ZYGMUNT Zonik „Depesza zza muru śmierci" MŁODZIEŻOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1982 Opracowanie graficzne: Ryszard Kryska Redaktor: Waldemar Wojnar Redaktor techniczny: Urszula Głowacka Korekta: zespół Zdjęcia wykorzystane w książce pochodzą ze zbiorów autora © Copyright by Zygmunt Zonik, Warszawa 1982 ISBN 83-203-1281-7 6&Z Akc._26 19 а Jeżeli narodowosocjalistyczne Niemcy mają być unicestwione, wówczas ich wrogowie oraz przestępcy w obozach koncentracyjnych nie powinni mieć satysfakcji, że podźwigną się z naszej zagłady. Muszą podzielić nasz upadek. (z rozkazu Adolfa Hitlera) OD AUTORA „Depesza zza muru śmierci" jest dokumentalnym, w nieznacznym tylko stopniu zbeletryzowanym zapisem najgłębszej klęski a zarazem najwyższego zwycięstwa człowieka, opowieścią o buncie najbardziej skrzywdzonych i upodlonych ludzi, i wydźwignięciu się ich z dna, na które zostali strąceni. liza Koch, żona pierwszego komendanta obozu w Buchenwaldzie — bo tu właśnie rozgrywać się będą opisane wypadki — nazwała szyderczo ludzi, o których chcę opowiedzieć, „gladiatorami z Buchenwaldu". Są ońi potomnym, a zwłaszcza młodszemu pokoleniu, zupełnie nieznani, toteż zachowałem ich prawdziwe nazwiska. Starałem się również odtworzyć możliwie najwierniej fakty przywołując okoliczności towarzyszące im oraz przypominając niemalże po kronikarsku daty. Idea powstania w Buchenwaldzie nie pojawiła się nagle w chwili, gdy klęska hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy wydawała się bliska i przesądzona przez sytuację na frontach II wojny światowej. Przygotowania do zrywu, przerastającego — jakby się mogło wydawać — najśmielsze nawet marzenia, trwały lata i pochłonęły wiele ofiar. Dziś trudno jest nawet pojąć, że chociaż legenda i czas przydały działaniom tamtych, jak icK później nazwano, „żołnierzy najcichszego frontu" przydomek „bohaterskie", byli oni ludźmi zwyczajnymi i podobnymi do innych, tyle że żyjącymi bezustannie 7 pod groźbą śmierci nagłej i, jak mówił poeta, „łatwej jak obiad". Obóz koncentracyjny w Buchenwaldzie powstał w 1937 roku w myśl założeń Heinricha Himmlera. Na wzgórzu Ettersberg rozłożyło się miasto, które w brutalny sposób zaprzeczyć miało wielkiej spuściźnie kulturalnej położonego nie opodal Weimaru. W następnych latach to nowe miasto odsłaniało raz po raz coraz okrutniejsze oblicze; zamierało i zarazem rosło — w agonii i rozwoju. Umarłych zastępowały nowe, jeszcze liczniejsze zastępy przywiezionych. Nie umierało się tu śmiercią naturalną, ale też nie ginęło jak na wojnie. Tysiące ludzi żegnało się tu z życiem, ale dla nikogo nie przygotowano grobu. Tysiące innych, pozostałych jeszcze przy życiu, nie liczyły pomordowanych; może tylko odejście najbliższych wywoływało prawdziwą rozpacz. W miejscu, gdzie z absolutnej ciszy przechodziło się w zgiełk, a puste ulice i place w jednej chwili zapełniały się wielotysięcznym tłumem, gdzie wydająca się być zależną od niewidzialnego sterowania sceneria zmieniała się w sposób najbardziej nieoczekiwany, jakaś skupiona konsekwentna refleksja wydawała się niemożliwa. Z tego też względu zawiązanie w podobnych warunkach, przy istnieniu sieci gestapowskich szpiclów, silnej tajnej organizacji, przygotowanie wygłodniałych i zmaltretowanych więźniów do walki ze świetnie uzbrojoną SS, zgromadzenie pewnej ilości broni oraz faktyczną, prowadzącą do wyzwolenia się własnymi siłami konfrontację z systemem zamierzającym zniszczyć doszczętnie obóz, uznać należy za przedsięwzięcie bez precedensu. Jego realizacja dokonała się za sprawą solidarności trzydziestu grup narodowościowych zamkniętych za kilkoma rzędami kolczastego drutu pod napięciem, na wzgórzu otoczonym podwójnym kordo- 8 nem straży, mającej do dyspozycji tresowane psy. Nad wielokątnym ogrodzeniem wznosiły się wieże wartownicze. Do więźniów, jak to z bezceremonialną szczerością głosiły rozwieszone w wielu miejscach tablice, strzelano tu bez ostrzeżenia. 11 kwietnia 1945 roku strzały padły jednak z obu stron. W jakim celu podjęto tę nierówną, beznadziejną w oczach zdumionego świata, walkę? Czy akcję ludzi doprowadzonych do kresu wytrzymałości należy rozumieć wyłącznie jako bój o prawo do istnienia, o życie i wymarzoną wolność? Gdybyśmy po latach pojęli w ten sposób właśnie jego sens, odebralibyśmy mu inne głębsze znaczenie. W równej mierze bowiem bu-chenwaldzkie powstanie skierowane było przeciwko wszechobecnej pogardzie, jaką hitlerowcy otaczali więźniów. Miało ono jeszcze raz dać świadectwo tej prawdzie, iż człowiek nie pogodzi się z żadną formą tyranii i upodlenia, iż terror Wzmaga tylko wolę oporu-prześladowanych. . DROGA „CARACHO Było to 26 marca 1941 roku. Transport złożony ze stu jedenastu Polaków, więźniów Pawiaka, zbliżał się do miejsca przeznaczenia. Dojeżdżali do Weimaru. Lokomotywa stanęła, zderzaki lekko stuknęły o siebie. Na peronie rozległ się spieszny tupot podkutych butów, zazgrzytał rygiel, zaszurało, łomotnęło, drzwi otwarły się na oścież. — Los, los! Wychodzić, przeklęci Polacy. Aber schnell, dalii, dalii! Wyskakiwali, kierując się szybkim krokiem w stronę, którą wskazywał szpaler esesmanów i policji ochronnej. Znaleźli się na niewielkim placu przed stacją. — Ustawiać się w porządku, po pięciu w szeregu! — powitał ich ryk tęgiego oberpolizeimeistra. — Uważajcie, bo możecie nie ujrzeć wschodzącego słońca! Błyskawiczny apel wykazał, że nikogo nie brakuje. Dano znak do wsiadania i po chwili trzy ogromne samochody ciężarowe pędziły już betonową drogą wiodącą do Buchenwaldu, eskortowane przez sześć motocykli z dwuosobową załogą; na przyczepach były zamontowane gotowe do strzału karabiny maszynowe. Więźniowie stali na platformach stłoczeni. Sczepili się ramionami, żeby podczas jazdy nie wypaść za burtę*. Wiedzieli, że esesmani traktowali takie wypadki i.i jako próbę ucieczki, stosując ulubioną przez nich formułę: „Auf der Flucht erschossen".1 Szosa wiodła pod górę, wiła się serpentynami, wjechali w wysokopienny las. Obserwowali okolicę niepewni, co też przyniesie im ten obóz, którego nazwę na Pawiaku wymawiano szeptem. Samochody zwolniły bieg, mijając sporą grupę więźniów w biało-niebieskich pasiakach, którzy naprawiali szosę. Wokół młoty i taczki, żwir i cement. Betoniarka szumiała pracując. Robotnicy zawczasu usunęli się na stronę. Pilnowali ich dwaj strażnicy z wilczurem. Ludzie byli tak wychudzeni, że niektórzy przypominali szkielety. Obok, na trawie, leżał starszy człowiek; nie wiadomo, przewrócił się z wycieńczenia, czy już nie żył. — Marnie się rusza ta banda symulantów! — krzyknął jeden z konwojentów transportu. — Wczoraj byliście w tym samym miejscu. Trzeba dać popęd temu kapo, niektóre z tych świń wkrótce usną... — zakpił. — Zrobi się! — odkrzyknął młody sturmman. — 'Słyszałeś? — zwrócił się do więźnia z opaską „Kapo" na ramieniu i ogromną sękatą lagą w ręku. — Bierz się do gnojków, głupi, bo to się na tobie skrupi — zrymował. Esesmani ryknęli śmiechem. Nie dostrzeli stalowego błysku w oczach niektórych ze swoich ofiar. Kierowcy dodali gazu, Opel-Blitze znowu mknęły na pełnym gazie. — Los! Wewegt euch, ihr Hunde! 2 — dobiegła jeszcze z drogi rzucona komenda. Upłynęło może dziesięć minut jazdy, gdy las zaczął 1 Ąuj der Flucht erschossen — zastrzelony przy próbie ucieczki. 2 Los! Bewegt euch... — Jazda, ruszajcie się, psy! 12 rzednąć. Nagle, z wiercącym uszy wizgiem opon, auta zahamowały. Niespodziewanie wyłonili się oczekujący w tym miejscu esesmani, którzy wrzeszcząc runęli na nie oczekujących takiego powitania cugangów *, Pod razami pejczów zeskakiwali z aut, potem zaś pognano ich w stronę widniejącej w oddali wieży nad bramą wejściową. — Caracho! Caracho! 2 — pokrzykiwali Niemcy. —* Oto wasza droga do wolności. Ten odcinek trasy nosił nazwę Carachoweg — droga Caracho. Drogą tą nikt nie maszerował, tu się musiało pędzić biegiem, na złamanie karku, byle nie być ostatnim. Nie nadążających bowiem gryzły esesmańskie .Psy- — Caracho! Caracho! Cugang rwał do przodu, każdy biegł na wyścigi, każdy starał się trzymać środka to skłębionej, to rozerwanej kolumny. Biegnących z brżega cięły dotkliwie po głowach baty, łomotały po grzbietach kije. Furia fanatycznych „trupich główek" narastała. — Los, schneller, bandyci! Caracho! Kto potknął się i przewrócił, temu kolbą karabinu pomagano stanąć na drżące nogi. — Haalt! — Hauptscharfuhrer, który nie brał udziału w tym szaleńczym widowisku, zastopował biegnący transport, zanim ten dotarł do bramy, po czym spokojnie, jakby nic się nie stało, zarządził zbiórkę. W jednopiętrowym budynku, przed którym więźniów ustawiono w szyku wojskowym, mieścił się Politische Abteilung — Wydział Polityczny, obozowe gestapo. Z okna wyjrzał komisarz Hubert Leclair, coś zawo- 1 cugang — (w żargonie obozowym) więzień przybyły wraz z transportem do obozu. 2 Caracho — bieg, którego stawką było życie, morderczy wyścig. 13 4r P' ać Р. r P ф / y/ łał do hauptscharfuhrera i po chwili więźniowie zrobili przysiad, z rękoma wyciągniętymi przed siebie. Trwali w tej pozycji może kwadrans, w zupełnym milczeniu. Zza szyby okiennej kierowały się ku nim uważne, nie wróżące nic dobrego spojrzenia. Czas jednak tylko pozornie stanął w miejscu. Drętwienie rąk i nóg dało o sobie znać. Niejednemu czerwone kręgi tańczyły przed oczyma. W pewnym momencie załamał się równy dotąd szereg więźniów. Młody, wysoki i szczupły mężczyzna stracił równowagę. Był nim Gwidon Damazyn, znany pod pseudonimem „Baron", inżynier radiowiec z Warszawy, konstruktor odbiorników. Aresztowany został wiosną 1940 roku pod bliżej niesprecyzowanym zarzutem, iż wie coś o jakiejś nielegalnej radiostacji. Zaprzeczył wszystkiemu kategorycznie, a że dowodów gestapo nie miało, osadzono go na Pawiaku, skąd trafił do buchenwaldzkiego transportu. Teraz ogarnęła go chwila słabości. Zachwiał się i byłby pewnie upadł, gdyby nie podtrzymał go Marian Sobieszczański, lepiej znoszący esesmańskie ćwiczenia. Manewr ten nie uszedł uwagi strażnika, który z daleka pogroził barczystemu Polakowi., Kiedy więc inżynier zachwiał się znowu, kolega nie mógł już nic dla niego zrobić. Damazyn zwalił się na bok, tracąc przytomność. Ocknął się na podłodze długiego korytarza, dokąd towarzysze zawlekli go, kiedy tylko cała kolumna otrzymała rozkaz wejścia do baraku. Nim zdążył podnieść się z pomocą Sobieszczańskiego, rozkraczył się przed nim hauptscharftihrer Serno i przydusił go do ziemi butem. — No, co jest? Czy już wykitowałeś z samego strachu przed naszym obozowym rajem? Rozejrzał się dookoła, zadowolony z własn ' cipu, ale nikomu z przybyszów nie było do Stanął w przejściu i podparł się pod boki. — Słuchać mi tu wszyscy! — zaczął. — K_ | jechaliście tu do sanatorium. Jasne? Kto tego jeszcze nie pojął, temu się to przypomni wraz z alleluja. Każdy ima głośno i wyraźnie odpowiadać na wszystkie zadane pytania. Czy i to jest jasne? Zrobimy z was pożytecznych ludzi albo umrzecie tutaj. Umieranie u nas jednak, zapewniam was, ще jest takie łatwe. Wkrótce to zrozumiecie. Nie jesteście tutaj żadnymi więźniami karnymi, lecz tylko politycznymi „prewencyjnymi". Jasne? Jeśli nie wiecie, co to oznacza, wkrótce się przekonacie na własnej skórze. Wpuszczano ich po czterech do obszernego pomieszczenia służącego za kancelarię, gdzie funkcjonariusze ' gestapo w mundurach SS robili swoje. Fotografowano j przybyszów, en face i z profilu. Na parapecie okiennym : siedzieli dwaj esesmani i dogadywali, kpiąc z „panów ! politycznych". Kiedy już formalnościom stało się zadość, powtórnie sformowano szyk i poprowadzono Polaków ku obozowi. Olbrzymie litery wplecione w żelazną bramę układały się w dziwną, nieznaną im dotychczas sentencję JEDEM DAS SEINE К i Właśnie esesmani przywiązywali łańcuchem do tej bramy jakiegoś wymizerowanego więźnia w pasiakach. Niektórych z przybyszów zastanowił inny napis, j umieszczony wyżej, na ścianie wieży, pod ogromnym zegarem, który wskazywał akurat godzinę ósmą: RECHT ODER UNRECHT MEIN VATERLAND 2. Znaleźli się na wielkim kwadratowym placu. 1 Jedem das seine — Każdemu według zasług. 2 Recht oder unrecht... — Dobrze czy źle — moja ojczyzna. Znowu ustawiono ich w kolumnie, tym razem dwójkami. Poniżej rozciągały się w kilku półkolistych rzędach zielone baraki. Za nimi widniało kilkanaście jednopiętrowych budynków. Powiało grozą wymarłego miasta. Nie wiedzieli, że stamtąd, z ukrycia, obserwowało ich wiele par oczu. Stali może pół godziny, przestępując w milczeniu z nogi na nogę, gdy zjawił się obersturmfuhrer Max Schobert, kierownik obozu — lagerfuhrer. Towarzyszyli mu dwaj esesmani niższego stopnia. — Mam wam coś do przekazania, polscy bandyci, od pana komendanta Buchenwaldu — rozpoczął. — Przygotujcie się na to, że zostaniecie tu całkowicie zjamani i poniżeni. Radzę wam zapomnieć o tym wszystkim, co zostawiliście za bramą. Jeżeli macie żonę, dzieci, krewnych lub przyjaciół — zapomnijcie o nich, nigdy bowiem więcej ich nie zobaczycie! Zapomnienie, zapewniam was, jest najlepsze dla was samych. Nie liczcie na to, że jakakolwiek siła wyswobodzi was z moich rąk. Od tej chwili przez całe dnie, a jeśli trzeba będzie, to i przez noce pracować będziecie dla potęgi Rzeszy Wielkich Niemiec. Żądam od was ślepego posłuszeństwa i nienagannej pracy, obojętne gdzie się was przydzieli. Macie wykonywać ślepo wszystkie polecenia SS, a każde przeciwstawienie się będzie karane śmiercią. Dał znak rapportfuhrerowi — dyżurnemu szefowi raportu, którym był tego dnia hauptscharfiihrer Pe-trick. Ten zaordynował jedno okrążenie „biegiem marsz". — Jazda, hopla, jazda! Znajdujecie się w niemieckim obozie koncentracyjnym, a nie na wycieczce „Kraft durch Freude"1 — dogadywał szyderczo . -—( 1 Kraft durch Freude — niemiecka organizacja propagująca turystykę. 16 rapportftihrer. — Gazem, może prześcigniecie Kusociń-skiego. Inżynier gonił ostatkiem sił, zataczał się chwytając ustami powietrze jak ryba wyrzucona na piasek. Sobieszczański również był już u kresu wytrzymałości. .1 — Los! Los, panowie polityczni! Wraz z trzecim okrążeniem placu zakończyło się przywitanie z nowym światem. Akurat wstawał ich pierwszy obozowy dzień, więźniowie już od trzech godzin pracowali w swoich komandach. Promienie słońca coraz natarczywiej przebijały się poprzez bukowy las, a kiedy żółta tarcza wypłynęła ponad wierzchołki bezlistnych o tej porze drzew, nadeszli więźniowie funkcyjni i poprowadzili transport do łaźni, gdzie fryzjerzy ostrzygli wszystkim głowy na zero. ł Filio - Depesza:zza muru... -аЬогиЖ siDsingioaosią sśom .rassEffiRWSZE MIESIĄCE .ogsbb. opiBiywdo ріг IbsobIss 'Ліг тэЬП :о§ isin^śnl .їізавіа вп Bnaousiyy/ cd^i >1в[ vXił3iwoq imktetf -Bra^ij^w шеи! w si/j; iv4 ../oi ufenssosasidoa .ЬгОІ !iasDvJrioq sq tąoJ hod —■ зіа ofvsDnoj[j3x иэвГа тзшэхячм*! "sxł s ssiW .rasJBiwż fflYv/on s ainsJiw^iaą -ę%&Tą&-,pQ> oteaymamiU: obozowego*.numeriu v712uiipfczy-działtl.: do /bloku, 26.-. (Bamazyn. ucieszył isięf щеэЪей'Лг ragem й; Магааштг і s resztą- jn^fegca&tiat Ba#iaka)plwpa-ко.^аїіо):,Ш5йуаІкійі maty«hmiasft;dou4-Sł«p:briicha?iBy-T ło to.in&jciężs^e^karite komando. ii iQd,vkiłk[tłq dni;граф&иіпівтйон^шііе.!IWM:gliniastym> g£®n@№ Et|sF^becgw^ta|a^gajM#},,Czar-€ią;;górą,Vnogł w drewnianych holenderkach grzęzły» ps kostki, judzie z komand roboczych pracujących pod gołym niebem, przemoknięci, zziębnięci i głodni, tracili siły, zapadali na zdrowiu, umierali. Damazynowi cudem jakimś udało się przeżyć te cztery tygodnie, wypełnione nieustającym wysiłkiem wiotczejących gwałtownie mięśni; Każdy dzień ciągnął się, tu w nieskończoność. W ułamku sekundy musiał podejmować decyzje, które rozstrzygały o tym, czy dotrwa do fajrantu, czy też zostanie strącony w przepaść potężnym uderzeniem pałki. Jeszcze nigdy w swoim życiu nie pracował tak ciężko. Nawet nie wyobrażał sobie, że to się da wytrzymać. Rozbijał łomem i kilofem odłamki skał. Ładował kamienie na taczki. Popychał wózek pod bardzo stromą górę w stronę wejścia. Dźwigał po stu stopniach kamień za kamieniem i wynosił na skarpę. Ciskał je do lor ustawionych na wąskich szynach. Zbiegał w dół i wszystko zaczynało się od początku. Upływające godziny 18 ĘÓwoo ottefie?fe|6|теfadв^эk^pi)®aкIШliwїй^^idэйłвЬvoїaЫ beiferó^vdlBwod9siłoq 38 .§nui9aaew9S — wógfibobow .-іІУвіАііїдШІлнфйіаякі&епеї esidob Івсіх по в (wójłil Wtedyifiamą^^Bp<|etói[iię9jaleniBii;B^6rencpite zfejąsfeą ІакадкоІ^&еЙ bgg c^uiwjtyrraim&]nmabi§9był®bi Cpdetei kolwiek Aayw^i^biB®^łb^łIbSto9jraqiłntós(riSńi ąsddą&tf z nim djg^^^^a^glgube^^epgi.s^HfeSKSgpcWiiu ciężary 4рвШ^іШ§ао,^М°НЙ^о^р^ .ЫЩащ^ łeby-- у|э 0 ш^і§9ІЬо w 'ląmoą i rfo^nbow аовШа woitemolijł -nsrG^bl%feS^^MM3oinb9siqoq зіві [9[ ty^s-ifiw — O-ruck! O-ruck! ?istol<№»%takjfi F%ą«fe# эхо — Feste schieben! 5 — Caracho! Caracho! тіЬчР0Щтр^вт™еФ}ї,т^аввщ^ жш sowała^^yr^jdr^lg, щШ&ЧйЬ№^п$Щ&Щ e^zoplkaSSaE§^mv/Btzosoq ,t9inb9siqoq bo вха[9ІІ Rozlegał się jęk, Przechodz^^i^ar^j &Щ - kręw..Nikt.Tiuz lem .do celu pez isbul ągro^ontc?L ^аміш-ше иуі^ш w sianie na Wer uaawąc, ze, po- —дтіе-niami wagoril^?^ ?ЯтоізІ il6qbo гоій "bśoM .9lq9b w i ———-—— s ^то[впх .nsissiw ^won 9S іл tołold w ni^4WafotóJS^ffib@M/o^53Sp4a§dilBffoide .stówa ogsnni s 2* де było osadę Hottelstadt, na ртІ&тШт&ЯЬ <т$ШіїіЩ вгф^поЙйе#Й-уДГ#16Ч6Х s ioaomobBiw э1 НэпоШЗ g^oebjsl^śwftrt93si^B6«ył^ę^óvM^ gfctbetóej{ trf5$steJfó«qj в«afi^59t)даl9й^^ЙЙs,^) o£r«e§kożna chęćwv^j^tas0«J2sśis[ ,mdiw 9ІИ .еорігзіт \sii оЯі\1 Znowu obrzucił wzrokiemno^lisif ic|o^(S^ze:głn piś drutów. Jatoyzactafcó.wairy <>pTrij5łguąii лиш;гШйшвута. Drgnął w,przecz^iłfc ozegoj ftfeweg^uddMiśEaefdzfe nie-uchrorjniięt;«Q)»Wei nąst.ąpi.ć»q ogsmsa bo ,vistso eisb —-^К^о-щщ, кощт ^-s^ii&iżaiki Ж, ряЬЗ^кіе jjwiieżsn zroś bił zachęcający ruch ręką, po ćzyft^ŚDi§gra# kąfóbin z ramienia. Za każdego więźnia zastrzęlęteg^w-pobliżu ggrj>4z;ęń ^otrzymywał» ć|$ł^ei4fte^v teya Шйгкі i dziesięć^pigroąówr,;jjj0 bfgofli волїзіИ го§эЫс[ оЭ jc^olakjjZr.ofei^jeszcze' jedeji itrokdąppzadUKigdyanas gle usłyszał Lzą. ^obAjAek^ijihąłąSinWyWP.tel^ щяёкяЪИт żającego s%czk*wieką.4l! (1(.n }SS!iróqg !Vrtowi9xO„ — Poddać się, i iść na; dr^^yj^tp.jża^BgjiWSaśgilstTTT powiedział przybysz nąbrzm|ałym л-о4 Щ^^ЭЙй»osem. Gwidon z mieszanymi! uczuciąm^spogląd.ął; Щ fflffl. raziste, znamionujące energię, rysy.niewysokiego,,szczot płego reichsdeutschą,1, więźnia ^olityLcizpe^9,3Njgdy, g§ przedtem ще, widział.;, c,T,.j "5jp! ssggn bT ,ЬШл>1 es „—. Znasz\ rr}oże jakieś Jepsze:fj¥yjśic^^^|-r-,jC^bu:rknął zły, że tamten trafnie odgadł jego najtajniejszą, nie do końca skrystalizowaną myśl. — Ęto się poddaje,,;-t>ęnfję;ąt ^асс^пу^^-уС^^^фег namysłu Niemiec. Widap.by^ż& nie mą wpcąwy,,ą то? że chęci do filozofowąnia.4,Miął .^yglą^ iiit^ligfintnegp robotnika. — Mu,sisz wytrwać, polski kolego, До/nie będzie trwać wiecznie — zatoczył r^ką^kojp^pob^mu-r jąc niejaka tym ruchen) i cały obóz,, i to,, co dzianą się za drutami,. — Toczy się wojna, Hitler ,,kąputri to, murowane, " .......i ;~и„г«+тг.і!>-ЛаЬ — Z pewnością szwaby,,, hitlerowcy —.рцффЩ}}-, ЩЧ Polak — przegrają wojnę, ale туі(ju^.,^f§p,;jni^ndg- 1 Reichsdeutsch — Niemiec pochodzący z Rzeszy (w obrębie jej graniedo 1938 roku). aidob ;s5W - ...Sm.q ssiSJv 23 czekamy- To potrwa długie lata, a nam wolno żyć tylko trzy miesiące. Nie wiem, jak długo ty tu siedzisz, ale mój czas dobiega końca. Rozmówca uśmiechnął się z pobłażaniem. — Ja już kibluję sześć lat, z czego w Buchenwal-dzje cztery, od samego początku. Budowałem wraz z innyrfti ten lager. Jak widzisz — żyję. Dlaczego ty miałbyś być gorszy? [ — Tak, ale ja... , Już tfiiał wypowiedzieć te słowa, ale wstrzymał się. Co jakiegoś Niemca mogło obchodzić, że lada dzień... że nie ma różnicy — iść na druty, czy dostać strzał w potylicę. Genickschuss, jak to mówią oni. „Czerwony" spojrzał nań badawczo. W bystrych oczach zamigotał jakby cień zrozumienia. — Trzeba też liczyć na łut szczęścia — klepnął Polaka w plecy. — Zobaczysz, będzie dobrze. Alles gut, was gut endet.1 Musimy żyć, wbrew wszystkiemu. Ktoś przecież musi kiedyś doprowadzić tych zbirów za kratki. To nasza rola. No, chodź, kumpel, wracamy. Z Gór Harzu nadciągają chmury, będzie deszcz. Pamiętny 22 czerwca 1941 roku był cudownym, gorącym dniem. Tego właśnie dnia Wehrmacht zaatakował znienacka Związek Radziecki. W blokach i komandach nie mówiło się o niczym innym. Szeptem, na ucho, wymieniano poglądy. Nie zawsze wiedziało się, komu można zaufać. Wystrzegano się zwłaszcza „zielonych" —■ kryminalistów. Podekscytowani byli wszyscy, i więźniowie, i esesmani, ci pierwsi dyskretnie, drudzy ostentacyjnie. Powiało czymś trudnym do określenia. Unosiło się w atmo- 1 Alles gut... — Wszystko dobre, co się dobrze kończy. 24 sferze tych dni przeczucie nowych, wielkich wydarzeń, tak doniosłych, że nikt nie był w stanie wyobrazić sobie ich realnych skutków. W ogromnym napięciu wysłuchano w bloku nr 26 wiadomości radiowych. Komunikat Głównego Dowództwa Sił Zbrojnych był lakoniczny: „Dziś w godzinach rannych rozpoczęły się działania wojenne na granicy sowieckiej". Ulżył sobie dopiero goebbelsowski komentator Hans Fritsche, który podstępną napaść wojsk niemieckich przedstawił jako akt rozstrzygający o losach świata. Porównał ją z wyprawami krzyżowymi, mówił też o pochodzie cywilizowanych zastępów Adolfa Hitlera przeciw ciemnym hordom Wschodu i misji Wielkich Niemiec w walce z komunizmem. Zaprezentował ten nowy „blitzkrieg" 1 piejąc z zachwytu. Sobieszczański nie wytrzymał. — I kto to mówi o kulturze? Propagandysta z ministerstwa Goebbelsa, który przecież sam kiedyś oświadczył, że słysząc słowo kultura, chwyta za pistolet — powiedział do otaczających go więźniów. — O, taki będzie wasz blitzkrieg... — zgiął rękę w łokciu niedwuznacznym ruchem. Wybuchnęli śmiechem. Zaraz po wysłuchaniu komunikatu esesmani pospieszyli gromadnie do kantyny wypić za rychłe rozgromienie bolszewików i tryumfalny wjazd iiihrera do Moskwy. Podchmieleni, pociągnęli potem do ostrego aresztu zwanego bunkrem i tu wyżywali się po swojemu na zamkniętych o chlebie i wodzie „czerwonych". Krzyk bitych, jęk mordowanych dochodził do najbliższych baraków. 1 Blitzkrieg — (dosł.) wojna błyskawiczna. Doktryna wojenna stosowana w II wojnie światowej przez hitlerowskie " Niemcy. ^Zakładała gwałtowną napaść przez zaskoczenie, szybkie natarcie wojsk pancernych i opanowanie terytorium nieprzyjaciela w jak najkrótszym czasie. 25 ^RóZpasany terror wzmógł się:'o'd' tego* dnia jeszcze 6at*Mej, '•EseSowCy'-'przeteta!i się liczyć z jakimikolwiek względami. уотиж пэ\ ■- - Zaostrzono dyscyplinę' i. poniżanie „aresztamitów prewencyjnych" do granic absurdu.' Za"hieżapięty guzik, plamkę'po jedzeniu na misce czy nie dość gładko za-słane^łeżko bito po twarzy, okła-danópejczem; lub kijem po' plecach. Za zapalenie papierosa podczas" pracy kara była : podobna,' przy czym więzień '„zarabiał" jeszcze meldunek do biura rapórtówY po którym'wymie-гкщо'Mu' k&rę^ BlbCkMtoefży^-^dgłasgaH' często ,jalarm" — nagłą zbiórkę podopiecznych w barakach, wyzywali' ich od świń, -gróżlłi;kamieiiiołomemj i>: chłostą» Ші Іт kopali. Pomagali im w tym więźniowie krymiriaińi pełniący fimkcjtf blokowych i sztabowych? W świadomości więźniów nastąpiła jednak poważna zmiana: Wojna hiemle-ekp-rosy jska nadała upływającemu" czasowi irihy- wymiar i cenę. изчрруикшо od |srso9i,wo< ■ зт - Pozostało'*śprżyStesować się: i Ćżekać.7 Damażyn, Só-bieszczański i ich koledzy stopniowo1 priyżwyćzfaiir się do obozowej wegetacji pod nieustającą groźbą" narażeniasię4-еіїШ xjzy-! ittWemu z es'eśffiafrió'w. Nie Wiedzieli budząc: si%:rano.• ,i" ■„■':■: i.' mną p ' swa £І£ЬвїїІбХ_.хзґ. .-.;- - ij ., .• >!siow віоівїея . .... . ■ • і Яві w ВІ9І. . < 23 -liń dul og9rtbs[ гз-піо en HAStO^ACHTZEHN" с,іг Qns§9sit?X) .вшэхЬэ[ onoh I ■■■<: ■ -вп^в tm9wład9S09iqs9d9i» ra^OBśots b9siq onoffitsU .впвтгэаэ ріг s. • • ■ , - : "...сйи'поівтзіЖ, " . ':я--.' :- А. :оі є .i/jrfoBfniriaW ЯзігопЬзі хйівпй ■■'"•.' ;;' ' soo4 Alj^f^^unferf-ja w4allWŚCL\poseł do-Reichstagu i.wy-biigy działacfŁj^uniujiłsJycziiy)1 od dnia osadzenia^ go ,:za drutarni .zdążyŁnzrozumieć, że więźniowie i on sam nie ocalą życia, jeżeli zjednoczeni дає przeciwstawią się Wtg§lH№^!drafe?3|skj."Ęis zarządzeniomr, iSameg&ypm f^tHus-^'g1-«f.fjGjasac^sgdy zakładano; a<-potem rozbili dowywano Buchenwald, zaczął wchodzić z innymi wię-źniąmi3'|c.,tajne[ipeiro^iSS'Wnia. Ьія Ьі иіязіпібіЬЬ W/ ., Wokół тщр-зіпішузйй najbardziej znanych,.;ii„"wy-p-cpbpwąnyflhjr-pszeąi^nijuów- Hitlera іг zawiązywała się nielegalna i ^rgaiiizącjęK Każdąkandydaturę wielokrotnie sprTąwd^ąnuiijgdyżsitJJzeba było, dobrze się zastano* wić, kogo uznać za pewnego człowieka, za zdecydowanego wroga.hitleryzmu^ odpornego1 .na-tyle, byvnię załamał sięs na (gestapa*-i \'. b - эз Przestrzegani©.-; najostrzepszych konspir,aGyjnyćh•: re^ guł stało się dr ugay nątttją: Луeh ludzi. Pobfn© [rozmowy przeprowadzali podczas spacerów po uBczkachtobozo" wych, w dobrze strzeżonych piwnicach: szpitala dla "gągźniow/, Ж niektórych komandach, a także w. magazynach odzieżowych i kuchni. -iWjosnąiJtf)4|IfйЦщ, obftk/podziemnej organizacji nie-mieękiejsT-^stniaŁy: już .stajne grupy;.,austfiacka;;!czeska oraz niewielka polska. Tworzyły się grupki od trzech do pięciu osób, mających do siebie .całkowite zaufanie. Organizowano pomoc dlą starszych i chorych, dzielono 21 się żywnością z tymi, których ku dni karnie pozbawiono wzajemnie przed grożącym ni lizując każdorazowo zbliżani; hasło: „Achtzehn" 1 i odzew: Początkowy szybki marsz mimo zaciętego oporu oddz wywołał w obozie wiele dj niemieccy więźniowie polityi dlaczego Rosjanie ciągle się с — To taktyka Stalina — morośli stratedzy. — Zobac uderzy z flanki i — ciach! ryby w sieć. W odróżnieniu od nich „z konani, że Hitlerowi nikt i giwali się więc esesmanom i nuncjowali „czerwonych", pc ror. Więźniowie ci, pełniący rarbeiterów, blockalteste i jeszcze w tym okresie powa: że wojna skończy się lada < wszystkie ważniejsze funkc. nak do zdecydowanej mniej: nie dała się bowiem wziąć kommando der Wehrmach dzień, kiedy Armia Radziecl wypadków. Pod koniec czerwca, w pr> wonych" dyskutowało do \ 1 Achtzehn — Osiemnaście 2 Stubendienst — dyżurny bl< iżali, jak obóz może pomóc su, gdy ich uwięziono, poczuli rontowe też, a raczej podobne іа zapleczu wroga, były pod-na każdym miejscu pracy co ї. Psuć narzędzia, sprzęt i ma-;an w produkcji zbrojeniowej, u ramion, choć stopy w przy-Dadały się w gliniastym grun-jego partii zdawał się być lles voriiber lles vorbei uch Adolf Hitler з Partei1 czas, że ich mobilizacja trwać ;ich dni i tyleż nocy, kto wie, z siebie siły do tej nierównej Iziemnego sztabu trzeba było yk konkretów, rozwinąć siatkę idach, opracować metody dy- :żono słabe strony podziemnej sowę komentowanie wydarzeń o hitlerowską prasę przestało iedzialny za tę służbę Walter — Wszystko mija /Wszystko prze-!olf Hitler/ I jego partia. 28 29 ■"CD -.^ГҐ-^ !-'-'Р а<в що r~w.-C да а чц • зада wymienić którąś z części, jednym słowem, przeprowadzić prostą reperację zepsutego odbiornika."" Budowa nowego radia była jednak całkiem inną sprawą. Znaleźć takiego fachowca już jest wielką sztuką — rozważał w rozterce. — Umieścić go w warsztacie, jeszcze większą. Oczywiście w grę wchodzi tylko warsztat Waffen SS, bo tylko tam miałby odpowiednie warunki techniczne. To już jednak przerastało jego możliwości. Jednak Roth, człek twardy choć kawalarz, znał tylko jeden kierunek: do przodu. Nigdy w tył. Nawet, gdy sprawa wydawała się być beznadziejna. Pewnego lipcowego dnia jego przełożony, hauptscharfuhrer Lorenz Kampfer, szef komando Trafo II — stacji transformatorowej,, gdzie Otto był konserwatorem, siedział pochylony nad dużych rozmiarów mapą. Był świeżo pod wrażeniem ostatniego komunikatu Głównego Dowództwa Wehrmachtu. Rozjaśnionym wzrokiem wpatrywał się w linię Dniepru. - - Imponujące! Fantastyczne! — wykrzykiwał w zachwycie. — Znowu kilka bolszewickich korpusów zamknęliśmy w kotłach! Homel, Kijów, Charków... To prawdziwy blitzkrieg. Nic i nikt się nie oprze niemieckiemu żołnierzowi. Jak tak dalej pójdzie, na Boże Narodzenie będziemy śpiewać kolędy w cieple domowego ogniska. Nieprawdaż, Roth? Więzień zrobił naiwną minę. — Ja także, panie hauptscharfuhrer? To ma się zlikwidować Buchenwald? Esesman ze zdumienia otworzył usta. Rzeczywiście, nigdy jeszcze nie pomyślał o tym, co się stanie z haf-tlingami po zwycięskiej wojnie. Wprawdzie jego koledzy mówili czasem między sobą, że więźniów użyje się do budowy nowych autostrad w całej Europie i wielkich obiektów-pomników planowanych przez 32 Hitlera i jego nadwornego architekta Alberta Speera. Karnpfer traktował te wypowiedzi jako fantazje, coś bardzo odległego w czasie, w ogóle się nad tymi sprawami nie zastanawiał. Przez moment wyglądał na zmieszanego. Pedantycznym ruchem obciągnął mundur, zapiął guziki. — Scharfuhrera Lochmanna przenoszą na front — oświadczył poufnym tonem, zmieniając temat rozmowy. Frankfurtczyk w pierwszej chwili pomyślał złośliwie, że nic go to nie obchodzi, i że właściwie mógłby się pan scharfuhrer przenieść od razu na jakiś większy cmentarz, nie czekając, aż go tam wyprawi rosyjska kula. Nagle doznał olśnienia i zadrżały pod nim kolana. Nadarzała się przecież okazja, na którą czekał od wielu dni. Lochmann, esesman radiotechnik, konserwował instalacje radiowęzła pułku Waffen SS „Thuringen", który stacjonował w Buchenwaldzie i wchodził- w skład dywizji „Totenkopf". Gdyby tak na zwolnione przez niego miejsce — pomyślał błyskawicznie — wsadzić do warsztatu fachowca należącego do organizacji... — To scharfuhrer idzie na front?! — wykrzyknął monter, czując, że trzeba podtrzymać rozmowę. —> No, no! Ma pierwszorzędną okazję zginąć zaszczytnie za fuhrera. Hauptscharfuhrer łypnął okiem z ukosa. Już od dwóch lat znał więźnia, jego cięty język i kawalarskie usposobienie, dlatego wyczuł w jego słowach lekką kpinę. Mimo to nie zamierzał złożyć meldunku w tej sprawie. Nie chciał tracić świetnego pracownika. —ч Szczęśliwy ten Lochmann — westchnął Roth obłudnie. - Esesman pokręcił głową. — Depesza zza muru... 33 — Szczęśliwy? Wielka szkoda, to dobry fachman. Dużo wody upłynie w Łabie, nim w naszym garnizonie znajdzie się drugi taki spec. — Nie musi to być przecież członek SS, panie kom-mandofuhrer — zauważył ostrożnie Otto i przybierające obojętną minę zerknął w stronę okna. Słowa, rzucone niby to mimochodem, nie zabrzmiały tak niewinnie, jak się elektrykowi wydawało. Haupt-scharftihrer spojrzał na niego bystro. — Jak to rozumiecie, Roth? Nie z SS? No to może sam Churchill? — Myślałem, ot, tak sobie, że może specjalista haftling. Mógłby się okazać nie gorszym radiotechnikiem od scharftihrera. — Zwariowałeś, człowieku! — skrzywił się z niesmakiem esesman. Okręcił się na pięcie i poszedł na piwo do kantyny. Mimo początkowego niepowodzenia elektryk bynajmniej nie rezygnował. Kampfer od pewnego czasu zmiękł i wyglądało na to, że uda mu się nakłonić dowództwo do wyrażenia zgody na zatrudnienie fachowca wybranego spośród więźniów. Zapytał już nawet Rotha, czy miałby odpowiedniego kandydata. Frankfurtczyk błądził po omacku, liczył na przypadek. Rozglądał się wśród ludzi, wypytywał ostrożnie — wszystko na próżno. Przegrałem — przyznał się w duchu ze złością po dłuższych bezowocnych poszukiwaniach. — Pójdę i powiem, że zadanie jest niewykonalne. Robiłem co mogłem, ale z piasku nikt jeszcze bicza nie ukręcił. Nieoczekiwanie dostał od zaprzyjaźnionego vorarbei-tera informację, że w galwanizerni DAW 1 pracuje ra- 1 DAW — Niemieckie Zakłady Zbrojeniowe (Deutsche Ausrustungswerke). 34 diotechnik. Był jak najlepszej myśli po spotkaniu się z nim. Radość jednak trwała krótko — tamten wyjechał z transportem do innego obozu. Ostatnią deską ratunku dla Rotha było biuro zatrudnienia, gdzie prowadzono ewidencję zawodów i komand wszystkich więźniów. Vorarbeiter z Arbeitssta-tistik,1 „czerwony" Niemiec, żołnierz z brygad międzynarodowych w Hiszpanii, był jego zaufanym. Nazywał się Willy Seifert. Na widok przyrządów pomiarowych i półek zastawianych odbiornikami i głośnikami, zabłysły mu oczy. Był w swoim żywiole. Kram z ukochaną techniką stanął przed nim otworem. Gwidon Damazyn nie dowierzał własnym oczom. To co przeżył w ciągu ostatnich kilkunastu godzin było tak zaskakujące, że aż nierzeczywiste, z pogranicza snu i jawy. Poprzedniego dnia w czasie wieczornego apelu blokowy wręczył mu kartkę ze skierowaniem do pracy, instruując, że nazajutrz rano po komendzie „Arbeitskommandos formieren" 2 ma przyłączyć się do Standortverwaltung — komanda obsługującego garnizon Waffen SS, wymaszerować z nim za bramę i z zatrudnionym w Trafo II Rothem udać się do haupt-scharfuhrera Kampfera. Inżynier był tak zaszokowany zmianą, że nawet nie zastanowił się, jakim cudem trafił do wymarzonego przez siebie warsztatu. Bał się, że to pomyłka, która wkrótce się wyjaśni. Tymczasem droga, która zaprowadziła go do tego miejsca, wcale nie była taka prosta. Seifert bowiem 1 Arbeitsstatistik — obozowe biuro zatrudnienia. 2 Arbeitskommandos formieren — formować brygady (komanda) robocze. 35 sprawdził kartoteki, po czym przekazał Rothowi smutną wiadomość: w Buchenwaldzie nie był zaewidencjonowany jakikolwiek radiotechnik. Ba, nawet zwyczajny radiomonter. — Popytaj wśród Polaków — doradził Willy. — Między nimi kręci się sporo dobrych fachowców, ale ukrywają swoje wykształcenie i podają zmyślone zawody. Wiedział już trochę o hitlerowskich planach wyniszczenia polskiej inteligencji. — Dam ci na początek jedno nazwisko — dodał. — Marian Sobieszczański, brygadzista z Bewasserung. Nasi towarzysze z biura budowlanego dają mu dobre rekomendacje. Znajdziesz go w bloku nr 27. Powodzenia, Otto. Droga od Sobieszczańskiego do Damazyna była już całkiem krótka i prosta. Numer 712, nic jeszcze nie przeczuwając, miał stać się ważnym ogniwem w siatce organizacji. O ile, naturalnie, zda egzamin — postanowił Roth. Ich spotkanie na Trafo wywarło na obu piorunujące wrażenie. Przypomniał się im las za rewirem,,pierwsze dni czerwca. Roth miał przed sobą człowieka, którego prawdopodobnie powstrzymał od desperackiego kroku. I to był ten sam, którego poszukiwał gorączkowo i uparcie przez tyle dni. Prawdę mówią tu, w lagrze, że co ma wisieć, nie pójdzie na druty... — pomyślał z wisielczym humorem. Warsztat mieścił się w budynku koszarowym nr 13, w pobliżu stacji transformatorów. Kampfer zamykał w nim Polaka na klucz i wypuszczał tylko na przerwę 36 obiadową i po zakończeniu pracy! Esesman musiał więc kursować między Trafo i zakładem radiowym, co mu się na dłuższą metę nie uśmiechało. A tu jeszcze na domiar złego to jeden więzień, to drugi zostawał bez kontroli. Najgorsze było to, że domagano się częstych reperacji sieci radiowęzła, przynoszono aparaty radiowe do naprawy, i hauptscharfuhrer za każdym razem był zmuszony opuszczać stację i to otwierać, to zamykać drzwi, za którymi pracował Polak. Dlatego też pewnego dnia udał się do dowództwa pułku „Turyngia" z żądaniem przydzielenia mu pomocnika. Po dwóch tygodniach zdecydowano, iż od tej pory nadzór nad Damazynem obejmie rottenfuhrer Drescher. Kampfer odsapnął z ulgą. Miał teraz więcej czasu na piwo, bilard i kręgle. Tymczasem inżynier z wolna stygnął w zapale, przerażały go nowe obowiązki. Pięćset głośników i radioaparatów do konserwacji. Piętnaście drewnianych i cztery murowane budynki koszar Waffen SS, trzy piętra, w każdym pokoju głośnik. Do tego wszystkiego jeszcze prywatne odbiorniki, którymi też musiał się zajmować. Zbity z tropu, z troską taksował istną mozaikę' typów i marek: „Phillips", „Siemens", „Korting", „Seibt", i wiele innych. Były wśród nich i polskie: „Elektrit" i „Radio Union". Wzruszył go ten widok — był ich współkonstruktorem. Nie był tak naiwny, by uważać, iż do pracy w warsztacie dostał się jedynie dzięki przypadkowemu zbiegowi okoliczności. Zdawał sobie sprawę z tego, że prędzej czy później ktoś czegoś od niego zażąda. Dlatego też, mimo nawału zajęć i ponaglających terminów, postanowił, że będzie słuchał zagranicznych stacji. Zdopingował go po części Sobieszczański, żądając 37 świeżych wiadomości, nadawanych przez Londyn i Moskwę. — Wiem, że jesteś ostrożny — powiedział mu pewnego dnia Sobieszczański, gdy po nędznym wieczornym posiłku siedli w końcu stołu blokowej izby, nazywanej sztubą. Nikt im nie przeszkadzał. Koledzy grali w warcaby, wycięte z surowych kartofli. Inni cerowali odzież, czyścili obuwie. — Ale to twój obowiązek. Każdy z nas powinien oszukiwać i okradać SS, ile tylko się da. — Nie musisz mnie agitować, choć jesteś z PPS — odparł z przekąsem przyjaciel. — Nie spadłem tu z księżyca. — Dobra, dobra — Marian trącił go przyjaźnie łokciem w bok. — Musisz łapać, szwagier, wiesz, „bum, bum..." i „goworit Moskwa". Przekazuj mi, ja już wiem, co z tym fantem zrobić. Okazja nadarzyła się już niebawem. Drescher, bynajmniej nie zainteresowany tym, co działo się w jego warsztacie, zwalił całą pracę na więźnia i poszedł do kasyna. Gdy tylko zazgrzytał przekręcany w zamku klucz, inżynier, nie tracąc ani chwili nałożył na uszy słuchawki i nastawił radio. W membranie rozległy się trzaski i nagle zadudniło: ,,bum, bum", aż obejrzał się у odruchowo. Poznał już dawno nie słyszany głos spi-^ kera BBC. Miał szczęście, bo po chwili rozpoczęło się nadawanie wiadomości z frontu. Komentator radiowy punkt po punkcie zbijał dane, ogłoszone poprzedniego dnia w komunikacie Głównej Kwatery Hitlera. W świetle faktów zawartych w informacjach alianckiego sztabu, liczba strąconych samolotów i okrętów angielskich, o których 38 trąbiła hitlerowska propaganda, uległa znacznemu pomniejszeniu. Po krótkim namyśle przekazał usłyszane wiadomości Rothowi, który przyjął je z nieukrywanym zadowoleniem. Wpadł nieomal w zachwyt, gdy okazało się, że Polak zna nieźle język angielski. Takiego kogoś właśnie potrzebujemy — stwierdził w duchu. — Jeżeli o nas, więźniów politycznych chodzi, to Goebbels marnuje tylko czas — skomentował najnowsze komunikaty we właściwym mu stylu. Powtarzało się to odtąd niemal każdego dnia, w godzinach rannych lub przed wieczorem. Bywało, że Da-mazyn dosłownie w ostatniej chwili, gdy esesman wchodził już do warsztatu, wyłączał radio. Kiedy Drescher nie ruszał się z miejsca przez dłuższy czas, Polak ryzykował i w jego obecności pod pozorem reperacji nakładał słuchawki. Zapamiętane dość dokładnie komunikaty dyktował elektrykowi, który przekazywał je później Bartelowi. Mógł się tylko domyślać, że ktoś tam je powiela i kolportuje. Przecież to samo robił Sobieszczański, z którym treść zasłyszanych audycji omawiał każdego wieczora. Teraz, kiedy z głośników zainstalowanych we wszystkich blokach padała zapowiedź: „Das Oberkommando der Wehrmacht gibt bekannt" 1, więźniowie na gorąco porównywali dane uzyskane z dwóch źródeł. Bitwa o Anglię, wojna na morzach i krwawe zmagania na błotnistych obszarach Rosji, wszystko to przedstawiało się zgoła inaczej, niż w wydaniu hitlerowskiej propagandy. 1 Das Oberkommando der Wehrmacht... — Główne Dowództwo Wehrmachtu obwieszcza. 35 Pod sam koniec września Gwidon otrzymał rozkaz zradiofonizowania Ogrodu Zoologicznego. Chodziło o zainstalowanie głośnika i przyłączenie go do sieci radiowęzła. Damazynowi nie mieściło się w głowie, że w obozie koncentracyjnym może istnieć ZOO z łabędzim stawem, niedźwiedziami, jeleniami, a nawet nosorożcem i łownymi sokołami. A jednak istniało i mógł je oglądać z bliska. Chwilowa fascynacja minęła mu jednak szybko, kiedy zobaczył, że zwierzęta karmi się najdelikatniejszymi skrawkami mięsa i płatkami owsianymi na mleku i sztucznym miodzie. Żywność ta pochodziła z zapasów przeznaczonych dla więźniów i oczywiście nigdy nie trafiała do obozowych kotłów. Dla ludzi bowiem przeznaczona była brukiew, gotowana trawa, chleb z mąki kasztanowej i plew. Coraz bardziej podoba mi się ten Polak — mówił sobie frąnkfurtczyk zacierając ręce. Nie tylko nasłuch radia miał na myśli. Prędko zorientował się, że pozyskał świetnego fachmana, dla którego radiotechnika nie miała żadnych tajemnic. Całkowicie polegał na jego wiedzy i doświadczeniu, a mając w stosunku do niego pewne zamierzenia, uzgodnione zresztą z kierownictwem podziemia, krok za krokiem, systematycznie przekazywał Damazynowi swoje bogate doświadczenia konspiratora. Wciąż jednak, mimo tych zadzierzgniętych więzów, dzieliła ich jakaś bariera nieufności, wyczuwalny w codziennych kontaktach obszar milczenia. Wreszcie Roth zorientował się, skąd się brała ta nieufność i podjął rozmowę na najbardziej drażliwy temat. Zrozumiał, że bez wyjaśnienia sobie pewnych spraw nie 40 byłoby mowy o dalszej, jeszcze ściślejszej współpracy z polakiem, nie mówiąc już o koleżeństwie. Zdarzyło się to w czasie przerwy obiadowej. Byli na Trafo sami, hauptscharfuhrer spożywał posiłek w koszarach. — Wiemy, że wielu Polaków uważa każdego Niemca za śmiertelnego wroga — rozpoczął Otto wolno, z namysłem, gdy zaczęli jeść obozową wasserzupkę. — Przecież ciebie również wsadzili do lagru Niemcy. Jeżeli tu zginiesz, twoja rodzina będzie przeklinać każdego Niemca... Urwał i spoglądał wyczekująco. Polak milczał. — Mnie i moich przyjaciół zamknął za drutami niemiecki faszyzm, tak jak i ciebie. Cierpię tak samo jak ty — ciągnął elektryk. — Chcemy, mój drogi, żeby każdy z was, cudzoziemców, był po wyjściu z obozu naszym przyjacielem i sprzymierzeńcem w zwalczaniu tych sił, które zepchnęły naród niemiecki na dno upadku. Milczenie Damazyna przeciągało się. — Dawniej o Niemcach — ciągnął dalej zaniepokojony tym milczeniem monter — no, nie o wszystkich, o pruskich militarystach na pewno nie — mówiło się: „Das Volk der Dichter und Denker" *. Dziś cały świat mówi inaczej: „Das Volk der Richter und Henker"2. Ale sam widzisz, że to także nie dotyczy wszystkich Niemców. Kłopotliwa cisza przedłużała się. Niemiec poczuł się nieswojo. Inżynier wyjął z ukrycia i postawił przed nim pół-toralitrową zapasową menażkę z pyszną zupą z garni- 1 Das Volk der Dichter und Denker — Naród poetów i myślicieli. 2 Das Volk der Richter und Henker — Naród sędziów i katów. 41 zonowej kuchni i kluskami z mięsem. Drescher dał mu to w prezencie, taką miał tego dnia fantazję. — Jedz — powiedział krótko Gwidon. Niemiec zrobił wielkie oczy. — Coś,ty... Nie, to twoje, zjedz sam. Ciągle jeszcze wyglądasz jak muzułman l przed wyjściem na wolność przez komin. — Jedz, Otto — powtórzył z uporem Polak. — Powinieneś zrozumieć... W twardym niemieckim antyfaszyście coś się załamało, zmiękł. ■— Wobec tego podzielimy się — zaproponował. Jedli zgodnie z jednej menażki i tylko od czasu do czasu spoglądali na siebie. Kiedy łyżki zazgrzytały o dno, odłożyli je, a elektryk wyciągnął z kieszeni metalowe etui, otworzył, zaczerpnął garść papierosów „Haudegen" i wręczył koledze. — Masz, zapal, wiem, że kopcisz nie gorzej niż komin krematorium. Inżynierowi oczy zaokrągliły się ze zdziwienia. Od kilku dni nie zaciągał się dymem. Kantyna dla więźniów była pusta, a nie miał zamiaru wymieniać nędznej pajdki chleba za cygaretki. Tak postanowił. Liści bukowych nie znosił, choć inni palili. — Skąd to masz, Otto? — Z kantyny SS. Pracuje tam mój dobry kumpel, jest kelnerem. Chłopak da się lubić i zieloni nie potrafią go wygryźć. Z początkiem października Damazyn i Roth byli już ze sobą związani na śmierć i życie. Rzadko kiedy mogli bezpiecznie porozmawiać. Inżynier zagrzebany był po uszy w swojej rupieciarni, a tu na dokładkę coraz to odrywano go do innych prac, na 1 muzułman — więzień wyniszczony pracą, terrorem i głodem. 42 przykład konserwacji radiofonicznego urządzenia konferencyjnego, którą zlecił mu szef SS-Standarte „Thuringen". Najwięcej kłopotów sprawiały reperacje prywatnych odbiorników. Niemal za każdym razem czekała go nie byl& jaka przeprawa. Jedno z nowych zajęć szczególnie boleśnie wryło mu się w pamięć. Była połowa października, ponury, deszczowy dzień. Drescher, unikając wzroku więźnia, polecił mu udać się do stajni i... zradiofonizować ją. W pierwszej chwili Polak pomyślał, że hitlerowiec kpi sobie z niego. Esesman był jednak poważny jak mgdy, ba, nawet zakłopotany. Warszawiak nie pytał o nic. Wiedział, że trzymać język za zębami to w obozie najpierwsza zasada. Przerwał remont głośnika, schował przyrządy i udał się do wskazanego miejsca. Przy wejściu do stajni minął się z dobrym kolegą Rotha, także „czerwonym". Był to Herbert Morgenstern, telefonista w miejscowej centrali. Dopiero co założył w stajni telefon. W środku Polak spotkał jeszcze jednego więźnia, elektryka Arnima Walthera, przysłano mu go do pomocy. Dozorowani przez krępego, ryżawego esesmana przeciągnęli druty, zainstalowali dwa głośniki w długim korytarzu i jeden na strychu, gdzie składowano siano dla koni. Aparat ze wzmacniaczem umieścili w jednym z pokoi, skleconych naprędce z desek. Więźniom wszystko to pachniało jakąś dziwną mistyfikacją. Ciągnąc przewód inżynier dostrzegł w końcu przejścia przypiętą do ostatnich z rzędu drzwi tabliczkę z białego kartonu z napisem: „Arztzimmer" — gabinet lekarza. Zdziwił się jeszcze bardziej. Jak dotąd, w Bu- 43 chenwaldzie nie planowano urządzenia trzeciego szpitala, i to na dodatek w stajni. Rozmyślając nad tą zagadkową sprawą wrócił do swojego warsztatu. Zabrał się do rozpoczętego rano głośnika, ale praca szła mu opornie. Nie mógł się wyzwolić z wizji „Pokoju lekarza". Niepokój jego, a także Rotha, z którym zdążył podzielić się nowiną, przeszedł w zdumienie, kiedy wracali do obozu na apel. Ze stajni dobiegała muzyka. — Niemiecki marsz, zinstrumentalizowany przez austriackiego muzyka, który adaptował do tego celu czeską polkę — próbował zażartować Otto, ale bez powodzenia. Z ciężkim sercem zdążali ku bramie. Wielu więźniów stojących na placu apelowym znało już prawdę. Stali zdesperowani, skamieniali, nie ukrywając lęku dławiącego gardła. Kiedy miała przyjść kolej na nich? Potem zahuczało. Obóz przypominał gigantyczny rój pszczół. „Kolumna 99", czyli miejscowe Einsatzkommando l, pod pozorem przeprowadzania badań lekarskich rozstrzeliwała w stajni radzieckich jeńców wojennych, komisarzy i oficerów liniowych. Przywożono ich ze stacji kolejowej w szczelnie zakrytych samochodach. Ciężarówki Opel-Blitz i Hanomag kursowały niemal bez przerwy na trasie Weimar-Ettersberg. Esesmani dokonujący tej zbrodni byli przebrani za doktorów i sanitariuszy. Podobno zionęło od nich alkoholem. Podnieceni i oburzeni więźniowie solidarnie odmówili śpiewu „Pieśni buchenwaldzkiej". Za karę tkwili na placu do północy, mając przed oczyma buchający iskrami i dymem komin krematorium. 1 Einsatzkommando — oddział SS wykonujący egzekucje -w obozie. 44 Stali w milczącej determinacji, gotowi na wszystko. O północy zeszli samowolnie z placu, nie zwracając uwagi na wściekłe pokrzykiwania rapportfiihrera. Noc przeszła spokojnie. Wczesnym rankiem komanda jak zwykle wymaszerowały do pracy. Po pamiętnej nocy Damazyn postanowił, że każdego dnia będzie słuchał radia moskiewskiego, i to tak często, jak tylko będzie to możliwe. Oczekiwał najświeższych komunikatów z frontu wschodniego. Z hitlerowskiej prasy i radia dowiadywał się o zwycięstwach Wehrmachtu i zaskoczeniu Rosjan, a także o setkach tysięcy jeńców wziętych do niewoli niemieckiej, ale nie. dawał temu wiary. Skoro jednak tylko jednego dnia, 15 października, przywieziono tu i zastrzelono, jak mówili ludzie, ze 2000 oficerów, to chyba komunikaty nie były tym razem zbytnio przesadzone..-. Rozszyfrował dzięki BBC megalomańską, zakłamaną przesadę hitlerowskiej propagandy w informowaniu o zwycięskich — przeważnie rzekomych, czasem prawdziwych — potyczkach Luftwaffe i Kriegsmarine. Żywił nadzieję, że podobnie wygląda ich „błyskawiczne zwycięstwo" na Wschodzie. Jednakże te masy jeńców rosyjskich, przywiezionych do Buchenwaldu, zachwiały jego przekonanie. Tym bardziej pragnął dowiedzieć się, jaka była prawdziwa sytuacja na froncie, jaki nastrój panuje w Moskwie iw całym Związku Radzieckim. Gdyby tak można było — myślał — przekazać na tamtą stronę, za linię frontu, wiadomość o tym krematorium i o „kolumnie 99", szalejącej bez przerwy w pomieszczeniach stajni. Po powrocie do baraku .bezskutecznie próbował zasnąć. Do pobudki tkwił w oknie ze wzrokiem wlepionym w komin buchający kłębami dymu. 45 Następnego dnia inżynier, korzystając z tego, że został sam w warsztacie, ustawił na stole odbiornik i rozpoczął poszukiwania alianckiej radiostacji. Kiedy już ustalił pożądaną długość fali i przystąpił do regulacji aparatu, wrócił Drescher i trzeba było odłożyć rozpoczęte dzieło. Esesman kręcił się po warsztacie bez widocznego celu, a inżynier, wysyłając go w duchu do stu diabłów, zastanawiał się, z jakim to nowym zleceniem przyszedł jego nadzorca. — Mam w Weimarze dziewczynkę, blondynka pierwsza klasa — odezwał się w końcu esesman i strzepnął palcami, uśmiechając się obleśnie. — Członkini Bund Deutscher Madei *, one rozumiesz, opiekują się samotnymi żołnierzami naszego fuhrera... Koniecznie chce mieć radio z krótkimi falami. Dałbym jej swojego „Blaupunkta", ale on odbiera tylko na falach średnich i długich. Dla fachowca był to zaiste drobiazg: aparat wymagał drobnych przeróbek. Drescher natomiast nie oriento-r wał się zupełnie w tajnikach radiotechniki. —- Ten typ aparatu nie wymaga specjalnie dużych przeróbek, panie rottenfuhrer — uspokoił go Polak. Uradowany, że może w ten sposób pozbędzie się szybko strażnika, narysował ołówkiem schemat, objaśniając, co i jak należy zmienić w obecnym układzie. Po odejściu esesmana Damazyn powrócił do przerwanego zajęcia. Nastawił strzałkę na Moskwę i dokończył regulacji tonu. Parę minut nasłuchiwał, nim do jego uszu przebił się cichy głos, na tyle jednak wyraźny, że mógł pojąć znaczenie słów. Słuchał komunikatu Radzieckiego Biura Informacyjnego o sytuacji na froncie. Podano liczby czołgów i samolotów zniszczonych 1 Bund Deutscher Madei — Związek Niemieckich Dziewcząt. 46 po obu stronach. Okazywało się, że i specjaliści od „blitzkriegu" zaczęli wreszcie dostawać baty. Nagle zrobiło mu się gorąco. Ostatnie zdanie, rzucone przez spikera mocnym, zdecydowanym tonem, brzmiało: „Śmierć niemieckim okupantom!" Siedział przez chwilę bez ruchu, nawet wtedy, gdy rozległa się muzyka. Wyłączył radio i zamyślił się. Wcześniej komunikat dowództwa Wehrmachtu podawał znacznie mniejsze straty własne, a wyolbrzymiał strony przeciwnej. Propaganda kłamstwa działała sprawnie. Tym razem „blitzkrieg" nie powiódł się Niemcom wyraźnie. Ich rozmach malał, opóźniał się marsz że- ' laznych korpusów na Moskwę. Czołgi pancernych armii Guderiana i Hotha utknęły w roztopach rosyjskiej jesieni. Mężniał i twardniał opór Armii Czerwonej. Zapowiadała się długa wyniszczająca wojna. •» Nad Ettersbergiem stała jesienna mgła. Więźniowie z kolumn pracujących na wolnym powietrzu trzęśli się z zimna, przestępując z nogi na nogę. Wycieńczeni i otępiali, nie zauważyli, że przyszedł świeży transport radzieckich jeńców. Umieszczono ich w bloku nr 1, odgradzając podwójnym drutem od reszty obozu. „Plenni" byli straszliwie wygłodzeni i krańcowo wyczerpani, ledwo trzymali się na nogach. Wśród więźnfów politycznych przeprowadzono zbiórkę chleba. Korzystając z chwili, kiedy światło umieszczonego na wieży potężnego reflektora ześlizgnęło się z baraku jeńców wojennych, przerzucono chleb przez druty. Akcja ta jednak, ku zaskoczeniu kierownictwa organizacji, wydała się. Ci, którzy dostarczyli Rosjanom ży- 47 wność, znaleźli się w bunkrze. Nie było cienia wątpliwości, że musiał ich zadenuncjować jakiś szpicel. Kontrwywiad więźniarski rozpoczął ciche dochodzenie. Któregoś dnia w czasie obiadowej pauzy Otto Roth powiadomił Damazyna, że organizacja przechodzi do zdecydowanej ofensywy przeciwko zarządzeniom SS i funkcyjnym kryminalistom. Rozpoczęto na szeroką skalę kolportowanie wiadomości o prawdziwej sytuacji na frontach. Zainicjowano akcję porozumienia i ściślejszego współdziałania więźniów wszystkich narodowości. Organizacji, mówił, zależy na każdym wrogu hitleryzmu, oddanym sprawie wyzwolenia obozu. Komitet Podziemny uchwalił także, że niezbędne jest własne radio, a następnie — radiostacja. Kierownictwa bardzo liczyło na niego, polskiego specjalistę. Inżynier odparł, że nie ma pewności czy zasłużył na tak wielkie zaufanie, jakim go obdarzono, ale samo przyjęcie go do konspiracji poczytuje sobie za zaszczyt. — Wiedziałem, że nie zawiedziesz, że możemy na ciebie liczyć — ucieszył się elektryk. — Wobec tego oświadczam ci — tu podniósł się i wyprostował, a Gwidon odruchowo poszedł w jego ślady — że od tej chwili jesteś członkiem tajnej organizacji, kierowanej przez podziemną komórkę Komunistycznej Partii Niemiec i kontaktujesz się tylko ze mną. Za moim pośrednictwem będziesz wykonywał polecenia samego Komitetu. Od dzisiaj nosisz pseudonim „Edmund". Nowo zwerbowany członek niewiele wiedział o organizacji. Znał tylko Rotha, którego żartem nazwał swoim obozowym ojcem chrzestnym. Ten z kolei kontaktował się z Bartelem. 43 Na pozór nic się w życiu inżyniera nie zmieniło. Tyle, że pracy w warsztacie wciąż przybywało, więc Drescher z Kampferem umyślili, że Roth wyszuka wśród więźniów radiomechanika do pomocy. Tym razem elektryk miał więcej szczęścia i w ciągu zaledwie tygodnia w Trafo zameldował się nowy radiowiec, Niemiec. Ani Gwidon i Otto, ani nawet obaj esesmani nie mieli jednak najmniejszego pojęcia, że więźnia tego poszukuje berlińskie gestapo. Nadesłane stamtąd akta świadczyły, że jego sprawa, do tej pory nie zakończona, przedstawia się bardzo źle. Całe szczęście, że pracujący dla wywiadu organizacji telefonista Morgenstern podsłuchał związaną z tą historią rozmowę. Dzięki temu organizacja zdołała w porę uśmiercić fikcyjnie radio-montera, wprowadzając go do akt w kancelarii obozowej pod zmienionym nazwiskiem, zapożyczonym od rzeczywiście zmarłego. Radiowiec musiał jednak zniknąć z Buchenwaldu. Dołączono go do pierwszego odjeżdżającego transportu. Inżynier był nadal sam. Na dodatek wlepiono mu dodatkowe zajęcie w co drugą niedzielę. Na zmianę z Hel-muthem Wagnerem z komanda Lagerelektriker pełnił funkcję operatora kinowego. Pewnego niedzielnego popołudnia, po skończonym seansie filmu „Gwiazda z Rio", gdy Damazyn kończył już przewijać taśmę i zamierzał opuścić kabinę, zjawił się niespodziewanie Wagner. Przybysz wyciągnął pierwszą lampę wzmacniacza kinowego, która normalnie wstępnie wzmacniała sygnały z fotokomórki — i na jej miejsce wetknął cokół lampy radiowej. — Zwariował — mruknął Polak. Kiedy jednak popatrzył uważniej na cokół, momentalnie zmienił zdanie. Dostrzegł tam coś w rodzaju kryształka germanu oraz miniaturową cewkę i kondensator. Toż to obwód stro- 4 — Depesza zza muru... 49 jony dla prądów wysokiej częstotliwości z detektorem — zaświtało mu w głowie. — Człowieku, to przecież radio! Próbowałeś? — Oczywiście. Zdarza się, że łapię BBC, ale niestety, nie bardzo wyraźnie. Obwody wprawdzie dobrze dostrojone do fali czterdzieści dziewięć metrów, tyle, że ten kryształek, sam widzisz, nie jest najlepszy. Cóż chcesz... — Korzystasz ze wzmacniacza kinowego — domyślił się inżynier. — Tak, przy wyciągniętych wtykach głośnikowych. Na ich miejsce wprowadzam sznur od słuchawek. Widzisz? Poczekaj, no, tak, jest, masz, teraz posłuchaj sam. — Niemcowi śmiały się oczy, gdy podawał Polakowi słuchawki. Niewyraźny głos co chwila przerywały trzaski, ale i tak Damazyn zrozumiał to i owo z angielskiego komunikatu. — Czułość detektora kryształkowego jest ograniczona — stwierdził po chwili. — Możesz łapać tylko falę o długości zbliżonej do pięćdziesięciu metrów. Nie, chłopie, tu trzeba wymyślić coś lepszego. Helmuth chwycił go za rękę. — Ja też bez przerwy o tym myślę. Powinniśmy zmajstrować coś naprawdę prima, coś co zdrowo pomiesza szyki SS. A może spróbowalibyśmy tak popracować razem? Co o tym myślisz? Immer weiter...1 — zakończył swoim ulubionym powiedzeniem. — Zastanowię się — odparł wymijająco Polak. Musiał poradzić się Rotha, nie wolno mu było podejmować tego rodzaju decyzji na własną rękę. Był związany tajemnicą organizacyjną. Elektryk, któremu opowiedział o tym zdarzeniu, sprzeciwił się stanowczo. 1 Immer weiter — byle dalej. 50 — Wagner to porządny chłop, ale na razie zostaw go w spokoju. W przyszłości — zobaczymy. Wiesz, on nie jest członkiem organizacji. Jak chce, to niech kombinuje na własną rękę. Nam chodzi o twoje bezpieczeństwo. Kierownictwo ma w stosunku do ciebie poważne plany. Bądź ostrożny i pamiętaj: krematorium... Swoją drogą Damazyn nie mógł wyjść z podziwu, że tamten, zaledwie technik, wpadł na tak oryginalny pomysł. Intuicja podpowiadała mu, że się jeszcze kiedyś spotkają, i to w niezbyt dalekiej przyszłości. Wagner nie łudził się, że zdoła zrealizować swoje plany bez pomocy polskiego specjalisty, którego rzadko spotykaną fachowość zdążył już poznać. Miał nadzieję, że wspólnie skonstruowaliby urządzenie odbiorcze.' Do tego samego celu zmierzał i inżynier. Nowego zapału dodało mu przystąpienie Stanów Zjednoczonych do koalicji antyhitlerowskiej. Po napaści japońskiego lotnictwa na bazę marynarki wojennej w Pearl Har-bour na Hawajach Niemcy wypowiedzieli wojnę USA. Rozumiał, że w takich czasach własne radio będzie dla organizacji rzeczą wprost bezcenną. W największej tajemnicy, z zachowaniem wszelkich możliwych środków ostrożności, inżynier sporządził rysunki konstrukcyjne. Miał już swoje radio, tyle że, jak na razie, na papierze. W tym świecie mroku i milczenia, przerywanego jedynie esesmańskim wrzaskiem, inżynier znalazł zbawienny azyl. Roth miał do pomocy elektromontera imieniem Hans. Ten zmarł jednak nagle i potrzebny był następca. Damazyn nie tracił czasu i zwrócił się do kolegi z tego samego bloku, o którym wiedział, że miał zaliczone dwa lata Wawelberga, wydział elektryczny, ale na 51 gestapo ukrył swoje wykształcenie, podając się za montera. — Słuchaj, Szwed, na Traf o potrzebują elektryka. Jeżeli ci to odpowiada, postaram się to załatwić... Lechosław Osterloff siedział w obozie razem z młodszym bratem. Nazywano ich „Szwedami", gdyż starali się uzyskać zwolnienie, pozorując, że są narodowości szwedzkiej. Począwszy od następnego dnia, dzięki wstawiennictwu Rotha u Kampfera, wawelberczyk miał zajmować się naprawą i konserwacją instalacji elektrycznych w gospodarczych budynkach komendantury i w willach Fuhrerhatiser.1 Gwidon poczuł się raźniej. i Fiihrerhaiiser — osiedle dla oficerów SS i ich rodzin. WPADKA Damazyn nie musiał słuchać szeptanych wieści o skutkach, jakie wywołała na froncie wschodnim niezwykle ostra tego roku zima. Operacja „Tajfun" mająca na celu zdobycie stolicy ZSRR załamała się. Najpierw zamierzony „blitzkrieg" zamienił się w „sitz-krieg"1. Potem przyszła kontrofensywa doborowych jednostek radzieckich. Pamiętnej zimy przełomu 1941 i 1942 roku pojawiły się pierwsze oznaki powolnego schyłku potęgi „tysiącletniej Rzeszy". Tym razem nie udawało się już goe-bbelsowskiej propagandzie ukryć rozmiarów klęski, której ślady widoczne były nawet na zapleczu. Od wielu dni zjeżdżały do Buchenwaldu zdziesiątkowane jednostki SS-Standarte „Thtiringen". Tutaj łączono je w oddziały. Remontowano samochody v czołgi, po czym wysyłano je na front wschodni. Baty, jakie dostali Niemcy, przyniosły polskiemu „radiomechanikowi", oprócz ogromnej satysfakcji, również i nowe kłopoty, związane z reperowaniem odbiorników radiowych z zapasów dywizji „Totenkopf". Skoszarowani przejściowo na Ettersbergu niedoszli zdobywcy świata stanowili niewyczerpane źródło informacji o froncie wschodnim i kiepskich nastrojach w armii niemieckiej. Na zlecenie organizacji Roth krążył wśród żołnierzy, zbierając wszelkie istotne wiado- 1 Sitzkrieg — (dósł.) „wojna siedząca", tradycyjna wojna pozycyjna. / 53 mości. Korzystając z pewnej swobody, jaką miał na Trafo, za zgodą Kampfera towarzyszył od czasu do czasu Damazynowi w obchodzie radiowęzła. Był to pretekst do odwiedzania koszar. Obaj więźniowie mogli napatrzyć się na chorych i rannych przywiezionych z frontu wschodniego; oglądali esesmanów z odmrożonymi kończynami, nosami i uszami. Garnizonowy szpital był przepełniony, chorzy leżeli na korytarzach. W koszarach urządzono nawet filię lazaretu. Pod ścianami wysiadywało mnóstwo rannych i inwalidów. *• '$■■ Elektryk często wdawał się z nimi w rozmowy. Nieraz inżynier umyślnie przeciągał naprawę głośnika, aby mogli przysłuchiwać się rozmowom żołnierzy. Kiedy przybierały one intymny, a czasem antywojenny charakter, Otto podsycał te nastroje. Wiedział, że Nie-miec-inwalida mówił zupełnie innym tonem, niż Nie-miec-„bóg wojny". Raz nawet i Drescherowi wyrwało się, że wojna z Rosją to istne szaleństwo. Zaraz jednak poprawił się zmieszany. — Końcowe zwycięstwo będzie jednak należeć do fuhrera i do nas. Damazyn uśmiechnął się gorzko. Nie mniejszym szaleństwem było skonstruować radio w obozie koncentracyjnym. W przedsięwzięcie to od początku y/kalkulowane było ogromne ryzyko. Pracę utrudniał również stały brak czasu. Zamówienia na remonty i reperacje piętrzyły się, niczym oddawane „w depozyt" osobiste rzeczy coraz liczniej napływających więźniów. Za drutami znajdowało się już ponad 8 tysięcy ludzi, nie licząc wielu tysięcy zmarłych i zakatowanych wcześniej. W warsztacie stale się ktoś kręcił, klienci przychodzili jeden po drugim. Trzeba było bardzo uważać, żeby 54 nie podpaść, a jedyne chwile, kiedy inżynier mógł cos robić przy swoim aparacie trafiały się wtedy, gdy Dre-scher zostawiał go samego i zamykał drzwi na klucz. Ktoś inny na miejscu więźnia numer 712 dawno by pewnie machnął ręką i zrezygnował, ale jego nie opuszczała zawodowa wytrwałość i zimna krew. Wyznawał zasadę, że ten kto ma zawisnąć na palu nazywanym „drzewem bólów" za ręce wykręcone do tyłu — ten nie zostanie wychłostany na „koźle". Damazyn miał zwyczaj śpieszyć się powoli, czego niektórzy nie rozumieli i nie akceptowali. Polak, choć psioczył i skarżył się. na liczne przeszkody, był już bardzo blisko wytyczonego celu. Pod koniec stycznia 1942 roku brakowało mu jeszcze lamp i wzmacniacza. Z pomocą przyszedł nieoceniony Sobieszczański. Skontaktował go z Henrykiem Więcławskim, zatrudnionym przy remoncie samochodów i czołgów. Nagabnięty ostrożnie o lampy i inne detale, obiecał spenetrować przysłaną z frontu partię uszkodzonych wozów bojowych. Nie,pytał o nic. Takie tu panowały bowiem zwyczaje. Ściśle przestrzegano dyskrecji. Jeden więzień nigdy nie pytał drugiego za co siedzi i do czego ma służyć ta czy inna fucha. Czekając na wynik rozpoznania, warszawiak zastanawiał się, z którego z odbiorników, jakie przechodziły przez jego ręce, wyszabrować tę czy inną część, oczywiście pod pozorem, że jest niezdatna do użytku i trzeba ją wymienić. O zdobyciu lamp tą drogą nie mogło być jednak mowy: odbiornik przyniesiony do naprawy zawsze miał lampy zużyte. Mało która też pasowała do aparatu jego własnej konstrukcji. Pewnego dnia, zamierzając wymontować potrzebną część, ustawił na stole czterolampowego „Phillipsa", 55 włączył napięcie i siadł na zwykłym miejscu, tyłem do drzwi. Naraz ktoś wszedł do środka. Inżynier, nie zaprzestając swych manipulacji, nie zwrócił na to większej uwagi. Był przekonany, że to jego opiekun, który wyszedł tylko na chwilę, mówiąc, że zaraz wróci, i zostawił drzwi otwarte. Upłynęła minuta, może dwie, w dalszym ciągu nie odrywał się od swojego zajęcia. W pewnej chwili coś go jednak tknęło — cisza, jak na gadatliwego Dre-schera, trwała już zbyt długo. Zdziwiony, zerknął nieznacznie kątem oka i zmartwiał. Zamiast rottenfuhrera ujrzał... Plaula. Udając, że go nie widzi, pochylił głowę nad przyrządem pomiarowym i pilnie pracował. Tamten stał wciąż spokojnie i nie odzywał się. W końcu milczenie stało się nieznośne dla obu. Pierwszy przerwał je esesman. — Cóż to?! Więzień uważa, że nie ma obowiązku meldowania się?. Teraz Damazyn poderwał się na nogi, wyprostował służbiście i udając zaskoczonego, zameldował. — Panie lagerfuhrer! Haftling1 numer siedemset dwanaście melduje się przy pracy. — Co więzień sobie w ogóle myśli? — zasyczał oficer. Jego głos nabrzmiały był złością. — Cóż to właściwie za kram? — zatoczył ręką koło. — Panie untersturmfuhrer! To jest warsztat radiotechniczny garnizonu frontowych wojsk SS — wyrecytował Polak. Twarz esesmana wyrażała teraz zarazem zdumienie i oburzenie. — Jak? Co? Warsztat radiowy Waffen SS — a w nim więzień, sam jeden?... Niesłychane! 1 Haftling — więzień. 56 I — Nie jestem sam, panie lagerfuhrer — tłumaczył mocno zdetonowany inżynier. — Rottenftihrer Dreschef wyszedł za własną potrzebą i lada moment nadejdzie. Właśnie sądziłem, że to on wrócił. Gdyby wzrok esesmana mógł zabijać, Damazyn nadawałby się już tylko do krematorium. — Teraz wszystko jest dla mnie jasne — oświadczył ze złośliwym uśmiechem. — To tu nasłuchuje się zagranicznych stacji. To stąd rozprzestrzenia się w lagrze wrogą propagandę. Nareszcie położę temu kres. Wyciągnął notes i ołówek. — Numer więźnia? Zapisał numer, blok i komando. Spojrzał na czerwony trójkąt z literą P i zesztywniał. — Jak długo w obozie? — Dziesięć miesięcy. — Co? Dziesięć miesięcy w lagrze i już w warsztacie Waffen SS? Jeszcze w dodatku — Polak? No! — pogroził więźniowi. — Spotkamy się w kamieniołomie... Zamknął notes, schował do kieszeni i oddalił się. Gwidona ogarnął lęk. Słowo „Polak" było w Buchen-waldzie bojowym zawołaniem „trupich główek". Nie stracił jednak zimnej krwi, i kiedy tuż po wyjściu nieproszonego gościa zjawił się wreszcie Dre-scher, szczegółowo zrelacjonował mu pechowe zdarzenie. — Chodź, idziemy do hauptscharfuhrera! — zadecydował rottenftihrer. — Musimy uprzedzić Plaula. Esesman nie taił swego oburzenia. Organicznie nie znosił untersturmfuhrer a. — Co też te psy gończe z lagru mają do węszenia tu, na terenie podlegającym dywizji Waffen SS? Jakim prawem szwendają się po koszarach? Tutaj oni nie mają nic do gadania — monolog swój wygłaszał bardzo 57 podniesionym głosem. — Patrzcie go! Zachciewa niu się, składać meldunek na więźnia, który pracuje dla nas. Pomiędzy oddziałami frontowymi SS, a załogą z administracji obozowej dochodziło dość często do ostrych zatargów. Ci pierwsi nazywali wszystkich tych lager-rapport-block-kommandoftihrerów po prostu deko wnikami. Zarzucali im, że udają „żołnierzy fiihrera" na tyłach, z nadgorliwości niepotrzebnie maltretują więźniów, żeby zasłużyć na awans i wymigać się od pójścia na front — co było zresztą prawdą. Inna sprawa, że przyganiał kocioł garnkowi... Jednostki Waffen SS, w tym również dywizja „Totenkopf", często brały udział w pacyfikacjach ludności na okupowanych terenach. Drescher bezzwłocznie zameldował się u przełożonego, a Damazyn pobiegł do Rotha. Kiedy przybyli razem do Kampfera, ten wiedział już o wszystkim. Mimo to rozkazał Polakowi, aby opowiedział przebieg incydentu ze wszystkimi szczegółami. Słuchał uważnie ze zmarszczonymi brwiami. Nie czekając końca relacji chwycił za słuchawkę telefonu i polecił obsłudze centrali połączyć go z komendantem obozu. W porę jednak przypomniał sobie, że standar-tenftihrer Koch jest zawieszony przez Himmlera w czynnościach, a jego następca nie objął jeszcze tego stanowiska. Wykręcił numer Schoberta. •— Halo, to ty, Maks? Mówi Lorenz. Wpadnij do mnie dziś wieczorem na drinka, mam prima butelczynę. Zgoda? Słuchaj, mój kochany, ja do ciebie z pewną sprawą. Wałęsają się tu, po obiektach wojskowych, różni niepowołani i przeszkadzają naszym fachowcom w pracy dla ostatecznego zwycięstwa. Mógłbyś z tym zrobić porządek? - Ale o co chodzi? Nie możesz konkretnie?... — Dzisiaj był tu jeden od was i chodził po warsztacie radiotechnicznym. Zastał więźnia chwilowo samego przy pracy, mój zastępca akurat wyszedł na chwilkę. Zapisał numer i zagroził, że złoży meldunek. Jak wiesz, jest umowa, że wasi ludzie nie będą się do nas wtrącać. My odpowiadamy... — O kogo ci wreszcie chodzi, Herrgottsakra-ment?! i '— zaklął poirytowany hauptsturmftihrer. — O Plaula. Wybij mu z głowy, Maks, ten meldunek, dobra? Ten więzień to świetny fachowiec, choć Polak. Jeżeli nie dasz rady załatwić — zagrał na ambicji kierownika obozu — to pójdę do naszego pułkownika... — No, w porządku, załatwione, masz to z głowy. Kampfer podziękował, ponowił zaproszenie, odłożył słuchawkę i odsapnął. Spojrzał na obecnych tryumfująco. — Słyszeliście wszystko, prawda? — istotnie, głos Schoberta dochodził zupełnie wyraźnie. — Nieporozumienie zlikwidowane. Damazyn mógł wrócić do odbiornika i dalej poszukiwać brakujących części. W warsztacie nie było łatwo ukraść. Każdy detal był dokładnie, z niemiecką pedanterią, zainwentaryzowany. Do ostatniej wtyczki. Otto naciskał coraz natarczywiej. — Człowieku, jak długo będziesz się jeszcze nosił z tym radiem? Prędzej się wojna skończy. Z Plaulem nie poszło bynajmniej Schobertowi łatwo. Kiedy wyraził życzenie, aby jego zastępca nie składał meldunku do raportu, spotkał się z gwałtownym sprzeciwem. Herrgottsakrament — przekleństwo 59 — Nigdy! Nie rób tego, Maks, pozwól mi działać, ja mam nosa do takich spraw. Przysięgam, że ta hołota nasłuchuje Londynu i Moskwy, ja ci to mówię. Już niedługo przekonasz się o tym. — Nie masz na to dowodu,..Wolfgang, są to tylko twoje domysły — wzruszył ramionami lagerfuhrer. — Kampfer wydał mu jak najlepsze świadectwo. Przed chwilą znowu dzwonił do mnie. Powiada, że więzień jest niezastąpiony dla pułku, a przy tym lojalny. Zrozum, nie mam zamiaru przez jeden głupi meldunek zadzierać z tymi tam z naprzeciwka. — Ale jak można, Donnerwetter,1 pozwalać, żeby którykolwiek z tych świńskich psów, gdziekolwiek i dla kogokolwiek by nie pracował, miał nieograniczony dostęp do radia z zakresem fal krótkich! — wybuchnął untersturmfuhrer. — Jesteś ślepy i głuchy. Tu nie. chodzi o meldunek sam w sobie, ale o szersze sprawy. O propagandę szerzoną w lagrze, o nielegalną komunistyczną organizację, o której istnieniu obaj wiemy. Najwyższy czas dobrać się do tych ptaszków. Znasz przecież zarządzenia o zwalczaniu nasłuchu stacji zagranicznych! Duża, ospowata twarz hauptsturmfuhrera pociemniała. — Twoje pouczenia są nie na miejscu. A zadzierać ze standartenfiihrerem z Waffen SS nie uśmiecha mi się. Może ty masz na to ochotę? Tylko uważaj, żeby cię tam nie obtentegowali. Czyżbyś nie wiedział jak łatwo znaleźć się dzisiaj na froncie rosyjskim? —- Nie boję się — odparł dumnie Plaul, ale poruszył się niespokojnie. Rozmówca uśmiechnął się kpiąco. — No, dobra, dobra... A o tej sprawie zapomnij. Ża- 1 Donnerwetter — przekleństwo. 60 den więzień nie odważy się w koszarach SS wysłuchiwać obcych komunikatów. Każdy haftling jest pod kontrolą, a ten „twój" ma nawet dwóch podoficerów z Waffen SS na karku. Znam Kampfera, mam zaufanie do jego narodowosocjalistycznych przekonań i jego solidności. — Nie byłbym taki pewny na twoim miejscu — powiedział z przekąsem Plaul. — Nie wierzę w lojalność żadnego więźnia politycznego, a już najmniej — Polaka. No, cóż, skoro tak chcesz... Demonstracyjnie, na oczach szefa, podarł przygotowany meldunek na strzępy. Treść tej rozmowy w jakiś czas potem Schobert powtórzył po pijanemu Kampferowi, a ten nie omieszkał pochwalić się przed Rothem, jakiego to lojalnego mają radiomechanika. Być może hauptscharfuhrer podkoloryzował i udramatycznił nieco przebieg kłótni dwóch lagerfuhrerów, lecz w . takiej to mniej więcej postaci relacja o niej dotarła po kilkunastu dniach do Damazyna. Dopiero wtedy inżynier mógł pozbyć się nurtujących go wątpliwości. Obietnica obietnicą — rozmyślał przez dłużące się godziny — ale z SS nigdy nie wiadomo do końca. Schobert mógł zapomnieć, zmienić zdanie, Plaul zaś pospieszyć się i klamka by zapadła... Przez cały dzień, aż do fajrantu, chodził jak struty, narzędzia wylatywały mu z rąk. Mimo zapewnień Rotha, że Kampfer nie popuści, że sprawa załatwiona i powinien zrzucić ten ciężar z serca, nie opuszczało go poczucie zagrożenia. W całym dotychczasowym życiu jeszcze nigdy Gwidon nie bał się tak, jak tego wczesnolutowego dnia. Rozigrana wyobraźnia podsuwała mu obraz jego — Damazyna, rozciągniętego na 61 „koźle", z obnażonymi plecami, opuszczonymi spodniami, z nogami uwięzionymi w uchwytach. Dwaj esesmani trzymają go za ręce, inna para oprawców unosi bykowce i... Na szczęście, wszystko skończyło się tylko na strachu. Untersturmfuhrer Plaul zrezygnował ze złożenia meldunku. * SUKCES Nazajutrz po uzyskaniu pomyślnych wiadomości o zażegnaniu niebezpieczeństwa, inżynier, uzgodniwszy to wcześniej z Drescherem, poszedł skontrolować instalację głośnikową na rezerwowej Trafo III. Prawdziwy cel jego wyprawy był jednak całkiem inny. Wziął specjalnie spreparowaną skrzynkę głośnika, w środku pustą i wybitą blachą, oraz torbę narzędziową, i' wyszedł w zadymkę śnieżną, szalejącą tego dnia nad Ettersbergiem. Nie uszedł nawet dwustu kroków, a już przemarzł do. kości w swoich drelichach, zupełnie jak niegdyś podczas stójki na placu apelowym. Kiedy wtulając głowę w kołnierz podszytego wiatrem płaszcza mijał kształtny, kremowy budynek Bauburo,1 śnieg padał już tak gęsty, że o mały włos nie zderzył się z esesmanem zbliżającym się z przeciwnej strony. Był to zastępca arbeitsdienstfuhrera, znany polakożerca Roscher. Nie zwolnił więc krbku, mając nadzieję, że esesman, przy tak fatalnej pogodzie, pójdzie dalej swoją drogą, nie interesując się spotkanym więźniem. — Halt! Zuruck!2— usłyszał w tej samej chwili. Zatrzymał się, zawrócił i podszedł na przepisową odległość trzech kroków. Esesman bez wstępów uderzył go dwukrotnie w twarz. 1 Bauburo — biuio budowlane. 2 Zuruck! — Zawróć! 63 — Czy wie za co dostał? Funkcjonariusze obozowi z SS często zwracali się do więźniów w trzeciej osobie. — Mam obie ręce zajęte — usiłował się tłumaczyć. — Zamknij jadaczkę, Bioder Hund!1 W pobliżu pracowała brygada kopaczy z Schacht-kommando. Hitlerowiec wziął ołówek od vorarbeitera, wyjął notes i zapisał numer Damazyna. Obrzucił go przy tym wielce obiecującym spojrzeniem. Gwidon mógł jednak iść dalej. Brnąc poprzez zadymkę, nie od razu skierował się do Trafo. Zboczył do warszatów samochodowych Waffen SS, gdzie miał umówione spotkanie. Wszedł do klozetu przylegającego bezpośrednio do hali napraw. Tuż po nim zjawił się, zawsze punktualny polski samochodziarz z chlebakiem przewieszonym przez ramię. ' — Masz? — Mam. — No to dawaj. Zawartość chlebaka błyskawicznie znalazła się w pustym głośniku. Opuścili przybytek w krótkich odstępach czasu. Dopiero teraz radiowiec udał się do stacji; Trafo III, była jego żelaznym alibi na wszelki wypadek. Niedługo tu zabawił, śpieszył się. Był najwyższy czas, aby zapobiec złożeniu meldunku przez wściekłego arbeitsdiensta. Ponadto trefna zdobycz, skradziona hitlerowcom, piekła mu ręce. W drodze powrotnej, na zbiegu Blutstrasse i Cara-choweg minął jakieś komando, zmieniające Wick>cznl5 miejsce pracy. iiickie snuli się jak. widma, nie Reagując już na pokrzykiwania dozorców. Rozpoznał zmoczonych i zziębniętych Rosjan. Poganiani przez kapo, 1 Bioder НипЩ — wyzwisko. 64 wlekli po śniegu ciała swych towarzyszy, z których ten. i ów dawał jeszcze słabe oznaki życia. Damazyn minął kantynę SS i nie skręcając do koszar udał się prosto do Kampfera. Na szczęście zastał go i poinformował o swej nowej niefortunnej przygodzie. Hauptscharfiihrer zaklął i chwycił za słuchawkę telefonu. Polak mógł nareszcie wrócić do swoich zajęć. Natychmiast po jego powrocie rottenftihrer wymknął się na partyjkę bilarda. Inżynier zaś opróżnił głośnik i torbę, i z wrażenia aż zamknął oczy. Miał przed sobą akurat to, czego mu brakowało: zasilacz z przenośnego odbiornika plecakowego. Doskonały — delektował się — będzie pasował jak ulał. A te zdobyczne lampy bateryjne, to radzieckie, od razu widać. Przy obiedzie Otto dostrzegł ożywienie kolegi i uniósł pytająco brwi. Gwidon spuścił oczy, by ukryć swoją radość. Od tej pory nurtowała go tylko jedna' myśl: gdzie, w jakim miejscu zmontuje odbiornik. Pod okiem esesmanów było ^to wykluczone. Przychodziły, mu do głowy różne pomysły, ale po rozważeniu odpadały jeden po drugim. Dopiero w najbliższy niedzielny1 poranek, w czasie projekcji filmu, miał doznać olśnienia. Oczywiście, kabina kinowa! Było to jedyne miejsce w obozie, stosowne dla montażu konspiracyjnego odbiornika, odbiegającego konstrukcją od znanych w Europie marek i typów. Najpierw jednak musiał przeszmuglować części odbiornika do obozu. Roth, któremu o tym zakomunikował, sprzeciwił się kategorycznie. — Nie wolno ci się narażać na rewizję, jesteś przecież pod szczególną ochroną Komitetu Podziemnego. 5 — Depesza zza muru... fi 5 Masz być „czysty". Musisz znaleźć kogoś, komu bezgranicznie ufasz, i tego pobłogosław na drogę... Damazyn nie szukał długo. — Masz tu, Szwed — wrzucił Leszkowi do kieszeni lampę zawiniętą w onucę, kiedy zbierali się po pracy do odmarszu. — Przenieś to przez bramę... Tylko uważaj... Wieczorami, pozorując przewijanie i zlepianie pękniętej taśmy filmowej, inżynier pracował nad swoim odbiornikiem. Zarywał często noce, zostając w kinie po ogłoszeniu „ciszy nocnej". Było to niedozwolone i karalne. Którejś nocy, szczególnie utrudzony i rozgrzany ciepłem płynącym z „psa" — przenośnego piecyka — Gwidon zasnął przy stole w swojej kabinie. Nastał ranek, jak zwykle rozpoczął się poranny apel, potem jego komando zebrało się przed bramą do wyjścia, kiedy Otto z, przerażeniem stwierdził brak Polaka. Rzucił kilka słów zniecierpliwionemu już kapo i bez namysłu puścił się pędem do hali kinowej. Jego dudniące po schodach kroki zbudziły nieszczęsnego operatora. Otrzeźwiał ze snu momentalnie. Biegli teraz obaj, a monter klął szpetnie „zakicha-nego konspiratora", który tymczasem zapinał w pędzie guziki. Gdy zdyszani zjawili się na placu, czołówka komanda Standortverwaltung mijała już odwach, obserwowana przez dyżurnego podoficera. Liczył dokładnie wszystkich więźniów wychodzących za bramę. Dołączyli do ogona wymaszerowującej kolumny dosłownie w ostatniej chwili. Kapo zmełł w ustach soczyste przekleństwo. — Nie złość się, Jup — łagodził incydent elektryk, Co kiedy już minęli główną wachę i skręcili na prawo, w stronę najkrótszej drogi wiodącej do koszar. — Alles gut was gut endet. I pamiętaj, że nic cię nie powinno dziwić na tym najdziwniejszym ze światów, i Praca nad montażem posuwała się szybko. Damazyn miał już drewnianą skrzynkę na radio, którą wykonał nieznany mu więzień, stolarz z DAW. Rychło znalazły się w niej dwie" lampy — VCLn i VY2, obwód strojony i obrotowy kondensator mikowy w metalowej obudowie. O parę słuchawek postarał się Arnim Walther poprzez swojego przyjaciela,. który skradł je w jednym z czołgów, zdobytych przez jednostkę SS jeszcze podczas kampanii we Francji. Ten marcowy dzień na długo pozostał w pamięci inżyniera. Jego wielomiesięczny konspiracyjny trud uwieńczony został całkowitym powodzeniem. Na dwa dni przed 1 kwietnia zawiadomił Rotha, że aparat jest do odebrania. Niemiec zdawał się być wniebowzięty. Następnego dnia przekazał „Edmundowi" gorące słowa uznania od Komitetu Podziemnego. Wkrótce stracił z oczu przyjaciela, i pomocnika. Osterloff wyjechał bowiem wraz z transportem do podobozu w Gosslar. Był dwukrotnie wzywany do Oddziału Politycznego, więc postanowił zejść z oczu' miejscowemu gestapo. 5:" ZRADIOFONIZOWANE WIADRO Gdyby lejtnant rezerwy Lew Pawłowicz Drapkin, majster z leningradzkich zakładów energetycznych, dotarł wcześniej do inżyniera Damazyna, mógłby uniknąć wielu nadludzkich trudów i niepotrzebnych rozczarowań, nie musiałby się również po tylekroć wystawiać na liczne niebezpieczeństwa. Ponieważ jednak w życiu tak już jest, że mało kto wybiera sobie przyjaciół i wspólników, a najczęściej decyduje o tym ślepy los — w obozie koncentracyjnym także — musiało upłynąć sześć długich miesięcy, zanim spełniło się marzenie rosyjskiego jeńca wojennego. ? W obozie znany był pod fałszywym nazwiskiem Leonida Krawczenki, gdyż wzięty do niewoli, podał się za szeregowca, niszcząc wcześniej swoje dokumenty wojskowe. W ten sposób uratował życie. W obozie dostał przydział do pracy w kotłowni. Kiedy do więźniów zaczęły docierać pierwsze wiadomości o bitwie pód Stalingradem i dla wszystkich stało się jasne, że nad Wołgą szala zwycięstwa zdecydowanie przechyliła się na stronę radziecką, postanowił *za wszelką cenę zmontować radio. Mijały tygodnie, Armia Czerwona w zaciętych bojach wyzwalała jedną miejscowość po drugiej, a lenin-gradczyka denerwowało, że nie zna ich nazw: niemieckie komunikaty, informując o „planowym odrywaniu się od nieprzyjaciela", bądź je pomijały, bądź przekręcały niemiłosiernie. 68 Krawczenko długo nosił się ze swoim planem, aż w końcu postanowił zapoznać z nim starszego lejtnanta Nikołaja Simakowa, lageralteste 1 jeńców radzieckich. Simakow zaś powiadomił kierownictwo ruchu oporu o zamiarach Krawczenki, prosząc zarazem o pozwolenie. Po kilku dniach oczekiwania Simakow dostał odpowiedź przez łącznika organizacji: „Jeżeli potraficie, to róbcie". — Otóż to, jeżeli potrafimy — mruknął starszy lejtnant. — Kiedy właśnie, że nie potrafimy. Oj, Lowka, Lowka... - Cóż bowiem z pozwolenia, skoro żaden z więźniów radzieckich, jak zdążyli to w krótkim czasie ustalić, nie miał pojęcia o radiotechnice. Nawet Aleksiej Ły-senko z komanda elektryków DAW, bliski współpracownik Simakowa w podziemnej robocie, nie mógł tu się na wiele przydać. Simakow, zwracając się do niemieckiego kierownictwa ruchu oporu, miał nadzieję, że tamci zaoferują mu pomoc. Nie raz go zastanawiało, jakim cudem rozporządzają oni tak sprawnie funkcjonującą służbą informacyjną. Leonid jednak nie myślał wcale rezygnować, twierdząc, że grzechem byłoby nie skorzystać z tego pozwolenia. — Niech Rosjanin słucha osobiście radia Moskwa — powiedział kiedyś Simakowowi. — No, i wiesz, Kola, stęskniłem się za tym: „Szeroka strona moja rod-naja...". Łysenko był równie uparty jak Krawczenko. Skradł z biblioteczki niemieckich majstrów w DAW podręcznik radiotechniki i poprosił montera Reinholda Lochmanna, by mu go wolno i dokładnie tłumaczył, zdanie po zdaniu. Wypytywał go również o pewne szczegóły, 1 Lageralteste — więzień pełniący funkcję starszego obozu. 69 których nie rozumiał. Mały Niemiec, choć był zaledwie początkującym radioamatorem, udzielał cierpliwie odpowiedzi. Męczyli się obaj potwornie, jako że „Kajtek" znał zaledwie kilkanaście słów rosyjskich, a Aleksiej był słaby w niemieckim. Wreszcie, po paru tygodniach niesamowitych wysiłków Rosjaninowi wydawało się, że zrozumiał zasady funkcjonowania radioodbiornika. Zdobycie niezliczonych detali, z których składa-się aparat radiowy, okazało się zadaniem jeszcze trudniejszym, tym bardziej, że na kategoryczne polecenie organizacji nie wolno im było wtajemniczać kogokolwiek spoza grupy radzieckiej. Elektrykowi pozostało więc tylko „organizowanie" czyli kradzież potrzebnych części. Wiele czasu upłynęło, nim kierownictwo podziemia zorientowało się, że popełniło błąd, godząc się na to, by Rosjanie podjęli próbę zbudowania własnego odbiornika, bez jakiejkolwiek pomocy organizacji. Pozostawiony samemu sobie Łysenko, myszkując w poszukiwaniu części, narażał na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale mimo woli również i swoich niemieckich kolegów. Zaczął od tego, że skradł lampę z radia przyniesionego do naprawy przez jednego z blockfuhrerów. Lochmann dziwił się, że oddano mu do nareperowania pudło pozbawione tak podstawowej części. Zachodził w głowę, jakim cudem lampa wyparowała. Gdyby zwrócono na to uwagę właściciela aparatu, zaprzeczyłby z pewnością — i skandal gotowy. Rzecz jasna, podejrzenie padłoby na któregoś z więźniów, najprawdopodobniej Lochmanna, zaś kary za sabotaż były każdemu więźniowi doskonale znane. Nie doszło jednak do tego. Kommandofuhrer z DAW-Elektriker, który był tego dnia w dobrym 70 humorze, zamiast zatelefonować do kogo należało, uśmiał się z posiadacza „tego bezlampowego radia", po czym wspaniałomyślnie przydzielił nową zastępczą lampę z magazynu. Nawet mu przez myśl nie przyszło, żeby „ten ding" i zginął w warsztacie. Po cóż więzień miałby kraść taki przedmiot, jaką miałby ■z tego korzyść? Przecież to nie pajdka chleba z margaryną. Leonid i Aleksiej majstrowali więc we dwójkę, trochę w dzień, a najwięcej nocami, w kotłowni. Rozstawiali za kupą koksu zaimprowizowany warsztat — stół, na którym montowali niewielki, ale topornie wyglądający odbiornik. Czerwony kapo' Lehmann nigdy nie interesował się ich pracą, dawał im natomiast wiele cennych rad. — Gdyby nakrył was esesman, mówcie, że on — wskazał na Łysenkę — jest twoim pomocnikiem. I pamiętajcie: krematorium... — Ma się rozumieć, Georg —■ kiwnął głową lej-tnant. — Pomaga mi w podkładaniu do pieca. To jasne. Bo co by tu innego robił? Spieszyli się. Dodatkowym bodźcem było wielkie dla nich wydarzenie; na 15 marca 1943 roku zaplanowano połączenie grup radzieckich i utworzenie jednolitego kierownictwa z Simakowem i Iwanem Smirnowem na czele. Leonid i Aleksiej chcieli właśnie uczcić ten dzień, przekazując dowództwu najświeższe wiadomości z Moskwy. Szóstej, a może siódmej nocy od rozpoczęcia montażu podłączyli mały, niezbyt zgrabny aparat do gniazdka wtyczkowego i wstrzymali oddech. W odbiorniku zaszumiało. Zaczęli szukać wła- 1 Ding — rzecz. 71 ściwej fali. — nic, tylko szmery. Pot wystąpił im na czoło. Sprawdzili podłączenie, wtyczki — bez skutku; radio nie działało. Tę pierwszą porażkę odczuli obaj bardzo dotkliwie. Wydawało się, że postawili przed sobą cel ponad siły. Trudno im było ustalić, na czym polegał błąd, nie mieli wszak odpowiednich kwalifikacji. Teraz jednak, po takim niepowodzeniu przyznali, że sami nie dadzą rady, i żeby ruszyć dalej muszą skorzystać z pomocy fachowca. A ponieważ nie było takiego wśród ich rodaków, pozostawał jakiś obcokrajowiec. Dlatego też łamiąc po cichu zakaz wychodzenia z tą sprawą poza grupę radziecką, skontaktowali się w „Małym Lagrze" z pewnym Francuzem, który przed aresztowaniem był radiotechnikiem i pracował w fabryce aparatów radiowych. Krawczenko, opanowany obsesją własnego odbiornika,' nie zastanawiając się nawet, czy można temu pa-ryżaninowi zaufać, rychło wtajemniczył go w plany rosyjskich więźniów. Ku jego radości Julien zgodził się bez namysłu. Potworna wegetacja w końskiej stajni, gdzie na jednej pryczy bez sienników і косу gnieździło się dwunastu więźniów — doprowadziła go niemal do krańcowego wyczerpania nerwowego. Był wygłodzony, brudny, ledwo mógł się utrzymać na nogacn, prędko jednak pojął, czego chce od niego ten krępy i ruchliwy „Ruski". Sam zapewne nie wierzył, że uda mu się zbudować tutaj radio, ale zabijała go bezczynność podczas trwającej już dwa tygodnie kwarantanny. Szybko przeszmuglowali Francuza z 51 bloku do piwnicy kotłowni. Krawczenko zademonstrował mu nieszczęsny odbiornik, który przechowywał w piwnicy pod; hałdą koksu. 72 Julien natychmiast zorientował się w czym tkwił błąd. Cewka sprzężenia zwrotnego była osadzona odwrotnie niż trzeba, nic więc dziwnego, że jej pole magnetyczne wyciszało i tak słabiutkie sygnały. Zmontowany przez Rosjan aparat był bezużytecznym gratem i nie mógł być wykorzystany, jak dowodził Julien, do dalszej pracy. Trzeba było zbudować nowe radio. Jakoś go zrozumieli, posługując się w rozmowie z nim przedziwną mieszaniną rosyjskich, francuskich i niemieckich zwrotów. Nie było innej rady, jak zacząć wszystko od początku. Leonid tymczasem był niepocieszony: nie mógł wysłuchać audycji z uroczystości pierwszomajowych w Moskwie. Wydawało się, iż tym razem musi im się udać. Julien znał się na rzeczy, zauważyli to natychmiast. Prędko sporządził projekt aparatu, zaś obaj Rosjanie znowu zaczęli „organizować" poszczególne części i materiały. Żądania Francuza rosły w zastraszającym tempie — dopiero teraz mogli się zorientować, czego wymaga porządne radio. Dostarczone detale musiały mieć również parametry całkowicie zgodne z projektem Ju-liena. Myszkowali więc skrycie po obozowych warsztatach, zaś lubiący ich „czerwoni" kapo z DAW przy-'mykali na wszystko oczy. Nie orientowali się zresztą, do czego miałaby prowadzić tajemnicza krzątanina obu więźniów. Byli przekonani, że Rosjanie działają w ścisłym porozumieniu z kierownictwem obozu, co zresztą tylko w połowie było prawdą. Budowa odbiornika stanowiła bowiem w dużym stopniu prywatne przedsięwzięcie Leonida i Aleksieja, choć radio miało służyć całej grupie radzieckiej. Czasy były coraz ciekawsze, ważyły się losy tej woj- 73 ny, fale eteru drgały od krzyżujących się sygnałów wysyłanych przez tysiące radiostacji. Aż prosiło się o to, aby wyłapać choćby niektóre z nich, te najważniejsze, przynoszące istotne wiadomości. Próba z nowym nadajnikiem zakończyła się jednak fiaskiem. Krawczenko usłyszał tylko londyński sygnał, po czym coś zachrobotało w słuchawkach i nastała martwa cisza. Radio nie działało, zaś Julien nie mógł dojść przyczyny defektu. Rozstali się w iście pogrzebowym nastroju. Poczucie przegranej dopełniła parę dni później wiadomość o wysłaniu Francuza wraz" z transportem do „Dory". Nastało upalne lato, a wraz z nim za druty zaczęły przenikać wieści o nowej ofensywie szykującej się na froncie wschodnim. Czyjej? rosyjskiej? niemieckiej? — zadawano sobie pytania. Legendarna już bitwa o Stalingrad stanowiła punkt zwrotny kampanii i choć nie rozstrzygnęła losów wojny, nadzieje na zwycięstwo sprzymierzonych wzrosły niepomiernie. Wszyscy teraz interesowali się polityką i przebiegiem zmagań dwóch militarnych gigantów. Z każdym dniem więc coraz bardziej zaczęto sobie zdawać sprawę z konieczności dostępu do świeżych i sprawdzonych wiadomości. Mogło je zapewnić tylko własne radio, ale Leonid i Aleksiej po dwóch kolejnych porażkach nie zamierzali już podejmować dalszych prób skonstruowania aparatu na własną rękę. Zresztą Nikołaj kategorycznie im tego zabronił. Nie pozostawało więc nic innego, jak zwrócić się o pomoc do powstałego niedawno Międzynarodowego Komitetu Obozowego. Po paru dniach oczekiwania Simakowowi, reprezentu- 74 jącemu w MKO wszystkich jeńców radzieckich, przekazano decyzję Komitetu, zgodnie z którą radziecki konstruktor nieudanych odbiorników miał się skontaktować z więźniem numer 712. Tylko on jeden miał być łącznikiem z „Edmundem". Decyzja w tej sprawie nie przyszła łatwo kierownictwu obozowej konspiracji, opinie były podzielone. Niektórzy byli zdania, że „Edmund" w żadnym wypadku nie powinien się dekonspirować. — Polski specjalista jest dla nas zbyt cenny, abyśmy mieli go narażać na łatwą wpadkę — upierał się Ernst Busse, kapo rewiru. Harry Kuhn był odmiennego zdania. Uważał, że tak aktywna grupa jak radziecka, powinna mieć dostęp do najświeższych wiadomości. Spór między członkami Komitetu ostatecznie rozstrzygnął „Profesor", jak nazywano Bartla, obecnie przewodniczący MKO, głosując za wnioskiem Kuhna, ale pod warunkiem, że Polak ujawni się tylko przed jednym z rosyjskich oficerów. Ten zaś zostanie zaprzysiężony przez Nikołaja, że nikomu, nawet jemu, Simakowowi, nie ujawni personaliów „Edmunda". Nowe radio, konstruowane przez Damazyna, różniło się zdecydowanie od poprzedniego i miało być wyposażone w jedyną w swoim rodzaju obudowę. — Chodzi nam o to — wyjaśnił mu Krawczenko podczas pierwszego spotkania, gdy przekazywał niektóre części poprzedniego radia — żebyś umieścił aparat w wiadrze po marmoladzie, pod szuwaksem, którym napełnimy je z wierzchu. W ten sposób radio będzie można przenosić z miejsca na miejsce bez jakichkolwiek podejrzeń. Problem polega tylko na tym, jak zamontować aparat pod pierwszym wyjmowanym dnem. 75 — Jeżeli tylko o to chodzi, to nie widzę żadnych trudności — Damazyn już się zapalił do projektu. — Lampy, obwód i kondensator będą przymocowane do górnego dna od spodu. W luce znajdzie się dość miejsca na słuchawki i sznur sieciowy. Umówili się, że na razie Leonid dostarczy mu dokładne wymiary wiadra, a potem je przyniesie do Schweinestall. Tam bowiem, w chlewni, gdzie pracowali radzieccy jeńcy, inżynier postanowił skonstruować swoje „zradiofonizowane wiadro". Późnym wieczorem 23 sierpnia 1943 roku, w drzwiach baraku nr 7 pojawił się esesman. Był w dobrym humorze, podśpiewywał pod nosem słowa piosenki „Du hast Gluck bei den Frauen, Bel Ami..." l Przechodząc obok wiadra z szuwaksem kopnął je lekko od niechcenia. Upłynął może kwadrans, gdy z sieni wyjrzał lej-tnant Krawczenko. Rozejrzał się na wszystkie strony, odczekał chwilę, wyciągnął rękę i nagle wiadro zniknęło we wnętrzu bloku. Fiedia wyciągnął najpierw z wiadra naczynie z pastą, potem delikatnie, z pietyzmem wydobył odbiornik, słuchawki i sznur sieciowy. Teraz z powrotem włożył radio do środka, ale już w odwrotnej pozycji, po czym zawiesił wiadro pod sufitem na haku wbitym w belkę, wtyczkę zaś sznura wsunął do gniazdka podłączeniowego, ukrytego za bakelitową osłoną lampy oświetlającej sypialnię. Nawet gdyby wszedł ktoś obcy, nie zdziwiłoby go to, że na haku wisi zgrabne wiadro po marmoladzie. Elektryk nastawił aparat na falę o długości 263 m, 1 Du hast Gluck... — Masz szczęście u kobiet, Bel Ami. 76 nałożył na uszy słuchawki i zamienił się w słuch. Obok niego stał nie ukrywając zniecierpliwienia Aleksiej Łysenko, u wejścia zaś czuwał Sasza Pawłów — szef ochrony radzieckiej grupy bojowej. Miał za zadanie ostrzec techników, gdyby ktoś chciał wejść do sypialni, mimo że przed godziną 21.00 było to zabronione. Krawczenko słuchał z bijącym sercem, a w miarę jak rozbrzmiewał komunikat, rozpierała go coraz większa radość. „Mówi Moskwa! Główna Kwatera Radzieckiego Najwyższego Dowództwa podaje: podjęta przez faszystowskie dowództwo próba przeprowadzenia w lipcu 1943 roku ofensywy w okolicy Kurska zakończyła się całkowitym niepowodzeniem. W ciągu kilku dni Armia Radziecka odparła potężne natarcie wojsk faszystowskich, wyparła wroga z rejonu Orła i Biełgorodu i sama przeszła do przeciwnatarcia..."'. Rozległ się hymn Związku Radzieckiego i zadźwięczały tony „Międzynarodówki". Audycja przekazująca wiadomości z frontu została zakończona. Grupka więźniów z baraku nr 7 trwała przez chwilę w milczeniu, potem zaś buchnął radosny gwar. Na krótko zapomnieli o otaczających ich drutach kolczastych pod napięciem i wieżach strażniczych. „TU MÓWI LIPSK' Dla więźniów zamkniętych na górze Ettersberg stało się jasne, że III Rzesza właściwie zaczyna przegrywać tę wojnę. Nikt oczywiście nie spodziewał się, by esesmani otworzyli bramy obozu. Przewidywano, tak jak to zakładał wcześniej Albert Kuntz, że wolność wywalczyć będzie można tylko z bronią w ręku, uprzedzając uderzenie garnizonu SS. Nieprzypadkowo więc tej właśnie zimy ożywiła się działalność buchenwaldzkie-go podziemia, które, zgodnie z zaleceniami Kuntza, przekształciło się w silną międzynarodową organizację. „Gruby Albert" jednak był już w tym czasie poza obozem. Musiał uchodzić przed miejscowym gestapo, które podejrzewało, iż odgrywa ważną rolę w komunistycznym podziemiu. Na polecenie Komitetu Kuntz wyjechał z obozu z kolejnym transportem. Wraz z końcem lata 1943 roku niedawno powstały sztab wojskowy MKO przekazał Damazynowi polecenie, które tak bardzo zaważyło na jego późniejszych losach: inżynier miał rozpocząć pracę nad konspiracyjną krótkofalówką. Było to zadanie nadzwyczaj trudne, tym bardziej, iż — jak zaznaczał Otto Roth, przekazując inżynierowi decyzję sztabu — chodziło o sprzęt wysokiej klasy, który by nie zawiódł w decydującym momencie. Miała to być druga skonstruowana przez niego krótkofalówka. Pierwszą zbudował wczesną wiosną 1940 roku na zamówienie swego szwagra, członka tajnej 78 organizacji wojskowej. Zamówienie to nie było dziełem przypadku, bowiem kuzyn odwiedzając Gwidona w jego mieszkaniu na Siennej wiedział dobrze, że inżynier był przed wojną cenionym konstruktorem aparatów radiowych, a także zarejestrowanym krótkofalowcem. W pierwszej chwili, gdy jego gość przedstawił cel swojej wizyty, Damazyn nie potrafił ukryć swojego zaskoczenia. „Zwariowałeś? W takich czasach? — denerwował się. — Wczoraj było u mnie gestapo, skonfiskowali cały sprzęt. Po mieście nie chodzisz, obwieszczeń nie czytasz? Kto nie zda odbiornika i wszelkich radiowych części, podlega karze śmierci". „To mnie mało obchodzi — odparł wtedy tamten, bynajmniej nie zbity z tropu. — Mówię do ciebie w imieniu Polski Walczącej. Dajemy ci cztery tygodnie czasu i ani jednego dnia dłużej. Masz pojęcie, ilu rozbitków z naszych armii „Poznań" i „Łódź" ukrywa się w Puszczy Kampinoskiej? Bez radiostacji nie mają żadnych szans" Niebawem po tej rozmowie krótkofalówka skonstruowana przez Damazyna została przekazana podziemnej organizacji. Okazało się jednak, że funkcjonariusze gestapo nie tracili z oczu inżyniera z ulicy Siennej. Otrzymawszy wezwanie Damazyn był przekonany, że gestapo jest świetnie poinformowane o jego współpracy z ruchem oporu. Okazało się jednak, że wezwano go w zupełnie innej sprawie. Zaniepokoiło go, co prawda, że pod koniec przesłuchania padło pytanie o jakiś bliżej nie określony nadajnik. Był przekonany, więcej, miał pewność, że chodziło im o jego radiostację. Zaprzeczył, jakoby słyszał o jakiejkolwiek stacji krótkofalowej. Miał szczęście, bo Niemcy nie dysponowali żadnymi konkretnymi informacjami. Mimo. to gestapo nie wypuściło go już ze swoich rąk. Później zaś został przekazany SS. 79 Damazyn zabierając się do pracy nad radiostacją miał już na swoim koncie cztery aparaty radiowe, w tym jeden dla Rotha i siebie. Zamelinowali go wprost na Trafo, na strychu. Komunikatów nadawanych po polsku wysłuchiwał Władysław Gackowski, lotnik-nawigator, który przyszedł na miejsce Oster-loffa. Otto z kolei przechwytywał informacje w języku niemieckim, a Gwidon — w angielskim. Nasłuch rozpoczynali już wczesnym rankiem, po szóstej, wtedy bowiem Londyn nadawał pierwsze wydanie dziennika. Nasłuch o tej porze był względnie bezpieczny, gdyż Kampfer, który lubił sobie pospać, kazał się budzić dopiero o ósmej. Gorzej było w dzień — musieli pikietować hauptscharftihrera, a zarazem uważać na Dreschera. Zdobyte w ten sposób wiadomości przekazywali oczywiście dalej: każdego przedpołudnia zjawiał się w Tra-'fo członek organizacji, który pod pozorem wykonywania poleceń rozpowszechniał informacje z nasłuchów między więźniami. Odbiornik sprawował się znakomicie, był lepszy od poprzednich, odbierał bowiem długie, średnie i krótkie fale. Ostatnie, czwarte radio skonstruowane przez inżyniera otrzymali Rosjanie, prosili bowiem o drugi aparat, a Bartel i tym razem poszedł im na rękę. Ta udana kolekcja cichaczem zmontowanych odbiorników miała być' teraz powiększona o radiostację, z tym, że poprzednie dzieła w porównaniu z oczekującym go zadaniem wydawały się nieomal dziecinną zabawką. Często, pod nieobecność rottenfuhrera, przeglądał sporządzone przez siebie schematy. Brakowało mu wielu części, z których niektóre wymagały fabrycznej obróbki. Nie miał pojęcia, kto mógłby się podjąć wy- 80 konania tych precyzyjnych detali. Odczuł też dotkliwie brak rezerwowego sprzętu radiowego. Wyglądało na to, że będzie musiał eksperymentować na prywatnych odbiornikach esesmanów. O montażu, o konieczności odizolowania się od otoczenia i o wszystkim, co miało i mogło nastąpić potem wolał już nie myśleć. Nie mógł również wykluczyć, że hitlerowska służba pelengacyjna zdoła namierzyć jego radiostację. Były to jednak kłopoty oczekujące go w przyszłości, na razie zaś poszukiwał kondensatora i cewki, bez których nie można było rozpocząć montażu urządzenia. Podzielił się kłopotami z Rothem, który obiecał mu załatwić te części poprzez swoich ludzi w komandach DAW-Elektriker i Lagerelektriker. Nim jednak udało mu się zdobyć brakujące detale, w ich życiu zaszła kolejna zmiana: warsztat radiotechniczny przeniesiono z koszar do Trafo, zaś Drescher pojechał na front. Inżynier mógł więc już spokojnie, nie ryzykując tak jak poprzednio, zmontować i wypróbować modulator. Oczywiście, Kampfer był przekonany, że chodzi o sprawdzenie, wzmacniacza mikrofonowego przy okazji remontu głośników. Rozwiał się już dawno paraliżujący Damazyna strach: inżynier coraz częściej szarżował, korzystając z nadarzających się sposobności. Tych zaś było coraz więcej, jego „klienci" bowiem ani podejrzewali, do czego służyły polskiemu radiotechnikowi reperowane odbiorniki. Jedną z takich właśnie okazji stworzył mu nieświadomie sam hauptsturmftihrer Schobert, zastępca komendanta obozu. Jego nowa „Saba", oddana Damazy-nowi do przeróbki, miała posłużyć pewnego wrześniowego dnia do nader śmiałego eksperymentu. Zrobię szkopom niezły numer — obiecał sobie inżynier, ciesząc się z góry, że audycja hitlerowskiej roz- 6 — Depesza zza muru 81 głośni posłuży mu do wypróbowania systemu nadawczego jego konstrukcji. Już wyciągnął rękę po okazałego „Blaupunkta" stojącego na półce, kiedy do jego uszu dobiegło ostrzegawcze psyknięcie. Ledwie zdążył usiąść i wziąć lupę do ręki, kiedy „ otworzyły się drzwi prowadzące do warsztatu i rozległ się służbisty głos nawigatora: — Achtung! wDamazyn poderwał się zza stołu, zwróciwszy ńą w stronę wejścia. Gackowski przepuszczał w drzwiach... Schoberta i towarzyszącego mu gospodarza stacji. Inżynier podszedł do nich sprężystym krokiem, stanął na baczność i zameldował: —- Więzień numer siedemset dwanaście z jednym pomocnikiem przy pracy. Lagerftihrer skinął ręką, dając do zrozumienia, że nie przyszedł tutaj oficjalnie. Obaj Polacy domyślili się, że wpadł do Kampfera na „trinka". — Jak się sprawuje moja „Saba"? — zwrócił się do Damazyna, nie patrząc, na niego. — Mein Gott, przecież tu stoi! — zawołał, wskazując radio na stole. — Kiedy będzie gotowe? — Melduję posłusznie, panie hauptsturmfuhrer, że za sześć dni — odparł więzień. Kommandofuhrer potwierdził. — Strasznie długo — skrzywił się oficer. Kiwnął jednak głową, aprobując ten termin. — Trzymam cię za słowo, Lorenz, za... pięć dni oczekuję aparatu i nie czekam ani dnia dłużej — zastrzegł sobie. Po czym rzucił do więźnia: — No, więc jak? Haftling słyszał? Daje głowę, że termin będzie dotrzymany? — Tak jest, panie lagerfuhrer! 82 Po wyjściu esesowców Damazyn ściągnął z regału upatrzonego „Blaupunkta*, należącego do dowódcy jednego z batalionów Waffen SS, i nastawił aparat na Radio Leipzig. Tuż obok umieścił mikrofon, który sporządził uprzednio z głośnika dynamicznego. Mikrofon ten połączył przewodami z „Sabą", czyli zaimprowizowanym nadajnikiem. Ruchy konstruktora były teraz szybkie i precyzyjne. Do „Blaupunkta", który miał pełnić rolę odbiornika, wetknął prowizoryczną antenę. „Sabę" zaś, która miała być nadajnikiem, podłączył do anteny, zainstalowanej na dachu Trafo. Nadszedł moment, na który czekał tak wiele dni. Włączył radio, nastawił je na fale średnie i uruchomił nadajnik. Natychmiast po zapowiedzi: „Tu mówi Radio Leipzig", skoczył do sąsiedniego pomieszczenia, w którym magazynowano naprawiane i gotowe do odebrania aparaty. Tutaj włączył wybrany wcześniej odbiornik z zakresem fal krótkich i zaczął manipulować strzałką. Serce zaczęło mu walić mocno, coś ścisnęło za gardło. Oto słuchał programu rozgłośni w Lipsku, na fałach krótkich, które emitował nadajnik jego pomysłu. Jego własna stacja nadawcza! Dzięki temu eksperymentowi przekonał się, że z pomocą przerobionego na nadajnik aparatu radiowego może w każdej chwili, gdy tylko zajdzie potrzeba, posłać w świat żądaną wiadomość, którą odbierze każda krótkofalówka i radio z zakresem fal krótkich. Potem na zdemontowanie wystarczyłoby mu kilka minut. Roth jednak nie podzielał entuzjazmu inżyniera. Nie wyobrażał sobie bowiem, by organizacja mogła posługiwać się nadajnikiem złożonym z trzech odbiorników i dwóch anten. — Prędzej czy później — tłumaczył Damazynowi — może dojść do tego, że naprawisz wszystkie aparaty S3 tych łobuzów i ich dziwek. Z czego wtedy zrobisz radiostację? Z trzech puszek5 po. marmoladzie i dwóch szczotek do zamiatania? — Tak, Otto — przyznał Damazyn — masz rację, ale to tylko prowizorka, coś w rodzaju improwizacji na zadany temat. Przyjdzie jednak czas, kiedy... — Rozumiem — przerwał mu ostro przyjaciel. — Trudno mi jednak zgodzić się na taki brak subordy-nacji. Nic mi nie wiadomo o tym, byś został upoważniony do jakichkolwiek skoków w bok. Mamy teraz zbyt wiele kłopotów na głowie, by zabawiać się kosztem hitlerowców. Ten wasz polski indywidualizm... — Żeby nie ten, jak się wyraziłeś, „polski indywidualizm" — odparł słodko warszawiak — cała wasza organizacja, mój drogi, miałaby dziś gówno na patyku, a nie cztery odbiorniki i radiostację. Niemiec zmitygował się momentalnie. — Może masz i rację, może trochę przesadziłem. Nieraz przecież zaczynaliśmy od takich wariackich pomysłów. Chciałbym cię jednak prosić, a szczerze mówiąc traktuj to jak rozkaz, żebyś skupił się ną zaprojektowaniu jakiejś sensownej stacji nadawczej. Gwidon miał się już przyznać, że ma taki projekt gotowy, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Postanowił zrobić przyjacielowi niespodziankę. Tymczasem skonstruowane z takim trudem urządzenie nadawcze leżało bezużytecznie w warsztacie. Aż się prosiło, by skorzystać z tej szansy i przesłać aliantom dane dotyczące liczebności więźniów i załogi, powiadomić świat o nieludzkim terrorze panującym w Buchenwaldzie, wykonywanych egzekucjach i katowaniu więźniów. Jednakże Otto, z którym podzielił się swoimi zamiarami, ostro się im sprzeciwił. Nadajnik mógł być użyty tylko w szczególnie ważnych wypadkach, zresztą dane, o których mówił inżynier, i tak 84 przedostawały się poza obóz, docierając do niemieckich antyfaszystów. Organizacja obozowa miała z nimi pewne kontakty, krążyły potajemnie przenoszone grypsy. Argumentacja Rotha trafiła do przekonania inżynierowi, niemniej nadal pragnął wypróbować swoją stację nadawczą. Chciał się upewnić, czy wysyłane z dużej odległości sygnały zostaną odebrane przez jego odbiornik. — Najlepiej by było, żebyś pojechał do Weimaru i pomanipulował radiem gauleitera — zaśmiał się w końcu, gdy Polak dalej przypierał go do muru. — Nie skorzystam z tej miłej propozycji — odparł inżynier tym samym tonem. — To by trwało bardzo długo, a ja przecież nie mogę tutaj zostawić na pół dnia pracującego nadajnika, i to należącego do szefa obozu. Mógłbym natomiast wypróbować swój nadajnik w kinie. Zamelinowałem tam już taki zgrabny aparat pewnego oberscharfuhrera. Tym razem Otto nie wyrażał sprzeciwu. Inżynier nastawił więc, jak poprzednim razem, radio Schoberta i udał się do Kampfera, który powrócił z kantyny. Łatwo uzyskał jego zgodę, tłumacząc, że koniecznie musi pójść do kina i przygotować taśmy do niedzielnej projekcji. Tego jednak było mu za mało: postanowił wykorzystać esesmana do swego eksperymentu. — Mam jeszcze jedną prośbę — blefował dalej. — Właśnie podłączyłem radio lagerfiihrera Schoberta do przyrządów pomiarowych. Chciałbym, żeby na jutro było gotowe do odebrania i dlatego zależy mi na tym, panie kommandofuhrer, żeby nikt się przy nim nie kręcił, kiedy mnie tu nie będzie. — W porządku, idź spokojnie, już ja się tym zajmę. Drogę do kina pokonał Gwidon niemal biegiem. Przed barakiem, w którym mieściła się poczta, zwolnił, 85 gdyż minął lizę Koch. Paradowała w obcisłym dwuczęściowym kostiumie kąpielowym, prowokując zarówno esesmanów, jak i więźniów. O jej miłostkach mówiono otwarcie po obu stronach drutów, okraszając to pieprznym słownictwem. Sobie-szczański z lubością kolportował te dykteryjki. Uśmiechy zamierały jednak na ustach, gdy przypominano sobie o jej ulubionych abażurach z tatuowanej skóry zamordowanych haftlingów. Gwidon znowu przyśpieszył kroku. Zatrzymał się na chwilę przy bramie, przed okienkiem wartowni, gdyż tu każdy, przechodzący więzień musiał się meldować i był odnotowywany: „jeden do obozu...", ,,jeden z obozu..." Zadyszany, wpadł do kabiny, włączył aparat i poszukał tej samej fali, co poprzednio. Szczęście mu dopisało. Może nie tyle szczęście, ile zawodowa intuicja. Znowu usłyszał radio Lipsk na falach krótkich. Nadajnik działał więc bez zarzutu. Zadowolony z siebie, zawrócił w stronę komanda. Przy bramie minął transport, który właśnie przybył do obozu. Poznał rodaków. — Skąd? — zapytał pierwszego z brzegu. — Z Oświęcimia. Małe tu u was krematorium — wskazał tamten ruchem brody niewysoki komin. — I tylko jedno. Chłopcy — zwrócił się do swoich towarzyszy — nie zdążą nas tutaj wszystkich spalić! Odpowiedział mu ściszony śmiech. — Kto to? Co oh powiedział? — dopytywał się brutalny transportftihrer. Damazynowi chciało się śmiać, kiedy usłyszał, jak esesowcowi tłumaczono, że tamten więzień podziwia porządek panujący w tym obozie. NOCNE NARADY Jesienią 1943 roku MKO zlecił sztabowi wojskowemu przygotowanie planów zbrojnego starcia z załogą SS, przy czym opracowanie to miało być na tyle elastyczne, by można je było wykorzystać w każdych okolicznościach. Wymagania Komitetu w tym względzie określała aktualna sytuacja w Europie: wojna trwała, Armia Czerwona ciągle jeszcze spychała Wehrmacht za linię Dniepru i nic nie zapowiadało utworzenia w najbliższym czasie drugiego frontu. Miejsce, w którym zbierał się sztab wojskowy, miało w obozie złą sławę. Dziesiątki tysięcy ludzi skazano tutaj na wegetację w warunkach urągających wszelkiemu człowieczeństwu. W obozie wiedziano, iż tego, kto już się dostał do tej kolonii ogromnych namiotów i stumetrowych. baraków, wysyłano z reguły wkrótce wraz z najbliższym transportem. Starzy więźniowie z dużego lagru zapuszczali się tu tylko z konieczności, na polecenie organizacji lub by odszukać znajomego i pomóc w urządzeniu się w górnej części obozu. Esesmani unikali tego brudnego, tonącego w błocie miejsca, podobnie zresztą jak całego Małego Obozu. Nieprzypadkowo więc członkowie sztabu spotykali się właśnie tutaj, w służbowym pomieszczeniu jednego z nich — Heinera Studera, pełniącego funkcję higienisty. Zbierali się tu raz w tygodniu, o umówionej godzinie, aby wykonać polecenie Komitetu i przygotować dwa 87 plany: А — ofensywny і В — defensywny, które w razie potrzeby mogłyby się wzajemnie uzupełniać. Pewnego październikowego wieczoru Otto Roth podążał właśnie na kolejne posiedzenie sztabu. Więzień, stojący na warcie przy wejściu do Małego Lagru, tak zwany torhuter, znał go i przepuścił bez słowa. Panowała tak idealna, że aż niewiarygodna cisza i tylko ostre snopy światła, rzucane przez reflektory, przypominały, że była ona zwodnicza. Za tymi długimi i wąskimi strumieniami światła znajdowały się przecież lufy karabinów maszynowych, gotowych do strzału. Więzień, wykryty przez światła reflektorów, stanowił doskonały cel dla strzelca wyborowego. Elektryk zdawał sobie z tego świetnie sprawę, o niejednym już takim wypadku opowiadano w Buchen-waldzie. Dlatego też kierując się ku znanemu barakowi, uważnie śledził omiatające teren światła reflektora. Nieraz w ostatniej chwili udawało mu się skoczyć w ciemność. W pewnej chwili stłumił przekleństwo: potknął się o jakiś duży przedmiot. Nachylił się — i cofnął, ledwie powstrzymując okrzyk. Przed nim, w kałuży zeschłej krwi, leżał martwy człowiek ze zmasakrowaną głową. Wkrótce znalazł się w małej, schludnej izdebce Heinera, w której czekali już na niego członkowie sztabu. Pogadali chwilę o codziennych kłopotach, po czym od razu przystąpili do omawiania planu A, którego celem miało być uderzenie na obozową załogę i rozbicie poszczególnych oddziałów. Uzgodnili, że atak powinien nastąpić we wczesnych godzinach rannych, gdy komanda robocze wyjdą za bramę. Zmieszane z masze- 88 rującymi kolumnami grupy bojowe uderzą na esesmanów we wcześniej ustalonym momencie. Sztabowcy, pochyleni nad mapą Buchenwaldu, opracowaną przez więźniów pracujących w biurze budowlanym, przydzielali zadania dowódcom poszczególnych grup narodowościowych. Zaplanowano kolejne uderzenia na wszystkie obiekty zajmowane przez SS, ustalono liczebność grup bojowych i rodzaj uzbrojenia. Powoli zarysowywał się spójny wewnętrznie plan, oparty na danych, skrupulatnie zebranych przez dziesiątki zaufanych wywiadowców. Dzięki nim właśnie kierownictwo organizacji wojskowej znakomicie orientowało się, jaką siłą dysponowały poszczególne jednostki SS. Najdłużej dyskutowano nad planem ataku na koszary Waffen SS. Według jednej z wersji, przedstawionej przez Kuhna, grupy bojowe pozorując wykonanie najrozmaitszych robót, miały się przedostać na teren koszar przed zaplanowaną akcją. Atak miałby się rozpocząć wewnątrz budynku, poczynając od najwyższego piętra. Po przełamaniu pierwszego oporu nieprzyjaciela, atakujący schodziliby coraz niżej; w tym samym czasie zaś rozlokowani przy oknach strzelcy wyborowi otworzyliby ogień do esesmanów próbujących ratować się ucieczką. Ernst Haberland z kolei doradzał wykorzystanie kanałów, którymi więźniowie przedostaliby się na teren koszar, opanowali parter, uniemożliwiając odsiecz i wspierając walczących na górnych kondygnacjach. W końcu, po wielu nocnych naradach spędzonych na rozważaniu wszystkich możliwych wariantów ustalono, że koszary zostaną zaatakowane z trzech stron, rozstawieni zaś naokoło strzelcy będą ostrzeliwać esesmanów uciekających oknami. W tym samym czasie więźniowie przebrani za robotników opanują mieszczą- 89 се się na górnych piętrach magazyny broni, potem zaś, spychając załogę, ruszą w dół. Wreszcie duże grupy bojowe wtargną do koszar kanałami. Nieprzyjaciel, wzięty w trzy ognie, mimo swej przewagi liczebnej i lepszego uzbrojenia zostanie zniszczony lub będzie się musiał poddać. Członkowie sztabu liczyli się oczywiście z możliwością, że dowództwo SS zarządzi likwidację obozu i wymordowanie więźniów. W takim wypadku pozostawała rozpaczliwa obrona aż do końca. Nikt nie zamierzał tanio sprzedać swojego życia. Podczas tych nocnych narad jeszcze raz powrócono do sprawy radiostacji i nawiązania za jej pośrednictwem łączności z aliantami. Wywiad więźniarski, co prawda, rozpracował już wcześniej centrale telefoniczne i stanowiska dalekopisu, dysponował także danymi technicznymi* „iskrówki" komendantury SS. Zebrano również wszystkie potrzebne informacje dotyczące specjalnego urządzenia świetlnego, służącego do porozumiewania się z lotniskiem Nohra. Wszystkie te obiekty figurowały w ofensywnym planie A, zaś znajdujące się w nich środki łączności miały być wykorzystane podczas ataku. Łączność z aliantami należało jednak nawiązać wcześniej, przed szturmem na koszary SS. Mało kto wierzył, by w warunkach obozowych było to w ogóle możliwe; z niedowierzaniem przysłuchiwano się wywodom Rotha. Radiostacja była zbyt skomplikowanym urządzeniem, by mógł ją zbudować więzień pracujący w warsztatach, poza tym trudno było ją ukryć. — Może to się wydawać nieprawdopodobne, ale mamy fachowca, który zbuduje takie urządzenie i wyśle do aliantów wezwanie o pomoc — tłumaczył niedowiarkom zirytowany Otto. — O schowku też już pomyśleliśmy, sam diabeł go nie znajdzie. 90: — Zwrócimy się z tym do Waltera — uciął dyskusję Studer, szef sztabu organizacji wojskowej. — Niech Komitet zadecyduje. A teraz mam dla was dobrą wiadomość. Naszemu wywiadowi udało się .przemycić do Lagerschutzu dwudziestu czterech pewnych ludzi. Straż obozową — „Lagerschutz" — utworzono za zgodą esesmańskiego dowództwa. Przez wprowadzenie do niej swoich ludzi Komitet uzyskiwał nowe źródła informacji o posunięciach wroga, ^Wiadomość była niespodziewana i już się miały posypać pytania, gdy Studer przerwał nagle, a wszyscy wstrzymali oddech. Z sieni dało się słyszeć skrzypienie drzwi. Był to umówiony sygnał, że nadchodzi ktoś obcy. Kroki tymczasem stawały się wyraźniejsze, całkiem bliskie, i gdy już zgromadzeni przygotowali się na najgorsze, zaczęły się oddalać. Choć zebranym przestało już grozić niebezpieczeństwo, postanowiono kończyć zebranie. Jeszcze tylko Otto przekazał najświeższą nowinę: kolegom z komand elektryków udało się skombinować sporo aparatów telefonicznych, około trzech tysięcy metrów kabla polowego i kilka bębnów. Wywołało to prawdziwy entuzjazm. — Jak na jeden tydzień, to nieźle — ucieszył się Studer. Rozchodzili się pojedynczo w krótkich odstępach czasu. — No i co z tym nadajnikiem? — dopytywał się Haber land, gdy zebrali się w kilka dni później. — Kierownictwo ma zdania podzielone — odpowiedział Harry Kuhn. — Walter i paru innych... — Człowieku! — naskoczył na niego Otto Roth, któremu ta sprawa dopiekła do żywego. — Powiadam ci, że mam w naszym komando i takich, co z blaszanej 91 puszki potrafią zrobić wspaniały świecznik. I mam takiego, który na radiostacjach zna sią lepiej niż cała załoga Phillipsa. Czy to ci nie wystarczy? Zdecyduj sią wreszcie. Ty i inni. — Czekaj, wariacie, nie dałeś mi dokończyć — w skrytych za okularami oczach Kuhna pojawił się uśmiech. — Właśnie miałem wam powiedzieć, że po prostu nie wszyscy wierzą w możliwość zbudowania nadajnika, choć każdy by tego chciał. W tej sytuacji decyzję pozostawiono nam. Budowę krótkofalówki uchwalili jednogłośnie. Otto odetchnął z ulgą. Nie tylko dlatego, że postawił na swoim. Swego czasu polecił przecież Damazynowi skonstruowanie radiostacji, powołując się na rozkaz kierownictwa organizacji, gdy tymczasem była to je-, szcze wtedy tylko jego osobista inicjatywa. Przekroczył tym samym niejako swe uprawnienia, bo choć rzeczywiście rozmawiał już dawno na ten temat z Bartlem, to jednak konkretne decyzje jeszcze wówczas nie zapadły. Stało się to dopiero teraz, tej właśnie nocy. DRUGA LAMPA • Otto Roth długo zastanawiał się, nim powierzył montaż radiostacji polsko niemieckiej spółce: Damazynowi, Arnimowi Waltherowi i Herbertowi Thiele. Nie było to wszak najlepsze rozwiązanie: Otto dbał zawsze o przestrzeganie żelaznych reguł konspiracji, które w tym wypadku nie mogły być zachowane. Wybrani przez niego więźniowie mogli się przecież wzajemnie zdekonspirować. W gruncie rzeczy jednak i tak już dużo o sobie wiedzieli, a poza tym frankfurtczyk obdarzał całą trójkę bezgranicznym zaufaniem. Damazyn i jego niemieccy przyjaciele ostro zabrali się do roboty. Już wkrótce po decyzji kierownictwa dysponowali schematami krótkofalówek, odbierających fale o długości 30-—40 m, i rysunkami technicznymi poszczególnych części, sporządzonymi przez inżyniera jeszcze w Trafo II. Poszczególne detale, w tajemnicy przed kommandofuhrerami, dostarczyli Arthur Ullrich i Thiele. Reszta należała już do Damazyna. Ostateczny montaż urządzenia miał się odbyć, tak jak to sobie inżynier wcześniej zaplanował, w kabinie obozowego kina. Było to znakomicie obmyślone miejsce: inżynier, pracując nieraz do późnych godzin wieczornych, nie musiał się obawiać nagłych inspekcji. Funkcja operatora kinowego stanowiła najlepsze, jakie tylko mogło być, alibi. Poza tym można było przy pierwszym seansie stacji skorzystać ze wzmacniacza kinowego, używanego przy projekcji filmów dźwięko- 93 wych i z instalacji piorunochronowej, która mogła stanowić antenę, emitującą sygnały radiostacji. Oczywiście sam przewód od piorunochronu nie mógł pełnić tej funkcji: trzeba go było wcześniej poddać pewnym nieskomplikowanym, acz koniecznym zabiegom. Kapo Lagerelektriker Arthur Ullrich po wielu latach spędzonych w obozie przywykł do najbardziej nieraz» dziwacznych i zaskakujących sytuacji, jednak prośba, z jaką zgłosił się do niego Otto, przerastało jego możliwości zrozumienia. Miał mianowicie tak przygotować instalację piorunochronową, by mogła służyć za antenę. Zachodził w głowę, do jakiej to akcji mogłaby więź- ; niom być potrzebna antena, jednak nie oczekiwał od Rotha dodatkowych wyjaśnień. Przyzwyczaił się, że jeśli frankfurtczyk o coś prosi, to znaczy, że żąda tego kierownictwo organizacji. -— Dobrze, Otto, zajmę się tą sprawą — zgodził się po namyśle — nie bardzo jednak wiem, jak się do tego zabrać. Nie znam się przecież na antenach. — Nie musisz się znać. Masz tu dokładne szkice, co i jak trzeba zmienić. Popatrz, tu z boku wszystko jest opisane co do joty. Otto nie miał mu zamiaru tłumaczyć, że rysunki te sporządził polski radiowiec. — Rozgryź to sobie Arthur, a jeżeli coś ci nie będzie pasować, powiesz mi po apelu, i jutro dostaniesz wyjaśnienie. Kapo nie był zachwycony tym zleceniem, gdyż dla tak poważnych manipulacji musiał stworzyć sobie i swoim elektrykom bezpieczne alibi. Poszedł więc do kommandofuhrera i zameldował, że odgromnik dawno już nie był sprawdzany i należałoby, zgodnie z przepisami, przeprowadzić jego kontrolę. Być może, instalacja jest w którymś miejscu przerwana i już nie chroni obozu przed wyładowaniami. 94 Scharfiihrer, wyśmiawszy wpierw zapobiegliwego elektryka, tak troszczącego się o swoje życie, udzielił zgody i Ullrich mógł wyznaczyć Herberta Thiele i Ericha Bauera do tego niecodziennego zadania. Elektryce nie mieli zbyt wielu pytań, szkice i załączona legenda były nader przejrzyste. — Gdyby ktoś pytał, co robicie na dachu, odpowiadajcie, że na rozkaz kommandofuhrera z DAW sprawdzacie instalację — doradził Ullrich. — Sprawdzimy, sprawdzimy, szefie... — więzień numer 337 zrobił perskie oko. — Tak go przygotujemy, że każdego esesmana, który by się znalazł pod nim w czasie burzy, z miejsca trzaśnie piorun — dodał Bauer. Następnego dnia obaj elektrycy wydostali się na dach kina. Zgodnie z planem przecięli linkę w czterech miejscach, odłączając piorunochron od budynku na samym środku dachu. Przecięte miejsca pokryli specjalnymi zasuwkami z wulkanizowanego włókna. W ten sposób powstał swoisty półfalowy dipol, dzięki któremu sygnały z nadajnika mogły być posłane w świat. Kapo Ullrich, który w końcu zorientował się, do czego miała służyć ta przedziwna „antena", nie miał się już nigdy dowiedzieć, czy jego pomocnicy wpadli na to samo. Zresztą, gdyby nawet się domyślili, i tak nie puściliby pary z ust. Znali przecież dobrze często powtarzane na wolności powiedzenie: „Milczenie jest srebrem, a gadanie — obozem koncentracyjnym". Od dłuższego już czasu Damazyn zastanawiał się, dlaczego praca nad nadajnikiem idzie mu tak opornie Ciągle wyłaniały się nowe trudności. Już przy pierwszej próbie uruchomienia aparatu okazało się, że ma 95 on wiele usterek, utrudniających normalną pracę. Druga próba była również nieudana. Wyglądało na to, że polsko-niemiecką spółkę czeka jeszcze wiele pracy. Udało im się natomiast uzyskać niezmiernie ważną wiadomość, która bardzo ucieszyła Damazyna. Otto powiadomił go, że nadajniki używane przez aliantów pracują na fali długości 36,8 ni. Tę niezwykle istotną informację otrzymano po nawiązaniu poufnego kontaktu z trzymanymi w izolatkach lotnikami angielskimi zestrzelonymi przez niemiecką artylerię. Po wrześniowej inwazji aliantów na Półwysep Apeniński nasiliły się bowiem zmasowane naloty na terytorium Rzeszy. Bombowce RAF i US AF, startujące z lotnisk rozmieszczonych na południu Włoch, docierały aż do środkowych Niemiec. Ponieważ piloci musieli się liczyć z ewentualnością przymusowych lądowań, pokładowi radiotelegrafiści znali częstotliwość stacji naziemnych. Od nich to właśnie pochodziła wiadomość umożliwiająca w przyszłości nawiązanie kontaktu. Póki co, planowana łączność z wyzwolicielską armią odwlekała się jednak w nieskończoność. Montaż radiostacji nie został zakończony, brakowało niezmiernie ważnej części: klawiatury do wystukiwania alfabetu Morse'a. Część ta, zgodnie ze zleceniem Rotha, miała zostać sporządzona przez Herberta Thiele w warsztacie. Nagabywany przez inżyniera Walther zapewnił go, że już niebawem „fortepian" — jak zażartował — zostanie dostarczony do jego kabiny. Pewnego mroźnego ranka Arnim Walther wziął ze sobą kanister i .wybrał się jak zwykle do Małego Obozu. Był już w połowie drogi, gdy nagle zatrzymało go ostre: „Halt". 96 Spod najbliższego baraku ruszył ku niemu esesman. — Pokaż, co trzymasz w ręku — zażądał, zatrzymawszy się przed Waltherem. Więzień zerwał czapkę z głowy, przyjął odpowiednią postawę i zameldował. — Haftling ochronny numer 2937, elektryk obozowy, ze smarem dla pralni, panie scharfuhrer! Mówiąc to podsunął rękę usmarowaną olejem niemal pod nos esesmana. — Zabieraj te łapy, brudna świnio! — wrzasnął scharfuhrer, rozeźlony tą poufałością — i zjeżdżaj stąd szybko, jeśli "chcesz wrócić na własnych nogach... Więźniowi tylko o to chodziło — za chwilę był już w pobliżu wejścia, przy którym postawił kanister i szybko zawrócił, nie spuszczając go jednak z oka. Punktualnie o dziesiątej zmieniły się posterunki na wieżach strażniczych. W momencie, gdy nowy wach-man przejmował wieżę nr 5, kanister zniknął, i w dwie minuty później znalazł się w ręku Leonida Krawczen-ki, który zaraz też wyjął ukryty w podwójnym dnie pakiecik. Po dziesięciu minutach elektryk powtórnie pojawił się przy bramie Małego Lagru. Pozostawiony przez niego kanister stał w tym samym miejscu. Wieczorem ślusarz z DAW, Konstaritin Leonów, dawniej telegrafista I klasy, ćwiczył już na dostarczonej mu klawiaturze nadawanie znakami Morse'a. Zgodnie z decyzją sztabu wojskowego Rosjanin miał dublować Damazyna, który nie był dostatecznie biegły w języku rosyjskim. Pewnego wieczoru Damazyn i jego niemieccy współpracownicy siedzieli w kinowej kabinie, pracując nad dopasowaniem anteny do nadajnika. Inżynier właśnie 7 — Depesza zza muru, Э7 podłączył urządzenie do sieci i już za chwilę mieli się zabrać do pracy, gdy nagle spostrzegli, że jedna z lamp zaczyna powoli gasnąć. SS wyłączyła prąd w całym obozier~ — Módlmy się, żeby to nie miało nic wspólnego z radiostacją — powiedział Damazyn. — Jeżeli modlitwa pomoże ci zażegnać niebezpieczeństwo... — uśmiechnął się pocztowiec Morgenstern. — Christen werden Sozialisten * — Arnim Walther przytoczył swoją ulubioną maksymę. — A cóż to znowu za szajba odbiła tym draniom? — Musieli nas zwąchać — stwierdził Herbert. Miał na myśli mieszczącą się na wieży Bismarcka, tuż za obozem, stację pelengacyjną, o której doniósł więźniarski wywiad. Tymczasem druga lampa świeciła pełnym blaskiem. Była bowiem podłączona do oddzielnego źródła zasilania, utrzymującego pod napięciem druty otaczające obóz. Dzięki przypadkowej awarii konspiratorzy nauczyli się korzystać z tego łatwo dostępnego źródła. Było to jeszcze jedno, niezmiernie dla nich ważne doświadczenie. Damazyn dopiero po chwili wyłączył nadajnik. Morgensternowi tymczasem wrócił jego dobry humor. Klepnął mocno Walthera w ramię. — Twoje powiedzonko było niezłe — powiedział, uśmiechając się chytrze. — Ale ja mam jeszcze lepsze. Nauczyłem się go siedząc w więzieniu z pewnym gościem, który tak mnie pouczał: „Ob du Sozialdemokrat bist oder Christ oder Kommunist, du tragst dein Vermachtnis".2 To brzmi lepiej niż w twoim wydaniu. Nie uważasz? 1 Christen werden Sozialisten — Chrześcijanie staną sią socjalistami. 2 Ob du Sozialdemokrat... — czy jesteś socjaldemokratą, chrześcijaninem czy komunistą, dźwigasz swój los. 98 / Pogodny nastrój prysnął jednak prędko, gdy znowu powrócili do spraw, którymi żyli wszyscy więźniowie. Od wielu miesięcy, a ściślej od lutego 1943 roku, kiedy Goebbels proklamował „wojnę totalną" zapowiadając użycie „Wunderwaffe" *, nie było końca docierającym do obozu transportom. Buchenwald pękał już w szwach, znajdowało się w nim prawie 40 tysięcy więźniów. Na kierownictwie podziemnego ruchu oporu spoczęła ogromna odpowiedzialność za życie tych ludzi, spędzonych ze wszystkich podbitych krajów Europy. Nikt jednak nie znał planów SS, choć oczywiście można się było spodziewać najgorszego. -Л---------------- 1 Wunderwaffe — (dosł. „cudowna broń") rodzaj pocisków kierowanych, skonstruowanych w 1936 roku, używanych przez Niemcćw podczas II wojny światowej (gł. przeciw Anglii). Zgodnie z obietnicami hitlerowskiej propagandy użycie tej brcni miało zapewnić Niemcom zwycięstwo. i PODZIEMNA BRYGADA „FREIHEIT Rok 1944 przyniósł zwycięstwa koalicji antyfaszystowskiej na wszystkich frontach toczącej się wojny. Armia Czerwona po wielkiej ofensywie od Wielkich Łuków po Morze Czarne przekroczyła Dniepr. We Włoszech alianci, w tym II Korpus Polski, ruszyli do ofensywy na hitlerowską „linię Gustawa". Cały świat wstrzymał oddech oczekując otwarcia, drugiego frontu, na co przyszło jednak czekać jeszcze długie miesiące. Nikt poza fanatykami z kręgów NSDAP i Hitlerjugend nie wątpił, że rozpoczął się początek końca „tysiącletniej Rzeszy", liczącej sobie ponad dziesięć lat. Zarazem jednak stawało się coraz bardziej oczywiste, że dogorywająca III Rzesza, a zwłaszcza jej „sztafety ochronne" SS, dążyć będą do likwidacji więźniów zamkniętych w obozach. Rozpoczął się wyścig z czasem. Należało za wszelką cenę uprzedzić likwidacyjne plany SS. Pospiesznie sformowano podziemne oddziały bojowe. Ze względów konspiracyjnych Kuhn i Studer polecili stosować w organizacji wojskowej system trójkowy, wyjątkowo mogło znaleźć się w drużynie pięciu więźniów. W ten sposób powstały plutony, kompanie i bataliony, które złożyły się na brygadę „Freiheit" К Nazwa ta była również hasłem, którym żołnierze podziemia porozumiewali się między sobą. 1 „Freiheit" — „Wolność" 100 Sztab wojskowy podzielił obóz na sektory. Dowództwo każdego z nich otrzymało oryginalne wojskowe instrukcje obchodzenia się z panzerfaustem — ręczną bezodrzutową bronią przeciwpancerną. Bezustannie odbywały się ćwiczenia wojskowe — używano do nich niemieckich mauserów oraz karabinu z obciętą lufą i kolbą — a także szkolenia z obrony przeriwczołgowej i walk ulicznych. Szczególnie wysoko cenieni byli w tej specjalności żołnierze Gwardii Ludowej. Niektórzy z nich mieli za sobą słynną akcję bojową na Cafe Club czy niemiecki bank KKO w Warszawie. Aresztowani przez gestapo, sieflzieli w obozie na fałszywych papierach. Spośród wszystkich podziemnych formacji najliczniejsze były bataliony radzieckie, składające się przeważnie z jeńców wojennych, gotowych w każdej chwili uderzyć na esesmanów. Rosyjscy więźniowie byli w obozie znani ze szczególnej nienawiści do faszystów, oni też najczęściej podejmowali śmiałe próby ucieczek, kończące się jednak z reguły tragicznie. Schwytanych zbiegów skazywano i natychmiast wykonywano na nich wyrok. Szubienica, na której tracono uciekinierów, ustawiona była na podwórku krematorium. Naprzeciwko niej, pod wysokim drewnianym płotem walały się rzucone na stertę mundury żołnierzy radzieckich, których w tym miejscu zastrzelono i spalono. Rosjanie szli na śmierć niepokornie. Jeden z nich, Grigorij N., nie czekając aż go poprowadzą pod pętlę, wskoczył na stertę ubrań, przesadził ogrodzenie i zniknął z oczu zaskoczonych esesmanów. Grigorija wytropiono dopiero po dwóch dniach. — Mam dla ciebie piękną śmierć — szydził z niego lagerfuhrer Schobert. Tym razem związano więźniowi ręce na plecach \ iii i tak — obrzucanego wyzwiskami, z psami gotowymi do skoku — poprowadzono pod szubienicę. I znowu stało się coś całkowicie nieoczekiwanego. Grigorij wyskoczył ze swoich drewniaków, odepchnął prowadzących go oprawców i puścił się biegiem w stronę obozowych ogrodów. Poszczuto na niego psy. Z unieruchomionymi, wykręconymi do tyłu rękami był wobec nich całkowicie bezbronny. Za chwilę spadły na niego razy bykowców i miażdżące uderzenia esesmań-skich butów. Nie dowleczono go nawet do szubienicy. Zaraz za płotem rozległy się parokrotne wystrzały z pistoletów. Dłużej niż Grigorij N. miał cieszyć się wolnością Jurij Łomakin. Kiedy zdecydował się na ucieczkę, organizacja powierzyła mu ważne zadanie. Miał skontaktować się z komórką antyfaszystowskiej organizacji Neubauera, dostarczyć jej plan Buchenwaldu oraz powiadomić o zbrodniach obozowej SS. Ucieczka została znakomicie przygotowana, ale — jak to często się zdarzało — przypadek zadecydował o jej tragicznym finale. Łomakin został zdemaskowany w okolicach Weimaru. Zdążył zniszczyć tylko część bibuły. Odstawiono go z powrotem do obozu i wtrącono do bunkra, w którym oczekiwał na wyrok. Rozkaz z Berlina był jednoznaczny — powiesić. Nikt nie mógł przypuszczać, że prowadzony na śmierć Rosjanin zdecyduje się nie oddawać swojego życia darmo. Tymczasem Łomakin zdążył jeszcze zranić przechowywanym w bucie nożem najbliżej stojącego Niemca, innego zaś ugodzić w gardło. Ten ostatni cios okazał się śmiertelny. Przy zbiegu znaleziono nie zniszczone przez niego notatki dotyczące krematorium i ofiar obozowego szpitala. Rozwścieczyło to esesmanów do tego stopnia, że zarządzili dla wszystkich więźniów jednodniową karną 102 głodówkę. Buchenwald zazdrośnie strzegł swoich krwawych tajemnic. Równie mocno zapisała się w pamięci buchenwald-czyków historia Władimira Kowalenki, skazanego na śmierć za pobicie esesmana. Kiedy Niemcy przyszli do jego celi, by wyprowadzić go na egzekucję, runął na pierwszego z brzegu, wyrwał mu sztylet zza pasa i wbił w brzuch. Ugodzony esesman runął na ziemię. W tej samej chwili padły strzały. Władimir złamał się w pół i osunął na betonową posadzkę. Zaraz potem jego ciało zaniesiono do krematorium i spalono. Takich ludzi jak Grigorij, Jurij i Władimir było w batalionach radzieckich wielu. Po długich miesiącach przygotowań konspiracyjny sztab dysponował wyszkolonymi i gotowymi na wszystko oddziałami, ale mimo stałych akcji „organizowania" broni, nie mógł jej zapewnić wszystkim swoim żołnierzom. Poszczególne grupy narodowościowe starały się więc „dozbroić" na własną rękę. W ten właśnie sposób Polacy przeszmuglowali do obozu kilka naganów, a nawet jeden panzerfaust. Znany był również wtajemniczonym wyczyn niemieckiego więźnia z grupy Rotha, który ukradł rewolwer samego komisarza Le-claira, gdy ten udał się na obiad do kasyna oficerskiego Fuhrerheim i powiesił pas z bronią w szatni. Trudno było w warunkach obozowych zachować wszystkie te akcje w tajemnicy — hitlerowcy mieli wśród więźniów także i swoich szpicli. Nieraz konspiratorzy byli o krok od wpadki i tylko przypadkowi należy zawdzięczać, iż mimo meldunków nie zostali zdemaskowani. Jeden z takich szczęśliwych przypadków miał miejsce po akcji więźniów radzieckich, którym udało się i 103 zdobyć kilkanaście rewolwerów. Jak się jednak wkrótce okazało, wyczyn ten nie pozostał nie zauważony. Pierwszym, który się o tym dowiedział, był Morgenstern. Siedząc w studzience kablowej podsłuchiwał przez monterski telefon rozmowy oficerów SS i przypadkowo wysłuchał relacji jakiegoś „cynkiera", który donosił gestapowcom z Politische Abteilung o broni przechowywanej przez więźniów radzieckich. Po drugiej stronie kabla rozpętała się natychmiast prawdziwa burza: Leclair wykręcił numer lagerftihrera i zaczął wrzeszczeć o „grosse Schweinerei" i w lagrze, żądając natychmiastowej rewizji w barakach jenieckich. Telefonista, nie czekając nawet na zakończenie rozmowy, opuścił pospiesznie swoje stanowisko i udał się na poszukiwanie Rotha. Znalazł go w kantynie, gdzie ten właśnie kupował papierosy dla Kampfera. Słysząc o co chodzi, Roth pobiegł do kancelarii obozowej, w której pracował Keim — kapo więźniarskiej służby porządkowej, a zarazem zaufany członek organizacji. Keim nie na darmo cieszył się wśród więźniów opinią człowieka z refleksem. Natychmiast pchnął zaufanego podkomendnego z ostrzeżeniem do Simakowa, sam zaś zameldował się u Schoberta w jego biurze przy wartowni. — Herr hauptsturmfuhrer, uzyskałem wiadomość, że Rosjanie mają ukrytą broń. To wielkie świństwo taka rzecz w lagrze — więzień pałał świętym oburzeniem. — Nie wolno im tego puścić płazem. Ordnung muss sein! 2 Przysadzisty SS-Fiihrer obrzucił więźnia badawczym spojrzeniem. . t / — Hast recht, du roter Vogel3. Potrzebny nam po- 1 Grosse Schweinerei — wielkie świństwo. 2 Ordnung muss sein — porządek musi być. 3 Hast recht... — masz rację czerwony ptaszku. 104 rządek. Prawdziwie niemiecki porządek. — Mówiąc to uderzył parokrotnie szpicrutą po cholewie buta. — Ale czego właściwie chcesz? — Melduję posłusznie gotowość służby porządkowej do przeprowadzenia u Iwanów gruntowej rewizji. Już my ich oduczymy ukrywania broni! Oficer zawahał się. Podsunięty przez więźnia po-rrfysł, bez precedensu w dotychczasowej praktyce obozowej, zaczynał mu się podobać. — Muszę się nad tym zastanowić, ale wydaje mi się, że to niezły pomysł. Du alter Spitzbube...1 — spojrzał na wyprężonego przed nim więźnia jakby z odcieniem uznania. Keim zaśmiał się w duchu. Doskonale przecież wiedział, gdzie Rosjanie przechowują zdobyte trzy rewolwery. Po krótkiej wymianie zdań z rapportfuhrerem Weh-rle, hauptsturmfuhrer wyraził zgodę na przeprowadzenie rewizji przez Lagerschutz. Czerwony kapo zebrał błyskawicznie swoich ludzi i udał się wraz z nimi do baraków więźniów rosyjskich. Pistolety w tym czasie ukryte zostały w innym bezpiecznym miejscu. Hałasując co niemiara, przewrócili wszystko do góry nogami, wypatroszając słomę z sienników i opróżniając całkowicie szafki w jadalniach. Browningów oczywiście nie znaleziono. „Wykryto" natomiast kilka zapalniczek, dwa świeczniki i żelazną klamrę do pasa — wszystko fuchy z DAW. Trofea te Keim osobiście złożył w ręce szefa raportu. Z trudem krył rozbawienie, kiedy Schobert wycedził pod jego adresem pochwałę za sprawnie przeprowadzoną akcję. Tajemnica tej niezwykłej łaskawości esesmana pręd- Du alter Spitzbube — stara szelmo- 105 ko się wyjaśniła. Schobert nie tak znowu całkiem dowierzał „porządkowym". Posłał więc w ślad za nimi rottenftihrera, który z ukrycia obserwował „pogrom" w rosyjskim bloku, a potem złożył przychylne dla kapo sprawozdanie. Щ Jeszcze raz udało się oddalić wiszące nad organizacją niebezpieczeństwo. ARSENAŁ Mimo doraźnych akcji, broni, którą dysponował ruch oporu, było wciąż za mało, by można było snuć plany ataku na obozową załogę. Potrzebne były duże dostawy karabinów, pistoletów maszynowych, amunicji i granatów. Zaczęto więc poszukiwać innych sposobów zasilenia podziemnego arsenału. Okazja taka pojawiła się, gdy Willi Seyfert, kapo z biura zatrudnienia, powiadomił Rotha, że poszukuje się więźnia na stanowisko oberkapo w zakładach zbrojeniowych Gustloff-Werke. Natychmiast zgłoszono kandydaturę „czerwonego" Hansa Kempnera, doświadczonego szmuglera z DAW, a zarazem zaufanego członka organizacji. Dowództwo obozu wyraziło zgodę i nie-baweńi Hans rozpoczął pracę. Korzystając z pomocy współdziałających z nim więźniów — kontrolerów technicznych, Kempner wycofywał co jakiś czas rzekomo wadliwie wykonany karabin czy rewolwer. Odrzucona broń trafiała później, często najbardziej nieoczekiwaną drogą, do obozu. Zdarzyło się więc, że broń szmuglowano w beczce ze śmieciami, wywożonymi przez kolumnę transportową. Innym znów razem wysyłano ją, pod brudną odzieżą ochronną do obozowej pralni. W pamięci Kempnera i jego współtowarzyszy zapisała się również wysyłka pewnej skrzyni, która — zgodnie z papierami frachtowymi i przylepionymi napisami — zawierała aparaturę Roentgena dla obozo- 107 wego szpitala. W rzeczywistości w pudle spoczywały trzydzieści dwa karabiny. Pod nadzorem dwóch esesmanów przewieziono skrzynię przez obozową bramę i wyładowano na zaimprowizowanej rampie bloku nr 18. Stąd, na zlecenie Rotha, przesyłkę ukryto w schowku wykopanym pod barakiem rewiru. Niebawem po tej dużej partii do obozu dotarły następne 24 karabiny, które schowano w przemyślnym schowku — dobudowanej do pieca niewielkiej przy-murówce — mieszczącym się w Oddziale Instytutu Higieny Waffen SS. Czterdzieści karabinów ukryto w niemieckim bloku nr 38 i polskim nr 37, resztę zaś złożono, pod grubą warstwą ziemi, w skrzyniach--kwietnikach na rewirze oraz w obozowych kanałach. W ten sposób organizacja dysponowała już niemałym arsenałem, który w każdej chwili mógł zostać użyty. Oberkapo z zakładów Gustloff-Werke mógł sobie pogratulować szmuglerskiego sprytu i szczęścia, towarzyszącego mu we wszystkich tych niebezpiecznych operacjach. Nie wszystkie bowiem przesyłki docierały do obozu bez przeszkód i nieraz tylko szczęśliwy traf decydował o pomyślnym przebiegu całego przedsięwzięcia. W jednej z takich szczęśliwie kończących się historii przypadkowo uczestniczył Polak, Aleksander, Cichocki, zastępca blokowego w 51 baraku kwarantanny w Małym Lagrze. Otrzymał pewnego dnia wiadomość, że w Haftlingsktiche 1 dają na obiad rzadko widziany rarytas: kartoflankę z makaronem, czyli nudle. Przed południem zebrał sztubowych i sprzątaczy, po ezym> w piątkę udali się pod kuchnię. Zastali już tutaj tłum oczekujących na fasunek. Zza szerokiego parterowego okna kolejno wystawiano napełnione naczynia. Traga- 1 Haftlingskiiche — kuchnia dla więźniów. 108 rze chwytali kocioł za rączki i spieszyli z nim do bloku. Cichocki był już blisko smakowitego posiłku, gdy raptem z tyłu rozległ się szmer. Polak obejrzał się. Od bramy zmierzała w stronę kuchni grupa oficerów i podoficerów SS w białych kitlach. — Komisja — dosłyszał czyjś głos. — Idą na inspekcję kuchni. Hej, wy tym! — zawołał jeden z niemieckich więźniów — Macie gości... Najbliżej stojący kucharz w lot zorientował się w sytuacji i szepnął coś swemu koledze. Powstało małe zamieszanie. W tej samej chwili, kiedy przybysze znikli za drzwia^ mi wejściowymi, wyrzucono Cichockiemu jego cztery kotły. Ba, nawet piąty. Spojrzał ze zdumieniem na ten niebywały dar, spadły jak manna z nieba, ale kuchcik syknął: — Zjeżdżaj z tym, ale prędko. Nie namyślając się dłużej pisarz blokowy dał kolegom sygnał do odejścia. Porwali za uchwyty, i to pochylając się z wysiłku, to prostując zgięte plecy, ruszyli w stronę wejścia do Małego Obozu. Podjedzą sobie chłopaki — myślał rozczulony Cichocki. Miał w swoim baraku tylu straszliwie wygłodzonych, sama nędza. Każdemu ćwierć chochli — planował z góry. — Tylko tym, co nie dostają paczek. Wnieśli kotły na izbę В і odeszli do swoich zajęć. Tylko on, pisarz blokowy, pozostał na straży: musiał pilnować jedzenia. Z ciekawości uniósł pokrywę pierwszego z brzegu kotła i... zesztywniał. Z zupy wystawały dwie czarne lufy. Gorączkowo rzucił się do następnego naczynia — to samo! Pospiesznie otwierał następne, ale te były czyste. Po raz pierwszy od długiego czasu oświęcimiak Cichocki, człowiek o żelaznych nerwach, poczuł strach. 109 Zwyczajny, ludzki strach. Historia była tak nieprawdopodobna, że nie dawała się logicznie wytłumaczyć. Szok potęgował w nim lęk przed wpadką. Po chwilowym oszołomieniu zaczął działać, trochę automatycznie, jakby się nie zastanawiał nad tym, co robi. Wziął ręcznik i owinął nim lufy, po czym udał się do sypialni i wsunął zawiniątko w swój siennik. Ledwie zdążył wygładzić posłanie, gdy wtargnęli wygłodniali więźniowie z komand. Rozpoczynała się przerwa obiadowa. Wydarzenie, które tak wstrząsnęło polskim więźniem, stanowiło nieoczekiwany finał kolejnej akcji Kempnera, przemycającego broń dla konspiratorów. Tego właśnie dnia udało mu się podrzucić cztery lufy karabinowe na wózek z kartoflami należący do Trans-portkolonne. Był ostry przednówek 1944 roku i obie kartoflarnie, esesmańska i więźniarska, świeciły pustkami. Na szczęście zdołano zakupić większą ilcść ziemniaków w okolicznej wiosce. Ładunek przeznaczony dla obozu zwożono partiami. Kapo transportowców, jeden z ludzi Rotha, przekazał paczkę wtajemniczonemu pomocnikowi kucharza, który chwilowo ukrył ją w kuchni. Wieczorem miał ją odebrać Otto. Niespodziewana wizyta gości z Berlina pokrzyżowała jednak te plany. Ratując siebie i kolegów przed wsypą, kucharz wcisnął lufy do kotłów, które akurat podsunięto mu do napełnienia. Kiedy tylko przerwa obiadowa dobiegła końca i tłum „muzułmanów" odmaszerował do pracy, Cichocki pozbył się pod byle pretekstem stubendiensta i udał się na poszukiwanie starszego obozu nr 3. 110 Odnalazł Niemca w szrajbsztubie * i poprosił o chwilę rozmowy w cztery oczy. „Czerwony" wysłuchał relacji w zupełnym milczeniu, nie pytając o nic i me dziwiąc się niczemu. Zlecił mu tylko wrócić do siebie i strzec tajemnicy. — Za godzinę, najdalej dwie, zgłosi się do ciebie odpowiedni człowiek — oświadczył na pożegnanie. — Nie znasz go. Powoła się na mnie, a ty mu wydasz paczkę. Przez dwie godziny Polak czekał z niepokojem w swoim bloku. Tyle czasu potrzeba było na nawiązanie kontaktu z łącznikiem kierownictwa, który przetransportował lufy do schowka. Cichocki nie był jedynym Polakiem, uczestniczącym w przerzucie broni do obozu. Również i Sobieszczań-ski z komanda wodociągowego dopomógł Kempnerowi w jednej z jego akcji. 1. Pod koniec lipca 1944 roku bauftihrer z Gustloff--Werke zlecił brygadzie Sobieszczańskiego naprawę pękniętej rury, doprowadzającej wodę do jednej z hal montażowych. Wychodząc z biura oberscharfuhrera Marian natknął się na oczekującego nań łącznika Rotha, który zlecił mu skontaktować się przy okazji z oberkapo Hansem Kem-pnerem. Polak zdziwił się co prawda, skąd Otto wie, że właśnie udaje się do fabryki, ale o nic nie pytał. Nie zwlekając, podążył do bazy swego komanda, położonej w lesie między garażami Waffen SS a komendanturą. Tutaj dobrał sobie trzech godnych zaufania więźniów i polecił im załadować na dwukółkę odpowiednie narzędzia i materiał. Po chwili byli już w dro- szrajbsztuba — pokój pisarzy obozowych. 111 dze do zakładów Gustloffa. Od Gór Harzu zerwał sią istny huragan; miotani jego podmuchami z trudem panowali nad wózkiem. Marian otworzył usta, chciał przekrzyczeć wichurę, coś przekazać kolegom, ale fala wiatru dmuchnęła mu piachem prosto w twarz. Machnął ręką zrezygnowany. : Wjechali do fabryki przez zapasowe drzwi od strony lasu. Na miejscu wypadku zastali zastępcę kapo, Holendra, a prócz niego vorarbeitera, cywilnego majstra i klnącego z szewską pasją oberscharfuhrera, który obiecywał stryczek wszystkim obecnym tutaj więźniom. Woda już wcześniej została wyłączona, zaś ogromną dziurę zatkano prowizorycznie pakułami. Wystarczało spojrzeć, by stwierdzić, że. była to poważna awaria, Kiedy jeden z monterów Sobieszczańskiego odkręcił hydrant, strumień wody wypchnął pakuły i lunął na cementową podłogę. Ekipa Polaków popędzana przez szalejącego z wściekłości esesmana, zabrała się szybko do roboty. Marian pracując na równi z podkomendnymi nie j mógł oprzeć się natrętnej my^li, że likwiduje rezultat umyślnego uszkodzenia. Dziura w rurze od,razu'wydała mu się podejrzana. Łatwo było się domyślić, że nie był to efekt naturalnej korozji. Kommandofuhrer najwidoczniej doszedł do tego samego wniosku, odgrażał się bowiem, że zaraz przyśle specjalną komisję dla zbadania przyczyn powstania „tak okropnej dziury". Holender usprawiedliwiał się gęsto, zwalał winę na wybrakowaną rurę, wojenny wyrób. — Kriegsproduktion, Scheisse...1 — wyjaśniał, tłumacząc chytrze esesmanowi, że przerwa spowodowana 1 Kriegsproduktion, Scheisse... — Produkcja wojenna, gówno... i 112 wypadkiem już i tak opóźniła pracę maszyn, więc zamiast marnować czas na komisję, lepiej przyspieszyć tempo i nadrobić stracony czas. Sobieszczański tymczasem ze zdumieniem stwierdził, że w hali nie ma Kempnera. Rozglądał się za nim nieznacznie na wszystkie strony, ale bez rezultatu. Zastanawiał się jednocześnie, jak wybrnąć z tej skomplikowanej sytuacji. O spawaniu przewodu nie mogło być mowy, otwór bowiem był zbyt wielki. Zdecydował się w końcu na wymianę całej uszkodzonej rury, którą przy okazji należało ukryć przed nazbyt dociekliwym kommandofuhrerem. Mrugnął ńa swojego pomocnika, Józka Bakalarczy-ka, który w mig pojął intencje szefa. Pęknięta rura niepostrzeżenie znalazła się na wózku wśród innych części. Niebawem awaria została zlikwidowana. Szykowali się już do odjazdu, gdy raptem odnalazł się Kempner. Odciągnął Sobieszczańskiego na bok. — Mam dla ciebie trudne zadanie, Marian — powiedział. — Przeszmuglujesz do lagru trzy paczki dla Rotha i osobiście mu je wręczysz. Uważaj tylko przy bramie. Jak to było w jego zwyczaju, Marian nie oczekiwał dalszych wyjaśnień. Dał znak swoim pomocnikom, by ustawili wózek w pobliżu hali nr 9. Zatrzymali się przy bocznych drzwiach, zaś Hans zniknął na moment w środku. Wrócił z długim zawiniątkiem, okręconym w papierowy worek po cemencie. Rozejrzał się uważnie na wszystkie strony i podał paczkę Sobieszczańskiemu. Pod grubym papierem, kryjącym trzy oddzielne pakunki, łatwo było wyczuć znajomy kształt luf karabinowych. Nie dając nic po sobie poznać, Marian wsunął jedną przesyłkę do torby z narzędziami, pozostałe zaś ukrył pod stosem żelastwa na wózku. 8 — Depesza zźa muru... 113 — Trzymaj się, Marian — oberkapo mrugnął znacząco. — Hals und Beinbruch.1 Ruszyli z powrotem do obozu. Była to najlepsza pora dla przeszmuglowania przesyłki, można było bowiem liczyć na inne komanda, powracające tłumnie do obozu. Musieli jednak opóźnić swój powrót, gdyż sam oberfuhrer Pister przysłał do nich swojego ordynansa z poleceniem. Mieli natychmiast stawić się w jego willi i odetkać zapchaną rurę. Hydraulicy zabawili tam blisko półtorej godziny, a kiedy meldowali się w wartowni, plac już opustoszał po zakończonym przed chwilą apelu. Tutaj, zgodnie z najgorszymi przewidywaniami Mariana, zatrzymał ich rapportfułirer Wehrle. Rychło jednak okazało się, że tym razem nie będzie „filcowania".2 Po prostu dyżurny wachman nie mógł znaleźć rannego meldunku o stanie osobowym komanda. Gdzieś mu się zawieruszył. Nim wygrzebał odpowiedni papierek, znowu upłynęła godzina. Po załatwieniu wszystkich formalności Marian zwolnił podkomendnych i sam pociągnął wózek w stronę bloku Rotha. Przeciągły gwizd i okrzyk: Nachtruhe! 3 uprzytomnił mu jednak, że tego dnia, niestety, nfe doręczy przeszmuglowanej przesyłki. Klnąc w żywy kamień komendanta i wszystkie „trupie główki", zawrócił w stronę bloku nr 26. Dwukółkę zostawił przed sienią, ale lufy zabrał ze sobą i ukrył w swoim łóżku. Przed zaśnięciem rozmyślał długo o tym, co zrobi następnego dnia. Rano nie zdąży przekazać pakunku, ponieważ Otto jeszcze przed, apelem musi wyjść do pracy. Zresztą, nie mógłby tego zrobić na placu. Prze- 1 Hals und Beinbruch — Złam kark. 2 „filcowanie" (w obozowej gwarze) rewizja. 3 Nachtruhe — cisza nocna 114 chowywać zaś części karabinowe w baraku, i to przez cały dzień, byłoby szaleństwem. Postanowił w końcu, że poprosi znajomego o ukrycie na krótko trefnej przesyłki. Następnego dnia, tuż po pobudce, uprzedził blokowego, że wyjdzie do pracy trochę później. Starszego obozu powiadomił zaś, że ma do uszczelnienia kolanko w rurze we własnym bloku. Zlecił także swemu zastępcy, żeby wyprowadził komando za bramę. Ledwie zabrzmiało z głośników: „Arbeitskommandos formieren!", wrócił do baraku, wyjął pakunek z siennika i wsunął na wózek między rury. Jak zwykle, manewrowanie załadowaną dwukółką przychodziło mu bez najmniejszego wysiłku. Kapitan Karol Gałecki, stubendienst polskiego bloku nr 37, członek obozowej Gwardii Ludowej, właśnie powrócił z apelu i zabierał się do sprzątania izby. Wychudły, stary muzułman usiłował ugotować na żelaznym piecyku kaszę, którą przysłano mu w paczce z domu. • Karol nawet'się nie skrzywił usłyszawszy prośbę starego znajomego. Wziął od niego zawiniątko i wepchnął je głęboko do starego, dawno nie używanego kominka. W tej samej chwili rozległ się okropny huk. Z pieca wypadła rura i z brzękiem potoczyła się po podłodze. Wnętrze momentalnie wypełniło się gęstym dymem i sadzą. Zanim funkcyjny otrząsnął się z wrażenia i zdążył zabrać się do uprzątnięcia tego nieoczekiwanego pobojowiska, do izby jak burza wpadł starszy block-fiihrer. — Verfluchte Banditen!1 — wrzasnął od progu. — Co się tu dzieje?! i Verfluchte Banditen! — Przeklęci bandyci! 8* 115 — Panie rottenfuhrer, stan dwóch, przy sprzątaniu! — zameldował Gałecki, usiłując ukryć zmieszanie. — Quatsch!1 To ostatni bałagan, a nie sprzątanie. A skąd ten wybuch?! Sobieszczański mógł tylko podziwiać wspaniały refleks oficera, który wykorzystując fakt, że eksplozja w kominie powierzchownie uszkodziła piecyk, wmówił esesmanowi, iż dym wydobywa się właśnie stamtąd. Pechowy kucharz dostał w twarz, aż się wywrócił, sztubowy zaś otrzymał polecenie zaprowadzenia porządku. — Jawohl, Herr Scharfuhrer! — Spryciarz Gałecki „awansował" esesowca o stopień wyżej, oni to lubili. — Będzie zrobione! Rottenfuhrer odszedł mrucząc gniewnie pod nosem, zaś Gałecki mógł sobie nareszcie odetchnąć z ulgą. Nieszczelny piecyk był oczywiście bajeczką wymyśloną dla blockfuhrera. Komin służył gwardzistom za magazyn broni. Znalazło się w nim także kilkanaście granatów, wykonanych przez więźniów. Jeden z nich, jak się okazało, był zdefektowany. Karol zawadził o niego końcem lufy, powodując niespodziewaną detonację. Konspiratorzy jeszcze raz umknęli wsypy. Jak zwykle, zadecydowała więźniarska przebiegłość i refleks. Pechowa przesyłka dotarła zaś do Rotha dopiero wieczorem. 1 Quatsch — brednia. WYTWÓRNIA GRANATÓW Nie trzeba było nawet być aż dowódcą brygady międzynarodowej jak Harry Kuhn, ani nawet odpowiedzialnym za broń członkiem sztabu jak Otto Roth, by przewidzieć, jak wielką rolę odegrają granaty w przyszłym szturmie lub w walce obronnej. Bez nich planowany atak na wieże strażnicze móg^ być mało skuteczny. v Roth i Studer wielokrotnie zastanawiali się, skąd zdobyć tę groźną broń. Z zazdrością nasłuchiwali wybuchów granatów na ćwiczebnym poligonie Waffen SS, mieszczącym się na,zapleczu DAW. Wreszcie doszli do wniosku, że nie pozostało im nic innego, jak rozpocząć własną \ produkcję granatów. Wprawdzie więźniowie zatrudnieni w magazynach dywizji „Totenkopf" znajdowali od czasu do czasu pojedyncze sztuki w samochodach, ale nie można było wciąż liczyć na tę, przypadkową w końcu zdobycz. Tak się akurat złożyło, że Harry Kuhn pracując w komando Patologia przy sekcjach zwłok zmarłych i zamordowanych więźniów, poznał młodego chemika, Zdzisława Lewandowskiego. Harry, wiedząc o jego studiach, spytał' go pewnego dnia, czy znany jest mu proces fabrykowania materiałów wybuchowych. Otrzymał odpowiedź twierdzącą. To jednak nie zadowoliło Kuhna. — A potrafiłbyś wyprodukować granat? — pytał dalej nieustępliwie. 117 Lewandowski nie ukrywał zdziwienia. — Po co? Przecież nie będę walczył z całą SS. Zresztą i tak nie znam się na konstrukcji granatu. Kuhn jednak nie wyglądał na zniechęconego. Choć oczywiście młody chemik nie mógł sobie z tego zdawać sprawy, pierwszy krok został już uczyniony. Pozostawało szukać dalej. Niebawem po tej rozmowie Kuhn otrzymał wiadomość, że grupa radzieckich oficerów na własną rękę produkuje butelki z płynem zapalającym. „Poligonem doświadczalnym" był ustęp szpitala w Małym Lagrze. Pomagał im pracujący w szpitalu „Rudy Helmuth" Thiemann i od niego właśnie Harry dowiedział się o przedsięwzięciu Rosjan. Benzynę, niezbędną do płynu zapalającego zdobywali w DAW, chemikalia w aptece" SS, zaś ampułek po novocainie dostarczał im członek konspiracji, zatrudniony w gabinecie dentystycznym. Wkrótce radzieccy więźniowie dysponowali dwiema setkami butelek. Na tym jednak Rosjanie nie poprzestali. Jeden z nich, lejtnant artylerii Paweł Łysenko, znany w obozie jako Oleg Mironów, rozpoczął prace nad granatem własnej konstrukcji. Radzieckie eksperymenty bynajmniej nie zachwyciły Kuhna. — Chybaście zwariowali, to przecież skończony idiotyzm ryzykować na oczach niemal połowy obozu! — denerwował się podczas rozmowy z Thiemannem. — Macie natychmiast to rzucić. Załatwimy tę sprawę inaczej. Nie minęły dwa dni i koło'się zamknęło. Oleg i Zdzisław wspólnie już głowili się nad zleconym im zadaniem. Całe popołudnia i wieczory spędzali teraz w podziemiach kantyny. Tutaj, na zlecenie kierownictwa 118 organizacji wtajemniczeni więźniowie wybudowali z pozoru magazyn, w istocie zaś prawie że bunkier. W nim właśnie pracowali chemik i artylerzysta, ochraniani przez kapo Karla Gartiga. Na początku szło im jak po grudzie. Brakowało składników do wyrobu mieszanki piorunującej: Nieraz Polakowi śniła się po nocach nitrogliceryna. Konspiracja buchenwaldzka miała jednak długie ręce. Na żądanie Karla, inny kapo — Ernst Busse, namówił lekarza SS dr Waldemara Hovena, aby wypisał kilka recept, rzekomo dla chorych na serce. Zrealizowano je w aptece SS, a po części w Weimarze. Oczywiście zgodę lekarza uzyskano za słoną łapówkę. Polsko-radziecka spółka dysponowała już więc nitrogliceryną. Teraz z kolei trzeba było się postarać o kwas azotowy i siarkowy. Zdobycie tych chemikaliów w obozie graniczyło niemal z nieprawdopodobieństwem. Dlatego też, kiedy kilka gąsiorów z potrzebnymi kwasami trafiło do bunkra Gartiga, Lewandowski nie wierzył własnym oczom. Zaskoczenie Polaka było tym większe, że dostrzegł znaki WVHA na naczyniach. Wyjaśnienie tej zagadki było prostsze, aniżeli się spodziewał. Po prostu znowu przekupiono hauptsturmfu-hrera Hovena oraz innego jeszcze lekarza SS, sturm-bannfuhrera Oskara Ding-Schulera. Pierwszy z nich oprócz szpitala nadzorował- Instytut Patalogii, drugi zaś był szefem Ośrodka Doświadczalnego frontowych wojsk SS. Podpisy obu lekarzy figurowały pod zamówieniami wysłanymi do SS-Wirtschaft- und Verwal-tunghauptamt1 w Berlinie. Zgodnie z tymi zamówieniami berliński urząd wysłał do obu placówek naukowych potrzebne chemikalia. 1 SS-Wirtschaft- und Verwaltunghauptamt — Główny Urząd Gospodarczo-Administracyjny SS. 119 Niebawem do tajnego laboratorium dotarły również lonty, zapalniki i skorupy granatów przemycane z weimarskiej fabryki amunicji i bazy zaopatrzeniowo-re-montowej SS, w której pracowali polscy więźniowie. Sporo części przemyconych do obozu pochodziło także z rozbitych transportów pułku „Turyngia", które zatrzymywały się na bocznicy. W krótkim więc czasie, dzięki pomocy pracujących w komandach członków organizacji, w podziemiach kantyny zmagazynowany został prawdziwy arsenał. Magazyn stanowił znakomite miejsce dla podziemnego laboratorium, nie chronił jednak przed wsypą. Już w trakcie pierwszych prób do pracowni wszedł niespodziewanie następca Plaula, II lagerfiihrer Gust. Zastał więźniów nad kotłem ze stabilizującą się nitrogliceryną, która miała posłużyć do montażu pierwszej, próbnej serii pocisków. — Co wy tu gotujecie w tym kotle?! — warknął podejrzliwie. Zajrzał do naczynia, powąchał i ostro • spojrzał na więźniów. Przeklęty pech — pomyślał z wściekłością Lewandowski. Początkowo mocno speszony, prędko odzyskał rezon. — Mydło, panie untersturmfuhrer. Dla kantyny. Proszę się poczęstować. — Mówiąc to podał nieproszonemu gościowi kilkanaście kostek z półki, przygotowanych na podobną ewentualność. Esesman nie ukrywał swego zadowolenia. Upychał mydło po wszystkich kieszeniach i wyszedł, nie interesując się już zawartością kotła. Nieoceniony kapo Gartig jak zwykle miał rację. Esesman obdarowany trzymanym w pogotowiu prezentem był już mniej groźny. a 120 Pech nie przestał jednak prześladować obu eksperymentatorów. Podczas jednej z próbnych eksplozji odłamek granatu zranił Mironowa w udo. Jak się później okazało, zawinił nieodpowiedni zapalnik, który spowodował detonację granatu, zanim Lewandowski zdążył wrzucić go do beczki z piaskiem, służącej im za poligon doświadczalny. Kontuzję udało się szczęśliwie ukryć. Sanitariusze wezwani przez Zdzisława szybko zabrali lejtnanta do szpitala, gdzie został zoperowany przez wtajemniczonego więźnia-chirurga. Do karty chorobowej Mironowa wpisano: „Rana spowodowana upadkiem na gwóźdź wbity w deskę". Skaleczenie okazało się niegroźne i po trzech dniach Rosjanin powrócił z obandażowaną nogą. Nauczeni tym doświadczeniem konspiratorzy zorganizowali przemyt odpowiednich zapalników z weimarskiej fabryki broni. Granaty eksplodowały już prawidłowo, z pięciosekundowym opóźnieniem, po eksplozji jednak nie następował rozrzut odłamków. Dopiero, gdy zaufani rzemieślnicy z DAW zrobili nacięcia na skorupach, granaty zaczęły się rozpryskiwać. Po każdym takim wybuchu obaj więźniowie wzdragali się na samą myśl, że huk może być słyszany z zewnątrz. Bunkier był jednak doskonale izolowany. Na wszelki wypadelć dokonywali prób wtedy, gdy esesmani urządzali ćwiczenia strzeleckie. Specjalnie wyznaczeni więźniowie powiadamiali konspiratorów o każdym wymarszu oddziałów SS na strzelnicę. W tym samym więc czasie, choć w różnych miejscach, obie strony przygotowywały się do przyszłego starcia. 121 PECHOWY NALOT Nadszedł pamiętny czerwiec 1944 roku, a wraz z nim pojawiło się wśród więźniów przeczucie jakichś rychłych zmian, które miały nadejść po latach zniewolenia. Na niebie coraz częściej pojawiały się samoloty. Nadlatywały przeważnie od północnego zachodu, mijały Weimar, kierując się w głąb Rzeszy. Więźniowie witali je entuzjastycznie, esesmani chmurnieli i chowali się po schronach. Nie tylko więźniowe z „Czarciej Góry" widzieli w tych coraz częściej pojawiających się eskadrach zapowiedź nowych wydarzeń. Cały świat zaczynał wstrzymywać oddech w oczekiwaniu na coś nieuchronnego, przełomowego. Wreszcie nadeszło. 6 czerwca Gackowski wysłuchał na strychu komunikatu BBC o wylądowaniu wojsk sprzymierzonych w Normandii. — Słowo ciałem się stało! — zawołał, wpadając na salę operacyjną Trafo. — Inwazja! Mamy drugi front, panowie! — Endlich! — Nareszcie! Roth i Damazyn jednocześnie, każdy w swoim języku, wypowiedzieli to dawno upragnione słowo. Nareszcie. Tym słowem witali się tego dnia wszyscy buchenwaldczycy. Od lat oczekiwali tego dnia, gdy armia fuhrera zostanie wzięta w kleszcze, w których, 122 prędzej czy później, zostanie zmiażdżona. Bez tego nie było mowy, by mogli choć marzyć o przeżyciu obozu, o wolności. Nagle takie słowa jak: „życie" i „wolność" nabrały wysokiej ceny, zaczynały brzmieć całkiem realnie. Z dnia na dzień wszyscy stali się strategami obeznanymi ze sztuką wojenną. Nie było bloku, sztuby czy komanda, gdzie by nie prowadzono „sztabowych" dyskusji. Zaznaczano na prowizorycznych mapach miejscowości na Wschodzie i Zachodzie wyzwolone od wroga. Podejmowano na papierze decyzje militarne, kończące się' teoretycznym „blitzkriegiem" i rozbiciem znienawidzonego Wehrmachtu. Rozchwytywano w mgnieniu oka wszelkie książki z obozowej biblioteki o sztuce wojennej. Studiowano je z zapartym tchem. Jeden z więźniów zasłynął z tego, że wyuczył się niemal na pamięć podręcznika starego Clausewitza. Również i dywersanci z kolumny Rotha, pochyleni w tajemnicy nad mapą Francji, odliczali każdego dnia kilometry, pokonywane przez międzynarodową armię generała Dwighta Eisenhowera. Jednocześnie nasłuchiwano pilnie wieści ze Wschodu. Któregoś dnia nawigator z triumfującą miną zatknął na mapie biało-czerwone chorągiewki w miejscu, gdzie znajdowały się Chełm i Lublin. Znalazła się przy okazji butelczyna samogonu. Spółka radiowców i elektryków godnie uczciła dzień Manifestu PKWN. Tymczasem w ogarniętej , powstaniem Warszawie własowcy Kamińskiego i esesmani Dirlewangera wy-rzynali ludność cywilną. Do Buchenwaldu wciąż nadchodziły transporty z ewakuowanymi mieszkańcami stolicy, przeważnie kobietami i dziećmi. W tych dniach polscy więźniowie rozmawiali tylko o powstaniu w odległej stolicy. — Słyszałeś? Dirlewanger ma kilkudziesięciu na- 123 szych dobrych znajomych — zagadnął Marian przyjaciela, kiedy wieczorem omawiali najświeższe wiadomości. Damazyn w pierwszej chwili nie zrozumiał. — No, mówię o buchenwaldzkich bevauerach * — wyjaśnił Marian. — Przecież wiesz, że zgłosili się do wojska. Wcielono ich do tej bandyckiej dywizji. Nadeszła druga sierpniowa niedziela. W Polakach coraz bardziej narastał gniew. Z początku zbierali się między blokami, później wylegli na plac. Zdumieni strażnicy na wieżach wycelowali w ich stronę lufy erkaemów. Tłum udał się tymczasem do starszego obozu Ericha Reschke i przedłożył mu ultimatum: ma się zameldować u Pistera i wymóc na nim zezwolenie dla Polaków pragnących odwiedzić kobiety z przybyłego rankiem transportu. Spontanicznie zebrano kilka koszy chleba, wszyscy zrzekli się też obiadowej zupy na rzecz rodaczek. Komendant, nie chcąc rozruchów w obozie, wyraził zgodę na godzinną „wizytę". Przyszło mu to tym łatwiej, że i tak nie pracowano tego dnia. Setki warszawiaków pod eskortą wachmanów2 trzymających psy na smyczy, podążyło na stację. Dźwigali kosze i kotły. Każdy drżał przed podsuwanym przez wyobraźnię widokiem bliskiej osoby, wtłoczonej do bydlęcego wagonu, wynędzniałej i schorowanej, może już martwej. . > Marian i Gwidon za innymi przebiegali wzdłuż wagonów, wykrzykiwali nazwy ulic. Padały wypowiadane drżącym głosem imiona, nazwiska. Wkrótce okazało się, że pociąg trafił tu omyłkowo. Jeszcze tego samego dnia odjechał do Ravensbruck. 1 bevauer — (w żargonie obozowym) kryminalista (od Be-rufsverbrecher). 2 Wachmann — strażnik. 124 <*. Wieczorem odwiedził Gwidona zaprzyjaźniony pielęgniarz ze szpitala w Małym Lagrze. — Słyszałeś już pewno, że przedwczoraj przywieźli nowych lotników — zaczął, gdy wyszli z bloku na spacer. — Prawie sami Kanadyjczycy zestrzeleni nad Rzeszą. Są wśród nich i ranni, robiłem im opatrunki. Wyobraź sobie, że jeden z nich powiedział do mnie łamdną polszczyzną: „Tu u was, w obozie, wkrótce będzie gorąco". Ale to jeszcze nie wszystko, bo za chwilę ten kanadyjski Polus wyrysował patykiem na piasku plan obozu. Ze wszystkimi szczegółami! Trudno po prostu, w to uwierzyć. Najciekawsze, że tereny DAW, Gustloff-Werke i koszary SS były zaznaczone całkiem dokładnie. Kiedy go zapytałem, skąd ma te informacje, odciągnął mnie na stronę, odpruł podszewkę munduru i wyciągnął stamtąd jedwabną chustkę. Z odbitym planem Buchenwaldu, masz pojęcie? „Każdy z nas to ma" — powiedział. Wyobrażasz sobie, Gwidon, co tu się będzie działo? Nazajutrz radiowiec powtórzył to wszystko frank-furtczykowi. — Jeżeli to nie jest Scheissparole,1 jeśli rzucą tu bomby — rozważał Otto — to nie na obóz, lecz na tereny SS i to z pewnością w. przerwie obiadowej. Oni na pewno o nas wszystko wiedzą. — Więc nic nam nie grozi, bo na obiad chodzimy teraz do lagru. — ucieszył się Gackowski. — Jutro będzie inaczej, bo zarządzono dezynfekcję bloków i jedzenie rozwiezie się po komandach. Ale jutro przecież nie przylecą. Gwidon nie omieszkał również wtajemniczyć w całą sprawę Mariana. — Widziałem już kiedyś taki plan obozu. W Bau- 1 Scheissparole — plotka ustępowa, niesprawdzona wiadomość. 125* buro — ożywił się nagle mechanik. — Ktoś taki plan... Ugryzł się jednak w język. Tego nie wolno było mu wyjawić nawet najlepszemu przyjacielowi. Nikt nie mógł wiedzieć, że właśnie on, Sobieszczański wyniósł odbitkę tego planu za druty i dostarczył, korzystając z chwilowej nieuwagi wachmana, łącznikowi antyfaszystowskiej organizacji Neubauera, działającej w Turyngii. Przesyłkę wręczył mu Otto przed wyjazdem brygady hydraulików do Tonndorfu. Tam właśnie, w mieszkaniu Luizy Eichhorn, żony więźnia Buchen-waldu, mieściła się skrzynka kontaktowa. Stahitąd informacje te docierały drogą nieznaną więźniom do Londynu. » — Niewykluczone jednak — powiedział po namyśle inżynier — że zwiadowcze samoloty amerykańskie zdążyły już z wysokiego pułapu sfotografować obóz. — Ba, kiedy samo zdjęcie nie powie jeszcze, w którym budynku jest fabryka broni, a w którym burdel dla esesmanów — zażartował technik. Nazajutrz, zgodnie z zapowiedzią Rotha, przeprowadzono dezynfekcję. Tym razem więc więźniowie mieii zjeść obiad w swoich komandach. Minęło właśnie południe. Gwidon zerknął poprzez uchylone drzwi na zegar wiszący w hallu. Dochodziła dwunasta czterdzieści pięć. Otaczała go cisza, przerywana tylko brzęczeniem muchy. Nagle zawyła syrena alarmowa, długo, przejmująco. — Alarm lotniczy. Lecą bombardować Rzeszę — powiedział z zadowoleniem nawigator. Tego rodzaju uciechę mieli ostatnio prawie każdego dnia. Samoloty przelatywały nad Ettersbergiem, przeważnie niewidoczne, po czym odwoływano alarm. Tym razem świdrujące w uszach wycie syren trwało długo jak nigdy, bynajmniej nie ustając. 126 — To dziwne — mruknął Otto. — Dopiero co niemieckie radio podawało komunikat, że nad obszarem Rzeszy nie znajduje się -żadna nieprzyjacielska eskadra bombowców... Spojrzeli po sobie i tknięci tą samą myślą wybiegli przed Trafo. W drzwiach ukazał się zaniepokojony Kampfer. — Tam! Patrzcie! — zawołał Gackowski. On pierwszy wytropił nadlatujące „Lancastery", połyskujące srebrzyście na tle nieba. Eskadrę bombowców otaczały ochraniające ją „Hurricany". — Czyżby garnizon w Weimarze nie dysponował już artylerią przeciwlotniczą? — schwycił się za głowę hauptscharfuhrer. — Ani Messerschmittami? — Wracają z bombardowania do bazy — stwierdził nawigator. — Ale nie, po jakiego czorta wykonują skręt? Może będą nas fotografować? Odpowiedź przyszła niemal natychmiast, razem z pierwszymi detonacjami. — Bombardują Gustloff-Werke! — Pali się! Hale Mi-Bau płoną! — Herrgott, wo ist die Feuerwehr?! * — Jeden poleciał na DAW! — Lecą na komendanturę! — Garaże trafione! Krzyczeli jeden przez drugiego, zafascynowani niesamowitym widowiskiem. — Dwie maszyny lecą w naszą stronę! — zawołał lotnik. — Tu, z tej strony! Jak zaczarowani zwrócili wzrok na północ. Bombowce zataczając koło, nadlatywały nad koszary. — Będą atakować! Co z nami?! — niepokoił się monter. 1 Herrgott, wo ist die Feuerwehr?! — Na Boga, gdzie jest straż pożarna?! 127 Esesman skoczył jak oparzony wskazując ręką las odległy o jakieś dwieście metrów. — Uciekajcie w tamtym kierunku, kryjcie się! Jazda! Mein Gott! — zapiał rozpaczliwie i pobiegł pierwszy, więźniowie zaś za nim. Sadzili wielkimi susami, każdy w inną stronę. Da-mazyn dobiegł do najbliższego zagajnika i rzucił się na ziemię, oddychając ciężko. Naraz usłyszał przeraźliwe wycie; niedaleko eksplodowała bomba. Rozejrzał się na wszystkie strony. Tu las był rzadki. W bezpośrednim sąsiedztwie nie "mógł nikogo dostrzec. Wtem za krzakami, w odległości może pięćdziesięciu metrów, rozpoznał sylwetkę Władka Gackowskiego. Wahał się, co robić, zostać w miejscu, czy uciekać dalej. Powtórne wycie spadającej bomby i huk eksplozji przygwoździły go do ziemi. Na plecach i nogach poczuł uderzenia — to obsypywały go wyrzucone eksplozją grudy ziemi. Potem nastała nieoczekiwana.cisza. Podniósł się trochę i spojrzał za siebie. W odległości niespełna trzydziestu metrów widniał ogromny lej. Na tym się jednak nie skończyło. Nim zdążył zebrać myśli, poszła w drzazgi druga już willa. — Dziwki mają zawsze szczęście — mruknął, widząc nietknięty bungalow lizy Koch. Dalej nie sięgał już wzrokiem. Słyszał kolejne wybuchy. Lotnik faszerował bombami osiedle oficerskie. Były to już ostatnie akordy tego pełnego grozy dnia. Nastąpiła niczym już nie zakłócona cisza. Inżynier wstał z ziemi, obmacał się ostrożnie i stwierdził z ulgą, że nie odniósł większych obrażeń. Trochę bolały go plecy. Na przedramieniu puchł już potwornych rozmiarów siniak. 128 / — Maminko... — Herr Jesus... Włosy zjeżyły mu się na głowie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ze wszystkich stron rozlegają się jęki rannych. Ogarnęło go przerażenie. — Otto, Władek! — zawołał, rozglądając się na wszystkie strony. Odpowiedział mu radosny okrzyk. Po chwili nadeszli Roth i Gackowski. Wszyscy trzej uściskali się serdecznie. Przybiegli sanitariusze z noszami, zabrali kilku zabitych i ciężko rannych z biura budowlanego. Inni pielęgniarze na miejscu udzielili pierwszej pomocy kilku lżej poszkodowanym więźniom. Nie mogli zjawić się tu wcześniej, gdyż było mnóstwo roboty z setkami poranionych i poparzonych od wybuchów bomb zapalających w zakładach zbrojeniowych. Z daleka dostrzegli osmaloną, zaciętą twarz Sobiesz-czańskiego. Jego brygada, ciągnąc wózek ze sprzętem, pędziła naprawiać rozerwane rury wodociągowe. Wracali do nietkniętego Trafo, dzieląc się po drodze wrażeniami wyniesionymi z tego piekielnego nalotu. Upłynęła może godzina, gdy wrócił Gackowski wysłany na rekonesans. — Co za fantastyczna historia! — wołał już z daleka. — Na lager nie spadła ani jedna bomba! Wygląda na to, że RAF, a może Amerykanie rzeczywiście wiedzą wszystko o Buchenwaldzie. — Gówno prawda — zaoponował elektryk. Spojrzeli na niego zdziwieni. — Nie wiedzieli, że dziś w lagrze dezynfekcja — wyjaśnił Otto. Zdążył już odzyskać swój wisielczy humor. Wracając do obozu, rozglądali się bacznie wokoło, podsumowywali straty. Komendantura zmieniła się nie 9 — Depesza zza muru... 129 do poznania. Wrażenie pustki potęgowały kikuty kominów, sterczące nad wypalonymi budynkami i barakami. — Będzie nowa robota — pokiwał głową Roth. — Na pewno zechcą to wszystko odbudować. Oczywiście rękami więźniów. Dym unosił się jeszcze gęsto, swąd napełniał nozdrza. Spoglądali na wciąż znoszonych rannych, przeklinając tragiczny, zbieg okoliczności. Gdyby nie ta pechowa dezynfekcja, komanda pracujące za bramą poszłyby po zupę do obozu i nie byłoby ani jednej ofiary bombardowania wśród więźniów. — Leichentrager ans Tor!i — rozlegało się raz po raz. Wzywano „łapiduchów" ze szpitala i z krematorium po martwe ciała. Rannych transportowano na czym się dało, nieraz na drzwiach i deskach. Rewir był przepełniony, ranni leżeli na dziedzińcu i dookoła baraków. Piece i kominy krematorium pracowały ciężko przez całą noc. Załoga SS również poniosła ciężkie straty. Między innymi zginęła cała rodzina Schoberta, żona z czworgiem dzieci. Bomba wpadła prosto do podziemnego bunkra, w którym schroniło się wielu mieszkańców Fuhrerhauser. Nalot na Buchenwald miał miejsce 24 sierpnia 1944 roku. Wieczorem Damazyn wysłuchał komunikatu o wkroczeniu wojsk aliantów do Paryża. Leichentrager ans Tor! — Nosiciele zwłok do bramy! STRATY I ZYSKI W listopadzie z „Dory", dawnego podobozu Buchen-waldu, nadeszły niedobre wiadomości. Tamtejszą organizację podziemną, na której czele stał Albert Kuntz, przeniesiony tam z podobozu w Kassel, wsypał szpicel. Gestapo i służba bezpieczeństwa SS szalały, aresztowaniom nie było końca. Przywódców ruchu wtrącono do bunkra i poddano bestialskim przesłuchaniom. Jedną z pierwszych ofiar był Kuntz, okrutnie zaka-towany podczas śledztwa. Gestapo poszukiwało sprawców licznych sabotaży przy produkcji i montażu rakiet V-2, „broni odwetowej" fuhrera, którą Hitler chciał sterroryzować ludność Anglii. / Aresztowania nastąpiły również na „Diabelskiej Górze". Gestapo nie było tak naiwne, by nie domyślać się ścisłej współpracy między konspiratorami z Bu-chenwaldu i „Dory". Pewną rolę w tych wydarzeniach odegrał agent gestapo, fanatyczny hitlerowiec. Służba bezpieczeństwa Rzeszy upozorowała jego aresztowanie i osadziła go w Buchenwaldzie pod fałszywym nazwiskiem, dorabiając mu stosowny życiorys. Otrzymał zadanie rozpracowania nielegalnej organizacji. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności rozpoznał go jeden z więźniów niemieckich, pochodzący z tego samego miasta. Zdemaskowany i przyparty do muru konfident przyznał się do wszystkiego. Oczywiście, stanowiąc zagrożenie dla or- 131 ganizacji, musiał zostać zlikwidowany. Konspiratorzy uniknęli wielkiej wsypy. Jednak i hitlerowcy nie pozostali bezczynni. V f Tuman gęstej mgły zalegał w dolinie i nawet szczyt góry okrył się szczelną niemal szarobiałą powłoką. — Pogoda w sam raz dla czarownic i szpiclów — mruknął Otto Roth. — I dla filcowników — dodał Harry Kuhn. Stali obok siebie wraz z innymi więźniami. Tego niedzielnego przedpołudnia na placu apelowym zapanowała niczym niezmącona cisza. Już od kilka godzin tkwiły tu szaro-niebieskie kolumny. W tym samym czasie ekipy kontrolne SS przeszukiwały gruntownie barak po baraku cały obóz. Poszukiwano jakichkolwiek śladów nielegalnej działalności więźniów, przede wszystkim jednak sprzętu radiowego. Esesowcy tym razem nie oszczędzali nawet wyposażenia bloków. Zrywali wszystko, co tylko nie było .mocno .przybite gwoździami, wywalali na podłogę zawartość sienników, wywracali szafki. Poszukiwano tajnej radiostacji. Punkt pelengacyjny ustalił, iż w okolicy obozu lub nawet w obrębie drutów działa obcy nadajnik. Po raz pierwszy zdarzyło się to latem 1943 roku, kiedy Damazyn eksperymentował z nadawaniem na krótkich falach audycji rozgłośni radiowych Leipzig i Konigs-Wusterhausen. Ostatni zaś raz namierzono go, gdy wypróbowywał swój nowy system nadawczy. Po sześciu potwornie uciążliwych godzinach stójki, odgwizdano nadzwyczajny apel. Esesmani odjechali z kwitkiem. Akcja zakończyła się całkowitą klapą. Kierownictwo MKO przewidywało jednak najgorsze. Oczekiwano dalszych rewizji, które za wszelką cenę 132 należało uprzedzić. Dlatego też nadajnik musiał zostać zdemontowany. Części aparatury zakopano w ziemi. Pozostał tylko zamieniony na antenę odcinek piorunochronu. Przygnębiony Gwidon, żegnając się z dziełem, któremu poświęcił tyle miesięcy pracy, zastanawiał się, czy podejmie się jeszcze kiedyś, po raz trzeci, budowy krótkofalówki. Nie mógł nawet przypuszczać, że za parę miesięcy sam udzieli sobie na to pytanie odpowiedzi. Już niebawem, bo w styczniu 1945 roku, szczęśliwy traf wynagrodził konspiratorom tę dotkliwą stratę. W ich ręce bowiem dostała się broń, o której do tej pory mogli tylko marzyć. Jak zwykle w takich wypadkach, nic z początku nie zapowiadało tego niespodziewanego triumfu. Tuż po rozpoczęciu ofensywy radzieckiej, z ewakuowanego Oświęcimia wysyłano transporty do innych obozów koncentracyjnych. Niektóre z nich trafiły do Buchenwaldu. W mroźną noc z 26 na 27 stycznia przy rampie kolejowej zatrzymał się pociąg złożony z kilkunastu wagonów towarowych. Znajdowały się w nim blisko cztery tysiące więźniów różnych narodowości. Transport przyjęli esesmani; posteni 1 trzymali psy na smyczach. Przyprowadzono liczną grupę pielęgniarzy-więżniów oraz kilku nosicieli trupów. Ci ostatni, mimo że przywykli do makabrycznych scen, wzdrygali się za każdym razem przy odryglowywaniu drzwi kolejnych wagonów. Ze szczelnie zapchanego wnętrza dobywały się 1 posteni — strażnicy. 133 rozdzierające jęki. Więźniowie w większości stali, tylko niektórzy siedzieli na ciałach leżących towarzyszy. Raz po raz ktoś z tłumu osuwał się bezwolnie. Sanitariusze rzucili się współwięźniom na ratunek. Z wielką ofiarnością i poświęceniem opatrywali rannych, smarowali i bandażowali odmrożone części ciała. Zmarłych z głodu i zamarzniętych układano na platformie ciężarowego auta. Chwiejących się na nogach wspierali silniejsi koledzy. Wśród pflegerówł znajdował się Franz Меіхпег z rusznikarni komendantury obozu. Ten sam, któremu udało się swego czasu, sklepać wyloty trzech miotaczy płomieni, unieszkodliwiając niepostrzeżenie tę straszliwą broń. Specjalnie włączono go do obsługi nadchodzących obecnie transportów. Miał na polecenie Rotha poszukiwać zdobycznej esesmańskiej broni. Wydawało się, iż tym razem do podziemnego arsenału nie trafi kolejny zdobyczny rewolwer. Zmartwiony, że nic mu się tej nocy nie trafiło, po ukradkowym spenetrowaniu wagonu bagażowego, zamierzał wrócić na miejsce selekcji cugangów. Dzielono tam przybyłych na tych, którzy drogę do obozu mogą odbyć o własnych siłach, i na takich, których musiał zawieźć samochód. Dostrzegł jednak samotne auto. Zbliżył się ostrożnie i zajrzał do środka. Odskoczył jak oparzony i pospiesznie ruszył na poszukiwanie oberpflegera Thiemanna, kierującego akcją. — Helmuth, tam, na samym końcu, stoi samochód dowództwa konwoju, a w nim, masz pojęcie, karabin maszynowy — wyrzucił z siebie, przejęty niespodziewaną okazją. Szef kontrwywiadu słuchał go jednym uchem. Zajęty był otulaniem w koc przemarzniętego młodego chłopca. 1 Pfleger — sanitariusz. 134 — Nie zawracaj głowy, Franz! — odburknął ze złością. —, Człowiek z mrozu sztywnieje, a ciebie się kawały trzymają. Wiadomo, gdzie oddział SS, tam i karabin maszynowy. Do roboty! Chodź, teraz pomożesz mi nieść tego muzułmana — wskazał na potykającego się o własne nogi starego oświęcimiaka. — Ale rzecz w tym, że jest karabin, a nie ma przy nim żadnego esesmana — upierał się rusznikarz, drepcząc obok szybko kroczącego „rudego Helrhutha".' Zaskoczony Thiemann stanął, nie dowierzając własnym uszom. — Co takiego?! Trudno w to uwierzyć — mruknął. — Żeby esesman pozostawił broń tak lekkomyślnie... To chyba niemożliwe... — Więc pójdź ze mną, a przekonasz się — kusił wiedeńczyk. — Nie mam przecież kurzej ślepoty. — Chodźmy! Już po chwili Helmuth odchylał plandekę. Wlepił niedowierzający wzrok w przedmiot wielu swoich marzeń. Patrzył z mimowolnym zachwytem na wspaniałą broń, opartą na podstawkach, z lufą wycelowaną na zewnątrz. Potem wzrok jego padł na skrzynkę z amunicją, by za Chwilę z powrotem spocząć na długim, czarnym erkaemie. Przypomniał sobie, że Polacy „zorganizowali" wcześniej karabin maszynowy. Miał już na końcu języka: „Zabieramy go...", kiedy, na,szczęście, oprzytomniał. Меіхпег natychmiast pojął, o co chodziło Helmutho-wi. — Na plecach go przecież nie zaniesiemy... To nie defilada na Unter den Linden. Co robić, Helmuth? Może by jakiś wózek... Decyzja zrodziła się w jednej chwili. • 135 • — Ty asekurujesz karabin Franzschen, a ja pędzę do obozu. , Nawet nie pytał o pozwolenie odejścia. Biegł prawie, śnieg chrzęścił mu pod atopami. Mroźny wiatr gwizdał przeraźliwie. W bramie rzucił dyżurnemu strażnikowi swój numer, przebiegł szybkim krokiem plac i wszedł między baraki. Ulice były puste, wyludnione, obóz spał. Tylko od czasu do czasu jakaś postać przemykała chyłkiem od bloku do bloku. Chuchnął raz i drugi w zamarznięte palce i pomaszerował do baraku, w którym spodziewał się zastać kapo straży ogniowej. Wiedział, że może mu zaufać. Znali się doskonale, przeprowadzili wspólnie niejedną udaną akcję. Strażak blisko współpracował z Kuhnem. Pielęgniarz wyłożył wszystkie karty na stół, nie było innego wyjścia. Płynęły cenne minuty, któryś z konwojentów mógł po dobrej rozgrzewce wrócić do auta, zatroszczyć się o erkaem, a wtedy jego starania byłyby już zbyteczne. Kapo był wielkim ryzykantem, pomysł spłatania tak wspaniałego figla esesmanom zachwycił go od razu. — Dobra, łapiduchu! — zażartował. — Zaraz dostaniesz nasz wóz strażacki. Za piętnaście minut odbie- ' rzesz go sobie przy rampie. Tylko uprzedź strażnika przy bramie! Helmuth spiesznie wrócił na stację. Esesowska ciężarówka stała w tym samym miejscu. — Zziębli i pobiegli się ogrzać do kantyny SS — powiedział do Меіхпега, mając na myśli konwój stojącego samotnie auta. We dwóch zabrali karabin wraz z amunicją i ukryli za stertą pustaków. Z niecierpliwością odmierzali każdą upływającą sekundę. 136 — Jadą! — Franz chwycił kolegę za ramię. Kapo dotrzymał słowa. Pospiesznie załadowali zdobycz i przykryli ciałami kilku zamarzłych na kość oświęcimiaków. Kierowca nacisnął pedał, przechylił rączkę biegów, ruszyli. Od Fuhrerhauser dobiegały do nich stłumione odległością słowa piosenki wyśpiewywanej przez pijanych esesmanów. Vor der Kaserne, vor dem grossen Tor Stand eine Laterne und steht sie noch davor. Woll'n wir uns da wiederseh'n, Bei der Laterne wolFn wir steh'n Wie einst Liii Marlen, wie einst Liii Marlen...1 Mijając odwach, oberpfleger zameldował wóz z mar-, twymi więźniami do krematorium. — In Ordnung — odwarknął zakutany w ciepły kożuch esesman. Jego kolega wyścibił nas z okienka. Policzył więźniów towarzyszących makabrycznemu pojazdowi i schował się szybko. **- Jakbyś wiedział, że wszystko w porządku... — mruknął z mściwą satysfakcją Thiemann. — Buchenwald ci tego nie zapomni — dziękował Otto Roth Helmuthowi, ze zdumieniem oglądając nową broń. Widział już niemal erkaem prujący kulami prosto w okna znienawidzonego budynku kierownictwa obozu. Za lager. Za rozgromioną organizację w „Dorze". Za Kuntza. „Gruby Albert" osierocił dwoje małych dzieci. Jego żona siedziała w więzieniu. 1 Vor der Kaserne... — Przed koszarami pod wielką bramą/ /Stała latarnia i stoi tam nadal./ Spotkajmy się tam znowu,/ /Postójmy przy tej latarni/ Jak niegdyś Liii Marlen. 137 „ALIANTKA" Pod sam koniec stycznia MKO podjął decyzję: Da-mazyn miał po raz trzeci już skonstruować radiostację. — Chcielibyśmy, żeby to był radiotelegraf — instruował inżyniera Roth, przekazując mu decyzję Kuhna. — Prosty w montażu i łatwy do ukrycia. Wie wiadomo przecież, co się może zdarzyć, jakie nas jeszcze zaskoczą wydarzenia. Podjęcie tej decyzji poprzedziło tajne zebranie sztabu. W mroźną, zimową noc członkowie sztabu, owinięci w derki, spotkali się w budzie Studera. Przy . świetle świecy omawiali plan powstania, który wraz ze zmienioną sytuacją musieli opracować na nowo. Obmyślili cztery warianty, które łatwo było dostosować do przewidywanego przebiegu wydarzeń. Pierwszy wariant można było zastosować w sytuacji, gdyby SS w obliczu nadciągających wojsk alianckich, zdecydowała się na wymordowanie więźniów. W wypadku ewakuowania obozu skorzystano by z wariantu drugiego. W obu przypadkach zakładano zbrojne uderzenie i ucieczkę. Trzeci wariant przewidywał uderzenie grup bojowych, gdyby front znajdował się już w pobliżu. Jedynym wyjściem byłoby wtedy przebicie się do aliantów. Wreszcie czwarte rozwiązanie: SS ucieka, a wtedy podziemne wojsko i MKO przejmują władzę w obozie. 138 Omawiając kolejne wersje ewentualnych posunięć, członkowie sztabu doszli do wniosku, że tak czy inaczej nadajnik jest konspiracji niezbędny. Reżim hitlerowski był już bliski zagłady. Rzesza dogorywała. Armia Czerwona przeprowadzała ofensywę, na froncie zachodnim walki toczyły się już nad Renem. Zawyrokowano, że koniec jest już sprawą kilku tygodni. Nadzieja na rychłe wyzwolenie przysłaniana była jednak obawami, czy starczy czasu na przygotowanie obrony, nie mówiąc już o ataku. Wiele przecież mogło się jeszcze wydarzyć i trudno było doprawdy przewidzieć przyszłe decyzje esesmańskiego dowództwa. Tymi myślami jednak, które nurtowały nawet Otto Rotha, niepoprawnego optymistę, członkowie sztabu nie dzielili się z nikim, nawet z najbliższymi przyjaciółmi. я Pracę nad ostatnim swoim nadajnikiem Gwidon rozpoczął w Trafo pod czujną ochroną elektryka i Władysława. Na początku inżynier określił techniczne wymogi projektowanego aparatu, wypróbował lampy, sprawdził pojedyncze elementy budowanej stacji, badając ich funkcjonowanie i tolerancję. Nie każda część z poprzedniego, zdemontowanego nadajnika, mogła się przydać do nowej konstrukcji: teraz budował stację nadawczo-odbiorczą, dostosowaną do długości fali 36,8 m. Było to zupełnie coś innegp niż tamten prymitywny nadajnik. Po długim namyśle Damazyn zrezygnował ze skonstruowania stopnia modulacji. Rozwiązanie takie wymagało rozbudowy aparatury, co w warunkach konspiracji było niepożądane. Wreszcie, konstruktor nie dysponując odpowiednimi urządzeniami, zmuszony był skorzystać ze wzmacniacza, z którego pobierał napięcie anodowe, żarzenie natomiast — z baterii akumulatora. 139 Kondensator, według rysunków inżyniera, wykonali elektrycy z DAW. Oni też „zorganizowali" odpowiednią cewkę. O nowy klucz do alfabetu Morse'a i podstawki do lamp zatroszczyli się ślusarze, nie przeczuwając, jakiemu celowi urządzenia te mają służyć. Montażu wzmacniacza i całej stacji ń*ie sposób było dokonać w warsztacie. Byłoby to wyzwaniem wrogich sił i własnego losu. — Zrobimy to w świniami — zdecydował w końcu Damazyn, nagabywany w tej sprawie przez Rotha. — Śmierdzi tam okropnie, zapach odstraszy nieproszonych gości. Żaden esesman nie przyjdzie. Decydując się na to właśnie miejsce, Gwidon miał nadzieję upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Leonid Krawczenko urządził tam bowiem mdły warsztat, który mógł być w razie czego bardzo pomocny. Poza tym Polak już współpracował z rosyjskimi technikami i monterami. Również dla kierownictwa MKO i sztabu wojskowego wygodniejsza była krótkofalówka w obozie, nie zaś w strefie SS. Musiała być przecież pod ręką. — Zastanawiam się tylko, jak przeniesiesz cały ten kram za bramę — głowił się Otto podczas rozmowy. — Wiesz przecież, że przy wejściu ostro teraz rewidują. Jakby się czegoś domyślali. — No i oczywiście nie mają racji... — zakpił warszawiak. — Nic się do lagru nie przemyca... Ty, Otto, także nic o tym nie wiesz... Bo więźniowie to istne baranki, prawda? Monter nie wiedział rzeczywiście, ale czego innego: że Damazyn i Sobieszczański nie mieli przed sobą tajemnic. • Nie martw się tym, mój drogi. Znasz chyba bajkę 140 o karle, który zwyciężył siedmiu olbrzymów? — zrobił oko „Edmund". — Ten maleńki człowieczek miał płaszcz, który czynił go niewidzialnym. — O tak, w bajce jest wiele rzeczy możliwych. — Nie tylko w niej, stary. Zresztą, komu ja to mówię. Nie ja będę cię uczył czarowania hitlerowców, Otto. Damazyn nie bez kozery przypomniał tę bajkę. Miał już upatrzonego swojego „karła". Był luty 1945 roku. Pewnego mroźnego dnia brygada „wodniaków" ciągnęła swój dwukołowy wózek z koszar do obozu. Esesowcy z wartowni obojętnym wzrokiem prześlizgnęli się po znanej im dobrze dwukółce. — Zimno jak cholera. Ale ciągnie!... — zauważył jeden z wachmanów. — To prawda, Hans, wieje jak sto diabłów. Gorąco było tylko temu, który wiódł tę grupę więźniów. W kolanku jednej z rur ukrył cewkę, wręczoną mu pod Trafo przez Damazyna. Wetknął ją do środka, zatykając rurę ładunkiem pakuł. Kierując dwukółkę w stronę bramy, wiedział, że należy liczyć się z możliwością rewizji. Bał się jej, jak wszyscy więźniowie. Rewizja była zmorą wiszącą nad każdym haftlingiem, bowiem w każdej chwili należało się .jej spodziewać. Dokonywano jej przecież nie tylko przy wychodzeniu i przy powrocie do obozu. Zrewidować więźnia miał prawo każdy esesman, bez względu na swój stopień służbowy i okoliczności. W każdym miejscu i w dowolny sposób. I oczywiście bez względu na funkcję rewidowanego. Tym razem jednak wachmani zrezygnowali ze skru- 141 pulatnego „filcowania" i Sobieszczański wraz ze swoją brygadą mógł prędko opuścić wartownię. Przecięli szybkim marszem plac, kierując się w stronę rewiru. Po chwili byli już przy obozowej świniami. Następnego dnia przewozili rurę z ukrytym w niej kondensatorem. — Halt! — zatrzymał ich rapportfuhrer Hofschulte, wychodząc ze swego biura. Zbliżył się do barczystego więźnia z opaską kapo — Marian z polecenia MKO otrzymał wysoką funkcję — i wpatrywał się w niego złowrogo. Dopiero teraz Polak dostrzegł dwóch więźniów stojących twarzą do ściany bunkra. Jeden dźwigał na barkach żelazną belkę, drugi klęczał w przysiadzie z rękami splecionymi na karku. Pierwszy miał na plecach tablicę z napisem: „Wróciłem z urlopu". Na plecach drugiego natomiast można było przeczytać: „Hurra! Jestem znowu tutaj!". Byli to niedawno schwytani uciekinierzy. Tymczasem rapportfuhrer podszedł blisko, popatrzył więźniowi przeciągle w oczy i pogroził znacząco. — Coś mi się tu za często kręcicie z tym wózkiem. Poczekaj draniu, będziesz wisiał. Marian jednak nie tak łatwo tracił zimną krew i przytomność umysłu. — Oj, co to będzie, panie rapportfuhrer! — zawołał udając przerażonego. — Ja mam taką łaskotliwą szyję... Dwoma palcami prawej ręki dotykał grdyki, jakby chciał udowodnić, jak bardzo boi się łaskotek. Esesman ryknął śmiechem, ubawiony takim dowcipem więźnia. x 142 — Hau ab, Mensch!l — rozkazał, krztusząc się ze śmiechu. x Innym razem ocalenie nieoczekiwanie przyszło z góry. Zatrzymał ich rapportfuhrer Werhle. Rozkazał stanąć twarzami do brudnoszarej ściany aresztu i kopiąc butem w oponę dwukółki, zaczął wymyślać więźniom od sabotażystów. Nieoczekiwanie zawyła syrena. Alarm lotniczy. So-bieszczańskiemu i jego podkomendnym ostry, przeraźliwy gwizd syreny wydawał się najwspanialszą muzyką. Esesmani w popłochu pobiegli do schronu, z czego skorzystali hydraulicy, ruszając w dalszą drogę. Radośnie wymachiwali rękami, witając „Lancastery" i „Hurricany" majestatycznie sunące na wysokim pułapie. , Minęła zima i nastały marcowe roztopy. W powietrzu czuło się pierwszy, świeży powiew wiosny. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że będzie to ostatnia wiosna wojny. Z ukrytych radioodbiorników nieprzerwanie dochodziły wieści z frontu. Armia Czerwona stała nad Odrą, gotując się do bitwy o Berlin. Dwie armie Wojska Polskiego również przygotowywały się do ostatniej ofensywy, podobnie jak alianci od zachodu. Amerykanie utworzyli dwa przyczółki na wschodnim brzegu Renu. Roth zaskoczył Damazyna ostatnim swoim poleceniem. Dał mu już tylko siedem dni na zmontowanie radiostacji. — Ty chyba jesteś stuknięty — mruknął Polak. Niestety, nie miał do kogo wnieść apelacji. Od tej pory inżynier nie miał już ani jednego wol- 1 Hauab, Mensch! — Zjeżdżaj! Odwal się! 143 nego wieczoru, zarywał niejedną noc. Przesiadywał teraz coraz częściej w kabinie kina, bo tutaj miał dokonać ostatecznego montażu i tu również chciał wypróbować nadajnik. Spieszył się. Zasypiał przy stole, nieraz budziły go odgłosy rannej pobudki. Przy próbnym montażu przeklął wszystko i wszystkich. Prawie wszystkie części miały jakąś usterkę. Trzeba było oddawać je do przeróbki. Bez precyzyjnych narzędzi konspiratorzy z warsztatów nie byli w stanie sprostać wymaganiom Damazyna, Kołomyjka z kursowaniem części stacji w tę i z powrotem, zdawała się nie mieć końca. Tymczasem sztab wojskowy nakazywał pośpiech. Przeżył to kilka razy: próba, napięcie oczekiwania, skrywane nadzieje. I potem — rozczarowanie. Frekwencja robocza nadajnika „rozbiegała się", wędrowała na zbyt dużym obszarze, nie miała pożądanej stałości. Niebawem odkrył, że wszystkiemu winne były szpule dostrojeniowe, pochodzące ze zwyczajnych aparatów radiowych. Nawinięty na nie drut miał zbyt mały przekrój. Za wszelką cenę trzeba więc było zdobyć nowe szpule odpowiednie dla radiostacji. Niestety te, które wykonano dla niego w DAW, znowu nie pasowały do urządzenia. Zdecydował się w końcu na zaprojektowanie szpul według własnego, oryginalnego pomysłu. Sporządził je Heinz Gronau z DAW na spółkę z więźniem zatrudnionym w Gustloff-Werke. Współpraca tego rodzaju była niezbędna, bowiem projekt przewidywał, bagatela, polerowanie specjalnej rury, wypełnienie jej płynnym ołowiem i nadanie jej spiralnego kształtu. Potem dopiero miało nastąpić niklowanie, kąpiel galwanizerska i pokrycie srebrem. Wszystko to, rzecz jasna, pod okiem kommandofuhrerów. 144 Niestety, wynik całej tej operacji znów nie zadowolił Damazyna..Mechanik z zakładów zbrojeniowych przekręcił' dane zawarte w szkicach. Przyrząd okazał się bezużyteczny. Spróbowali więc jeszcze raz, trzymając się ściśle wskazówek Gwidona. Tym razem szpule pasowały do stacji jak ulał. Wreszcie, po pokonaniu wszystkich przeszkód, Da-mazyn mógł przystąpić do zmontowania całości. Trąc zaczerwienione z niewyspania oczy zaczął ustawiać aparaturę na stole, kiedy nagle usłyszał kroki na schodach. Chwycił długą wąską deskę, wraz z przytwierdzonym do niej kluczem do wystukiwania sygnałów Morse'a i wpakował do zamaskowanej skrytki w ścianie. Zdążył jeszcze chwycić w garść krążek filmu, kiedy w drzwiach stanął... więzień z opaską pomocniczej straży obozowej, powołanej niby to do pilnowania porządku w obozie. W gruncie rzeczy Lagerschutz był zamaskowaną grupą bojową organizacji. — Co tu robisz o tej porze!? — zdziwił 'się przybysz. — Już dawno po godzinie „ciszy nocnej". Nie czekał na odpowiedź. Błyskawicznie uprzytomnił sobie, że w Buchenwaldzie nic nie robi się bez kozery. — Nie widzisz, że przewijam taśmę? Intruz zmrużył znacząco oko. Pobieżnie zlustrował wzrokiem kabinę. — Jaki film szykujesz? — „Gasparone" z Mariką Rokk. Pierwsza klasa babka. — Tak, świetna dziwa. Takich nóg nie ma żadna inna na świecie, nawet Marlena Dietrich. Szkoda, że 10 — Depesza zza muru... < 145 Marika współpracuje z hitlerowcami. Gwiazda ze stajni Goebbelsa. — Ale w łóżku by ci to nie przeszkadzało? Roześmieli się obaj. Po odejściu gościa Damazyn~ wyciągnął z ukrycia klucz nadawczy i podstawowe części stacji. Przełożył obie lampy ze wzmacniacza kinowego do nadajnika, podłączył do niego klucz, i doprowadził napięcie od wzmacniacza do radiostacji. Następnie całe urządzenie podłączył do prądu. Teraz skombinowaną z piorunochronu antenę dostroił do długości fali. Samowzbudzający układ nadawczy, wzorowany na systemie Hartleya, był gotowy. Pozostało wystukać i posłać w eter żądany tekst. Zanim to jednak miało nastąpić, postanowił przeprowadzić generalną próbę „Aliantki", jak nazwał swoją nową stację nadawczo--odbiorczą. Wziął się do tego wieczorem następnego dnia. Mijała północ, kiedy włączył nadajnik do sieci i nacisnął gałkę klucza. Był tak dalece pochłonięty żmudnymi przygotowaniami, że w pierwszej chwili nie dosłyszał zbliżających się kroków. Kiedy się ocknął, jakiś nie pożądany gość stał już pod drzwiami. Polak z największym wysiłkiem zdążył jeszcze w ostatniej chwili ukryć aparaturę. Tamten wszedł do środka. Inżynier rzucił okiem za siebie i ścierpła mu skóra. Poznał rudego oberscharfuhrera, jednego z członków osławionej „kolumny 99", sentymentalnego mordercę. Esesowiec najwyraźniej był na bańce. Dlatego też, choć taksował więźnia podejrzliwym wzrokiem, nie opuszczał go dobry nastrój. Mimo to, nie przekonało go tyle już razy używane z powodzeniem alibi o przewijaniu taśmy. Polak zmie- 146 nił więc taktykę. Zasypał Niemca tytułami filmów. Słysząc, że w najbliższym programie w niedzielę ma być puszczany „Der Herrscher" l z Emilem Janningsem, Niemiec skrzywił się. -r Wolałbym coś wesołego, w rodzaju „Spiel auf der Tenne" 2 Pamiętasz? To był film. Boki zrywać.' — Zrobi się, panie oberscharfuhrer — obiecał na od-czepne operator. Esesman na odchodnym pogroził więźniowi palcem. — Pamiętaj, żebym cię tu więcej nie nakrył! 1 „Der Herrscher" — „Władca". 1 „Spiel auf der Tenne" — „Zabawa na klepisku". ! JEDEN ZA WSZYSTKICH, WSZYSCY ZA JEDNEGO Kiedy 31 marca alianci rozpoczęli ofensywę z linii Renu, zaś 3 armia generała George'a S. Pattona rwała do przodu, prosto na Kassel i Erfurt, znany był już ostatni rozkaz Hitlera dotyczący więźniów. Fuhrer zadecydował, że raczej należało unicestwić wszystkich wrogów III Rzeszy, i zniszczyć obozy, niż dopuścić do ich wyzwolenia. Himmler zamierzał wykonać ten rozkaz, z drugiej jednak strony bał się odwetu aliantów. Ta rozterka odbiła się na instrukcjach przekazanych komendantom obozów koncentracyjnych. Szef SS początkowo rzeczywiście nosił się z zamiarem zrównania kacetów z ziemią i pogrzebania w nich haftlingów. Istniały nawet plany wysadzenia więźniów w powietrze, po uprzednim zamknięciu w sztolniach. Do Buchenwaldu, jak doniósł wywiad organizacji, przywiezioną w tajemnicy ogromny ładunek trotylu. Himmler nie ważył się jednak na formalne wydanie podobnego rozkazu. Kluczył, próbował asekurować się i przed Hitlerem, i przed aliantami. Ostatecznie zdecydował się na zupełnie inne rozwiązanie. Miał się o tym przekonać już za dwa dni komendant Buchenwaldu. Na razie jednak Pister, zamierzając wykonać rozkaz Hitlera, zatelefonował do komendanta lotniska wojskowego w Nohra i zażądał zbombar- 148 d-. wania obozu. W odpowiedzi usłyszał, że dowództwo letniska nie dysponuje już ani jednym bombowcem. Późnym wieczorem 1 kwietnia, zasypiającego już oberfuhrera obudził ostry dzwonek telefonu. Namiestnik Rzeszy i gauleiter Turyngii, Parteigenosse 1 Fritz Sauckel zapytywał, czy w obozie wszystko przygotowane do wykończenia „świńskich psów..." — Tak jest, panie gauleiter, właśnie się do tego przygotowujemy! — zameldował służbiście Pister. — Oby tylko niezbyt długo — rzucił cierpkim tonem pierwszy dygnitarz Weimaru. — Tę pańską piosenkę słyszę już od paru dni — wycedził. — Radzę jak najśpieszniej wysłać ich do Himmelkommando.2 — Jawohl! Zadanie będzie wykonane. Heil Hitler! Rozmowę tę podsłuchał Herbert Morgenstern. W pierwszym dniu ofensywy Amerykanie sforsowali Wezerę i Werrę, zbliżając się do Łaby. Nazajutrz, 4 dywizja pancerna armii Pattona osiągnęła pozycje w odległości sześciu kilometrów od Eisenach, drugiego zaś kwietnia 8 korpus pancerny rozpoczął natarcie na Kassel. Wojska amerykańskie mogły się więc za parę dni pojawić w okolicach Weimaru. Tymczasem dowództwo obozu wciąż zwlekało z podjęciem ostatecznych decyzji. W porównaniu z wyraźnymi rozkazami Sauckela, sugestie reichsfubrera SS były co najmniej dwuznaczne. Pister i Schobert wahali się jeszcze, oczekując jasno sprecyzowanych poleceń. Wątpliwości obu esesmanów rozwiał dopiero adiutant Bungler, wpadając tego samego dnia z depeszą iskrową. 1 Parteigenosse — towarzysz partyjny. 2 Himmelkommando — (iron.) niebiańskie komando. 149 Komendant wielokrotnie odczytywał tekst, szukając w nim odpowiedzi na dręczące go pytanie, co zrobić * z więźniami. W obliczu ofensywy wojsk amerykańskich Himmler nakazywał ewakuowanie obozu. Czas, sposób ewakuowania i kierunek marszruty pozostawiał do uznania komendanta. Pister zerknął na dzienny meldunek o stanie liczebnym obozu. Pokiwał głową: 80 436 więźniów. Polecił adiutantowi, by natychmiast wezwał na odprawę sztab komendantury i ścisłe kierownictwo obozu. Zaraz po odczytaniu rozkazu z Berlina rozpoczęła się burzliwa dyskusja. Jednym odpowiadała ewakuacja, drudzy głosowali za natychmiastową likwidacją więźniów i spaleniem ich akt personalnych wraz z całą dokumentacją obozową. Wśród członków kierownictwa doszło do formalnej kłótni. Zwolennicy pierwszego rozwiązania stanowili jednak większość. Nie bez wpływu na ich stanowisko pozostawał fakt, że zarówno Pister jak i Schobert byli zdecydowani wszelkimi sposobami wykonać polecenie Himmlera. Tego samego dnia, pod wieczór, oberfuhrer kazał wezwać kilku najważniejszych niemieckich więźniów funkcyjnych i wygłosił do nich uspokajającą mowę. Oświadczył, że zgodnie z rozkazem otrzymanym od reichsfiihrera SS nie będzie obozu ewakuował, lecz przekaże go Amerykanom w całkowitym porządku i zgodnie z przyjętymi normami wojennymi. Zarazem jednak, chcąc skłócić między sobą więźniów różnych narodowości i w ten sposób osłabić ich opór, ostrzegł Niemców, że „ci przeklęci Francuzi i Czesi" przygotowują napaść na nich. Również Polacy za pośredni- 150 ctwem nielegalnej radiostacji zwrócili się do aliantów z prośbą o zrzut broni, gdyż zamierzali wymordować wszystkich uwięzionych Niemców. Tak był przejęty swoją kłamliwą przemową, że nie zauważył porozumiewawczych spojrzeń i uśmiechów, jakie wymienili między sobą funkcyjni. Pister nie mógł wiedzieć, że wywiad organizacji wojskowej przechwycił treść depeszy Himmlera. I tak zresztą nikt by nie dał wiary słowom esesmana. Jegq słuchacze wiedzieli aż nadto dobrze, czego mogą się spodziewać po esesmańskim dowództwie. Mimo to więźniowie postanowili podjąć tę rzuconą fałszywym ruchem rękawicę. Z grupy wystąpił „czerwony" Hans Eiden, zastępujący starszego obozu — Ericha Reschke, którego w tym czasie przesłuchiwało weimarskie gestapo. — Dziękujemy za informację, panie komendancie. Na wszelki wypadek będziemy się pilnować — zapewnił, udając, że bierze słowa oberfuhrera za dobrą monetę. Zaraz po tej odprawie zebrali się członkowie MKO, by omówić ostatnie wypadki i podjąć odpowiednie decyzje. Wszyscy obecni jednoznacznie ocenili wystąpienie Pistera. — To dobrze, że oni nas nie doceniają — zauważył Kuhn. — Niech im się zdaje, że pójdziemy na rzeź jak barany. — Powiedziałbym, że przeceniają siebie — dorzucił Busse. — Na jedno wychodzi — pogodził ich Bartel. — W ten sposób zwiększają się nasze szanse w tej grze. Co zaś się tyczy ich prawdziwych intencji, to coś wam opowiem, żeby nie było najmniejszych wątpliwości. Po czym powiadomił zebranych, że kierownictwo SS \ • 151 przy pomocy niezidentyfikowanego szpicla przygotowało ^istę z numerami i nazwiskami 46 więźniów, zajmujących odpowiedzialne funkcje. Mieli oni zostać aresztowani jeszcze tej nocy nad ranem. Naradzono się błyskawicznie. Łącznicy Komitetu natychmiast ostrzegli więźniów z listy przed grożącym im niebezpieczeństwem, polecając, by nie reagowali na wezwania SS i nie nocowali w swoich blokach. ■ Jednocześnie MKO podjął uchwałę, że organizacja nie pozwoli na dalsze zamykanie więźniów w bunkrze i jawnie przeciwstawi się wszelkim próbom przeprowadzenia pojedynczych egzekucji. Iwan Smirnow zażądał nawet, aby natychmiast rozpocząć powstanie, ale po rozważeniu sytuacji uznano, że front jest jeszcze zbyt daleko i atak w tych warunkach byłby przedwczesny. Podtrzymał tę opinię Walter, równocześnie zarządzając nieprzerwane dyżury w blokach dla całej organizacji. Postanowiono, że obóz pozorując wykonywanie zarządzeń kierownictwa SS, będzie je po cichu sabotował. Tak długo, jak tylko się da. i Następny dzień, 3 kwietnia, również nie upłynął spokojnie. Pister rozkazał zgromadzić w kinie, po wieczornym apelu, wszystkich reiehsdeutschów. Samochód pancerny komendanta zatrzymał się przed wejściem o wyznaczonej godzinie. Otyły oberfuhrer, w towarzystwie adiutanta i kierowników obozu, wygramolił się z auta, wszedł do sali i z trudem wwindo-wał się na podium. Powtórzył właściwie to samo, co mówił poprzedniego dnia Eidenowi i innym. Tym razem jednak dodał: — Jeżeli wy, niemieccy więźniowie polityczni, nie czujecie się bezpieczni wśród tej międzynarodowej ho- 152 łoty, nie macie dość siły, żeby utrzymać w obozie spokój i porządek, to ja oświadczam wam, że mam jeszcze dość, Himmelkreutz, żołnierzy i karabinów, by was ochronić. Ja wam pomogę, a wy mnie. Po tych słowach opuścił halę wraz ze swoją świtą. Tego dnia nie wypuszczono już komand roboczych za bramę, wywołano jedynie niektórych specjalistów, a wśród nich małą kolumnę z Trafo II. Już z rana potwierdziło się, że Pister kłamał. Zarządził bowiem ewakuację wszystkich Żydów. — Niech nikt nie wychodzi — nakazał Bartel po otrzymaniu tej wiadomości. — Koledzy żydowscy mają się rozejść po innych blokach. Zerwiecie im opaski z gwiazdą syjońską, będzie trudniej ich wyłapać. Zaległa pełna niepokoju cisza. Obóz solidarnie sabotował polecenia komendanta. Niebawem do więźniów ze stacji transformatorowej dotarła wiadomość, że kompania esesmanów wyłapuje Żydów ukrytych w barakach. Damazyn zastanawiał się, czy nie powinien iść do obozu i nadać SOS. Roth jednak uważał, że było na to za wcześnie. Niespodziewanie odezwała się obozowa „szczekacz-ka". — Następujący więźniowie mają natychmiast stawić się przy bramie! Rapportfuhrer wywoływał numer za numerem. Gwidon liczył bezgłośnie, poruszając wargami. Kiedy zapadła cisza, oznajmił: — Czterdziestu sześciu. Kierownictwo obozu nie rezygnowało ze swoich planów. I tym razem jednak żaden z wyczytanych me zgłosił się na wezwame. Wieczorem Komitet znowu obradował. Bartel prze- 153 kazał zebranym najświeższe wiadomości. Okazało się, że samochody wysłane do Gotha po żywność, nie dotarły na miejsce. Czołgi amerykańskie były już w tym mieście, oddalonym o 50 kilometrów od obozu. — Amerykanom jednak niezbyt spieszno do nas — stwierdził na zakończenie. — Dziesięć kilometrów na dobę, które pokonują, to prawie wojna pozycyjna. — Co w tym dziwnego? — wzruszył ramionami kapo Busse. — Widać nie zależy im na szybkim oswobodzeniu obozu, który już z daleka pachnie komuną. Nie warto również liczyć na desant, o którym dzień i noc marzy nasz kochany Otto Roth. To są kupcy, a nie żołnierze. Przemawiało przez niego rozgoryczenie. Więźniowie nie wiedzieli wtedy jeszcze o tym, że Patton otrzymał rozkaz, by po osiągnięciu linii Meinin-gen—Ohrdruf—Gotha—Muhlhausen zająć pozycje i czekać na podciągnięcie reszty sił. Dlatego wstrzymał, acz niechętnie, działania swych szybkich wojsk, chociaż bez trudu mógł wbić się klinem pod sam Weimar i Bu-chenwald w ciągu dwóch dni. Z pewnością przyspieszyłoby to o kilka dni wybuch powstania w obozie. Przywódcy poszczególnych grup narodowościowych byli już wyczerpani bezustannym pogotowiem. Co bardziej niecierpliwi spośród nich i tym razem nalegali, by rozpocząć atak już następnego dnia. Wniosek, podobnie jak poprzednio, upadł większością dwóch głosów. — Bądźmy czujni, zgoda. Wiemy, ile może nas kosztować choćby chwila zwłoki — stwierdził Jan Izy-dorczyk, reprezentant polskiej grupy. — Ale musimy też być rozważni. W przeciwnym razie nie wykonamy naszego zadania: nie uratujemy ludzi. Tuż po zebraniu przewodniczący MKO spotkał się ze sztabem wojskowym. Zaszła bowiem niezmiernie 154 istotna zmiana w położeniu obozu, nakazująca korektę wcześniej przygotowanego planu. Komanda, zgodnie z rozkazem, miały pozostać w lagrze. Należało więc zrezygnować z planu A, zakładającego równoczesny atak na obiekty komendantury poza drutami i wieże strażnicze od strony obozu. Bartel naradziwszy się ze Studerem i Rothem, odwiedził kolejno wszystkich członków Komitetu w ich blokach i powiadomił ich, że od tej pory organizację obowiązuje zaczepno-obronny plan B. Przewidywał on, w razie spodziewanej likwidacji obozu, natychmiastowe przecięcie drutów kolczastych i ucieczkę wszystkich więźniów, następnie zaś marsz na zachód na spotkanie Amerykanom. Oczywiście ranni i chorzy z obu szpitali mieli być zabrani. W środę 4 kwietnia po raz pierwszy w Buchenwal-dzie nie było apelu porannego. Nie sprawdzano już więcej obecności więźniów ze wszystkich bloków. Nad placem zawisła cisza, nie spotykana o tej porze dnia. Cieszyli się nią więźniowie, przywykli do nieustannego: „Mutzen ab!" l i esesmańskich wrzasków. Nie podzielało tej radości kierownictwo podziemia, gdyż w tak nieoczekiwanej sytuacji trzeba było zrezygnować z planowanego szturmu na SS. Począwszy od tego dnia nie wypuszczono za bramę ani jednego więźnia. Nastąpiła całkowita izolacja obozu, jeżeli nie liczyć transportów nadchodzących z ewakuowanych kacetów. Za druty spływała nadal fala pasiaków. Spędzano więźniów z podobozów i komenderówek znajdujących się na zachód od obozu. Z Abterode, Muhlhausen 1 Mutzen ab! — Czapki zdjąć! 155 i Ohrdruf przyprowadzono ponad dwa tysiące. Z Lan-gensalza, Halberstadt i z Weimaru nadciągnęło trzy i pół tysiąca więźniów. Również z Gross-Rosen przybyło tego dnia kilkuset ludzi. Wydawało się więc, że Amerykanie muszą być już blisko i że lada dzień pojawią się na przedpolach Weimaru. Nadzieje więźniów, jak już niebawem miało się okazać, były płonne. Armia Pattona, zgodnie z rozkazem sztabu generała O. N. Bradley'a, zatrzymała się na wyznaczonej linii, która przebiegała -przez Meinin-gen, Gotha, Suhl, Langensalza i Muhlhausen. Miała posuwać się nie więcej niż kilka mil dziennie, póki nie nadciągnie 1 i 9 armia, na co nie zanosiło się w najbliższym czasie, ponieważ dwa z czterech korpusów 1 armii oraz jeden korpus 9 armii przeprowadzały właśnie operację na terenie Zagłębia Ruhry. Na domiar złego Patton, zamiast posuwać się na wschód, musiał wysłać dwie swoje dywizje dla wsparcia tych korpusów. Zegar z Hauptturmu1 wybił godzinę siedemnastą, kiedy głośniki podały rozkaz lagerftihrera: — Wszyscy Żydzi mają się stawić na placu apelowym! Aber sof ort! 2 MKO obradował akurat w 38 bloku. Usłyszawszy komunikaty Bartel natychmiast rozesłał gońców do żydowskich bloków z poleceniem sabotowania rozkazu. Zbliżała się decydująca próba sił. Pister chciał sprawdzić, czy możliwe będzie wyprowadzenie grupami więźniów z obozu. Starym zwyczajem esesmani zaczęli od Żydów, którzy mieli pojechać w pierwszym transpor- 1 Hauptturm — główna wieża strażnicza w obozie (przy bramie). 2 Aber sofortl — natychmiast, niezwłocznie. 156 cie. Dowództwo nie przypuszczało jednak, że obóz solidarnie sabotować będzie to zarządzenie. Tymczasem mieszkańcy bloków żydowskich rozbiegli się po. innych barakach. Tam pozrywano im żółte i czerwone trójkąty tworzące gwiazdę, a w to miejsce ponaszywano czerwone z literą P lub F, R albo T. — Żydzi w tej chwili do bramy! Tempo! W przeciwnym razie rozstrzelamy wszystkich! — groził przez megafon ochrypły głos. Bezskutecznie. Jeszcze dwukrotnie powtórzono wezwanie i zaległa złowróżbna cisza. Zawyła syrena alarmowa, za nią druga jeszcze bardziej przejmująco. Więźniowie odetchnęli z ulgą. Nie na długo jednak. Nie minęła godzina, gdy dyżurny szef raportu przypomniał o wydanym' zarządzeniu. I tym razem wezwanie, przeplatane groźbami, przebrzmiało bez echa. Jedynie drugi tego wieczoru alarm lotniczy powstrzymał dowództwo SS przed spełnieniem pogróżek. Blokowych wezwano jednak do rapportfuhrera. Zgodnie z jego rozkazem, do następnego rana miały zostać sporządzone listy z wykazem wszystkich Żydów, którzy mieli zgłosić się na placu. — Odpowiadacie za to własnymi głowami, pamiętajcie o tym! — zagroził. Nad „Czarcią Górą" zapadła noc. W czerniejącym mroku płynęły fale bombowców, kierujących się w głąb Rzeszy. W blokach obowiązywało całkowite zaciemnienie. Okna zasłonięto kocami. Następnego dnia „szczekaczki" przekazały zaskakujące wezwanie. — Wszystkie bloki wymaszerować na plac do apelu! Los! 157 A po chwili: — Dlaczego lager tak się guzdrze?! Uważajcie, bo możemy wam pomóc!... Kierownicy organizacji doszli do wniosku, że tym razem nie powinno się zbytnio przeciągać struny. Chcą robić apel? Niech robią. Zejdzie parę godzin. Dął porywisty wiatr, targając maszerującymi więźniami. Bloki ustawiały się kolejno na swoich zwykłych miejscach. Zgodnie z wczorajszym rozkazem zażądano listy Żydów. Błekowi jednak zameldowali, że nie byli w stanie określić dokładnie, kto jest Żydem pośród osiemdziesięciu tysięcy więźniów. Schobert jednak nie myślał rezygnować. Naradził się z Gustem, po czym Hofschulte wydał rozkaz i po chwili cały obóz zrozumiał, że wpadł w zręcznie zastawioną pułapkę. Ku barakom pomaszerowało dwudziestu esesmanów. Rozpoczęło się tropienie ukrytych tam Żydów. Niektórzy spośród nich próbowali jeszcze ratować się ucieczką. Kilku ściganych znalazło schronienie w piwnicy bloku 49. Nie na długo. Prędko wykryła ich tam karna ekspedycja. Jeden ze ściganych nie pozwolił się zabrać i zaatakował esesmana. Zginął od kuli. Pochwyconych odprowadzono pod silną eskortą do hali w DAW. Po południu trzy tysiące Żydów było już w drodze do Dachau. Wkrótce jednak okazało się, że co najmniej pięć tysięcy żydowskich kolegów nadal kryło się w masie więźniów. — Żarcia dla was mamy tylko na dwa dni. Weźcie to sobie najuprzejmiej pod uwagę! — szydził Hofschulte rozkraczony przed stojącym na placu mikrofonem. 158 - . Nagle powietrzem targnął przejmujący głos syreny. — Do baraków! Los! Schńell! Plac opustoszał w ciągu paru minut. Kiedy alarm dobiegł końca, wezwano wszystkich z powrotem na apel. Tym razem jednak nikt już nie usłuchał. Pod sam wieczór przywlókł się nowy transport z podobozu „S-III"-Ohrdruf, siedmiuset krańcowo wyczerpanych, zagłodzonych i sterroryzowanych ludzi. Opowiadali, że na trasie marszu zostało co najmniej osiemset trupów. Każdego, kto nie wytrzymał tempa, zabijano na miejscu. Wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy. — Więc to tak wygląda ewakuacja... — mówili do siebie więźniowie. Teraz już wiedzieli co ich czeka, jeśli pozwolą się wykurzyć z Ettersbergu. Obóz skupił się wokół organizacji i MKO. Sztab wojskowy i grupy bojowe trwały w gotowości bez przerwy, niemal bez snu. Nieoczekiwanie rozeszła się pogłoska, że spadochroniarze amerykańscy opanowali Erfurt znajdujący się w odległości zaledwie czterdziestu kilometrów od Bu-chenwaldu. Jeszcze bardziej wzrosło napięcie w obozie. Wielu więźniów zachodziło w głowę, co w tej sytuacji zadecyduje esesmańskie dowództwo. Odpowiedź przyszła jeszcze tej nocy. Znowu przez szczekaczki odczytano numery więźniów, polecając im natychmiast stawić się przy bramie. — Do diabła! — zaklął przywódca grupy francuskiej Marcel Paul. — Przecież to ta sama lista naszych czterdziestu sześciu towarzyszy! — Nie odczepią się... — warknął Simakow. — Jeszcze o nich nie zapomnieli? — zdziwił się włoski członek MKO Domenico Ciufoli. 159 Tym razem jednak było oczywiste, że SS nie poprzestanie na wywoływaniu więźniów. Dlatego też Międzynarodowy Komitet Obozowy, uprzedzając dalsze posunięcia przeciwnika, postanowił ukryć poszukiwanych r>rzez SS współtowarzyszy. W ciągu zaledwie dwóch godzin wynaleziono dla nich bezpieczne kryjówki, w których, po przebraniu i odpowiednim ucha-rakteryzowaniu mieli przeczekać przewidywane poszukiwania. Wśród nich był tylko jeden członek kierownictwa organizacji — Ernst Busse. Również i on znalazł schronienie, wymykając się jedynie na posiedzenia. MKO. Poprzez łączników i mężów zaufania w każdym bloku powiadomiono więźniów o działaniach podjętych przez Komitet, nawołując jednocześnie do zbiorowego oporu. „Esesmańskie kierownictwo obozu — głosiła odezwa MKO — znajduje się o krok od szubienicy, mimo to chce jeszcze wymordować najlepszych spośród nas. Nie pozwolimy ani na masową, ani na jednostkową likwidację ludzi. Musimy wyrwać z rąk katów ich ofiary. Kto będzie pomagać SS w odnalezieniu 46 więźniów, stanie się naszym wrogiem. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!". Jedna z wież wartowniczych ЙШ* Po wyzwoleniu. Uzbrojeni więźniowie w rozmowie z żołnierzami amerykańskimi І І І і Uzbrojeni więźniowie i żołnierze amerykańscy Parlamentarzyści brytyjscy w obozie Buchenwald w kilka dni po jego wyzwoleniu Г ** іШШШ Atak więźniów na bramę obozu (rys. więźnia radzieckiego) ~л ~ f. дшщй Mauzoleum w Buchenwaldzie. Pomnik i wieża z Dzwonem. Buchenwaldzkim s 'X ^4 Dokument z wyrazami uznania dla Gwidona Damazyna wydany przez Międzynarodowy Komitet Obozowy (tekst w iezyku niemieckim i angielskim) jw^u і h Ч. Й Gwidon Damazyn Dokument z wyrazami uznania dla Gwidona Damazyna, wydany przez Międzynarodowy Komitet Obozowy (tekst w języku rosyjskim) SOS1TUBUCHENWALD Następnego dnia w obozie nadal panowała atmosfera podniecenia i oczekiwania. Z samego rana wezwano przez głośnik kapo kancelarii; miał się stawić natychmiast z wykazem nazwisk 46 poszukiwanych „sabota-żystów". Kapo nie mógł posłuchać rozkazu, gdyż będąc jednym z nich, ukrywał się. O 9.00 ogłoszono alarm lotniczy, który trwał do 11.30. Zaraz po jego zakończeniu, wezwano blokowych, La-gerschutz i Feuerwehr, nakazując przeszukanie całego obozu i dostarczenie opornych więźniów. Poszukiwania, oczywiście, nie dały żadnych rezultatów. Esesmani przekonali się, że mają do czynienia z zorganizowanym i jawnym oporem. Rozwścieczony Schobert zagroził z początku rozstrzelaniem wszystkich, później zaś zlecił blokowym, aby sporządzili wykazy więźniów zdolnych do podróży. Obóz miał być stopniowo ewakuowany. Esesmanom spieszyło się, byli już gotowi do opuszczenia Buchenwaldu. W nocy blockfuhrerzy chodzili od bloku do bloku i sprawdzali przygotowania do wymarszu. Pierwszym porannym transportem miało pojechać 10 tysięcy więźniów. , Nazajutrz jednak do transportu nie zgłosił się ani jeden więzień. Obóz w dalszym ciągu ignorował wydawane polecenia. Zdenerwowany Schobert wezwał kompanię wachma-nów i polecił wypędzić więźniów z baraków i zagnać 11 — Depesza zza muru. 161 na plac. Kilka drużyn esesmanów wtargnęło dó bloków, jednak więźniowie, jakby się zmówili, prysnęli na zewnątrz oknami. Tłumy rozpierzchły się na wszystkie strony. Kryto się w różnych zakamarkach, w lesie, ogrodzie, gdzie się tylko dało. — Dziś musi odejść dziesięć tysięcy! — rozległ się ryk z głośników. — Lageraltester! Przygotować transport! Odpowiadacie za to głową. Schnell, los, los! Znowu zawyła syrena, ogłaszając kolejny alarm, który w obozie przyjęty został z prawdziwą ulgą. Nie trwał on tym razem długo. Zaraz po jego zakończeniu wyprawiono schwytanych poprzedniego dnia na weimarski dworzec kolejowy. W samo południe zaś wywleczono siłą tysiąc inwalidów ż Małego Lagru. Wydarzenie to wstrząsnęło wszystkimi więźniami. Marsz ewakuacyjny oznaczał dla kalek pewną śmierć. W Komitecie już wcześniej rozgorzała zażarta dyskusja. Nie wszyscy godzili się z poświęceniem kolegów niezdolnych do marszu. — Osłaniacie tych czterdziestu sześciu, dbacie o nich w dzień i w нос — oświadczył z wyrzutem Smirnow, kierując wzrok na Bartla. —> Dlatego, że to sami wasi rodacy. Prawie sami — poprawił się. — A tysiąc kalekich ludzi oddajecie bez walki? Wstyd! Uchwaliliśmy przecież, że nie oddamy bez oporu żadnego kolegi. Poparł go Marcel Paul. Miał nawet pomysł, by obezwładnić tych esesmanów, którzy przyjdą po inwalidów, wziąć ich za zakładników i rozpocząć pertraktacje z Pisterem. — To numer w całkiem nowym stylu — wyraził swoje uznanie delegat holenderski. Istotnie, plan, choć desperacki, był interesujący. Dopiero, kiedy upewniono się, że inwalidzi pojadą 162 do Dachau pociągiem, zrezygnowano z porwania „trupich główek". Atmosfera panująca w obozie była jednak w dalszym ciągu bardzo napięta. Nie rozładowało jej nawet oświadczenie Hofschultego, który obłudnie zapewniał, że jutrzejszy transport będzie już ostatni. Reszta więźniów, jak twierdził, miała zostać przekazana Amerykanom. Nikt mu nie wierzył. Fakty przeczyły jego słowom. Zresztą pod sam wieczór Schobert przekazał nowe zarządzenie. — Ostrzega się, że każdy spotkanj» na ulicy, bądź na placu po godzinie dwudziestej, będzie zastrzelony na miejscu! Po czym dodał, budząc ogólną wesołość, że oczekuje, się ochotników do wyjazdu na roboty. — Mów do mnie jeszcze, to się pospieszę! — ryknął na cały głos Sobieszczański. Blok nr 27 zarechotał zgodnym chórem. Nagle wszyscy umilkli i nadstawili uszu. Od zachodu docierały echa grzmotów. To dawał o sobie znać zbliżający się front. Już po pierwszych, odległych jeszcze detonacjach, Gwidon mrugnął na Mariana i obaj wymknęli się do sypialni wysłuchać komunikatu BBC. Inżynierowi udało się na szczęście przenieść z Traf o do obozu swój mały odbiornik. Wiadomości były pocieszające, choć nie takie, na jakie liczyli. Czołówka armii Pattona musiała się znajdować, biorąc pod uwagę miejscowości podane przez radio, jakieś 30—40 kilometrów na północny zachód od Weimaru? Prawdopodobnie zajmowała w tym czasie miasto Kahla. Lotem błyskawicy rozeszła się ta nowina, budząc mieszane uczucia. Jednym wydawało się, że nadej- 163 ście Amerykanów to kwestia godzin, drudzy klęli anglosaską flegmę. Tymczasem Komitet wysłał potajemnie do jankesów swojego kuriera. Miał on ich nakłonić do przyspieszenia marszu i przyjścia z pomocą buchenwald-czykom. Ucieczka została bardzo dobrze przygotowana. Ukryto więźnia w skrzyni załadowanej na wóz wywożący śmieci. Udało mu się dotrzeć do Weimaru. Niestety, nie zdołał przedostać się do Amerykanów przed 11 kwietnia. Straceńczy nastrój wśród esesmanów poprawiła wiadomość o jakimś rzekomo szykowanym nowym niemieckim froncie. Mówiono też o „Wunderwaffe" i o silnej linii umocnień między Halle i Hof. Według zapewnień SS, w tym właśnie rejonie wojska amerykańskie miały zostać otoczone i zniszczone. Buchenwaldzkie bataliony Waffen SS oczekiwały właśnie rozkazu wymarszu na fortyfikacje. Z tej to przyczyny kierownictwo śpieszyło się z likwidacją obozu. Chcąc jeszcze bardziej poprawić nastroje i natchnąć „żołnierzy fuhrera" nową wiarą w końcowe zwycięstwo, oberftihfer polecił zabrać z magazynu 2 miliony papierosów, zakupionych za pieniądze zdeponowane przez więźniów, i rozdał je swoim podkomendnym. W willi Schoberta ucztowano całą noc w towarzystwie kobiet z obozowego domu publicznego. Do obozu docierał pijacki hałas i sentymentalne słowa popularnej piosenki. Nadeszła niedziela 8 kwietnia. Poranek był blady i rozmazany. Już o 9.00 rozpoczął się alarm lotniczy i trwał aż dwie godziny. 164 Natychmiast po jego zakończeniu Schobert wezwał do siebie starszych obozu i wszystkich blockalteste. — Panowie, musimy dzisiaj opuścić Buchenwald — oznajmił swoim pijackim sznapsbarytonem. — Do godziny dwunastej obóz ma być opróżniony. Dziś — to panowie. A wczoraj — Schweine-hunde ł — mruknął któryś z blokowych. — Bierzcie się panowie do roboty. W przeciwnym razie pogadamy z wami inaczej.-Za pół godziny obóz ma stać na placu! — zakończył odprawę lagerfiihrer. Za drutami w tym czasie pozostawało jeszcze ponad 40 tysięcy ludzi. Minęło południe. W obozie zapanowała cisza. — Lageraltester! Wyprowadzić bloki na plac apelowy! Sofort! — ponaglał przez „szczekaczki" rapport-fuhrer Hofschulte. Ani jeden blok nie stanął na zbiórkę. Po chwili na teren obozu wjechało pancerne auto Pistera. Śledziły je tysiące bystrych oczu. Samochód posuwał się w głąb zabudowań, wjechał pomiędzy dwa rzędy baraków i nieoczekiwanie zatrzymał się przed blokiem ni- 14. Zamieszkiwali go Francuzi. Przed sień wybiegł blockalteste i zameldował się. — Dlaczego nie wyprowadzacie ludzi? — rzucił komendant ni to pytanie, ni rozkaz, z trudem opanowując wściekłość. Francuz udawał głupiego. — Więźniowie boją się ewakuacji, panie oberftihrer, bo Amerykanie ostrzeliwują wszystkie pociągi, samochody i kolumny marszowe. Prócz tego od dwudziestu czterech godzin nie dostaliśmy nic do jedzenia. ' — Dostaniecie na.drogę suchy prowiant. Daję teraz półtorej godziny na obiad, a potem cały obóz — zbiórka 1 Schweinehunde — obrażliwy epitet. ~~- 165 ma apelplacu! Nieodwołalnie i ostatecznie. W przeciwnym iraiziie... — zawiesił głos. — Powiem tylko, że zarządziłem ostre pogotowie całej SS! Strzeżcie się! Machnął ręką na szofera i pojechał z powrotem do koszar. Minęła godzina 14.00. Ogromny kwadrat placu nadal świecił pustkami. Nagle zaczęło się. Tym razem bez przemówień, rozkazów i gróźb rzucanych do mikrofonu. Do obozu wmaszerowały trzy zwarte kompanie. Esesmani rozsypali się na boki i otoczyli plac półkolem. W błyskawicznym tempie porozstawiali karabiny maszynowe. Więźniowie patrzyli po sobie z niepokojem. Zapowiadały się najcięższe chwile w ich obozowym życiu. — Ogłaszam alarm drugiego stopnia! — rozkazał Bartel. — Harry, Heiner, delegaci organizacji narodowościowych, dowódcy grup bojowych! Zarządźcie natychmiast stan gotowości bojowej dla naszych oddziałów. Czekajcie na mój znak. Musimy się przekonać, jakie oni mają plany. — Znowu mamy czekać? — zdziwił się Smirnow. — Sprawa jest jasna. Zaraz schwytają parę tysięcy ludzi. Czy jesteście ślepi? Według mnie każda chwila zwłoki działa na naszą niekorzyść. Po to, żeby' coś osiągnąć, trzeba działać. W zimnym piecu, jak to się u nas mawia, chleba nie upieczesz. — Ryzyko jest ogromne, ale powinniśmy je ponieść —.poparł go delegat jugosłowiański. — Zgodziłbym się z tobą, Iwan — zabrał głos Izy-dorczyk — gdyby zaskoczenie działało na naszą korzyść. W tej chwili jednak, sprawy wyglądają tak, że to oni nas zaskoczyli. Atak w takim momencie byłby 166 zbiorowym samobójstwem. Nie masakra przecież, jest naszym celem. Nie skończył, gdy nowa kompania SS wmaszerowała na plac apelowy. Na dany rozkaz żołnierze wtargnęli do bloków bijąc więźniów pałkami i wypychając na dziedziniec. Nastał powszechny zamęt. Odgłosy komend pomieszały się z jękami bitych. — Na plac! Na plac! — nawoływali esesmani. Nikt ich nie słuchał. W zamieszaniu i chaosie wielu więźniów zdążyło wyskoczyć przez okna i uciec. Resztę zaś wyprowadzono na plac pod eskortą uzbrojonych wachmanów. Damazyn, zgodnie z decyzją Rotha już od dziesiątej rano czuwał w kinie. Rozkaz uruchomienia nadajnika mógł paść w każdej chwili. Wkrótce zjawił się Gackowski, a po nim Leo Fucfr-senbruner, inżynier elektryk, znający Gwidona jeszcze sprzed wojny/ Około południa nadszedł Otto, któremu towarzyszył krępy Rosjanin. — Zaraz zaczynamy — powiadomił Damazyna. -— Wkrótce będzie tu goniec, który dostarczy nam tekst depeszy. A to jest Konstantin Leonów — przedstawił Rosjanina. — Radiotelegrafista wojskowy pierwszej klasy. Będzie twoim dublerem, nada tekst po rosyjsku. Czekali w milczeniu. Tylko od czasu do czasu padało jakieś niewiele znaczące słowo. W kabinie było im w pięciu za ciasno, wciąż zderzali się głowami. Nie czekając na przybycie gońca, Damazyn rozpoczął niezbędne przygotowania przed seansem. Najpierw wyjął ze ściany kawałek azbestowej przesłony, wyciągnął ze schowka krótkofalówkę, uruchomił ją, r.asta- 167 wił na właściwą falę i podłączył do zasilacza aparatu kinowego. Potem zaś połączył radiostację z anteną. Odetchnął z ulgą. Wszystko grało. W ciasnej kabinie panował piekielny upał, potęgowany ciepłem wypromieniowywanym przez gotową do pracy aparaturę. Niewiele pomogło odsłonięcie klapy wywietrznika. Oddychali ciężko, słychać było bicie serc. Światło małej lampki nad głowami nadawało popielaty odcień wychudzonym twarzom. Wreszcie usłyszeli ciche kroki na schodach. W drzwiach stanął łącznik sztabu wojskowego. Wszystkie spojrzenia pobiegły ku niemu. — SS atakuje. Obóz ma być dzisiaj całkowicie ewakuowany... — wyjąkał, ciężko oddychając. — Rozkaz... — Masz kartkę?! — przerwał mu niecierpliwie Otto. Tamten podał mu zwinięty listek papieru. Monter przebiegł szybko jego treść. — Zaczynamy! — rzucił krótko i podał kartkę Polakowi. Inżynier bez słowa nałożył słuchawki i rozpoczął pracę. Ruchy jego były szybkie i zwinne. Położył prawą rękę na klawiaturze. Palcami ujął klucz nadawczy i zaczął przyciskać go, robiąc krótsze i dłuższe przerwy. Najpierw wystukał sygnał V, oznaczający wejście w eter; tuż potem nadał międzynarodowy znak wywoławczy dla krótkofalówek: CQ. Sygnały płynęły w przestrzeń, przekazując tekst depeszy w języku niemieckim: TU KL BU. DO ALIANTÓW. DO ARMII GENERAŁA PATTONA. TU OBÓZ KONCENTRACYJNY BUCHENWALD. SOS. PROSIMY O... Nagle w kabinie zapanowała kompletna ciemność. — Przejęli dranie sygnały i wyłączyli prąd — powiedział Damazyn z udanym spokojem, tak jakby prze- 168 widział wcześniej tę przeszkodę. Zapalił dużą świecę i w jej świetle przerzucił kable od zasilacza kinowego do prądnicy, parę miesięcy temu wywiezionej z garaży komendantury pod pozorem naprawy. Oczywiście, zamiast trafić do warsztatu prądnica znalazła się w kinie, na wszelki wypadek, gdyby tak jak poprzedniej jesieni wyłączono prąd w obozie. Teraz podłączona do radiostacji, ruszyła z głośnym wyąiem. — A niech to szlag trafi! — zaklął Gackowski. — Sprowadzi nam tu na каґк całe SS. Nadawaj już, do stu tysięcy muzułmanów! Chciałbym jeszcze zobaczyć moją Bydgoszcz. W świetle świecy warszawiak zaczął nadawanie od początku. Lokalizacji wystukiwać nie będę — zadecydował błyskawicznie. — Alianci mają sztabówki, a nam przecież zależy na czasie. Pokonując zdenerwowanie, wywołane hałasem agregatu, inżynier czuł nawet pewne zadowolenie z nieoczekiwanej i przymusowej zamiany źródła energii, i to z dwóch powodów. Prąd antenowy wzrósł o jedną trzecią, stąd i siła promieniowania była większa. Nie bez znaczenia było i to, że komenda obozu i dowództwo Waffen SS, uspokojone wyłączeniem prądu, z pewnością przestały interesować się tym, co działo się w eterze. Spiskowcom było to jak najbardziej na rękę. Serce waliło mu jak młotem, gdy wystukał w dwóch językach treść radiodepeszy. Zakończenie brzmiało tak: ... PROSIMY O PILNĄ POMOC. CHCĄ NAS EWAKUOWAĆ. SS CHCE NAS ZNISZCZYĆ. Koniec. Z przeraźliwą jasnością uprzytomnił sobie, że jeżeli zawiedzie jego „Aliantka" i Amerykanie nie zdążą, to 169 czeka go, wraz z innymi, śmierć podczas likwidacji obozu lub marszu ewakuacyjnego. Miejsce Damazyna przy nadajniku zajął teraz Leonów. Kiedy skończył, inżynier wrócił do aparatu i przeszedł na odbiór w dość szerokim paśmie częstotliwości. Czekał, nasłuchiwał, wreszcie na jego twarzy odbiło się głębokie rozczarowanie. — Nu, как? — rzucił flegmatycznie Rosjanin. Ga-ckowski spoglądał pytająco. Gwidon skrzywił się, wzruszył ramionami. — Nie ma żadnej odpowiedzi ■— powiedział. Niemiec namyślał się krótko. — Porozumiem się ze sztabem. Wybiegł wraz z nawigatorem. Po dziesięciu minutach Gackowski był z powrotem. — Masz nadawać jeszcze raz to samo, ale tylko po angielsku, і Światło elektryczne zabłysło tak niespodziewanie, że zmrużyli oczy. — Możemy przejść na prąd z sieci! — zauważył Fuchsenbr unner. — Uważają widać, że stacja pracuje nie na terenie lagru, ale na zewnątrz, skoro nadaje mimo braku prąciu — zauważył Gackowski. — Doszli do wniosku, że wyłączenie, elektryczności jest 'w takiej sytuacji bezcelowe. Damazyn zaśmiał się cicho. — Więc waszym zdaniem hitlerowski wywiad nie umie odczytać depeszy, nadanej Morsem po niemiecku i angielsku? Nie bądźcie śmieszni. Wolę nie ryzykować i zostanę przy prądnicy. Zresztą dynamo bardziej mi odpowiada ze względów technicznych. Nałożył słuchawki i rozpoczął od nowa wystukiwanie depeszy. 170 Jeśli teraz nie odbiorą, to chyba już nigdy — myślał z niepokojem. Ale jeśli już przejmą sygnały, to po tak alarmującej depeszy nie będą mogli nas tu pozostawić. Nadał tekst depeszy i znowu zaległa szarpiąca nerwy cisza. Mijały jedna za drugą minuty. Nic się nie działo. Spojrzeli po sobie, opuścili głowy. Czyżby cały wysiłek miał pójść na marne? Bezpowrotnie? Pierwszy otrząsnął się z przygnębiającego wrażenia Otto, który zjawił się właśnie przed chwilą. — Do trzech razy sztuka. Nadawaj jeszcze raz — polecił inżynierowi, po czym znowu opuścił kino. Damazyn usiadł przy aparaturze, znowu jego palce sprawnie manipulowały kluczem. Tym razem pracował nieco wolniej, spokojniej. Nie było już nic do stracenia. Skończył i czekał. Nagle-poczuł, jakby przeszedł przez niego prąd. Jego wyostrzony słuch wyłowił początkowo słaby, później dość wyraźny, charakterystyczny sygnał V. — Psst... Wstraja się w moją falę — szepnął i naraz krew uderzyła mu do głowy. Nieznany radiotelegrafista rozpoczął nadawanie CQ. Znak wywoławczy... Pragnie nawiązać ze mną kontakt — ucieszył się. Wyostrzył słuch. В...U!..CC... BU...CQ...CC BU...CQ CC BU — odczytywał gorączkowo. CC BU to Concentration Camp Buchenwald — uprzytamniał sobie z coraz większym wzruszeniem. Za chwilę nastąpił moment kulminacyjny. Przyjął dalsze sygnały, zapisujafc drżącą ręką znak po znaku, literę po literze. Półprzytomny, przeczytał głośno depeszę: WYTRWAĆ STOP ŚPIESZYMY WAM Z POMOCĄ4 STOP SZTAB TRZECIEJ US ARMY. 171 Radiotelegrafista w mundurze amerykańskich sił zbrojnych powtórzył seans i przeszedł na nasłuch. PRZYJĄŁEM — odpowiedział Polak. Nagle odniósł wrażenie, że spada w przepaść. Pociemniało mu W oczach, osunął się na podłogę: — Zemdlał! Wody! — zawołał przerażony Gackow-ski. Rzucili się cucić. Władysław schwycił depeszę i wybiegł. Na drodze do bloku nr 38, w którym bez przerwy obradował MKO i sztab, niemal wpadł na Rotha. Niemiec rzucił okiem na tekst i popędził z nim do dowództwa. ' Po paru minutach był z powrotem. — Natychmiast zniszczyć nadajnik — rozkazał. Zdemontowali stację. Lampy wstawił Damazyn na ich właściwe miejsce: do wzmacniacza kinowego. Prądnicę ukryli Rosjanie Krawczenki pod podłogą. Cewki i kondensator Gackowski zakopał na zapleczu kina. Tajna radiostacja przestała istnieć. Zadanie było wykonane. Ruszyli w głąb obozu, nałożywszy na rękawy opaski członków Lagerschutz, dzięki którym mogli się swobodnie poruszać. Przy akompaniamencie rzadkich wystrzałów dobiegały właśnie końca dzikie harce esesmanów' i uciekających przed nimi więźniów. Esesmanom nie udało się jednak wyprowadzić' więźniów. Nadleciały amerykańskie myśliwce i ewakuowani znów rozbiegli się po obozie. Tuż potem dwie maszyny zwiadowcze „Moskito", nazywane również „Jabo", zatoczyły koło nad samą „Czarcią Górą" i zniknęły na horyzoncie. Tego niedzielnego dnia bitwa z SS wisiała na włosku. Nie doszło jednak do starcia, ponieważ kierownictwo obo*u było pewne, że ewakuuje obóz bez roz- 172 lewu krwi. Te strzały, które padły, trafiły jednego, może dwóch więźniów. Wieczorem znowu nadano przez radiowęzeł rozkaz przygotowania nocą całego obozu do wymarszu. O świcie, , lageralteste Eiden wysłuchał polecenia i natychmiast porozumiał się z Bartlem. Decyzja Komitetu była jednoznaczna: stawiać zdecydowany opór. Przeciągać formowanie transportu ewakuacyjnego, grać na zwłokę. Szpice pancerne Pattona dotarły już do Erfurtu i należało spodziewać się ich dalszego parcia na wschód, zwłaszcza po nawiązaniu łączności radiowej z obozem. — Jutro, najdalej pojutrze będą tutaj — powiedział z przekonaniem Kuhn. W nocy syrena kilka razy wyła na alarm. Po obozie krążyły uzbrojone patrole SS. Pister ciągle bał się spiskowania w barakach. Tymczasem większość więźniów nie spała. Czuwano we wszystkich blokach. W bunkrze tej nocy zakatowano kilku więźniów niewygodnych dla hitlerowców. NIECH ZAŚWIECI SŁONCE Rankiem 9 kwietnia dowództwo obozu ponowiło swój poprzedni rozkaz. — Wszystkie bloki mają natychmiast wymaszero-wać na plac. Odpowiedzią był wrzask zabarykadowanych więźniów, trzydziestu pięciu tysięcy gotowych na wszystko ludzi. — Nigdzie nie pójdziemy! — Nie ruszymy się stąd! Po pięciu minutach do mikrofonu zbliżył się rapport-fiihrer i przekazał polecenie Pistera. — Do godziny dwunastej zero zero lager ma być opróżniony. Wykonać! I znowu po obozie przetoczyła się rycząca fala wielojęzycznych głosów. Odpowiedź przyszła natychmiast. — Lageraltester! Pod karą śmierci natychmiast wyprowadzać cały obóz! Ale już! Cisza, która teraz nastąpiła, wiała grozą. Znów do obozu wtargnęło kilka drużyn esesmanów i powtórzyła się sytuacja z poprzedniego dnia. Krzyki, bieganina we wszystkich kierunkach i odgłosy bicia trwały przez kilka godzin. Tym razem esesmanom udało się spędzić na plac blisko dwa tysiące więźniów, których natychmiast, prosto z marszu, wyekspediowano na stację kolejową. 174 Tylko trzem alarmom lotniczym należy zawdzięczać, że brutalna akcja spaliła na panewce. — Jak długo -jeszcze pozwolimy, aby ta banda kpiła sobie z nas? -*- wściekał się lagerfiihrer Gust. —Dwa tysiące ludzi do transportu w ciągu dwóch dni!? I to przy użyciu siły! Tymczasem Pister i Schobert nie zamierzali rzucać gróźb na wiatr. 10 kwietnia już od świtu obstawiono plac karabinami maszynowymi i gęstą tyralierą esesmanów z bronią gotową do strzału. Erkaemy na wieżach strażniczych zostały skierowane prosto w okna bloków. Wyposażenie bojowe każdej z wież wzmocniono dodatkowo panzerfaustem. Blisko baraków stali czterej rottenfuhrerzy, każdy z miotaczem płomieni. Nie podejrzewali nawet, że trzy sztuki tej straszliwej broni zostały wcześniej unieszkodliwione przez więźniów. Pozostał jednak jeszcze jeden zdatny do. użytku miotacz. • Do mikrofonu podszedł sam oberftihrer i nie bawiąc się już dłużej w dyplomację, zagroził, że da rozkaz otwarcia ognia, jeżeli więźniowie nie zaczną gromadzić się do wyjścia. Był zdecydowany zastrzelić kilkudziesięciu, a może nawet kilkuset więźniów, aby złamać opór. W sypialni 38 bloku ostro dyskutowano. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego jeszcze zwlekamy! — podniósł głos dowódca batalionu radzieckiego, Simakow. —.Z każdą chwilą zmniejszają się nasze szanse. Mamy czekać, aż nas powystrzelają? Mam już po dziurki w nosie tej waszej niby wojny z SS. Poparł go Jugosłowianin, potem Smirnow. — Zabraniam wam otwierania ognia w tej chwili! — naskoczył na nich Kuhn. — Będziesz strzelał, ale ra- 175 zem z innymi, i na mój rozkaz. Abwarten, Теє trinken *. — Źle robisz, Harry — wtrącił delegat Hiszpanów, — Historia nas osądzi — rzekł surowo Ciufoli. — W tej chwili na wystąpienie, mimo wszystko, za wcześnie. Zbyt wielkie ryzyko. Nie jesteśmy szaleńcami. Plac obstawiony, pięciuset esesmanów trzyma palec na spuście. ' ■ — Daliśmy się zaskoczyć! — zawołał z wyrzutem Nikołaj. — Trudno — odparł Włoch. — Stało się. Trzeba poczekać na' dogodny moment, gdy inicjatywa będzie należeć do nas. . — Ale wtedy nas już tu nie będzie. Dziękuję za strategię, kiedy pognają nas do Dachau — szydził Smir-now. —■ Może powiesz mi, co zamierzasz teraz! — zwrócił się gwałtownie do przewodniczącego. Wszyscy czekali, co powie Bartel. Z ciężkim sercem podjął tę dramatyczną decyzję. — Wyjdzie jeszcze tylko ten jeden jedyny ostatni transport. Potem niech się dzieje co chce, zostaje tylko walka. Na śmierć i życie. Podaję hasło do powstania. Brzmi ono: „Niech zaświeci słońce." — Trzymam cię za słowo! — warknął Iwan. — Od paru dni obiecujesz to samo, a transporty odchodzą, choć Amerykanie są już tylko o kilkanaście kilometrów stąd! — Daj spokój, Wania — mitygował go Izydorczyk. — Walterowi nie jest lżej, niż nam. Raczej ciężej. Ale wiecie co, mam pomysł. Spojrzenia wszystkich obecnych zwróciły się na polskiego komunistę. — Niech tym razem pójdą ochotnicy. Kto chce iść dobrowolnie, niech się zabiera z transportem. 1 Abwarten, Теє trinken — Trzeba spokojnie przeczekać (dosł. Odczekać, wypić herbatę). 176 Projekt zyskał uznanie. Istotnie, wielu więźniów było przeświadczonych, że esesmani spalą obóz i wystrzelają pozostałych przy życiu. Krążyły wieści, że w nocy lager ma zostać podminowany. Znaleźli się więc więźniowie, którzy woleli opuścić to przeklęte miejsce. A nuż uda się uciec w drodze — kombinował niejeden. ■ Taktyka marudzenia, przeciągania, odwlekania dnia wymarszu, stosowana od początku przez MKO, przynosiła teraz owoce. Jednak o godzinie 14.00 zabrakło ochotników, a ese-smańskie dowództwo nie chciało ustąpić już ani na krok, żądając dalszych więźniów. Wyglądało na to, że bitwa rozpocznie się lada chwila. Sytuację znowu uratował Izydorczyk, proponując ewakuowanie grupy polskich więźniów. Podchwycili ten pomysł przedstawiciele grupy jugosłowiańskiej i radzieckiej zgłaszając do transportu niektórych swoich rodaków. Otto Roth natomiast wystąpił z projektem, aby ewakuowanym przydzielić kilkanaście rewolwerów. Może uda się sterroryzować konwojentów i skierować transport w kierunku aliantów. Izydorczyk i Tadeusz Fin-dziński, dowódca polskich kompanii, podchwycili ten pomysł, proponując, by jeden oddział Gwardii Ludowej pojechał z transportem jako jego ochrona. Propozycja została przyjęta i gwardziści zaczęli szykować się do wymarszu. — Jutro w obozie będzie piekło — powiedział cicho Harry Kuhn. Przetarł okulary i w zamyśleniu patrzył w ślad za oddalającymi się polskimi przyjaciółmi. 11 kwietnia, dzień szturmu, był ciepły i słoneczny. W komendanturze i w Wydziale Politycznym w pośpiechu kończono palenie akt. Opustoszało krematorium 12 — Depesza zza muru. 177 i tylko zaparkowana obok wywrotka, wypełniona stertą ciał, świadczyła o tym, co działo się tutaj dzień w dzień, przez blisko osiem lat., Samochody kierownictwa i komendantury załadowane walizami ze zrabowanym majątkiem, stały z zapuszczonymi motorami. Odkomenderowani specjalni oficerowie z scharfuhrerami przydanymi im do pomocy gospodarowali jeszcze w składzie depozytów, pakując gorączkowo do skrzyń zegarki, pierścionki i pieniądze zrabowane więźniom. Zabrali również duży, wypełniony kosztownościami kufer, którego nie zdążono wysłać do Berlina, i dokumenty więźniów różnych narodowości. Sądzili widać, że przydadzą się im podczas ucieczki. Część pułku Waffen SS, w sile półtora tysiąca żołnierzy, gotowa była do wymarszu na „nową linię obrony". Dudnienie artylerii słychać było zupełnie wyraźnie. Alarmy lotnicze następowały teraz jeden po drugim. Rozpoznawcze „Moskiity", /współdziałające z amerykańskimi czołówkami, raz po raz pojawiały się nad Ettersbergiem. — Żeby to się już raz zaczęło, i raz skończyło, żeby wreszcie zacząć coś robić... Strielat' nada — mówili radzieccy jeńcy wojenni. — Druzja! Nuże na suczych synów! Brygada dysponowała blisko stu karabinami, kilkuset granatami bądź butelkami zapalającymi, kilkudziesięcioma pistoletami maszynowymi i rewolwerami oraz białą bronią. Posiadała również dwa karabiny maszynowe, z których, niestety, tylko jeden był w pełni sprawny. Około godziny 10.00 oberftihrer Pister, zdenerwowany tym, że więźniowie nie usłuchali rozkazu opuszczenia baraków, zatelefonował powtórnie do dowódcy • pobliskiego lotniska w Nohra, żądając zbombardowania obozu. I tym razem mu odmówiono; lotnisko nie dy- 178 \ sponowało bombowcami. Zaproponował więc, by myśliwce z niewielkiej wysokości wystrzelały więźniów. Myśliwców także nie było. Nie panując nad sobą oberfiihrer rzucił słuchawkę na widełki. Szybko jednak ochłonął i wydał rozkaz ostrzelania obozu z wież strażniczych. Akcja ta miała się rozpocząć o 14.30, zakończyć zaś o 17.30. Jednocześnie, pragnąc uśpić czujność swoich ofiar, zapewnił ich przez megafony, że zostaną przekazani w ręce Amerykanów. Nikt mu nie uwierzył. Zwłaszcza, że w tym samym czasie rozbestwieni, pijani żołdacy z administracji obozu mordowali ostatnich więźniów zamkniętych w bunkrze. O 12.00 w południe zawyła syrena komendantury. Ostrzegała przed znajdującym się w pobliżu nieprzyjacielem, który dawał o sobie znać już nie tylko artyleryjską kanonadą, ale i docierającymi do obozu seriami z cekaemów.. Łącznicy dowództwa brygady stali na dachach budynków i uzbrojeni w lornetki obserwowali okoKcę, zwłaszcza od strony zachodniej. W klarownym błękicie nieba samoloty błyskały jak srebrnołuskie ryby. Na horyzoncie, w odległości kilkunastu kilometrów zwiadowcy zauważyli ruchomą linię przypominającą sunący wolno rząd żuków. Wyglądało to na wysuniętą do przodu kolumnę czołgów. We wsi leżącej w dolinie, niedaleko od obozu, płonął młyn. Mogło to oznaczać, że dotarł tam niewielki amerykański zwiad pancerny. Nagle w pobliskim lesie zaczęły wybuchać pociski. Za ścianą drzew ukazały się gęste smugi dymu. To amerykańskie myśliwce ostrzeliwały cele naziemne. Walka toczyła się już w bliskim sąsiedztwie obozu. — Nareszcie! — wykrzyknął uradowany Damazyn. 12* 179 — Nareszcie! — powtórzył za nim Otto i puścił się pędem w stronę szpitala. 'Zdezorientowany Polak po-* biegł niewiele myśląc za nim. Elektryk skoczył do kanału instalacji ogrzewczej, odsunął prowizorycznie ułożone płytki posadzki i zaczął wyjmować ze schowka ukryte tam karabiny. Układał je jeden na drugim. Gwidon otworzył szeroko oczy. — Biegnij do Waltera, niech natychmiast przysyła tu ludzi — wołał Otto. Nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy właz zaroił się od Wyciągniętych rąk skierowanych tutaj więźniów. Kolejne oddziały pobierały karabiny i granaty w wyznaczonych wcześniej punktach. Uzbrojeni ludzie chyłkiem przedostawali się na przydzielone im odcinki walki. — To już czas, chłopcy— powiedział Otto. — Zaraz się zacznie. Kiedy Polak i Niemiec jako ostatni wyszli na światło dzienne, nad obozem zatoczył krąg „Jabo", a w zalanej słońcem dolinie Berlstedtu, w odległości kilku kilometrów, ukazała się kolumna czołgów. Patrzyli jak urzeczeni. — Widzisz, Amerykanie dotrzymali swojej obietnicy — powiedział Roth. — My jednak porachujemy się z SS przed ich nadejściem. Dołączysz teraz do najbliższego oddziału. W odpowiednim momencie, po sygnale, zarzucisz bosaki na druty, będzie. krótkie spięcie. Potem przetniesz je nożycami. My zaś w tym czasie załatwimy, wachmanów. No, Gwidon, do zobaczenia na wolności! Tymczasem Bartel otrzymał meldunek, że jeden z batalionów SS szykuje się do wymarszu. Pozostałe zaś oddziały skoncentrowano na terenie koszar. Wokół komendantury zapanował wzmożony ruch. Za- 180 puszczano motory samochodów. Poszczególni esesmani opuszczali obóz. Dozorca bunkra Mandrill wsiadł na motocykl i odjechał, pozostawiając za sobą smugę spalin. W budynku komendantury tymczasem specjalnie wyznaczone oddziały SS przygotowywały się do ostrzeliwania bloków. — Feuer! — padła z głośników szczekliwa komenda. Na obóz padły pierwsze strzały. Jednocześnie zawyła syrena więźniarskiej Feuerwehr, dając sygnał do ataku. Stojący w oknach baraków przylegających do ріасш apelowego odruchowo skierowali wzrok ku wielkiemu zegarowi na Hauptturmie. Wskazywał godzinę 14.30. Pierwsze esesmańskie serie nie wyrządziły więźniom większych szkód. Nie zważając na ostrzał, grupy szturmowe rozpoczęły ostrzeliwanie wież strażniczych. Początkowo walczyły w zupełnym milczeniu, które na esesmanach wywarło, jak opowiadali później wzięci do niewoli, wprost niesamowite wrażenie. Dopiero po upływie jakiegoś czasu walczący dali upust rozsadzającej ich od lat nienawiści. Odezwały się doznane krzywdy, rodziło się teraz jeszcze bardziej pragnienie odwetu. Nastał zgiełk i wrzask. Bitwa rozgorzała na całej długości drutów kolczastych. Z terenu DAW oddział straży ogniowej szturmował zapasowe wyjście na teren komendantury. W tym samym czasie inne drużyny poprzecinały w wielu miejscach zasieki otaczające obóz. Wachturmy odpowiadały ogniem, nie zawsze celnym. Wieża strzegąca obozu jeńców wojennych obrzucona została granatami i butelkami zapalającymi przez polski oddział dowodzony przez Henryka Sokolaka. Momentalnie stanęła w płomieniach. Strażnicy opuścili ją 181 pospiesznie, skacząc na złamanie karku. Widząc wymierzone lufy karabinów, rzucili broń i podnieśli ręce do góry. Inni powstańcy zdążyli już przeciąć druty, wywołując wcześniej zwarcie. Po chwili trzydziestu więźniów znalazło się po zewnętrznej stronie ogrodzenia. Jeden z nich popędził przed sobą jeńców, pozostali z marszu szturmowali wieżę nr 1, znajdującą się w pobliżu Hauptturmu. Atak nastąpił z boku i od tyłu. Zaskoczeni hitlerowcy poddali się, nie stawiając oporu. Któryś z Polaków wszedł na górę, nastawił odpowiednio karabin maszynowy i przeciągnął serią po esesmanach uciekających z budynków komendantury. — Chłopaki, SS nawiewa! — zawołał jakiś powstaniec z zachwytem. Już od pewnego czasu w oknie bloku nr 4 terkotał erkaem. To Studer i Haberland kładli ogień prosto na wartownię i biura lagerfiihrera. Po ostrzelaniu na plac wbiegła trzystuosobowa brygada radziecka i ruszyła na bramę. Rosjanie strzelali w biegu, obrzucając przeciwnika granatami. Załoga SS, po krótkotrwałej wymianie ognia, rej-terowała w popłochu. — Szybciej, szybciej! — rozbrzmiewały w różnych językach komendy dowódców. Zaskoczeni hitlerowcy nie powinni mieć czasu na zorganizowanie skutecznej obrony. Już wkrótce uporano się ze wszystkimi wieżami. Całe więźniarskie wojsko spotkało się za bramą i bez chwili zwłoki ruszyło do szturmu na koszary. Nad główną bramą załopotała zatknięta przez jakiegoś więźnia biała chorągiew. Był to umówiony znak dla oddziałów trzymanych w odwodzie. Kilka tysięcy ludzi, uzbrojonych w co popadło, hur- 182 mera opuściło baraki i popędziło za bramę, ku wolności. Falujące morze pasiaków rozlało się na całą szerokość Carachoweg. Żadna siła nie zdołałaby teraz powstrzymać tej szaro-niebieskiej falangi. Ruszyli w pościg za uciekającymi w popłochu esesmanami. Najpierw przebiegli obok stojącej tuż przy bramie wyrzeźbionej ogromnej sowy oznaczającej mądrość. Tuż obok rozpościerał kamienne skrzydła ogromny pruski orzeł. Potem mijali Meilensteine — „milowe kamienie wolności", rozstawione po obu stronach drogi Caracho ku nauce pędzonych nią więźniów. Na każdym z nich widniał ironiczny napis: GEHORSAMKEIT, ORDNUNG, EHRLICHKEIT, NUCHTERNHEIT, FLEISS, SAUBER-KEIT, OPFERSINN, WAHRHAFTIGKEIT, LIEBE ZUM yATERLAND.1 Po paru minutach tłum dotarł do skrzyżowania. Stał tu osobliwy drogowskaz. Na jednym z jego ramion, skierowanym w stronę obozu, ustawione były figurki biegnących ludzi: księdza, robotnika, studenta, urzędnika i rolnika. Z twarzy figurek przebijała trwoga. Na drugim ramieniu drogowskazu mały oddziałek żołnierzy SS maszerował w lewo, w stronę koszar. "Właśnie na tę drogę wylały się tysiące biegnących więźniów. Damazyn biegł w gęstym tłumie ściskając w ręku ucięty kabel. Nie zważał na gęsty karabinowy ogień, i wybuchające granaty. Wraz z innymi wpadł do koszar SS. Oddziały Waffen SS w pełnym rynsztunku wycofywały się pospiesznie w stronę lasu. Nie podejmowały 1 Gehorsamkeit... — Posłuszeństwo, Porządek, Rzetelność, Trzeźwość, Pilność, Czystość, Ofiarność, Prawdomówność, Miłość do Ojczyzny. 183 walki z nacierającymi więźniami. Nie było takich rozkazów. Spieszyły na stację kolejową, gdzie miano je załadować i dowieźć na nową linię obrony. Na tych, którzy nie zdążyli dołączyć do zwartych kompanii, zwłaszcza na funkcjonariuszy obozowej administracji, rzucały się teraz grupy nacierających więźniów. Damazyn dopadł uciekającego esesmana i rozpoznał w nim znanego w Buchenwaldzie sadystę. Tym razem nie więzień, ale zmykający oprawca miał posmakować razów Damazynowego bykowca. Gdzieś w tłumie mignęła mu zmieniona do niepo-znania twarz Sobieszczańskiego. Rozjuszony hydraulik tłukł zapamiętale otyłego esesmana. — Brać żywcem do niewoli! — krzyknął ktoś niemal nad uchem inżyniera. Obejrzał się i dostrzegł Otto Rotha. , Padli sobie w objęcia. Milczeli. Brakowało im słów. Ucichły powoli odgłosy strzelaniny, ustawał zamęt. Tylko trupy esesmanów świadczyły o tym, że miała tu miejsce zacięta walka. Wielkimi gromadami wracali teraz rozgrzani pościgiem, pędząc przed sobą rozbrojonych esesmanów. Któryś z więźniów zaintonował „Buchenwaldzką Pieśń": ... O, Buchenwald, ich kann dich nicht vergessen weil du mein Schicksal bist...1 Podchwycili naraz wszyscy. Zahuczało nad Etter-sbergiem: ... Denn einmal kommf der Tag. I dann sind wir frei! 2 1 O, Buchenwald, ich kann dich nicht vergessen... — O, Buchenwaldzie, nie mogę cię zapomnieć, gdyż jesteś moim losem. 2 Denn einmal kommt der Tag... — Przyjdzie kiedyś dzień, gdy będziemy wolni. 184 Siódmego maja odjechali Holendrzy, a szesnastego — Austriacy. Ciągle jednak nie było słychać o terminie transportu do Polski. Rosło niezadowolenie, wręcz oburzenie. Tęsknota za krajem pogłębiała się, dalszy pobyt w obozie był nie do zniesienia. Nawet dzień kapitulacji III Rzeszy i zakończenia wojny nie wpłynął na polepszenie nastrojów. \^ і Dopiero 5 czerwca udzielona została zgoda na wyjazd. Jednak do dnia podróży było jeszcze daleko. Jeden z Polaków udał się do Paryża, by tam dopomnieć się o przyspieszenie odjazdu do kraju. Inny polski więzień, otrzymawszy fałszywe dokumenty od austriackich kolegów, nielegalnie wydostał się z amerykańskiej strefy okupacyjnej do radzieckiej, stamtąd zaś dotarł do Warszawy. Tu mianowano go przedstawicielem Rządu Jedności Narodowej i upoważniono do zorganizowania repatriacji Polaków z terenu Turyngii. Tymczasem 4 lipca Amerykanie wycofali się na zachód, Buchenwald zaś znalazł się w strefie radzieckiej. Pierwszy oficjalny transport polski ruszył z Weimaru 20 lipca. Gwidon i Marian jednak wyjechali wraz z ostatnim transportem, 19 sierpnia. Przed wyjazdem wyściskali serdecznie Otto Rotha. Umówili się, że będą z nim korespondować. Wrzucili swoje plecaki na platformę ciężarówki, wdrapali się do środka, kierowca — Murzyn zapuścił motor. Jechali na stację kolejową, tam, gdzie w czerwcu 1941 roku, zgotowano im „powitanie" w hitlerowskim stylu. Długo machali rękami, póki niewysoka, szczupła postać frankfurtczyka nie skryła się za zakrętem drogi Caracho.. SPIS TREŚCI OD AUTORA..... DROGA „CARACHO" PIERWSZE MIESIĄCE HAStÓ „ACHTZEHN" WPADKA V. SUKCES /..."■." ' ' ZRADIOFOŃIZOWANE WIADRO . ' ' ..TUM6WI LIPSK" NOCNE NARADY DRUGA LAMPA . PODZIEMNA BRYGADA "fREIHEIT" ARSENAŁ .... WYTWÓRNIA GRANATÓW PECHOWY NALOT STRATY I ZYSKI ..'"'""■'.'" „ALIANTKA" . . JEDEN ZA WSZYSTKICH, WSZYSCY ZA JEDNEGO SOS! TU BUCHENWALD NIECH ZAŚWIECI SŁOŃCE BUCHENWALDZKA PRZYSIĘGA ' 7 11 18 27 53 63 68 78 87 93 100 107 117 122 131 138 148 161 174 189 "RSW „Prosa-Ksiąiko-Ruch" MŁODZIEŻOWA AOENaA WYDAWNICZA Warszawa 1982 r. Wydanie I. Nakład 19.650+350 egz. Ark. wyd. 9,176. Ark. druk. 12,25 Ф 1,5 ark. wkładki' Przekazano do produkcji w listopadzie 1981 r. Podpisano do druku w maju 1982 r. Prasowe Zakłady Graficzne Bydgoszcz, ul. Dworcowa 13. Zam. 3102/81. Z-98. prą ,___________________ j dość raktery-ałV. ... Wstraja się w той fale- ' i naraz krew uderzyła mu do głowy. Nieznany radiotelegrafista rozpoczął nadawanie С—Q. Znak wywoławczy... Pragnie nawiązać ze mną kontakt — ucieszył się. Wyostrzył słuch. B...U...CC...BU....CQ... rr RU...CQ CC BU -tywał gorączkowo. BU to Concentra-_ i_______,„i,i — uprzytamniał sobie z coraz większym wzruszeniem. Za chwilę nastąpił moment kulminacyjny. Przejął dalsze sygnały zapisując drżącą ręką znak po znaku, literę po literze. Półprzytomny, P1"26" ^^^^^ o depeszę: ^И STOP vVAM STOP