. Mam piękny pokój, dobrze mi pła- cą. Raz w tygodniu mam wolny jeden cały dzień i jedno popo- łudnie. Lubię tu przychodzie, do muzeum. Dokształcam się. - Dobrze ze sobą żyją? Renąuistowie? - Nie rozumiem. - Czy się kłócą? -Nie. - Nigdy? Strach ustąpił miejsca desperacji, - Zawsze zachowują się stosownie. - Jakoś tego nie kupuję, Sophio. Mieszkasz u nich od pięciu lat i nigdy nie zauważyłaś niczego niestosownego, nie słyszałaś żadnej kłótni? - To nie moja sprawa. - Chciałabym, żeby to była twoja sprawa. - Pięć lat, zastana- wiała się Eve. Przy tych zarobkach dziewczyna pow inna mieć całkiem ładne zabezpieczenie finansowe. Domniemana możli- wość utraty pracy powinna ją co najwyżej lekko niepokoić, a nie aż tak przerażać. - Dlaczego się ich boisz? - Nie wiem, co pani ma na myśli. - Wiesz. - Miała to w oczach. Wyraźnie. - Czy on przychodzi do twojego pokoju w nocy, kiedy dziewczynka śpi? Kiedy żona jest u siebie? Łzy, które zbierały się od dłuższej chwili, teraz spłynęły po policzkach. - Nie. Nie! Nie będę z panią o tym rozmawiać. Stracę pracę. - Spójrz na mnie. - Eve wzięła roztrzęsione dłonie Sophii i mocno ścisnęła. - Przed chwilą byłam w szpitalu, odwiedza- łam kobietę, która właśnie umiera. Porozmawiasz ze mną i po- wiesz mi prawdę. - Pani mi nie uwierzy. To bardzo ważna osobistość. Pani po- wie, że kłamię, a oni odeślą mnie do domu. - On ci to powiedział. Że nikt ci nie uwierzy, tak? „Mogę ro- bić z tobą, co zechcę, bo i tak nikt ci nie uwierzy". Mylił się, Spójrz na mnie. Uwierzę ci. Oczy zupełnie zaszły jej łzami, ale chyba coś zobaczyła, bo nagle zaczęła mówić. J, D. Robb Jim Powtórka ... - On mi tłumaczy, że muszę, bo jego żona tego nie robi. Od- kąd się okazało, że będzie miała dziecko. Mają osobne pokoje. To... on mówi, że tak wygląda kulturalne małżeństwo i że ja mam pozwolić, żeby... żeby mnie dotykał. - To nie ma nic wspólnego z żadną kulturą. - On jest ważną osobistością, a ja tylko służącą. - Choć wciąż płakała, w jej głosie pojawiła się chłodna stanowczość. - Jeśli komuś o tym powiem, odeśle mnie. Odbierze mi Rosę. Będę zhańbiona. Przyniosę wstyd rodzinie, zrujnuję ich. Więc on przychodzi do mojego pokoju, zamyka drzwi na klucz, gasi światło. Robię, co mi każe, a potem odchodzi. - Czy cię bije? - Czasami. - Spuściła głowę i spojrzała na swoje ręce i kapią- ce na nie łzy. - Złości się, kiedy nie może. Ona wie. - Sophia podniosła wzrok. - Pani Renąuist, Wie o wszystkim, co dzieje się w domu. Ale nic nie mówi, nic nie robi. Czuję, że kiedy się dowie, że z panią rozmawiałam, skrzywdzi mnie dużo okrut- niej niż on. - Chcę, żebyś sobie przypomniała noc, wczesny ranek dru- giego września. Czy on był w domu? - Nie wiem. Przysięgam - Nie czekała na dalsze pytania. - Mój pokój mieści się na tyłach domu, drzwi zawsze są za- mknięte. Nie słyszę, kiedy ktoś przychodzi lub wychodzi. Mam interkom z pokojem Rosę. Zawsze jest włączony, z wyjątkiem... On zawsze wyłącza. Nigdy nie wychodzę w nocy z pokoju, no, chyba że Rosę mnie potrzebuje. - A tamta niedziela rano? - Zjedli brunch, jak zawsze. Dziesiąta trzydzieści. Punktual- nie. Ani minuty wcześniej, ani minuty później. Wcześniej, powiedzmy, ósma rano. Był wtedy w domu? Nie mam pojęcia. - Zagryzła dolną wargę, jak gdyby pró- bowała sobie przypomnieć. - Chyba nie. Byłam u Rosę, poma- gałam jej wybrać sukienkę. W niedzielę musi nosić odpowied- nie sukienki. Widziałam go przez okno. Pan Renąuist przyje- chał do domu. Była mniej więcej dziewiąta trzydzieści. Czasa- mi w niedzielę rano grywa w golfa lub tenisa. To należy do je- go obowiązków. Udziela się towarzysko. J.O. Robb 285 Powtórka,.. - Jak był ubrany? - Niestety, nie pamiętam. W koszulkę do golfa. Chyba. Tak mi się zdaje. Nie garnitur, tylko coś letniego. Oboje bardzo dbają o strój. Ubierają się stosownie do okoliczności. - A wczoraj w nocy? Był cały czas w domu? - Nie wiem. Nie przyszedł do mojego pokoju. - Jak się zachowywał dziś rano? - Nie widziałam go. Polecono mi podać Rosę śniadanie w bawialni. Czasami tak robimy, kiedy pani lub pan Renąuist są zajęci, chorzy, albo gdy mają ważne spotkania. - O co chodziło tym razem? - Nie wiem, nie powiedziano mi. - Czy w domu jest jakieś miejsce, gdzie on bywa, a ty i dziec ko nie macie wstępu? - Jego gabinet. To bardzo ważna osobistość, ma bardzo od- powiedzialną pracę. Jego gabinet jest zamknięty na klucz, ni komu nie wolno tam wchodzić. * - Dobrze. Być może będziemy musiały jeszcze porozmawiać. Mogę ci pomóc. To, co robi z tobą Renąuist, jest zle, to prze stępstwo. Mogę go powstrzymać. - Proszę, proszę, nie. Jeśli coś pani zrobi, będę musiała wy jechać. Jestem potrzebna Rosę. Pani Renąuist jej nie kocha, nie tak jakja, a on... on wcale nie zwraca uwagi na dziecko. To, co mi robi, jest nieważne. Nie robi tego tak często, już nie. Chyba przesta! się mną interesować. - Gdybyś zmieniła zdanie, skontaktuj się ze mną. Pomogę ci. Skontaktowała się z biurem Renąuista, gdzie powiedziano jej, że został wezwany poza miasto i przez najbliższe dwa dni nie będzie dostępny. Po dopełnieniu wszystkich formalno- ści umówiła się na spotkanie po jego powrocie, po czym poje- chała do jego domu. Gosposia potwierdziła informacje. - Widziała pani, jak wyjeżdża? Osobiście? - Słucham? - Widziała pani, jak z walizką w ręku wychodzi z domu? - Nie rozumiem zasadności tego pytania. Tak się składa, że osobiście zanosiłam bagaże pana Renąuista do jego samochodu. - Dokąd pojechał? - Państwo Renąuist nie omawiają ze mną tego typu spraw. Gdyby nawet, z pewnością zabroniliby mi o tym mówić. Ze względu na rodzaj wykonywanej pracy pan Renąuist zmuszo- ny jest często podróżować. - Oczywiście. Chciałabym zobaczyć się z panią Renąuist. - Pani Renąuist nie ma i nie będzie przez cały dzień. Eve zerknęła nad jej głową do środka. Oddałaby całą wypła- tę za nakaz rewizji. - Jeeves, proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Skrzywiła się. - Stevens. - Stevens. Kiedy okazało się, że szefa wzywają obowiązki? - Przypuszczam, że zaczął przygotowania wczesnym ran- kiem. - A jak się dowiedział, że rusza w trasę? - Słucham? - Zadzwoniło łącze? Przyszła jakaś wiadomość? Wpadł pry- watny posłaniec? Jak? - Obawiam się, że nie wiem. I D. Robb 287 Powtórka - Niezła z pani gospodyni. W jakim stanie były dziś rano je- go oczy? Stevens wyglądała na zakłopotaną. Ostatecznie górę wzięła irytacja. - Pani porucznik, oczy pana Renquista mnie nie interesują i panią ;eż nie powinny. Miłego dnia. Przez uhjmek sekundy miaia ochotę wepchnąć stopę między framugę a zamykające się jej przed nosem drzwi, jednak uzna- ła, że byłaby to tylko strata energii. - Peabody, powiedz chłopakom z WPE, żeby zaczęli spraw dzać, dokąd i czym wyjechał Renąuist. - Sądzę, że to on. - Dlaczego? Tym razem to Peabody wpadła w zakłopotanie. - Molestuje opiekunkę - powiedziała, drepcząc za Eve do sa- mochodu. - Oboje z żoną skłamali, że w niedzielę rano byli wdomu. Ma swój prywatny gabinet zamykany na kluca. I aku rat dziś rano został wezwany poza miasto. - A więc ot tak, po prostu, wykreślisz Fortneya? Peabody, to zwyczajne niechlujstwo. - Przecież wszystko pasuje. - Wszystko można dopasować,. Molestuje opiekunkę, bo jest nadętym gnojem i zboczeńcem. Zona mu nie daje, a pod ręką jest młoda ładna dziewczyna, która boi się odmówić. Skłamali, bo oboje są nadętymi gnojami. Nie chcieli, żeby po licja się czepiała, więc powiedzieli, że był w domu i spokój. Mii zamykany gabinet, bo zatrudnia personel, który mógłby wę szyć, a przecież facet zajmuje się sprawami wielkiej wagi. A córka? Renquist nie chce, żeby mu przeszkadzała, kiedy pracuje. Wyjechał dziś rano, bo taką ma pracę. Dzwoni ląc2e facet wstaje i jedzie. - Cholera, - Jeśli nie spojrzysz na to z różnych stron, nie znajdziesz pra widłowych odpowiedzi. A teraz sprawdzimy jak w czasie prze słuchania zachowa się Breen. Breen już czekał, przyglądając się weneckiemu lustru. Kiedy ].D. Robb 9AA Powtórka... : weszła do pokoju przesłuchań, odwrócił się i przywitał ją Dim chłopięcym uśmiechem. Wiem, że powinienem się wkurzyć i wezwać adwokata, ale ta sytuacja jest taka zabawna. - Cieszę się, że dostarczam panu rozrywki. - Musiałem zostawić Jeda u sąsiadki. Nie ufam androidom, kiedy jestem poza domem. Mam nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo. - W takim razie niech pan siada i zaczynamy. - Jasne. Włączyła rekorder, podała numer sprawy i cel przesłuchania, w końcu wyrecytowała mu jego prawa. - Panie Breen, czy zrozumiał pan swoje prawa i obowiązki? - Tak, oczywiście. Słyszałem w mediach, że dziś rano doszło do napadu. Facet naśladuje Bundy"ego. Jak pani myśli? - Tom, pozwoli pan, że to ja będę zadawać pytania. - Przepraszam, to z przyzwyczajenia. - Uśmiechnął się pro- miennie. - Gdzie pan był dziś o drugiej nad ranem? - W domu, spałem. Skończyłem pracę około północy, o dru- giej już dawno chrapałem. - Czy pańska żona była w domu? - Oczywiście. Chrapała w łóżku obok mnie, tyle że dość de- likatnie, jak to kobieta. - Tom, myślisz, że za dowcipne odpowiedzi przyznajemy do- datkowe punkty? - To chyba nie szkodzi. Eve w milczeniu spojrzała na swoją asystentkę. - No cóż - wtrąciła się Peabody. - Jak ją pan wkurzy, może panu zaszkodzić. Proszę mi wierzyć. - Zamierzają panie zabawić się w dobrego i złego policjan- ta? - Breen kiwa! się na krześle. - Zapoznałem się z wszystki- mi metodami przesłuchań. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dla- czego akurat ta zawsze działa. Przecież to najstarsza i najbar- dziej znana sztuczka, opisana we wszystkich podręcznikach. - Nie, najstarszą sztuczką z podręczników jest zaproszenie do mojego biura, gdzie podczas milej przyjacielskiej pogawędki J.D. Robb 2B9 Powtórka... Nie przestając się kołysać, uważnie obserwował Eve sWonn^H^ Na P5T^ Pani "Pędzona i ma wrodzon, c^T^ agre^ a'e nie WJe Pani Pogrzanych. Na to je., "^T^ P°lejrałna swoim in*^e i intuicji. - T., kim, który drąży sprawę i łatwo nie odpuszcza. Pani wiem w ducha prawa. Nie w literę, a właśnie w ducha. Być 2 czasu do czasu chadza pani na skróty, zdobywa LoZL które me trafiają potem do oficjalnych raportów, ale jest pani Zmoca'";: E?™. ^^ PraWa" dobywanieS przemocą me leży w pani naturze. Spojrzał na Peabody. - Przygwoździłem panią porucznik, prawda? - Panie Breen, nie przygwoździłby pan pani porucznik na wet gdyby zrobił pan sobie z tego cei życia.Ona^est p"za^ Jego usta drgnęły w uśmiechu irytacji. - Pani po prostu nie chce przyznać, że jestem w te klocki tal dobryjak wy. Proszę mi wierzyć: badanie morderców nie ogra nicza się tylko do morderców. Bada się też gliny - I ofiary? - wtrąciła się Eve. " ' - Oczywiście, ofiary też. - Te badania, analizowanie faktów, pisanie o nich wy- ostrzyły pański zmysł obserwacji, prawda? - Pisarze to urodzeni obserwatorzy. Tym Żyjemy te^o ktaCnLfrzestępfstwie-opisuje pan te*0>kt°* pop^a. tego, kto padł jego ofiarą, oraz tych, którzy prowadzili w te ^roantlr^H^^ *** *« *» ° lud^ ^na się pan na ludziach. - Znowu ma pani rację. - Tom, skoro jest pan taki spostrzegawczy, tak wyczulony „a IwaS^t^ ' Zadlowanie> na Pewno nie umknął pańskfej Uśmiech zniknat z jego twarzy, jak gdyby Eve nacisnęła >P.Rc*b 290 Powtórka... wisz „usuń". Miejsce zadowolenia zajął szok, nadając jego rze odcień kredowej bladości. Dopiero potem zawrzał iiiew i poniżenie. - Nie ma pani prawa tak mówić. - Daj spokój, Tom. Przecież niesamowity dar obserwacji nie wiódł cię w twoim własnym zamku, gdzie mężczyzna jest fkrólem. Wiesz, co się dzieje. A może powinnam to wyjaśnić? - Zamknij się! - To musi być wkurzające, nie? - Kręcąc głową, wstała, obe- szła stół i stanęła za jego plecami. Pochyliła się nad nim i po- wiedziała mu prosto do ucha: - Nie ma nawet tyle przyzwoito- ści, by posuwać faceta, podczas gdy ty bawisz się w domu w mamusię. Jak to o tobie świadczy, Tom? Seks był takt nudny, że zapragnęła sprawdzić, jak to jest po drugiej stronie. To chy- ba nie najlepiej świadczy o twoim wyposażeniu, co? - Już mówiłem, żeby się pani zamknęła! Nie muszę wysłu- chiwać tych bredni. Zaciskając dłonie w pięści, chciał poderwać się z krzesła, ale Eve posadziła go z powrotem. - Niestety, musisz. Tej nocy, kiedy zginęła Jacie Wooton, twoja żona nie była na żadnym zebraniu. Była z kochanką, Z kobietą. Wiedziałeś o tym, prawda, Tom? Jak to jest, kiedy się wie, że żona kocha inną kobietę, pożąda jej, oddaje się jej, kiedy ty wychowujesz waszego syna, prowadzisz wasz dom, je- steś lepszą żoną niż ona kiedykolwiek była. - Dziwka! - Breen schował twarz w dłoniach. - Cholerna dziwka! - Tom, ja ci nawet współczuję. Zajmujesz się domem, dziec- kiem, robisz karierę. Twoja kariera jest ważna. Jesteś kimś, a mimo to podjąłeś się profesjonalnie wychowywać syna, i to podziwiam. Tymczasem ona spędza cale dnie w biurze i roz- mawia na zebraniach o ciuchach. Na miłość boską. - Eve wes- tchnęła ciężko i powoli pokiwała głową. - 0 rym, co ludzie bę- dą nosić w najbliższym sezonie. To dla niej ważniejsze niż ro- dzina. Ignoruje ciebie i dzieciaka. TWoja matka była taka sama. Ale Jule posunęła się dalej. Kłamie, zdradza, kurwi się z inną kobietą, zamiast być matką i żoną. I. D Ftobb 291 Powtórka - Zamknij się! Niech się pani wreszcie zamknie! - Chcesz ją ukarać, Tom. Kto by cię winił? Chcesz zachować resztki szacunku do samego siebie. Każdy by to zrobit. To cię zżera. Dzień po dniu, noc w noc. Wprawia cię w szaleństwo. Kobiety nie są dobre, do cholery prawda? Usiadła na brzegu stołu, blisko niego, wtargnęła w jego oso- bistą przestrzeń. Wiedziała, że to wyczuje, sama czulą jego wi- bracje. - Patrzy mi prosto w oczy i kłamie. Kocham ją i nienawidzę jej za to. Nienawidzę jej, bo wciąż ją kocham. Ona o nas nie myśli. Ta kobieta jest dla niej ważniejsza i za to ją nienawidzę. - Wiedziałeś, że nie poszła na zebranie. Kiedy jej nie było, du- siłeś to w sobie? Wróciła do domu i poszła spać. Była zbyt zmę- czona, by z tobą porozmawiać, bo spotkała się z tą kobietą. Czy zaczekałeś, aż pójdzie na górę i położy się do łóżka, zanim wy- szedłeś? Czy wziąłeś narzędzia i ruszyłeś do chińskiej dzielnicy, wyobrażając sobie, że jesteś Kubą Rozpruwaczem? Że maSz władzę, przerażasz, stoisz ponad prawem? Czy podrzynając gardło Jacie Wooton, miałeś przed oczyma twarz żony? - Nie wychodziłem z domu. - Ona o niczym by się nie dowiedziała. Nie zwraca na ciebie uwagi. Nie obchodzisz jej. Widziała, że coś w nim drgnęło, kiedy to powiedziała. Za- uważyła, jak skulił ramiona, jak gdyby szykował się do ciosu. - Ile razy byłeś w chińskiej dzielnicy, zanim zaciągnąłeś Jacie do tego zaułku, Tom? Facet taki jak ty na pewno dokładnie ba da teren. Ile razy tam byłeś i zaczepiałeś dziwki i narkomanki? - Nie bywam w chińskiej dzielnicy. - Nigdy? Rodowity nowojorczyk? - Kiedyś tam byłem, oczywiście, że byłem. - Zaczynał się po- cić. Hardość ustąpiła pod naporem zdenerwowania. - To zna- czy, nie chodzę tam po... Nie korzystam z usług licencjonowa- nych kobiet do towarzystwa. - Tom, Tom. - Eve pokręciła głową, usiadła naprzeciw niego i uśmiechnęła się z zadowoleniem. W jej oczach widać było rozbawienie pomieszane z niedowierzaniem. - Taki młody, zdrowy mężczyzna? Chcesz powiedzieć, że nigdy nie płaciłeś J. D. flobb 292 Powtórka... a szybkie dmuchanko? Twoja żona nie ma na to ochoty od... k dawna? Od dwóch lat? I ty mówisz, że nie korzystasz z le- galnego serwisu? Jeśli to prawda, to musisz być strasznie spię- ty. A może już ci nie staje? Może to dlatego żona postanowiła sprawdzić, co słychać u konkurencji. - Nie mam z tym problemów. - Jego twarz odzyskała kolo- ry. - Jule po prostu... nie wiem, po prostu musi z tym skończyć. No dobrze, więc odkąd w domu sprawy się skomplikowały, kil- ka razy wynająłem licencjonowaną kobietę. Jezu, nie jestem przecież eunuchem. - Ona robi z ciebie eunucha. Poniża cię i zdradza. Może wy- szedłeś poderwać jakąś nieznajomą? Facet ma prawo, kiedy żona go nie dopuszcza. Może sprawy wymknęły się spod kon- troli? Złość i frustracja się skumulowały. Myślałeś o tym, że cię okłamała, że leżała w twoim łóżku, a pachniała inną kobietą. Okłamywała, oszukiwała, robiła z ciebie zero. Zaakcentowała ostatnie słowo, pozwalając mu jeszcze przez chwilę wibrować w powietrzu. Czekała, aż do niego dotrze. - Potrzebujesz zainteresowania, do jasnej cholery. Masz gło- wę pełną facetów, którzy potrafili je zdobyć. Wiedzieli, co zro- bić, żeby kobieta zwróciła na nich uwagę. Dobrze się poczułeś, kiedy dobrałeś się do Jacie, zniszczyłeś symbol tamtej, wycią- łeś to, co sprawiało, że była kobietą. Zapłaciła, wszystkie zapła- ciły za to, że cię ignorują. - Nie. - Zwilżył językiem usta i wypuścił powiettze. - Nie. Pani chyba postradała rozum. Kompletnie pani odbiło. Nie po- wiem więcej ani słowa. Chcę adwokata. - Tom, pozwolisz, żebym ja też cię pokonała? Chcesz pozwo- lić jakiejś policjantce wygrać? Jeśli wezwiesz adwokata, ja wy- grywam rundę. Zaczniesz jęczeć i się użalać, a ja cię oskarżę o dwa zabójstwa oraz pobicie i próbę zabójstwa. Tak cię ścisnę za jaja, źe zrobią się sine. O ile w ogóle jeszcze masz jaja. Oddychał nerwowo. W ciszy, jaka zapadła, słychać było tylko jego świst. - Nie mam nic do dodania. Chcę się skonsultować z moim adwokatem. - Wygląda na to, że wyszło na moje. Koniec przesłuchania. J. D.Bobh 293 Powtórka... Podejrzany na własne żądanie skontaktuje się ze swoim przed- stawicielem prawnym. Koniec nagrania. Peabody, ustaw dla pana Breena standardowy test psychologiczny i zaprowadź tam, skąd będzie mógł skontaktować się ze swoim adwokatem. - Tak jest, pani porucznik. Panie Breen? Wstał, choć drżały mu nogi. - Myśli pani, że udało się pani mnie upokorzyć - powiedział do Eve. - Myśli pani, że mnie złamała. Ale spóźniła się pani. Zrobiła to Julietta. Kiedy opuścił salę, Eve podeszła do lustra i przez chwilę pa- trzyła na swoje odbicie. Wyczerpana wróciła do swojego biura. Pierwszy raz czuła, że nie przełknie nawet łyka kawy, dlatego wybrała wodę. Sto jąc przy niedużym oknie, piła jak wielbłąd, zerkając na prze pływające w powietrzu i na ulicy pojazdy. Ludzie przychodzili i odchodzili, zauważyła. Nie mieli poję cia o tym, co się tu działo. Do diabła, nie chcieli tego wiedzieć. „Po prostu dbajcie o nasze bezpieczeństwo" tak myślą, kiedv mijają posterunek. „Róbcie swoją robotę i zapewnijcie nam bezpieczeństwo. Nie obchodzi nas jak, byle to wszystko nas nic zabrudziło". - Pani porucznik? Eve nadal patrzyła w okno. - Załatwiłaś go? - Tak, pani porucznik. Skontaktował się z adwokatem, tro chę zmiękł. Poprosił o jeszcze jedno połączenie. W sprawie dziecka. Mmm... zgodziłam się na rozmowę nadzorowaną. Za dzwonił do sąsiadki i zapytał, czy mogłaby popilnować Jed;i jeszcze przez kilka godzin. Powiedział, że coś go zatrzymali Nie prosił o możliwość rozmowy z żortą. Eve tylko pokiwała głową. - Była pani bardzo ostra. - To uwaga czy komplement? - Uwaga. Wiem, że zaraz pani powie, że jestem niechlujem ale on zaczyna mi wyglądać na czystego. Nie doszedł do siebii po tym, jak pani wspomniała o żonie. ) D. Robb 2gi( Powtórka... - To prawda. - No i te licencjonowane kobiety do towarzystwa. Plątał się, zapierał, że miał z nimi jakieś związki, a potem się przyznał, żeby udowodnić, że wciąż jest sprawny. - Tak, to było głupie z jego strony. - Nie wygląda pani na zachwyconą. - Jestem zmęczona. Po prostu cholernie zmęczona. - Może powinna pani chwilę odpocząć, zanim znów się pani do niego dobierze. Adwokat będzie tu za godzinę. Niech się pa- ni zdrzemnie. Eve już miata coś powiedzieć. Odwróciła się od okna, ale w tym momencie wszedł Trueheart. - Przepraszam, pani porucznik. Pepper Franklin chce z pa- nią mówić. Nie wiedziałem, czy mam ją wpuścić. - Tak, dawaj ją. - Mam zostać? - zapytała Peabody, kiedy Trueheart wy- szedł. - A może powinnam pilnować Breena? - Obstawiałaś Fortneya, więc obie posłuchamy, co ona ma do powiedzenia. Eve usiadła za biurkiem i odwróciła się w stronę drzwi, kie- dy do biura weszła Pepper. Aktorka miała na nosie ogromne srebrne okulary przeciwsłoneczne i jasnoczerwoną pomadkę na ustach. Piękne lśniące włosy upięła w gładki koński ogon. Kostium w ciepłym słonecznożóltym kolorze był przeciwień- stwem morderczego wyrazu jej słodkiej twarzy. - Peabody, podaj nam kawę. Pepper, niech pani siada. W czym mogę pomóc? - Może pani aresztować tego kłamliwego sukinsyna Leo. Niech go pani zamknie w najciemniejszej norze, niech gnije, aż ciało odpadnie od tych pieprzonych kości. - Pepper, nie musi pani tłumić przy nas emocji. Co się stało? - Nie mam nastroju do żartów. - Zdjęła okulary, odsłaniając imponujący siniec pod okiem. Za kilka godzin, kiedy podejdzie krwią, będzie robił jeszcze większe wrażenie, pomyślała Evc. - Och, założę się, że boli. - Jestem tak wściekła, że nie czuję. Dowiedziałam się, że po- suwa moją dublerkę. Cholerną dublerkę! I asystentkę kierow- J.DBobb Jas Powtórka... nika planu. I Bóg wie kogo jeszcze. Zapytałam go, ale zaprze- czył, po prostu kłamał, chciał mi wmówić, że coś sobie wymy- śliłam. Ma tu pani jakąś wódkę? - Niestety nie. - Och, może to i (epiej. Budziłam się dziś nad ranem ze trzy razy. Sama nie wiem dlaczego, bo zwykle sypiam jak w śpiącz ce. Obudziłam się i jego nie było. Zdziwiłam się i zaniepoko iłam, więc poszłam sprawdzić skaner. Proszę sobie wyobrazić, że według systemu ten łajdak był w łóżku. Cóż, nie było go tam. Przeprogramował skaner, tak sądzę. Na wypadek, gdy bym kiedyś zaczęła coś podejrzewać i wpadła na pomysł, żeby się upewnić. System potwierdziłby, że ten gnojek nie wycho dziizdomu. - Zapewne sprawdziła pani dom, żeby się przekonać, czy to nie jest jakaś pomyłka i Leo na przykład nie wyszedł na mo- ment do kuchni poszperać w autokucharzu. - Oczywiście, że sprawdziłam. Martwiłam się. - W jej głosie czuło się rozgoryczenie. - Wtedy tylko to mną powodowało. Przeszukałam cały dom, czekałam, zastanawiałam się, czy nie zawiadomić policji. Potem przyszło mi do głowy, że mógł po prostu wyjść na spacer, albo pojechał na przejażdżkę, Jezu, już sama nie wiem, co jeszcze. System zabezpieczający był uszko dzony. Usiadłam w fotelu i około szóstej rano zasnęłam. Obu- dziłam się kilka godzin później, na łączu znalazłam wiadomość. Sięgnęła do torby wielkości Nebraski i wyjęła dysk. - Ma pani ochotę? Chętnie wysłucham tego jeszcze raz. - Jasne. - Eve wzięła od niej dysk, umieściła go w swoim łą- czu i zaprogramowała odtwarzanie wiadomości. Usłyszały głos Leo: - Dzień dobry śpioszku! Nie chciałem cię budzić, wyglądałaś tak pięknie. Wstałem wcześniej i postanowiłem iść prosto do cen- trum odnowy. Potem okazało się, że mam spotkanie. Nie przewi- dzisz, na kogo z rana wpadniesz. Mam dziś pełny terminarz, wró- cę późno, pewnie już wyjdziesz nagrywać tego zwiastuna. Na pewno będziesz wspaniała! Przypuszczam, że zobaczymy się do- piero po twoim wieczornym spektakłu. Będę czekał, bo już za to- bą tęsknię, kochanie. I. 0. Robb 296 Powtórka... - Kochanie, niech go szlag! - warknęła Pepper. - Przesiał iwadomość około szóstej piętnaście. Wie, że budzę się około Siódmej trzydzieści, nigdy nie śpię po ósmej. On w ogóle nie Wrócił na noc do domu, ale był kryty. Pojechałam do niego do Mura ale on już zdążył zadzwonić do tej lali, którą pewnie tez ¦bosuwał, zostawił wiadomość, że nie będzie go cały dzień. IZdziwiła się, kiedy mnie zobaczyła, zdaje się, że powiedział jej, łże mam jakiś kryzys emocjonalny i musi ze mną zostać. Ja mu tpokażę kryzys emocjonalny. i Wstała, ale kiedy spostrzegła, że w biurze nie ma miejsca, ze- Pby krążyć, opadła na krzesło. I - Odwołałam nagrywanie zwiastuna, wróciłam do domu L i przeszukałam jego gabinet. I tak się dowiedziałam, ze wysyła L kwiaty i jakieś tandetne prezenty do całego pieprzonego hare- Imu Znalazłam rachunki za pokoje hotelowe, a w jego osobi- 1 stym kalendarzu nazwiska, daty. Przyszedł około trzeciej. Był zaskoczony, kiedy mnie zobaczył, ale okazał zachwyt. - W jej podbitym oku błysnęła wściekłość. - Odwoła! kilka spotkań, : czyż to nie szczęście? Najlepiej, żebyśmy poszli na górę, do loz- i ka, i znów się uszczęśliwili. . Rozumiem, że powiedziała mu pani, że szczęście się od niego odwróciło. - Prosto w oczy. Zapytałam, dlaczego nie było go całą noc w domu. Próbował mi wmawiać, że coś mi się przyśniło albo lunatykowalam. Pokazałam mu kopie jego rachunków i kalen- darza a ten bezczelnie zaczął odgrywać obrażonego i zranio- nego. Co za cholerny tupet! Jeśli nie mam do niego zaufania, to mamy poważny problem! Urwała i podniosła rękę, dając znak, że potrzebuje chwili - Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Łgał jak zawodo- wiec, bez zająknięcia, bez mrugnięcia okiem. No cóż. - Nie mam tu alkoholu - przerwała ciszę Eve. - Mozę napije się pani kawy? - Dziękuje, jeśli można, to poproszę wody. Peabody zajęła się napojami, a Pepper sięgnęła po okulary i zaczęła je obracać w dłoni. - Nie będę wchodzić we wszystkie te wstrętne szczegóły, ]. 0. Robb 297 Powlórka... w każdym razie, kiedy się zorientował, że nie kupuję jego ba- jek i ze między nami koniec, że wylatuje z mojego domu, biu- ra, rachunku bankowego i z mojego życia, zaczęło się piekło Wtedy mnie uderzył. - Gdzie on teraz jest? - Nie mam pojęcia. Dziękuję - powiedziała, kiedy Peabody podała jej wodę. - Liczę, że pani go znajdzie, Dallas, i aresztu- je. Gdyby nie android z ochrony, nie skończyłoby się na podbi tym oku. Chciałam, żeby android eskortował go na górę, za- czekał, aż spakuje swoje rzeczy i wyprowadził z domu. Zawo- łałam go, kiedy Leo zbliżał się do mnie, chcąc uderzyć jeszcze raz. Android go znokautował. Powoli opróżniła szklankę. - Mówił okropne rzeczy - kontynuowała Pepper. - Okrutne straszne, szokujące. Stwierdził, że to wszystko moja wina, że dał się uwieść. Tak, to były jego słowa. Pozwalał się uwodzić innym kobietom, boja się za bardzo kontroluję, nawet w łóżku. No i za późno mi pokazał, kto tu rządzi, cały czas słuchał rozkazów despotycznej cipy. - Wzdrygnęła się. - Wykrzykiwał takie rze- czy, zanim pojawił się android. Byłam przerażona. Nie wiedzia- łam, ze można być tak przerażonym. Nie wiedziałam, że on mo- że się tak zachowywać, jak przez tych kilka okropnych minut. - Peabody, przynieś jeszcze wody - poleciła Eve, widząc, że Pepper zaczyna się trząść. - Wolałabym się wściec, niż tak się bać. - Jeszcze raz sięgnę- ła do torby. Tym razem wyjęta haftowaną chusteczkę i osuszy- ła oczy z łez. - Kiedy się po prostu wściekam, jest w porządku Słyszałam o tej kobiecie, która została w nocy zaatakowana W mediach pojawiły się spekulacje, że to ma związek z tymi dwoma morderstwami, o których rozmawiałyśmy. Pomyśla- łam, ze... o Boże, dobry Boże, że Leo może mieć z tym coś wspólnego. Leo, jakiego dziś zobaczyłam, byłby do tego zdol- ny. Nie wiem, co robić. - Złoży.pani skargę, a my postawimy zarzut pobicia Znaj- dziemy go i przymkniemy. Więcej pani nie tknie. Tym razem Pepper wbiła wzrok w szklankę z wodą, którą po- dała jej Peabody. 1. D. Robb 298 Powtórka rl. - Boję się zostać sama -wyszeptała. -Wstyd mi, że zrobił ze mnie takiego tchórza, ale... - Pepper, nie jest pani tchórzem. Facet, który jest cięższy o jakieś piętnaście kilo, wsadza pani pięść w oko i grozi, że na tym nie poprzestanie. Gdyby to pani nie zszokowało, znaczyło- by, że jest pani idiotką. Nie jest pani idiotką, przyszła pani na policję i składa pani skargę. - A jeśli on zabił te kobiety? Spałam obok niego, kochałam się z nim. A jeśli robił te straszne rzeczy, a potem wracał do mnie? - Może po kolei. Najpierw papierkowa robota, dopiero wte- dy będę mogła przydzielić pani oficera do ochrony. Policjant może zostać z panią w domu, jeśli nie czuje się pani pewnie z androidem. - Będę wdzięczna. Bardzo. Chciałabym, żeby ten policjant, czy może policjantka, przyszedł po mnie do teatru. Spektakl zaczyna się o ósmej - powiedziała, uśmiechając się słabo. Zanim skończyła z Pepper i wysłała dla niej eskortę na Broad- way, stres i zmęczenie przyprawiły ją o potworny ból głowy. Wszczęła poszukiwanie Fortneya. Obława ruszyła natychmiast. Spotkała się z adwokatem, który przedstawił jej zarzuty swo- jego klienta. Kiedy zażądał, by Breena wypuszczono do domu, bo ma pod opieką małe dziecko, Eve nie protestowała. Co wię- cej, zadziwiła adwokata, przekładając przesłuchanie na na- stępny dzień na dziewiątą rano. Wyznaczyła dwóch mundurowych, którzy mieli przez noc pilnować Breena i jego domu. Już dawno powinna była zakończyć służbę, ale usiadła przy swoim biurku i pomyślała o kawie, o śnie, o pracy. McNab, który wtargnął znienacka do jej biura, wyglądał tak promiennie i jasno, że aż oczy bolały od patrzenia. - Czy ty nie mógłbyś czasami ubrać się w coś mniej świecą- cego? - zapytała z wyrzutem. - Jest lato, Dallas. Facet musi świecić. Mam wiadomości, od których i pani zaświecą się oczy. Fortney zarezerwował bilet na prom do Nowego Los Angeles. Właśnie leci pierwszą klasą. J- D. Robb 2gQ Powtórka... - Dobra robota, McNab. Wystrzelił z palca, niczym ze spluwy, i zdmuchnął nieistnie- jący dym. - Najszybszy elektronik na Wschodnim Wybrzeżu. Pani po- rucznik, wygląda pani na konkretnie wykończoną. —Wzrok masz dobry, McNab. Zabierz Peabody do domu. Przypilnuj, żeby się dobrze wyspała. W ten delikatny sposób chciałam zasugerować, żebyście się powstrzymali przed żaba wą w króliki przez pół nocy. Peabody musi być jutro w formie. - Racja. Pani też niech się prześpi. Może kiedyś - mruknęła, po czym zabrała się do przygoto wywania dokumentów na Fortneya. Komitet powitalny złożo ny z przedstawicieli miejscowej władzy będzie na niego czekał. kiedy wysiądzie z promu. - Pani porucznik! - Peabody wpadła do gabinetu jak bom ba. - McNab mówi, że pani powiedziała... - Zainstaluję tu drzwi obrotowe, bo i tak wchodzicie bez pu kania, kiedy tylko przyjdzie wam ochota. - Drzwi były otwarte. Prawie zawsze są otwarte. McNab po wiedział, że mogę iść do domu, a ja jeszcze nie skontaktowa lam się z policją w Nowym Los Angeles w sprawie przejęcia Fortneya, ani nie przesłałam nakazu. - Już to zrobiłam. Odbiorą go i odeślą z powrotem. Obieca li, że się postarają, żeby noc spędził w pudle. Do rana nie ma szansy na zgodę na wyjście za kaucją. - To było moje zadanie. - Przymknij się już, Peabody, Idź do domu, zjedz normalny posiłek, prześpij się. Egzamin zaczyna się punkt ósma. - Pani porucznik, myślę, że powinnam przełożyć ten egza min. Śledztwo jest w punkcie krytycznym. Czuję, że tym razej! instynkt mnie nie zawiódł. Ktoś musi przesłuchać Fortneya a pani będzie zajęta Breenem, potem pewnie zorganizuje pam przesłuchanie Renąuista, żeby zamknąć ten wątek. Mam wra zenie, że w takim momencie nie powinnam brać pół dnia wo! nego, żeby załatwiać prywatne sprawy. - Masz trzęsiączkę? - Hmm, no tak, to też. ) D. Robb Powtórka... - Podejdź do tego egzaminu, Peabody. Jeśli będziesz musia- ła czekać na następną szansę przez trzy miesiące, któraś z nas skoczy z najbliższego wieżowca. Albo nie, bardziej prawdopo- dobne, że ja cię zepchnę. Wiesz co, myślę, że dam sobie radę bez ciebie przez te kilka godzin. - Ja jednak uważam... - Ósma zero zero. Masz się stawić przed komisją w sali egza- minacyjnej numer jeden. Oficer Peabody, to rozkaz. -» Nie sądzę, żeby mogła pani wydać mi takie polecenie. - Przełknęła głośno ślinę, kiedy Eve podniosła na nią wzrok. - No cóż, w zasadzie rozumiem ideę tego polecenia, pani porucz- nik. Postaram się pani nie zawieść. - Jezu, Peabody, bez względu na wyniki, nie zawiedziesz mnie. Wszystko będzie... - Wystarczy. - Peabody zamknęła oczy. - Niech pani już nic nie mówi, żeby nie zapeszyć. Niech pani nie mówi nic o powo- dzeniu. - Peabody, weź jakieś proszki. - Tak zrobię. - Uśmiechnęła się słabo. - Niech mi pani nie ży- czy tego na „p", dobra? Chociaż nie, może pani pokazać, dać mi sygnał. Tak, niech pani da znak. - Peabody wyszczerzyła ra- dośnie zęby, otworzyła szeroko oczy i z entuzjazmem wycią- gnęła zamkniętą w pięść dłoń, unosząc kciuk do góry. Eve zdumiała się. - Co to ma być? Mam ci pokazać, że możesz sobie wsadzić palec w dupę? - Nie! Jezu, Dallas. To znak OK., a zresztą, nieważne. - Peabody. - Eve wstała, by zatrzymać asystentkę, nim ta wybiegnie z jej biura. - Start o ósmej zero zero. Skop im wszystkim tyłki. - Tak jest, pani porucznik. Dziękuję, «ve dowlokła się do domu, marząc o rym, by jak najszyb t ciej choć na jedną błogą godzinkę znaleźć się w pozycji horyzontalnej. Fortney był w drodze do Nowego Jorku, pod dobrą opieką i na Boga, mógłby pognić za kratkami przez kilka godzin 7. Breenem i Renquistem pogada rano. Wprawdzie Smith był na końcu listy, ale przez jakiś czas chciała go jeszcze poobser- wować. Niestety, jej piekące oczy nie nadawały się do obserwo- wania niczego i nikogo. Po prostu musi się na chwilkę położyć, powtarzała sobie Musi się odprężyć i oczyścić umysł. Tak rozmyślając, z umy- słem zamglonym zmęczeniem, weszła do chłodnego i cudów- nie cichego domu. Nagle mgła się rozwiała, a przed Eve zmaterializował sie Summerset. v - Jak zwykle się pani spóźniła. Przez chwilę patrzyła na niego jak otępiała, podczas gdy jej mózg z wysiłkiem próbował wejść w tryb pracy. Wysoki kości sty, paskudny, wkurzający facet. Ach tak, wrócił. Resztką sił zdjęła lnianą marynarkę i rzuciła ją na balustradę schodów tylko po to, by go zdenerwować. Zdumiewające, jak taki drobiazg potrafił poprawić jej na- strój. - Jak ci się udało przebrnąć przez bramkę na lotnisku z tym żelaznym prętem w dupie? - Koncentrując się na tym by sie me przewrócić, pochyliła się i podniosła z ziemi kota, który z zapałem ocierał się ojej nogi. - Spójrz, kto wrócił - powie- działa, .głaszcząc Galahada. - A mówiłam, żeby zmienić kod przy wejściu. - Ta ruina, którą nazywa pani swoim samochodem, nie ma prawa szpecić podjazdu przed samym wejściem do domu. J.D.fiobb 3fl2 Powtórka... Podobnie ubrania - dodał, biorąc jej marynarkę w dwa kości- ste palce. - To nie jest miejsce na ubrania. Eve ruszyła po schodach na piętro. - Pocałuj mnie gdzieś - mruknęła, ziewając. Odprowadził ją wzrokiem, uśmiechając się do siebie. Miło jest być z powrotem w domu. Skierowała się prosto do sypialni. W ostatniej chwili zdążyła odstawić Galahada, po czym padła na łóżko, niczym kłoda. Twarzą do poduszki. Zanim Galahad usadowił się na jej plecach, Eve dawno już spała. Roarke znalazł ją w sypialni, tak jak się domyślał po krótkim raporcie Summerseta. - W końcu cię zmogło, co? - mruknął, zauważywszy, że nie 2djęła nawet butów i nie odpięła broni. Odruchowo podrapał kota za uszami i usadowił się w fotelu, by zająć się pracą, pod- czas gdy Eve spała. Tym razem nie śniła. Nie od razu. Zapadła się w ciemną ot- chłań wyczerpania. Sny pojawiły się dopiero, kiedy zaczęła wynurzać się na powierzchnię. Rozmyte cienie, niewyraźne dźwięki. Łóżko szpitalne, a przy nim jakaś blada postać. Marlenę Cox. Ona sama jako dziecko. Obie zostały pobite, obie były zupełnie bezbronne. Przy łóżku pojawiła się druga, ciemniejsza postać. Ona jako policjantka przyglądała się so- bie - dziecku. Musisz odpowiedzieć na wiele pytań. Obudź się, szukaj odpo- wiedzi, bo jak nie, to on zrobi to jeszcze raz. Ktoś zginie. Będzie następna ofiara. Postać na łóżku ani drgnęła. Zmieniała się tylko twarz. Naj- pierw widziała swoją, potem Marlenę, Jacie, w końcu Lois Gregg. I jeszcze raz ona. Czulą, że rośnie w niej gniew i strach. Nie jesteś martwa jak one. Musisz się obudzić! Obudź się, do cho- lery, powstrzymaj go! Jedna ze stojących przy łóżku postaci zmieniła kształt. Teraz był to mężczyzna, który pobił dziecko i prześladował kobietę. To się nigdy nie skończy. Jego oczy były jasne, wesołe, a twarz ID. Robb »rt» Powtórka. czerwona. Ta nie ma końca. Choćbyś nie wiem co robiła, zawsze będzie następna. Dlatego możesz spokojnie spać, dziewczynko. Lepiej śpij, zamiast kroczyć między trupami. Śpij, bo sama bę- dziesz trupem. Pochylił się i zasłonił dłonią usta dziecka. Otworzyła oczy, byty przepełnione strachem i bólem. Eve mogła tylko patrzeć. Nie była w stanie się poruszyć ani bronić. Patrzyła w swoje za chodzące mgłą oczy i umierała. Zerwała się, dysząc ciężko, jak gdyby się dusiła. Roarke tulił ją w ramionach. - Cii... to tylko sen. - Delikatnie całował jej skroń. - Jestem przy tobie. Przytul się. To był tylko sen. - Nic mi nie jest. - Nadal jednak nie odrywała twarzy od je- go ramienia. Jej oddech powoli się uspokajał. - Nic mi nie jest. - Przytul się. - Roarke nigdy nie był pewny, czy Eve w pełni wybudziła się z koszmaru. , - W porządku. - Czuła, że jej puls zaczyna wracać do nor- my, a panika paraliżująca umysł rozluźnia uścisk. Czuła jego zapach. Mydło i skóra. Jego włosy tak miło muskały jej poli- czek. Jej świat z wolna się uspokajał. - Która godzina? Jak długo mnie nie było? - Nieważne. Eve, musisz się wyspać. Powinnaś coś zjeść i po- łożyć się spać. Nie miała zamiaru się sprzeciwiać. Umierała z głodu. Co wię- cej, rozpoznawała ten ton jego głosu. Nawet gdyby się sprzeci- wiła, znalazłby sposób, żeby wlać jej do gardła środek na uspo- kojenie. - Faktycznie, coś bym zjadła. Ale przedtem mam ochotę na coś innego. - Na co? - Czasami, kiedy mnie dotykasz, kiedy mnie kochasz, ogar- nia mnie taki dziwny nastrój. Czuję się taka krucha, delikatna. Wiesz? - Wiem. Odchyliła głowę i dotknęła jego policzka. - Pokaż. I. D. Rob6 »iju Powtórka _. - Proszę bardzo. - Muskał ustami jej brwi, policzki, wargi, jednocześnie odpinając jej kaburę. - Powiesz, co się stało? Kiwnęła głową. - Bądź przy mnie jeszcze przez chwilę. Jesteś mi potrzebny. Położył ją na łóżku i zdjął jej buty. Nie znosił cieni pod jej oczami, mroku jej spojrzenia. Była blada, miał wrażenie, że zrobiła się przezroczysta i zaraz zniknie, jak zjawa ze snu. Czuł, że powinien być delikatny. Nie musiała nic mówić. Jej długie i ciche westchnienie wystarczyło, by nabrał pewności, że karmi się miłością. - Kiedy tu przyszedłem i zobaczyłem, jak śpisz, pomyślałem: mój żołnierz, wyczerpany wojną. - Podniósł do ust jej dłoń i ca- łował po kolei każdy palec. - Teraz, kiedy na ciebie patrzę, my- ślę: moja kobieta, delikatna, cudowna. Jej usta drgnęły w uśmiechu, kiedy ją rozbierał, - Skąd ty to bierzesz? - Samo przychodzi. Wystarczy, że na ciebie spojrzę, a słowa same przychodzą. Jesteś moim życiem. Podniosła się i zarzuciła mu ręce na szyję. Z trudem opano- wała cisnący się jej do gardła szloch. Wiedziała, że jak już za- cznie, to nie powstrzyma łez. Kołysała się, dotykając ustami je- go szyi. Zabierz mnie stąd, błagała milcząco. Boże, zabierz mnie stąd choć na chwilę. Pogłaskał ją, jak gdyby usłyszał jej prośbę. Z początku deli- katnie, uspokajająco, próbował ją pocieszyć. Jej umęczona du- sza odzyskiwała spokój, w jego ramionach znalazła ukojenie. Eve pozwoliła, by Roarke się nią zajął. Jego usta był miękkie i ciepłe. Całował ją powoli, głęboko, a ona stopniowo się w nim zapadała, odpływała, Roarke po- czuł, że jego silny, waleczny żołnierz poddaje się bez reszty. Uległa mu, była miękka jak wosk, popłynęła niczym woda. Jej umysł wyłączył się, nie było już koszmarów, za rogiem nie czaiły się żadne cienie. Był tylko Roarke i jego delikatne, czułe pieszczoty, miękkie, rozmarzone pocałunki, którymi przeniósł ją do krainy łagodności. Uczucia rozkwitały w niej, przysłania- jąc strach i desperację cieniutkimi jak mgła warstwami. Jego usta wędrowały po jej piersiach, jego język sprawiał, że J. D. Robb jd c Powiórfca... serce biło coraz szybciej. Gładziła jego plecy, jak gdyby wciąż by- ło jej go mało, jak gdyby chciała dokładnie zbadać jego kształt, poczuć każdy mięsień, każdą kość. Śmierć była coraz dalej. Jego usta i dłonie zaczęły domagać się więcej, a ona była go- towa mu to dać. Poczuła uderzenie ciepła. Długie, płynne pul- sowanie w jej brzuchu zamieniło westchnienia w jęki. Nie spieszył się, podniecał ją, fascynował. Jej ciało dawało mu tyle radości. Uwielbiał jej smuklość, gładką skórę, zaskaku- jące zagłębienia i wypukłości. Obserwował, jak rozkwita w niej rozkosz, jak ogarnia całe jej ciało. W końcu, kiedy oboje byli gotowi, poczuł, jak wybucha i bez- radnie drży, i usłyszał jej gardłowy jęk. Orgazm wybuchł w niej wielką, gorącą, cudownie oczyszcza- jącą falą. Poddała się całym ciałem, sercem, umysłem. Chciała się przytulić do Roarke'a, owinąć się wokół niego z całej siły, wziąć go do środka, ale on splótł palce z jej palcami i nie prze- stawał pieścić ją ustami. * Nie mogła się oprzeć. Delikatnie przygniótł ją swoim cięża- rem, a kiedy z jej gardła wyrwał się w końcu szloch, był to szloch radości. Jej puls szalał, każdy nerw na skórze tańczył taniec rozkoszy, kiedy jego usta błądziły po jej ciele. Rozluźniła mięśnie i otwar- ła się dla niego całkowicie. Patrzył jej w twarz, całując jej wilgotne wargi. Zacisnęła pal- ce i wyszeptała jego imię. A potem wyprężyła się, wychodząc mu na spotkanie. ' Leżeli w ciszy. Roarke trzymał głowę na jej piersi. Miał na- dzieję, że może spokojnie zasnęła, ale ona podniosła rękę i wplotła palce w jego włosy. - Byłam okropnie zmęczona - powiedziała cicho. - Musia- łam włączyć w samochodzie autopilota. Czułam się taka wy- czerpana, pokonana, głupia. Beznadziejny dzień, jeszcze bar- dziej beznadziejna sprawa. Nie chodzi tylko o ofiary, nie tylko o te kobiety. Mam wrażenie, że kiedy je zabija, wskazuje na mnie palcem. - I dlatego czujesz się jedną z nich. i.DRobb j06 Powtórka... Dzięki Bogu, pomyślała. Dzięki Bogu, że ją rozumie. - Jedną z nich? Nie. - Przypomniała sobie swój sen. - Czuję się jedną z nich, tą, która ich broni, choć już za późno. - Eve. - Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. - Nie jest za póź- no. Nigdy nie jest za późno. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny. - Zazwyczaj tak. W jej tonie było coś takiego, że usiadł, przyciągnął ją do sie- bie i ujął w dłonie jej głowę. - Wiesz, kto to - powiedział, uważnie jej się przyglądając. - Tak, wiem. Trik polega na tym, żeby go powstrzymać, udo- wodnić mu winę i aresztować. Od początku miałam przeczu- cie. Musiałam oczyścić myśli, żeby móc teraz podjąć właściwe kroki. - Musisz coś zjeść. I dokładnie mi o wszystkim opowiedzieć. - Chyba powinnam coś zjeść. A potem opowiem ci o czymś innym. - Obiema rękami odgarnęła włosy do tyłu. - Ale naj- pierw muszę wziąć prysznic i się pozbierać. - Zgoda. - Znał ją dobrze i wiedział, że potrzebuje czasu dla siebie. - Zjemy coś tutaj. Zajmę się tym. Znów poczuła ucisk w gardle. Przysunęła się i dotknęła czo- łem jego czoła. - Wiesz, co mi się w tobie podoba? To, że się tak troszczysz. Chciał ją przytulić, poprosić, by opowiedziała mu, co ją trapi, a jednak tego nie zrobił. Puści zbyt gorącą wodę, pomyślał i wstał, by przygotować dla niej szlafrok i wybrać odpowiedni posiłek. Będzie stała pod na- tryskiem i czekała, aż odzyska energię. Nie będzie traciła cza- su na wycieranie się ręcznikiem. Wskoczy prosto do suszarki, by rozgrzać się jeszcze mocniej. Nie, nie pójdzie spać. Był o tym przekonany. Jeszcze nie teraz, pomyślał, ustawiając talerze. Naładuje akumulatory, a potem będzie pracować, aż padnie z wyczerpania. Była to jedna z naj- bardziej fascynujących, a jednocześnie frustrujących cech Eve. Wyszła z łazienki otulona w cienki czarny szlafrok, który po- wiesił na drzwiach, i który najprawdopodobniej włożyła cał- kiem machinalnie. ). D. Robb 207 Powtórka... - Co to jest to zielone? - Szparagi. Są bardzo zdrowe. Pomyślała, że wyglądają jak te sztuczne paskudztwa z karto- nów, ale ryż i ryba zapowiadały się smakowicie. Wino o słom- kowym kolorze też robiło dobre wrażenie. Najpierw sięgnęła po wino w nadziei, że może jakoś ułatwi przełknięcie zielonych patyków. - Wytłumacz mi, jak to jest, że te wszystkie zdrowe rzeczy zawsze muszą być zielone i wyglądać tak dziwacznie? - To dlatego, że posiłki, które mają wartość odżywczą, nigdy nie przybierają postaci batoników czekoladowych. A powinny. - Eve, niepotrzebnie tracisz czas. - Och, możliwe. - Sięgnęła po zieloną łodyżkę i wsunęła ją do ust. Nie była taka tragiczna, ale Eve i tak się skrzywiła. Dla zasady. - Nie o to mi chodziło. " - Wiem. - Skubnęła kawałek ryby. - Śniła mi się matka. - To był sen czy wspomnienie? - Nie jestem pewna. - Skosztowała ryżu. - Jedno i drugie. Byłam w mieszkaniu, albo w pokoju hotelowym, nie wiem. Straszna nora. Miałam może trzy, cztery lata. Skąd to mogę wiedzieć? - Nie mam pojęcia. - Ja też. W każdym razie... Opowiedziała mu o tym, że była sama, weszła do sypiał nj i bawiła się kolorowymi kosmetykami i peruką, czego nie wol- no jej było robić. - Może dzieci zawsze robią to, czego się im zabrania. Nie wiem, po prostu nie mogłam się oprzeć. Chciałam być śliczna. Myślałam, że w tych śmieciach będę wyglądać ślicznie. Jak la- leczka. O to im chodzi, prawda? Chciałam taka być, bo które- goś razu, kiedy miała dobry humor, powiedziała, że wyglądam jak laleczka. - Dzieci - zaczął ostrożnie Roarke. Dzieci chyba mają taką instynktowną potrzebę zadowalania matki. Przynajmniej w tym wieku. J. D, Robb 3qo Powtórka... - Chyba tak. Nie lubiłam jej. Bałam się jej, ale chciałam, że- by ona mnie lubiła. Chciałam, żeby powiedziała, że jestem śliczna, czy coś w tym stylu. Cholera, Przez chwilę zajmowała się jedzeniem. - Tak mnie to wciągnęło, że nie słyszałam, kiedy wrócili. We- szła do sypialni, zobaczyła mnie. Uderzyła. Myślę, że była na głodzie. Mówię to jako glina. Na toaletce miała sprzęt. Nie wie- działam, do czego to służy. To znaczy jako dziecko, bo... - Nie musisz tłumaczyć. Starała się jeść. Bała się, że posiłek stanie jej w gardle, ale się zmusiła. - Wrzeszczała na mnie, aja płakałam. Leżałam na podłodze, kuliłam się. Chciała mnie bić, ale on jej nie pozwolił. Podniósł mnie... - Poczuła nagły skurcz żołądka. - Kurwa. Kiedy widelec uderzył o talerz, Roarke wyciągnął do niej rę- kę i delikatnie ją przyciągnął. - Już dobrze. Oddychaj powoli i spokojnie. Eve, powoli i spo- kojnie. Mówił łagodnym głosem, masując jej głowę, ale minę miał zaciętą. - Nie mogę znieść myśli o tym, że mnie dotykał. Nawet wte- dy dostawałam od tego dreszczy. Jeszcze mnie nie gwałcił, ale jakaś część mnie wiedziała, co się stanie. Skąd mogłam to wie- dzieć? - Instynkt. - Pocałował ją w czubek głowy. Serce pękało mu z żalu. - Dziecko potrafi bezbłędnie rozpoznać potwora. - Możliwe. Możliwe. W porządku, już mi lepiej. - Podniosła głowę i wyprostowała się. - Nie mogłam znieść tego, że mnie dotyka, a jednak jakbym się do niego tuliła. Byle tylko uciec jak najdalej od niej, od tego, co zobaczyłam w jej oczach. Roarke, ona mnie nienawidziła. Chciała, żebym umarła. Nie, gorzej, ona chciała mnie wymazać ze swojego życia. Była dziwką. Na toaletce miała narzędzia pracy dziwki. Była dziwką i narko- manką. Patrzyła na mnie jak na szmatę. Aja byłam z niej. My- ślę, że nienawidziła mnie właśnie dlatego. Sięgnęła po wino, by zwilżyć suche gardło. - Nie rozumiem tego. Myślałam... zdawało mi się, że... że J. D, Robb jog Powtórka... nie mogła być aż tak zła. Nosiła mnie w sobie, więc chyba po- winna cos czuć. A jednak była aż tak zła. Może nawet gorsza. - Oni są częścią ciebie. Podniosła głowę, kiedy to powiedział. Roarke uważnie pa trzyłjej w oczy. - Eve, to właśnie dlatego jesteś sobą. Mimo wszystko. Mimo tego, jacy oni byli. Głos zamierał jej w gardle, ale musiała to powiedzieć. - Roarke, tak bardzo cię kocham. - A więc jesteśmy kwita. - Nie wiedziałam, nie zdawałam sobie sprawy. Chciałam, że- by coś było, chciałam żeby mi coś dała, aż sobie uświadomi- łam, że niczego nie było. To głupie. - Nie, wcale nie. - Serce mu pękało, kiedy całował jej dło- nie. -To nie jest głupie. Śniła ci się pierwszy raz? Przez ułamek sekundy na jej twarzy dostrzegł poczucie *viny i zawstydzenie. Zacisnął palce na jej dłoniach, nim zdążyła je wyrwać. - To nie był dzisiejszy sen - stwierdził chłodno. Jego ostrze- gawczy ton sprawił, że była gotowa się bronić. - Eve, kiedy ci się to śniło? Kilka dni temu. W ubiegłym tygodniu. Skąd, do cholery, mam wiedzieć? Nie zaznaczyłam sobie w kalendarzu. Mam na głowie kilka trupów, nie pamiętam takich drobiazgów. Nie mam pod ręką administratorki, która notowałaby każdą moją myśl i każdy krok. - Sądzisz, że kłótnią odwrócisz moją uwagę od faktu, że mil- czałaś przez tyle dni? To było przed wyjazdem do Bostonu. - Zerwał się na równe nogi, zbyt wściekły, by usiedzieć na miej- scu. - Zanim pojechaliśmy do Bostonu, tak? Pytałem cię, co się stało, a ty zbyłaś mnie jakimś kłamstewkiem. - Nie kłamałam. Po prostu ci o tym nie powiedziałam. Nie mogłam. - Zamilkła L szybko zmieniła taktykę. - Nie byłam go- towa. To wszystko. - Chrzanisz. - Nie wiem, jak to się robi. - Sięgnęła po szparaga i zjadła z determinacją. J.D.Robb jjq Powlóriia... - Postanowiłaś mi nie mówić. - Usiadł i przyjrzał się jej uważnie. - Dlaczego? . - Wiesz co, mistrzu? Może mógłbyś choć na pięć minut uprosić swoje ego, żeby dało spokój. Nie zawsze chodzi o cie- bie. Tym razem to była moja sprawa. Omal go nie uderzyła, kiedy chwycił ją za brodę, ale zdążył ją powstrzymać. Odchylił jej głowę tak, by móc patrzeć jej v oczy. , - Ależ tym razem właśnie chodzi o mnie. Znam cię na tyle, żeby rozpoznać twój tok myślenia. Nie chciałaś mi o tym po- wiedzieć po tym, jak sam niedawno dowiedziałem się tego wszystkiego o swojej matce. Nie pozwoliłaś, żebym był przy tobie. . , - Posłuchaj, wciąż jesteś po tym rozbity. Nie chcesz się do te- go przyznać przecież jesteś dużym, silnym mężczyzną, ale tak naprawdę nadal nie doszedłeś do siebie. Masz sińce i rany, ja to widzę. Dlatego uznałam, że zrzucanie ci na głowę moich spraw to nie jest dobry pomysł. - Sądziłaś, że na myśl o twojej matce, która cię nie kochała, będę jeszcze bardziej rozpaczał z powodu mojej, która coś do mnie czuła? - Coś w rym stylu. Dajmy już spokój. Ale on nie odpuścił. - To pokrętna, głupia logika. - Pochylił się i mocno ją pocą lował - Zrobiłbym to samo. Tak sądzę. Rozpaczam z jej powo- du Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę. I nie wiem, czy bez ciebie bym sobie z tym poradził, więc nie wyłączaj mnie ze swoich spraw. . . - ja tylko chciałam dać nam obojgu czas na uspokojenie. - Rozumiem i akceptuję, ale mam wrażenie, że uspokajanie się idzie nam najlepiej, kiedy robimy to razem. Nie sądzisz? Gdzie cię uderzyła? Patrząc na niego, dotknęła wierzchem dłoni swojego policz- ka. Serce zatrzepotało jej w piersiach, kiedy się pochylił i bar- dzo delikatnie dotknął ustami tego miejsca, zupełnie jakby na- dal ją bolało. , - Nigdy więcej - powiedział. - Eve, kochanie, pokonaliśmy J.D.Robb ich. Razem czy osobno, pokonaliśmy ich wszystkich. Co tam koszmary i rózgo ryczenie, i tak wygraliśmy. Wzięła głęboki oddech. - Nie będziesz się wkurzał, jeśli powiem, że kilka dni temu rozmawiałam o tym z Mirą? - Nic. A pomogło? - Trochę. Ta rozmowa pomaga dużo bardziej. - Eve znów bawiła się jedzeniem. - Oczyszcza. Może mój mózg znów za- cznie pracować..Kiedy dotarłam do domu, zupełnie mi się zla- sowal. Nie byłam w stanie wymyślić porządnej zniewagi pod adresem Summerseta. A tak na to czekałam. - Hmm. - Roarke nie powiedział nic więcej. - Przygotowałam sobie kilka niezłych tekstów, ale jeszcze je sobie przypomnę. Nie przestaję myśleć o sprawie. No i jeszcze Peabody, doprowadza mnie do szalu. - To już jutro, prawda? - I dzięki Bogu. W tym czasie, kiedy ona będzie zdawaja eg- zamin, przycisnę Fortneya i Breena. Może wezmę się za Fe- eneya. Och, a skoro mowa o przyciskaniu, to wiesz, Fortney poszturchuje Pepper. - Co takiego? - Podbił jej oko. Przyszła do nas, złożyła skargę, będzie ła- twiej się do niego dobrać. Tak wszystko ustawiłam, żeby do ju- tra nie mógł wyjść za kaucją. A dziś rozegrałam pierwszą run- dę z Breenem. Z początku dowcipkował, ale starłam mu uśmiech z twarzy. Jestem z nim umówiona na jutro, do tej po- ry będzie miał anioła stróża, Renquist wyjechał z miasta w sprawach służbowych. Mam ochotę skontaktować się z mo- im informatorem i sprawdzić, czy faktycznie tam jest, czy mo- że to ścierna. - Czy moje ego dobrze mi podpowiada, że to ja jestem tym informatorem? W odpowiedzi uśmiechnęła się szeroko. - Wiesz, dobrze cię mieć pod ręką, nawet po seksie. - Kochanie, to naprawdę wzruszające. - Smith też jest obserwowany. Chcę znać każdy ich krok, za- nim wystąpię o nakaz aresztowania. J. 0. flobb 3j« Powlórka... - A skąd wiesz, który z tej czwórki to facet, którego szukasz? - Rozpoznałam go. - Pokręciła głową. - Ale to tylko intuicja. Na tej podstawie nie można nikogo zaniknąć. Tylko jeden z nich pasuje do profilu na sto procent. Tylko jeden musiał się dowartościować pisząc listy. Muszę wyeliminować pozostałą trójkę i zająć się tym właściwym. Jak już powiążę daty ich wy- jazdów z tymi wcześniejszymi zabójstwami, będę miała wy- starczające dowody, by dostać nakaz. Ma papeterię, narzędzia, kostiumy. Zatrzymał to wszystko. Wejdę jutro, najdalej poju- trze. Dorwę go. - Powiesz mi, kto to? - Najpierw zajmiemy się eliminowaniem. Popracuj nad ich wyjazdami w dniach, kiedy popełniono tamte zbrodnie. Zoba- czymy, czy dojdziesz do podobnych wniosków co ja. Jak na cy- wila, masz całkiem niezłą intuicję. - Och, co za pochlebstwa. Wygląda na to, że powinniśmy za- brać się do roboty. - Owszem. - W tym momencie odezwało się jej kieszonkowe Sącze. - Cholera. Już mam - powiedziała, rzucając się w stronę łóżka, przy którym na podłodze leżały spodnie. Wyszarpnęła łącze z kieszeni i odebrała. - Dallas. - Pani porucznik! - Na ekranie pojawiła się zalana łzami twarz Seli Cox. Serce Eve na chwilę przestało bić. - Pani Cox? - Ocknęła się. - Choć łzy lały się jej po policzkach, Sela Cox uśmiechała się promiennie. - Jest u niej lekarz. Pomyślałam, że powinnam pani o tym jak najszybciej powiedzieć, - Już jadę. - Chciała się rozłączyć, ale się powstrzymała. - Dziękuję, pani Cox. - Czekam na panią. - Mamy cud - powiedziała do Roarke'a, wkładając spodnie. Musiała na chwilę usiąść, bo z wrażenia nogi odmówiły jej po- słuszeństwa. - Widziałam jej twarz. Dziś, we śnie. Jej i tych dwóch kobiet. I moją. Myślałam, że zmarła. Bałam się, że się spóźniłam i dziewczyna nie przeżyła. Myliłam się. j.&Robb 313 Powtórta... Wzięta głęboki oddech, kiedy Roarke podszedł bliżej. - Jego też widziałam. Mój ojciec stał po drugiej stronie szpi- talnego łóżka. Powiedział, że to się nigdy nie skończy. Że za- wsze będą następne ofiary i że powinnam się poddać, zanim sama umrę. - Mylił się. - Cholerna racja. - Poderwała się na równe nogi. - Nie wzy- wam Peabody. Powinna być wypoczęta przed egzaminem. Wchodzisz w to? - Już to zrobiłem, pani porucznik. ROZDZIAŁ 21 Przemierzała szpitalny korytarz, trzymając w wyciągnię- tej ręce odznakę, tak by nikt z personelu jej nie zatrzy- mywał. Roarke już chciał powiedzieć, że odznaka jest niepo- trzebna, bo ogień w jej oczach ma wystarczająco silną moc, ale obawiał się, że Eve spali go wzrokiem. Poza tym za bardzo mu się to podobało, by chciał ryzykować. Mundurowy, którego zostawiła na posterunku przed wej- ściem na OIOM, był w stanie pełnego pogotowia. Zdaniem Ro- arke^, po prostu wyczuł w powietrzu jej energię, jeszcze za- nim pojawiła się na korytarzu, dlatego zwiększył czujność. Drzwi otworzyły się, nim zdążyła nacisnąć klamkę. Roarke pomyślał, że lekarz musi być bardzo odważny. Z rękami skrzy- żowanymi na piersiach, niczym tarcza, zastąpił jej drogę. - Słyszałem, że zostało pani powiadomiona i jest w drodze. Pacjentka ledwo odzyskała przytomność, co chwila traci świa- domość. Jej stan jest nadal krytyczny. Nie pozwolę, by ją pani w tym momencie przesłuchiwała. - Dwadzieścia cztery godziny temu mówił pan, że nie odzy- ska przytomności. A odzyskała. - Szczerze powiedziawszy, uważam za cud to, że wybudziła się ze śpiączki nawet na chwilę. Sela Cox modliła się o cud i, na Boga, dostała go. - Takich cudów się nie marnuje. Ktoś sprawił, że trafiła do tej sali. Istnieje szansa, że dziewczyna powie mi, kto to, zanim ten ktoś wyśle następną ofiarę do szpitala. Albo do kostnicy! - powiedziała ostro, wywołując u mundurowego dreszcze. - Chy- ba nie chce mi pan wchodzić w drogę! - Wprost przeciwnie. - Laurence mówił cicho i spokojnie, - Zamierzam stać pani na drodze. To moja działka. Dobro moje- go pacjenta jest dla mnie najważniejsze. }. 0. Robb * * - Powtórka ... - Co do ostatniego punktu, nie mam zastrzeżeń. Mnie toż zależy na tym, żeby przeżyła i z tego wyszła. -1 zeznawała. - Cholerna prawda. Jeśli z tego powodu uważa mnie pan z;i wroga, jest pan po prostu głupi, Laurence, tak samo jak pan myślałam, że dziewczyna nie przeżyje. A jednak udowodnili) nam, że jest silna. Chcę, żeby wiedziała, że facet, który jej to zrobił, trafi za kratki. Ona musi wiedzieć, że to dla niej zrobii; a ona może mi pomóc. W tej chwili jest ofiarą, ja zrobię z nici bohaterkę. To coś, dla czego warto żyć. Ma pan następującą al ternatywę - powiedziała, nie dając mu dojść do słowa. - Wcho dzi pan ze mną, albo oficer mundurowy przez chwilę tu pann zatrzyma. - Nie podoba mi się pani taktyka, pani porucznik. - Traktuję to jako komplement. - Pchnęła drzwi i zerknęli przez ramię na Roarke'a. - Zaczekaj tutaj. Kiedy weszła do sali, jej serce znów zamarło. Śmiertelnie bki da Marlenę leżała nieruchomo na łóżku. Matka stała obol* trzymając ją za rękę. - Odpoczywa - poinformowała ją szybko Sela. - Po tyrn, jak pani powiedziała, że tu przyjedzie, mąż zszedł na dół, do kapli cy. W tej sali mogą przebywać tylko dwie osoby. - Pani Cox, jeszcze raz powtarzam, obecność porucznik Da las jest sprzeczna z moimi zaleceniami. Pani córka potrzebuje spokoju i ciszy. - Była cicho od momentu, kiedy jej to zrobił. Nie będzie ci cho, dopóki ten człowiek nie zostanie złapany i ukarany. Panu doktorze, jestem panu wdzięczna, nie potrafię nawet wyrazit jak bardzo, ale Marlenę musi to zrobić. Ja znam moją córkę. - Niech pani uważa - ostrzegł Eve lekarz. - Bo to pani możi być zatrzymana. Eve zbliżyła się do łóżka, przez cały czas przyglądając sn, Marlenę, - Pani Cox, myślę, że to pani powinna z nią porozmawiał. Nie chcę jej wystraszyć. - Powiedziałam jej, że pani przyjdzie. - Sela pochyliła sit; nad łóżkiem i dotknęła ustami czoła córki. - Marley? Mariey, ) D Robb »-- Powtórka.. kochanie, obudź się. Porucznik Dallas tu jest, chce z tobą po- mówić. - Jestem taka zmęczona, mamo - chora odezwała się cichut- ko i niewyraźnie. - Wiem, skarbie. Tylko chwilkę. Pani porucznik potrzebuje twojej pomocy. - Wiem, przez co przeszłaś. - Eve zignorowała lekarza, któ- ry stał nad łóżkiem. - Wiem, że to dla ciebie trudne. Nie po- zwolę, by ten człowiek uszedł sprawiedliwości po tym, co ci zrobił. Nie pozwolimy mu, Marley. Ty i ja. Uciekłaś mu. Udało ci się go powstrzymać. Teraz możesz mi pomóc powstrzymać go na zawsze. Otworzyła oczy. Aż żal było patrzeć, z jakim wysiłkiem pod- nosiła powieki i jak bardzo starała się skoncentrować. Eve zna- ła to spojrzenie, tę determinację, z jaką walczyła z bólem. - Wszystko mi się miesza, umyka z głowy. Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć. - To nic. Powiedz to, co pamiętasz. Wracałaś z pracy. Wysia- dłaś z metra. - Zawsze jeżdżę metrem. To tylko kilka stacji. Było gorąco. Bolały mnie nogi. - Zauważyłaś ciężarówkę. - Taką małą. - Marlenę poruszyła się niespokojnie, ale za- nim lekarz interweniował, Sela pogłaskała córkę po głowie. - Już dobrze, kochanie. Wszystko dobrze. Nikt cię więcej nie skrzywdzi. Jestem przy tobie. - Mężczyzna. Miał ogromny gips na ręce. Nigdy nie widzia- łam takiego wielkiego gipsu. Nie mógł udźwignąć sofy. Wysu- wała się z samochodu na ulicę. Mamusiu, zrobiło mi się go żal. Eve podeszła do łóżka i wzięła drugą rękę Marlenę. - On już cię nie dotknie. Nigdy więcej. Myśli, że cię pokonał, ale to nieprawda. Nie udało mu się. To ty wygrałaś. Znów otworzyła oczy. - Nie pamiętam za wiele. Chciałam mu pomóc, ale coś mnie uderzyło. Bolało. Nigdy w życiu nie czułam takiego bólu. Nie wiem, co się potem działo. Nie pamiętam. - Po twarzy zaczęły spływać łzy. - Nic nie pamiętam. Potem tylko mama coś do J. D. Robb 2\7 Powtórka... mnie mówiła, I tato, i brat. Wuj Pete? Czy wuj Pete tu byi? A ciocia Dora? - Tak skarbie, wszyscy tu byli. - Słyszałam, jak do mnie mówili, a potem się obudziłam w tej sali. - Zanim cię pobił, widziałaś go. Przyglądałaś mu się. - Ew czuła, że palce Marlenę drgają w jej dłoni. - Założę się, że nit' byłaś pewna, wahałaś się. Uznałaś, że jest w porządku, że to po prostu człowiek, który potrzebuje pomocy. Jesteś zbyt mądra, żeby podchodzić do kogoś, kto wygląda groźnie. - Miał gips, był taki biedny i sfrustrowany. Wyglądał milo Miał kręcone ciemne włosy. I czapeczkę z daszkiem. Chyba.. Nie pamiętam. Uśmiechał się do mnie. - Marley, czy go widzisz? Czy potrafisz go sobie przypo mnieć? - Tak... chyba tak. Nie jestem pewna. - Pokażę ci kilka zdjęć. Chciałabym, żebyś dokładnie się im przyjrzała i powiedziała mi, który z nich jest mężczyzną z gipsem. - Postaram się. - Marlenę zwilżyła językiem wargi. - Chcr mi się pić. - Proszę, kochanie. - Sela natychmiast sięgnęła po kubek ze słomką, którą przystawiła córce do ust. -Nie spiesz się. Pamię taj, jesteś już bezpieczna. - Trochę mi ciężko. Nie mogę myśleć. - Pani porucznik, ona ma już dość. Słysząc głos Laurence'a, Marlenę poruszyła się na łóżku Spróbowała spojrzeć w jego kierunku. - Słyszałam pana, kiedy byłam nieprzytomna. Słyszałam pa na głos. Powiedział pan, żebym się nie poddawała. Że jeśli y- się nie poddam, to pan też. - To prawda. W jego glosie i na jego twarzy było tyle współczucia, Że Evc przestała się złościć. - r nie poddałaś się - zauważył Laurence. - Dzięki tobie wszyscy mnie tu teraz szanują. - Panie doktorze, jeszcze tylko chwila - szepnęła prosząco Eve. - Marlenę, jeszcze minuta i kończymy. I. D.Robb j]j| PowtóAa- - Pani jest z policji? - Marlenę odwróciła głowę na podusz- ce. Była niewiarygodnie młodziutka i taka krucha. - Przepra- szam, wszystko mi się miesza. - Tak, jestem z policji. - Eve wyjęła zdjęcia podejrzanych. - Spójrz na zdjęcia, Marlenę. Pamiętaj, on ci już nic nie zrobi. Uciekłaś, nie poddałaś się, on cię już nie dotknie. Eve pokazywała kolejne zdjęcia, nie spuszczając oczu z Mar- lenę. Czekała na moment, w którym dziewczyna rozpozna na- pastnika. Doczekała się, zobaczyła jej strach. - To ten! Boże, to on! Mamo! Mamusiu! - Porucznik Dallas, wystarczy. Eve odepchnęła lekarza. - Marley, jesteś pewna? - Tak, tak, tak. -Odwróciła głowę w stronę matki i wtuliła się w jej piersi. -To ta twarz. Te oczy. To on się do mnie uśmiechał. - Już dobrze. Jego tu nie ma. - Proszę wyjść. Natychmiast. - Oczywiście. Już wychodzę. - Niech pani zaczeka. - Marlenę chwyciła dłoń Eve i odwró- ciła do niej posiniaczoną twarz. - Chciał mnie zabić, prawda? - Nie zabił cię. Pokonałaś go. Powstrzymałaś go, Marley, - Eve pochyliła się nad łóżkiem i mówiła spokojnie. Marlenę za- mknęła oczy. - Pamiętaj o tym, Marley. To ty go powstrzyma- łaś. Nigdy o tym nie zapominaj. Odsunęła się, a lekarz przystąpił do sprawdzania danych na monitorach. Jeszcze raz spojrzała na chorą, po czym odwróci- ła się i wyszła z sali. - Mam sukinsyna! - obwieściła Roarke'owi, pędząc do win- dy. - Muszę jechać do Centrali, poskładać wszystko do kupy. Sprawdź te daty, o które prosiłam. Chcę mieć wszystko zapięte na ostatni guzik. Za dwie godziny będę miała nakaz, choćbym musiała w tym celu udusić sędziego. - Pani porucznik! Pani porucznik, niech pani zaczeka! - Sela biegła za nimi korytarzem.- Idzie pani po niego? - Tak, proszę pani. - Mówiła pani poważnie, że to ona go powstrzymała? -Tak. ł. D.Robb .jTQ Powtórka Sela zasłoniła oczy rękami. - To jej pomoże. Znam moje dziecko, to jej pomoże. Mówili, że nie odzyska przytomności, a ja wiedziałam, że ona z tego wyjdzie. - To prawda, pani wierzyła jak cholera. Sela roześmiała się i zasłoniła usta, jakby chciała powstrzy- mać się od płaczu. - Doktor Laurence. Wiem, że zachował się wobec pani nie grzecznie, ale dla nas był bardzo mity. I uratował Marley. Ja też byłam dla niego niegrzeczna. Wszystkim nam na niej zależy. - Chciałam tylko powiedzieć, pomyślałam, że doktor Lau rence to taki anioł stróż, a pani to anioł zemsty. Nigdy pani nic zapomnę. - Wspięła się na palce, znienacka pocałowała Eve w policzek i pospieszyła z powrotem do córki. - Anioł zemsty. - Speszona Eve aż się skuliła. - Jezu - mruk nęła, wsiadając do windy. Po chwili jednak wyprostowała sit, i uśmiechnęła. - Wiesz co? kiedy to się skończy, Niles Renąuisi będzie myślał, że jestem diabłem z piekła rodem. Sprawa była skomplikowana, zarówno politycznie, jak i pry watnie. Peabody będzie zła, na pewno się obrazi, że jej nie we zwała. Cóż, po prostu będzie musiała jakoś to przełknąć, pomy ślała Eve, przygotowując się do wizyty u komendanta Whitneya Wiedziała, że nie był zachwycony perspektywą przyjazdu do Centrali. Kiedy weszła do jego biura i ujrzała go w smokingu, z trudem pohamowała uśmiech. - Panie komendancie, bardzo przepraszam, że zepsułam pa nu wieczór. - Mam nadzieję, że masz argumenty, które przekonają moj;: żonę. Tym razem Eve nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Whirne> pokiwał głową. - Eve, nie zdajesz sobie sprawy. Lepiej, żebyś miaia dwieśch procent pewności co do Renąuista, bo zanim zacznę pertrakui cje z żoną, będę miał na głowie ambasadora ONZ i pół brytyj skiego rządu. i 0, Robb 220 Powtórki Marlenę Cox rozpoznała Nilesa Renquista. Mam zeznania Sophii DiCarlo, która pracuje jako au pair w domu Renquistćw. Są sprzeczne z oświadczeniem pana i pani Renąuist, którzy twierdzą, że w chwili, gdy popełniono zbrodnie, Renąuist był w domu. Posiada papeterię, taką samąjak ta, na której napisa- no listy znalezione przy ofiarach. Pasuje do profilu. W tej chwi li kapitan Feeney i cywilny ekspert Roarke przeszukują bazy danych biur podróży. Jestem przekonana, że uda nam się udo- wodnić, że podejrzany przebywał w Londynie, Paryżu i No- wym Los Angeles w czasie, kiedy popełniono wcześniejsze zbrodnie dokładnie takimi samymi metodami jak te. W nor- malnych okolicznościach byłyby to wystarczające dowody, by otrzymać nakaz zatrzymania i przesłuchania podejrzanego. - Tym razem okoliczności nie są normalne. - Wiem, panie komendancie. Podejrzany jest dyplomatą, na arenie politycznej obowiązuje podwyższony stopień biurokra- cji i nadwrażliwości. Domagam się, żeby zwrócił się pan bezpo- średnio do sędziego i odpowiednich stron z prośbą o nakaz. On zabije ponownie, panie komendancie. I to wkrótce. - Chcesz, żebym sobie sam ukręcił pętlę, tak? - przekrzywił głowę. - Masz zeznanie kobiety z poważnym urazem głowy, która przeżyła traumę. Do tego zeznanie pomocy domowej, która twierdzi, że podejrzany wykorzystuje ją seksualnie. To bardzo niepewne dowody. Poza tym, zakup czy posiadanie pa- peterii nie jest wystarczającym powodem do aresztowania. W przeciwnym razie Renąuist już dawno byłby za kratkami. In- ni też pasują do profilu. Adwokaci Renąuista i rząd brytyjski na pewno będą się sprzeciwiać. - Wystarczy, że będę mogła wejść do jego domu, do jego ga- binetu, a na pewno go przymknę, panie komendancie. To on. Przez chwilę siedział w milczeniu i stukał palcami o blnt biurka. - Jeśli masz choćby cień wątpliwości, lepiej się wstrzymać z podjęciem tych kroków. Można jeszcze trochę poobserwo- wać, śledzić każdy jego krok, aż będziemy mieć stuprocentową pewność. W tej chwili ta sprawa to pętla na szyję. Życzę powodzenia w obserwowaniu, kiedy wejdzie do J D Robb »«| Powtórka... budynku ONZ, pomyślała Eve, ale postanowiła rozegrać to dy plomatycznie. - Renquist może coś szykować. Bez nakazu rewizji ma nad nami przewagę, lylko on zna dane następnej ofiary. Jeśli bę dzie chciał zagrać przeciwko mnie, ta kobieta może nie mieć tyle szczęścia co Marlenę Cox. - Kiedy już puszczę machinę w ruch, może zniszczyć nas oboje. Ja to jakoś przeżyję. Noszę odznakę dłużej, niż ty cho dzisz po ziemi. Poradzę sobie na emeryturze. Jeśli tym razem się mylisz, skończysz karierę, i to bezpowrotnie. Mam nadzie- ję, że to rozumiesz. - Rozumiem, panie komendancie. - Dobra z ciebie policjantka, Dallas. Być może najlepsza, ja ka służy pod moją komendą. Warto tak ryzykować? Warto sta wiać na szali takie osiągnięcia, pozycję w wydziale zabójstw, zaufanie? Przypomniała sobie swój sen, martwe kobiety i ofiary, które miały stracić życie. Zawsze będzie następna, powiedział jej oj ciec. Niech go szlag, miał rację. - Tak, panie komendancie. Gdyby pozycja była dla mnie naj ważniejsza, nie pracowałabym w wydziale zabójstw. Nie mylv się, ale jeśli jednak coś się nie powiedzie, jestem gotowa zapłacić - Zaraz wykonam połączenia. Zrób wreszcie tę pieprzona kawę. Otworzyła ze zdumieniem oczy i rozejrzała się niepewnie p« gabinecie. Podchodząc do autokucharza, poczuła lekkie ukłu- cie goryczy. Może jednak pozycja nie była tak zupełnie na koń cii listy, jak jej się wcześniej wydawało. - Jaką pan sobie życzy, komendancie? - Zwykłą, Sędzia Womack - powiedział do łącza. W tym mo mencie rozległo się pukanie do drzwi. Otwarte! - warknął. Do biura wpadł Feeney z ponurym uśmiechem na twarzy. Tuż za nim pojawił się Roarke, który od progu wyszczerzy! si^ do Eve. ¦ - Nie odmówię filiżanki, skoro już tam jesteś. - Nie obsługujemy cywili. - Mamy wszystko - powiedział Feeney. ). D, Robb 222 Powtórka... - Chwila, co macie? - Ja i ten tu cywil przeprowadziliśmy dyskretny wywiad elektroniczny. Ech, gdyby nasz wydział było stać na tego face- ta. - Feeney ze szczerym uwielbieniem klepnął Roarke'a w ra- mię. - Bystry umysł i magiczne palce. No cóż. - Feeney, przestań pieprzyć i mów, co wiesz. - Nasz podejrzany korzystał .ze służbowych, publicznych i prywatnych środków transportu. Prywatne trasy do Londynu, Bostonu i Nowego Los Angeles, By! w tych miastach w dniach, w których popełniono morderstwa poprzedzające te w Nowym Jorku. Tak jak podejrzewataś, często lata do Londynu. Rza- dziej do Bostonu. Do Londynu podróżuje służbowymi środka- mi transportu, do Bostonu prywatnymi, pierwszą klasą, w luk susach. Na Zachodnie Wybrzeże wybrał się prywatnie. Sam. Dwa razy, za pierwszym razem na miesiąc przed zabójstwem Susie Mannery, drugi raz na dwa dni przed morderstwem, po- wrót następnego dnia. Po zabójstwie. Tak samo w przypadku pozostałych nierozwiązanych spraw. Feeney spojrzał na Eve. - Strzał w dziesiątkę, dziewczyno. Mimo tak obciążających dowodów Eve zdobyła nakaz dopie- ro przed północą. Na szczęście adrenalina zupełnie pokonała wcześniejsze zmęczenie. - Skąd wiedziałaś? - zapytał Roarke, kiedy jechali w stronę przedmieść. - Wprowadź cywila w sprawę. - To musiał być któryś z nich. Papeteria była zbyt charakte- rystyczna. Specjalnie wybrał ten wzór, żeby zwrócić na siebie uwagę. Traktuje to jako rozrywkę, podnietę. Potrzebuje tego. - Ustawiła się za pospieszną taksówką, żeby taksówkarz przeci- skał się zamiast niej między pojazdami. - Na pewno wiedział, że są inni nabywcy z Nowego Jorku. Realni podejrzani. Nie był pierwszym, który ją kupił. Pierwszy był Smith, łatwy do wytro- pienia. Osoba publiczna, lubi szum wokół siebie. - Mów dalej - zachęcał Roarke. - Dalej mamy Elliota Hawthorne'a z zapasem takiej samej papeterii. I. D. Robb j23 Powtórka... - A propos, rozwodzi się z obecną żoną. Poszło o jakiegoś te nisistę. Eve uśmiechnęła się do siebie. - Czułam, że Hawthorne się w końcu domyśli. Był wmiesza ny, ale nigdy nie brałam go poważnie pod uwagę. Za stary, nir pasował do profilu. Nic na niego nie miałam. - Ajednak musiałaś go sprawdzić, traciłaś na niego czas. Re nquist był pewnie zachwycony. - Zapewne. Następny był Breen. Renąuist wysiał mu papete rię, tak dla żartu. Breen jest ekspertem, Renąuist pewnie go podziwia. Stawiam moją wypłatę, że u Renquista znajdziemy wszystkie książki Breena. Dokładnie mu się przyjrzał, zapo znał się z jego dziełami. - Nigdy nie podejrzewałaś Breena. - Zupełnie mi nie pasował. Jest zbyt arogancki, ma zbyi dużą wiedzę. To nie jest facet, który nienawidzi lub boi się ko biet. - Przypomniała sobie jego rozpacz, kiedy rzuciła mu to w twarz. Złamała go. Odegrała w tym dużą rolę, teraz będzii musiała jakoś z tym żyć. - Kocha żonę, dlatego jest zbyt słab\ na zabójcę. Lubi być w domu, z synem. Pewnie robiłby to be/ względu na postawę matki. Ale ja i tak go przycisnęłam. Bar dzo mocno. Wyczuł w jej głosie żal. - Dlaczego? - zapytał, gładząc jej dłoń. - W trakcie dochodzenia źle go oceniłam. - Westchnęła cięż ko, jakby próbowała w ten sposób pozbyć się poczucia winy - Nie miałam racji. Od początku czułam do niego sympatię, tak samo, jak niechęć do Renąuista. - Martwiłaś się, że być może miałaś do nich zbyt osobiste na stawienie. - W pewnym sensie tak. Poza tym Breen jednak mógł być wmieszany i musiałam brać to pod uwagę. Mógł dostarczyć za bójcy informacji i tak wszystko nakręcić, żeby potem opisać to w następnej książce. Ważne było, jak się zachowywał, jak re agował, na które pytania odpowiadał, a które zbyt. - Jakoś to przeżyje, Eve, albo i nie. To żona go zdradziła, nie ty. - Tak, ja tylko roztrzaskałam w proch fantazję, za którą sic ). 0. Robb jjif Powtórka... ukrywał. No cóż. Renąuist ma na Breena haka. Założę się, że wiedział o romansie jego żony. Podwoję stawkę i założę się, że w jego gabinecie znajdziemy nierejestrowany sprzęt, za pomo- cą którego śledził pozostałych podejrzanych. Sukinsyn, to on mi ich podłożył. - Za bardzo cenię swoje pieniądze, żeby w to wchodzić. A dlaczego nie Carmichael Smith? - Bo jest żałosny. On potrzebuje kobiety, żeby go adorowała i się nim opiekowała. Nie zabija ich, bo kto by mu masował sto- py i głaskał go po głowie? - Sam też lubię masaż stóp. - Aha - mruknęła. - To sobie zrób. Wyciągnął ku niej rękę i zaczął się bawić kosmykiem włosów, tylko po to, by móc ją dotykać. - No a Fortney? - zapytał, zachęcając ją do mówienia. - Ulubieniec Peabody. Podejrzewam, że go sobie upatrzyła, bo uraził jej wrażliwość. Jest jeszcze miękka, wiesz. - Tak. Wiem. - Peabody zachowa trochę tej miękkości. - Eve próbowała nie myśleć o porannym egzaminie i o tym, w jakich nerwach musi być jej podopieczna. - To dobrze - dodała. - Dobrze, że potrafi to ukryć. Kiedy w tym zawodzie stajesz się zbyt twardy, robota zamienia się w odliczanie godzin do końca służby. Ty nigdy nie przestałaś czuć, pomyślał. I nigdy nie przesta- niesz. - Martwisz się o nią. - Nie - zaprotestowała błyskawicznie, ale kiedy się zakrztu- sił, syknęła: - Dobra, może trochę. Martwię się, bo jest taka nerwowa i przejęta tym cholernym egzaminem, że może ob- lać. Może powinnam była poczekać jeszcze te sześć miesięcy i jej nie namawiać. Jeśli to teraz spieprzy, będzie ją to drogo kosztować, emocjonalnie. To dla niej zbyt ważne. - A dla ciebie nie było? - Ja to co innego. Było - powiedziała z przekonaniem, kiedy uniósł brew. - Ja wiedziałam, że nie obleję. Miałam więcej pewności siebie. Musiałam zdać. To jedyne, co miałam. - Za- skoczyła samą siebie, zerkając na niego z uśmiechem. -Wtedy. J.D. Robb -OL Powtórka... Nie zdziwiła się, kiedy pogładził jej policzek. - Wystarczy tych czułości. Wracając do Fortneya, to zmącił rok myślenia Peabody. To pozer, za mało inteligentny na coś ta- kiego. Jest niezorganizowany, nieprecyzyjny i nie jest wystar- czająco zimny. Ma skłonność do agresji wobec kobiet, ale pod- bite oko to jeszcze nie jest wielkie okaleczenie. Żeby człowieka zmasakrować, trzeba być bardzo zimnym. I odważnym, w taki pokręcony sposób. Fortney nie jest wystarczająco odważny, by to wszystko zaplanować i wykonać. Dla niego to seks jest me- todą poniżania kobiet. Kupił papeterię jako drugi. Wyobrażam sobie ten uśmiech na twarzy Renquista, jeśli to on był trzeci. - Uważasz, że był? Zerknęła we wsteczne lusterko, by się upewnić, czy reszta ze- społu wciąż za nią jedzie. - Jestem tego pewna. Na pewno dokładnie mu się przyjrzał. Wiedział, że w tym czasie Fortney będzie w Nowym Jorku. Ta- kie przedstawienie wymaga długich przygotowań. Miesięcy prób. Renquist nie zaplanował tego w ciągu jednej nocy. - Mów dalej. Uświadomiła sobie, że Roarke ją zagaduje między innymi po to, by nie straciła cierpliwości i nie wpadła w furię z powodu upiornych korków ulicznych. Dla rozrywki na chwilę włączyła syrenę i przemknęła między pojazdami, ale było to naruszenie przepisów. Postanowiła, że tym razem wszystko będzie prze- biegać zgodnie z prawem. - Chwilę trwało, zanim wybrał ofiary, od wysłania Breenowj papeterii do pierwszego morderstwa upłynęło kilka tygodni. Pierwszego morderstwa w Nowym Jorku - poprawiła się. - Znajdziemy jeszcze niejedno ciało, lub to, co po nich zostało na planecie, a pewnie i poza nią. - On ci o tym powie - doszedł do wniosku Roarke. - Oczywiście. - Z ponura miną przesuwała się wąską szcze- liną między zderzakami pojazdów. - Kiedy już go przymknie my, wszystko wyśpiewa. Nie będzie mógł przestać gadać. Chce mieć swoje miejsce w podręcznikach historii. - A ty będziesz mieć swoje. Pani porucznik - dodał, widząc jej krzywą minę. - Chcesz, czy nie, będziesz je miała. ;. D Robb 3Z6 Powleka... - Trzymajmy się Renąuista. To perfekcjonista, ma za sobą la- ta praktyki. Praca, jaką wykonuje, wymaga dyskrecji, dyplo- macji, a nawet czegoś w rodzaju podporządkowania. Dzień w dzień. A to się kłóci z jego ego. W głębi duszy jest ekshibicjo- nistą, uważa się za lepszego od innych, mimo że przez całe ży- cie kobiety nim pomiatają. Kobiety mają nad nim przewagę, dlatego muszą zostać ukarane. Nienawidzi nas, zabijanie nas to sama przyjemność, jego największe osiągnięcie. - Ty miałaś być ostatnia. Zerknęła na niego. Przyglądał jej się w skupieniu. - Tak. Pewnie w końcu zapolowałby i na mnie. Raczej póź- niej niż wcześniej, bo zależało mu na nagłośnieniu sprawy. Wi- działam to w jego oczach, kiedy pierwszy raz się z nim spotka- łam. To był moment. Nie mogłam znieść sukinsyna. Chciałam, żeby to był on. Zajechała przed dom Renquistów, a tuż za nią reszta ekipy. - Zaczyna się zabawa. Zaczekała na Feeneya i pozostałych. Domowy system zabez- pieczający przeskanowałjej odznakę oraz nakaz rewizji i do- piero wtedy przeszedł w stan oczekiwania. Dwie minuty póź- niej drzwi otworzyła gosposia w długim czarnym szlafroku. - Przepraszam - zaczęła. - Musiała zajść jakaś pomyłka. - Mam nakaz rewizji, na podstawie którego wraz z ekipą mam prawo wejść na teren posiadłości i przeszukać cały dom. Mam również nakaz aresztowania Nilesa Renquista, podejrza- nego o popełnienie zabójstw pierwszego stopnia oraz pobicie z usiłowaniem zabójstwa. Czy pan Renquist jest w domu? - Nie, wyjechał służbowo. - Kobieta była bardziej zdumiona niż zdenerwowana. - Proszę zaczekać, powiadomię panią Re- nąuist o... o tych okolicznościach. Eve podsunęła jej pod nos nakazy. - To oznacza, że nie muszę czekać. Ale proszę bardzo, może jej pani powiedzieć, że tu jesteśmy. Zaraz po tym, jak zaprowa- dzi nas pani do gabinetu pana Renquista. - Ja nie mogę brać na siebie takiej odpowiedzialności. - Odpowiedzialność biorę na siebie ja. - Eve dala sygnał swoim ludziom, by wchodzili. - Rozdzielamy się na dwie grupy. i. D. Robb ??7 Powtórka... Macie dokładnie sprawdzić każde pomieszczenie. Wszystkie rekordery włączone. Gabinet? - zwróciła się do gosposi. - Na piętrze, ale... - Stevens, proszę nas zaprowadzić, potem wróci pani do sie- bie. Nie chcę, żeby pani się w to mieszała. Nie czekając na kobietę, Eve ruszyła schodami na górę. Ste- vens biegła za nią. - Muszę obudzić panią Renąuist i o wszystkim powiadomić. - Zaraz po tym, jak zaprowadzi mnie pani do gabinetu. - Ostatnie drzwi po prawej stronie. Są zablokowane. - Zna pani kod? Powoli odzyskiwała spokój. W czarnym szlafroku, otoczona policją, próbowała zachować resztki godności. - Tylko pan Renąuist zna kod. To jego osobisty gabinet, trzy ma tu poufne materiały. Jako urzędnik brytyjskiego rządu... - Tak, tak, bla, bla. - Eve doszła do wniosku, że miajja rację, To faktycznie była niezła zabawa. - Mam tu nakaz, który daje mi prawo otworzyć te drzwi, z kodem łub bez niego. - Sięgnę la po dekoder, - Skorzystam więc z tego prawa. Za pomocą po- licyjnego łamacza zabezpieczeń zdejmuję blokadę, którą po dejrzany założył na drzwi gabinetu. Gosposia odwróciła się i pobiegła na drugie piętro. Pani Re- nquist nie spodoba się to przebudzenie, pomyślała Eve. Nie była zaskoczona, kiedy policyjny dekoder nie poradził sobie z systemem zabezpieczającym, - Hmm, jest bardzo ostrożny. - Zerknęła przez ramię na Roarke'a, - W takim razie jestem zmuszona zastosować meto- dę alternatywną. Jeśli eksperci od elektronicznych zabezpie- czeń nie poradzą sobie z otwarciem zamka, będziemy musieli staranować drzwi. - Może najpierw rzucimy na to okiem - zasugerował Feeney. Eve niby przypadkiem skierowała rekorder w inną stronę, tak by nie było widać Roarke'a, który ze swoim nielegalnym sprzę tern w ręce przykucnął przy drzwiach. - Feeney, skonfiskujesz wszystkie dyski zabezpieczające. Po dejrzany prawdopodobnie tak je ustawił, by skan nie wykazat, kiedy opuszczał dom, w czasie gdy popełniano zbrodnie. ). D. Robh jg. Powlórfa... - Jeśli grzebał przy systemie, będą ślady, - Feeney zerknął na Roarke'a i aż się uśmiechnął. Magiczne palce, pomyślał. - Zabezpieczycie wszystkie łącza i sprzęt nadawczy, - Eve nie patrzyła na Roarke'a. Ustawiła się do niego piecami, ale w myślach wysyłała mu błagania. Pospiesz się, prosiła. Szyb- ciej, do cholery. Nie dam rady tak dłużej ściemniać. - Pani porucznik - odezwał się w końcu Roarke. - Blokada złamana. - Dobra. - Odwróciła się do niego. - Wchodzimy do prywat- nego gabinetu Nilesa Renąuista. - Otworzyła drzwi, zażądała, by zapaliło się światło i wzięła głęboki oddech. - Do roboty. Pokój urządzono z niesamowitą skrupulatnością i elegancją. Na antycznym biurku stał nowoczesny sprzęt komunikacyjny, bazy danych oraz coś, co po długim namyśle uznała za stylowy srebrny kałamarz i pióro. Zauważyła oprawiony w skórę notes i elektroniczny kalendarz, głębokie fotele w ciemnozielonych obiciach. Przy gabinecie znajdowała się schludna czarno-biała łazien- ka z ręcznikami wiszącymi w idealnie równym rzędzie. TU się mył po zabójstwach, uznała. Widziała go oczyma wy- obraźni, jak zmywa z siebie ślady zbrodni, czesze się, przeglą- da się w ogromnych lustrach. Odwróciła się i rozejrzawszy się po pomieszczeniu, wskaza- ła dłonią drzwi, za którymi prawdopodobnie znajdowała się garderoba. - Tam. Stawiam dziesięć do pięciu, że trzyma tam niereje- strowany sprzęt. Podeszła do drzwi. Okazały się zamknięte. Nie tracita czasu, od razu dała Roarke'owi znak. W tym momencie usłyszała do- biegający z kotytarza pospieszny tupot. Do gabinetu wkroczyła otulona w brzoskwiniowy szlafrok Pamela Renąuist. Jej pozbawiona makijażu i zaczerwieniona twarz wyglądała dużo starzej niż zazwyczaj. Skrzywiła się, od- słaniając zęby jak warczący pies. - To oburzające! To przestępstwo! Proszę natychmiast opu- ścić mój dom! Wszyscy! Zaraz zadzwonię do ambasadora, kon- sula i do pani przełożonych. i. D_ Robb 320 Powlórfca... - Proszę bardzo - zachęciła ją Eve, podtykając jej pod nos nakaz. - Mam pozwolenie na przeszukanie domu i zrobię to z pani zgodą lub bez. - To się jeszcze okaże. - Ruszyła w stronę biurka, ale Eve za- blokowała jej drogę. - Nie może pani używać tego ani żadnego innego domowego łącza, dopóki nie zakończymy rewizji. Jeśli chce pani się z kimś skontaktować, będzie pani musiała skorzystać ze swojego oso- bistego łącza, z centrali firmowej lub zwrócić się do któregoś z wyznaczonych oficerów. Gdzie jest pani mąż, pani Renąuist? - Idź do diabla! - Och, na pewno on trafi tam wcześniej. Obiecuję. Kątem oka zauważyła, że Roarke daje jej sygnał, więc pode szła do odblokowanych drzwi i je otworzyła. - Proszę, proszę, co my tu mamy. Przyjemny schowek. Świetnie wyposażoną jednostkę i centralę komunikacyjną. Fe- eney, zapewne to nierejestrowany sprzęt. Spójrzcie na te dyski. Renąuist jest fanem Thomasa A. Breena i jego dziel. Wszystkie książki i dane na temat seryjnych morderców. - Posiadanie własnej prywatnej przestrzeni i literatury na ja- kiś temat chyba nie jest sprzeczne z prawem, nawet w tym kra- ju. - Pamela powoli zaczynała blednąc. Eve kontynuowała przeszukanie. Otworzyła skórzaną torbę. - Posiadanie narzędzi chirurgicznych też nie jest sprzeczne z prawem, ale to dosyć zabawne. Na pewno dokładnie je wy- czyścił, a jednak mogę się założyć, że znajdziemy na nich ślady krwi Jacie Wooton. Otworzyła wysoką szafę i poczuła, jak podskoczyło jej ciśnie- nie. W środku znalazła kolekcję peruk, czarny cylinder, uni- form pracownika służb miejskich i sporo innych kostiumów. - Niles lubi przebieranki? Czubkiem buta kopnęła pojemnik z gipsem. - Hmm, sam robi w domu remonty? Prawdziwy człowiek re- nesansu. Odsunęła szufladę i aż zakłuło ją w sercu. Zabezpieczoną dłonią sięgnęła po złotą obrączkę wysadzaną pięcioma szafi- rami. J. D. Robb **q Powtórka.. - Pierścionek Lois Gregg - mruknęła. - Jej rodzina na pew- no będzie chciała go odzyskać. - Mam tu jeszcze jedną pamiątkę tego chorego sukinsyna. Eve spojrzaia na Feeneya. W ręku trzymał pokrywę przeno- śnej zamrażarki. Krew odpłynęła mu z twarzy. Nie musiał nic mówić. Eve domyśliła się zawartości pojemnika. - Zdaje się, że mamy tu szczątki Jacie Wooton - wycedził przez zęby. - Na rany Chrystusa. Skurwiel przyczepił nawet karteczkę. Eve zmusiła się do podejścia bliżej i zerknięcia do kontenera, nad którym unosiła się lodowata para. W środku znajdowała się torba z przywieszoną karteczką. Widniało na niej tylko jed- no, starannie wykaligrafowane słowo, DZIWKA Eve szybko się odwróciła i spojrzała na wyraz twarzy Pameli. - Wiedziała pani o tym. W głębi duszy pani o rym wszystkim wiedziała, ale go pani kryła. Nie chcieliście skandalu, żadnych rys w waszym idealnym świecie. - To śmieszne. Nie wiem, o czym pani mówi. -Jej skóra na- brała zielonkawego koloni. Pamela wycofywała się jak najda- lej od garderoby i jej przerażającej zawartości. Czoło nadal miała dumnie uniesione, a ton lekceważący. - Owszem, wie pani. O wszystkim, co dzieje się w tym do- mu. To cel pani życia, wiedzieć, co tu się dzieje. Może chce się pani dokładniej przyjrzeć? - Eve wzięta ją pod rękę i pociągnę- ła, choć nie miała zamiaru wpuszczać jej do garderoby. - Niech się pani przypatrzy, czym zajmuje się Niles. Ciekawe, kiedy miała przyjść pora na panią. Albo waszą córeczkę. - Pani zupełnie oszalała! Niech pani zabierze ode mnie ręce! Jestem obywatelką Wielkiej Brytanii. Nie podlegam waszej ju- rysdykcji. - Tkwisz po uszy pod naszą jurysdykcją. - Eve podeszła bli- żej. - Zamierzam go zapuszkować. To mój priorytet. Kiedy już będzie siedział, osobiście dopilnuję, żebyś odpowiedziała za współudział. To będzie moja misja życiowa. - Nie ma pani prawa mówić do mnie w ten sposób. W moim własnym domu! Jak tylko z panią skończę... - Zobaczymy, kto z kim skończy. Feeney, zabierz ją stąd. J. D. Robb 331 Powtórka... Areszt domowy. Ze strażniczką. Ma prawo tylko do jednego połączenia. - Nie dotykaj mnie! Nie waż się mnie dotykać! Nie wyjdę z tego pokoju, dopóki nie zobaczę waszych odznak. Eve wsunęła kciuki do kieszeni spodni i spokojnie jej się przyglądała. - Idzie pani dobrowolnie z kapitanem Feeneyem, czy mam dołożyć stawianie oporu podczas aresztowania? Ręka Pameli pofrunęła do przodu. Typowa kobieca zagryw ka. Eve mogła bez trudu uniknąć ciosu, ale pozwoliła się ude rzyć. Dokładnie tak to sobie zaplanowała. - Miałam nadzieję, że to zrobisz. Stawianie oporu i napaść na oficera. Najprzyjemniejsza rzecz, jaka mi się dziś przydarzyła. - Eve błyskawicznie wyjęła kajdanki, a kiedy Pamela natarła, obróciła ją i zarzuciwszy jej ramiona do tyłu, sprawnie ją skuła. Zabrać ją do Centrali - poleciła Feeneyowi. - Za stawianie oporu i napaść zostanie w areszcie przynajmniej tak długo, do- póki tu nie skończymy. Pamela próbowała kopać. Eve aż uniosła brwi, kiedy okaza- ło się, że potrafi przeklinać z taką pasją i wyobraźnią. - Zaczyna mi się podobać. Kiedy Feeney wyprowadził szamoczącą się Pamelę, Eve zwróciła się do Roarke'a. - Sprawdź, czy ten sprzęt jest zarejestrowany. Jeśli nie, będę miała jeszcze jeden sympatyczny dowód obciążający Renqu- ista. Potrzebuję też wszystkich danych z jego dysków. A ty co się tak szczerzysz, koleś? - Sprowokowałaś ją, żeby cię uderzyła. -No i? - Jestem zaskoczony, że osobiście jej nie wyprowadziłaś. - Ona to płotka. Zajmę się nią, ale najpierw Renąuist. Muszę powiadomić o wszystkim komendanta. - Eve wyjęła komuni- kator. - Zdobądź te dane. Kwadrans później ruszył policyjny pościg za Renąuistem. Eve pochylona nad ramieniem Roarke'a czytała informacje po- jawiające się na ekranie monitora. ). D. Robb ,32 Powtórka... - Wszystko tu jest - zauważyła. - Dokładnie i szczegółowo. Podróże, poszukiwania, selekcja. Każda ofiara i dostosowana do niej metoda. Narzędzia. Strój. - Zwróć uwagę, że ma tu sporo danych na twój temat. To du- ży plik, pani porucznik. - Tak, sama widzę. - To miało być jego crescendo - mówił tym samym chłodnym tonem Roarke. - Metoda Petera Brema, zabójcy policjantów. Miotacz o dalekim zasięgu. - Co oznacza, że musi tu mieć coś takiego. Lepiej poszukajmy. - Poszukajmy jego. Chcę dorwać tego faceta chyba równie mocno jak ty. Podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. - To nie jest sprawa prywatna. - Czekała na jego atak, a kie- dy nie nastąpił, wzruszyła ramionami. - Jak ty nazywasz takie kity? Chrzanienie. Dobra, sprawa jest prywatna, ale to może zaczekać. Nie byłam następna na jego liście. Eve jeszcze raz sprawdziła dane na ekranie. - Katie Mitchell z West Village. Księgowa. Lat dwadzieścia osiem, rozwiedziona, bezdzietna. Mieszka sama, pracuje w do- mu. Renquist wie o niej wszystko. Wzrost, waga, zwyczaje, na- wet cholerne zakupy. Sklepy, towary. Co za skrupulatny skur- wiel. Przymierza się do metody Marsoniniego. - Na początek wystarczy udać jej klienta - powiedział Roar- ke. - Następnie skopiować system zabezpieczający. Wejść po- nownie, kiedy ofiara zaśnie. Związać, torturować, zgwałcić, okaleczyć, na poduszce zostawić jedną czerwoną różę. - Marsonini załatwił w ten sposób sześć kobiet między zimą dwa tysiące dwudziestego trzeciego, a wiosną dwudziestego czwartego. Brunetki, w typie Mitchell, między dwudziestym szóstym a dwudziestym dziewiątym rokiem życia. Wszystkie pracowały w domu. W pewnym sensie przypominały jego star- szą siostrę, która podobno w dzieciństwie go biła i wykorzysty- wała seksualnie. - Wyprostowała się, - Będziemy obserwować tę Katie Mitchell. Jeśli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin go nie znajdziemy, Renąuist sam do nas przyjdzie. f ie miała wyboru. Musiała udać się prosto do mieszkania Katie Mitchell. Jeśli Renąuist ją obserwował, pojawienie się glin na pewno go wypłoszy, ale Eve nie chciała ryzykować życia kobiety. Jeśli zaatakuje, to go przyskrzyni. Z pomocą WPE zdobyła listę mieszkańców i plan budynku, w którym na drugim piętrze znajdował się apartament Mit- chell. Udała się tam z Roarkiem, zostawiając Feeneyowi do- kończenie rewizji domu Renquistów. - Kochanie, jesteś dla mnie zbyt dobry - powiedziała, próbu- jąc go przekupić. - Rozpieszczasz mnie. - Akurat. To ty masz świetne podejście do kobiet. - Och, teraz się zarumieniłam. - Jasne. Zaraz mi tyłek odpadnie ze śmiechu i na czym będę siedział? Ta kobieta może wpaść w histerię. Z histeryczkami radzisz sobie lepiej niż ja. - Słucham? Coś mówiłeś? Nie dosłyszałam, rozmyślając o Lwoim tylku. F.ve wjechała na podjazd i wcisnęła samochód na jedyne wol ¦ ne miejsce na dwupoziomowym parkingu pół ulicy od miesz- kania Mitchell, - Tak, to zajmujące... - Nawet nie wiesz jak bardzo. - Lepiej trzymajmy się programu. Byłoby dobrze, gdybyśmy weszli do budynku jako para. Jeśli obserwuje, może mnie nie pozna. Nie sądzę, żeby chciał to zrobić dzisiaj. Pewnie czai się gdzieś w jakiejś norze i przygotowuje do ataku, Sądzę, że ma- my jeszcze trochę czasu. Marsonini zawsze atakował między drugą a trzecią w nocy. Nawet jeśli zaplanował to na dziś, ma- my jeszcze czas. Wejdziemy prosto do budynku. Jak długo zaj- mie ci złamanie kodu zabezpieczającego? 1.0. Robb ^Są Powtórka... - Włącz stoper. - Idziemy. - Uważam, że powinnaś trzymać mnie za rękę - powiedział, kiedy szli po podjeździe. - Nie będziesz wyglądać jak glina. - Chwyć mnie za lewą, - Zmienili się stronami. - Prawą rękę muszę mieć wolną. - Naturalnie. Mimo że beztrosko trzymali się za ręce, Roarke widział w jej oczach to policyjne skupienie. Obserwowała, skanowała okoli- cę, rejestrowała każdy ruch. - Przy drzwiach muszę mieć wolne ręce. Możesz stać za mną. Nie zaszkodzi, jeśli poklepiesz mnie czule po tyłku - po- wiedział. - Poco? - Bo to lubię. Zignorowała jego propozycję, ale ustawiła się za nim, kiedy wchodzili po stopniach prowadzących do wejścia do budynku. - Ochłodziło się. Chyba największe tegoroczne upały mamy za sobą. - Mhm, możliwe. - Przysuń się trochę i pocałuj mnie w szyję. - Żeby cię osłonić, czy dlatego, że lubisz? - W nagrodę - powiedział, otwierając drzwi. Nawet nie zauważyła, kiedy rozpracował zamek. - Jesteś cholernie sprawny- przyznała, wchodząc za nim do budynku. Ruszyła prosto w kierunku klatki schodowej, nie tracąc cza- su na łamanie kodu windy. Ta otworzyłaby się prosto w miesz- kaniu. Kiedy zapukają do drzwi, kobieta nie przeżyje aż takie- go szoku. - Z jego notatek wynika, że był tu z nią dziś umówiony - po- wiedziała. - To oznacza, że zdążył przestawić jej system zabez- pieczający i zamierza wkroczyć dziś, najpóźniej jutro. Musimy ją wyprowadzić, a nie chcę mieć tu glin. Jeszcze nie teraz. Jutro o świcie-Zapukała do drzwi i sięgając po odznakę, uśmiechnę- ła się do Roarke'a. - Oddaję ją pod twoją opiekę. Przewieziesz ją do Centrali. Niech ją ukryją, dopóki to się nie skończy. I.D Rabb ,,. Powtórka.. - Zamierzasz zostać tu sama? To nie jest dobry pomysł. - Chyba dę przeceniam. Eve usłyszała stukot domofonu. - Tak? - odezwał się zdziwiony głos. - Policja, pani Mitchell. Musimy porozmawiać. - O co chodzi? - Proszę nas wpuścić. - Dochodzi północ. - Katie uchyliła drzwi. - Czy coś się sta ło? Jakieś włamanie? - Wolałabym porozmawiać w środku. Jeszcze raz obejrzała odznakę Eve, po czym zerknęła na R<> arke'a. Powtórne spojrzenie było prawie komiczne. - Ja pana znam. - To prawdziwe olśnienie, - O Boże! - Pani Mitchell. - Eve musiała nad sobą panować i nie ok;i zywać irytacji, kiedy Katie poprawiała dłonią włosy. - Możerrw wejść? - Hmm. Tak. Proszę. Właśnie szłam spać- powiedziała"prze prasząjąco, zaciągając mocnej pasek cieniutkiego różowej" szlafroka. - Nie spodziewałam się nikogo. Salon byl duży i urządzony z gustem. Za jednymi drzwiami znajdowała się niewielka sypialnia, za drugimi widać było większy pokój, prawdopodobnie było tam jej biuro. Niska ścia na działowa oddzielała salon od kuchni. Za dyskretnie za mkniętymi drzwiami prawdopodobnie znajdowała się lazieti ka. Duże okna, prawdopodobnie w jasne dni mieszkanie było radnie nasłonecznione. Dwa wyjścia, w tym jedno prosto do windy. - Pani Mitchell, spotkała się dziś pani z tym mężczyzną? Eve wyjęła z torebki zdjęcie Renąuista, - Nie - odparła Katie, zerknąwszy pobieżnie na fotografii.- Jej wzrok co chwila biegł w stronę Roarke'a. - Może państw. = usiądą? - Proszę jeszcze raz uważnie przyjrzeć się temu zdjęciu i po wiedzieć, czy ten człowiek spotkał się z panią dziś o trzeciej. - O trzeciej? Nie, wtedy był... och, ależ to jest pan Marsoni ni. Tyle że miał rude włosy. Długie rude włosy splecione w war koczyki. Cały czas miał na nosie niebieskie okulary przeciwsło ;. D. Robb 235 Powtórka neczne. Pomyślałam, że jest nieco afektowany. No cóż, pewnie dlatego, że to Włoch. - Doprawdy? - Tak. Miał uroczy akcent. Przenosi się tu z Rzymu, ale nadal będzie prowadził interesy w Europie. Oliwa z oliwek. Szuka księgowej do współpracy z jego ludźmi. Och, czy coś mu się stało? To dlatego tu jesteście? - Nie. - Eve mierzyła Katie wzrokiem, tak jak przed chwilą oglądała jej mieszkanie. Tak jak przypuszczała, po obejrzeniu zdjęć z jej kartoteki identyfikacyjnej, Katie Mitchell była mniej więcej podobnej budowy co Peabody. To się dobrze składało. - Pani Mitchell, ten człowiek nie nazywa się Marsonini. To Niles Renąuist. Jest podejrzany o zamordowanie co najmniej pięciu kobiet. - Och, to niemożliwe! To jakaś pomyłka. Pan Marsonini jest uroczym człowiekiem. Spędziłam z nim dziś dwie godziny. To nie jest pomyłka. Udając klienta, Renąuist dostał się do pani mieszkania, by skopiować systemy zabezpieczające, oso- biście panią poznać i upewnić się, że nadal mieszka pani sama. Zakładam, że mieszka pani sama. - Tak, ale... - Od jakiegoś czasu panią obserwował. Ma taki zwyczaj. Zbie- ra informacje o swoich ofiarach, poznaje ich nawyki, zwyczaje. Zamierza wejść do pani mieszkania w ciągu najbliższych czter- dziestu ośmiu godzin. Prawdopodobnie, kiedy pani będzie spa- ła. Zwiąże panią, zgwałci, potem będzie torturował, a w końcu okaleczy panią narzędziami z pani własnej kuchni. Zrobi to w najbardziej bolesny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Eve usłyszała, jak Katie głośno przełyka ślinę. Kobieta jęknę- ła, po czym przewróciła oczyma. - Jest twoja - powiedziała do Roarke'a, który rzucił się w kierunku osuwającej się na podłogę Katie. - Mogłaś być trochę delikatniejsza. - Jasne, ale tak było szybciej. Jak oprzytomnieje, niech się spakuje. Potem ją wywieziesz. Roarke wziął Katie na ręce i przeniósł na sofę. - Nie będziesz tu sama na niego czekać. ). D.Robb 22J Powtórka... - To moja praca - przypomniała. - Wezwę posiłki. - Zrób to teraz, to za dwadzieścia minut zejdę ci z drogi i za biorę dziewczynę. - Umowa stoi. Eve wyjęła komunikator i przystąpiła do przygotowywani kolejnego etapu operacji. Przez kilka godzin aż do świtu siedziała w ciemności, czeka ła. Pojazd z ekipą obserwującą budynek stał na zewnątrz. W salonie Mitchell ukrywało się dwóch mundurowych z bro nią. Ekipa dostała odpowiednie rozkazy. Jeśli Renąuist się pojawi, będzie należał do niej. Siedział w swoim cichym pokoju w niewielkim mieszkaniu na krańcach Village. Urządził się z namysłem, ostrożnie dobrał każdy mebel, tak by nadać mieszkaniu charakter euippejski Lubił ten przepych i intensywne kolory. To było takie seksowne Zupełne przeciwieństwo chłodnego, martwego domu, którv dzielił z żoną jako Niles. Tu, w swoim ciepłym, kolorowym pokoju, był Victorem Cla rence'em. To taki niewinny żarcik, zabawa w Jego Królewską Wysokość Księcia Alberta Victora z Clarence, często utożsa mianego z Rozpruwaczem mordującym w Whitechapel. Renquist lubił tę historię, podobał mu się pomysł księcia mordercy. Sam uważał się za równie wielkiego. Książę między ludźmi. Król między mordercami. Tak samo jak jego wielki poprzednik, nigdy nie zostanie złapa ¦ ny. Tyle że był od niego większy. Zamierzał nigdy nie przestać. Popijając brandy, palił cygaro wzbogacone odrobinką Zonę ra. Uwielbiał tę swoją samotność i ciszę, ten czas refleksji, kie- dy wszystko, co zaplanował, było już gotowe. Dobry pomysł z tym wyjazdem służbowym. Kilka dni spoko ju było mu potrzebne. Pamela denerwowała go bardziej niż za zwyczaj. Te jej podejrzliwe spojrzenia, te uszczypliwe pytania Kim ona jest, żeby go wypytywała i tak na niego patrzyła? Gdyby tylko wiedziała, ile razy wyobrażał sobie jak ją zabija Były to najwymyślniejsze scenariusze. Uciekała z krzykiem. I.D.flobb 3J8 Powtórka.. Już sama myśl o tym, jak ta zimna i sztywna żona, ucieka z krzykiem, by ratować życie, wprawiała go w wesołość. Oczywiście nigdy by tego nie zrobił. Za blisko domu, on nie byi taki głupi. Pamela była bezpieczna tylko dlatego, że z nią żył. Poza tym, gdyby ją zabił, kto zajmowałby się tymi wszyst- kimi upierdliwymi drobiazgami ich życia towarzyskiego? Nie. Wystarczyło mu, że od czasu do czasu odpoczywał tu od żony i tej drugiej, z którą go uwiązała. Irytujący wścibski ba- chor. Dzieci, jak nauczała jego ukochana niania, nie powinno być ani widać, ani słychać. Jeśli się buntowały i były nieposłuszne, należało trzymać je w ciemnym pomieszczeniu. Tam na pewno nie było ich widać i nikomu nic przeszkadzały ich wrzaski. O tak, dobrze pamiętał ciemny pokój. Niania Gable miała swoje sposoby. Marzył o zamordowaniu jej, o powolnej, bole- snej śmierci. Pragnął, by krzyczała, tak jak kiedyś on. Ale to nie byłoby zbyt mądre. Podobnie jak w przypadku Pa meli, niania była bezpieczna, bo była z nim związana. Cóż, wiele go nauczyła. Niania Gable z pewnością dała mu szkołę. Dzieci mają być wychowywane przez kogoś, komu się płaci - i to słono - za wpojenie im dyscypliny i naukę. Ta spryt- na mała Włoszka wcale nie uczyła jego dziewczynki dyscypli- ny. Rozpieszczała ją, psuła. Ale była przydatna. Ta jej panika i strach, jaki w niej budził, sprawiały mu ogromną przyjem- ność. W końcu w jego życiu wszystko zaczęło się jakoś układać. Zdo- był szacunek i posłuch, ludzie go podziwiali. Był zabezpieczony finansowo, prowadził aktywne życie towarzyskie. Miał repre- zentacyjną żonę i młodą kochankę, która bała się go na tyle, by mógi z nią robić wszystko, na co tylko przychodziła mu ochota. Ale przede wszystkim miał fascynujące hobby. Lata studiów, planowania, obmyślania strategii. Lata prakty- ki. Teraz wszystko zaczynało owocować i to w sposób, jakiego nie przewidział w najśmielszych marzeniach. Nawet nie przy- puszczał, ile mu to sprawi przyjemności, jaka to zabawa wcie- lać się w postaci swoich bohaterów i kroczyć ich krwawymi śla- dami. J. t>, ftobb jug Powtórka,. Prawdziwi mężczyźni, którzy mieli w rękach władzę. Nad ży ciem. Robili z kobietami to, co chcieli, bo w przeciwieństwie do pozostałych, rozumieli, że kobiety należy bić, poniżać, zabija* Wraz z pierwszym oddechem, błagały o śmierć. Chciały rządzić światem. Chciały rządzić nim. Zaciągnął się cygarem, by Zoner ukoił jego gniew. To nie by ła pora na gniew, lecz na chłodną, precyzyjną akcję. Martwił się, że może był zbyt sprytny. Ale czy można być zby i sprytnym? Niektórych to może dziwić, że sam z rozmysłem umieścił się na liście podejrzanych. A przecież dzięki temu wy zwanie dawało większą satysfakcje. Tylko tak zabawa nabieni ła prawdziwych rumieńców. Uczestniczył w niej na dwóch po ziomach. W ten sposób było bardziej intymnie. W pewnym sensie już wydyma! tę dziwkę, glinę. To napraw dę ekscytujące widzieć, jak się gubiła, jak nie mogła sobi< z mm poradzić. Najlepsze, że musiała do niego przyjść i g» przepraszać! Śmiał się za każdym razem, kiedy przypominał sobie tę scenkę. To dopiero był numer. Eve Dallas to był genialny wybór. Musiał to sobie powiedzie, I mówił. Żaden facet nie zapewniłby mu takiego szumu. To mogła mu dać tylko kobieta, która, jak większość przedstawicielek jej g;i tunku, uważała się za lepszą od mężczyzn tylko dlatego ż. może uwięzić go między nogami. Tak, to zdecydowanie doda wało smaczku, Wyobrażał sobie, jak ją dusi, bije, gwałci, wybebeszą, nawoi kiedy patrzyła na niego tym swoim zimnym, pustym wzrokiem Przeciwnik mężczyzna nigdy nie dostarczyłby mu takiej pod niety. Zostanie ukarana, kiedy nie uda jej się go powstrzymać. Kit dy zginą następne, tak jak ta dziwka księgowa. Pani porucznik poniesie karę od przełożonych. Należy jej się. Będzie cierpieć, i nigdy się nie dowie, kto ją pokonał. Będzu- cierpieć, dopóki wiązka z miotacza nie rozwali jej głowy. Och, gdyby tylko znalazł jakiś sposób, żeby się jej ujawnić zęby w chwili śmierci mogła go poznać. Wtedy byłoby idealnie Cóz, oczywiście miał jeszcze czas, by nad tym popracować Powtórka... Zadowolony z siebie, położył się do łóżka, by śnić swoje straszliwe sny. Eve zarządziła poranną odprawę ekipy w swoim gabinecie. Nie chciała ryzykować spotkania w Centrali, nie zamierzała też angażować większego zespołu. Nawet najdrobniejszy przeciek mógł spłoszyć Renquista. Teraz mogli tak ustawić pułapkę, by im się nie wymknął. Wykorzystała tablicę, ekrany ścienne i jedną z najnowszych zabawek Roarke'a, przenośną jednostkę holograficzną. - Tu i tu ustawią się zespoły - wskazała laserem punkty na wyświetlonej na ekranie mapie. - Będą tylko obserwować. Chcę zdjąć Renąuista w mieszkaniu, by nie narażać żadnego cywila. Sąsiadka mieszkająca naprzeciwko Mitchell została ewakuowa- na o siódmej zero zero, pod pretekstem przeciekającej kanaliza- cji. Gospodarz budynku też został uciszony, ma obstawę, na wy- padek, gdyby przyszło mu do głowy porozmawiać o tym z me- diami. Puste mieszkanie będzie Punktem Obserwacyjnym C. Na drugim ekranie wyświetliła drugie piętro budynku. - Instalujemy kamery. Mieszkanie będzie pod stałą obser- wacją. Jest mało prawdopodobne, żeby Renquist wjechał win- dą, ale na wszelki wypadek tam też umieścimy kamery. Kiedy już będzie w mieszkaniu, winda zostanie zablokowana. Będzie miał tylko jetjno wyjście. - Szczur w pułapce - skwitował Feeney. - Taki jest plan. Ja czekam w mieszkaniu wraz z oficer Pe- abody, którą wprowadzę do gry, gdy tylko zakończy egzamin. Kapitan Feeney zajmuje pozycję w domowym biurze Mitchell i stamtąd steruje elektroniką. Detektyw McNab dowodzi Punk- tem Obserwacyjnym C, Włączyła jednostkę holo i przywołała pomniejszony trójwy- miarowy model wnętrza mieszkania Mitchell. - Zapamiętajcie - poleciła. - Oficer Peabody będzie przynę- tą, jest mniej więcej tej samej budowy co obiekt. Będzie w łóż- ku, ja ukryję się w garderobie. Sypialnia to optymalne miejsce, Żeby zatrzymać Renquista. Nie ma okien, nie ma wyjścia bez- pieczeństwa. J.D. Robb ja-j Powtórka.- - Będzie uzbrojony- wtrącił McNab. Kiwnęła głową, widząc jego niepokój. W tym cały problem, pomyślała. Niedobrze, kiedy glina zakochuje się w glinie. - My też. Możliwe, że przyniesie własne narzędzia, albo za opatrzy się w kuchni Mitchell. Może mieć miotacz lub inn;| broń. Zakładamy, że będzie uzbrojony, bo Marsonini zwykle nosił miotacz lub paralizator. Postępujemy odpowiednio do okoliczności. - Urwała na chwilę. - Nadal próbujemy go na mierzyć. Może uda się przed wieczorem. Jest w mieście, Naśla duje Marsoniniego, więc prawdopodobnie zamelinował sic gdzieś w pobliżu domu obiektu. Wieczorem, przed zabój- stwem, Marsonini lubił zjeść dobrą kolację z winem. Eleganc- ko się ubierał, zazwyczaj w stroje od włoskich projektantów. Narzędzia nosił w drogiej walizce. Robi! włoskie przedstawię nie. Mówi! z akcentem, oczywiście fałszywym, bo urodził się w St. Louis. Historię i szczegóły jego biografii znajdziecie w teczkach. * Znów zaczekała, aż wszyscy członkowie ekipy znajdą wspo mniane dokumenty. - Renquist odgrywa Marsoniniego. Prawdopodobnie spróbu- je naśladować jego maniery, nawyki, rutynę. W teczkach macie projekt jego stroju, tak może wyglądać w długich rudych wło- sach i okularach przeciwsłonecznych. Przejdźmy do^zczegó- łów akcji. Jeśli Renąuist zamierza to zrobić, zaatakuje dziś. Omówienie planu działań zajęło jej jeszcze godzinę. Kiedy skończyła, odesłała ekipę na stanowiska. Widziała, że podczas odprawy McNab co chwila nerwowo zerka na fioletowy zega rek, dlatego zatrzymała go przed wyjściem. - Zajmie jej to jeszcze dwie godziny. Uspokój się. - Przepraszam. Rano strasznie się denerwowała. Teraz robi symulacje. Zacina się przy symulacjach. - Jeśli się zacina, to znaczy, że jeszcze nie jest przygotowana. McNab, wiem, że pora nie sprzyja, ale prawda jest taka: mamy tu coś o wiele poważniejszego niż egzamin detektywistyczny Peabody. - Wiem o tym. Ona tak się martwi, że panią zawiedzie, że kompletnie jej odbija. j. D. (lotto 2H2 Powtórka... - Jezu, tu nie chodzi o mnie. Zacisnął usta, jak gdyby podejmował decyzję, w końcu wzru- szył ramionami. - Chodzi I to bardzo. Miałem pani nic me mówić, ale pomy- ślałem, że będzie lepiej, jak się pani dowie. Jeśli coś spieprzy, będzie pani wiedziała, jak sobie poradzić. Z mą. - Musi radzić sobie sama. Prosto z egzaminu wchodzi do ak- cji. Nie będzie znała wyników. Najważniejsze, żeby sobie pora- dziła z robotą. . McNab wsadził ręce do kieszeni i uśmiechnął się szeroko. - Czyli wie pani, jak sobie z nią radzić, - Spadaj, McNab. Usiadła na brzegu biurka, próbując przestać myśleć o Peabo- dy Odpowiedzialność za ludzkie życie, za sprawiedliwość to jedno, ale kiedy ktoś znienacka obwieści ci, że od ciebie zależy czyjaś psychika, to dopiero ciężka sprawa! Jak, do cholery, do tego doszło? - Pani porucznik? - w drzwiach prowadzących do przylega- jącego gabinetu stał Roarke. - Mogę na minutę? - Jasne - Wstała i podeszła do holograficznej projekcji sy- pialni Mitchell, szacując odległości i obliczając ruchy. - Tylko ryle dla ciebie mam. Można by go zdjąć na ulicy - powiedziała do siebie. - Marsonini nosił miotacz lub paralizator, więc Re- nąuist też będzie uzbrojony. Boję się, że jakiś cywilny dureń mógłby wpakować się w sam środek strzelaniny. Poza tym tam są potencjalni zakładnicy. Nie, lepiej to zrobić w mieszkaniu. Lepsza kontrola. Nie ma dokąd uciekać, nie ma obiektów cy- wilnych. W środku pójdzie czysto. Spojrzała za siebie i wzruszyła ramionami, kiedy zauważyła, że wyszła z holograficznej garderoby w sypialni. -Przepraszam. - Nie ma sprawy. Martwisz się, bo Peabody będzie w lozku? - Poradzi sobie, - Wiem Chodzi mi o to, że skoro się o nią martwisz, powin- naś zrozumieć, że i ja mam pewne obawy. Chciałem prosić, że- byś mnie wprowadziła do tej operacji. Eve z rozmysłem uniosła brew. J.D.Robb " 3H3 Powtórka- - Prosisz? Mnie? A dlaczego nie pójdziesz prosto do swoje*, kumpla Jacka albo Ryana? - Człowiek uczy się na błędach. - Doprawdy? - Chcę tam być z kilku powodów. Na przykład dlatego że stało się to dla ciebie sprawą prywatną. Tak jest bardziej nic bezpiecznie. Odwróciła się. - Koniec projekcji. Ekrany stop. Na biurku stała zimna kawa. Eve sięgnęła po kubek, ale go odstawiła. Wzięła do ręki maleńki posążek bogini, który poda mwała jej matka Peabody. - Tu nie chodzi o listy. Wprawdzie mnie denerwują, ale oka zały się pomocne. Nie chodzi też o to, że jestem jego potencjal- nym celem. Taka praca. Nie przeszkadza mi, że to wredny aro gancki, chory skurwysyn. Spotykam takich na każdym kroku Chodzi o to, ze widziałam, jak Marlenę Cox walczyła, by wrócić Co więcej, widziałam, jak jej matce na tym zależy. Siedział;. przy jej łóżku, trzymała ją za rękę, czytała jej, mówiła do niej wierzyła. Nie przyjmowała do wiadomości, że może się nie udać, bo kochała ją bardziej' niż... No cóż, bardzo ją kochała Odstawiła posążek na biurko. - Kiedy jej matka na mnie patrzyła, w jej oczach była pew- ność, ze go złapię. W tej robocie zwykłe robię to dla zmarłych Ale Marlenę żyje. Dlatego to dla mnie sprawa prywatna. I masz rację, tak jest trudniej. - Przydam ci się? - Taki spryciarz jak ty? Nie widzę przeciwwskazań. Podrzu- cę cię do Centrali. Zgłosisz się do Feeneya w WPE. Po dotarciu do Centrali Eve najpierw postanowiła doprowa- dzić Pamelę Renąuist do pokoju przesłuchań. Wysoko opłaca- ni prawnicy Renouist już pracowali nad jej zwolnieniem. Eve czuła, ze potrzebne jej będzie szczęście, żeby przetrzymać tę kobietę przez kolejne dwanaście godzin. Pamela zjawiła się bez adwokata, ale ubrana we własne ciu- chy, zamiast typowego stroju aresztanta. Każdy wykorzystuje Powtórka... pulę możliwości według własnych priorytetów, pomyślała Eve, wskazując jej miejsce przy stole. - Zgodziłam się porozmawiać z panią sam na sam, bo nie chcę zapoznawać pani z moimi adwokatami. - Pamela usiadła i wygładziła miękkie jedwabne spodnie. - Wkrótce zostanę zwolniona. Moi prawnicy wniosą przeciwko pani sprawę o nę- kanie, bezpodstawne aresztowanie i przetrzymywanie w wię- zieniu, a także o zniesławienie. - O rany, już się boję. Pam, wystarczy, że powiesz, gdzie on jest, a zakończymy to i nikt więcej nie zostanie ranny. - Po pierwsze, nie życzę sobie takiej poufałości. - Na nie, teraz to już zraniłaś moje uczucia. - Po drugie - ciągnęła Pamela głosem zimnym jak pogoda w lutym - mój mąż wyjechał w sprawach służbowych do Lon- dynu. Kiedy wróci, użyje wszystkich swoich wpływów, by pa- nią zniszczyć. - Hej, zdradzę ci pewną tajemnicę. Twój mąż jest w Nowym Jorku. Kończy przygotowania do zamordowania pewnej księ- gowej. Chce to zrobić metodą Enrico Marsoniniego, który byl znany z tego, że gwałcił i torturował swoje ofiary przed pokro- jeniem ich na kawałki. Zwykłe zabierał sobie na pamiątkę pa- lec od ręki lub nogi. - Jest pani obrzydliwa. - Tak, ja jestem obrzydliwa. - Eve parsknęła ze zdumie- niem. - Niezły z ciebie numer. Pozwól, że dokończę. Idąc za przykładem pierwowzoru, Niles odwiedził wczoraj po połu- dniu swoją przyszła ofiarę w jej mieszkaniu. Pamela z uwagą oglądała swój manicure. - Co za niedorzeczność. - Wiesz, że to prawda. Wiesz, że twój mąż, ojciec twojego dziecka, mężczyzna, z którym żyjesz pod jednym dachem, to psychopata. Czułaś od niego zapach krwi, prawda, Pam? Wi- dzisz to, kiedy patrzysz mu w oczy. Masz córkę. Czy nie czas zacząć ją chronić? Pamela podniosła wzrok i spojrzała na Eve z wściekłością. - Moja córka nie powinna pani interesować. - Najwyraźniej ciebie też nie interesuje. Wczoraj wieczorem i. D. Robb _a- Powtórka... twoja córka Rosę i jej opiekunka, Sophia DiCarlo, zostały prze- wiezione do Izby Dziecka. Trafiły pod dobrą opiekę. Wiem, że to dla ciebie nowina, bo odkąd tu trafiłaś, nie przyszło ci do głowy, żeby skontaktować się z córką. - Nie ma pani prawa zabierać jej z domu. - Mam. Tyle że tym razem z propozycją wyszła opiekunka z Izby, która rozmawiała z twoją córką, jej au pak i personelem zatrudnionym w twoim domu. Jeśli chcesz odzyskać dziecko, musisz zostawić szaleńca i pomóc nam go ująć. Czas zacząć myśleć o córce. Gniew i dyskretny impuls emocji znów znikły pod powłoką chłodu. - Pani porucznik, mój mąż jest człowiekiem na stanowisku. W ciągu roku zostanie mianowany brytyjskim ambasadorem w Hiszpanii. Dostał już taką obietnicę. Nie zniszczy pani repu- tacji jego ani mojej takimi absurdalnymi wymysłami. - Dobra, idź z nim. Dla mnie to tylko miła premia. - Eve wsta- ła i na chwilę zamilkła. - W końcu kiedyś by cię załatwił. I twoją córkę. Nie powstrzymałby się. Pam, ty nie pojedziesz do Hiszpa- nii. Tam, gdzie trafisz, będziesz miała dużo czasu, żeby się zasta- nawiać naci tym, że uratowałam twoje bezwartościowe życie. Podeszła do wyjścia i uderzyła w stalowy panel. - Drzwi - rzuciła i wyszła z pokoju. Kierowała się do swojego biura, kiedy usłyszała, że ktoś ją woła. Nie zatrzymała się. Peabody szybko ją dogoniła - Dallas! Pani porucznik! - Na biurku czeka na ciebie papierkowa robota. Zajmij się tym. Odprawa za dziesięć minut, u mnie. Za trzydzieści minut zaczynamy. - Pani porucznik, już wiem o operacji. McNab przyszedł po mnie po egzaminie. Dobrze zrobił, pomyślała Eve, jednak nie skomentowała tego na głos. - Fakt, że detektyw kretyn złamał przepisy, nie oznacza, że jesteś zwolniona z odprawy. - Nie musiałby mi o niczym mówić, gdyby pani to zrobiła. To była kropla, która przepełniła czarę. I. D. Robb >u Fowtórka... - Do mnie! Natychmiast! - Wczoraj w nocy zaczęła pani polowanie na Renąuista. - Peabody biegła za Eve. - Powinnam uczestniczyć w poszuki- waniach. To pani złamała przepisy. Eve zatrzasnęła za sobą drzwi. - Poddajesz w wątpliwość moje metody czy mój autorytet? Metody, pani porucznik. Tak jakby. O rany! Gdyby był wczoraj w domu, pani by go zdjęła. Beze mnie. Jako pani pod- władna... - Jako moja podwładna masz robić to, co ci każę. Jeśli coś ci się nie podoba, możesz złożyć pisemne zażalenie. - Pracowała pani nad sprawą beze mnie. Dziś rano odbyła się odprawa, w któtej nie uczestniczyłam. W takich przypad- kach egzamin nie powinien mieć pierwszeństwa nad moim udziałem w śledztwie. - Postanowiłam, że egzamin ma pierwszeństwo. Już po wszystkim. Jeśli masz zamiar jeszcze ględzić na ten temat, po- wtarzam, zrób to na piśmie. Zgodnie z przepisami. Peabody podniosła podbródek. - Nie zamierzam składać zażalenia, pani porucznik. - Twój wybór. Bierz się za papiery, czekają na twoim biurku. Spotykamy się w garażu za dwadzieścia pięć minut. Wprowa- dzę cię. Zapowiada się wyjątkowo długi dzień, rozmyślała Eve cho- i dząc po mieszkaniu Katie Mitchell, tak jak wcześniej trenowa- ła na projekcji holo. I jeszcze dłuższa noc. Renąuist znalazł sobie idealną kryjówkę. Twój ruch, pomyślała, popijając kawę. Zarzuciła sieć w każdym hotelu w rejonie, ale nigdzie go nie znaleziono. Poszukiwania cały czas trwały i obejmowały coraz większy obszar. Zatrzymała się w progu biura, w którym pracowali Feeney i Roarke. - Nic - odezwał się Roarke, wyczuwając jej obecność. - Po- dejrzewam, że korzysta z prywatnego lokalu. Wynajął coś na krótko. Przeszukujemy tę okolicę. JDKobb j^-y Powlófka... Eve kolejny raz sprawdziła czas. Jeszcze tyle godzin. Nie mo- gła jednak ryzykować i wychodzić z budynku. Wróciła do kuchni i szturchnęła autokucharza Mitchell. - Niespokojna? - dobiegi ją zza pleców głos Roarke'a. - Nienawidzę tego czekania i nic nierobienia. Ciągle o tym myślę, cah/ czas analizuję plan. Robię się od tego nerwowa. Pochylił się i pocałował ją w tył głowy. - Tak jak od sprzeczki z Peabody. - Dlaczego faceci zawsze uważają, że kobiety się ze sobą sprze- czają? Faceci tego nie robią? To jakieś idiotyczne określenie. Pogłaskał jej ramiona, były twarde jak skała. Kiedy to się wreszcie skończy, wyślę ją na terapię relaksacyjną, pomyślał. Bez względu na to, czyjej się to podoba, czy nie. - Dlaczego nie zapytasz, jak jej poszło na egzaminie? - Jak będzie chciała, to mi sama powie. Przysunął się bliżej i wtulił twarz w jej włosy. , - Uważa, że oblała - powiedział jej prosto do ucha. - Cholera! - Eve zacisnęła pięści. - Kurwa mać! Otworzyła lodówkę, przejrzała jej zawartość i skonfiskowała pojemnik deseru lodowego „Truskawkowe Pole". Znalazła ły- żeczkę, wbiła w lody i pomaszerowała do sypialni. - Dobra dziewczyna - mruknął Roarke. Peabody siedziała na brzegu łóżka, przeglądając na swojej jednostce sprawozdanie z porannej odprawy. Kiedy weszła Eve, podniosła głowę, i już miała zrobić tę swoją zawiedzioną minę, gdy zauważyła lody. - Masz. - Eve podała jej pojemnik. - Zjedz i już się nie dąsaj. Musisz być 2e mną na sto procent. - Ja po prostu... myślę, że spieprzyłam. Totalnie. - Przestań o tym myśleć. Odłóż to na bok. Zapomnij. Musisz się skoncentrować. Masz być czujna, nie możesz przegapić naj- mniejszego ruchu. Za kilka godzin będziesz leżeć w tym łóżku, po ciemku. On przyjdzie tu po to, żeby cię zabić. Będzie miał noktowizory. Lubi pracować w ciemności. On cię będzie wi- dział, ty jego nie. Dopóki nie zaczniemy, nie będziesz go wi- działa. Nie możesz tego spieprzyć, bo oberwiesz. Jak obe- rwiesz, naprawdę się wkurwię. 1.0. fiobb j^g Powtórka... - Przepraszam za dziś po południu. - Peabody z entuzja- zmem wymiatała lody. - Byłam wyczerpana. Gdybym mogła, w drodze z egzaminu sama skopałabym się po dupie. Po prostu musiałam skopać kogoś innego. Pomyślałam, że gdyby pani mnie wezwała, nie musiałabym podchodzić do tego durnego egzaminu. - Ale podeszłaś. Jutro dowiesz się, jaki wynik. A teraz prze- stań o tym myśleć i zajmij się robotą. - Tak jest. Peabody wyciągnęła łyżeczkę z lodami, żeby Eve mogła skosztować. - Chryste. Obrzydliwość. - Nie, to całkiem smaczne. - Peabody z powrotem zabrała się do jedzenia. - Pani jest rozpuszczona, bo może pani jeść te wszystkie prawdziwe produkty. Dzięki, że się już pani na mnie nie złości. - A kto mówi, że się nie złoszczę? Gdybym cię lubiła, posła- łabym kogoś po prawdziwe lody, zamiast wykradać mrożone paskudztwo z lodówki cywila. Peabody tylko się uśmiechnęła i oblizała łyżeczkę. > rzypuszczalnie w tej chwili się ubiera, dumała Eve wv Mńrf. V^ą*prZf.fkrany zastaniaJace ol™ w mieszka,,,, Muchell. Wkrótce będzie zupełnie ciemno, myślała. Przed ,>„ petiuemem zabójstwa Marsonini zwykle jadał dobry nosiło zakrapiany dwiema lampkami wina. Zawsze w eleganckiej r, stauracji. Rezerwował stolik w rogu. Spędzał tam dwie, trzy godziny. Delektował się jedzeniem sączył wino. Na koniec zamawiał kawę i deser. Mężczyzna cv' macy klasę i wyrafinowanie. Renąuistowi na pewno się to podoba Oczyma wyobraźni widziała, jak zapina perfekcyjnie biaL, szytą na miarę kopule. Stoi przed lustrem i patrzy na sw>r palce. Pokój jest elegancki, gustownie urządzony. Otacza ,,,- tym w najlepsze, zarówno jako Renąuist, jak i Marsonini ' Jedwabny krawat. Prawdopodobnie wybrał jedwabny kr, wat. Gładk,, miły w dotyku, gdy modeluje sie idealny węzeł now^T }ą"' u"Óy °fiara Sffad P^omnoić. OstraU powiesi ubrame, zęby się nie pomięło. Nie znosi zagięć i plan, się. Elegancka tkanina dotyka jego skóry. Zastanawia się nad czekającym go posiłkiem i winem. Eve wyraźnie go widziała. Renąuist przeistacza się w Marso niniego Poprawia długie rude włosy, które zawsze były jego dumą. Czy widz, w lustrze twarz Marsoniniego? Wyobrażała sobie, ze tak. Ciemmejsza karnacja, mniej regularne rysy peł- niejsze usta blade oczy wyglądające zza ciemnych sSidS, pewno to widzi, inaczej ta noc straciłaby sporo uroku Teraz marynarka. Coś jasnoszarego, może w delikatne praż t.O.Kobb 350 Powija... Sprawdza walizkę. Bierze głęboki oddech, sycąc nozdrza za- chem skóry. Czy zamierza wyjąć wszystkie narzędzia? Praw- podobnie tak. Przeciąga w dłoni sznur. Gruby, mocny sznur tawi bolesne zagłębienia w ciele ofiary. Uwielbia wyobrażać sobie ból. Knebel z piłeczki. Zdecydo- wanie wolał poniżenie przy użyciu piłeczki niż szmaty. Prezer- , watywy, dla własnego bezpieczeństwa. Grube cygara i zgrabna złota zapalniczka. Dobre cygara kocha prawie tak samo jak wypalanie kółeczek na skórze ofiary i krzyk agonii w jej oczach. Wytworna buteleczka wypełniona alkoholem, by po- lać rany dla wzmocnienia efektu. Wysuwany kij nabity stalowymi ćwiekami. Doskonały do ła- mania kości i miażdżenia chrząstek. Kształt na tyle falliczny, by mógł wykorzystać go w innym celu, jeśli będzie miał ochotę. Naturalnie, komplet ostrzy. Gładkie, wyszczerbione. Na wy- padek, gdyby w jej kuchni nie znalazł niczego odpowiedniego. Dyski z muzyką. Noktowizory. Ręczny miotacz lub paraliza- tor. Przezroczyste, cienkie jak papier rękawiczki. Nie znosił za- pachu i faktury preparatu zabezpieczającego dłonie. Własny ręcznik z białej egipskiej bawełny. Świeża kostka bezzapachowego mydła, by umyć ręce po skończeniu pracy. W końcu kody zabezpieczające, skopiowane dzień wcześniej podczas wizyty w jej mieszkaniu. Łamacz kodów zablokuje ka- mery, tak by mógł wślizgnąć się do budynku nie zostawiając śladów. Wszystko starannie zapakowane, można zamknąć elegancką walizkę. Ostatnie spojrzenie w lustro, duże, odbijające całą sylwetkę. Musi wyglądać idealnie. Jeszcze strzepnie pyłek z klapy mary- narki. Dopiero wtedy wyjdzie z domu i rozpocznie wieczór. - Gdzie byłaś? - zapytał Roarke, kiedy jej wzrok się zmienił, a ramiona rozluźniły. - Z nim. - Obejrzała się i zobaczyła, że Roarke trzyma dwa kubki kawy. - Dzięki - powiedziała, biorąc jeden. - Gdzie on jest? j. D* ftobb 251 Powlćrka.., - Wychodzi na kolację. Zapłaci gotówką. Zawsze płaci go- tówką. W restauracji zostanie do północy, potem zrobi sobie długi spacer. Marsonini nie prowadził samochodu, rzadko ko- rzystał z taksówek. Przyjdzie tu pieszo, z każdym krokiem bę- dzie się bardziej nakręcał. - Jak go złapano? - Wiedział, ale chciał, by Eve opowiedzia- ła to na głos. - Ofiara, na którą zamierzał zapolować, mieszkała w aparta- mencie podobnym do tego. Jej przyjaciółka pokłóciła się ze swoim chłopakiem i akurat tamtego wieczoru przyszła wypla kać się jej w rękaw, czy co tam kobiety robią w takich wypad kach. - Jedzą iody truskawkowe. - Zamknij się. Przyjaciółka się wypłakała i zasnęła na sofie. Obudziła ją muzyka. Nie słyszała, kiedy wszedł. Dziewczyny najwyraźniej obaliły wieczorem wino, albo lalka piw. Marsoni- ni nie zauważył, że ktoś tam śpi. Dziewczyna idzie do sypialni, by sprawdzić, co to za muzyka. Lisel leży związana, zakneblo- wana, z połamanymi kolanami. Nagi Marsonini, zwrócony ple- cami do drzwi, zbliża się do łóżka, gotów do gwałtu. Eve wiedziała, jakie myśli kotłowały się w głowie ofiary, wal- czącej z potwornym bólem. Wiedziała, że przerażenie, jakie wzbudzało to, co miało nastąpić, było sto razy gorsze niż ból. - Przyjaciółka miała głowę na karku - mówiła dalej Eve, - Po- biegła do salonu, zadzwoniła po policję, po czym wróciła do sypialni, wzięła kij, którym połamał nogi Lisel, i z całej siły za- częła go okładać. Rozwaliła mu czaszkę, złamała szczękę, nos, łokieć. Kiedy zjawiły się gliny, Marsonini był nieprzytomny i w opłakanym stanie. Dziewczyna rozwiązała Lisel, przykryła ją i przyłożyła sukinsynowi nóż do gardła. Miała nadzieję, że bydlak się ocknie, tak powiedziała podczas zeznań. Wtedy po- derżnęłaby mu przełyk. - Myślę, że sam fakt, iż pokonała go kobieta, był dla niego jak poderżnięcie gardła. Jego usta drgnęły w uśmiechu, bo widział, że zrozumiała. - Na to liczę. Zmarł w więzieniu dwa lata później, po tym, jak niezidentyfikowany współwięzień, a może strażnik, wyka- Powlńrkj „. strowal go i zostawił samego w ceti. Facet wykrwawił się na śmierć. Wzięła głęboki oddech. Opowiedzenie tej historii bardzo jej pomogło. Pokręcę się trochę. Macie dwie godziny, żeby sobie pocho- dzić po mieszkaniu i rozprostować nogi. Potem się zaszywamy. I czekamy. O północy wtaszczyia do garderoby taboret. Drzwi zostawiła uchylone, by widzieć łóżko i górną część ciała Peabody. W mieszkaniu panowała zupełna ciemność i absolutna cisza. - Peabody, co piętnaście minut sprawdzaj komunikator, dopó- ki nie zarządzę ciszy w eterze. Nie chciałabym, żebyś przysnęła. - Pani porucznik, nie zasnęłabym nawet po końskiej dawce środka uspokajającego. Jestem nakręcona. - Sprawdzaj komunikator. Leż spokojnie. A jeśli się mylę? zastanawiała się w duchu. Jeśli zwęszył, że na niego czekam i zmienił obiekt i metodę? Jeśli nie przyjdzie dziś w nocy, czy zabije kogoś przypadkowego? Gzy ma jakieś wyjście awaryjne? Zapasy gotówki? Fałszywe dokumenty? Przyjdzie, próbowała upewnić samą siebie. Ajeśli nie, wytro- pię go. Sprawdziła swoje łącza. Ekipy z ulicy i mieszkania potwier- dziły, że nic się nie dzieje. Po godzinie wstała rozprostować cierpnące nogi. Po dwóch godzinach poczuła, że krew zaczyna szybciej krą- żyć. Nadchodził. Wiedziała, że się zbliża na kilka sekund przed tym, nim w mikroskopijnej słuchawce w jej uchu odezwał się sygnał. - Prawdopodobnie to on. Mężczyzna, idzie na południe, w kierunku budynku. Metr osiemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt pięć kilo. Jasny garnitur, ciemny krawat. Niesie walizkę. - Obserwujcie. Nie zbliżajcie się. Feeney, zrozumiałeś? - Jasno i wyraźnie. - McNab? - Jesteśmy. - Wygląda na fałszywy alarm. Mija budynek, idzie dalej na południe. Nie, chwila. Obserwuje. Tak, on obserwuje. Spraw- ). D. Robb •-> Powtórka... dza, co się dzieje na ulicy. Wraca. Ma coś w ręce. Pewnie to ła- macz zabezpieczeń. Pani porucznik, wchodzi. - Zostańcie w samochodzie. Czekajcie na rozkazy. Peabody? - Jestem gotowa. Eve zauważyła na łóżku poruszenie. Wiedziała, że Peabody ma przy sobie paralizator. - Feeney z cywilem, zostajecie za drzwiami, dopóki was nie wezwę. Chcę, żeby tu wszedł. McNab, zablokujesz windę, jak tylko minie drzwi, i natychmiast z całą ekipą wychodzicie na korytarz. Jasne? - Tak jest. Jak się miewa moja królowa seksu? - Słucham, detektywie? - Hmm. To było pyranie do oficer Peabody, pani porucznik. - Żadnych rozmów prywatnych ani idiotycznych komenta- rzy, na miłość boską. Gdzie jest podejrzany? - Idzie schodami, pani porucznik. W tej chwili minął pierw- sze piętro, dochodzi do drugiego, Dallas, widzę jego twait. Po twierdzam identyfikację, to Niles Renquist. Jest przy waszych drzwiach. Wyjmuje dekoder, otwiera. Jest w mieszkaniu. Ruszajcie - wyszeptała Eve. - Ekipy do środka. Czekać. Nie słyszała go. Jeszcze nie. Na razie musiała go sobie wy obrażać. Marsonini zawsze zdejmował buty przed wejściem do sypialni. Buty i skarpety. Ustawiał jej równiutko przy drzwiach. Zdejmował okulary przeciwsłoneczne i zakładał noktowizor, dzięki któremu mógł poruszać się w ciemności jak kot. Stawał nad ofiarą i przez chwilę przyglądał się, jak śpi. Dopiero potem uderzał. Eve odbezpieczyła broń. Czekała. Usłyszała bardzo ciche skrzypnięcie podłogi. Wchodź, no da- lej, wchodź, skurwysynu. Jej oczy już dawno przywykły do ciemności. Ujrzała jego syl- wetkę. Pochylił się i łagodnie pogłaskał Peabody po plecach. Kopniakiem otworzyła drzwi. - Światło! krzyknęła. Obrócił się, noktowizor został z tyłu głowy, zasłaniając mu oczy. W ręce trzymał kij. Machnął nim w kierunku, skąd dobie- gał jej głos, jednocześnie zrywając z głowy gogle. ¦l-D-Bobb jg^ Howtórt™... - Policja! Rzuć broń! Rzuć broń i nie ruszaj się! Otworzył ze zdumieniem oczy i zaczął mrugać. Zauważyła ten moment, kiedy ją rozpoznał i zrozumiał, co się dzieje. Wi- działa, jak plany i wizja zwycięstwa ulatują mu z głowy. - Śmierdząca cipa! - No dalej. - Eve opuściła broń. Kiedy Feeney i Roarke wpadli do pokoju, dała im znak, by zo- stali przy drzwiach. - Nic nie róbcie - warknęła na nich. Renquist wrzasnął i rzucił w nią kijem, uskakując w bok. Zrobiła unik, dzięki czemu kij tylko musnął jej ramię. Parali- zator nie dawał takiej satysfakcji, dlatego natarła na Renquista całym ciężarem ciała, wbijając mu łokieć w brzuch i kolano w krocze. Kiedy zaczął się zwijać, jej pięść trafiła go prosto w szczękę. - To za Marlenę Cox - rzuciła. Przyciskając stopą jego plecy, sięgnęła po kajdanki. - Ręce do tyłu, ob rzygany wieprzu! - Zabiję ciel Wszystkich was zabiję! - Szarpał się, a z ust są- czyła mu się krew. W oczach zawrzała wściekłość, kiedy Eve zerwała mu z głowy perukę. - Zabieraj ode mnie łapy, odraża- jąca dziwko! Wiesz, kim jestem? - Tak. Oczywiście, że wiem. - Przewróciła go na plecy, bo chciała, żeby ją widział. Chciała, żeby patrzył jej w twarz. Zobaczyła nienawiść, widziała ją już wcześniej. Ten głęboko zakorzeniony wstręt znała z oczu swojej matki. Teraz ten widok sprawił jej satysfakcję. - Niles, wiesz, kim jestem? Jestem kobietą, odrażającą dziw- ką, śmierdzącą cipą, która skopała twoją żałosną dupę. To ja wsadzę cię do pudła. - Nigdy ci się to nie uda! - Wjego oczach zebrały się łzy. - Nie zamkniesz mnie w ciemności. - Już cię nie ma. Kiedy Breen będzie to opisywał, podkreśli, że zapuszkowała cię kobieta. Renquist zaczął wyć i szlochać. Chciała powiedzieć, że za- chowuje się jak baba, ale byłaby to zniewaga dla całego rodza- ju żeńskiego. J. D. Robb 355 Powtórka... - Przeczytaj mu jego prawa - zwróciła się do Peabody, która wyszła z łóżka w petnym umundurowaniu. - Przewieźć go do Centrali i zamknąć. Znasz procedurę. - Tak jest, pani porucznik. Czy pojedzie pani z więźniem? - Zamknę sprawę na miejscu i dołączę. Poradzisz sobie, de tektywPeabody. - Jest w takim stanie, że dziesięciolatek by sobie z nim pora dził, pani porucznik. - Peabody potrząsnęła głową, patrząc na łkającego Renąuista. Tupał nogami, jak dziecko w napadzie złości. Dopiero po chwili podniosła głowę. - Co? Co pani po- wiedziała? - Czyja muszę przypominać, jak wygląda standardowa pro- cedura transportowania więźnia? - Nie, nie to, pani porucznik. Powiedziała pani... detektyw? - Masz problemy ze słuchem? Och, nawiasem mówiąc, mo- je gratulacje. Podejrzany został ujęty- rzuciła do komunikato- ra, wychodząc z sypialni. Przystanęła tylko po to, żeby uśmiechnąć się do Roarke'a. - Wszystkie ekipy: wycofać się. Dobra robota. - No, dalej! - odezwa} się Feeney do Peabody, która stała w szoku, pozwalając McNabowi zasypywać się pocałunkami, czemu towarzyszył aplauz w słuchawce w jej uchu. - Mam te- go gnoja! Peabody przeskoczyła nad Renquistem. - Dallas! Jest pani pewna? Naprawdę? Przecież wyniki mają być dopiero jutro! - Dlaczego nie wykonujesz rozkazu i nie zabierasz stąd więźnia? - Błagam. -Jezu, co za dziecko. - Eve z trudem powstrzymała uśmiech. - Mam wtyki. Wykorzystałam je. Oficjalne wyniki zo- staną ogłoszone jutro o ósmej zero zero. Jesteś dwudziesta szósta. Całkiem przyzwoicie. Biorą całą setkę, więc wchodzisz. Symulacje nie poszły ci najlepiej. - Wiedziałam. - Ale ogólnie dobrze się spisałaś. Całkiem dobry wynik. Ce- remonia pojutrze w samo południe. Nie będziesz mi tu płakać Powtórka podczas schodzenia z miejsca operacji - dodała widząc, że oczy Peabody zachodzą łzami. - Nie będę. - Peabody wyciągnęła ramiona i ruszyła w kie- runku przełożonej. Eve odskoczyła do tyłu. - Żadnego całowania! Matko boska! Wystarczy uścisk ręki. Uścisk. - Wyciągnęła rękę, próbując się bronić. - Wystarczy. - Tak jest, pani porucznik. -Peabody potrząsała dłonią Eve, - Ach, pieprzyć to - stwierdziła i rzuciła się na Eve, ściskając ją tak mocno, że zdawało się, iż połamie jej żebra. - Puść mnie, świrusie! - Tym razem Eve nie opanowała śmiechu. - Idź, pościskąj sobie McNaba. Sama odtransportuję tego cholernego więźnia. - Dzięki. O rany, dzięki! - Peabody ruszyła w stronę wyjścia, ale zanim dobiegła, drzwi otworzyły się i McNab złapał ją w pa- sie. Eve musiała przyznać, że facet ma refleks, bo nie przewró- cił się, choć Peabody na niego skoczyła. Eve przewróciła oczyma i wróciła do sypialni. - Załaduję go - zaproponował Feeney. - Niech się dziewczy- na nacieszy. - Będziemy za tobą. - Pożałujesz. - Oczy Renquista kipiały gniewem, ale nadal były wilgotne. -1 to bardzo. Podeszła bliżej i spojrzała mu w twarz. W ponurym milcze- niu obserwowała, jak strach pożera jego złość. - Wiedziałam, że to ty. Odkąd cię zobaczyłam, byłam tego pewna. Niles, wiesz, kim jesteś? Żałosnym, słabym tchórzem, który chowa się za plecami innych tchórzy i nie ma jaj, żeby być sobą, kiedy zabija niewinnych ludzi. Wiesz, dlaczego kazałam detektywowi cię wyprowadzić? Bo szkoda mi na ciebie czasu. Nie jesteś wart ani minuty więcej. Skończyłam z tobą. Wychodząc, usłyszała jego szloch. - Podrzucisz mnie? - zwróciła się do Roarke'a. - To będzie dla mnie przyjemność. - Wziął ją za rękę i ści- snął, kiedy syknęła, próbując się od niego uwolnić. - Za późno, żeby się teraz o to martwić. Mrugałaś do mnie podczas operacji. I. D. Robb . ftobb 3 ~ — Powtórka _. Uśmiechnął się lekko. - Nie przypominam sobie, żebym cię wi- dział w mundurze, odkąd awansowałaś na porucznika. - Nie widział mnie pan, sir. Stanęła obok Feeneya. - Jeden z moich chłopaków zrobił drugi stopień — pochwalił się. - Po uroczystości skoczymy do baru po drugiej stronie uli- cy, żeby to uczcić. Wpadniesz? - Tak. Przypuszczam, że cywil może się wpraszać. Ma sła- bość do Peabody. - Może być. No, zaczyna się. Jack wygłosi mowę. Dzięki Bo- gu, że nie ten bufon Leroy, który go czasami zastępuje. Facet ma chyba jakieś problemy z językiem, jak zacznie gadać, nie może przestać. Wyprężona jak struna Peabody usiadła na wyznaczonym miejscu. Żołądek podchodził jej z nerwów do gardła. Bała się, że zaraz się rozpłacze, tak jak wtedy, gdy zadzwoniła do domu pochwalić się rodzicom swoim sukcesem. Za żadne skarby nie mogła się teraz rozpłakać. Czuła upiorny ścisk w gardle. A jeśli nie da rady otworzyć ust, żeby coś powiedzieć? W uszach jej szumiało. Bala się, że nie usłyszy, jak odczytują jej nazwisko i będzie siedzieć na miejscu jak idiotka. Skupiła się na Eve, spokojnej i opanowanej. Kiedy Peabody ujrzała swoją panią porucznik w mundurze, omal się nie przewróciła. Z wrażenia nie była w stanie wydusić z siebie nawet słowa. Mimo szumu w uszach usłyszała, jak komendant donośnym głosem wyezytuje jej nazwisko. Detektyw trzeciego stopnia Delia Peabody. Wstała. Nie czuła kolan, ale jakimś cudem do- tarła do mównicy i weszła po schodkach. - Gratulacje, pani detektyw - powiedział komendant, po- trząsając jej ręką. Kiedy się odsunął, podeszła do niej Dallas. - Gratulacje, pani detektyw. Dobra robota. - Eve podała jej odznakę i uśmiechnęła się serdecznie. - Dziękuję, pani porucznik. Eve wróciła na miejsce. Już po wszystkim. Wracając, Peabody myślała jedynie o tym, że się nie rozpła- J.D.Ftóbb ~ftl Powtórka.. kata. Nie płakała, a w ręce miata odznakę. Jeszcze przez jaki-i czas po zakończeniu ceremonii poruszała się jak we mgl<- McNab podbiegł i poderwał ją z ziemi. Podszedł też Roarke i o Boże! -pocałowałjąwsame usta. Niestety, nigdzie nie mogła znaleźć Eve. W całym tym zamir szaniu, gratulacjach, poklepywaniu po plecach, hałasie, nu- widziała Eve. W końcu, ściskając w dłoni odznakę, wyrwała sn; z tłumu. Znalazła ją w biurze. Pani porucznik, przebrana w cywiln< ciuchy, siedziała pochylona nad jakimiś papierami. - Szybko pani wyszła, pani porucznik, - Miałam coś do zrobienia. - Była pani w mundurze. - Dlaczego wszyscy mówią to takim tonem, jakby to była j;i kaś świętość? Posłuchaj, gratuluję awansu. Poważnie. Jestem z ciebie dumna. Niestety, zabawa się skończyła, a na mnie czc ka cały stos papierkowej roboty. - Cóż, ja jednak nie będę się spieszyć. Chciałam pani podz ic kować. Gdyby nie pani, nigdy by mnie tu nie byto. - Peabod \ wciąż ściskała w dłoni odznakę, jak gdyby to był najszlachei niejszy brylant. - Wierzyła pani we mnie, zachęcała mnie pan i i wszystkiego nauczyła. - To nie jest tak do końca prawda. - Eve oparła się w fotelu i położyła jedną nogę na stole. - Gdybyś sama w siebie nie wio rzyła i nie chciała się uczyć, ja na nic bym się nie przydała. Po abody, jesteś dobrą policjantką, a z czasem będziesz jeszczr lepsza. A teraz czekają na mnie papierki. Peabody już prawie nic nie widziała, ale mrugnęła, po wstrzymując łzy. - Zaraz się tym zajmę, pani porucznik, - To już nie należy do ciebie. - Jako pani podwładna... - Już nie jesteś moją podwładną. Jesteś detektywem. Częśt tych dokumentów, przez które się przedzieram, należy do rwo jego nowego zadania. Łzy wyschły, a policzki Peabody pobladły z radości i podnie cenią. J. D. Robb «A9 Powtórka -. - Nie rozumiem. - Nie wolno marnować detektywów - odparta krótko Eve. - Dostaniesz nowy przydział. Zakładam, że będziesz chciała zo- stać w wydziale zabójstw. - Ale... ale... Boże! Dallas! Ja nawet przez moment nie my- ślałam, że nie będę mogta tu zostać, że nie będziemy pracować razem. Nigdy bym nie podeszła do tego cholernego egzaminu, gdybym wiedziała, że będzie pani chciała się mnie pozbyć. - To śmieszne, co mówisz. Kompletny brak szacunku dla od- znaki. Dam ci krótką listę stanowisk, jakie masz do wyboru. - Eve wyświetliła na ekranie jednostki tabelę. - Jeśli zamie- rzasz nadal jęczeć, sama za ciebie wybiorę. Ja nie myślałam, ja się nie spodziewałam. - Nagle rozbolał ją brzuch. - Nie mogę tak od razu. Przydałoby mi się choć kil- ka dni, żeby się zaadaptować. Mogłabym nadal być pani asy- stentką, dopóki pani nie ustali, co dalej. Skończę tę papierko- wą robotę. - Peabody, nie potrzebuję asystentki. Nigdy nie miałam ko- goś takiego. Zanim się zjawiłaś, całkiem dobrze sobie radzi- łam. Pora, żebyś zrobiła krok do przodu. Eve dała jej znak, żeby już sobie poszła, i pochyliła się nad biurkiem. Peabody zacisnęła usta, kiwnęła głową, - Tak jest, pani porucznik. - Nie potrzebuję cholernych asystentek - powtórzyła Eve. - Ale przydałaby mi się partnerka. Peabody zatrzymała się przy drzwiach. - Pani porucznik? - wydusiła przez ściśnięte gardło. - O ile cię to interesuje. Jako oficer wyższy stopniem będę ci zwalać na głowę papierkową robotę. I to mi się najbardziej po- doba. - Partnerka? - Usta Peabody niebezpiecznie drżały. W koń- cu polały się łzy. - Och, na miłość boską! Zamknij te drzwi, jeśli zamierzasz mi tu beczeć. Myślisz, że chcę, żeby detektywi słyszeli tu jakieś płacze? Jeszcze pomyślą, że to ja. Poderwała się z miejsca i sama trzasnęła drzwiami. W tym momencie znów znalazła się w niedźwiedzim uścisku Peabody. J. D. Robb »ł« Powtórka - Rozumiem, że się zgadzasz. - To najpiękniejszy dzień w moim życiu. - Peabody zrobiła krok w tył i wytarła łzy z policzków. - Będę partnerką jak jasn;i cholera. - Nie wątpię. . - I nie będę więcej pani ściskać ani beczeć, no, chyba ż<- w wyjątkowych okolicznościach. - Miło mi to słyszeć. A teraz wynocha, muszę to dokończyć Po służbie stawiam drinka. - Nie, pani porucznik. To ja stawiam. - Peabody wyciągnę! ;i do niej dłoń i pokazała odznakę. - Piękna, nie? - Tak, piękna. Kiedy w końcu została sama, Eve wyjęła swoją odznakę i po patrzyła na nią w zamyśleniu. Schowała ją z powrotem do szu flady i spojrzała w sufit. Tym razem z uśmiechem. Tak miało być. Właśnie tak.